Gałczyński Konstanty Ildefons


Gałczyński Konstanty Ildefons

SPIS WIERSZY

(Oto widzisz...)
We śnie jesteś moja i pierwsza,
2-aj maturzyści
Admirał
Anińskie noce
Bajka o drewnianej głowie
Ballada o trąbiącym poecie
Ballada o trzech wesołych aniołach
C. K. W.
Deszcz
Do mowy polskiej
Dziecko się rodzi
Dzikie wino
Dziwny wypadek
Ech muzyka, muzyka
Evviva la poesia
Gdybym miał jedenaście kapeluszy
Grzegorz Kaźmierczak - ZIEMIA I WIARA
Ile razem dróg przebytych?
Inge Bartsch
Już kocham cię tyle lat
Kolczyki Izoldy
Księżyc
Kto wymyślił choinki?
Lekcja bolszewicka
Les danses des polonais - Matkom-Polkom
List jeńca
List znad rzeki Limpopo
Mariensztackie szaleństwo
Melodia
Mira, uważaj
Modlitwa ślepego lunatyka
Na dziwny a niespodziewany odjazd poety Konstantego
Na śmierć motyla przejechanego przez ciężarowy samochód
Niedziela nad Wisłą
Noc listopadowa
Noctes Aninenses
Nowy Świat
O mej poezji
O naszym gospodarstwie
O sierpniu
O wróbelku
Ocalić od zapomnienia
Palcem planety obracasz
Pieśni
Pieśń III
Pieśń o żołnierzach z Westerplatte
Piosenka
Piosenka o gałązce oliwnej
Podróz do Arabii szczęśliwej
Pokochałem ciebie w noc błękitną,
Powoli otwierajmy barmę...
Prośba o wyspy szczęśliwe
Pyłem księżycowym
Romans
Rozmowa liryczna
Satyra na bożą krówkę
Sen żołnerza - Konstanty Ildefons Gałczyńki
Serwus Madonna
Sptokanie z matką
Szafirowa romanca
Szekspir i chryzantemy
Śmierć poety
Takie proste
Tragedia Profesjonalna
Ulica szarlatanów
Usta i pełnia
Wciąż uciekamy
Wizyta

(Oto widzisz...)

Oto widzisz, znowu idzie jesień -
człowiek tylko leżałby i spał...
Załóżże twoj szmaragdowy pierścien:
blask zielony będzie miło grał.

Lato się tak jak skazaniec kładzie
pod jesienny topór krwawo bardzo -
a my wiosnę widzimy w szmaragdzie,
na pierścieniu, na twym jednym palcu.

We śnie jesteś moja i pierwsza,

We śnie jesteś moja i pierwsza,
we śnie jestem pierwszy dla ciebie.
Rozmawiamy o kwiatach i wierszach,
psach na ziemi i ptakach na niebie.
We śnie w lasach są jasne polany
spokój złoty i niesłychany,
pocałunki zielone jak paproć.
Albo jesteś egipska królowa
jak miód słodka i mądra jak sowa,
a ja jestem przy tobie jak światło.

2-aj maturzyści

Gdy księżyc stęchłym "Sidolem"
złe miejskie niebo wyczyści,
wychodzą na głupi spacer
dwaj maturzyści.

Postacie prawie bliźniacze,
jak wałek podobny do wałka,
przystając, jeden zapłacze,
a drugi załka:

Bo cóż, że skończyli szkoły,
cóż, że w kieszeniach matury?
Jeden z nich niewesoły,
drugi ponury.

Dzień cały stukali-pukali -
niestety: wszystko zajęte...
Żebyż chociaż zostać kelnerem
lub konfidentem!

Nazajutrz, kiedy się ściemni,
bez celu znów i korzyści
w noc ciemną wyjdą jak cienie
dwaj maturzyści.

Admirał

Przestań pisać te wiersze! - sykała kochanka w ucho,
i tylko księżyc podsłyszał, schylone, różowe ucho.

I jakieś flety ukryte były w jej biodrach i żebrach,
a może to księżyc szumiał potworną palmą ze srebra.

A może to była Brazylia. A może byłem pijany.
Do kochanki prostej, jak palma, przywarłem uchem do palmy.

Z nieczytanego dziennika najśmieszniejszy wyraz "kabokle"
i noc uważnie patrząca przez gwiazdy jak przez binokle.

I jescze co? i co jeszcze? W dalekim kościele dzwony.
2-ga w nocy. Park przed oczami chodził jak tygrys zielony.

Usta tak bardzo blisko. Gwiazdy tak bardzo wysoko.
Może to jest poezja, a może tylko alkohol.

Anińskie noce

Korale twoje przestań nizać,
wiatrowi bardziej jestem rad,
bo jak muzyka Albeniza
przewraca nas na łóżko wiatr.

Księżyc diamentem szyby tnie,
na zachód pędza ptaki,
pająk nad łóżkiem zwiesza się -
szkoda, że nie baldachim.

Upiorny nonsens polskich dni
kończy się nam o zmroku.
Teraz jak wielki saksofon brzmi
noc taka srebrna naokół.

I wielkim, bezkresnym wachlarzen
wachluje nas chłopiec nieduży,
szmaragdy w uszach ma,
on jest Murzyn,
a my nazywamy go Nocą.

Bajka o drewnianej głowie

NA Nowym Świecie, w świetle latarni,
leżała głowa w antykwarni,

możze dziwoląg etnograficzny,
a może przyrząd do sztuk magicznych,

zewnątrz toczona, wewnątrz drążona,
głowa-curiosum, fikcja szalona,

w każdym bądź razie zwyczajne drewno,
drewno, drewno. Na pewno.

Że lubię rzeczy wyjątkowe,
nabyłem ową drewnianą głowę,

niosę~ do domu, rozwijam papier,
a żona patrzy i łza jej kapie,

w końcu monolog: "Och, moje złoto,
po coś to kupił, na co ci toto?

Ja mam wydatki: i to, i owo,
a ty do domu nagle z tą głową.

O biedna jestem ja, losu pastwa,
jak ty co zrobisz - same dziwactwa;

gdy patrzę na nie, ból mnie przeszywa,
zabierz tę głowę, dość mam tych dziwactw".

(Monolog rośnie, słowo do słowa,
a między nami drewniana głowa.)

Żeby więc nieco błysnąć dialogiem,
tak się odzywam: "Prawdą a Bogiem,

to mną kierował rozsądek zdrowy,
wnet pojmiesz sekret drewnianej głowy".

I żeby dowód poszedł za słowem,
lekko nadziewam głowę na głowę.

Wchodzi kolega (z drewnianą głową),
co dawniej patrzył na mnie surowo.

Widząc, że też mam drewnianą kulę,
zaczyna do mnie przemawiać czule,

mówi: "Mój kotku!" Siedzi do rana.
Drewniana głowa. Głowa drewniana.

Nazajutrz o mej drewnianej głowie
Wieść się roznosi jak ryki krowie,

chwalą w południe, wieczór i rano
drewniane głowy głowę drewnianą,

kariera rośnie, szacunek wzrasta,
jestem na ustach całego miasta,

duch mnie nie męczy apollinowy.
mam święty spokój. Z powodu głowy.

Niech żywe głowy budują, a ja
tylko oceniam, tylko zagajam,

tutaj postoję, tam się powiercę,
tu coś uzgodnię, tam coś zatwierdzę,

rozkoszny dzionek strzela jak z bicza.
O, głowo moja! o, tajemnicza!

którą znalazłem gdzieś w antykwarni?
Na Nowym Świecie? W świetle latarni?

Czysty przypadek. I cóż wy na to?
Jestem szczęśliwym biurokratą.

Ballada o trąbiącym poecie

Mówią, że była panienka,
co miała na imię Ina.
Gdy chciała powiedzieć: "kocham",
mówiła: "kokaina".

Miała niebieską wstążkę
i niebieskiego kota.
Kot wąchał "kokainę",
a Ina wąchała kota".

A był jeszcze jeden poeta,
co chodził na koturnach;
jak się urżnął, to zwykle mówił:
- Moja muza jest górna i chmurna.

Panienka ma oczy zielone,
jak najzieleńsza trawa.
Poeta cierpi na nerki
i nosi czarny krawat.

Kochał poeta panienkę,
panienkę imieniem Ina;
mówił: - Powiedz mi: "kocham",
a ona: - Kokaina.

Wieszcz mówił: - Jako łódź złota,
ciągniona przez gołębie,
jesteś. A potem w nocy
długo trąbił alembik.

I raz, a było wieczorem,
rzekł pisarz: - Nie bądź westalką,
a zresztą do twarzy ci będzie
na czarnym katafalku.

I zabił poeta panienkę
w zachodu amarantach,
i zabił ogromnym nożem
na tle obrazu Rembrandta.

Krajały niebo pioruny,
jak okrwawione noże.
Poeta uciął głowę
i wbił na długi rożen;

i smażył głowę panienki,
i zrobił twarz goryla.
Och, to było straszne!
coś, niby nekrofilia.

(Kondukty kotów niebieskich
szły w średniowieczny tan.
A potem był świt bolesny
koloru bleu mourant.)

Ballada o trzech wesołych aniołach

- Słuchajcie, słodkie siostry -
tak mówił stary opat:-
(Na dworze było wietrzno,
ponuro i listopad.)
Raz było trzech aniołów,
jak trzy wyborne liry,
imiona ut sequuntur1:
Piotr, Paweł i Zefiryn.
Śliczni to byłi chłopcy,
jeden w drugiego gładszy,
łaskawym na nich okiem
Pan Bóg zza pieca patrzył.
No, w raju, jak to w raju,
zielono i wesoło,
obiady, gadu-gadu,
wieczerze i tak w koło.
Lecz nasi aniołowie
coś nie bardzo byli dziarscy
i często Bóg Dobrodziej
brew zagniewaną marszczył;
i gęsto w skórę leli
aniołów rajskie zbiry -
na próżno: znów szaleli
Piotr, Paweł i Zefiryn.
Od sromu jak od gromu
cierpiały aniołówny...
Ha, było trzech aniołów,
lecz siedem grzechów głównych.
Anioł Piotr, jak to Piotry,
szklanicą zwykł się bawić
i nieraz w Mons Pietatis2
musiał skrzydła zastawić;
a gdy wyłysiał mieszek,
to wonczas furis more3
do piwnic Dobrodzieja
dobierał się wieczorem.
Paweł zasię po Pawle
rycerskie wziął zasługi:
Dzień w dzień na rajskiej łące
aniołów kładł jak długich.
Sam święty Jerzy, siostry,
przygłądał się i dziwił:
"Ho, ho, nasz anioł Paweł
bije się jak Radziwiłł.
Dobrodziej też by chwalił,
lecz właśnie śpi w obłokach".
Tak mówił święty Jerzy
i dalej męczył smoka...
Zefiryn był muzykant,
miłośnik strun i syryng4,
niefrasobliwy, lekki,
jednym słowem, Zefiryn;
znał się na mitologii,
Achillach5 i Chimerach6,
miał skłonność do księżyca,
troszeczkę do Baudelaire'a7
i do sekretnych uciech,
nie gardził również pozą,
błąkając się, dziwacząc
andante maestoso8.
A taki był wstydliwy...
coś niby... jak Jan Jakub9;
kazania wielce ocenił:
"Do rybek" i "Do ptaków";
chociaż wuj Zefiryna,
już taki starszy anioł,
raz widział "Słówka" Boya
pod kołdrą. (Ach, ty draniu!)
Tak żyli aniołowie,
ale nadeszła kryska
i wezwał Bóg Dobrodziej
nadanioła Matyska.
"Wypędź mi - prawi - Piotra,
Pawła i Zefiryna,
kalają Paradisum10,
ego Deus11 - daj wina!"
Po takim paternoster
i po wytrawnym winie
Dobrodziej chodził gniewny
i huczał po łacinie.
Zefiryn zasromowany
pochylił nisko głowę,
wstydził się jak Jan Jakub,
skrzydła tuląc różowe.
Piotr zasię, jak to Piotry,
bryt rygielkom i zamkom,
siedział w chłodzie piwniczki
i świecił sobie lampką.
Paweł, jak zwykle Paweł,
anioł biedny, rogaty,
na podwórcu rajowym
bił się z Jerzym w palcaty12.
Ale nic nie pomagało,
zjawił się Anioł Michał
i rzecze: "Zefirynku,
już mi nie będziesz wzdychał.
Zawołaj swoich kamratów,
tak Decyzja orzekła...
ruszaj się, pókim dobry!
ani mru-mru! do Piekła!"
Wypędziły aniołów
rajskie draby i zbiry.
Zmarnowali kariery
Paweł, Piotr i Zefiryn.
Ergo13, siostry najsłodsze,
(Boże, módl się za nami!)
lepiej wam się przed nocą
nie wdawać z aniołami.

C. K. W.

Smutno, ponuro, deszcz pada
sączy się woda z komina,
idzie powolna zagłada
włosy rzednieją i mina.

Kiedyś - to bylo się dzieckiem
a dzisiaj - prawie że w trumnie;
wśród mdlących izb na Wareckiej
schniemy, giniemy, jak mumie.

Zbladły czerwone sztandary,
we mgle poginęły dolary;
gorzej i gorzej jest Boskim
grzybom na placu Grzybowskim.

Wszystko już, wszystko w łeb wzięło,
z projektów i marzeń - nici.
Zostało smutne muzeum
półnarodowych tradycji.

Więc darmo pchac się na giełdę
społecznych kombinacyjek:
Nie pomoże i Vandervelde
ni inny belgijski stryjek.

Więc próżno wołać poecie.
na próżno budzić was lirą.
I tak się zmumifikujecie:
Irzykowski, Słobodnik, Szapiro.

Bo słuchajcie i zważcie u siebie,
że według tajnego rozkazu:
Kto nie wstąpił za życia do Bebe,
ten po śmierci nie trafi ni razu.

Deszcz

I

Mowiłam tobie już pięćdziesiąt kilka razy,
żebyś już poszedł sobie, przecież pada deszcz,
to przecie śmieszne takie stać tak twarz przy twarzy,
to jest naprawdę niesłychanie śmieszna rzecz;

żeby tak w oczy patrzeć: kto to widział?
żeby pod deszczem taki niemy film bez słów,
żeby tak rękę w ręku trzymać: kto to słyszał?
a przecież jutro tutaj się spotkamy znów -

i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada -

i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz.

II

współczesność
Na Żoliborzu są ulice takie śliczne,
takie topole, a w tropach taki wiatr,
Gdy przyjdzie wieczór, świecą światła elektryczne
i tak mi dobrze, jakbym miała osiem lat;
mówisz: "Kochana!" Ja ci mówię: "Mój kochany!"
i tak chodzimy i na przełaj, i na w skos,
a w tej ulicy, która idzie na Bielany,
jest tyle świateł, jakby Szopen nucił coś -
i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
no, nawet jesli trochę pada, to niech pada -
i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
nas chyba tutaj zaczarowałć musiał deszcz.

III

Ja na początku przez trzy lata byłam w Łodzi,
A teraz tutaj mam posadę w AWF,
i byłam sama, potem zaczął on przychodzić,
pracuje w radio, muzykalny jak sam śpiew;
więc z nim piosenki sobie czasem różne nucę,
on czasem skrzypce weźmie, na nich dla mnie gra -
a co wieczora na Żoliborz autobusem
do tej topoli, która nas tak dobrze zna -
i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
no, nawet jeśli trochę pada, to niech pada -
i tak się trudno rozstać,
i tak się trudno rozstać,
nas chyba tutaj zaczarować musiał deszcz.

Do mowy polskiej

Z akcentem na przedostatniej sylabie,
co mnie zupełnie nie zachwyca -
i znowu "drz" i grz", i "chr"
o znowu "pszczoła" i "pszenica",

o znowu drogi mgłą owiane.
(po ktorych chodzi pani z panem,
pan, prosze pani, wyszedł z betów) -

o, mowo polska, zakret weź
pianinkiem jesteś, nie organem,
klajstrem, a nie pasją politycznego pamfletu
- z tym swym akcentem z brzydkich brzydszym,
jak rzecz wiecznie niedokończona,
ty zamiast działać, ty się mizdrzysz
zatruta składnią Cycerona;

skrzypeczko śliczna, dudko dudków,
dziecinko, się skarząca mamie,
nieutulonych wdowo smutków,
ty muskasz rzeczy, a nie łamiesz;

ty lubisz łasić się, przymilać,
kostium przymierzać osiem razy.
A nam potrzeba monosylab
krótkich i jasnych jak rozkazy.

Nam trzeba wiecej rymów męskich,
którymi będziem ćwiczyc Muzę,
nam trzeba w sedno, a nie w księżyc,
żelazem, a nie ciepłych klusek.

Z akcentem na przedostatniej sylabie,
jak biegacz, co mu pękły ścięgna,
jak naród, co w pół drogi stanie,
taka ty jesteś, mglisto-senna.

Szczęście, że płyniesz ulicami,
nie tylko w książkach, i jak rzeka
szumisz nowymi akcentami,
gdy człowiek mówi do człowieka;

lecz literacka, z tych odpadków
historii, co spadają z wózka,
uff! jak mnie męczysz, Świeta Matko,
niedosłowiańska, półfrancuska.

I choć z czerwieni płonących Warszaw
trwalsza niż Anglia flagę zszywam,
mowo polska, ja cię oskarżam:
STAŁAŚ SIĘ LENIWA, NIEŻYWA.

Dziecko się rodzi

I
Głodne uszy toną w radościach,
jakich nie znał Bach ani jeden -
bo jest szum na super-wysokościach,
jakby z nieba nr 7.

ale jeszcze wyżej: nad tym szumem,
nad tym niebem świacącym modro,
nad wieżami i kopułami,
twoich oczu najwyższa mądrość.

II
Czego tknę: lichtarza czy drzewa,
wszystko mówi: - Jak instrument gram. -
Jest dźwięczniejsza niż "Boska Komedia",
jest piękniejsza niż paryska Notre-Dame

ta noc jak morze muzyki,
ta noc o złotych ramionach,
ta noc pod oknami kliniki,
ta noc, gdy rodziła moja żona.

III
U sufitu tyle skrzypiec! Wielki Boże,
skąd skrzypce pod moją strzechę?
Nie śpię. I śpiewam. I jest mi tak dobrze,
jakbym był pozłacanym orzechem.

Ciekawe: dziewczyna czy chłopiec?
powiedzcie, skrzypce czterostrunne!
Wstanę, pójdę. Z radości się utopię.
Bo przecież i tak nie umrę.

IV
Księżyc z nieba jak wańka-wstańka,
a tu dzikie wino przez mur -
i pędzą chmury - i z cygańska
podzwania uprząż chmur;

ech wy, chmury, zady bijące
ogniem w gwarliwość rzeczki -
chmury dzwoniące, chmury jak koncert,
dzwoneczki dla córeczki.

V
Cytuję kolegę Rimbauda,
cytowanie to rzecz niezdrożna:
J'ai tendu des guirlandes de fenętre
a fenętre
des cha?nes d'or de l'?toile
a l'?toile
et je danse.

Lepiej nie można

VI
O, dajcie mi te małe skrzypce,
może na skrzypcach wygram
wiatr i pochyłą ulicę,
i noc, co taka niezwykła.

Uwzględnijcie mizerne grannie,
a nie bijcie, gdy wezmę źle
jaki ton na strunie baraniej,
na G, D, A czy E.

Na moście stoję. Przez liście
światło na smyk się sypie.
Słuchajcie: to córka nuci
w czarodziejskim pudełku skrzypiec:

"baba" i "tata", i "mama",
i "bobo" - i nagle krzyk -
o, skrzypko zwariowana!
o, zwariowany smyk!

VII
Wiatr podkręca wąsy dorożkarzom,
dorożkarze śmieją się przez sen,
a latarnie gazowe marzą,
o czym marzą? a czy ja wiem.

Na szyldzie przez wiatr pogiętym,
dzierżąc w mordzie jajko na twardo,
pochrapuje łeb świni, ścięty
toporami spiętymi kokardą;

a w bok od skośnego daszka,
niepotrzebna i nostalgiczna,
jedna jedyna gwiazdka,
sierotka astronomiczna.

VIII
eech, muzyka, muzyka, muzyka,
spod smyka zielony kurz,
lecą gwiazdy zielone spod zmyka,
damy karo, bukiety róż.

Ulica jak kwinta napięta,
z latarniami wzdłuż, cieniami wszerz -
i radość na firmamentach
spadająca w usta jak deszcz

Dach śpiewa. Dom śpiewa. Kot wstaje
i na młynku do kawy gra.
A płomyk przed świętym Mikołajem
jak szczerozłota łza.

IX
Księżyc stanął przy drugim piętrze,
taki młody, taki zaręczynowy
i w srebrzystym powietrzu dźwięczy
przed twą szybą, w pobliżu twej głowy.

Wiem: w tej chwili twe loki kare
rozsypały się jak winogrona -
i ty również, patrząc na zegarek,
myślisz: chłopczyk, czy dziewczynka wytęskniona?

Na obrączkę patrzysz: W niej są blaski
jak latarnie, co wiodą do celu.
I wspominasz wietrzny most warszawski
i mój czarny, komiczny kapelusz -

i te pocałunki, oczywiście -
i spacery, spacery do rana -
i znów piszę jak w pierwszym liście:
"Chwała ci, dziewczyno ukochana!"

A tu burza kwiatów na parapecie
z czerwonych goździków strzela
I pomyśleć, że to pierwszy kwiecień!
I pomyśleć, że to niedziela.

X
Słońce wschodzi, głaszcze powietrze.
Dziecko się rodzi. Szumi deszcz.
Kwiat otwiera oczy w ogrodzie.
Zorza wieże złotem okleja.
Ptak ptaka strofuje w gnieździe.
Gwiazda dzieńdobry mówi gwieździe
Dziecko się rodzi.
Dziecko się rodzi.
Nasze dziecko się rodzi.
Nadzieja.

Dzikie wino

Koło tych pagórkow piaszczystych, które księżyc
po kolei odsłania
jeden po drugim,
jeden po drugim,
ptaki śpią,
tylko droga się srebrzy
i Wisła świeci jak latarnia -

i cisza jakby Szopen przed chwilą zamilkł,
lecz niech struna się przypomni srebrna jak te koleiny
zapląsają chmury z sosnami, z pagórkami,
dzikie wino pocznie szeptać z dzikim winem;
no i już masz polonez. Przeklęte polskie serce!
Diabli wiedzą, co to jest: w liniach skrzypiec
i pagórkow tego szukaj, w dzikim winie na szybie;
szepty zaśpiewne i niebiosa bohaterskie,

i wrzawa nad niebiosami, i pory roku jak struny
skrzypcowe, cztery, cztery: wiosna, lato, jesień i zima
wiatr w struny, i deszcz w struny, i grad w struny, i blask w struny,
bas śnieżny i słowicza szalona kwinta,
Wisła pod smyczkiem, srebro wiślane, Wisła pod palcem, ta co
śpiewa najwyżej struna, rzeka na skrzypce sopranowe
naciągnięta, a z worka czasu chmury, ptaki, horyzonty wielogłowe
i jesień fruwająca, i ogromne lato;
- chmury nad skrzypcami, i liście tuż nad smyczkiem,
i te pagórki faliste, i wiatr, i światła wszystkie.

*
Na liściu dzikiego wina trudno jest zmieścić Warszawę
i gwiazdę Wenus nad nią, a jednak
w jakiejś trudnej podróży to on ci przypomni Warszawę
ten liść
na wszystkich kontynentach
we wszystkich miastach,
zaułkach
labiryntach.

Na liść dzikiego wina jak na mapę ojczyzny
patrzę tu węgiel, mówię; tu morze jak Kochanowski rozśpiewane,
a tutaj, mowię, góry, a tutaj równiny,
wszystko razem jak fotografia ukochanej;

ognie portów, lampy w oknach, maszyny i ludzie,
nasi ludzie, budowniczowie pogody,
i słońce, słońce, słońce, które przodem pójdzie
przez ogrody, ogrody, ogrody;

i wiatr, i wiatr w liście, i znow wyrażalna trudno
nuta, drzazga cudowna pod sercem samym.
Powiedz, skąd jesteś, nuto; powiedz, skąd płyniesz, nuto,
nuto-latarnio idąca przed nami.

To w niej, w tym błysku nagłym: twarz jakaś, chmura jakaś,
jakiś sierpień, dom, dzikie wino -
jak burza odetchniesz, lecz nie deszcz będzie płakać
to łzy twoje szczęśliwe popłyną;

gościńce złote wszystkie, rzeki wszystkie chóralnie
zejdą się w twoim sercu,
ziemia ciebie przyciągnie, księżyc ciebie dopadnie
i po polsku ci powie: "Dobry wieczór!"

A to jest dzikie wino. Rozszumiało się ono,
zestroiło głos do głosu w pieśni,
dzikie wino - dokoła; dzikie wino - noc wesoła;
krzyczą liście: "My tutaj jesteśmy,

nad tym oknem, nad tą lampą nie zagasłą,
rozgadane jak jesienna plucha -
jakich >TrenówBallad i romansów<
można by się jeszcze w nas dosłuchać!"

O, dzikiego wina nocy, czarne blaski
rozsypane muzyką śnieżno-ciemną!
Nocy, w kóbrej jak w pokoju babki
i liść, i ptak, i gwiazda bawią się ze mną.

Osowieje liść, gdy mrok go najdzie,
ptak w gąszcz frunie, zaś gwiazda do nieba,
pokój babki zniknie, czas szumiący
swoje wody będzie toczył i rozlewał.

*
Ileż to lat, ileż to lat trzeba chodzić
po dniach, po nocach, po schodach, po piętrach,
do ilu łomotać drzwi, w ilu szukać
książkach, światłach, muzycznych instrumentach!
Po jakich drogach, co się w deszczu mylą,
zaplątują w niebieskich zachmurzeniach,
w ilu miastach z latarniami! o, w ilu
nieskończonych próbach, oczekiwaniach, doświadczeniach -

ażeby znaleźć jakieś jedno zdanie,
które do serca komuś wejdzie i zostanie,

parę słów ułożonych w dziecinny gwiazdozbiór,
a ten nad czyimś oknem będzie sunął świecąc
w noc zimową i powie ktoś: "Cóż, noc niebrzydka!"
Bo trudno jest za włosy chwycić treść wzburzoną,
rytm odmienny jak księżyc, ten sam księżyc, który
Beetoven z nieba zerwał i w sonatę wepchnął.

*
Nad oknem,
na murze,
a liście takie duże -

zielone, zielone
dzikie wino zielone.

O każdej
godzinie
wiatr szumi w dzikim winie -

zielone, zielone,
dzikie wino zielone.

Uroda
przyroda
za nic byś jej nie oddał -

zielone, zielone,
dzikie wino zielone.

Za siedmiu
morzami
napełni oczy łzami -

zielone, zielone,
dzilie wino zielone.

I we śnie
przypłynie
dom cały w dzikim winie -

zielone, zielone,
dzikie wino zielone.

I niebo,
i księżyc,
i wino się rozsrebrzy -

zielone, zielone,
dzikie wino zielone.

Zaszepce
na szybie,
myślisz, że słuchasz skrzypiec -

zielone, zielona,
dzikie wino zielona.

Pod serce
jak nuta.
I powiesz: tak, to tutaj -

zielone, zielone
dzikie wino zielone.

Ten dach i
te okna,
i noc jak narzeczona -

zielone, zielone,
dzikie wino zielone.

*
Tańczy noc, rozśpiewała się
po pagórkach, po kotlinach,
tańczy noc, roztańczyła się
w wieńcu z dzikiego wina.

Klaszcze Wisła, wszystkie fale klaszczą,
a nad Wisłą klaszcze wiklina,
klaszcze niebo wysoko, noc tańczy
w wieńcu z dzikiego wina.

A to przecie wiatr dmie w srebrne pasma
chmur, a każda chmura inna.
Tańczy noc, jak bardzo srebrna gwiazda,
w wieńcu z dzikiego wina.

A to przecie najzwyklejsze liście,
zwykły księżyc, co liście odciemnia -
tylko że ten trylik tak srebrzyście,
tylko że ten bas jak skała: ziemia.

I pieśń ziemi, co jak skrzypce woła -
i te strofy, co jak chmury płyną -
strofy - chmury - noc czuwa, wesoła -
i szumiące dzikie wino, dzikie wino -

koło tych pagórkow piaszczystych, które księżyc
po kolei odsłania,
jeden po drugim,
jeden po drugim,
ptaki śpią,
tylko droga się srebrzy
i Wisła świeci jak latarnia.

Dziwny wypadek

Dziwny wypadek
na rogu Nowowiejskiej
Szło ich prawie czterdziestu.
Normalnie. Przy niedzieli.
I nagle jeden westchnął.
I wszyscy przystanęli.

Bo ogarnął ich zachwyt,
ze księżyc świecił niebu.
Więc patrzeli nań, jakby
sroba patrzała w rebus.

Księżyc ma ten styl pracy,
no - że schodzi i świeci,
lecz poeci są tacy.

Eech, poeci, poeci.

Ech muzyka, muzyka

O, dajcie mi te małe skrzypce
Może na skrzypcach wygram
Wiatr i pochyłą ulicę
I noc, co taka niezwykła

Ech, muzyka, muzyka, muzyka
Spod smyka zielony kurz
Lecą gwiazdy zielone spod smyka
Damy karo, bukiety róż.

Uwzględnijcie mizerne granie
I nie bijcie, gdy wezmę źle
Jakiś ton na strunie baraniej
Na g, d, a, czy e.

Prowadzi muzyka za smykiem
Drzewa w niemej podzięce,
Oczami za smykiem suną
Zgrabiałe duże ręce

Na moście stoją. Przez liście
Światło na smyk sypie
Słuchajcie - to dziecko nuci
W czarodziejskim pudełku skrzypiec

Evviva la poesia

Koń by też pisał wiersze,
gdyby mu dać sto złotych,
też miałby aspiracje,
ambicje i tęsknoty;

co mówię? nawet wielbłąd
gwizdnąłby na pustynię,
gdyby mu, jak Boyowi,
dać przednich wódek skrzynię;

i nawet nietoperze,
które wiszą na głowie,
pisałyby komedie -
a cóż dopiero człowiek?

Ty więc, o Muzo moja,
rymem mnie słodkim natknij -
możem ja tu nie pierwszy,
aleć i nie ostatni!

Umiem i metr wyszukać,
i uśpić rym przy rymie,
puent mam tyle w głowie,
ile jest śniegu w zimie;

a jakie miewam wizje,
koncepcje, problematy!
W ogóle: bardzo dziwne,
że nie jestem bogaty;

toć jednym aforyzmem
mógłbym spalić Warszawę;
gdybym się rodził w Anglii,
byłbym Bernardem Shawem.

Więc jakże tu nie pisać,
więc jakże! panie złoty...
Koń by też pisał wiersze,
gdyby mu dać sto złotych.

Gdybym miał jedenaście kapeluszy

Gdybym miał jedenaście kapeluszy,
pierwszy schowałbym w szafie, żeby się nie kurzył.

Drugi nadałbym przez pocztę w postaci paczki.
Trzeci byłby na drobnostki i drobiażdżki.

Czwartego używałbym wyłącznie do sztuk magicznych et cetera
Piąty zamiast klosza, do przykrywania sera.

Szósty kapelusz - dla Jadwisi.
Siódmy bym powiesił. Niech wisi.

Ósmy przerobiłbym na nastrojowy abażurek.
W dziewiątym hodowałbym jeża lub coś z zoologii w ogóle.

Co do dziesiątego, to jeszcze nie mam pomysłu:
A jedenasty kapelusz porwałby mi wiatr nad Wisłą.

Bo powiedziała o mnie jedna poetka z Krakowa:
"To głowa nie do kapeluszy! To taka posągowa głowa!"

Grzegorz Kaźmierczak - ZIEMIA I WIARA

Śmierdzi ziemia która
straciła imię
wiatr jest zbyt gęsty
żeby jemu się oddała
Pochowałem w ziemi wiarę
młodą w łonie starej

Ile razem dróg przebytych?

Ile razem dróg przebytych?

Ile ścieżek przedeptanych ?
ile deszczów, ile śniegów
wiszących nad latarniami?

Ile listów, ile rozstań
ciężkich godzin w miastach wielu?

I znów upór, żeby powstać
i znów iść, i dojść do celu.

Ile w trudzie nieustannym
wspólnych zmartwień,
wspólnych dążeń?
ile chlebów rozkrajanych?

Pocałunków? Schodów? Książek?
twe oczy, jak piękne świece,
a w sercu źródło promienia.

Więc ja chciałbym twoje serce
ocalić od zapomnienia.

Inge Bartsch

Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych
okoliczności
Oto słowo o Inge Bartsch,
w całej prostocie,
dla potomności.

Ona była ruda, ale niezupełnie - pewien połysk na włosach grasował -
żyła z Finkiem. Fink był reżyser. Przez snobizm komunizował
(są tacy też - na Mazowieckiej).
A Inge? Inge miała w sobie jakiś smak niemiecki,
ten akcent w słowie "Mond" - księżyc...der Mond, im Monde...
A Fink był dureń i blondyn.

Historia prosta: własnie przyjechałem z Polski
Berlin...Berliiin...deszcz...
Fryderyk z żelaza jak niestrawność serce mi gniótł...
Nuda - i nagle cud!
Teatrzyk! Maleńkie serce w podziemiach!
Idzie piosenka: autor: Kurt Tucholsky.

Widzę: Inge siedzi przy fortepianie,
śpiewa i gra; ach, jakaż musi być śliczna, gdy wstanie!
Wstała. Piersi miała małe, doskonałe
i - wybaczcie mi państwo - brzuch
tak się cudownie pod suknią rysował,
że zacząłem bić brawo i wrzeszczeć: - Niech żyje brzuch!
Aż pewien Anglik mruknął: - He's gone mad. - On zwariował.

Przeszło lato, jesień i zima,
I jeszcze wiosna, i jeszcze jakieś lato,
i znowu jesień w mgłach jak w dymach.
(Jesieni jestem amator)
Aż tu nagle pewnego dnia
zamach stanu. Coup d'etat.
Zamach stanu nb. miał w sobie coś z gwiazdy betlejemskiej,
za którą ciągnęło 3.000.000 magików.

I wszystko stało się jak na scenie:
siedziałem z Ingą w Tiergartenie,
a jesień w Berlinie, w Tiergartenie,
to są, proszę państwa, takie struny...
Z drzew mgłą kurzyło,
wiatr niski jak bas -
i nagle Inge: - Wiffen Sie waf?
(Ona miała coś takiego w głosie czy w zębach.)
Wissen Sie was? Życie
mi się znudziło.

- Hm...
Spojrzałem na nią, papierosa ćmiąc -
nie jestem Wyspiański, ale bądź co bądź
to powiedzenie mnie wzruszyło.

Za późno: Rewolwer nie był większy od róży:
Pik! I Inge rozpoczęła podróże
w Au - dela, w metafizykę niemiecką.
Jakiś grubas, co siedział przy piwie,
nawet nie drgnął ani się zdziwił,
bo takie pik! to się mogło zabić najwyżej dziecko.

A potem miała jeszcze dłuższą rzęsę;
trup pachniał jesienią, czarną kawą, grzybami i nonsensem.

Bartsch Ingo!
Szkoda!
Twój talent to mogło być dużo szterlingów.
Inge Bartsch!!!

Wróciłem do hotelu.
40 fajek w jedną noc - pokój aż sczerniał od dymu...
Nie, to nie można tak: to jest zbyt proste: nuda,
tu trzeba, że się tak wyrażę,
przyszpilić jakieś komentarze -
że, czy ja wiem, że krwawa zbrodnia reżimu,
że podejrzana o semityzm,
że... marchew... w obozie... zgniłą...
Będzie na 300 wierszy artykuł znakomity.
(W Polsce zwany "kobyłą".)

Powiedzmy, że to było na jesieni,
dajmy na to trzy lata temu.
No, i jeśli redaktor nie zmieni,
pójdzie tak:
"Nie wytrzymała w dusznych klamrach systemu
Inge Bartsch, aktorka, po przewrocie zaginiona wśród tajemniczych
okoliczności..."

A na końcu może z Rilkego coś
o miłości,
o samotności,
a tytuł prosty: Inge Bartsch.

Szkoda.
Ładna.
Młoda.
Plecy jak perski aksamit.

I było w niej coś...
kobiece,
nieuchwytne,
dalekie,
coś, co trzeba chwytać pazurami.

Już kocham cię tyle lat

Już kocham cię tyle lat,
na przemian w mroku i w śpiewie,
może to już jest osiem lat,
a może dziewięć - nie wiem.

Splątało się, zmierzchło - gdzie ty, a gdzie ja,
już nie wiem - i myślę w pół drogi,
że tyś jest rewolta i klęska, i mgła,
a ja to twe rzęsy i loki

Kolczyki Izoldy

HEROLDY

Szły heroldy widziane z prawa,
biało-czerwone heroldy;
i krzyczały heroldy: - Sława,
sława kolczykom Izoldy.

A pierwszy to był przebrany drukarz,
a ten, co gwizdnął do nas,
raz "sława"! krzyczał, raz w trąbkę dmuchał,
a włosy miał jak winogrona.

Kwiaty z okien leciały na was,
biało-czerwone heroldy.
I śpiewały heroldy. Sława...

DZIECI

Potem szły dzieci widziane z lewa,
jak kawiarenki w balecie,
ale się nagla zaczęła ulewa
i zapłakały dzieci.

ŻOŁNIERZE

Szli żołnierze zmoczeni do nitki,
żołnierze widziani z góry -

Śpiew żołnierzy

"A pod tą lipką. lipką zieloną
mówili sobie, że się ożenią,
ślubna kareta, ślubne koniki -
a ja ci potem kupię kolczyki".

Kolczykom sława, Izoldzie sława,
uszom ze śniadej skóry.
Dzieci z lewa, heroldy z prawa,
deszcz i żołnierze z góry.

NA RYNKU

MISTRZ CEREMONII

Proszę państwa, w sprawie tych kolczyków. Otóż, zaznaczam, że Izolda to
jest po prostu konspiracyjny pseudonim. Dziewczynę znaleziono tego
pamiętnego miesiąca na ulicy Wojciecha Górskiego. Kulturowo i
semantycznie. Ona była, jakby to powiedzieć, owinięta w państwową flagę.
Ale całe ciało był zmiażdżone. Zostały tylko uszy i kolczyki. Realizm,
pamowie, realizm. I właśnie w myśl powyższego pokażemy państwu

TANIEC NIEDŹWIEDZI

Był pewien pan z Krakowa,
który niedźwiedzie hodował
i zawsze po obiedzie
tańczył z jednym niedźwiedziem,
a właściwie to była krowa,

a nad program nasz poeta ob. Roch Serafiński oddeklamuje
Swoją Balladę o dwóch siostrach".

BALLADA O DWÓCH SIOSTRACH

Były dwie siostry: Noc i Śmierć,
Śmierć większa, a Noc mniejsza,
Noc była piękna jak sen a Śmierć,
Śmierć była jeszcze piękniejsza -

Hej nonny no! haj nonny ho!
Śmierć była jeszcze piękniejsza.

Usługiwały te siostry dwie
w gospodzie koło rzeczki.
Przyszedł podróżny i woła: - Hej,
usłużcie mi, szynkareczki -

Hej nonny no! haj nonny ho!
usłużcie mi, szynkareczki -

Więc zaraz lekko podbiegła Noc,
ta mniejsza, wiecie, ta modra,
Nalała. Gość się popatrzył w szkło
- Zacny - powiada - kordiał

Hej nonny no! haj nonny ho!
- Zacny - powiada - kordiał.

Lecz zaraz potem podbiegła Śmierć
podbiegiem jeszcze lżejszym,
pod różny cmok! a kielich brzęk!
bo kordiał był zacniejszy.

Hej nonny no! haj nonny ho!
bo kordiał był zacniejszy.

Spełnił podróżny kielich do dna
i już nie mówił z nikim
widząc, że druga siostra ma
dużo piękniejsze kolczyki -

Hej nonny no! haj nonny ho!
dużo piękniejsze kolczyki.

Taką balladę w słotny czas
w oberży "Trzy Korony"
śpiewał mi haj! w Dublinie raz
John Burton, John nad Johny -

Hej nonny no! haj nonny ho!
John Burton, John nad Johny.

Dublin to z balladami kram,
niejedną tam się złowi.
Więc to, com ja usłyszał tam,
powtarzam Krakowowi -

Hej nonny no! haj nonny ho!
powtarzam Krakowowi.

MISTRZ CEREMONII:

Koniec "Ballady o dwóch siostrach"

POETA

(piszczy)

Nie!
Nad brzegiem Wisły, Wołgi czy Arna.
Czy tu, czy na obłoku,
Izoldo moja, Izoldo czarna,
tyś piąta pora roku skończyłem.

MISTRZ CEREMONII:

Kapitalny brak piątej klepki. Kochani radiosłuchacze, oczywiście, że jeżeli
teraz kto ma życzenie iść na nocną premierę "Kolczyków Izoldy", to,
oczywiście, naturalnie, nie możemy mieć nic przeciw temu. Hymn.
Dobranoc.

TEN SAM RYNEK WE MGLE

A pod tą lipką, lipką zamgloną
we mgle kareta, we mgle koniki.

A obiecałeś na ślub kolczyki.

Jakie kolczyki? Biało-czerwone.
Biało-czerwone? Tak. Jak Warszawa.
Dla mnie. Dla twej Izoldy.
Jaka Warszawa?
Warszawie sława!
Sława kolczykom Izoldy.

W OBERŻY I Z OBERŻY
"POD OGNIEM, WODĄ I MIEDZIANYMI TRĄBAMI"

Niesłychanie mi przyjemnie.
Trzetrzewiński. Krupczałowski.
Pan się chyba śmieje ze mnie.?
Ale skąd, na rany Boskie!

Pan słyszał o tych kolczykach?
Podobno to balet chiński.
Może by tak pod śledzika?
Krupczałowski. Trzetrzewiński.

Kto? Izolda? Pod Cecorą?
Demokracja. Kant dziadowski.
Nas z Krakowa nie nabiorą.
Trzetrzewiński. Krupczałowwski.

Jak pan mówisz, bom zapomniał?
Pod Cecorą? z tym Kilińskim?
Człowiek musi być przytomniak.
Krupczałowski. Trzetrzewiński.

Wie pan co, a mnie czasami
rosną, panie, rude włoski,
w ogóle taniec na wulkanie.
Trzetrzewiński, Krupczałowski.

Jedna sitwa. Jedna sztama
ten Balicki i Weryński.
Ma pan klucz? Zamknięta brama.
Krupczałowski. Trzetrzewiński.

Który klucz? O kluczu potem.
Nie zapłacił pan dorożki.
Ja? Znów strugasz pan idiotę.
Trzetrzewiński. Krupczałowski.

Mnie idiota? Od idioty?
Sam idiota. Idiociński.
Pełnia, panie. Stąd wymioty.
Krupczałowski. Trzetrzewiński.

Demokracja. Demokracja.
Jak pan mówi? Ryby z Rosji?
Za kolczyki? Święta racja.
Trzętrzewiński. Krupczałowski.

Ja tu z lewa, a ty z prawa,
będziem pili pod kanoldy.

I śpiewali żołnierze: Sława.
Sława kolczykom Izoldy.

POETA

Przepraszam, żę się przyłączę.
Poeta. Roch Serafiński.
Ośmiorga imion. Xiążę.
Krupczałowski. Trzetrzewiński.

Właściwie jestem bezdzietny.
Niestety noszę binokle.
Raz chciałem wskoczyć do Etny,
jak ten, jak Empedokles.
Dym był czerwono-biały.
Tylko sandały zostały.

Co proszę? Ee, nic właściwie,
to tylko taka bajka,
więc piszę i sam się dziwię,
a łzy takie wielkie jak jajka,

i z łez, no niby z tych jajek,
kiedy na ziemię upadnie,
wyfruwa kurczaczek-grajek
śpiewa - och, jak ładnie.

Stąd wiersze, obywatele.
Dobrze poczytać w niedzielę.

A z wierszy, znaczy się kawa,
zelówki, chleb, czysty raj.
Sława, panowie, sława,
sława kolczykom.
Good bye.

Płacz po Izoldzie

Szkoda, że
stało się,
szkoda, że
nie ma, że...
eech, próżna mowa.
Norwid, ten
pisałby,
Tycjan i Rembrandt, i
Loon by malował.
Ręce jak
miękki sen,
oczy jak,
czy ja wiem,
wiadomo: oczy.
Anioł szedł,
szedł przez mgłę.
Mówię tak.
A on: nie.
I zauroczył.
No i łzy.
A, to ty?
Szkoda mi,
byłyby
i brzoskwinie...
biały ptak...
a tu tak:
czarny mak,
ciemny smak
jak po winie.
Teraz co?
Nonny ho!
Kruche szkło,
maski i instrumenty.
Na cóż mi kwiaty i
szmaragd, i
gitara i,
okręty?

DYREKTOR TEATRU:

Wchodzić, panowie, już się zaczyna,
stroje dowolne, byle nie nago,
proszę: :Na bruku leży dziewczyna
przykryta biało-czerwoną flagą".
A w niebie zaraz, automatycznie,
spójrzcie: tuż koło Baraniej Mordy
gwiazd osiemnaście lśni bardzo ślicznie,
gwiazdozbiór:
"Kolczyki Izoldy".

Kolczyki Izoldy?

Księżyc

Po kręgu zakreślonym starannie
toczy się świecący mój mechanizm;

każdą linię, bryłę i płaszczyznę
trącam tym świecącym mechanizmem,

stąd cień srebrny podczas nocnych godzin,
co po świecie jak po twarzy chodzi.

Poruszone mą wielką sprężyną
rzeczy martwe tak żywe płyną,

barwę, nazwę, kształt, wagę i wymiar
w dźwięczną płynność zmienia noc olbrzymia

i ucicha wiatr, i milknie sowa,
gdy nadchodzi pora księżycowa.

Mosty tracą kres. Smyczki się dłużą.
W miastach zjawia się pochyłych dużo

nagle ulic. Dzikie wino gore
i się zwija raz w es, raz we flores.

Na balkonach i na balustradach
każdy promień swój rebus układa,

a gdy ciemność zagasi część promieni,
rebus wraca do ciemnej przestrzeni,

jak do matki, tam gdzie pędzi w chmurach
wyzwolona z liczb architektura.

I znów z morza rzeczy, z głębi dennej
wynurzają się kontury zmienne,

ogmatwane z wszystkich stron księżycem,
promieniami, co tną jak nożyce;

kamień jęczy, mówi swoją skargę,
w bas się zmienia, a z basa w latarkę,

z tej latarki w twarz, a potem znowu
w jakąś inną formę księżycową,

w jabłko, w lichtarz, w binokle na nosie,
i znów w ciemny wiatr na ciemnej szosie.

Ulicami, ze ściany na ścianę,
blask przenosi swe linie łamane;

plac, że przejść nie można, tak zasnuwa,
schody kradnie i okna przesuwa,

klucze giną ludziom, dyszle koniom,
wszystkie dzwonki jak na alarm dzwonią

a to pełnia leci rozświetlona,
fruwająca, świecąca filharmonia.

Wtedy, wtedy wychodzi światło moje
w najtajniejsze skrytki, w mózgu zwoje,

w tony kruche jak szkło, w wieczne malwy,
w rzeki wszystkie, wzgórza, czasy, barwy,

w oczy ptasie i psie, i kobiece,
w lichtarz srebrny i zieloną świecę,

w dzikie wino po ścianie się pnące,
we wszystko kuszące, mijające,

wiruje niezmienną przemianą,
i wszystkiemu powiadam: Dobranoc.

Któż ja jestem? Płochy blask na ścianie,
a to moje polskie pożegnanie.

Rzeczy miłe, ponure i jasne,
dobrej nocy! Ja za chwilę zgasnę.

Światło moje ciche jak muzyka.
Ten promień niech zostanie. Ja znikam.

Lecz nim zniknę byście pamiętali
mój ostatni koncert dam w tej sali;

prosto z nieba przez szybę, na ścianę
wsrebrzę się i przed pulpitem stanę,

cztery walce zagram, z tłumikiem,
cztery walce nieśmiertelnym smykiem,
pod kopułą ciemną i wysoką

a to będzie tylko wirowanie,
zakwitanie i przekwitanie,
czas tańczący, cztery pory roku.

Śnieg i pustka, owoc i pragnienie,
gwiazd imiona i bez imion cienie,
i pustynia, i zieleń kobieca,

i zgiełk w sercu, i gwiazda nad świerkiem
wszystko kręci się na kole wielkim,
a ja szprychy w tym kole oswiecam.

To są moje sprawy księżycowe,
bardzo trudne, chociaż tak nienowe.

Widzisz? w górnej szybie srebrna głowa?
To ja jestem, pełnia księżycowa.

Zawieszony u tej szyby górnej,
tobie świecę w noce niepochmurne,

w listach twoich przekręcam litery,
na twe loki spadam deszczem srebrnym

i sen tobie śni się w noc wrześniową,
żeś trąciła gałązkę deszczową

i twe oczy, jak dwa lichtarzyki,
w dwie radości świecą, w dwa płomyki.

Potem, świateł różnych szafarz szczodry,
z światłem zbliżam się do twojej kołdry;

świecąc jak latarnia światłem sutym
kołdrę twą zahawtowuję w nuty,

w gwiazdy, w gwiazdki, w całe Drogi Mleczne,
w chmury, w ptaki, w baszty średniowieczne.

A ty, srebrna, śpisz ze srebrną twarz ą,
i jest nocny czas, i sny się marzą.

Gdy odejdę, nie płacz, moja żono
ja księżycem wrócę pod twe okno.

Kiedy w szybie promień zamigoce,
wiedz: to ja. Twój księżyc. Serce nocy.

Kto wymyślił choinki?

Moje kochane dzieci,
był taki czas na świecie,
ze wcale nie było choinek,
ani jednej, i dzięcioł wyrywał sobie piórka
z rozpaczy, i płakała wiewiórka,
co ma ogonek jak dymiący kominek.

Ciężkie to były czasy niepospolicie,
bo cóż to, proszę was, za życie
na święta bez choinki, czyste kpinki.
Więc kiedy nadchodziły święta,
dzieci w domu, a w lesie hałasowaly zwierzęta:
My chcemy, żeby natychmiast były choinki!

Ale nikt się tym nie zainteresował,
aż wreszcie powiedziała mądra sowa:
Tak dalej być nie moźe, obywatele.
Ja z sowami innymi trzema
zrobie bunt, bo choinek jak nie ma, tak nie ma,
tylko mak i suszone morele.

I rzeczywiście: jak przychodziła Gwiazdka,
nic nigdzie nie tonęło w blaskach,
był to widok nader niemiły;
i nikt nie myślał o zielonej świeczce,
i ciemno było, proszę was, jak w beczce,
przez to, że się nigdzie choinki nie świeciły.

Ale w chatce na nóżkach sowich
mieszkał pewien tajemniczy człowiek,
który miał złote książki i zielone pióro.
I jak nie krzyknie ten dobry człowiek:
Poczekajcie chwilkę, ja zaraz zrobię,
że nigdzie nie będzie ponuro.

No i popatrzcie: od jednego słowa
świerki strzelają, gdzie była dąbrowa,
choinki nareszcie będą.
Bo ma poeta słowa tajemnicze,
którymi może spełnić każde z życzeń.
(A ten człowiek był właśnie poetą):

To on nauczył, jak sie świeczki toczy,
jak się z guzików robi skrzatom oczy,
on, namówiony przeze mnie;
i jak się robi z papieru malutkie okręty,
i to on ułożył te wszystkie kolędy,
które śpiewać jest tak przyjemnie.

To on, moi srebrni, moi złoci,
zawsze jest pełen dobroci,
w nim jest ta pogoda i nadzieja;
to on nauczył, jak zawieszać zimne ognie,
i on te świeczki odbija w oknie,
ze okno jest jak okulary czarodzieja.

Więc już teraz, chłopcy i dziewczynki,
czy wiecie, kto wymyślił choinki?
czy już teraz każde dziecko wie to?
Chórem dzieci: TO TEN ODWAŻNY, DOBRY CZŁOWIEK,
CO MIESZKA W CHATCE NA NÓŻKACH SOWICH,
CO LUDZIE PRZEZYWAJĄ POETĄ.

Więc gdy śnieg na świeta zatańczy,
pomyśl, proszę, najukochańszy,
o tym panu, co układa rymy,
prześlij mu życzenia na listku konwalii,
a myśmy już mu telegram wysłali,
bo my wszyscy bardzo go lubimy.

Lekcja bolszewicka

Gdy cel człowieka przerasta,
to go przerasta i dzieło
i światłem przez pokolenia
dzieło świeci jak gwiazda

Cel jest: komunizm i naród,
w pogodę i podczas burzy
i wielki jest każdy człowiek
co wielkiemu celowi służy.

Wielkie są siły przyrody,
lecz nie zmierzone - człowieka.
I społeczeństwo i morze
ludzkiej woli podlega.

Kto umie z siebie jak słońce
ziemi dać światłość wszystką,
ten właśnie jest bolszewikiem,
ten właśnie jest komunistą.

to są przyjazne ręce,
to odsiecz w najgorszej biedzie,
najwyższy rodzaj człowieka,
człowiek co nie zwiedzie.

Les danses des polonais - Matkom-Polkom

Gdy Pani, żując pomarańcze,
zada pytanie, czy ja tanczę
i czy z Nią tańczyc chcę,

odpowiem wtedy: Cóż za fopa!
Jeden zna taniec moja stopa,
"Une danse des Polonais".

Ach, to jest taniec wszak prapolski,
tak stary, jak Skład Apostolski,
starszy niż Totentanz,

bowiem od lat Pierwszego Mieszka
po Serafinowicza Leszka
powtarza się jak trans.

Magicznie usypianych figur,
depcących brzeg polskiego Stygu
ponurą "polką" swą...

"Naród idiotów!!!" Ktoś go nazwał.
Zdanie podzielam, bo ta nazwa
tak słuszna jest a u f o n d.

Dlatego bliżej, piękne panie,
opiszę wam ten polski taniec,
c e t t e d a n s e d e s P o l o n a i s:

Więc najprzód dzielą się na grupki:
tutaj tuwimy, tam kadłubki,
tu nacje te, tu te;

potem dyskusje są zażarte,
jakie być mają w tańcu partie,
kto w prawo, kto a g a u c h e;

i każdy "swoje" chce do tańca;
tamci Rodalu, ci Różańca,
inni śmiertelnych nosz.

Bo Szopenowe śniąc akordy,
najchętniej biorą się za mordy
ci, którzy polską Styks

obsiedli z wieka i wciąż na niej
pląsają we śnie, opanowani
jakąś ideą fiks.

Skończylem wykład. Tak się tańczy
ten polski taniec obłąkańczy,
c e t t e d a n s e d e s P o l o n a i s:

Ach, drugi taki kraj ukażcie!...
ja bym tam wszystkich zamknął... w baszcie...
czy nie mam racji? hę?

List jeńca

Kochanie, moje kochanie,
dobranoc, już jesteś senna -
i widzę twój sen na ścianie,
i noc jest taka wiosenna!

Jedyna moja na świecie,
jakże wysławię twe imię?
Ty jesteś mi wodą w lecie
i rękawicami w zimie.

Tyś szczęście moje wiosenne,
zimowe, latowe, jesienne -
lecz powiedz mi na dobranoc,
wyszeptaj przez usta senne:

za cóż to taka zapłata,
ten raj przy Tobie tak błogi?...
Tyś jesteś światłem świata
i pieśnią mojej drogi.

List znad rzeki Limpopo

Piszę do was ten list znad Limpopo, rzeki,
która płynie przez kraj daleki.
Koło mego namiotu przechodzą stada słoni
i ludzie szmaragdowi i czerwoni.
Ja wiem, że u was teraz naftowa lampa krzywa
wieczorem nad stołem jak senna twarz się kiwa
i wszystkie domu zakątki
zasnuły wielkie pająki.
Tylko radio, dobra skrzynia polerowana,
daje wam czasem koncert na organach
i organowe wojsko z dzidami wychodzi na pokój i drwi,
a wasze stare serca skrzypią ze strachu jak drzwi.
Że bedzie deszcz, codziennie mówi ktoś ze skrzyni.
A u mnie wielkie gwiazdy są i ogromne rubiny.
Murzyniątka rozpinają palankin nad moją osobą
i w durnia gram z samym królem rzeki Limpopo.
A u was nuda i bieda, myszy, deszcz i Polska

Mariensztackie szaleństwo

I
To jakaś mania, daję słowo
(czyżbym istotnie z byka spadł?),
bo każdą nocą księżycową
muszę odwiedzić Mariensztat.

Żadna mnie siła nie powstrzyma,
niechby sam premier! no to co?
I jeszcze chwila - już mnie ni ma.
Jak ptaszek lecę. OISEAU.

Ciotunia płacze i domowi
i wszyscy się pytają mnie:
- Co pan tam widzi, niech pan powi?
A ja im odpowiadam, że:

MARIENSZTAT TO MOJE NATCHNIENlE,
MARIENSZTAT TO DROGIE KAMIENIE,
NA MARlENSZTACIE WARSZAWĘ POZNACIE
PIĘKNIEJSZĄ NIŻ MARZENlE.
II
Więc kiedy księżyc w czwartej kwadrze
w kołysce nieba się przebudzi,
na Mariensztacie lubię patrzeć
na roześmiane twarze ludzi.

Kochane, złote warszawiany,
jakimż to polonezem idą!
Jak to się tłoczą u fontanny!
Ach, cóż za radość! Cóż za widok.

Inne radości też tu mamy
nie jestem w kobiet typie,
co chwila szepcą do mnie damy;
- To chyba śni się. Niech pan szczypie.

I nowy zegar się rozlega;
wprawdzie ta rzecz mnie trochę dziwi,
na diabłaa wmontowali zegar,
gdy tutaj wszyscy są szczęśliwi!

A o dwa kroki, tam dzie zwista
gwiezdną gałęzią noc sierpniowa,
majestatycznie jedzie Wisła,
ta polskich rzek dyrektorowa.
III
I tak wśród ślicznych ulic
chodzimy w srebrnych blaskach:
ja - stary noktambulik
i ona - noc warszawska.

I gdy oczy otworzę
dech mi w piersiach zapiera,
myślę sobie: a może
księżycowa chimera?

Ale nie! i o świcie
też się urok nie zmniejszy.
Mariensztat! Znakomicie!
Marierisztatl Najcudniejszy.

Mariensztat! Eech, w tym fachu
robota nieustanna:
spójrzcie: pałac Pod Blachą!
Kierbedź! i Święta Anna!

Więc ogłaszam: W TO LATO
AUTOR W NOCNE GODZINY
Z POWODU MARlENS2TATU
W INNYCH SPRAWACH NIECZYNNY.

Melodia

Wskazała na piersi palcem,
swoim palcem, królem w pierścieniu,
i prosiła, żeby wierszem, żeby walcem
umuzycznić ją, rzewnie znieśmiertelnić.

Więc dotknąłem klawiszów palcami
dla tych rzęs, dla tych ust, dla tej ręki;
pod oknami i za oknami
zadźwięczały tony piosenki.

I pół świata stało się moim,
kiedym takty strof doskonalił
o tych palcach pachnących powojem,
o wieczornych rzęsach Natalii.

Mira, uważaj

Żyłaś soble jak Tangolita
co noc, co dzień -
bo i myśliciel, i kobita,
Syrena-Record, z bajki płyta,
niebiański motor,
o Szarlotto -
sen.

To było życie! cud fakira!
Wszystko, coś chciała, miałaś, Mira:
mirrę, kadzidło i złoto.
A teraz co? Na Heraklita!
Co w głowie masz! hoc-hoc?
Wprost zwariowała ta kobita,
ana chce być jak ironita
co dzień, co noc.

Ha-ha, satyrki się zachciało -
owszem, to pomysł dumny.
Ale co będzie, proszę Miry,
jeśli Kolumna Satyry
zacznie obalać kolumny?

Czy zapomniałaś, ze Voltaire
został obity przez lokajów?
Ciężko z satyrą w każdym kraju,
nawet w ZSRR.

A tobie, jak na złość, potrzeba
poetom dać kawałek chleba,
chce ci się witza, fanfreluszki,
satyry, Schneckenschnickenschnack,
błysku szpady sans peur ni blague...
Mira, na kręte wchodzisz dróżki,
Mira, uważaj.

Jak pragnę Boga, zadrzesz z rządem.
Satyry nie kocha rząd.
U nas, uważasz, trzeba z prądem,
ty chcesz pod prąd...
Powiedzmy, że Kolumna wyszła -
sto lat! i byle prędzej!
Jak gwiezdne niebo humor błyska,
jak gwiazdy śmieją się ludziska,
no, ale konsekwencje?

Bo jeśli tak, bo jeśli, jeśli
skandl z satyry się wybiesi -
Mira, uważaj -
Od tej satyry przyjdą rozbiory,
no i Kościuszko, Insurekcja,
Bartoszu-toszu, Uaszyngton,
potem Królestwo Kongresowe,
Szopen zacznie płakać na lekcjach,
że chce do rodzinnych stron.
Potem jak zwykle Mikołaj Pierwszy
i kupppa wierszy, kuppa wierszy,
a potem Adam i cholera,
a potem Juliusz i suchoty.
o filareci, biedne dzieci,
kochany kraju złoty...

A w końcu przyjdzie Do-OO-tyma.
Mira, uważaj, Mira, trzymaj!!!
Mira, nie mogę...


*
Kiedy ojczyzna zasnuje się kirem,
wszyscy wskażą palcem na Mirę,
że sprowadziła noc niedoli,
och boli serce, och jak boli...

A co się stanie z tobą potem?
Wolę, Mireczko, nie mówić o tem:

Daktyloskopia, czarne znaki,
tajga i tundra, klątwy księży,
Mira, uważaj, się zastanów -
i ty, i ja znamy tych panów.
Po co ci, Pani, despekt taki?
Lepiej z Cyrano Berżerakiem
lećmy na księżyc.

Modlitwa ślepego lunatyka

Który kwiatom woń dajesz, uśmiechy owocom,
dniom jasność, zasię ciemność przeraźliwą nocom -
oddaj mi oczy moje, oczy zamyślone,
wiecznie w księżyc patrzące i wiecznie zielone.

Na dziwny a niespodziewany odjazd poety Konstantego

Żandarmom Republiki

więc odjeżdżasz, oszuście, słodki szarlatanie,
któryś kochał alkohol, cygara i czaple.
któryś był taumaturga, bufon i hochsztapler,
odjezdzasz, a więc jedźże na karku złamanie!

Ach, znamy, dobrze znamy twoje promenady
od "Kresow" do "Ziemianskiej", z "Ziemiańskiej" do "Kresów"
dżdżyste raidy autami z córkami mechesow,
noce w mrocznych winiarniach, komersze i szpady.

Faktycznie, pamiętamy "noce infernalne"
i "Poemat o piekle", i liścik Lechonia,
toje usta za duże, spalone przez koniak
i przez miłaści słotne, a fenomenalne.
O, poeto nasłodszy, hodujący kwiatki,
robiący tricki lepsze niż swięty Franciszek,
pustkę serca wyleczył ci pełny kieliszek
i krawat, w którym lśniła duża łza twej matki.

A kiedy przychodziły noce niepogody,
po Nalewkach się błąkał twój kabriolet stary,
noc zmieniała się w strofy, a strofy w dolary...
h?las! strofy są zawsze, honoraria - w środy.

I takeś, o Konstanty, gwizdał po Warszawie,
jak jakiś wzniosły Rilke albo zdoła Irzek;
prawie co noc w "Empirze" grywałeś na lirze,
rachunki dobrzy ludzie płacili łaskawie.

Ale wszystko się kończy i odjeżdżasz oto,
łzy Eleonory zmieszały się z deszczem,
odjeżdżasz... never, never! Zostań chwilę jeszcze,
lubiła cię hołota, więc zostań z hołotą.

O pociągu jesienny. Jadący w szarugę,
o, koła, rozstrzęsione strachem i malarią!
Kochałem cię naprawdę, Stanisławie Mario,
a ty szaleństwa moje i moją papugę.

Na śmierć motyla przejechanego przez ciężarowy samochód

Niepoważny stosunek do życia
figla ci w końcu wypłatał:
nadmiar kolorów, brak idei
zawsze się kończą wstydem i
są wekslem bez pokrycia,
mój ty Niprzypiąłniprzyłatał!

Niedziela nad Wisłą

Już się wezyscy zgodzili:
szwagier, ciocia, teść,
że w niedzielę najmilej
po tym moście się przejść,

a ja mówię do Zośki,
że też zgadzam się z tym -
i na Śląsko Dąbrowski
co niedziela jak w dym:

Wisła płynie, płynie, płynie,
pod mostami srebrzy się.
a wiatr gra na okarynie
dla kochanej rzeki swej;

chodzi słońce po wiklinie,
błyska słońce znów i znów;
Wisła płynie, płynie, płynie
jak melodia do twych słów.

Mnie nie trzeba za wiele,
taki jestem od lat:
trochę słońca w niedzielę,
żeby słońce i wiatr;

lubię patrzeć z uśmiechem,
lubię w dal i na wprost,
lubię z mostu na rzekę,
lubię z rzeki na most:

chodzi słońce po wiklinie,
błyska słońce znów i znów;
Wisła płynie, płynie, płynie
jak metodia do twych słów.

Pod Krakowem - przez wioskę,
pod Toruniem - przez las;
nie najlichsza - Pod Płockiem,
nie najbrzydsza - gdzie Gdańsk;

gada falą złotawą,
taką znaną - jak twarz;
ale tu, pod Warszawą,
jak pod sercem ją masz:

Wisła płynie, płynie, płynie,
pod mostami srebrzy się,
a wiatr gra na okarynie
dla kochanej rzeki swej;

Noc listopadowa

Mglista Warszawo z lat trzydziestych,
gdy ewokuję twoją twarz,
nie wiem, jak zamknąć w anapesty,
jamby, trocheje i daktyle
wsiąkłego w mrok kamienic. "Zważ -
powiada mi historia, grożąc -
no co się ważysz, śmiałku mój,
ty, co rymowy tocząc bój,
chcesz rymem zakuć jak obrożą
moje dymiące serce. Stój...
Bo strojne dźwięki wzruszyć lirą,
kostium pokazać muzealny,
śmieszny pantalon z kaszmiru,
halsztuk a la m?lancolique -
to bardzo łatwo... Ja - to krzyk,
jak lawa stygnący w wiekach..."

Mgła. Mgła. Mgła.
Cała Warszawa to mgła.
Cała Polska to mgła.
Pyta przechodzeń przechodnia,
jak wczoraj, jak dziś, jak co dnia:
- Kiedy się skończy mgła?
- ...Piotrze, to ty?
- To ja.
- Czy idziesz ze mną?
Mgła...

Szósta. Od Solca ciemno.
Widać, zamokły dyle narodowego browaru,
Widać, że nawet ogień przeszedł na służbę carów.
Widać, jak idę! Nowym światem
rwie nawałnica, burza młodych -

"Podchorążowie, hańba katom!"
"Witaj, jutrzenko swobody..."
Hej, Polacy! Na ulice!
Garstka serc u waszych bram -
na latarnię Targowicę!
Wolność niesiem!...

Ale tam
śpi na pokojach ciepło złote,
w niszach rzeźbione kandelabry
i damy nad Walterem Scottem.

a z nimi poszli ludzie z fabryk.

Resztę mój czytelniku, znajdziesz w starych skryptach,
w listach "...matko, umieram...", w sztychach, manuskryptach
i w śniegu syberiskim czerwonym na milę;
i jak debatowano, by uczcić tę chwilę:
Ratusz na gwałt zaczęto więc iluminować,
pstrzyć girlandą meandrów, dębem dekorować,
ażeby Wolność była i ażeby Sława...
Tak po trudach, po nocnych usnęła Warszawa
z ludem jak morze głupim. I wodzów tragedią.

Noctes Aninenses

I
Krewny Ganimeda
Ona mi powiedziała: "Zgaś lampę na werandzie,
już północ, no! nie bądź głupi!"
A chwiałem się na nogach jak flaszka na okręcie,
bo mnie zapach jaśminu upił;

i nagle zobaczylem, jakbym, się ze snu ocknął,
prze szybę w dzikim winie:
werandę, dzikie wino i ową lampkę nocną,
wiszącą na kroksztynie.

Kroksztyn był morski konik, takem to nagle odczuł,
bo inne zwidziało się wszystko
a świeca - biedna babcia uwięziona w kloszu,
wiatrowi na pośmiewisko;

więc gdy on szedł werandą, woniejący, komiczny,
cały w ironiach, w półtonach,
to lampa na kroksztynie, na łańcuchu, pod liśćmi
kołysała się jak podchmielona,

gubiąc światełka różne. Tak promień za promieniem
cały winograd oplótł,
a gdy blask pchnął dalej, stał się jednym promieniem
promieniejący ogród.

I ujrzałem raptownie, ażem się przestraszył,
wiele dziwów za sprawą muzy -
i wdarła się muzyka i noc do serc naszych
jak woda, gdy spuszcza śluzy.

Górą sunęły chmury, wolno, jak wół za wołem,
zasię w blasku stawał bór za borem,
aż zmogły mnie te chmury i ta noc i runąłem,
jakby w kark rażony toporem.

A wtedy święta rosa zdjęła mi upał z czola,
ptak się jakiś odezwał w życie...
Kołowałem na nocy, jakby zaśnięta pszczoła
na gramofonowej płycie.

Wtedy oczom zamkniętym otworzyła się nowa
dal śmiertelna, a uszom organy -
i ujrzałem dąbrowy dla królewskich polowań,
i drogi dla zakochanych;

jaśmin znowu zapachniał, wiater znowu zalatał,
noc mi w usta wpadła jak morwa;
i przywarłem do ziemi, i chwyciłem się kwiatów,
żeby Zeus mnie w górę nie porwał;

gwiazdy poczęły wschodzić, zagwieździło się niebo;
trząsłem nimi jak pękiem kluczy;
i przychodziła do mnie sosna i inne drzewo,
i prosiły: "instrument z nas uczyń".

Potem świerszcz się odezwał, potem drugi i trzeci
i zagrały świerszczami pagórki.
I przeszedł kot Salomon, i oczami oświecił
klamkę zielonej furtki.


II
Pieśń o nocy czerwcowej
Uwertura
Kiedy noc sie w powietrzu zaczyna,
wtedy noc jest jak młoda dziewczyna,
wszystko cieszy ją i wszystko śmieszy,
wszystko chciałaby w ręce brać.

Diabeł dużo jej daje w podarku
gwiazd fałszywych z gwiezdnego jarmarku,
noc te gwiazdy do uszu przymierza
i z gwiazdami chciałaby spać.

Ale zanim dur gwiezdny ją oplótł,
idzie krokiem tanecznym przez ogród,
do ogrodu przez senną ulicę -
dzwonią nocy ciężkie zausznice

i przy każdym tanecznym obrocie
szmaragdami błyszczą kołki w płocie,
wreszcie do nas, pod same okna!
i tak tańczy, i śpiewa nam:

Noc śpiewa:
Ja jestem noc czerwcowa,
królowa jaśminowa,
zapatrzcie się w moje ręce,
wsłuchajcie się w śpiewny chód.

Oczy wam snami dotknę,
napoje dam zawrotne
i niebo przed wami rozwinę
jak rulon srebrnych nut.

Oplącze was to niebo,
klarnet uczynię z niego
i będzie buczał i huczał,
i na manowce wiódł.

Ja jestem noc czerwcowa,
jaśminowa królowa,
znaki moje są: szmaragd i rubin,
i pieśń moja silniejsza niż głód.

Noc tanczy
Nawet ćmy zadrzemały przy lampie
i świerszcz zamilkł, i ogród zamilkł -
bo tańczyla noc wokół klombu,
potrząsając bransoletami;

kurz muzyczny spod stóp jej wypryskał
i z bolesnym blaskiem frunął do nas;
szmaragdowe toczyły koliska
raz w raz w górę rzucane ramiona.

Nagle irys pod płotem zakwitł
i zapatrzył się w nocy źrenice,
z domkow swoich wyszły senne szpaki,
by spojrzeć na tanecznicę;

zasię ta, wokół klombu, z brzękadłem,
jeszcze raz, jeszcze raz i na powrót,
aż się stał brząkającym szmaragdem
stopą nocy trącony ogród,

a nasz klomb powierzchnią zwierciadła,
gdzie spoczęły wszystkie konstelacje...
i krzyknęła noc, i upadła
do twych stop jak raniony gacek.

Noc umiera
Już się księżyc zasępiał i mętniał,
lecz zielone jeszcze oczy miał i duże;
nieobeszła otwarła się głębia
dla dywanów i dla poduszek.

Gwiazdy z myrry i gwiazdy ze złota
układały na szybach swój rebus,
a z chmur ku nam jakby po schodach
zstępowało śpiewanie niebios.

Wtedy z płaczem wznieśliśmy ramiona
jako dwoje przerażonych pogan:
"Nocy, stań się dla nas nieskończona,
nocy krótka, dzwonnico wysoka!"

Ale tylko nastraszył nas gacek
i zapiszczał, i śmignął, i zginął;
a w pokojach z przewróconych flaszek
krwią bydlęcą pachniało wino.

Wtedy noc się znowu ukazała,
zatańczyła i zaśpiewała:

"Ja jestem noc czerwcowa,
Bóg mnie do trumny chowa.
Szmaragdy moje, rubiny
rozkradali, gdy księżyc zgasł;

zostały mi tylko zmarszczki,
ach! byle szmer mnie straszy!
zatanczę wam gniewny taniec
wokół klombu ostatni raz...".

Coda
Heeej!
pogubiły się rubiny
i szmaragdy tej dziewczyny...
Heeej!
Liść za liściem ogniem błysnął,
ranek przyszedł, wiatr i sen.

Pod okapem zasnął gacek,
z klombu prysły konstelacje,
poginęły, odfrunęły
do swych starodawnych stron.

III
Nocny testament
Ja, Konstaty, syn Konstantego,
zwany w Hiszpanii mistrzem Ildefonsem,
będąc niespełna rozumu,
piszę testament przy świecach.

Ćmy się, zaznaczam, kręcą przy lichtarzach
i drżą, i ręka mi drży -
a więc majstrowi, co lichtarze stwarzał,
zapisuję czerwcowe ćmy.

Jeśli kiedy go rozwlecze chandra,
w wieczór będzie wśród tych ulic stąpał,
ćmy się zaczną kręcić na werandach,
ćmy zobaczy, twarze w złotym dymie
i przystanie, i wspomni me imię.

A poetom żyjącym i przyszłym
zapisuję mój kaflowy piec,
w nim spalone myśli i pomysły,
czyli różne gry niewarte świec,
nadto księżyc, pełny mój kałamarz,
co mi sprzedał go wędrowny kramarz.

Jeśli tedy kiedyś, w latach innych,
jak ja dzisiaj nocą wzniosą głos
i rozłożą swoje pergaminy,
wzdychać zaczną, jak uwieczniać noc -

to ja będę w kuszeniach chmur,
w pergaminach i skrzypieniach piór,
bom ją nocą zaszumiał i odszumiał,
i do dna jej partytury zrozumiał.

Córce mojej Kirze, tancerce,
zapisuję niebiosa siódme,
cherubinów modlących się z tercyn,
szum wysoki i światła ułudne,
i przyrodę jej skrzynie sekretów -
niechaj z niej się uczy swoich baletów.

Teofilowi, gdy się w mieście zmierzchnie,
daję całą uliczkę do szeptów
oraz pewną bramę na Lesznie,
gdzie był kuty w żelazie Neptun,
ale uciekł, bo miał wstręt do miasta.
Teraz w niebie jest spokojna gwiazda.

Wszystkim dobrym cały czas, co wezbrał
na tej ziemi, daję jak alfabet:
pory roku ze złota i srebra
i dzięcioły, i te muszki nawet
wieczorami, wielkim rojem, przy akacjach,
w głębi zorza, z której się nie wraca...

Wierszom moim fosforyczne furie
blaskiem w wertep ciemny i zły -
a mojej Smagłej, mojej smukłej, mojej Pochmurnej
łzy.

Nowy Świat

Kiedy wieczór gwiazdy porozwiesza,
a od Wisły dmuchnie lekki wiatr,
jest ulica z wszystkich najpiękniejsza,
to jest właśnie Nowy Świat -

Gdy przyjdzie noc,
płyną światła przez Nowy Świat,
ten nowy Nowy Świat,
nasza radość, nasz dom -

na modrym tle
leci biały pokoju ptak
i mocno rośnie tak
dzieło serca i rąk -

latarnie lśnią
jak słoneczniki,
Warszawa śpiewa w nas,
my dla niej i z nią -

Nowym Światem idą nowi ludzie,
tyle świateł taki piękny świat,
i ty ze mną, najpiękniejsza, pójdziesz
przez ten nowy Nowy Świat -

O mej poezji

Moja poezja to jest noc ksiezycowa, wielkie usokojenie;
kiedy poziomki slodkie sa w parowach i slodsze cienie.
Gdy nie ma przy mnie kobiet ani dziewczyn,
gdy sie uspilo wszystko i swierszczyk w szparze cegly trzeszczy,
ze bardzo milo.
Moja poezja to sa proste dziwy, to kraj, gdzie w lecie
stary kot usnal pod lufcikiem krzywym
na parapecie.

O naszym gospodarstwie

O zielony Konstanty, o, srebrna Natalio!
Cała wasza wieczerza dzbanuszek z konwalią;
wokół dzbanuszka skrzacik chodzi z halabardą,
broda siwa lecz dobrze splamiona musztardą,
widać, podjadł, a wyście przejedli i fanty -
o, Natalio zielona, o, srebrny Konstanty!

O sierpniu

I
Stanęły pod mym oknem
jak wiejscy muzykanci
gwiazdy.
zielonooki
sierpień po sadzie tanczył.

Księżycem całowany
sad się rozrzewniał,
lekki był i cygański
taniec sierpnia.

Raz złocistość w korze drzew drżała,
tu cień ją płoszył,
ludzie mrużyli, noc otwierała
oczy.

II
Zaciemniły się świerki,
nad każdym wzeszła gwiazda,
noc jak ty: przytula i rozchmurza;

światło zorzy dalekiej
jest jak miasto daleki
błyskające gwiazdami od wzgórza.

Łzy, co nam z oczu zlecą,
ziemi o nas powiedzą,
chodźmy w drogę, łzy w drodze obeschną;

łzy nie przynoszą ulmy
a my w tę noc wędrujemy
roziskrzoną, rozśpiewaną bezkresną.

Trzcina śpi na jeziorze,
znieruchomiały zorze
i wiatr się uspokoił.

Gwiazdy srebrnoramienne,
świecą gwiazdy promienne,
i nad świerkiem swoim.


III
Nastaw czapki: gwiazdy lecą ładnie
jak świąteczne cacka pozłacane;
nastaw czapki: może która wpadnie
i zaniesiesz ją do ukochanej.

A gdy skłamią, że jej w domu nie ma
chora - różne bujdy takie,
gwiazdę rzucisz z powrotem do nieba
czapką naciśniesz na bakier.


IV
Szum
Szumi wiatr -
odwieczny wiatr, beztroski wiatr, wiatr nieustanny.

Ciepły sierpień ogrody rozszerzył, rozmarzył i ogrzał.
Szumi wiatr.
W szumie wiatru jestem na śmierć zakochany.

1953

O wróbelku

Wróbelek jest mała ptaszyna,
wróbelek istotka niewielka,
on brzydką stonogę pochłania,
lecz nikt nie popiera wróbelka.

Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta,
że wróbelek jest druh nasz szczery?!

Kochajcie wróbelka, dziewczęta,
kochajcie, do jasnej cholery!

Ocalić od zapomnienia

Ile razem dróg przebytych,
ile sciezek przedeptanych,
ile deszczów,ile śniegów,
wiszących nad latarniami,
ile listów,ile rozstań,
ciężkich godzin w miastach wielu,
i znów upór żeby powstać,
i znów iść i dojść do celu.

Ile w trudzie nieustannym,
wspólnych zmartwień,
wspólnych dążeń,
ile chlebów rozkrajanych,
pocałunków,schodów,książek,
oczy Twe jak piękne świece,
a w sercu źródło promienia,
więc ja chciałabym
Twoje serce ocalić od zapomnienia!

U Twych ramion płaszcz powisa,
krzykliwy,z leśnego ptactwa,
długi przez cały korytarz,
przez podwórze aż gdzie gwiazda Wenus(Mars?!),
a Tyś lot i górność chmurną,
blask wody i kamienia,
chciałabym oczu Twoich chmurność
ocalić od zapomnienia!

Palcem planety obracasz

Palcem planety obracasz
tchem miliardowe gwichty
i twoja to sprawia praca,
że kołują złote jak nigdy.

Kwiaty posadzasz wesołe,
że pachnie w mym całym domie,
i różę, na róży pszczołę,
na pszczole słoneczny promień.

Gdy kończę pracę, to do mnie
przybliżasz się, niepojęta
i uczę się astronomii
na twardych gwiaździstych piętach;

i sen jak pył szafirowy,
na śpiące usta się sypie,
na skrytą pierś do połowy,
na włosy koloru skrzypiec.

Pieśni

Ile razem dróg przebytych?
Ile ścieżek przedeptanych?
Ile deszczów, ile śniegów
wiszących nad latarniami?

Ile listów, ile rozstań,
ciężkich godzin w miastach wielu?
I znów upór żeby powstać
i znów iść, i dojść do celu.

Ile w trudzie nieustannym
wspólnych zmartwień, wspólnych dążeń?
Ile chlebów rozkrajanych?
Pocałunków? Schodów? Książek?

Ile lat nad strof tworzeniem?
Ile krzyku w poematy?
Ile chwil przy Bethovenie?
Przy Corellim? Przy Scarlattim?

Twe oczy jak piękne świece,
a w sercu źródło promienia.
Więc ja chciałbym twoje serce
ocalić od zapomnienia.

Pieśń o żołnierzach z Westerplatte

Kiedy się wypełniły dni
i przyszło zginąć latem,
prosto do nieba czwórkami szli
żołnierze z Westerplatte.

( A lato było piękne tego roku ).

I tak śpiewali: Ach, to nic,
że tak bolały rany,
bo jakże słodko teraz iść
na te niebiańskie polany.

( A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety ).

W Gdańsku staliśmy tak jak mur,
gwiżdżąc na szwabską armatę,
teraz wznosimy się wśród chmur,
żołnierze z Westerplatte.

I ci, co dobry mają wzrok
i słuch, słyszeli pono,
jak dudni w chmurach równy krok
Morskiego Batalionu.

I śpiew słyszano taki: - By
słoneczny czas wyzyskać,
będziemy grzać się w ciepłe dni
na rajskich wrzosowiskach.

Lecz gdy wiatr zimny będzie dął,
i smutek krążył światem,
w środek Warszawy spłyniemy w dół,
żołnierze z Westerplatte.

Piosenka

Moja mała bardzo lubi rosół,
moja smagła, moja smukła.
Gdy je rosół, to ja jestem wesół,
bo to szczęście, gdy jest rosół i bułka.

W oberży dla bezrobotnej inteligencji,
pod afiszem Ligi Morskiej i Rzecznej,
moja mała ma miejsce bezpieczne,
dużą łyżke trzyma w małej ręce.

Tam w szachy garają dwa biedne diabły -
śnieg, śnieg po Wilnie hula.
Kreślę na dłoni smukłej i smagłej
drogę dla bajki o Trzech Królach.

Piosenka o gałązce oliwnej

Przed giełdą, która krzyczy,
w czadzie, w pyle ulicznym,
w hałasie, co bruk wstrząsa,

w rynsztoku, w zgiełku jazzu
leżała swego czasu
mała oliwna gałązka.

Czy ją przyniosły Ptaki?
Czy wicher leciał szparki
i liść aż tutaj cisnął?

Popatrz: w pyle ulicznym
leży, a banda piszczy,
że pieniądz jest ojczyzną.

Krezusi armie zbroją:
- Furda, gałązka pokoju!
Kalkulujmy wciąż prościej!

W pulchne od trupów pola
siejmy krew, wzejdzie dolar
przed "posągiem wolności".

Nuże, łotrzyki, nuże!
snadź ludzkiej krwi kałuże
wyschły dla was zbyt nagle.

Dzieci chcą szkół i książek,
a wam, panowie, śnią się
atomowe spektakle.

Hola, ślepcy! Widzicie
ten pochód, który idzie
przez Moskwę, Wrocław, Paryż?

To my niesiemy tędy
pochodnię na kontynenty
zaciemnione przez wasze dolary.

Jeszcze trochę! No, jeszcze!
Świat weź w ręce jak w kleszcze.
Razem, bracia, w tym wielkim znoju.

Tę gałązkę oliwną
w ziemię wsadzimy żyzną,
drzewem ona wzrośnie Pokoju.

Podróz do Arabii szczęśliwej

Pasowe wstążki bicza wiatr rozwiał przelotny
i niebo jest gwiazd pełne jak Afryka ptaków,
konie noga za nogą, koła jako-tako,
a woźnica pijany i bardzo samotny.

Kareta to muzyka, to pudło muzyki,
noc naokół karety to jest szczęścia dużo;
zaraz księżyc przeleci wielką srebrna burzą
i w rowach zakołują świetliki, ogniki.

Jada w karecie piękni, ramiona oparli
na poduszkach pachnących o, nocy jedyna!
Śpiewa szafir i droga, i każda godzina
A oni nic nie wiedzą, bo oni umarli.

Pokochałem ciebie w noc błękitną,

Pokochałem ciebie w noc błękitną,
w noc grającą, w noc bezkresną.
Jak od lamp, od serc było widno,
gdyś westchnęła, kiedym westchnął.

pokochałem ciebie i boso,
i w koronie, i o świcie, i nocą.
jeśli tedy kiedyś mi powiesz:
Po coś, miły, tak bardzo pokochał?
Powiem: Spytaj się wiatru w dąbrowie,
czemu nagle upadnie z wysoka
i obleci całą dąbrowę,
szuka, szuka: gdzie jagody głogowe?

Powoli otwierajmy barmę...

Powoli otwierajmy bramę,
powoli idźmy po schodach,
wolno stąpajmy po korytarzu
do drzwi, do drzwi ostatecznych.

Bramę rok otwierajmy,
po schodach idźmy dwa lata,
a drzwi na swoje otwarcie
niech czekają całą wieczność.

Bo tam za tymi drzwiami,
całowana dwoma oknami,
stoi róża w wazonie

Prośba o wyspy szczęśliwe

A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź,
wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej, zacałuj,
ty mnie ukołysz i uśpij, snem muzykalnym zasyp, otumań,
we śnie na wyspach szczęśliwych nie przebudź ze snu.

Pokaż mi wody ogromne i wody ciche,
rozmowy gwiazd na gałęziach pozwól mi słyszeć zielonych,
dużo motyli mi pokaż, serca motyli przybliż i przytul,
myśli spokojne ponad wodami pochyl miłością.

Pyłem księżycowym

Pyłem księżycowym być na twoich stopach,
wiatrem przy twej wstążce, mlekiem w twoim kubku,
papierosem w ustach, ścieżką pośród chabrów,
ławką gdzie spoczywasz, książką, którą czytasz.

Przeszyć cię jak nitką, otoczyć jak przestwór,
być porami roku dla twych drogich oczu
i ogniem w kominku, i dachem co chroni
przed deszczem.

Romans

Księżyc w niebie jak bałałajka,
ech! za wstążkę by go tak ściągnąć
i na serduszko -

byłaby piosenka bardzo nieziemska
o zakochanych aż do szaleństwa,
nieludzko.

Jeszcze by można rzekę w oddali
i cień od dłoni, i woń konwalii
dziką;

ławkę przy murze, a mur przy sadzie
i taką drogę, która prowadzi do nikąd.

Rozmowa liryczna

- Powiedz mi jak mnie kochasz.
- Powiem.
- Więc?
- Kocham cie w słońcu. I przy blasku świec.
Kocham cię w kapeluszu i w berecie.
W wielkim wietrze na szosie, i na koncercie.
W bzach i w brzozach, i w malinach, i w klonach.
I gdy śpisz. I gdy pracujesz skupiona.
I gdy jajko roztłukujesz ładnie -
nawet wtedy, gdy ci łyżka spadnie.
W taksówce. I w samochodzie. Bez wyjątku.
I na końcu ulicy. I na początku.
I gdy włosy grzebieniem rozdzielisz.
W niebezpieczeństwie. I na karuzeli.
W morzu. W górach. W kaloszach. I boso.
Dzisiaj. Wczoraj. I jutro. Dniem i nocą.
I wiosną, kiedy jaskółka przylata.
- A latem jak mnie kochasz?
- Jak treść lata.
- A jesienią, gdy chmurki i humorki?
- Nawet wtedy, gdy gubisz parasolki.
- A gdy zima posrebrzy ramy okien?
- Zimą kocham cię jak wesoły ogień.
Blisko przy twoim sercu. Koło niego.

A za oknami śnieg. Wrony na śniegu.

Satyra na bożą krówkę

Satyra na bożą krówkę

Konstanty Ildefons Gałczyński

Po cholerę toto żyje?
Trudno powiedzieć, czy ma szyję,
a bez szyi komu się przyda?

Pachnie toto jak dno beczki,
jakieś nóżki, jakieś kropeczki -
ohyda.

Człowiek zajęty niesłychanie,
a toto proszę, lezie po ścianie
i rozprasza uwagę człowieka;

bo człowiek chciałby się skoncentrować,
a ot bożą krówkę obserwować musi,
a czas ucieka.

A secundo, szanowne panie,
jakim prawem w zimie na ścianie?!
Co innego latem, gdy kwitnie ogórek!
Bo latem to co innego:
każdy owad może tentego
i w ogóle.

Więc upraszam entomologów,
czyli badaczy owadzich nogów,
by się na tę sprawę rzucili z szałem.

I właśnie dlatego w Szczecinie,
gdzie mi czas pracowicie płynie,
satyrę na bożą krówkę napisałem.

Sen żołnerza

Płynie w łodzi zielonej...
ach, do domu tak blisko!
chwila jeszcze i schyli się
nad córeczki kołyską.


Żona zaklaszcze w dłonie,
jak ptak do furtki pomknie -
zaczerwienią się mocniej
na klombach pelargonie.


Przy furtce pocałunki,
przy furtce łzy rzęsiste...
Jak cicho! Córka śpi.
Dzięki Ci za to, Chryste!


- Matka zdrowa? - Zdrowiutka.
Ot, wszystko po dawnemu.
Co było - przeminęło,
dziękować Najwyższemu!


- Głodnyś? - Nie, nie! nie trzeba
- A może chcesz herbaty?
- Nie, nie. Daj się zapatrzeć
w ciebie, w dziecko i w kwiaty.

Serwus Madonna

Niechaj tam inni księgi piszą. Nawet
niechaj im sława dźwięczy jak wieża studzwonna,
ja ksiąg pisać nie umiem, a nie dbam o sławę -
serwus, madonna.

Przecie nie dla mnie spokój ksiąg lśniących wysoko
i wiosna też nie dla mnie, słońce i ruń wonna,
tylko noc, noc deszczowa i wiatr, i alkohol -
serwus, madonna.

Byli inni przede mną. Przyjdą inni po mnie,
albowiem życie wiekuiste, a śmierć płonna.
Wszystko jak sen wariata śniony nieprzytomnie -
serwus, madonna.

To ty jesteś, przybrana w złociste kaczeńce,
kwiaty mego dzieciństwa, ty cicha wonna -
że rosa brud obmyje z rąk, splatam ci wieńce -
serwus, madonna.

Nie gardź wiankiem poety, łotra i łobuza;
znają mnie redaktorzy, zna policja konna,
a tyś matka moja, kochanka i muza -
serwus, madonna.

Sptokanie z matką

Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz.
Byłem wtedy mały jak muszelka,
A czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.

Noc.

Dopala się nafta w lampce.
Lamentuje nad uchem komar.
Może to ty, matko, na niebie
jesteś tymi gwiazdami kilkoma?

Albo na jeziorze żaglem białym?
Albo falą w brzegi pochyłe?
Może twoje dłonie posypały
mój manuskrypt gwiaździstym pyłem?

A możeś jest południowa godzina,
mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach?
Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach-
od włosów. Czy to nie twoja?

*

Ciemne olchy stoją na moczarze,
rozsypuje się w mokradłach próchno.
Ej, rozświstał się wiatr na rujarze,
małe gwiazdki nad olchami zdmuchnął.

Mała myszka przez ścieżkę przebiegła.
Drogę mleczną nietoperz wymierzył.
I wiatr ucichł nagle. I zza węgła
z fajką srebrną w zębach wyszedł księżyc.

Rozświeciły się świeceniem wielkim
chmury, dziuple, żołędzie i sęki-
jakby cały świat był srebrnym świerkiem,
srenbrnym bąkiem grającym piosenki.

*

Listki drżeć zaczynają,
słońce wschodzi nad knieję,
serce jak śnieg topnieje.

Listkom rosnąć, opadać,
ptakom też wiecznie nie żyć,
Słońcu wschodzić, zachodzić,
sercu gwiazdy i skrzypce.

*
Jak pudełko świeczek choinkowych,
nagle, w ręku, gdzies od dna kredensu,
myśli nagle tak wchodzą do głowy,
serce trącą i sercem zatrzęsą.

Świeczki takie kupowała mama.
One drzemią. W nich śpi piękny zamiar.

Tylko rozwiń je i tylko zapal,
a zobaczysz, co z tego wyniknie:
w świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal.
Matka palec wzniesie. Wiatr ucichnie.

Matkę w ręce ucałuj i włosy,
potem śniegu po uliczkach rozsyp,
żeby błyskał się i żeby chrzęścił.

Potem wszystkie światła, co migocą,
do walizki zamknij. Otwórz nocą,
jeśli w drodze spotka cię nieszczęście.

*

Lato w lesie. Ciemność zielona w świerkach.
Szałwia. Zajęczy szczaw.
Niebo obłoki zdejmuje. Ptak zerka.
Trzmiele brzęczą wśród traw.

Motyle żółte i białe jak latające listy.
Cisza i światło.
A tam dalej i dalej, za tym pagórkiem piaszczystym,
też jest lato.

*

Niebo to jest małe miasteczko w niedzielę,
gwiazdy gapią się na ziemię z okien,
a wiadomo, że gwiazd jest wiele
i że wszystkie są niebieskookie.

A tam w rogu, w mieszkaniu z balkonem,
w jednym oknie, gdzie kwiat czerwony,
a to drugie okno z drugim kwiatem...

tam ty mieszkasz. I pogrzebaczem
fajerki przesuwasz. I płaczesz.
Bo tak długo czekasz mnie z obiadem.

*

Idę do ciebie. W twoją zieleń.
I w twoje śniegi. I w twój wiatr.
W twój niezmierzony idę świat,
gdzie pory roku na twej dłoni
trojaka jak Siązaczki tańczą
i kurz się wzbija, skrzypi wóz,
odyniec biegnie przez mokradła
i jeleń rośnie pośród światła,
co, dzwoniąc, bębniąc, tarabaniąc,
zaspane gwiazdy strząsa z brzóz.

Jesień to skrzypce potłuczone,
bezradna myśl nad ćwiercią smyczka,
zima to plecy twoje białe,
lato ? jak złota rękawiczka,
którą porzucił w sadzie Jan,
ten Kochanowski, co mu łyżką
wystarczy stuknąć, a już wszystko
tańcuje, niebo się otwiera,
niebo niebieskich pełne piór,
truchleje wilk, basuje bór
głosem Szekspira i Homera.

Ze srebrnych, księżycowych jezior
delfin wysuwa ucho, jesiotr
słuchaniem skraca sobie pobyt.
A z lasu truchcik sarnich kopyt.
Z rybackich ognisk bucha dym,
skwierczy na sadle płotka żółta ?
to w wierszach Jana tak. I w nim
zakotwiczona moja nuta;
i wszystkie, wszystkie, wszystkie muzy,
bemole wszystkie, rytm i rym,
i księżyc, mój ubogi kuzyn,
co na telegraficznych drutach
nocą nabija sobie guzy.
But zgubił. Choć jest cały światłem,
we łbie rozumu ani szczypty.
I nieskończonym sznurowadłem
wplątał się w moje manuskrypty.

Szafirowa romanca

Szafirową nitkę wieczór plącze,
szafirowe cienie zwodzą nad,
safirowy, szafirowy chłopcze,
że mnie kochasz, powiedz jeszcze raz.
Jeszcze raz w sekrecie
szukasz moich rąk,
jeszcze raz jak pierścień
drży księżyca krąg,
jeszcze raz namowy i rozmowy,
jeszcze raz, mój chłopcze szafirowy -
jeszcze raz w jaśminy,
jeszcze raz pod wiatr,
jeszcze raz popłynie
pieśń bez słów przez świat,
jeszcze raz powróżysz z płatków róży
i powtórzysz wszystko jeszcze raz.

Jesli kiedyś bedziesz w wielkiej biedzie,
zagubiony w plataninie lat,
do altany dawnej cię powiedzie,
zaprowadzi szafirowy ślad -
szafirowe ptaki
z szafirowych gniazd,
szafirowe szlaki
szafirowych gniazd,
szafirowe noce i noc owa
od szafiru cała szafirowa,
szafirowe suknie, szafirowy cień,
w szafirowym oknie szafirowy dzień.
Jeśli raz pokochasz w życiu szafir,
pójdziesz w szafir jako jedna z gwiazd.

Szekspir i chryzantemy

Kiedy nocą odpływał okręt do Arabii,
od fajerwerków huczną, a od bólu niemą,
długo jeszcze z pokładu twoje oko wabił,
lunatyczny kochanek z białą chryzantemą.

Nie wierz temu kwiatowi: kochanek cię zdradza,
"prądem rzek obojętnych niesion w ujścia stronę" -
choć zielone twe oczy i usta czerwone,
jak nad tobą jest jego, nad nim inna władza.

Morze to teatr z wody i na tym teatrze
pójdzie grać swoją sztukę pośród trąb Szekspira -
ty jesteś taka mała, ty jesteś jak lira -
jego śladów na piasku żaden wichr nie zatrze.

Nie wierz mu: on jest wściekłym kochankiem Rimbaudów,
tyś jest sercem zgubionym na plaży pochyłej;
niego oczy są straszne, twoje - tylko miłe -
on to pociąg i duma, i klęska narodów.

Nie płacz, przestań, bo przyjdą jeszcze cięższe noce -
wszak miłość jest cierpieniem, nie fraszką jałową.
Dosyć, kiedy, smakując zamorskie owoce,
usta sobie przypomni, soczystsze nad owoc.

Śmierć poety

Nie pomogły zastrzyki,
recenzje i pomniki
ni kwaśne mleko:
Przyszedł szarlatan - szuja,
opukał go, pobujał:
-Dementia praecox.

Toż radość była w domu,
nareszcie koniec sromu,
skończony kłopot !
Dozorca śmiał się setnie:
-Zaraz mu nitkę przetnie
panna Atropos.

Żona klaskała w dłonie:
-Ach, przecie nadszedł koniec
pijackich orgii.
Bólów miałam nie mało,
nareszcie twoje ciało
wezmą do morgi.

Wszyscy stanęli kołem
z czołem bardzo wesołem:
Prasa, kuzyni;
i szacowne to grono
orzekło unisono:
-Dobrze tak świni!

Po co dziewki uwodził,
nocą domy nachodził,
sen rwąc dzieciątek;
i po co "Pod Zegarem"
lał w brzucho wino stare
świątek i piątek?

Zna go dobrze Warszawa:
Pożyczał-nie oddawał,
nasienie drańskie;
a "poetyczne dale"
to były te skandale
w "Małej Ziemiańskiej".

Dobrze ci, stary draniu,
za grzechy nad otchłanią
inferna zwisasz.
Najprzód gwiazdy i róże,
potem stołek w cenzurze-
sprzedajny pisarz!

Tak to nadobne grono
radziło unisono
w śmiertelnej sali.
A że lico miał bladsze
orzekli:-Pewnie nadszedł
koniec kanalii.

Zapachniały zefiry,
brzękły potrójne liry,
pierzchnęła tłuszcza.
Serce alkoholowe
unieśli aniołowie
na złotych bluszczach.

Takie proste

Takie proste i takie straszliwe -
koło ucha był mały kosmyk,
potem było tkliwie, potem tkliwiej
i tak zaczął się wieczór miłosny.

Tragedia Profesjonalna

Akt I

Debiut

Najprzód wierszyk napisałem,
potem wierszyk podpisałem
pseudonimem "Groźny Ali".

potem zrobiłem winietkę:
lirę, gwiazdkę, ptaszków setkę;
potem nie wydrukowali.

Akt II

Wiersze wybrane

To tak się łatwo mówi
w słonecznym gabinecie:
- My to już wam ułożymy,
wy tylko to wszystko zbierzecie.
- Umowa? - Na przyszły wtorek.
- Pieniądze? - Na przyszły piątek,
Słowem: rzeczowość, księgowość
i rytm, i cykl, i porządek.

Lecz nocą rytm jest inny,
inny jest pejzaż ze zmierzchem:
z maszynopisów zimnych
znowu parują wiersze;

Księżyc, jak przeczuwacie,
ciurkiem. Cisza w krąg.
I nagle: Skumbrie w tomacie,
skumbrie w tomacie,
pstrąg.

Ojej! A niech to wciórności,
cholera, mżawka i morka!
bo znów: Inge Bartsch, aktorka
zaginiona wśród tajemniczych okoliczności...

Zaginiona? I na tym koniec!
Rozumie się przez się samo.
Niestety: głos w telefonie:
- Ta Inge Bartsch... - O mamo!

Liryka, ta pańska dawna...
- Kto mówi? - To ma coś z fal;
liryka, liryka,
tkliwa dynamika,
angelologia
i dal.

Nie mogę! Na brodę Jacka
Pugeta! Ja się rozsypię!
Znów. Kraków, Wieża Mariacka,
znów gwiazdy jak tysiąc skrzypiec.

Nie mogę. O nocy gorzka! Rodacy,
dajcie mi dłoń!
Zaczarowany (ratunku!)
Zaczarowana (milicja!)
Zaczarowany
koń.

Akt III

Ostania metafora

Paganini zdanie drwiące
zanotował jadąc w łodzi:
że "sztuka jest jak słońce:
recenzentom nic nie szkodzi".

Ulica szarlatanów

Szarlatanów nikt nie kocha.
Zawsze sami.
Dla nich gwiazdy świecą w górze
i na dole.
W tajnych szynkach piją dziwne
alkohole.
I wieczory przerażają
bluźnierstwami.

Wymyślili swe tablice
szmaragdowe.
Krwią dziewicy wypisali
charaktery.
Strachy w liczbach: 18,
3 i 4.
Przeklinamy Jezu-Chrysta
i Jehowę.

Szarlatani piszą księgi
o papieżach.
Zawsze w nocy mówią źle o
Watykanie.
Zawsze w nocy słychać szklane,
szklane łkanie:
płaczą gwiazdy zaplątane
w szkła na wieżach.

Kiedy miesiąc umęczony
wschodzi na nów,
alkohole z przerażenia
drżą słodyczą.
Nie pomogą alkohole:
W nocy krzyczą
łzy fałszywe szmaragdowych
szarlatanów.

Bardzo cicho i boleśnie
jest nad ranem.
Dzwonią dzwony, świt pochyla
się w pokorze.
Odpuść grzechy szarlatanom,
Panie Boże,
wszak Ty jesteś takim samym
szarlatanem.

Usta i pełnia

Oto jest noc tańczących snów
i wschodzi nów na niebo znów
jak sekret, który do połowy

mówiłem tobie w inny czas
gdy nów podobny drżał i gasł
tuż ponad cieniem twojej głowy.

I dziś, jak wtedy, palcem weń
wskazując, rzekłaś: "Drogi, zmień
ten księżyc, niech się w pełnię spełnia".

I nagle - burza srebrna, i
zbratane usta aż do krwi
przecięła zwierciadlana pełnia.

Wciąż uciekamy

Wciąż uciekamy. Z miasta do miasta.
Inteligenci.
Tęskniąca nacja. Ginąca klasa.
Mali, zmarznięci.

Milionem rodzin. Z gramofonami.
Z kraju do kraju.
- Powiedzcie, gdzie jest wasza ojczyzna?
Wciąż nas pytają.

A my nie wiemy; a my płaczemy,
jak woda morska.
Pod sztuczną palmą listy piszemy
na brudnych dworcach.

Wizyta

Proszę, proszę, rozgość się, serdeczny,
rozejrz się dokładnie po wszystkim;
to jest czajnik - prawda jaki śmieszny?
z gwizdkiem.

To mruczenie? Powiem ci w sekrecie:
jest mruczeniem kota Salomona.
A ta pani zamyślona, z kwiatami -
to moja żona.















































Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gałczyński Konstanty Ildefons Ulica szarlatanów
Gałczyński Konstanty Ildefons
Gałczyński Konstanty Ildefons Liryki i satyry
Gałczyński Konstanty Ildefons Na śmierć motyla (wiersz)
Gałczyński Konstanty Ildefons Lekcja bolszewicka (wiersz)
Gałczyński Konstanty Ildefons Szturm
Gałczyński Konstanty Ildefons
20. POEZJA KONSTANTEGO ILDEFONSA GAŁCZYŃSKIEGO, 20. POEZJA KONSTANTEGO ILDEFONSA GAŁCZYŃSKIEGO
konstanty ildefons gałczyński
Konstanty Ildefons Gałczyński Wybór poezji BN
Konstanty Ildefojs Gałczyński opracowanie BN
Konstanty Ildefons Gałczyński 2
Ulica szarlatanów Konstanty Ildefons Gałczyński
Konstanty Ildefons Gałczyński Już kocham cię tyle lat
Konstanty Ildefons Gałczyński Pokochałem ciebie
Konstanty Ildefons Gałczyński

więcej podobnych podstron