Dwa sposoby


Dwa sposoby spożywania fig

Komu słońce świeci, temu gwiazd nie potrzeba



    Lubił siedzieć w swojej fortecy samotności. Mógł stamtąd bezpiecznie obserwować Lanę, zagrody państwa Rossów, drogę, prowadzącą do rezydencji Lexa. Pamiętał, jaką radość sprawili mu rodzice, gdy pewnego wrześniowego poranka, przed szkołą, zaprowadzili go do szopy i oznajmili, że górna jej część należy do niego i może z nią zrobić, co zechce. Wszystko, całkowicie, zupełnie, absolutnie wszystko.
    Clark szalał z radości.
    Chciał uściskać rodziców mocno, ale nauczył się, że mocno w jego wykonaniu jest dla ludzi dość groźne. Zrozumieli. Zawsze rozumieli, i patrzyli z zadowoleniem, podszytym dumą, jak zaczyna się urządzać w swojej fortecy, jak znosi tutaj swoje rzeczy, starą kanapę, regał z komiksami, pudła pełne piłek do kosza, butów do biegania i strojów do pracy. To było dobre miejsce, drugie piętro szopy, wysokie i masywne, dawało możliwość obserwacji okolicy a nocami wspaniałą panoramę nieba. Clark tylko chwilami czuł się całkowicie spokojny i te chwile często miały miejsce właśnie w szopie, przy teleskopie, przy ogromie niebieskiego przestworu.
    Szopę odkrył mając niemal pięć lat. Niewiele pamiętał z tego, kiedy Kentowie znaleźli go po deszczu meteorytów. Z tego czasu pozostało jedynie stare, pojedyncze zdjęcie; mały, ciemnowłosy chłopiec, w ramionach szczupłej kobiety o płomiennych, rudych włosach, obejmowanej przez niewysokiego, ale masywnego mężczyznę o kanciastej szczęce. Rodzice, który tak nagle i niespodziewanie zostali rodzicami, mieli na twarzach wyraz zadziwienia i oszołomienia, połączonego z niewymowną radością. Czarnowłosy chłopiec wpatrywał się obiektywowi aparatu z ufną otwartością małych szczeniąt, wierzących w swoją niezniszczalność. Tylko, że Clark był niezniszczalny. Co nie oznaczało, że nie potrzebował od czasu do czasu gdzieś uciec.
    Szopa, nazwana później fortecą samotności, była jego pierwszym miejscem ucieczki. Wtedy jeszcze nie rozumiał, że rodzice są rodzicami i że nie zostawią go pod żadnym względem. Rudowłosa kobieta pokłóciła się o coś z kanciastym mężczyzną, gdy Clark, chcąc dostać się do piłki pod traktorem, nieco traktor podniósł, przez co zdemolował wejście do garażu. Przerażona twarz kobiety, zaciśnięte, wąskie usta mężczyzny, uniesione głosy, przerażenie wiszące w powietrzu.
    Uciekł. To znaczy, chciał uciec, ale nie znał niczego poza farmą, więc mógł się tylko schować.
    Johnatan znalazł swojego dziwnego, obcego syna na pięterku, zagrzebanego w sianie i skulonego nieszczęśliwie. Objął Clarka, powiedział, że nic się nie stało, ale musi uważać na siebie i otoczenie, a potem zniósł go na dół, balansując sprawnie na drabinie. Dziesięć lat później Johnatan wybudował w szopie schody, umocnił strop i dał synowi szopę. Ponieważ mały kosmita, mały kłopot, duży kosmita, duży kłopot, i lepiej, żeby na farmie istniało jakieś jedno miejsce, gdzie można by się z tymi większymi kłopotami rozprawić.
    Clark uśmiechnął się do samego siebie, wspominając ten szczęśliwy dzień. Wydawało się, jakby było to miesiąc, a nie dziesięć lat temu. Teraz nie krył się w fortecy, tylko strategicznie przesiadywał w niej, żeby obserwować. Codzienne porządki w zagrodzie państwa Ross, Lanę pracującą w ogrodzie, Lexa, wyjeżdżającego swoim ferrari w jakiś interesach do Metropolis, albo skręcającego w boczną aleję, żeby zaparkować z piskiem opon na podwórku Kentów.
    Clark podniósł się z krzesła i odsunął lornetę. Lex już wkraczał na schody fortecy samotności, tak jak setki razy wcześniej, swobodnie trzeszcząc butami od Dolce Gebbany po drewnianych stopniach. Clark nie orientował się, o co chodzi z tą Gebbaną, czy jakimś innym Chanelem. Lex zawsze twierdził, że wyglądając niepoważnie nic poważnego nie można ugrać, w każdym razie w jego świecie. Świat Lexa był pełen wrogich, dwulicowych, nieszczerych osób, a ufundowany był na chęci ucieczki przed manipulującym ojcem, i Clark nie miał chęci mieć z nim nic wspólnego, więc się żadnymi kreatorami modnych butów nie przejmował.
    "Witaj, Clark." odezwał się dwornie Lex, stawiając teczkę przy starym, poobijanym biurku i opierając się o nie nonszalancko.
    "Hej Lex. Co u ciebie?"
    Lex podszedł do Clarka i uśmiechnął się, swoim małym, wąskim uśmiechem, o którymi nigdy nie wiadomo było, czy jest zwykłą miną, czy wyrazem zadowolenia. Clark zawsze decydował, że jest to mimo wszystko wyraz zadowolenia i tak właśnie na niego reagował. Lex albo był z tego kontent, albo odbijał zręcznie piłeczkę, grając ustawionymi już pionkami.
    "Wpadłem zobaczyć, czy nie masz chęci na wycieczkę do Metropolis. Jadę tam właśnie na spotkanie, a potem mam wolny wieczór." oczy Lexa były szare i nieodgadnione, twarz opromieniona złotawymi promieniami zachodzącego słońca. "Może byśmy gdzieś razem wyszli w miasto."
    "Wiktoria nie może z tobą jechać?" zapytał Clark i zaraz pożałował, bo przecież dziewczyny Lexa były jego prywatną sprawą. Nie było sensu się wtrącać. Lex w cielęce zauroczenie Laną Clarka nie ingerował, a zapytany, potrafił udzielić zdroworozsądkowej rady lub poczynić jakąś celną uwagę. Clark nie mógł się tym odwdzięczyć. Wiktoria w jego oczach była zimną, wyrachowaną babą, której celem był majątek Luthorów, a nie jakikolwiek, nawet oparty na seksie, związek.
    Lex powiedział kiedyś, że czasami w związkach nie chodzi o miłość, a o wspólne cele. Clark udał, że nie rozumie, w rzeczywistości zrozumieć nie chciał, bo stawiało to Lexa w niezbyt dobrym świetle. Skoro cele Wiktorii były zbliżone do celów...
    "Wiktoria pojechała do matki. Sprawy rodzinne." wyjaśnił Lex, wciąż uśmiechając się wąsko. "Pomyślałem, że przydałaby ci się rundka po klubach Metropolis."   
    "Czemu?" Clark zmrużył oczy. Zachodzące słońce świeciło mu teraz prosto w twarz, otaczając nagą głowę Lexa złotymi odbłyskami i czarnymi, ostrymi cieniami.
    "Ostatnio wciąż przesiadujesz w szopie, Clark. To niezdrowe dla chłopaka w twoim wieku."
    Miał chęć powiedzieć mu, że niezdrowe jest bycie kosmitą, że niezdrowo jest chcieć kochać się z idealną, wspaniałą, piękną, wrażliwą dziewczyną, wiedząc, że stosunki międzygatunkowe są równie niezdrowe jak seks bez zabezpieczenia. W fortecy samotności mógł chociaż udawać, że panuje nad sytuacją, że dorastanie pośród ludzi jest łatwe, tak jak pokonywanie co dnia lęków, związanych z dorastaniem kosmity.
    Lex wpatrywał się w niego szaroniebieskimi oczyma. Nie powiedział nic.
    Przez dłuższą chwilę patrzyli się w zachodzące słońce, a potem całkiem naturalnie Clark usiadł na kanapie, a Lex położył teczkę na biurku, wyjął laptopa i włączył go. Laptop był małym cudem techniki i zapewne potrafił zrobić wszystko, od konwertowania dziwacznych, zakodowanych plików LexCorp, po przyrządzanie grzanek i stepowanie. Wciąż wpatrując się w piękny, rozległy widok skąpanego w słońcu Smallville, Lex zaczął pracować.
    Clark przymknął oczy i wyciągnął się wygodnie na kanapie. Klikanie klawiatury i pomarańczowo złote słońce, wytarty koc i trzeszczenie skórzanych butów Lexa, który zawsze wyginał stopy, gdy obmyślał coś ważnego. Stłumione odgłosy zwierząt w zagrodach, pokrzykiwanie ptaków, stukanie młotka taty, który naprawiał coś w ogrodzeniu na tyłach farmy. Dźwięki obmywały go, uspokajały i nagle mógł swobodniej oddychać. Zabawne, bo nie zauważył, żeby miał jakiekolwiek problemy z oddychaniem. A wszystko centrowało się na klikaniu klawiszy laptopa Lexa, całkiem, jakby Lex siedział w centrum tego wspaniałego, złocistego, sielskiego świata, i wyginając swoje skórzane buty, pisał świat na nowo, ciągiem. Słowa ulatywały spod jego palców po spirali, zataczając coraz większe kręgi i budując świat, nitka po nitce, nuta po nucie.
    Gdy Clark obudził się, w fortecy samotności panował już granatowy, mechaty zmierzch. Lex, pochylony wciąż nad laptopem, opierał twarz na dłoni i patrzył. Bezpośrednio na Clarka, spokojnie i bez wahania.
    "Jest już dziewiąta. Powinienem iść."
    "Nie idź." powiedział Clark, zanim zdołał zastanowić się, czemu to mówi. Rodzice z pewnością nie będą zachwyceni, jeżeli ktoś z rodziny Luthorów zostanie na farmie dłużej niż do dziewiątej. Poza tym Lex na pewno miał lepsze, bardziej przystosowane do pracy biurowej biurka, niż jakiś rozlatujący się mebel, pamiętający jeszcze czasy szkolne taty. Po co miałby garbić się tutaj dłużej... Obraz świata rozciągającego się dookoła Lexa, wibrującego pod wpływem stukotu klawiatury laptopa, dźgnął Clarka pod żebra.
    "Muszę iść, chociaż to miłe, co mówisz." Lex wstał i przeciągnął się, jego koszula była pognieciona na rękawach a buty udeptane wygodnie. "Nie chcę, żeby twój ojciec pogonił mnie strzelbą."
    "Przepraszam. Chciałeś jechać do Metropolis, a ja zasnąłem..."
    "Robię to, co chcę, więc nie przepraszaj." uśmiechnął się Lex i odepchnął się od z gracją od biurka. Strzepnął swój mechaty, granitowy sweter, projektu bóg wie jakiego kreatora z Rzymu. Podszedł do Clarka. Bliżej, coraz bliżej. Całkiem blisko. Clark był od lat przyzwyczajony do bliskości pewnych mniej lub bardziej zaufanych osób. Rodzice, Pete, Chloe, nawet Lana, mogli czasami wejść w jego przestrzeń prywatną, a on wtedy uważał, żeby przypadkiem nie wyrządzić komuś krzywdy. Ludzie byli bardzo kruchą materią, dużo bardziej kruchą niż traktory. Clark uczył się tego lata całe i dopracował do perfekcji. Lex z jakiegoś powodu zawsze zaburzał tą perfekcję, wprowadzając nietypowe zamieszanie swoją smukłą, pachnącą co dzień inną wodą po goleniu, ubraną w modne ubrania osobą.
    "Cóż. Idę." Lex położył dłoń na ramieniu Clarka, a świat drgnął nerwowo. Dłoń młodego Luthora była smukła, blada i silna. "Nie odsuwaj się tak nagle od wszystkich Clark. Z nas dwóch to raczej ja powinienem być czarnym owcem w tym stadzie i straszyć okolicznych kmiotków swoją deprawującą, deflorującą dziewice obecnością."
    "Daj spokój! Twoja obecność jest taka sama jak inne obecności w Smallville." skłamał Clark, rumieniąc się na policzkach i karku. Dłoń Lexa ścisnęła mocno jego ramię w próbie małego, przyjacielskiego masażu, po czym odsunęła się, cicho i subtelnie.
    "Nieprawda. Tak czy owak, nie alienuj się. To niezdrowe dla chłopaka w twoim wieku. Nie zaprzeczaj."
    I to była prawda. Clark ostatnio odczuwał potrzebę wyizolowania się z biegu życia codziennego, a poza szkołą robił to właśnie w kawiarni Lany, gdzie mógł spokojnie obserwować pannę Lang, albo we fortecy samotności, gdzie mógł spokojnie obserwować resztę świata. Dookoła farmy Kentów. Może jednak Lex miał rację. Clark zaczął się izolować i nie potrafił nawet wskazać dlaczego.
    "Nie wiem. Tak jakoś wychodzi." zbagatelizował ze ściśniętym gardłem i wzruszył ramionami. "Niechcący."
    "Za długo pracuję rozkładając pomniejsze firmy i składając je w firmy większe i bardziej dochodowe, żeby wierzyć w koncept "niechcący". Ale rozumiem. Wakacje na wsi. Żniwa, prace polowe. Po takiej radości musisz odpocząć."
    Lex podszedł do schodów i położył dłoń na poręczy schodów. Laptop w jego torbie, cienki, lekki i groźny, a przecież klikanie jego klawiatury uporządkowywało świat. Clark jak pociągnięty sznurem, podążył ku schodom i stanął na ich szczycie, patrząc na plecy Lexa, na jego twardą linię ramion, kształt potylicy, niespodziewanie wrażliwą, nagą głowę.
    "Dzięki, że wpadłeś Lex."
    "To ja dziękuję." nie odwracając się Lex pomachał dłonią i zszedł w półmrok parteru fortecy samotności.
    Tej nocy Clark śnił, że unosi się nad łóżkiem, ale zamiast zwyczajowej Lany, ułożonej w ślicznej, kuszącej pozycji, zobaczył w nim Lexa. W satynowej piżamie, ułożonego w rozluźnionej pozie wypoczywającego tygrysa. Lex otworzył oczy, spojrzał lewitującemu nad nim Clarkowi prosto w twarz i powiedział.
    "Spokojnie. To nie twoja wina."
    Clark obudził się w powietrzu, unosząc się nad swoim własnym łóżkiem, na które z hukiem spadł, niszcząc drewnianą, masywną ramę i materac.


Konia tanio nie ceń, króla o mało nie proś



    Clark pochylił się nad surową szarlotką, czekającą w swojej kolejce do piekarnika. Jabłka pachniały obłędnie, zasypane cukrem waniliowym i cynamonem. Mama krzątała się po kuchni, wyciągając z pieca blachy gotowego już drożdżowca. Uśmiechnęła się, widząc minę Clarka.
    "Żadnego próbowania i podskubywania, synek. Sio mi z łapami. Lepiej otwórz słoik konfitur śliwkowych."
    Clark przewrócił oczyma, ale posłusznie sięgnął ponad głową mamy do szafki kuchennej, otworzył drzwiczki i wydobył dwa słoje. Konfitury śliwkowe były kwaskowate, cierpkie i idealnie pasowały do drożdżowego ciasta.
    Na zewnątrz zaczynała się wietrzna, chłodna jesień, a w kuchni było ciepło, pachnąco i bezpiecznie. Można było rozsiąść się przy stole, zapomnieć o szkole, i za pomocą super szybkości podjadać ukradkiem owoce przygotowane do kolejnych słynnych wypieków Marthy Kent. Clark miał chwile zwątpienia w świat, kiedy to ludzie wydawali się niewarci wiary, bezduszni i pokręceni, a najwspanialsze marzenia były oddalone tak, że właściwie zamieniały się w młodzieńcze, naiwne mrzonki. Lex mówił, że nie ma nic złego we mrzonkach, można było na nich dobrze zarobić...
    Ale gdy Clark siadał z mamą w kuchni, i odkręcał słoiki, gdy pomagał przygotowywać weki i ostrzył noże, wtedy Clark na nowo zaczynał wierzyć, że może jednak świat jest czymś więcej niż tylko błotnistą kulą pełną mrzonek i niespełnionych snów. Grunt, że miało się swoją kuchnię, żeby do niej wrócić i zjeść jabłka z cynamonem.
    Gdy Clark o drzwi kuchni zastukał Lex. Smukły, czarny i modny w swoim jesiennym płaszczu i skórzanych rękawiczkach. Clark spojrzał na niego i uśmiechnął się szeroko, po czym pospieszył, żeby otworzyć.
    "Hej Lex. Wchodź szybko, bo ciepło wypuszczasz."
    "I zapach." Lex pociągnął nosem i westchnął z aprobatą. "Pani Martho, pani wypieki nie mają sobie równych."
    "Przyznaj, po prostu chcesz dostać paterę ciasta." zaśmiał się Clark i zamknął drzwi za Lexem, pomagając mu zdjąć płaszcz i wieszając go przy swoim ocieplanym palcie. Ubrania Lexa zwykle miały pewne wymagania, których ubrania Kentów nie posiadały, ale uporali się i z tym. Clark cichcem przemycił na dół do kuchni wieszak i chociaż nic nie było powiedziane, ogólnie wiadomo było, że wieszak ów przeznaczony jest do przyodziewków Lexa.
    "Odkryłeś moje niecne plany." z galanterią odparł Lex i pocałował mamę w dłoń. "Przybywam w pokoju. I po drożdżowca."
    "Gdzie naszym wypiekom do smakołyków z Metropolis." zauważyła mama, ale jej uśmiech był szczery i przyjazny. "Ale jeżeli masz ochotę, możesz drożdżowca dostać."
    "I pieroga na drogę, do kieszeni." wtrącił Clark i zaśmiał się widząc zaskoczoną minę Lexa.
    I tak Lex został wciągnięty w jesienne wypiekanie ciast Kentów. Kategorycznie odmówiono przyjęcia jego pieniędzy za ciasto, natomiast zgodzono się chętnie na pomoc, ponieważ w kuchni Marthy Kent zawsze przydawała się jeszcze jedna para rąk do roboty. Lex został zaprzęgnięty do obierania jabłek, ponieważ tylko to jako tako mu wychodziło. Martha się śmiała, Clark nie komentował, a Lex z cierpliwym uśmiechem manewrował nożem, raz po raz upewniając się, czy aby na pewno nie chcą gratyfikacji pieniężnej.
    "No co ty!" obruszył się Clark, uśmiechając się szeroko. "Kasa jest kasa, a twoja mina jak obierasz antonówki, jest bezcenna!"
    Lex był dobry w utrzymywaniu chłodnego milczenia, chociaż widać było, że jest to tylko parawan. Przykrywka, którą stosuje, gdy jest zadowolony i przeraża go to na tyle, że woli się schować.
    Prace przy ciastach mamy uwieńczyło jedenaście blach jabłecznika, trzy patery ciastek owsianych i ogromnych rozmiarów drożdżowiec z konfiturami wiśniowymi. Clark z rozbawieniem obserwował jak Lex zostaje usadzony za stołem, jak dostaje kubek z obitym brzegiem, parujący herbatą z cytryną, kawał świeżej szarlotki. Martha w matczynym uniesieniu zawyrokowała, że jest zbyt chudy, żeby nie dostać do swojej herbaty łyżki prawdziwego miodu. Na przytyk, że jej mąż nie karmiłby z taką chęcią potomka rodziny Luthorów, odpowiedział Clark.
    Że na miód zasługuje każdy.
    Lex spojrzał się wtedy na niego, jak na wariata, ale jego uśmiech był nietypowo delikatny. I wywołał w żołądku Clarka drżenie, podobne do tego, jakiego doświadczał, podglądając Lanę przez teleskop z szopy.
    Okazało się, że Lex przyszedł w interesach, że miał na oku bank, gotowy udzielić Kentom pożyczki na korzystnych warunkach, że ma papiery w teczce i telefon do dyrektora banku, w razie, gdyby trzeba było poręczenia. Ale banki, papiery i kredyty zeszły na plan dalszy, bo zapachy ciasta i owoców parowały dookoła, a za oknami szalała jesienna szaruga i czas na chwilę stanął w miejscu.
    "Można by pomyśleć, że świat kończy się tutaj, w waszej kuchni." powiedział Lex znad swojego kubka.
    Clark zapatrzył się w zarumienioną, rozluźnioną twarz przyjaciela i w jakiś sposób nie mógł z siebie wydobyć ani słowa. Coś rosło mu w piersi, naciskało, całkiem jak wtedy, gdy pierwszy raz biegnąc przekroczył prędkość dźwięku. Na szczęście podążyła mu z pomocą mama.
    "Świat powinien kończyć się zawsze w ciepłej, domowej kuchni."
    Lex uśmiechnął się i potaknął głową, nie patrząc na Marthę, tylko na Clarka.


Przyjaźń wielkiej liczby nie lubi



    Czasami Clark lubił usiąść w sadzie, u mamy, na tyłach farmy, i popatrzyć w niebo. Stare konary jabłoni, grusz pochylały się ku ziemi, jakby chciały stworzyć komuś schronienie, naturalną kryjówkę. Zwłaszcza, gdy przychodziła jesień. Clark lubił wtedy brać łóżko polowe z szopy i rozkładać je pod ostatnimi drzewami sadu, tuż przy ogrodzeniu. Niebo zza gałęzi wyglądało zawsze zjawiskowo, zwłaszcza popołudniem.
    Gdy był mały, Clark udawał, że jest kimś w rodzaju Alicji w krainie czarów, że złote promienie słońca bawią się pośród traw specjalnie, żeby nie mógł wyraźnie zobaczyć białego futerka spieszącego się wiecznie królika z zegarkiem. Gdy tak leżał pod drzewami owocowymi, pośród letnich, leniwych, słonecznych popołudni, był kimś specjalnym, ale cały świat był specjalny, więc nie było w tym nic dziwnego, niebezpiecznego. Clark był u siebie, bezpieczny, schowany w gałązkach jabłoni i grusz. Nie był kosmitą, obcym elementem, różniącym się od wszystkich już na stałe, już na zawsze.
    Pamiętał, jak kopał, płakał i krzyczał, gdy okazało się, że nie może zmienić tego, kim jest. Zawsze będzie kosmitą, nigdy nie będzie wiedział, jakie jeszcze zatrważające, cudowne rzeczy i umiejętności kryją się w jego ciele. Miał wtedy pięć lat. Zaplątał się w drut kolczasty sąsiedzkiego ogrodzenia. Rodzice byli bardziej zaskoczeni i przerażeni, niż zagniewani, gdy Clark bez jednego zadrapania wyszedł z kłębu pogiętej siatki, wyginając ją nienaturalnie i niszcząc.
    Mama przytuliła go wtedy i powiedziała, że jest tym, kim jest i ona zawsze będzie go kochać, żeby nie wiem co. Pewnie ujęła to inaczej, ale pięcioletni Clark właśnie tak to zapamiętał. Żeby nie wiem, co. Deklaracja miłości i determinacji było właśnie tym, czego mały kosmita potrzebował, żeby przestać płakać.
    "Hej Clark."
    Lex pomachał dłonią i uśmiechnął się. Szedł prostą, wykoszoną w trawie ścieżką pomiędzy alejami owocowych drzew. Rozmawiał z kimś przez komórkę, przytrzymując ją ramieniem. Wielozadaniowy, efektywny, skuteczny jak zawsze. Granitowa, dobrze skrojona koszula Lexa i jego czarne spodnie od garnituru wyglądały dziwnie pośród jesiennych kolorów sadu. Ciemna, soczysta zieleń, pożółkłe krawędzie liści, grube, czarne pnie drzew i młody Luthor, smukły, kaszmirowy, mechaty.
    Królik nie był biały, tylko granitowy i nie miał zegarka, tylko komórkę przy uchu i laptopa w torbie.
    "Hej." powitał się Clark, siadając na polówce i czując się nagle za duży i niezgrabny. "Znaczy, witam... co cię tutaj sprowadza?"
    "Tykanie zegarka." odpowiedział nie wytracając rytmu Lex, po czym poinstruował swój telefon komórkowy, że kupuje tysiąc i czeka na dalsze informacje. Wszystko spokojnym, pewnym siebie głosem przyszłego władcy imperium. Gdy Lex rozłączył się, rozejrzał się po sadzie aprobującym wzrokiem, po czym spojrzał na Clarka.
    "Potrzebuję jakiegoś specjalnego powodu, żeby odwiedzić przyjaciela?"
    "No w sumie to nie... ale ostatnio jesteś zajęty. Kupujesz tysiące i takie tam..."
    Clark poczuł, jak rumieni się na policzkach i nic nie może na to poradzić. Obecność kaszmirowego Luthora w sadzie owocowym zakłócała coś w procesach myślowych, wytrącała z równowagi, czysto i skutecznie.
    Lex jakby to wiedział, bo tylko uśmiechnął się na niezręczność słów Clarka. Dworskim krokiem, jakby przechadzał się po galerii muzealnej, podszedł do polówki i stanął przy niej jak przy antycznym szelzągu carycy Katarzyny. Clark zagapił się, co było o tyle dziwne, że ostatnio zagapiał się tylko na Lanę.
    Lex był wszystkim tym, czym Lana nie była i tysiącem rzeczy, których Clark jeszcze nie znał. Lex był tajemnicą, ale była to dobra tajemnica, nie denerwująca, szarpiąca nerwy szamotanina hormonalna, która zwykle czaiła się w pannie Lang. Młody Luthor był powiewem świeżości, wyzwaniem, i traktował Clarka jak młodszego, gapowatego nieco brata, inaczej niż Lana, widząca w nim obciążonego atrakcyjnością fizyczną chłopaka in spe.
    Nagle Clark odniósł wrażenie, że jest tylko zwykłym kosmitą na wytartej, starej polówce pośród pachnącego zgniłymi jabłkami sadu. Było w tym coś wspaniałego, wyzwalającego.
    "Tykanie zegarka, Clark. Właśnie zawiązałem nową spółkę i ubiłem niezły interes wykupując pewną oporną, ale dochodową korporację. Za godzinę powinienem być jej właścicielem, jeżeli wszystko pójdzie po mojej myśli. " wyjaśnił niespiesznie Lex, siadając na polówce i podwijając rękawy koszuli. "Pomyślałem, że moglibyśmy to uczcić."
    "To świetnie, Lex." ucieszył się szczerze Clark i nie do końca szczerze pomyślał, że pewnie, że tykanie zegarka Luthora zwykle wiąże się nie z białym królikiem Alicji, a z wykupieniem jakiejś większej firmy i tysiącami tysięcy.
    "Świetnie." zgodził się Lex i wyciągnął przed siebie nogi, wodząc skórzanymi butami po trawie. "Ufam, że ową świetność zgodzisz się celebrować się ze mną za pomocą jabłkowego wina."
    Na zaskoczoną minę Clarka Lex zaśmiał się cicho, a jego głos pod gałęziami jabłoni niósł się niskim, barytonowym stacatto.
    "Przemyciłem w torbie na laptopa. Twoja mama nawet nie zwróciła uwagi."

kochasz- służysz, kochanyś- panujesz





    Clark wkroczył do głównego salonu, w którym zwykle siedział Lex. Właściwie było to jedyne pomieszczenie w całej posiadłości, w którym można było poczuć się swobodniej. Może dlatego, że Lex wykorzystywał je go wszystkiego, od czytania porannych wiadomości, po stukanie w klawiaturę laptopa, aż po jedzenie lunchów i zapraszanie kobiet na długie, erotyczne sesje.
    "Cóż mogę rzec, Clark. Mam tutaj bardzo wygodne, skórzane kanapy i kominek." wzruszał ramionami Lex a Clark, jak każdy przyzwoity, siedemnastoletni farmer, rumienił się od uszu po kark.
    Reszta rezydencji wydawała się obca, nie zamieszkana, niczym fragment rekonstrukcji średniowiecznego zamku, zamknięty w muzeum, wyrwany z kontekstu, ze swojego ciągu historycznego. Nawet kuchnia była tutaj sterylnym pomieszczeniem, używanym tylko przez służbę, jedną kucharkę i jedną kelnerkę. Clark, przyzwyczajony do dużej, jasnej, rodzinnej kuchni, zapchanej szpargałami, przyprawami, nowym wekami i koszami owoców, z miejsca zapałał nienawiścią do tego pomieszczenia. Nawet przynosząc czasami sąsiedzką skrzynkę pomidorów, odstawiał ją na progu. Zamek Luthorów był miejscem tajemniczym, chłodnym i nie zamieszkanym. Clark mógł się przejść po krużgankowych galeriach, pooglądać obrazy nieznanych, szkockich osobistości ustylizowanych na koszmarny, tłusty, nadęty barokowy szyk, ale i tak koniec końców lądował w salonie Lexa. Bo tam było życie. W salonie z wygodnymi kanapami, stołem do bilardu, kominkiem, ogromnym biurkiem, które pełniło rolę stanowiska pracy dziedzica fortuny Luthorów.
    Clark podszedł do pochylonego nad ekranem laptopa Lexa. W salonie pachniało herbacianymi drzewami i owsianką.
    "Jeżeli chcesz się poczęstować, owsianka stoi tutaj." Lex uśmiechnął się ze znużeniem i wskazał miskę zastygłej, zeschniętej już nieco owsianki, stojącej na kilku grubych skoroszytach. Mama Clarka miała podobne, tylko dużo mniejsze i nie tak masywne. Za podstawkę pod owsiankę Lex użył spisów księgowości.
    "Nie, dzięki. Owsianka wieczorem jakoś mi nie smakuje." Clark okrążył biurko i usiadł na pufie obok opływowego, wyłożonego skórą fotela Lexa. "Ale skoro lubisz."
    "Nie lubię." sprzeciwił się Lex, pocierając ze zmęczeniem oczy. "Kucharka wyszła a ja nie mam czasu na zamawianie jedzenia akurat teraz. Muszę to skończyć do jutra rana."
    "To chyba dobrze, że przyniosłem paprykę, pomidory i jabłka."
    Lex chciał zaprotestować. Clark widział to w napięciu jego ramion, w twardej linii ust, i pomyślał, no tak. Lex Luthor nie był kimś, kto prosił o pomoc, kimś, za kogo się płaciło. To Lex Luthor płacił a ludzie zajmowali się nim. Tak to właśnie wyglądało.
    Clark wstał i podwinął rękawy, po czym podążył w stronę wyjścia.
    "Wyglądasz na zmęczonego, Lex. Wiem, że jak poradzę ci, żebyś odpoczął, to nie posłuchasz, więc pracuj tutaj sobie spokojnie, a ja przyniosę ci coś jadalnego z kuchni."
    "Strategia godna królów. Ale czuję, że jest w twojej ofercie haczyk. Jaki?"
    "Jak zjesz to zrobisz sobie godzinę odpoczynku. Zginasz się nad tymi papierami jak stary człowiek. Jedzenie, wypoczynek, potem praca."
    "Tyran." wymamrotał z uśmiechem Lex, zamknął pokrywę laptopa i spojrzał Clarkowi prosto w twarz. Jego oczy były szaroniebieskie, skryte w cieniach rzucanych przez światło fioletowej lampy, dziwne, zmęczone, niebezpieczne. "Ale przyjmuję twoje warunki."
    Na razie zawisło nad Clarkiem jak pajęczyna. W jakiś sposób odniósł wrażenie, że Lex nie mówi o jedzeniu, czy wypoczynku, ale o czymś więcej.
    "Tak, tak wielki wodzu. A teraz przygotuj się na coś jadalnego, a nie zeschniętą owsiankę." zbagatelizował Clark. Odroczenie tego, cokolwiek siedziało w głowie Lexa, było czasowe, ale dzisiejszy wieczór nie był dobrym czasem na rozwiązanie tej sprawy. "Potrafię robić świetne smażone pomidory. Masz chęć?"
    Oczy Lexa stały się na powrót tylko szaroniebieskie i zmęczone.
    "Tak, proszę. Owsianki są mocno przereklamowane."
    Lex ostatnio był coraz bardziej spostrzegawczy i dociekliwy, jeżeli chodziło o nienaturalne zjawiska, które zdawały się koncentrować w Smallville. I pytał. Zadawał setki niezbyt wygodnych pytań a Clarkowi kończyły się już wykręty i żartobliwe sposoby na odwracanie uwagi. Ciężko było ukrywać przed Lexem super moce, gdy przebywało się z nim tak często. Clark czasami zapominał, że może prześwietlić wzrokiem podłogę, w poszukiwaniu zgubionego zegarka, że może obrócić pomiędzy zamkiem a farmą rodziców w minutę i donieść trochę marchwi, bo smażone pomidory zawsze są lepsze z marchwią.
    Lex zaczął być coraz bardziej wyczulony na takie małe poślizgnięcia. Z początku się śmiał, teraz już się tylko uśmiechał, a jego uśmiech przypominał bardziej Luthora zarządzającego milionowa korporacją, a nie Lexa, grającego w bilard i oglądającego angielskie seriale komediowe z lat osiemdziesiątych. Clark usiłował zachować spokój, konfrontując się z tym podejrzliwym uśmiechem, ale było to coraz trudniejsze.
    Pomidory przysmażyły się szybko na oliwie z oliwek, i właśnie zaczynały pachnieć. Tak jak nauczyła go mama, Clark doprawił je bazylią, zielem angielskim i słodką papryką, po czym dokroił marchewki. Bezpłciowa, niezamieszkana kuchnia Luthorów zapachniała prawdziwym jedzeniem i na chwilę można sobie było wyobrazić, co by było, gdyby Lex zdecydował się zrzucić skórę Luthora i założyć zwykłą rodzinę. Z dziećmi, z żoną, z niedzielnymi obiadami i spacerami po ogrodzie. Zamek zapełniłby się wtedy życiem, a może po prostu Clark był tylko niepoprawnym optymistą, usiłującym wtłoczyć wszystkich w ramy spokojnego, drobnomieszczańskiego szczęścia.
    Póki co wybranki Lexa były kobietami pięknymi, naładowanymi potężną dawką erotycznej energii, błyskotliwymi. Były też wyrachowane, zdradliwe i zajęte raczej sprawami finansowymi LuthorCorp, niż wprowadzaniem szczęścia w szkockie mury rezydencji w Smallville.
    Clark wyłączył kuchenkę, wyrzucił pomidory na talerze i używając wyszperanej w szafce tacy, zaczął mozolną wspinaczkę po niezliczonych, zamkowych schodach. Rozważanie życia płciowego Lexa Luthora było tak samo przygnębiające, jak rozważanie życia płciowego Clarka Kenta. Lana, jego ukochana, wyidealizowana, śliczna dziewczyna z sąsiedztwa, o której zdecydował, że się z nią ożeni w wieku lat sześciu, chodziła z Whitneyem, i Clark nie potrafił zwrócić jej uwagi. Tylko jako przyjaciel był w stanie wykrztusić przy niej coś sensownego, jako mężczyzna sypał się, kręcił w zeznaniach i szukał wymówek. Żeby czasem nie zostać z nią sam na sam, żeby czasem nie przypuścić ataku i nie wygrać.
    Lana miała mu to chyba za złe.
    Pomidory były bardzo smaczne, zapach bazylii rozszedł się po salonie przyjemną smugą zapachu domowego jedzenia. Lex podniósł głowę i spojrzał w stronę balansującego z tacą Clarka. Mruknął z aprobatą.
    "Żadne Hiltony ani Ritzy, tylko zwykłe, porządne, farmerskie jedzenie." zauważył zgryźliwie Clark, ale nie mógł opanować uśmiechu. Taca z brzękiem wylądowała przed Lexem.
    "Farmerskie jedzenie to fasola i sos pomidorowy." zauważył sucho Lex, ale ujął widelec i nadział na niego kawałek papryki, poddając ją ostrożnym oględzinom. "Tutaj widzę tylko dalekie reminiscencje kuchni hiszpańskiej, przefiltrowane przez umiejętności niezbyt zdolnego kucharza."
    Clark usiadł po drugiej stronie biurka i postawił dzbanek herbaty obok zamkniętego laptopa. Lex patrzył na niego, jakby chciał coś powiedzieć, ale słowa nie chciały przejść mu przez gardło.
    "Na pewno będzie nam smakowało."
    "Na pewno."

Troska mniej boli, gdy ją przyjaciel podzieli

 

 

 

Wrzesień minął dość szybko, na przyzwyczajaniu się na powrót do szkoły, do posiadania mniej czasu wolnego i do regularnych spotkań z przyjaciółmi. Październik natomiast zaczynał już wionąć rutyną, nawet pomimo słonecznej pogody.

Clark tak jak zwykle wysiadł z autobusu, słuchając przekomarzania się Pete`a i Chloe. Pete zdawał się reklamować na siłę swój nowy związek z ciemnoskórą cheerleaderką o imieniu Kisha, natomiast Chloe była tego ranka jeszcze bardziej nadaktywna, gadatliwa i radosna niż zazwyczaj. Clark słuchał z uśmiechem jej potoku słów, wylewającego się z niej pod byle pretekstem. To, co Chloe zobaczyła właśnie, na kim zawiesiła wzrok, co ostatnio czytała, co obejrzała i podsłuchała, wszystko to przerabiała na historię. A Clark i Pete byli zwykle jej pierwszymi odbiorcami.

Dopóki Chloe omawiała szczegółowo ostatnią sprawę chłopaka, który pod wpływem meteorytów przemienił się w człekopodobnego, krwiożerczego pająka, wszystko było ok, ale gdy zaczęła indagować Clarka i dopytywać go o Lexa, zaczęło być dziwnie.

"Co ty po całych dniach robisz w tym zamku z Lexem, Clark?" zagadnęła Chloe, płynne przechodząc od zmutowanych mieszkańców Smallville do niezmutowanych, ale wciąż groźnych Luthorów z Metropolis.

"A nic takiego." wzruszył ramionami Clark, starając się brzmieć neutralnie, po czym dodał dla spokojności ducha. "Ostatnio przywiozłem mu skrzynkę renklod."

Pete westchnął z rozbawieniem i potrząsnął głową, a Chloe zaśmiała się głośno. Jej kolczyki z zielonożółtych paciorków zatrzęsły się, błyszcząc i brzęcząc.

"A on coś dla ciebie robi?" zapytała Chloe, najwyraźniej postrzegając przyjaźń farmera z wielkomiastowym biznesmenem jako rodzaj swoistej transakcji zamkniętej. "Tak poza sypaniem cytatami z literatury starożytnej i przysłowiami z całego świata, oczywiście."

"Pewnie, że robi. Lex ma świetną kolekcję DVD." odparł Clark, usiłując obrócić spytki Chloe w żart. Sądząc z miny Pete`a nie bardzo wyszło.

"Tak więc zostałeś dziewczyną Lexa, Clark. Spotkania, filmy, kolacje. No no." Pete szturchnął Chloe i poruszył znacząco brwiami, a ona potrząsnęła głową, aż jej się te jasne blond kosmyki rozsypały na jesiennym wietrze.

"Pete, Pete, Pete. Lex nie byłby zainteresowany chodzeniem z farmerką, nawet tak przystojną jak Clark. Facet ma swoje priorytety i tony całe erotycznego doświadczenia. Znalazłam jego kartoteki sprzed kilku lat, nieźle dawał czadu w klubach Metropolis."

"A czego poszukiwałaś w kartotekach Luthorów?" chciał wiedzieć Clark, nagle niezadowolony, że Chloe grzebie sobie w papierach jego innych przyjaciół. Jednego przyjaciela. Specjalnego, unikalnego.

"Przepisu na wieczną młodość." odpowiedziała Chloe, szczerząc się wszystkimi zębami.

"No to powodzenia. Ostatnio Lex wyglądał, jakby go ktoś wyprał z namaczaniem. W wybielaczu." zauważył Pete i zaciamkał gumą do żucia. Guma do żucia miała być rzekomo smaku malinowego, ale jakimś sposobem pachniała raczej jak pasztetowa. Clark zmarszczył nos.

Chloe prychnęła i owinęła sobie szyję kilka razy swoim długim, wyciągniętym, włóczkowym szalem.

"Lex zawsze tak wygląda, jak do Smallville przyjeżdża jego ojciec. Szczęśliwie stary zwykle gości krótko. Lepiej nie wnikać, co by się stało z Lexem, gdyby rodzic siedział mu na głowie non stop."

Tego wieczoru Clark po raz pierwszy zdecydował się zadzwonić do Lexa i zapytać, czy mógłby wpaść do rezydencji Luthorów. Bo mają na farmie nadmiar późnych pomidorów a mama zrobiła wspaniały syrop z aronii, idealny na przeziębienia. Lex na pytanie i niepewność Clarka, odpowiedział pytaniem. Jak zwykle.

"Czemu dzwonisz, zamiast po prostu przyjść? Wiesz, że zawsze znajdę trochę czasu dla ciebie."

Clark przestąpił z nogi na nogę, przełykając głośno ślinę i czując się nagle jak najgorszy z matematyki uczeń, wywołany do tablicy, żeby rozwiązać zadanie z trygonometrii.

"Uch.. no wiesz... nie chciałem przeszkadzać... no i tego... twój tata podobno przyjechał."

Lex przez długą chwilę nic nie mówił. Odezwał się dopiero, gdy Clark był już gotowy ukorzyć się, przeprosić i wybuchnąć z nadmiaru poczucia winy i niesprawiedliwości. Lex zasługiwał na normalnego ojca, a nie na takiego, na którego wspomnienie tężał groźnie i zbroił się w milczeniu.

"Clark. Wiesz, że nie przepadam za swoim ojcem, ale podczas jego wizyt raczej nie zawieszam swojego życia na kołku." głos Lexa był spokojny, stonowany i zamszowy. Ale wdepnąłem, pomyślał Clark, pocierając dłonią czoło.

Lex mówił dalej, grzeczny i układny, niczym cesarz rzymski, szykujący się do wojny.

"Jeżeli chcesz, przyjdź. Przecież jesteśmy przyjaciółmi. Chociaż niezbyt dobrze czuję się z tym, że słuchasz plotek na temat mojego ojca i usiłujesz zachowywać się tak, jakbym był bezsilnym głupcem, regularnie przez niego krzywdzonym."

Clark usiadł na kanapie i oparł głowę o spiętrzone, wytarte, stare poduszki.

"Hej, spokojnie. Nie musisz się na mnie wyżywać tylko dlatego, że się o ciebie martwię."

"Jestem spokojny." wysyczał Lex, a potem chyba zarejestrował swój ton, bo westchnął głęboko. Clark chciał w tej chwili być koło niego, chociażby po to, żeby zaproponować herbatę i milczenie.

"Przepraszam. Dużo ostatnio pracuję. Nie chciałem być nieuprzejmy."

"To może jednak nie będę ci przeszkadzał." wydusił niechętnie Clark, odczuwając jeszcze większą potrzebę przebywania gdzieś koło Lexa. "Idę, mam zaległe lekcje do odrobienia. Trzymaj się."

"Ok. Do usłyszenia." odpowiedział po dłuższej chwili Lex. Clark nie był w stanie wyczytać z jego głosu absolutnie nic.

Jak zwykle około listopada słońce skryło się za grubym kożuchem chmur, a Clark poczuł się nieco gorzej. Z początku minimalnie, ot, trochę bardziej zaspany chodził, trochę wolniej wykonywał obowiązki w zagrodzie. Mama śmiała się, że syn za długo siedzi ze swoim teleskopem skierowanym w stronę domu Lany, a tata tylko przewracał oczami i żartował, że czas na pogadankę o pszczółkach i kwiatkach.

Clark znalazł w sobie resztkę sił, żeby stwierdzić, że żadna pszczółka nie zapyli kwiatka przez teleskop, a kosmici najwyraźniej są na teleskopy skazani, jeżeli chodzi o stosunki międzyludzkie.

"A Pete? A Chloe? Oj Clark, sam sobie tworzysz izolatkę, a potem narzekasz, że jesteś w niej sam." mama nałożyła naleśniki na talerz, postawiła go z rozmachem przed Clarkiem i kapnęła od serca dżemem. "Jedz i nie wydziwiaj."

To wydawało się najlepszym wyjściem z sytuacji.

Listopad tego roku był wyjątkowo chmurny i wietrzny. Lex wciąż był zajęty, ledwie miał czas wstąpić do Talonu na poranną kawę, a na koniec wyjechał w jakiś ważnych sprawach do Hong Kongu. Obiecał, że przywiezie słynną mandaryńską wódkę i suszone daktyle. Clark oznajmił, że za nic ma daktyle, bo chce z nim obejrzeć za jednym posiadem całą trylogię Władcy Pierścieni.

"Dobrze. Jak wrócę zarezerwuję kilka wieczorów tylko dla ciebie." powiedział Lex, a następnie pomachał do pilota, siedzącego już w samolocie i postawił stopę na składanych schodkach maszyny. "Tymczasem, Clark."

I tak Lex odleciał swoim prywatnym samolotem do Hong Kongu, a Clark został sam, pośród listopadowej szarugi. Z jakiś przyczyn bez Lexa był jeszcze bardziej senny.

Słońce, które ładowało jego baterie cały rok, teraz na dobry tydzień zasnuło się jednolitą, szarą, nudną chmurą. Clark coraz dłużej spał, wolniej się ruszał. Relatywnie wolniej, po prostu nie tak łatwo było mu osiągnąć prędkość światła przy wykonywaniu prac w gospodarstwie. Rodzice nie zauważali tego, aż do momentu, w którym zaspał. Clark nigdy nie spał dłużej niż do siódmej rano. Teraz przespał do jedenastej.

"Myślałam, że już poszedłeś do szkoły, kochanie." ze zdziwieniem oznajmiła mama, krzątając się dookoła szopy, wyciągając grabie i kosiarkę. "Tak cicho było w twoim pokoju. Dobrze się czujesz?"

Clark westchnął i wsparł się o poręcz schodów werandy. Miał na sobie tylko piżamę i zarzuconą na nią kurtkę. Mama czujnie zerknęła na jego nagie stopy i przybrała strofującą minę.

"Nie biegaj na bosaka, Clark. Idź się ubierz, najwyżej zostaniesz dzisiaj w domu, skoro aż tak się niewyraźnie czujesz."

Clark mruknął potakująco, po czym powędrował wgłąb domu, ułożył się na kanapie w salonie, przykrył kapą z fotela, i zasnął na następne sześć godzin. Nawet nie był głodny. Szarość za oknami przepływała monotonnie, niezmienna i nudna. Clark słyszał, że na górze, w pokoju, dzwoni jego komórka, ale nie miał energii, żeby po nią pójść.

"Martwię się o niego." powiedziała pochylona nad Clarkiem mama z zatroskaną twarzą. "Śpi i śpi."

"Wygląda zdrowo, na jesień każdy jest bardziej zmęczony, a z jego mocami... może nie powinienem nakładać na niego tylu obowiązków." mruknął tata i odchrząknął głośno. "Clark! Synu, budź się, bo to już przestaje być śmieszne."

"Po prostu mam za mało słońca." wyjaśnił ochrypłym głosem Clark i usiadł pośród zmiętej kapy i poduszek. "Przepraszam, nic nie zrobiłem dookoła zwierzaków, ani nigdzie..."

"Do szkoły też nie poszedłeś, ale o to jakoś nie przepraszasz." tata uśmiechnął się krzywo i potargał Clarkowi włosy. "Oby to tylko jesienne przemęczenie było. Nigdy aż tak ostro tego nie przechodziłeś."

"Nigdy aż tak długo słońce nie chowało się za chmury. Nie w Smallville w każdy razie." dopowiedziała mama, po czym wyprostowała się, ujęła pod boki i zmierzyła tatę i Clarka zdecydowanym spojrzeniem. "Dosyć tych pogawędek, trzeba wszystko obrobić. Zwierzęta na zimę nie zasypiają."

Pod wieczór, gdy Clark unosił się pomiędzy snem a lekturą Gron Gniewu, do fortecy samotności zawitał Lex. Bardzo zmęczony, blady, z workami pod oczami Lex, w wymiętym garniturze i jesiennym płaszczu, zarzuconym niedbale na ramiona. W jednym ręku trzymał torbę z laptopem, w drugiej dużą, miękką, szeleszczącą tutkę.

Clark łypnął ciekawie na tutkę, ale nie znalazł w sobie wystarczająco siły, żeby zareagować jakoś bardziej entuzjastycznie na przybycie przyjaciela. Lex zdawał się nie oczekiwać niczego innego. Z powitalnym skinieniem głowy usiadł na kanapie, obok Clarka i oklapł całkowicie, deformując modne rękawy płaszcza.

"Przywiozłem daktyle i padam z nóg."

"Zwariowany tydzień, co?" zapytał sennie Clark i zarzucił połę koca na kolana Lexa.

"Zwariowany miesiąc. Od kiedy ojciec przyjechał do Smallville wszystko stanęło na głowie i przyspieszyło o sto procent. Niewątpliwie jest to jego sprawka. Znowu chce mnie zmotywować, więc usiłuje rękami innych dobrać mi się do LexCorp. Niedoczekanie."

"To niedoczekanie zmusiło cię do nie spania przez miesiąc? Bo właśnie tak wyglądasz." Clark dźgnął paluchem w żebra Lexa, na co ten jedynie jęknął, kichnął, a potem zaczął kaszleć. "Łorany, kiepsko z tobą, Luthor."

"Z tobą też nie lepiej, Kent. Co się dzieje, że taki zdrowy, zawsze żwawy chłopak leży bykiem?" Lex ziewnął rozgłośnie i opadł głową na oparcie kanapy, podciągając koc na pierś.

"Leżę bykiem i czekam, aż spędzisz ze mną obiecany wieczór i obejrzymy Władcę Pierścieni."

Przez chwilę siedzieli tak, bez słowa, otoczeni wygodnym milczeniem, ciepłym kocem i gęstniejącym za oknami mrokiem. Clark doszedł do wniosku, że bez słońca jest źle, ale bez Lexa jeszcze gorzej.

"Przepraszam. Zapomniałem o Władcy. Nie mam całego wieczoru wolnego. " westchnął Lex i przeciągnął się, aż mu w stopach trzasnęło. "Ale za to mam daktyle."

"Daktyle cię rozgrzeszą." potaknął Clark. "Ale może najpierw zdejmij ten płaszcz. I buty. Dziwnie się siedzi pod kocem z kimś ubranym jak w podróż biznesową."

"Jestem po podróżny biznesowej."

"No właśnie. Jesteś już po." Clark uśmiechnął się szeroko i wyciągnął dłoń do szeleszczącej tutki. "A teraz dawaj te daktyle."

Tego wieczoru Lex już nie wrócił ani do Metropolis, ani do pracy. Tego wieczoru nie obejrzeli także Władcy Pierścieni, ale obejrzeli za to Blues Brothers, pojadając daktyle i popijając je gorącym cappuccino.

 Żaden motyl nie usiądzie na zaciśniętej pięści

 

 

 

 

Gdy wieść o napadzie na bank w wykonaniu Lexa rozniosła się po Smallville, Clark z miejsca nie uwierzył i zaczął wyszukiwać usprawiedliwień, a jego ojciec z miejsca wszedł w tryb "a nie mówiłem". Mama nie pomagała, krążąc niepewnie pomiędzy triumfującym Jonatanem Kentem a urażonym, zjeżonym obronnie Clarkiem Kentem.

"On tego nie zrobił! Ma tyle pieniędzy, po co miałby jeszcze je kraść! I to na dodatek z banku, który prowadzi jego konto od dwunastu lat!"

"Cóż mogę powiedzieć synu, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Może jednak w Lexie odezwała się jego natura Luthora."

Clark zapatrzył się z niedowierzaniem na tatę, nie mogąc dojść, jakim sposobem w ojcu tyle zawziętości i nienawiści. Mama, sądząc z jej miny, była tym nie tyle zaskoczona, co zbulwersowana. Także niezbyt przepadała za Lexem i odnosiła się do niego z dystansem, ale brała pod uwagę, że osąd przed czynem może okazać się bardzo krzywdzący.

Gdy Lex zapukał do kuchennych drzwi Kentów, tata usiłował utrzymać pion moralny i nie atakować wprost. Mama, unikając konfrontacji, zakrzątnęła się przy przygotowywaniu kawy, raz po raz zerkając na młodego Luthora. Lex dziwnie wyglądał w swoim czarnym, kaszmirowym płaszczu pośród kuchennego rozgardiaszu Kentów. Dziwnie, ale w jakiś sposób właściwie. Przyszedł do nich jak syn do rodziny, to im chciał najpierw wyjaśnić nieporozumienie, to ich aprobaty szukał, chociaż nie wprost. Nigdy nie wprost. Potrzeba ukrywania się zbyt mocno zakorzeniona w Lexie, nie wyzbył się jej nigdy i nawet nie próbował. Clark mógł to zrozumieć. Ktoś, kogo wychował Lionel Luthor mógł mieć spore problemy z poszukiwaniem rzeczy innych, niż władza i pieniądze. Po jednym spotkaniu z tym strasznym, uśmiechniętym przebiegle człowiekiem, dochodziło się do wniosku, że to cud, że pozwolono mu wychować Lexa, że pozwolono mu wychować kogokolwiek.

Clark złapał tacę z dwoma kawami i talerzem ciastek, po czym szybko wyprowadził Lexa z kuchni i zaciągnął do Fortecy Samotności. Rodzice wymienili między sobą znaczące spojrzenia. Clark zignorował ich. Łokieć Lexa pod jego dłonią był twardy i ciepły.

Lex wyjaśnił rzeczowo, że w czasie napadu na bank uczestniczył w bankiecie dla inwestorów LuthorCorp w Metropolis, i ma około dwustu świadków na potwierdzenie jego słów. Tylko dlatego nie wytoczono mu jeszcze procesu i nie zamknięto w areszcie, natomiast pouczono, że przez miesiąc nie powinien udawać się w żadne podróże zagraniczne.

"Szkoda. Miałem na oku świetny kontrakt z chińską korporacją. Ich eksperymenty z nawozem są bardzo zaawansowane, chciałem je przejrzeć gdzieś pod koniec listopada."

Lex mówił i mówił, a im więcej słów wypadało z jego ładnych, kształtnych ust, tym bardziej widoczna była jego ulga. Clark potakiwał i słuchał. Nie wytknął nawet, że nie potrzebuje zeznań naocznych uczestników przyjęcia, żeby uwierzyć swojemu najlepszemu przyjacielowi. Bo Lex był jego najlepszym przyjacielem. Clark nie potrafił dokładnie powiedzieć czemu. On i Lex różnili się niemal wszystkim, od preferowanych ubiorów, po smak kawy i gust w kwestii kobiet. A mimo to, gdyby Clark miał odpowiedzieć, szczerze, kto jest jego najlepszym przyjacielem, bez wahania odpowiedziałby, że to Lex. Może po prostu obaj mieli tajemnice i obaj żyli z nimi na porządku dziennym, za pan brat z przemilczeniami, grami i unikami. To zbliżało bardziej niż podobieństwa.

"Dziękuję, że we mnie tak wierzysz." zakończył swoją kipiącą elokwencją tyradę Lex i zamilkł. Jego szaroniebieskie oczy wpatrywały się w Clarka, spokojne, nieruchome i hipnotyzujące. Całkiem, jakby Lex miał jeszcze jedno, małe, malutkie pytanie i bardzo nie chciał pozwolić sobie na zadanie go.

"No co ty. Lex, jesteś moim przyjacielem." Clark uśmiechnął się szeroko. Wiedział, że na jego uśmiechy Lex, podobnie jak na szarlotkę mamy, ma bardzo niską odporność.

Lex westchnął i potarł dłonią brzeg nosa. Clark zagapił się na małą, widoczną tylko z bliska bliznę, przecinającą górną wargę młodego Luthora. Nigdy nie zapytał, gdzie i w jaki sposób skaza ta się pojawiła. Nigdy też nie powiedział, że to bardzo ciekawe, że takie niedoskonałości są fajne, bo zawierają w sobie historię. Clark nigdy nie dorobił się żadnej blizny, historie odbijały się od niego jak piłki. Zwykle nie zwracał na to uwagi, ale czasami było to dość gorzkie i nieprzyjemne...

"Coś się stało, Clark?" zapytał Lex i wziął łyka kawy na tyle dużego, żeby poparzyć sobie język. Nawet się nie skrzywił. Odporność Lexa na kofeinę i wrzątek była zaskakująca.

"Nie, nic. Lepiej pomyślmy, co to za zły brat bliźniak pojawił się na horyzoncie i chce cię pogrążyć." odpowiedział Clark, wpatrując się w swoją kawę. "Gdy wpadł na mnie, jak uciekał z banku, wyglądał dokładnie tak samo jak ty."

Lex zacisnął usta i ze zdecydowaniem wgryzł się w owsiane ciastko, które z uległością wszystkich wypieków Marthy Kent, rozpękło się na kilka kruchych, rodzynkowych kawałków.

"Ktokolwiek to był, skutecznie zszargał moje i tak już zszargane dobre imię. Woda na młyn moich przeciwników i tych, którzy tylko czekają, aż się potknę."

Clark skrzywił się i zmarszczył zabawnie.

"Tata nie jest taki. Po prostu się martwi."

Lex nie odpowiedział, tylko zaatakował kolejne ciastko. Clark miał chęć potrząsnąć przyjacielem i wyjaśnić mu, że nie każdy na świecie jest jego wrogiem, nie każdy go ocenia, nie każdy mu źle życzy... Zamiast tego ponownie zapatrzył się na kształtne usta z blizną.

Sobowtór Lexa jej nie miał.

 

/////////////////////////

 

Tina była mutantem. Gdy miała trzy latka na Smallville spadł deszcz meteorytów i chora dotychczas na rzadkie zwyrodnienie kości dziewczynka, wyzdrowiała. Jej rodzice byli przeszczęśliwi i ogłaszali cud. Nikt nie oczekiwał, że Tina, posiadając umiejętność transformacji swojego ciała, stanie się przybierającym inne tożsamości morderczym maniakiem. To ona wcieliła się w Lexa i obrabowała bank, przypadkiem zabiła swoją matkę i zapragnęła ukraść tożsamość Lany. To dowodziło jedynie, że osoby wystawione na działanie meteorytów nie odznaczały się najbardziej stabilnymi psychikami. To dowodziło, że przybycie Clarka na ziemię przyniosło jej mieszkańcom tylko ból, zwyrodnienie i śmierć.

Clark zdążył uratować Lanę z grobowca, w którym zamknęła ją Tina. Gdy policja przyjechała na miejsce zdarzenia nie powiedział im wiele, ale nie naciskali. Po prostu zapakowali dwóch wstrząśniętych nastolatków do auta i zawieźli do domu. Najpierw Lanę. Clark w duchu dziękował za miękkie serca władzy względem nieopierzonych i młodocianych członków społeczeństwa.

Lana z płaczem zatopiła się w ramionach swojego chłopaka, a Whitney przygarnął ją mocno i długo nie puszczał. Clark stał z boku i przyglądał się, czując się jak głupiec. Ostatni, boleśnie zbędny głupiec. Zrobiło mu się zimno. Koniec listopada i wisząca nad Smallville słota, wkradająca się w kości zimnymi przeciągami, nie pomagały.

"Cześć Clark!" Chloe stanęła przed nim, jak zawsze rozwiana, uśmiechnięta i w biegu. "Co tutaj robisz?"

Nie mógł się do niej nie uśmiechnąć i nagle zrobiło mu się nieco cieplej na sercu. Jednak we wszechświecie był ktoś, kto czekał także na niego, martwił się i gdy coś się działo, biegł, aby mu w tym towarzyszyć. Chloe zawsze przychodziła do Clarka, po Clarka.

"Cześć. Co, przybyłaś, żeby zobaczyć, czy wszystko ze mną w porządku po tym drastycznym wydarzeniu?" zapytał, mając wrażenie, że jarzy się jak idiota. Chloe zmrużyła oczy, potrząsnęła głową i trzepnęła go po ramieniu. Jej gruby, wełniany szal powiewał na wietrze.

"Wiesz, że zawsze troszczę się o twoje dobre zdrowie, Kent, ale tym razem wyjątkowo nie jestem tutaj doglądać ciebie."

Zanim uśmiech zdążył zniknąć z twarzy Clarka, Chloe już pędziła w stronę objętej opiekuńczo przez Whitney`a Lany.

"Hej Lana! Mam coś dla ciebie!"

Znowu został sam i znowu zrobiło mu się zimno. Gdy rodzice przyjechali po niego, chciał już tylko iść sobie precz i zapomnieć o swoim nowym talencie, super wzroku, który, niczym rentgen, pokazywał mu rzeczy, które czasami ciężko było oglądać. Zmutowany szkielet Tiny, mięśnie twarzy Pete`a, pocałunek Lany i Whitney`a, gdy już weszli do domu i poczuli się swobodniej.

Mama i tata uścisnęli go, spytali, czy nic mu nie jest. Nic mu nie było, nigdy nic mu nie było. Potem tata poszedł porozmawiać z policją, a mama popatrzyła na Clarka i na drzwi domu Lany, po czym rozumiejąco pokiwała głową.

"Naprawdę bardzo ją lubisz."

Nie odpowiedział. Nie musiał. Był inny, tak inny jak Tina, która, mając dość bycia odmieńcem, zdecydowała się ukraść komuś "zwykłą" tożsamość. Inni zawsze byli sami, nawet, jeżeli czasami dane im było ulec iluzji, że jednak reszta świata jakoś tam ich akceptuje. Clark mógł chodzić do szkoły, popijać cappuccino z Chloe, grać w szkolnej lidze futbolowej, ale i tak koniec końców zostawał sam. W swojej Fortecy Samotności, zapatrzony w gwiazdy, z których przyleciał, a o których nie miał pojęcia. Świat, który go otaczał, był jedynym światem, który znał, jednocześnie był też światem obcym, nie do końca jego. Clark znał tylko rzeczy nie-swoje... nie swój świat, nie swoja Lana, nie swoje ręce, które różniły się od rąk reszty ludzkich użytkowników Ziemi.

Mama najwyraźniej wyczuwała jego podły nastrój, ale zinterpretowała go jako nastoletnie wahania i humory. Może zresztą miała rację... kto wie, jak zachowywali się dorastający kosmici. Może także czuli się, jakby byli kompletnie sami we wszechświecie.

Mama ujęła Clarka pod ramię i poklepała go czule po policzku.

"Znajdziesz jeszcze kogoś, kochanie. Przed tobą całe życie."

"Tak. I spędzę je w samotności." wygłosił grobowym tonem Clark, wzdychając. "Chodźmy do domu. Mam dość jak na jeden dzień."

Tej nocy postanowił spać w fortecy samotności. Tata spojrzał na niego dziwnie, a mama tylko oznajmiła, że przygotuje mu świeżą pościel, żeby sobie przygotował posłanie na kanapie w szopie. Zawsze miała wprawę w odczytywaniu syna bez słów i to sprawiało, że Clark kochał ją jeszcze mocniej. Zaopatrzony w torbę świeżo upieczonych bez, kanapkę z szynką i szklankę mleka, Clark wskrabał się po schodach fortecy samotności, rezolutnie nie myśląc o niczym.

Długo nie mógł zasnąć. Zawinięty w koc siedział przy teleskopie i obserwował, jak światła w domu Lany gasnął powoli, jedno po drugim, aż w końcu zostaje tylko latarenka przy ganku. Listopadowy, wilgotny mrok owinął farmy i wkrótce pozostała tylko rozświetlona rezydencja Lexa. Clark widział jedynie jej wschodnie skrzydło, to z basztami i wieżycą strzelniczą. Wiedział, że tam znajduje się sypialnia Lexa. Pewnie wciąż pracował, sam w swojej wieży, z laptopem, którego klikanie klawiatury potrafiło tworzyć i burzyć światy.

Clark nagle zapragnął być tam, z Lexem, słuchać, jak pracuje, jak popija swoją sojową kawę, która rzekomo była mniej szkodliwa niż zwykła, i dobrze działała na sen. Mogliby sobie razem posiedzieć, pomilczeć, popatrzeć na uśpione o trzeciej nad ranem Smallville. Lex w pewnym sensie był samotny tak samo jak Clark...

Obserwując rezydencję Luthorów zjadł kanapkę, kilka bez, popił mlekiem, a potem ani się obejrzał jak zasnął. Przy teleskopie, skulony na fotelu, z ramieniem pod głową i nogami, podwiniętymi nienaturalnie pod kocem.

 

//////////////

 

Następnego dnia była sobota i dobrze, bo Clark do szkoły by się raczej nie dotoczył. Dzięki swoim mocom nie obudził się połamany, ale i tak był jakiś nie w sosie. Zszedł na śniadanie wygnieciony i niewyspany, burcząc pod nosem i rozcierając kark. Mama zrobiła jego ulubione naleśniki z konfiturami. Trochę mu to pomogło, ale tylko trochę. Był cały skurczony, skostniały, zmęczony i otępiały. Wykonał prace na gospodarce nie bacząc na to, co robi, mechanicznie, perfekcyjnie. Ani się obejrzał, jak uporał się z wszystkim.

Nikłe, słabe promienie listopadowego słońca rozlewały się nieśmiało po szarozielonych polach.

Clark przeciągnął się, czując się odrobinę lepiej. Podrapał po pysku Łaciatkę, krowę, przy której porodzie był i od cielaka zawsze i nieodmiennie drapał ją po pysku, gdy kończył karmić bydło.

Łaciatka trąciła go nosem, a jej gorący oddech połechtał go po karku.

"Widzę, że pełna idylla. Zaczynasz sobotę w zgodzie z naturą, Clark."

Lex podążał nieśpiesznie ścieżką przy ogrodzeniu, wodząc dłonią po jego drewnianej poręczy i uważając, żeby po drodze nie nastąpić na krowiego placka. Dolce Gebbana nie sprawdzała się w świecie farmerskim, gdzie, cóż, gówno się czasami zdarzało. Lex nie rezygnował z mody, jednocześnie nie rezygnował z wizyt u Clarka, tak więc musiał podwójnie uważać na swoje skórzane, markowe obuwie.

Łaciatka podsunęła Lexowi pysk pod dłoń, wyraźnie domagając się drapania. Zaskoczona mina młodego Luthora poprawiła nieco nastrój Clarka. Lex wyglądał, jakby nie wiedział, czy cofnąć rękę, czy pogłaskać młodą krówkę i narazić narazić swój image na szwank, bo być może jakiś zaczajony paparazii cyknie mu znienacka fotę, a potem upowszechni niechlubne zdjęcia. Niesławny Lex Luthor, zniżający się do takich wieśniaczych przyjemności jak drapanie bydła po pysku. Dramat i skandal.

"No poczochraj ją pomiędzy oczami. Lubi to." zachęcił Clark, a Łaciatka, słysząc jego głos, wydała z siebie przeciągły dźwięk zniecierpliwienia.

"Skoro nalegasz."

Lex zaczął czochranie jak profesjonalista, zataczając po pysku Łaciatki łagodne esy floresy i drapiąc ją ostrożnie między chrapkami.

"Zwykle robiłem to za pomocą drapaczki do czesania koni." mówił spokojnym, cichym głosem , który sprawiał, że i Clark bezwiednie przymykał oczy. "Mama miała ranczo i gdy jeszcze żyła, spędzaliśmy tam sporo czasu. Wtedy praca przy sianie była dla mnie zabawą. Ojciec zawsze krytykował takie nic nie róbstwo."

"Jak chcesz, mogę ci drapaczkę przynieść." zaoferował szybko Clark, chcąc zmienić temat, ale Lex przerwał mu ruchem dłoni.

"Nie, nie ma potrzeby. Chciałem tylko spytać, co porabiasz w ten piękny, sobotni poranek. Może masz chęć nawiedzić mnie w moim zamczysku?"

Clarkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Nagle dostał ogromnego przyspieszenia i musiał się pilnować, żeby Lex nie zobaczył, jak jego uroczy, nastoletni, wiejski kolega nie wchodzi w szybkość ponaddźwiękową. Wziął szybki prysznic, przebrał się ze stroju roboczego w swoje zwyczajowe jeansy i czerwony, wełniany sweter, po czym popędził do czekającego na niego przed bramą farmy Lexa.

"Co się stało, że Luthor nie przyjechał żadnym ferrari tylko pofatygował się piechotą?" zapytał retorycznie ojciec znad swojej gazety, a mama spojrzała na niego z dezaprobatą. "No co? Zawsze zajeżdża nam na podwórko i kurzy tak, że trzeba ściany obory obcierać."

Clark pognał do Lexa. Rozmyślnie nie wszedł w kolejną dyskusję na temat swojego najlepszego przyjaciela, którego sobowtór obrabował bank, a ojciec był kawałem drania, bez czci i wiary, za co jakoś wszyscy uparli się winić syna.

Do końca dnia Clark pozostał w rezydencji Lexa. Grał w bilard, jadł po raz pierwszy w życiu gotowaną ośmiornicę w sosie winnym, drzemał na skórzanej kanapie przy kominku. A Lex streszczał mu pokrótce filozofię stoików i jak objawiała się ona w dziełach Dostojewskiego, sączył powoli brandy z kryształowego kubka, i stukał w klawiaturę laptopa. Ogólnie, tak poza beznadziejnym zauroczeniem Laną, Chloe, która go olała, poza morderczą Tiną, która okazała się kolejnym mutantem, to był dobry dzień. Bardzo dobry. Zawsze był dobry dzień, gdy Clark mógł sobie bezkarnie posiedzieć w zamku Lexa i nie myśleć o różnicach, tylko o podobieństwach.

Kto przyjaciół nie ma, jest jak dłoń mały

 

 

Eric Summers, pryszczaty, nastoletni uczeń Smallville High, siedzący zawsze koło Chloe na chemii i biologii, chciał się zabić. Nie wytrzymywał presji. Jego ojciec, sławny i rozchwytywany naukowiec, wciąż stawiał przed nim nowe, niemożliwe do osiągnięcia cele, a matka, żyjąca od przyjęcia do przyjęcia kura domowa, wyglądająca tylko kolejnej wizyt u kosmetyczki i nie przejmowała się zbytnio problemami syna. Tak więc owszem, Eric nie miał łatwego życia, a teraz chciał je skończyć, skacząc z dachu szkolnego budynku. Oczywiście Clark nie mógł na to pozwolić.

Miks błyskawicy, wystawienia na działanie kryptonitu i rozerwanych przez burzę linii wysokiego napięcia, spowodował najpierw ogłuszający huk, a potem oślepiające światło. Gdy wszystko ucichło, Clark nie zauważył nic nienaturalnego. No może poza tym, że kręciło mu się nieco w głowie a Eric Summers, nieprzytomny, leżał obok niego, z ramionami otwartymi jak do lotu. Już to powinno dać mu do myślenia. Nigdy nie kręciło mu się w głowie, a jedynymi chwilami, gdy czuł się źle, były moment, w których miał styczność z meteorytami.

Poszedł do domu, tak jak zwykle. Tak jak zwykle zadzwonił anonimowo po karetkę dla Erica i tak jak zwykle wymknął się indagacjom rodziców, gdzie był tak długo i dlaczego ma osmaloną sadzą kurtkę. Wziął prysznic i pomny, żeby nie połamać kafelków, ulżył sobie. Jednoręcznie, tak jak zwykle. Nie zauważył, że jego penis jest nietypowo delikatny w jego dłoni, a kafelki bardziej twarde i zimne niż zazwyczaj. Doprowadził się szybko do orgazmu, opłukał mydliny z włosów, wyszorował zęby. Ubrany w grubą piżamę, której nie używał od dobrych kilku miesięcy bo była za ciepła, wymknął się do Fortecy Samotności, z talerzem ciastek owsianych i litrem pełnotłustego mleka.

Nic nie spostrzegł, nic niezwykłego nie zarejestrował. Clark Kent był czasami dokładnie takim samym ciołkiem, za jakiego miała go większa część studentów Smallville High.

"Hej Clark, ciężarówka mi się wkopała w błoto. Przeklęty deszcz. Pomóż no mi, pchnij jakoś albo co, bo się spóźnię do mleczarni."

Clark z kanapką w ustach skinął niemo głową i podążył na pomoc tacie. Jonathan Kent siedział za kierownicą pick upa ze zniesmaczoną miną i klął pod nosem na siąpiący z grudniowego nieba deszcz. Fakt, całe podwórze przez noc zamieniło się w pokryte kałużami bagno, niezbyt głębokie, ale mimo to uciążliwe, zwłaszcza, gdy chciało się dojechać do mleczarni jako pierwszy z petentów.

Clark złapał jedną ręką za zderzak ciężarówki, przełknął resztkę kanapki i pchnął.

Nic. Nic się nie stało. Może tylko źle złapał. Odłożył plecak na pakę pick upa, podwinął rękawy swojej nowej, jeansowej kurtki i zaparł się, ujmując zderzak na poważnie. A potem ojciec dodał gazu, fala lepkiego, płynnego błota poleciała wspaniałym łukiem przez całe podwórze, a Clark wylądował na plecach, oszołomiony i dziwnie zmarznięty. Zmarznięty, bo nagle odczuł, że woda, która nasiąkała właśnie w jego ubranie, jest przenikliwie zimna, a on, nie ma już swojej zwykłej ciepłoty ciała, nie ma już... mocy.

Z nosa Clarka popłynęła strużka krwi. Ojciec wyskoczył z ciężarówki i w trzy sekundy znalazł się przy synu, obejmując go i zaglądając mu w oczy. Clark z początku nie reagował na zaniepokojone pytania, na trwogę w głosie taty, na ostrożne dotyki. Nie miał mocy. Nie mógł wypchnąć pick upa z kałuży błota, czuł zimno, słabość, można go było zranić.

Gdy w końcu Clark odezwał się, brzmiał jak wystraszony pięciolatek i nie mógł tego nijak opanować.

"Co się ze mną dzieje?"

Mama miała teorię, że może to kolejna niespodzianka na drodze dojrzewającego kosmity, albo te błyskawice wczorajsze coś zrobiły z metabolizmem Clarka, gdy ratował Erica Summersa. Tata wręczył mu materiałową chustkę do nosa i oznajmił, że cokolwiek się stało, nie należy panikować. Clark miał chęć wykrzyczeć im obu w twarze, że jak ma nie panikować, skoro wszystko to, kim dotychczas był, jak czuł, co przechodził, wszystko to zniknęło. I nie wiadomo, kiedy wróci.

Clark zawsze lubił marzyć, że nadejdzie taki dzień, kiedy przestanie być kosmitą, kiedy stanie się normalny, cokolwiek by to nie znaczyło. I gdy będzie już taki normalny, świat będzie piękny. Nie będzie się trzeba bać, że dotykając kogoś, możesz go zranić, albo nawet zabić, nie będzie trzeba się lękać, że zniszczy się dom, albo samochód, albo cokolwiek, czego nie powinno się niszczyć, ale chwila nieuwagi starczała, żeby nadludzkimi siłami to zburzyć. To były świetne marzenia, odczuwać w końcu dokładnie to samo, co ludzie dookoła, bez wysiłku zgadywać trafnie, dlaczego zachowują się tak, nie inaczej, nie udawać, że się rozumie, po prostu rozumieć i cieszyć się, ze wspólnoty doświadczeń, z normalności, z bycia razem...

Romantyczne bajania nic nie miały wspólnego z obitym nosem, przemoczoną kurtką, ziębiącą w plecy, i poczuciem ogólnego zmęczenia, znużenia i strachu. Teraz każdy mógł go zranić... jego autobus szkolny mógł odjechać, a on nie będzie w stanie go prześcignąć.

Mama wepchnęła mu w ręce nową, suchą kurtkę, gdy wyskoczył na próg, gotów gonić żółty bus. Zatrzymał się za furtką. Super szybkość też zniknęła, pozostały natomiast zwykłe, nastoletnie nogi, które, wcale nie romantycznie, zmęczyły się po kilkudziesięciu metrach. Clark zwiesił głowę.

 

///////

 

Właściwie miało to swój urok. Gdy już Clark przyzwyczaił się do tego, że marznie i przegrzewa się jak zwykły człowiek, i że musi uwzględniać czas zwykłego przemieszczania się w przestrzeni, nagle okazało się, że, gdy nie trzeba nieustannie kontrolować swojej siły na każdym kroku, świat wygląda nieco inaczej. I ma to swoje plusy.

Clark po raz pierwszy spóźnił się na literaturę, czym zarobił sobie wspaniały, śliczny, speszony uśmiech Lany. Po raz pierwszy także zagrał cały mecz koszykówki, i spocił się, zdyszał, bez żadnych mocy zdobył kilkadziesiąt punktów. Nikogo nie zgniótł, nikomu kości nie połamał. Whitney i Pete klepali go po plecach i nie mogli się nadziwić jego koszykarskiemu talentowi. Clark był w swoim żywiole, a może to zwykłe uderzenie adrenaliny po wysiłku fizycznym... ludzkim wysiłku fizycznym. Nagle okazało się, że kosmici pojmują wysiłek całkiem innymi kategoriami, a Clark chyba w życiu jeszcze nie był aż tam zmęczony i szczęśliwy, jak teraz, w śmierdzącej, dusznej szatni, z ręcznikiem na ramionach i pustką w głowie.

Nie było tak, jak w romantycznych wizjach, ale mimo wszystko było ciekawie. Inaczej, w dobrym tego słowa znaczeniu. Clark odkrył, że może być bardziej rozluźniony przy Lanie, może bez zmieszania słuchać opowieści Chloe o Ericu Summersie, który nagle zyskał jakieś super moce i na pewno stało się to za pomocą meteorytów.

"No to chociaż wiemy, gdzie się twoje moce podziały." stwierdziła suchym tonem mama, pokazując Clarkowi przy śniadaniu gazetę. Na pierwszej stronie widniało zdjęcie Erica, pewnego siebie, czupurnego i uśmiechniętego zawadiacko. Nie było w nim nic z dawnego problematycznego, roztrzęsionego, nerwowego Erica.

"Nie ma w sobie nic z twojej ostrożności, Clark." zauważył tata, mrużąc oczy i zaglądając mamie przez ramię. "Chłopak nagrabi sobie, zanim znajdziemy jakiś sposób, żeby odzyskać twoje moce."

Jeżeli to możliwe. Cisza, nabrzmiała znaczeniem, zawisła nad kuchnią Kentów, niewygodna i straszna. Clark stracił apetyt.

Nie miał pojęcia, jak rozmawiać z Ericiem, który z dnia na dzień coraz bardziej tracił nad sobą panowanie. Nie wiedział, jak odzyskać swoje moce, co się takiego pośród tej przeklętej burzy stało, że wywróciło to jego życie do góry nogami. Nic już nie ogarniał, a zwykłe, ludzkie zmęczenie nie pomagało, chociaż w jakiś pokrętny sposób, znajdował w nim ukojenie. Wytrwale towarzyszył tacie w naprawianiu płotów, uprzątaniu zagrody, łataniu dziur w ogrodzeniach. Męczył się, ranił sobie palce młotkiem, po raz pierwszy musiał używać rękawic roboczych. Pytał taty, jak radzi sobie z tymi wszystkimi obowiązkami, tak codziennie, bez mocy. Tata odpowiadał z uśmiechem, że lata praktyki, że przyzwyczajenie.

Clark jakoś wątpił, żeby na dłuższą metę mógł przyzwyczaić się do takiego życia. Poza tym wciąż czuł się odpowiedzialny za swoje moce, nawet, gdy ich nie posiadał. Były groźne, zwłaszcza w rękach kogoś tak niestabilnego jak Eric.

Nie potrafił o tym myśleć. Nie chciał o tym myśleć. Dlatego, chociaż już zrobiło się ciemno a ciężkie, nabrzmiałe deszczem chmury zasnuły niebo, Clark wziął latarkę, młotek, gwoździe i powędrował naprawić płot na tyłach farmy. Gdy przemknęło obok niego srebrne ferrari, mrugając czerwonymi światłami tylnymi, mógł tylko zmrużyć oczy, zachwiać się...

I uderzyć się w palca młotkiem.

"Ach! Kurza twarz!"

Lex płynnym, lamparcim ruchem wsiadł z samochodu i podszedł do Clarka. W grudniowym mroku jego twarz, oświetlona jedynie czerwonymi światłami ferrari i latarką, wyglądała dziwnie. Nieobliczalnie, obco. Clark wstał, otrzepał spodnie, zdjął rękawice i podał dłoń Lexowi, usiłując stłamsić rosnący mu gdzieś w głębi brzucha niepokój. Coś było nie tak. Milczący, odziany w grube palto Lex, z bladą twarzą, wyglądającą jak maska i oczyma sfinksa.

"Witaj Lex. Coś się stało?"

Nic nie przygotowało Clarka na serię pytań, konkretnych, naciskających, pewnych. Pytań, za którymi czaiła się wiedza. Lex pytał, jakby znał odpowiedź. Najpierw subtelnie, potem z coraz większą swadą i urazą. Czy Clark nie chce mu czegoś powiedzieć, czy raz w końcu może być z nim szczery i wyznać, co naprawdę stało się wtedy, na moście. Bo Lex był pewny, że uderzył go swoim samochodem, że wjechał w niego, centralnie, i niemożliwa jest inna wersja wydarzeń.

Nie musisz się obawiać. Chcę tylko pomóc. Chcę znać prawdę.

Clark w normalnych warunkach zacząłby się tłumaczyć, plątać w zeznaniach i odczuwać ogólnie spore wyrzuty sumienia, że okłamuje w tak prostacki sposób swojego najlepszego przyjaciela. Tylko, że już nic nie było normalne.

"Nie wierzysz mi? Ok, to weź ten cholerny młotek i mnie uderz. Gdziekolwiek. Może jak mi zrobisz krzywdę, to przestaniesz mi tutaj serwować swoje paranoiczne teorie." Clark zmarszczył się, nadął i wyprostował pierś, wyciągając w kierunku Lexa młotek. "Widać musisz kogoś uszkodzić, zanim mu zaufasz."

Lex patrzył na niego jak na wariata, najpierw nieufnie, potem ze zmieszaniem i gniewem. W wykonaniu młodego Luthora zmieszanie łatwo można było pomylić z błędnymi danymi i wstydem, że się je zaprezentowało szerszej publiczności. Clark miał chęć podejść do Lexa bliżej i potrząsnąć nim. Po co te gry? Po co te podchody?

"Nie będę testował twojej niezniszczalności młotkiem." wydusił w końcu Lex, nie spuszczając wzroku, ale wyraźnie cofając się nieco przed Clarkiem. "Po prostu chcę zrozumieć."

"A co tutaj do rozumienia? Nie jestem nikim specjalnym, jestem tylko gościem, który uratował ci życie, Lex. Czy to ci nie starczy?" Clark zbliżył się do Lexa, a ten tym razem nie zrejterował, tylko spotkał się twarzą w twarz ze zmęczonym, spoconym, całkowicie bezbronnym kosmitą.

"Przepraszam..."

Clark zacisnął usta i jeszcze raz zmierzył Lexa twardym spojrzeniem, po czym odwrócił się, zebrał narzędzia, i podążył w stronę domu. W kuchni wciąż paliło się światło, mama pewnie czekała na niego z wieczorną przekąską. Rodzice, chociaż nie mówili tego wprost, pilnowali go, dyskretnie, z poboczy. Widać za bardzo przyzwyczaili się do jego niezniszczalności i utajania jej, i nie bardzo potrafili radzić sobie z jego nagłą, ludzką bezbronnością. Nic dziwnego, on też niezbyt sobie z nią radził.

Jeżeli Lex coś jeszcze powiedział, Clark już tego nie usłyszał. Znieczulony, zawiedziony i zły, ruszył w stronę domu, nie oglądając się za siebie.

Tej nocy Forteca Samotności wydawała się jeszcze bardziej pusta i cicha niż zazwyczaj. Pola dookoła szarzały i zasnuwały się szronem, jakiś pojedynczy, samotny pies wył gdzieś do zasłoniętego chmurami księżyca. Nadchodził mróz, niepostrzeżenie i nieuchronnie. Clark owinął się szczelniej kocem i spojrzał w lunetę, pogryzając od niechcenia kanapkę z indykiem. Lana siedziała sobie bezpiecznie w swoim pokoju, przy ażurowej lampce, z pewnością czytając jakąś rosyjską klasykę na zajęcia, a może po prostu przytulała się z Whitney`em. Trochę dalej gospodarstwo państwa Ross pogrążone już było we śnie, jedynie samotna, biała latarnia oświetlała krużganek. W wieży Lexa paliły się z kolei wszystkie światła. Może znowu zdobywał jakieś imperium finansowe, cichcem, pod bokiem ojca usiłując zbudować swoje własne, niezależne, autonomiczne cesarstwo. A może ponownie zaczął badać ten nieszczęsny wypadek na moście, może znowu zaczął gromadzić jakieś dane, szpiegować, podejrzewać...

Clark zamknął oczy i zatęsknił za gwiazdami. Grudniowe noce rzadko dostarczały okazji, żeby się im przyjrzeć. Poza tym, ludzkimi oczyma gwiazdy z pewnością wyglądały inaczej. Clark nie był pewien, czy chce się dowiedzieć jak... a mimo to tęsknił.

Sms przyszedł z cichym pingnięciem i Clark z początku wcale nie miał zamiaru go odbierać. Ale ciemność była coraz gęstsza i opresyjna dookoła lampki nocnej, ustawionej przy lunecie, ciastka się skończyły, kanapki też, i w końcu trzeba było się przyznać przed samym sobą, że samotność w Fortecy Samotności nie zawsze była czymś przyjemnym.

Sms Lexa był jak zwykle zamotany.

 

Jeśli trud nie zamienia się w korzyść, traci sens. Mam parę nowych filmów i całe tony popcornu. Przyjdziesz jutro wieczorem?

 

Clark nie mógł się nie uśmiechnąć, na wymijające, obliczone na efekt, jednocześnie dokładnie przemyślane słowa. Wciąż był na Lexa zły, zdenerwowany jego dociekliwością i spostrzegawczością, chociaż było to trochę nie fair. Clark od dłuższego czasu przeczuwał, że Lex wie więcej, niż daje to po sobie poznać, że domyśla się, że jego najlepszy przyjaciel nie jest zwykłym, flanelowym chłopakiem z Kansas. Tylko co innego snuć w milczeniu domysły, a co innego zwerbalizować je i dążyć do konfrontacji, zaatakować. Clark patrzył tępo na wyświetlacz komórki, nagle rozdrażniony na nowo i poruszony.

Bał się, że Lex postanowi zmusić go do wyjawienia prawdy, że zamiast milczeć na temat zacznie na temat mówić, a tego ich przyjaźń mogłaby nie wytrzymać. W końcu która ludzka przyjaźń mogłaby wytrzymać konfrontację z kosmitą?

Clark nie odpowiedział na smsa Lexa, a Lex już więcej się nie odezwał. Światła na wieży rezydencji Lutorów przyciemniły się, przybierając złoto fioletową barwę.

Kto kocha, wątpi często w to, w co wierzy najmocniej

 

 

Amy nie była kimś, na kogo Lex spojrzałby dłużej niż kilka sekund. Oczywiście, Lex spoglądał, przyjaźnie, neutralnie, przypadkiem, tak jak na każdą służącą i służącego w rezydencji.

Clark zawsze skrycie podziwiał Lexa za taką życzliwą neutralność. Sam nie wyobrażał sobie mieć dookoła tylu zależnych od niego ludzi, którzy patrzyli na niego i oczekiwali konkretnych wskazówek. W LexCorp, w fabryce nawozów, w LuthorCorp, nawet w swoim własnym domu, w rezydencji, Lex musiał znajdować się sprawnie w roli tego, który ma pozycję uprzywilejowaną tego, który zarządza, decyduje, wytycza cele. Clark czasami zapominał, że w tym całym blichtrze i splendorze, Lex ma wciąż tylko dwadzieścia trzy lata. Zamiast używać żywota w college`u, na studiach chociażby, zamiast upijać się ze znajomymi i cieszyć się studencką wolnością, młody Luthor kierował całymi rzeszami ludzi. Decydował. Sprawował władzę. Nawet nad takimi detalami, jak dzisiejszy obiad, rodzaj herbaty smakowej, oraz nad czasem, w którym Amy i jej mama ową herbatę podadzą.

Clark udawał, że nie widzi maślanych spojrzeń Amy, gdy podsuwała filiżankę Lexowi, gdy pochylała się nad nią czule, z grubym, fajansowym czajnikiem, balansującym w jej szczupłej dłoni. To było zawstydzające, tak obserwować czyjeś zauroczenie. Chloe i Pete także nie mieli łatwego życia, wciąż bvyli świadkami głupich zachowań Clarka przy Lanie. Mamrotanie, gubienie słów w zdaniu, plączące się nogi i niezgrabne ruchy. Tak, Clark Kent zamieniał się przy Lanie Lang w kogoś, kim być nie chciał. Skrytym w cieniu, zakompleksionym podglądaczem, który wprost skonfrontowany z obiektem swoich marzeń, nie potrafił wydusić z siebie koherentnego zdania.

Clark dużo lepiej odnajdował się w sytuacjach, w których trzeba było Lanę ratować, niż z nią rozmawiać. Zawsze miał wrażenie, że ich konwersacje posiadają ukryte drugie dno, dno, w którym ujawnia się prawda. Lana w rzeczywistości ma dosyć Whitney`a i chce skończyć ten nudny związek, a Clark jest jej przyjacielem i posiada potencjał stać się kimś więcej. Kimś bliższym, droższym, kimś niezastąpionym. Rzeczywistość jednak bezlitośnie korygowała tego typu przypuszczenia. Być może drugiego dna nie było. Być może Clark wymyśli je sobie, tak, jak Amy wmawiała sobie, że każdy najdrobniejszy gest Lexa, jest dowodem na jego uczucie.

Musiała zdawać sobie sprawę z beznadziei takiego zauroczenia. Nie było szans na to, żeby Lex odwzajemnił jej afekt. Amy była zbyt nieśmiała, cicha i młoda.

Miała tyle lat, co Clark.

"Powinna znaleźć sobie chłopaka w swoim wieku. Tak jak ty masz Lanę." powiedział Lex, gdy Amy, cała w uśmiechach, wycofała się z salonu i zamknęła za sobą drzwi. "Młodzieńcze zauroczenia przydarzają się, ale nie trwają zbyt długo. Taka już ich uroda."

Clark miał chęć zapytać, czy Lex myśli w ten sposób także o nim. Że ma swoją Lanę, że jest czasami szczęśliwie, czasami nieszczęśliwie zauroczony, i że to wszystko minie. Nie zapytał, nie miał odwagi. Czasami intensywne, wdzierające się w duszę spojrzenie badacza, które Lex miał opanowane do perfekcji, było dla Clarka dość ciężkie do zniesienia. Nie lubił się do tego przyznawać, nie lubił myśleć, że w oczach Lexa jest kimś tak młodocianym, tymczasowym i nieważnym...

Lex zdawał się nie zauważać nagłej ciszy Clarka. Jak zwykle, gdy młody Kent pogrążał się w rozważaniach, Lex po prostu zajął się sobą. Upił trochę aromatycznej, pachnącej drzewem różanym herbaty, po czym nastawił muzykę i otworzył laptopa.

Skoczny, rześki jazz nowo orleański rozlał się po salonie, odbijając się od oszklonych szafek z antykami, od regałów wypełnionych książkami, od nowoczesnego sprzętu elektronicznego. Kwintesencja Lexa, magiczny miks mitologii, starożytności i współczesności tak współczesnej, że kuła w oczy. Clark nie raz zastanawiał się, jak Lex postrzega jego Fortecę Samotności, wypełnioną starymi deskami, sianem, meblami z panieńskiego mieszkania mamy. Zapewne widział w nich dziecięctwo, wrastające powoli w dojrzałość, ale wciąż bojące się jej jednoznacznie wyrzec. Clark nigdy nie potrafił czegoś definitywnie wyrzucić, przestawiał tylko skrzynie. Kiedyś centralnym punktem Fortecy była skrzynia z klockami i samochodzikami, potem z bajkami, komiksami, płytami i kasetami, teraz w centrum znajdowały się książki o innej tematyce, plakaty, piłki do kosza i do futbolu, zapomniane, zdeptane tenisówki, misie i poutykane po kątach pudełka chusteczek, prezerwatyw i świerszczyków.

Mama nigdy prawie nie sprzątała w Fortecy Samotności, a gdy Clark ukończył czternaście lat, zabroniła tacie wchodzić tam bez pukania. Lex nigdy nie pukał. Lex po prostu wchodził, krocząc po drewnianych stopniach, jakby były bogatymi schodami cesarskimi w jakimś pałacu, i ze swobodą zapraszał się do środka. A Clark się cieszył, bo lubił, uwielbiał, sekretnie kochał patrzeć, jak młody Luthor zapomina, że jest młodym Luthorem, i staje się tylko dwudziesto trzy letnim chłopakiem, i nie ma żadnej władzy, żadnych kont bankowych na Kajmanach, żadnych uwielbiających go córek służących, wyuzdanych kochanek, ani knowających na jego życie współpracowników.

Władza deprawuje, powtarzał tata i ze złością przerzucał gnojówkę widłami. A Luthor zawsze będzie bardzo pożądać władzy i nieustannie ją poszerzać, umacniać.

Nie podoba mi się ta twoja przyjaźń z Lexem, synu.

Clark uśmiechał się i pomagał ojcu w pracy, usiłując uniknąć kłótni czy ostrej wymiany zdań. Przez ostatnie dwa miesiące Johnatan Kent i Clark Kent ścierali się i skakali sobie do gardeł, a wszystko przez Lexa i jego specyficzne poczucie humoru, honoru, lojalności i szczerości. Tata był uprzedzony i uparty jak muł. Skoro raz się sparzył na kontaktach z Luthorami, nie zamierzał powtarzać błędu. Clark, który jeszcze w życiu się nie sparzył, ani metaforycznie, ani fizycznie, nauczony był dawać ludziom szansę na udowodnienie, kim są.

"Zapomniałem. Mama razem z warzywami, kazała też przynieść ci ciasto. Piernik. Leży w kuchni."

Lex uniósł głowę znad laptopa i uśmiechnął się. Miękko. Za miękko. Całkiem, jakby Clark powiedział coś innego, niż w rzeczywistości powiedział.

"Lubię twoją mamę. Widzi rzeczy ukryte." orzekł Lex i wstał od stolika, po czym przeciągnął się. Jego fioletowa, zgnieciona nieco na ramionach, koszula rozciągnęła się i napięła, ujawniając więcej niż kawałek jasnej, gładkiej szyi. "Nie powinniśmy pozostawiać samotnego piernika tak bez opieki."

"Nie powinniśmy." potaknął Clark i podążył za Lexem. Lex, jak zwykle, nie wyłączył ani sprzętu grającego, ani świateł, tylko podążył krętymi schodami i marmurowymi korytarzykami w stronę pomieszczeń kuchennych. Amy, gdy tylko ich zobaczyła, rozpromieniła się cała i bez słowa wstawiła czajnik na herbatę. Lex był dla niej uprzejmy, poczęstował ciastem, uśmiechnął się na jej wybąkany, nieśmiały żart, po czym pozwolił jej bez zbędnych komplikacji opuścić kuchnię i schronić się w swoim pokoju.

Pokoju pełnym zdjęć Lexa, zrobionych ukradkiem prywatnym aparatem, i wyciętych z gazet, dość intymnych, domowych, i tych oficjalnych, pełnych sztucznych póz, pudru i drogich kreacji od Armaniego. Amy, cichutka, myszowata Amy urządziła sobie w swoim pokoiku nastolatki małą świątynię Lexa Luthora. Też nie miała nadziei, że ją kiedykolwiek zauważy, ale nie to było ważne. Ważne było to, że czuła się blisko. I to na pewno nie ona była powodem dziwnych zdarzeń, które miały ostatnio miejsce w rezydencji. Ktoś szperał w szafach Lexa, ktoś przegrzebywał mu sypialnię, ktoś zaatakował kąpiącą się Wiktorię i usiłował ją utopić. Gdyby rezydencja stała gdzie indziej, nie w Smallville, można by było wezwać policję i znaleźć nielegalnie przebywającego na terenie zamku włamywacza, ale wszystko działo się w Smallville. Zarówno policja, osobista ochrona Lexa oraz zaawansowany system antywłamaniowy, były bezradne wobec przeciwnika, który zdawał się być... niewidzialny.

"Jesteś bardzo miły dla Amy." zauważył Clark, wgryzając się ze smakiem w ciasto. "Ufasz jej, pomimo tego pokoju i zdjęć."

"Każdy na swoje małe sekrety, Clark." Lex wzruszył ramionami i wziął łyka herbaty. Siedzieli przy stole kuchennym, z kubkami i talerzykami, załadowanymi piernikiem, a zapach miodu i goździków unosił się nad nimi, ciepło i domowo. "Sekret Amy na szczęście jest niegroźny. Nie ma nic złego w szczenięcych miłościach."

"Tak jak nie ma nic złego w układzie z Wiktorią Hardwick." ukąsił Clark i zacukał się, bo kurcze, to nie było na miejscu.

Lex spojrzał na niego z bliska, czujny i intensywny, jak zawsze.

"Wiktoria i ja mamy kilka cech wspólnych i dla nich zapominamy o różnicach. Nam to wystarcza. Czy tobie wystarcza obserwowanie wciąż Lany przez teleskop?"

Ok, ok. To był zasłużony cios, i chociaż zabolał, to jednak i tak mniej, niż powinien. Clark uśmiechnął się głupio, spiekł mimowolnego raka, i nałożył sobie więcej piernika, a Lex, jak zawsze, gdy zaatakował go werbalnie, poczuł się winny i postanowił ułagodzić swoje poczucie winy, dolewając mu herbaty.

"Twoja mama robi najlepsze pierniki na świecie."

"Smallville może cię jeszcze nie raz zaskoczyć, Lex."

"I zaskakuje. Nieustannie. Codziennie"

"To dlatego tutaj zostałeś?" zainteresował się Clark, czując niepokój na myśl, że przyjaciel mógłby ot tak, wyruszyć i już nigdy nie wrócić do swojej szkockiej rezydencji, do swojego salonu, do swoich laptopów, książek oprawionych w skórę i kolekcji antycznych mieczy.

"Znaczy, zamiast wrócić z powrotem do Metropolis, zostałeś tutaj, bo jest zaskakująco?"

"Nie. W Smallville znajduję wyzwania. Lubię wyzwania, sprawiają, że czuję się bardziej żywy."

"No, patrząc z perspektywy towarzyskiej, to żywy raczej nie jesteś." Clark wykrzywił usta i usiłował poskromić swoje rumieńce. Bez efektów. Lex patrzył się na niego jak kot na kocimiętkę, z lekkim niedowierzaniem i napięciem jednocześnie. "Nie mamy tutaj klubów, pubów ani innych miejsc, gdzie się zbiera szalona śmietanka, żeby użyć żywota. Kto by pomyślał, że będziesz siedzieć w kuchni z miasteczkowym dziwakiem, zamiast szlajać się z najpiękniejszymi modelkami i popijać egzotyczne drinki. Kto by pomyślał, że będziesz z miasteczkowym dziwakiem jeść ciasto jego mamy... albo się z nim regularnie umawiać..."

"Lubię spędzać z tobą czas, Clark." wyznał zamszowym głosem Lex i wstał, podchodząc do lodówki i wyciągając z niej dwulitrowe pudło lodów truskawkowych. "Lubię z tobą jeść ciasto, pić herbatę i gadać. To źle?"

Znowu pytanie, po którym miało się wrażenie, że ma na celu coś innego, że słowa oddają jego sens tylko połowicznie. Clark poruszył się niewygodnie na krześle, zaplótł dłonie, rozplótł, by w końcu chwycić kubek i skoncentrować się na tym, żeby go nie potrzaskać.

"Nie, to nie źle. Ale te wszystkie dziewczyny... A ty nadal znajdujesz na mnie czas. Lidia, Wiktoria, ta dziewczyna, z którą przyszedłeś na imprezę do mnie do domu..."

Lex usiadł przy stole i podał Clarkowi długą, małą, deserową łyżeczkę, po czym odkrył pudło lodów i postawił je pośrodku. Prawdziwe, truskawkowe, kręcone lody, a nie syntetyczne, barwione mazie, które można było nabyć w supermarkecie.

"Nie sądziłem, że spisujesz ewidencję moich tymczasowych partnerek, Clark."

"To źle?" Clark uśmiechnął się, widząc błysk zadowolenia w oku Lexa. Truskawkowe lody na jego języku były słodkie, kremowe i pyszne.

"Nie. To nie źle. Wcale. Nic a nic."

Dziwne konwersacje z młodym Luthorem czasami się zdarzały, niezapowiedziane i trudne do określenia. Zaczynały się i kończyły, i nie można było zrobić z nimi nic innego, tylko przetrwać je, bez rzucenia się na Lexa. Albo bez pocałowania go w usta, albo umazania mu jego łysej głowy piernikowym ciastem, kopnięcia w odziany w garniturowe spodnie tyłek i rozwrzeszczanej ucieczki po mrocznych korytarzach zamczyska.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dwa sposoby praktyki, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
dwa sposoby, RELAX, Ho'oponopono
Są dwa sposoby walki czy można być lisem i lwem Rozwiń myśl odwołując sie do postaci Konrada Wallenr
dwa sposoby myślenia o porównawczych?daniach oświatowych
Łazienka na dwa sposoby
Kabab na dwa sposoby, •♥• rena007, •♥• PRZEPISY KULINARNE
Szyszki na dwa sposoby
Kiełbasa z dzika na dwa sposoby
Dwa sposoby praktyki, ezoteryka, RÓŻNE TEKSTY BUDDYJSKIE
Dwa sposoby spożywania fig
Krem budyniowy na dwa sposoby
dwa sposoby myślenia o porównawczych badaniach oświatowych
PODAWANIE GODZIN dwa sposoby 2
425 , Pojęcie środowiska może być interpretowane we wszystkich naukach w różny sposób z których dwa
CALLANETICS sposób na piękne ciało w dwa tygodnie Ćwiczenia (opisy obrazki)
Trzebińska E Dwa wizerunki własnej osoby Studia na sposobami rozumienia siebie str 15 103 (część I
KOROZJA PODSTAWY TEORETYCZNE I SPOSOBY ZAPOBIEGANIA
Style komunikowania się i sposoby ich określania

więcej podobnych podstron