Córka posła oskarża: Rosjanie chcieli spalić rzeczy ojca
Fot. PAP/Jacek Bednarczyk
Wassermanówna opowiada o pobycie w Moskwie rzeczy, które nie mają wiele wspólnego z sielankową wizją Ewy Kopacz.
Mam dużo pytań, mówi "Gazecie Polskiej" córka posła Zbigniewa Wassermanna, Małgorzata. I opowiada, jak to było w Moskwie. A jej kolejna już opowieść jest jeszcze mocniejsza niż poprzednie. I pokazuje, że nie wszystkim współpraca
z Rosjanami układała tak dobrze jak minister Ewie Kopacz.
Przesłuchanie Wassermannówny trwało kilka godzin, jak sama mówi, prawdopodobnie około sześciu, i przypominało bardziej groteskowy film, niż "dobrą współpracę":
Za chwilę okazało się, że znowu pojawił się problem, bo na jednej stronie podpisałam się na niebiesko, a na innej na czarno. I znów prokurator powiedział mi, że wszystko musimy zrobić od nowa, ponieważ w rosyjskiej procedurze dokumenty muszą być podpisane jednym kolorem długopisu. Po jakimś czasie odmówiłam udziału w dalszych czynnościach, na co Rosjanka przedstawiająca się jako psycholog, tłumaczyła mi, że jestem w szoku, dlatego nic nie rozumiem, i chciała podać mi leki uspokajające.
Potem rosyjski prokurator pytał córkę naszego posła m.in. o to, czy przyjechała do Rosji razem z ojcem (!), wypytywał o szczegóły dotyczące ich sytuacji rodzinnej
i pobytów członków rodziny w Rosji. Na koniec praktycznie wymuszono na niej zgodę na pobranie krwi oraz podpisanie zgody na spalenie rzeczy ojca:
Powiedzieli mi, żebym podpisała oświadczenie, że mogą spalić rzeczy ojca. Zadzwoniłam do mamy, ona chciała je odzyskać. Wtedy rosyjska psycholog stwierdziła, że są to strzępy ubrania pobrudzone krwią, benzyną i błotem i właściwie nic z nich nie zostało. Ostatecznie zgodziłam się więc na ich spalenie i podpisałam dokumenty. Teraz tego żałuję.
Potem okazało się, że rzeczy wcale zniszczone nie były. Niektóre udało się odzyskać:
Rozpoznałam rzeczy ojca, które mi oddano: prawie niezniszczone blankiety biletów LOT, z których korzystał w Polsce na trasie Kraków - Warszawa, różaniec i etui, harmonogram pobytu w Katyniu, telefon komórkowy
, który nie był uszkodzony i działał. Jeżeli ubranie było kompletnie zniszczone, to gdzie był telefon
i dlaczego ocalał? Skąd Rosjanie wiedzieli, że to jest właśnie jego telefon?
Takie pytania zadaje córka posła Wassermanna, dodając, że odpowiedzi nie spodziewa się usłyszeć. I trudno się dziwić jej rozgoryczeniu.
Zastanawia mnie jednak, co powiedzieliby bliscy innych ofiar, którzy byli w Moskwie. Propisowscy dziennikarze na razie ograniczają się do pytania Wassemannówny, bo to, co ona mówi, faktycznie daje do myślenia. Krewnych parlamentarzystów PO i SLD tudzież osób niezwiązanych z bieżącą polityką nikt o moskiewskie doświadczenia
nie pyta.
A może ich opowieści byłyby podobne? Albo wręcz przeciwnie? Może zbliżyłyby nas choć trochę do prawdy? Gdyby dziennikarze śledczy w naszym kraju zajmowali się czymś innym niż wykorzystywanie każdego kontrowersyjnego kawałka do agitacji na rzecz swojego kandydata, pewnie byłaby na to szansa.
Ale w obecnej sytuacji trudno uwierzyć w to, że komukolwiek zależy na prawdzie innej niż ta, w którą już i tak wierzy.