(wklejam dziś bardzo ciekawy tekst blogera A-Tem, tekst, który być może znajdzie się w przyszłych antologiach dokumentujących wydarzenia roku 2010. Godna uwagi w tym komentarzu jest SAMODZIELNOŚĆ MYŚLENIA. Wpis A-Tem-a zamieścił na swoim blogu coryllus pod tytułem "Tako rzecze A-tem" 2010-05-27 19:00, z takim opisem:
"To jest komentarz, który mój kolega A-tem umieścił na blogu Toyaha. Uważam, że należy mu się bardziej eksponowane miejsce niż tylko to wśród komentarzy. A- tem jest pilotem linii pasażerskich, więc zakładam, że wie co mówi." )
III zasada termodynamiki, czyli o odszkodowaniu
Wysadzamy nowojorski wieżowiec.
Żelbet zamienia się w ćwierć sekundy w chmurę pyłu (pyłu!) i kałuże stopionego (stopionego!) żelastwa, a lemingi stoją mimo, widzą wszystko, i klaszczą na obraz strażaków jeżdżących na sygnale, potem już bez sygnału.
Tymczasem, do sproszkowania 100 pięter betonu z nadtopieniem kilkudziesięciu tysięcy ton stali potrzeba, moje drogie lemingi, ENERGII. To znaczy, że gustownej acz śmiertelnej dekonstrukcji czterech wieżowców na raz dokonali ci, którzy dysponowali źródłem energii, i to takim, które uwalnia energię skokowo, natychmiast, lawinowo, w drodze reakcji łańcuchowej… właśnie. Reakcji łańcuchowej.
To pozostawia w gronie podejrzanych dwa i pół państwa, połówkę daję awansem bo nie dla żadnych wymiernych zasług. W stosunku do żadnego z tych dwóch (i pół) państwa i ich Ministerstw Energii Atomowej nie prowadzono nigdy śledztwa, co znaczy, że sprawa została wcześniej dogadana co najmniej tak dobrze, jak onegdajsze „lądowanie na Księżycu”. Głosy domagające się zdjęć fotograficznych i filmowych pochodziły jedynie z ośrodków policyjno-wywiadowczych, i miały one zapewnić rekwirację wszelkich przypadkowo wykonanych obrazów i nagrań. Nie ich opublikowanie, lecz zagarnięcie o znamionach kradzieży zuchwałej.
Wysadzamy polski samolot.
Nie, tu nie było żadnych „energii atomowych”, bo nie było żadnej potrzeby użycia takiej ilości energii do wywołania pożądanego efektu niszczącego. Niemniej jednak, podobieństwa są widoczne choćby w fakcie że przesadzono tam - wywołując chmurę pyroklastyczną, ale również i tu - detonując płatowiec ślizgający się w błocie tuż obok pasa do lądowania. W obydwu przypadkach użyto zbyt wysokich energii, aby narracja o „paliwie lotniczym” vel „ślizgu na dachu” była choćby przez najkrótszy moment dla kogokolwiek — kto kiedyś uważał na lekcji fizyki — prawdopodobna.
W rzeczy samej inspiranci procedury detonacji samolotu straszliwie skrewili robotę, bo wybrany przez nich do unieszkodliwienia samolot nie chciał trzymać się uprzednio ustalonego planu lotu, tak, że najpierw odleciał on za późno, by potem przylecieć ZA WCZEŚNIE. Odlot był spóźniony o 29 minut, ale przelot nastąpił w takim tempie, że samolot rządowy już o 7.20 (9.20) wyszedł z białoruskiej przestrzeni powietrznej i skierował się do lądowania zapowiedzianego na godzinę 7.28 (9.28).
Cokolwiek opowiadają „eksperci”, dotąd żaden nie wyjaśnił brakujących trzynastu minut między obliczeniową godziną przylotu do Smoleńska jaką podał w swoim ostatnim OPUBLIKOWANYM meldunku kapitan pilot Protasiuk, a godziną obecnie uważaną (po licznych niezgrabnych poprawkach, wnoszonych w gorączkowej atmosferze oszczerstw) za jakąś akceptowalną przez niejaki MAK jako „oficjalną godzinę katastrofy”. Pech tylko drobny, że nikt w nią nie wierzy.
Trzynaście minut to czas wystarczający na przelot ok. 120km na pułapie, lub ok. 80km niżej, czyli w gęstszym powietrzu stawiającym większy opór. Daje to obszar do ok. 30000km² na którym można ukryć dwumilionową armię ze sprzętem, gotową do ataku, a co dopiero jeden nie za wielki samolot, nawet taki pomalowany na biało. Oczywiście zakładam, że chodzi o trzynaście minut, a nie o 27 minut, jak początkowo, nie mniej „oficjalnie” podawano.
Przez pół godziny Tupolew 154-ty przelatuje 500km, nakrywając tym zasięgiem obszar 800000km² który jest znacznie większy od, na przykład, Polski (314 tys. km²). Jakkolwiek przebiegał lot tego Tupolewa, odcinek od rusko-rosyjskiej granicy do Smoleńska jest zagadką. W żadnym wypadku nie jest możliwe aby samolot zużył na ten przelot zamiast ośmiu minut (pięć minut lotu, trzy minuty lądowanie) nagle całe 21 minut.
Samolot nie da się zmusić do lotu trzyipółkrotnie wolniejszego. Nie leciał też zygzakując; to nie niszczyciel trałujący w konwoju za okrętem podwodnym. Natomiast cztery (!) rzekome kręgi „nad lotniskiem” (po 3 minuty każdy) dają dość dokładnie 12 minut, których brakuje. Pech tylko drobny, że wiarogodni świadkowie zeznali wielokrotnie i wczas, czyli zanim ich skutecznie dopadnięto, że samolot podchodził do pasa z prostej, nie krążąc ani raz, nie zawracając, nie manewrując. Taki drobny pech.
Mamy więc samolot, który mógł być o danej godzinie wszędzie, tylko nie w Siewiernym, i samolot, który był w Siewiernym, choć go tam być nie mogło. Bez pomocy nagrań i zeznań z wielu stacji radiolokacyjnych nie da się określić który z nich był którym.
Drugi rządowy Tupolew nie stał w gotowości dyspozycyjnej dla Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, bo rząd Rzeczypospolitej Polskiej udostępnił mu jeden i tylko ten jeden samolot, bez szans na zmianę w ostatniej chwili. Czy drugi Tupolew rządu znajdował się w tym samym czasie gdzieś w Rosji, powiedzmy że w jednym, charakterystycznie pomalowanym, egzemplarzu? Remont generalny, oczywiście wcześniej zaplanowany, a jedynie w ostatnim momencie odrobinę przesunięty, przyspieszony, musi być wykonany, powiedzmy że z szybkim odświeżeniem powłoki lakierniczej.
Oraz ewentualnie niektórych przyrządów pokładowych, w trybie pilnym, tak pilnym, że przez czysty przypadek lecą z samolotem do naprawy również klucze do GPS-u, te dokładne, wojskowe, natowskie. Przecież samolot lecący do naprawy nie może się rozbić, a wszyscy wiemy jak te lotniska fabryczne rosyjskie wyglądają. Bardak, zwyczajny bardak, gdzie trzeba liczyć na własne siły, czyli na precyzyjną (z dokładnością do dwóch dłoni) nawigację NATO-wską courtesy of USA.
Wróćmy do przypuszczenia że samolot jaki rozbił się na płycie lotniska o 400m od początku pasa to faktycznie był samolot rządowy Rzeczypospolitej z Prezydentem Kaczyńskim i 95 dalszymi osobami na pokładzie. Przypuszczenia, na które nie ma ani jednego dowodu, a jedynie nikłe poszlaki blednące wobec rozpiętej szeroko, jaskrawo widocznej sieci utkanej z matactw jednych i milczenia drugich.
Archeologowie, którzy mogliby pobrać próbki blach, pokrycia (w tym lakieru wewnętrznego oraz tego zewnętrznego), wyposażenia kabin, ziemi, niewyrąbanych jeszcze ze szczętem (nastojaszczi ruski bardak!) drzew i krzewów z miejsca detonacji, nie zostali wpuszczeni do Rosji. Zobaczymy, czy kiedykolwiek zostaną. Kawałki blach pozbierane z pobojowiska i przywiezione do Polski zostały odebrane znalazcom; nie ma zmiłuj się że to jakiś skarbiec Jasnogórski, czy inne śmieszne wota. Jak wojna, to wojna; skarb czy nie skarb: dawaj, poskorieje, eto wsjo trofiejne!
Ale my przypuszczamy, że to był ten samolot z ludźmi na pokładzie. Co nie jest możliwe, bo został on skierowany do lądowania z wiatrem, a to jest grzech śmiertelny, niestety dosłownie. Samolot z kartoflami kieruje się do lądowania z wiatrem, a gdy lecą nim ludzie — to zawsze POD WIATR.
Przyczyna jest prosta, i zna ją każdy kto widział wzór wyrażający energię kinetyczną:
E = ½ mv²
zależną wprost proporcjonalnie od kwadratu prędkości. Tak dzieje się dla wszystkich interesujących nas prędkości. Dnia 10-4-10 wiał w Smoleńsku wiatr WSCHODNI (czyli ze wschodu na zachód) z prędkością ok. 10m/s.
Lądujący samolot leci w pewnym momencie z prędkością ok. 60m/s, co daje wtedy, gdy musi on lądować z wiatrem, prędkość względem ziemi wynoszącą 70m/s. Gdyby ten sam samolot lądował pod wiatr, czyli z zachodu na wschód, czyli tak, jak samolot ten faktycznie przyleciał, to wówczas jego prędkość względem ziemi wyniosłaby w tym samym momencie jedynie 50m/s. Jaka duża jest różnica w ENERGII samolotu lecącego 50m/s w stosunku do tego, który leci 70m/s?
Otóż różnica ta jest dwukrotna. Wynika to z zależności kwadratowej. Pomijając masę i mnożnik, interesująca nas różnica to 49/25 czyli jest ona DWUKROTNA.
Inaczej mówiąc, lądując pod wiatr, przy 10m/s ciągle jeszcze dość łagodny, choć już wyraźnie wyczuwalny, obniżamy o połowę energię którą trzeba będzie wytracać po zetknięciu z ziemią - wytracać przy pomocy hamulców na pasie, lub poszycia kadłuba przy zderzeniu ze zbyt miękkim gruntem przy awaryjnym lądowaniu poza pasem, gdzieś w rzadkim brzozowym lesie. Takim na przykład, jak ten las poniżej, i ten samolot, też Tupolev, tyle że o lżejszej, słabszej konstrukcji od polskiego rządowego Tu-154M:
Na tych dwóch ilustracjach widać rezultat „niewytłumaczalnego” nagłego zderzenia z ziemią jakie miało miejsce przy podejściu do lądowania dnia 22-3-2010 pod Moskwą, a w którym samolot Tu-204 (100) został poważnie uszkodzony, ale wszyscy wyszli z życiem choć niektórzy z niewielkimi obrażeniami.
W przeciwieństwie do kpt. pil. Protasiuka pilot powyższego samolotu nie korygował prędkości schodzenia, lecz uderzył w teren bez świadomości że zderza się z ziemią, z pełną prędkością pionową i poziomą. Kadłub pokazanego wyżej Tu-204 przełamał się, ale mimo to wszyscy przeżyli.
Tymczasem rządowy Tu-154(M) który jest samolotem o porównywalnej masie, ale mniejszym, bardziej kompaktowym, o mocniejszej konstrukcji, „rozpadł się sam” na drobne kawałki. Z wyjątkiem końcówek skrzydeł, fragmentów rozczłonkowanego ogona, elementów głównego dźwigara płata z goleniami podwozia głównego i fragmentu podłogi (?) oraz dwóch kawałków burt czyli ścian bocznych (tych z kilkoma okienkami) nie zachowało się dosłownie nic — tylko drobne szczątki.
To wszystko zdarzyć się miało w sytuacji wyrównania lotu na niewielkiej wysokości nad terenem, czyli w sytuacji występowania minimalnego rezydualnego wektora prędkości pionowej, a do tego na miękkim, stosunkowo równym podłożu, na którym osiadał hamujący samolot, jak również w sytuacji uprzedniego częściowego wytracenia prędkości przy zderzeniach z drzewami, które niszcząc konstrukcję spowalniały jednak tym samym lot, jeszcze zanim koła dotknęły ziemi.
To wszystko zdarzyć się miało gdy kapitan - lub obaj piloci, bo w takiej chwili działa się zespołowo - ratowali już nie samolot, lecz ludzi, próbując poderwać go (udało się); próbując przelecieć jeszcze nad jezdnią, gdzie w poprzek toru lotu przebiegają mordercze rowy odwadniające i wały ziemne (to też się im udało); próbując przelecieć ponad grubymi drzewami rosnącymi sobie przed lotniskiem (prawie udało się i to); próbowali dociągnąć w powietrzu do właściwej - co z tego że porośniętej drzewkami - PŁYTY LOTNISKA (to też się udało!!!); i wylądować (tu nastąpiła detonacja, i kompletna dezintegracja płatowca).
Koniec.
Jeśli jest jakiś argument za tym, że to jednak oryginalny rządowy samolot spadł na PŁYTĘ LOTNISKA Siewiernyj w Smoleńsku to jest nim ten ostatni fragment lotu, owo absolutnie mistrzowskie wyprowadzenie spadającej maszyny tuż nad samym gruntem; poderwanie przez obdarzonych refleksem pilotów nad samą ziemią tego samolotu, skazanego przez podawane mu fałszywe wskazania przyrządów na crash na zboczu przedlotniskowej niecki.
Istnieje minimalne prawdopodobieństwo że tak mógł był prowadzić maszynę zdalny operator; że tak można było pilotować zdalnie maszynę-wydmuszkę z ludzkimi konserwami na pokładzie (to dość standardowa terminologia wywiadowcza; obrażanie się na nią nic nie zmieni w postępowaniu smutnych panów).
Istnieje dużo większe od minimalnego prawdopodobieństwo że w rozbitym na płycie lotniska (słabo zdrenowanej, podmokłej, zalesionej młodniakiem, ale już NA PŁYCIE LOTNISKA) samolocie rzeczywiście wcześniej siedzieli i ci wyszkoleni trzej piloci z niewiarygodnym refleksem, i te stewardessy, i ci żołnierze z BOR-u, i goście honorowi, i posłowie, i panie, i Nestorka Solidarności Anna Walentynowicz, i prezydent-staruszek, i Prezydent Lech Kaczyński.
Cześć ich pamięci.
Dotarli na miejsce przeznaczenia. Piloci doprowadzili ich na lotnisko. Mimo wysyłanych pilotom mylnych sygnałów lub zupełnego braku sygnałów, mimo zmuszenia pilotów PRZEZ ROSYJSKIE NACZALSTWO do lądowania z wiatrem w fałszywym kierunku, mimo postawienia pilotom przeszkód terenowych których na podejściu do lądowania być nie może, samolot pilotowany nad tymi wszystkimi przeszkodami doleciał. Samolot ten rozbił się, lub został unicestwiony, dopiero na samym lotnisku - a za to odpowiada władza lotniska, a za nią Rosja. Jednoznacznie.
Nie istnieje inna kwalifikacja prawna takiego czynu jak „świadome spowodowanie wielkiej katastrofy w ruchu lotniczym” i obciąża ona władze lotniska, a więc Rosję.
To nie sytuacja z Nowego Jorku gdzie dwa różne (i pół trzeciego) państwa mają technologię umożliwiającą bombardowanie miasta; po czym „ktoś” odpala po paru kwadransach widowiskowego „pożaru” te podłożone wcześniej pakiety energii. Smoleńsk-Siewiernyj to sytuacja, w której jedno konkretne państwo czyni w jednym konkretnym miejscu wszystko, aby spowodować katastrofę w ruchu lotniczym, z wieloma ofiarami śmiertelnymi, czyni to zupełnie jawnie i w sposób rażąco oczywisty, w sposób będący recydywą wcześniejszych działań i zaniechań, które 22 marca tego roku (!) doprowadziły do opisanej wyżej katastrofy innego Tupolewa, a mianowicie zilustrowanej wyżej zdjęciami tajemniczej leśnej kraksy półpustego Tu-204; samolotu rozwalonego koncertowo w Moskwie przed początkiem pasa startowego lotniska Domodiedowo, poza tym lotniskiem, we mgle, przy pełnym oświetleniu pasa, przy bezwietrznej pogodzie, na równym terenie, przy całkowitej nieświadomości załogi że leci źle, prosto w ziemię.
W Smoleńsku dopchnięto dużo szybszy samolot dodatkowo wiatrem, żeby jeszcze był szybszy, skierowano do niecki, w zbocze, wyłączono oświetlenie, niech nic nie widzi, a jednak!
Piloci mimo to doprowadzili tę skazaną, uszkodzoną maszynę do samego lotniska. Do ostatnich metrów wszyscy w tym samolocie mieli szansę: dzięki dzielnym pilotom, i ich umiejętnościom. I wtedy…
Odszkodowanie za spowodowanie śmierci w katastrofie lotniczej zaczyna się od 20 milionów dolarów za każdego zabitego. Rosja, drogie rusofoby, zacierające już ręce, jak to teraz Putin z Niedźwiedziem popłynie, jest UBEZPIECZONA. Zapłaci Munich Re, czy jakiekolwiek niemieckie czy amerykańskie towarzycho ubezpieczeniowe gdzie kremlowska ferajna zdeponowała za grubą łapówką pompowane syberyjskim gazem państwowe papiery RE-asekuracyjne Federacji Rosyjskiej.
toyahu, pan Janusz Korwin-Mikke jest matematykiem. A tu widzę zadanie nie dla niego, nie dla filozofa, niechby i najlepszego w perorze, lecz dla już wyszczekanego, a jeszcze głodnego sukcesu prawnika. Tak! Pozwolę sobie nawet na apel do palestry. Mogę? — Dzięki. To zaczynam:
Adwokaci w Polsce, do roboty. To szansa Waszego życia. Bijcie od razu w Monachium czy w L.A. czy w Kajmany, wszędzie tam gdziekolwiek siedzą sobie spokojnie spijające śmietankę pompowaną eksportem surowców z RF bankierzy kremlinów. Niech im ten spokój i ten golf wyjdzie bokiem.
Nie siadać z Ruskim do ruletki. Bić prosto w bank. Mamy - mieliśmy - za dobrych pilotów, abyście teraz mieli zaprzepaścić ich wierną służbę do końca. Poza tym, rodziny pilotów TEŻ liczą na was.
Koniec apelu. Palestranci, do roboty.
2010-05-27 16:15
A-Tem 0 681 Moi, c'est different a-tem.salon24.pl
[http://toyah.salon24.pl/187142,zrob-to-sam-jak-byc-bezczelnym]