Halas Agnieszka Biale dlonie


Agnieszka Hałas

Białe dłonie

I

Bezszelestnie zapada zmrok; rozbudzone cienie splatają się w czarną sieć, a

demony wypełzają ukradkiem ze swych kryjówek, by dręczyć śpiących. Zmrocza -

duch o tysiącu oblicz, ta, która daje czarodziejom moc - najpotężniejsza jest

po zachodzie słońca. Barwy Zmroczy są dwie. I dwie są odmiany magii. Srebro i

czerń. Mówiono na niego "Krzyczący w Ciemności". Sam sobie wybrał to

przezwisko. Jego prawdziwe imię brzmiało inaczej i znali je tylko nieliczni.

Posługiwał się magią czarną, a był niepospolicie utalentowany. Zdaniem

niektórych, osiągnął poziom umiejętności wystarczający, by zostać Mistrzem. Ale

w żadnej z Siedmiu Krain nie nadaje się tytułów mistrzowskich tym, którzy

posługują się magią czarną, określaną również mianem Zakazanej Sztuki. Czerń

jest barwą tych magów, którzy posiadają dar niedoskonały - w jakiś sposób

upośledzony, zatruty. Mówi się, że ludzie ci są przeklęci, gdyż Zmrocza

wymierza im karę za grzechy popełnione w którymś z poprzednich wcieleń. Na ich

zaklęciach ciąży skaza, ich umysły stale są na krawędzi szaleństwa.

Wykorzystując swój talent, we wszystkich Siedmiu Krainach działają wbrew prawu

i są zwalczani jak przestępcy. Stanowią zagrożenie dla równowagi świata - tak

zapisano przed wiekami w Świętej Księdze i jest to prawda. Kogoś posługującego

się Zakazaną Sztuką określa się mianem ka-ira. Żmij. Krzyczący w Ciemności

bardzo długo był jednym spośród ka-ira. Przez wiele lat pozostawał nieuchwytny

dla tych, którzy go tropili - żołnierzy, magów srebrnych, inkwizytorów,

Egzorcystów. Krążą o nim opowieści, z których każda kolejna jest dziwniejsza od

poprzedniej. Większość z nich plotkarze zmyślili od początku do końca - ale nie

wszystkie, o nie. Jednak historii o Lorraine, dziewczynie z Białymi Dłońmi, nie

usłyszycie w żadnej tawernie Shan Vaola. Nie zna jej ani jeden z tamtejszych

bardów. Krzyczący w Ciemności nigdy nikomu jej nie opowiedział, on w ogóle

rzadko i niechętnie opowiadał o sobie. A Lorraine Alexia Nevers zniknęła;

najprawdopodobniej wyjechała gdzieś w dalekie strony. W każdym razie nikt nigdy

już nie spotkał w Shan Vaola dziewczyny o tym imieniu. Czy historia ta jest

prawdziwa? Nie wiem. Może tak, może nie. Może jest prawdziwa tylko w części.

Zresztą, jakie to ma

znaczenie... Nie będę opowiadać długo. Wszystko zaczęło się i skończyło w ciągu

kilku godzin - pewnej niezwykłej nocy na początku jesiennego miesiąca sethe.

II

Szła nie patrząc, dokąd idzie. Chór głosów wciąż krzyczał w jej głowie,

zagłuszając wszystkie inne dźwięki. Głosy bezustannie zmieniały ton i natężenie

- rozkazywały, groziły, nawoływały, pocieszały - ale nie słuchała ich już. Nie

miało to najmniejszego sensu. Szła, obojętna na wszystko i nie zaczepiana przez

nikogo, przez tłum i pustkę, przez mgłę. W końcu usiadła w bramie jakiegoś

domu. Patrzyła na przechodzących ludzi. Wszyscy bez wyjątku spieszyli się

dokądś, a ich twarze wydawały się identyczne - wszystkie jednakowo szare i

pozbawione wyrazu. Głosy przycichły, lecz ona nie zwróciła na to uwagi. Tłum

przechodniów przerzedzał się stopniowo. Wreszcie ulica opustoszała. Dziewczyna

została sama. To też nie miało dla niej znaczenia. Mżył deszcz. Drżała z

chłodu. Bandaże na dłoniach zamokły, boleśnie ocierały i drażniły skórę.

Zamknęła oczy i starała się je ignorować. Zapomnieć o bólu, zapomnieć o...

Zapomnieć. Dla niego wszystko zaczęło się w tawernie znanej jako Salon

Scaraveshii. Zaczęło się od przepowiedni Cagliostra Zanurzonego W Słoju. Salon

Scaraveshii mieści się na jednym z niższych poziomów Podziemi. Jego wnętrze

przypomina grobowiec - mroczny i wilgotny, o ścianach pokrytych wykwitami

pleśni. Grobowiec pogrążony w ciszy. Klienci Scaraveshii rzadko kiedy

rozmawiają między sobą. Klienci Scaraveshii mają posępne oczy o pustych

źrenicach. Unikają blasku słońca, przesypiają więc dni i budzą się o zmroku;

wychodzą na powierzchnię wtedy, gdy miasto śpi. Na swój sposób stanowią

interesujący tłum. Nekromanci, wiedźmy i złodzieje twarzy; członkowie bractwa

katowskiego; żmije i ich żyły. Półlegendarna Scaraveshia Płosząca Ptaki to

produkt nieudanego eksperymentu jakiegoś maga srebrnego. Hybryda o twarzy

kobiety, skrzydłach nietoperza i powykrzywianym, kalekim małpim ciele. Tamtego

wieczoru w Salonie Scaraveshii było niemal pusto. Krzyczący w Ciemności był w

nieszczególnym nastroju. Tracił czas, czekając na kogoś, kto zadeklarował, że

przyjdzie, lecz nie przyszedł - stchórzywszy w ostatniej chwili, zapewne. Dla

zabicia czasu gawędził z Cagliostrem, którego słój stał na stoliku zaraz obok

wejścia. Młodszy brat Scaraveshii lubił spędzać całe godziny na obserwowaniu

przychodzących, z którymi prowadził następnie ciągnące się bez końca dysputy.

Jako że nie posiadał ust ani krtani, posługiwał się telepatią i poprzez lata

ćwiczeń rozwinął ową zdolność w iście zadziwiającym stopniu. W pewnej chwili

leniwa konwersacja o niczym została brutalnie przerwana. Cagliostro bez

widocznego powodu opadł na dno słoja i wydał z siebie przeraźliwy telepatyczny

skowyt. Jego nakrapiana skóra pobladła. Krzyczący w Ciemności spojrzał z nagłym

zainteresowaniem. - Hej, Cagliostro! Co się dzieje? Bulgot. Potem niesamowity

myślowy krzyk, zgiełk kilkunastu przedrzeźniających się wzajemnie głosów-

niegłosów... Szum. Nagle Cagliostro na powrót rozwinął macki i przemówił.

Nieswoim, metalicznym tonem. - Zginiesz jeszcze dziś. - Co takiego? -

Zginiesz. Wiemy to prawie-na-pewno. Krzyczący w Ciemności uśmiechnął się,

dopiero teraz wyczuwając gęstniejącą w powietrzu magię, od której puls

przyspieszał, a skóra mrowiała i ziębła... Więc to tak! Aż dziwne, że wcześniej

nie zorientował się, jaki fenomen ma właśnie miejsce. Wszyscy znali wszak

słabość Cagliostra - ułomnego wróżbity. Duchy i demony przemawiały do niego w

najbardziej niespodziewanych momentach, ukazując jego ślepym oczom rozmaite

wersje przeszłych i przyszłych wydarzeń. A on bezmyślnie powtarzał ich słowa,

nie wnikając w treść ani sens. Stare blizny na policzku niespodziewanie zakłuły

bólem. Żmij drgnął. - Zginiesz - rozbrzmiało raz jeszcze w jego umyśle. - Tak

sądzimy. Szkoda... Ale ciężko jest wymazać wyrok zapisany w gwiazdach.

Krzyczący w Ciemności pochylił się, kilkakrotnie zastukał w szklaną ściankę. -

Cagliostro! O czym mówisz? Co widzisz? Mętny, zielonawy płyn wypełniający

wnętrze słoja zafalował. - Błąd! Wzywasz imię tego, kogo odesłaliśmy, póki znów

nie będzie potrzebny. Nie ma tu Cagliostra. Jesteśmy tylko my. Wielość. Żmij

poczuł, że ogarnia go zaciekawienie. - Kim jesteście? - To nieistotne,

człowieku. Istotne jest tylko jedno. Na tyle, na ile możemy ocenić, dzisiejszej

nocy czeka cię śmierć. - W porządku, tyle zrozumiałem za pierwszym razem. W jaki

sposób umrę? - Nie widzimy... - niegłos zająknął się. - Nie wszystko zostaje

nam ukazane. I nie wszystko wolno nam powiedzieć. Coś jednak ci zdradzimy.

Kilka kawałków w układance, zapamiętaj je dobrze! - Zamieniam się w słuch. -Trzy

boginie. Ołtarz u ich stóp. Dziewczyna w czarnym welonie. Kamień, kamienienie,

skamielina... Coraz mniej dróg ucieczki dla tego, którego tropią wszystkie

siły. Ciekawość narastała. - Kto tropi? - Oczy. Oczy! Patrzą i szukają.

Jednoocy. Krąg zaciska się, pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona. A przejście

nad otchłanią cienkie jak włos. Najprawdopodobniej zginiesz. Smutne, lecz

prawdziwe. Żmij potarł policzek. - Widzisz... Widzicie coś jeszcze? - Głęboko

pod ziemią. Trzy boginie, trzy źrenice. Białe dłonie. Serce, co kamienieje...

Ale ty nie wierzysz nam, prawda? - Może wierzę. A może nie. Zgadnijcie, skoro

tak lubicie zagadki! Telepatyczne westchnienie. - Czy ty wierzysz w cokolwiek,

żmiju? - Nie wiem. Powiedzcie coś jeszcze. Mówicie interesujące rzeczy. -

Żartowniś! - gniewny syk-niesyk. - Porzuć krotochwile! Powiedzieliśmy ci

prawdę. Mamy swoje powody. Chcesz umrzeć, czy wolisz żyć? - Zastanowię się. A

wy... Kim jesteście? Powiedzcie! Delikatny kobiecy śmiech. - Nie znasz nas?

Naprawdę? Zamieszkujemy odmienny świat, lecz bliski twojemu; zawsze jesteśmy w

pobliżu, by patrzeć i obserwować. Możesz nas kiedyś odwiedzić, jeśli będziesz

chciał. To nic trudnego, wystarczy opuścić swe ciało i poszybować w górę, przez

wielką szarość... - Chcecie mi pomóc? O to wam chodzi? Niegłos przycichał,

jakby jego źródło oddalało się stopniowo. - Tego nie musisz wiedzieć. Pamiętaj,

to dziwna noc. Tropią. Nienawiść zżera. Sieć spleciona, wszystko zapisane w

gwiazdach... A może coś się uda zmienić? - Jak? Słowa stawały się niewyraźne,

żmij miał problemy z ich rozróżnieniem. - Nie szukaj pomocy u przyjaciół, to

nic nie da. Nie ufaj nikomu. Działaj sam. Dziewczyna w czarnym welonie! Jej

poszukaj. - Ona mi pomoże? To macie na myśli? - Nie! Tak! Nienawiść... -

znienacka przez korpus wróżbity przebiegło konwulsyjne drżenie, kikuty

przednich łapek wykonały kilka nieskoordynowanych ruchów i znieruchomiały.

Przez krótką chwilę niegłos znów pobrzmiewał głośno i wyraźnie. - Dość!

Powiedzieliśmy, co należało. Sieć spleciona. Teraz kolej na ciebie. Sam, z dala

od ludzi, działaj. Próbuj. Poszukaj dziewczyny w czarnym welonie... Kamienica

Narrathów! Kamienica Narrathów! Macki zadygotały, zielony płyn zapienił się;

niegłos przeszedł w chrapliwy, zamazany bełkot, który zdawał się trwać i trwać,

bez końca... Wtedy pojawiła się Scaraveshia. Podbiegła do słoja, strąciła

pokrywkę i zaczęła pieszczotliwie gładzić łysą głowę Cagliostra. Dotyk jej

dłoni sprawił, że wróżbita uspokoił się i umilkł. Jego wytrzeszczone oczy

zamknęły się, a macki rozluźniły. Spał. - Co się stało? - spytała Scaraveshia,

wyjmując rękę ze słoja. Podejrzliwie zerknęła na żmija. - Ty go tak

zdenerwowałeś? - Nie sądzę. Po prostu jego duchy przemówiły dziś głośniej, niż

zwykle. - Ta-ak! - żółte ślepia Scaraveshii błysnęły, choć twarz pozostała

nieruchoma. - I co, mówiły ciekawie? Wywieszczyły ci coś? - I owszem - warknął.

Scaraveshia wyraźnie oczekiwała, że powie coś więcej; powtórzył jej więc

wszystko, co usłyszał od

głosów. Zachichotała. - Lepiej uważaj! Płosząca Ptaki nie chce niczego

sugerować, ale to brzmi jak przepowiednia, w którą należy uwierzyć... - Nie

mów. - Przemyśl to sobie jeszcze. Ale Płosząca Ptaki sądzi, że usłyszałeś słowa

prawdy, żmiju. Niestety.

Podziemia Shan Vaola są naprawdę wiekowe. Kto wie, czy nie starsze, niźli samo

miasto. Mają swoje sekrety i zazdrośnie strzegą ich przed przybyszami. Tylko

nieliczni wiedzą, dla przykładu, o istnieniu na najniższym poziomie Podziemi

tajnych koszar, stanowiących własność Elity. Tamtej nocy w owych koszarach, w

kwaterze golemów odbyła się niecodzienna rozmowa. - Trójoki Reohanie ar

Vithanare, podejdź, by wysłuchać rozkazów. Dryfowała nad posadzką, nie

dotykając jej stopami. Czarodziejka, jedna z Dowódców. Jej głowę otaczała

błękitna aureola, chłodne światło sączyło się z powłóczystych szat. Wezwany

opadł na jedno kolano, skłonił się, pobrzękując

zbroją. - Pani. - Jesteś najlepszym żołnierzem spośród mych podwładnych,

Reohanie. Wiesz o tym równie dobrze, jak ja. Skłonił się ponownie. - Dowódcy

mają dziś dla ciebie specjalne zadanie. - Stworzono mnie, bym był posłuszny woli

Dowódców, o pani. - Posłuchaj mnie uważnie. Ta noc jest szczególną nocą,

astrolodzy są co do tego zgodni. Zmrocza sprzyja dziś tym, których barwą jest

srebro. Czarodziejka zniżyła głos, uśmiechając się zagadkowo. - Zmrocza

sprawiła, że przed godziną doznałam wizji. Moje oczy ujrzały przyszłość, a

serce uradowało się na ten widok. Tej nocy jeden z przeklętych zostanie

pokonany swą własną bronią. Moce, którym służył, odwróciły się od niego i

przyrzekły wskazać nam, gdzie się ukrywa. Postanowiłam, że tobie powierzę

pojmanie go. Ty, Reohanie, uczynisz moją wizję rzeczywistością. - Będzie to dla

mnie zaszczytem, o... - Sza! - czarodziejka uniosła dłoń. Golem drgnął, w

trzech czerwonych źrenicach błysnął strach. - Jeszcze nie skończyłam. Moja

wizja przedstawiała jeden z wariantów przyszłości. Prawdopodobny, lecz nie

jedyny. Nawet przy tak korzystnym układzie gwiazd zbyt wiele zależy od

przypadku... Nie chcę, by ktokolwiek z moich podwładnych narażał się bez

potrzeby. A zwłaszcza ty. Reohan pochylił nisko głowę. - Co mam czynić? - Moim

życzeniem jest, abyś rozesłał po mieście swoich słabszych braci. Głosy z

zaświatów obiecały naprowadzić ich na właściwy trop. Niech to oni osaczą

przeklętego, zmuszą go do ucieczki w jakąś ciemną szczelinę, skąd wyjście jest

tylko jedno. Niech go zmęczą. Dopiero wówczas wkroczysz do akcji ty. Pamiętaj -

nie musimy mieć go żywego... Zrozumiałeś? - Zrozumiałem, o pani. Nie zawiodę

zaufania Dowódców. - Ufam, że tak będzie. A teraz powstań i spójrz na mnie,

najlepszy z moich żołnierzy. Usłuchał. Czarodziejka wyciągniętym palcem dotknęła

jego trzeciego, pozbawionego powiek oka. Reohan zobaczył srebrzysty rozbłysk,

poczuł przeszywający ból. Jej błogosławieństwo. - Idź, Reohanie. Oby potęga

prawdziwej magii wspierała cię, gdziekolwiek pójdziesz. I niech dokona się to,

co ma się dokonać.

Krzyczący w Ciemności bez celu błąkał się po mieście, omijając rzęsiście

oświetlone główne arterie i place, a wybierając opustoszałe boczne uliczki.

Szedł donikąd i starał się nie myśleć o niczym. Wmawiał sam sobie, że nie

przejmuje się usłyszaną przepowiednią, a tym bardziej słowami Scaraveshii.

Wmawiał sam sobie, że w ogóle nie czuje niepokoju. Że mętne, nieokreślone

przeczucia, zaczynające budzić się i mnożyć gdzieś w zakamarkach świadomości,

są tak naprawdę omyłką, błędem, ułudą, produktem ubocznym zmęczenia i irytacji.

Bo przecież ta noc niczym nie różniła się od tysięcy innych jesiennych nocy. Na

pewno. Potem zorientował się, że jego śladem podążają dwaj Jednoocy. Wyłonili

się znienacka zza zakrętu - krępe, białoskóre sylwetki o nieproporcjonalnie

małych głowach, z jednym krwawym okiem pośrodku czoła. Nieśli zapalone

pochodnie. Na nagich torsach widniały wytatuowane pentagramy. Symbol magii

srebrnej. Symbol

Elity. Musieli śledzić go już od jakiegoś czasu, choć nie miał pojęcia, jak im

się to udało. Wycofał się w cień jakiejś bramy, zanim zdążyli go dostrzec - tak

przynajmniej sądził. Uważał, że w labiryncie, jaki tworzyły bezimienne zaułki

starszych dzielnic, nie natrafią ponownie na jego ślad. Mylił się. Za każdym

razem, gdy zdawało mu się, ze ich zgubił, pojawiali się ponownie. W końcu

poczuł gniew. Dlaczego właściwie uciekał? Czego chciał uniknąć? Jego oczy

zalśniły paskudnie. - Chcecie zabawy, będziecie ją mieli... Zamiast iść dalej,

przyczaił się w załomie muru. Czekał. Niedługo. Usłyszał przybliżające się

kroki. I wydawane przez Jednookich dźwięki, przywodzące na myśl piskliwy

świergot świerszczy. Mógł zabić ich czarami, ale nie zrobił tego. Coś

podpowiadało mu, żeby oszczędzał siły, zachował zaklęcia na później... Było

inne wyjście. Dłoń sama poszukała rękojeści noża, palce zacisnęły się mocno.

Dali się zaskoczyć.

Miała dreszcze. Zimno nie pochodziło z zewnątrz. Jego źródło leżało głęboko w

niej samej. Zimno, pochłaniające ją powoli. Żeby to się już skończyło, myślała.

Przecież wiem, że niczego nie da się zmienić. Przecież pogodziłam się z tą

myślą... Żeby się już skończyło.

Mijają minuty. Oddech za oddechem. Tętno zwalnia, wspomnienie krótkiego

starcia zaciera się, niknie. Na rękach nie ma krwi. Golemy nie krwawią. Budzący

się lęk, przenikający umysł niczym fala. Lęk nie przed Jednookimi, tymi

żałosnymi tworami, które dopiero w grupie stawały się niebezpieczne. Przed

czymś innym, nieznanym. Nagła myśl kazała żmijowi przystanąć i wyjąć z kieszeni

talię kart. Od lat korzystał z nich, gdy nie był czegoś pewien i potrzebował

porady. Nauczył się polegać na wskazówkach, jakie dawały. Nie okłamały go

jeszcze nigdy.

Przetasował je trzykrotnie, odwrócił pierwszą z brzegu. Przez chwilę wpatrywał

się w czarne linie drzeworytu, jakby nie wierząc, że naprawdę widzi to, co

widzi. Leżącą pośrodku pustkowia trupią głowę i kruka, wydziobującego jej oczy.

- Ach, tak? - szepnął wreszcie, lekko zmienionym głosem. Schował karty, ruszył

w kierunku nowszej części miasta. Choć bardzo pragnął, żeby było inaczej,

przeczucia zaczynały zmieniać się w pewność. Jednak aby uwierzyć, musiał

odwiedzić jeszcze jedno miejsce. Uśpione znajomoobce zaułki, placyki, podwórka

- jak zapomniany ogród o tysiącu ścieżek prowadzących donikąd. Wątpliwości. Nie

wiedząc. Nie wierząc. Wierząc? Na ulicy Zegarmistrzów panowała głucha cisza.

Drzwi i okna zaryglowane, ani jednego przechodnia. Żmij przyspieszył kroku.

Miał wielką nadzieję, że pod rezydencją bogatego kupca Ingo Narratha nie

będzie nikogo. Ktoś jednak tam był. Ktoś siedział w bramie, w cieniu ozdobnych

arkad. Krzyczący w Ciemności poczuł, że ogarnia go chłód. Dziewczyna w czarnym

welonie i czarnym żałobnym stroju. Była sama. Siedziała skulona, z kolanami

podciągniętymi pod brodę. Podszedłszy bliżej zauważył, że jej oczy są

zamknięte, a dłonie spowija gruba warstwa bandaży. Wiedział już, że Scaraveshia

miała rację. Głosy nie kłamały.

III

Nie zareagowała na słowa powitania. W ogóle ich nie

usłyszała. Wyobrażała sobie, że znowu jest w domu. Że siedzi w swojej sypialni,

wpatrując się w trzaskający na kominku ogień. Potrząśnięcie za ramię wyrwało ją

z odrętwienia. Ktoś pochylał się nad nią, mówił do niej. Mówił już od dłuższej

chwili. Miał zachrypnięty, nieprzyjemny głos. Nagle przypomniała sobie

wszystko. Zdrętwiała. Obcy - kimkolwiek był - nic nie wiedział o... - Nie

dotykaj mnie! - krzyknęła. Drgnął, cofnął rękę. - Nie zrobię ci krzywdy -

zapewnił, ale ze sposobu, w jaki to powiedział, nie dało się wywnioskować, czy

mówi szczerze. W mroku nie widziała twarzy, jedynie niewyraźne zarysy sylwetki.

Kim był ten człowiek, czego chciał? Nie interesowało jej to. - Odejdź -

syknęła. - Zostaw mnie i odejdź, natychmiast! Zaśmiał się. Nie był to wesoły

śmiech. - A jeśli nie zechcę? Co wtedy? - Mogę cię zabić koniuszkiem małego

palca - wyszeptała, ale zbyt cicho, by mógł usłyszeć. Wtedy nieznajomy zrobił

coś zaskakującego. Usiadł obok niej, wprost na bruku. Nie odsunęła się, nie

próbowała odejść. Po co? Niczego nie musiała się obawiać. Już nie. - Co tu

robisz? - spytał. - Nie widzisz? Siedzę i czekam. Zaśmiał się znowu. - Sama

jedna, po zmierzchu, w tym mieście? Słuchaj, dziecino, albo jesteś szalona,

albo bardzo, bardzo niemądra. Trzeciej możliwości nie ma. Popatrzyła na niego

chłodno i z niewiadomego powodu zdecydowała się powiedzieć prawdę. - Umrę za

kilka godzin. Tak powiedział mi medyk. Dziwi cię, że wszystko to -

zabandażowana dłoń zatoczyła krąg - nie ma dla mnie żadnego znaczenia? - Jak

to? - Jeszcze nie zrozumiałeś? O wschodzie słońca zakończę życie. Na to właśnie

czekam. - Odchyliła głowę w tył i przymknęła oczy, dając do zrozumienia, że

męczy ją ta rozmowa. - Czy teraz wreszcie odejdziesz? - Nie. - Dlaczego? -

Dlatego, że nie. I już. Przez dłuższą chwilę oboje milczeli. - Lepiej jednak

odejdź - powiedziała w końcu dziewczyna. - Nie chcę, żeby komukolwiek stała się

przeze mnie krzywda... - Mówisz poważnie? - Jak najbardziej. Chcesz wiedzieć, co

mi jest? - Wolałbym wpierw dowiedzieć się, jak masz na imię. Wcale nie

zamierzała odpowiadać. Odpowiedziała jednak. - Lorraine. Nazywam się Lorraine

Alexia Nevers... Po policzkach popłynęły jej łzy. - Miałeś rację. Niemądra

jestem - stwierdziła ze złością. Uniosła welon, żeby otrzeć oczy. Krzyczący w

Ciemności nie bez zdziwienia skonstatował, że Lorraine Alexia Nevers ma około

szesnastu lat.- Obiecywałam sobie, że nie będę już płakać. To strata czasu. -

Naprawdę masz go aż tak mało? - Dlaczego miałabym kłamać? Chcesz, to powiem ci,

co się stało. - Mów. - Poraził mnie zły czar. Teraz zżera moje ciało,

zaczynając od dłoni, i nie ma na niego antidotum. Moja matka... - dziewczyna

zawahała się, jej drobna buzia wykrzywiła się na moment. - Ona powiedziała, że

to bogowie ukarali mnie za jakiś straszliwy grzech. Kazała mi pójść do

świątyni, pokutować, złożyć przebłagalne ofiary. Ale ja nie chciałam. Uciekłam.

Nie wierzę w bogów. I nie chcę, żeby ktokolwiek przyglądał się, jak... - Mogę

obejrzeć te dłonie? - przerwał, zaintrygowany. - Po co? Czyżbyś był

czarodziejem? - Może i jestem, dziecino. - I tak nic nie zobaczysz, jest za

ciemno. - Zaraz temu zaradzimy. Pstryknął palcami w powietrzu i nad głową

Lorraine zatańczył blady płomyczek. Jarmarczna sztuczka, ale dziewczyna

westchnęła głośno z zaskoczenia i podziwu. - Ty chyba naprawdę... Niezdarnie

zaczęła odwijać bandaże. Krzyczący w Ciemności wyciągnął rękę, chcąc jej pomóc.

Lorraine syknęła ostrzegawczo. - Odsuń się! Chcesz się zarazić? - Żartujesz? -

Akurat! Medyk twierdził, że mogę skazić każdego, kogo dotknę. Jak ospą albo

trądem. Kazał spalić wszystko, czego dotykałam... - Bez obaw - uspokoił ją. -

Mnie czary nie wyrządzą krzywdy. - Lepiej, żebyś miał rację - stwierdziła

ponuro. - Popatrz. Dłonie były białe. Skóra, nienaturalnie sucha, pękała i

łuszczyła się całymi płatami. Choć niektóre pęknięcia sprawiały wrażenie

głębokich, nie było śladu zaczerwienienia, nie mówiąc o krwi. Najdziwniej

jednak wyglądały koniuszki palców - stwardniałe i gładkie niczym marmur. -

Teraz widzisz? Rozumiesz? ROZUMIESZ?! - Kiedy to się zaczęło? - Niedawno!

Zmroczo, jak niedawno... Z godzinę przed zachodem słońca. Zauważyłam takie

małe, białe plamki na opuszkach palców. Kiedy ich dotykałam, swędziały. I

rozszerzały się szybko, dosłownie w oczach. To bolało - głos Lorraine zadrżał

nagle. - Nie wiedziałam, co się dzieje. I bałam się, tak bardzo się bałam...

Ale strach już minął - dorzuciła po chwili, ciszej i jakby do siebie. - Teraz

nie muszę się bać. Wszystko już wiem. Wraz z zapadnięciem zmroku to ustało.

Rozpocznie się ponownie o świcie. A z chwilą, gdy wzejdzie słońce, cała zmienię

się w marmurową bryłę. Nieznajomy w zadumie potarł policzek, przecięty, jak

zauważyła teraz dziewczyna, przez trzy ukośne linie starych szram. Lorraine

przez chwilę zastanawiała się, jaka przygoda pozostawiła takie ślady; potem

porzuciła tę myśl. - Nie ma antidotum - powtórzyła na głos, opierając głowę o

kolana. - Tak sądzisz? Pytanie rozzłościło ją. - Ja nic nie sądzę, taka jest po

prostu prawda! - Skąd wiesz? - Tak twierdził medyk. Wierzę mu, to mądry i

doświadczony człowiek. Dlaczego zadajesz bezsensowne pytania? Skoro nie możesz

mi pomóc, po prostu odejdź! Chcę być sama... Szelmowski uśmieszek na twarzy

nieznajomego sprawił, że urwała w pół słowa. - A gdybym powiedział ci, że medyk

się mylił? Twarz dziewczyny, już wcześniej blada, teraz przybrała barwę kredy.

- Nie - powiedziała głucho Lorraine. - Nie, nie... To nie może być prawda...

Powtórz jeszcze raz! - krzyknęła nagle. - Powtórz, co mówiłeś! - Ciszej.

Zbudzisz całą ulicę. Nie, nie przesłyszałaś się. Wiem, jak można ci pomóc.

Chcesz, żebym spróbował? - Oszukujesz mnie - stwierdziła dziewczyna po chwili

milczenia. - Zwyczajnie kłamiesz... Jak możesz? - Nie zwykłem kłamać, Lorraine.

Jej wzrok stał się nagle lodowaty. Głos podobnie. - Myślisz, że jestem

dzieckiem? Nie pomaga się komuś obcemu ot tak, bez powodu! Kim ty właściwie

jesteś? Jaki masz cel? Co? Wyjaśnił. Na to ona parsknęła śmiechem. - Drwisz

sobie! - Nie. - Ciekawe! Przepowiednia, wspominająca o mnie... Spodziewasz

się, że uwierzę w taką śliczną bajkę? - Nie spodziewam się niczego - Krzyczący

w Ciemności wstał. - W porządku, nie będę już zabierał ci twego cennego czasu.

Żegnaj, Lorraine. Tak jak przewidywał, dziewczyna dogoniła go, zanim zdążył

odejść na dziesięć kroków. - Zaczekaj - rzuciła. - Powiedz, co twoim zdaniem mi

jest. Chcę wiedzieć. - A jak sądzisz? - Nie wiem - wzruszyła ramionami. - Ale

nie sądzę, by to była kara zesłana przez bogów. Bogowie nie istnieją. A nawet

jeśli... nie zrobiłam przecież nic, za co mogliby mnie ukarać. - Masz

słuszność. To ludzie cię skrzywdzili, nie bogowie. Spojrzała pytająco. -

Rzucono na ciebie klątwę. Niezbyt skomplikowany czar, wystarczy zaledwie

odrobina umiejętności. I nienawiść... Czy ktoś ma powody, by aż tak cię

nienawidzić? - Jak śmiesz! - uniosła się nagle. - Jak śmiesz pytać mnie o coś

takiego... Zająknęła się, umilkła. Po chwili wahania potrząsnęła głową. - Nie...

Nie wiem! - Nieważne. Klątwa równie dobrze mogła być przeznaczona dla kogoś

innego, wystarczy, że przypadkiem dotknęłaś czegoś, co było nią obłożone...

Lorraine przerwała mu niecierpliwie. - Zostawmy szczegóły! Twierdzisz, że jesteś

w stanie zdjąć ze mnie czary? - Wiem, w jaki sposób możesz uniknąć śmierci dziś

o świcie. Przeżyć bezpiecznie jeszcze wiele dni. Czy to ci wystarczy?

Dziewczyna zacisnęła wargi. - Coś kręcisz... Powiedz, jaki to sposób! - Nie! Nie

teraz. I nie tu. - A gdzie? I kiedy? Przestań bawić się ze mną! To okrutne,

wiesz? - Przepraszam. Nie złość się - powiedział pojednawczo, wyciągając rękę.

- Chodź. - Dokąd? - W bezpieczne miejsce. Bezpieczniejsze, niż ta ulica. Chodź,

mówię ci. I tak za długo już tu stoimy... Lorraine milczała. Wahała się długo. -

Nadal myślę, że mnie okłamałeś - powiedziała wreszcie. - Nie, nic nie mów. I

tak mnie nie przekonasz. Wiem, że popełniam błąd, idąc z tobą gdziekolwiek.

Ale... i tak pójdę. Wiesz, dlaczego? Nie odpowiedział. Dziewczyna przygarbiła

się nagle, z powrotem przesłoniła twarz czarnym welonem. - Po prostu nie mam

nic do stracenia.

IV

Cisza wypełniała starożytne korytarze, kręte niczym jelita. Krzyczący w

Ciemności postanowił być ostrożny. Umyślnie kluczył, wybierając te przejścia, z

których bywalcy Podziemi - zarówno ci stali, jak ci okazjonalni - korzystali

najrzadziej. Trasa z konieczności była długa i skomplikowana, żmij jednak szedł

pewnie, nie obawiał się zabłądzenia. Zbyt dobrze znał te lochy. I wiedział

doskonale, dokąd chce dotrzeć. Miał za to inne obawy. Jak dotąd - bezpodstawne.

Nikt nie śledził jego i Lorraine, nie próbował zatrzymać ich ani atakować z

zasadzki. Dwa czy trzy razy spotykali zakapturzone postacie, podążające gdzieś

w sobie tylko wiadomych sprawach, ale Krzyczący w Ciemności znał tych ludzi, a

oni znali jego; mijali się bez zbędnych słów, pozdrawiając się jedynie

skinieniem dłoni. Nie, nie takich spotkań się lękał. Wciąż wydawało mu się, że

jest obserwowany. Bez ustanku czuł na sobie bystre, taksujące spojrzenia wielu

par oczu. Nie powiedział o tym dziewczynie. Nie było potrzeby, bo Lorraine o

nic nie pytała. Szła w milczeniu, zupełnie nie interesując się otoczeniem.

Naprawdę jest jej wszystko jedno, myślał żmij z rosnącym zdumieniem. Nie

obchodzi ją, gdzie jest i dokąd zmierza. Ta obojętność... Kamień. Tak. Nie

kłamała. Ona rzeczywiście pomału staje się kamieniem... Zaniepokojony, próbował

jakoś ożywić Lorraine, skłonić ją do rozmowy. I przeżył niespodziankę. -

Chciałaś wiedzieć, kim jestem. Powiem ci. - Nie trzeba. Domyśliłam się już. -

Czyżby? - To nie było zbyt trudne - uśmiechnęła się nieoczekiwanie. - Sposób, w

jaki poruszasz się i mówisz... Blizny na twojej twarzy... A twoje oczy mają

pionowe źrenice. Nie myśl, że nie zauważyłam. Założę się, że widzisz w mroku

jak kot, a światło wyczarowałeś tylko ze względu na mnie. To miło z twojej

strony... Krzyczący w

Ciemności. Usiłował ukryć zaskoczenie, ale niezupełnie mu się to udało. - Chylę

czoła przed twą przenikliwością, Lorraine. - Nie ma przed czym. Słyszałam już

kiedyś o tobie. - Doprawdy? - Tak. - uśmiech znikł z jej twarzy. - I między

innymi dlatego ci nie ufam. - Rozumiem. - Zły czarownik, ka-ira, istota

przeklęta, twierdzi, że chce ocalić mi życie - ciągnęła. - Mnie, drugiej

istocie przeklętej... Interesujące, nieprawdaż? Zabawny splot wydarzeń... - Nie

myśl, że działam bezinteresownie - przerwał. - Tłumaczyłem ci to już.

Przepowiedziano mi, że zanim nadejdzie świt, to ty uratujesz mnie. - Ha!

Ciekawe tylko, w jaki sposób? - Sam chciałbym wiedzieć, Lorraine.

Znowu szli w milczeniu. Wrażenie, że jest obserwowany, towarzyszyło mu przez

cały czas. Oczy, przypomniał sobie nagle. Oczy patrzą i szukają. Pętla

zadzierzgnięta, sieć spleciona... Niech to szlag. Coś ty mi powiedział,

Cagliostro? Kto przez ciebie przemawiał? Żmij zwolnił kroku, rozejrzał się

uważnie, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. Szeroki korytarz o gładkich

ceglanych ścianach łagodnie opadał w dół. Było cicho. Za cicho... Krzyczący w

Ciemności zmarszczył brwi. Instynkt ostrzegał go przed czymś, co czaiło się

tam, w mroku, poza zasięgiem czarodziejskiego płomyczka, a żmij nie zwykł

lekceważyć takich ostrzeżeń. Zatrzymał się, gestem nakazując Lorraine, by

postąpiła tak samo. Ruchem dłoni zgasił zaklęte światełko. Nasłuchiwał,

wstrzymując oddech, i znienacka poczuł dreszcz. Usłyszał. Stłumiony chrobot. I

jednostajne, świergoczące cykanie. Blisko, za blisko! - pomyślał w oszołomieniu.

- To niemożliwe, przecież korytarz jest pusty... - I nagle zrozumiał. - Ściana,

Lorraine! - syknął, chwytając ją za rękę. - Na popioły Piekła, odsuń się od

ściany! Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami. - Co się... Wśród

ogłuszającego turkotu i zgrzytu wielki kawał muru odsunął się powoli. Wewnątrz

powstałego otworu czerwono zamigotały pochodnie. Jak mrówki wyroiły się stamtąd

krępe, białe postacie, każda z jednym okiem pośrodku czoła.

Nadzy i topornie zbudowani, przypominali prymitywne rzeźby z gliny - tyle

zdążyła zauważyć. Krzyczący w Ciemności mocno ścisnął jej rękę. - Wycofujemy

się - szepnął. - Z powrotem w górę tunelu, powoli i ostrożnie... Zaledwie po

kilku krokach miarowe cykanie za ich plecami przerodziło się w przeraźliwy,

zgrzytliwy zgiełk. Żmij zaklął. - Dostrzegli nas! Biegnij! Usłuchała bez

zastanowienia. Kątem oka zobaczyła, jak w mroku rozkwita nagle oślepiający grot

zielonego światła, usłyszała mrożący krew w żyłach syk. I jęki, zaskakująco

ludzkie. Skręciła w pierwszy boczny korytarz, zatrzymała się, oddychając

ciężko. Żmij dogonił ją niemal natychmiast. - Powstrzymałem ich na jakiś czas -

mruknął, pocierając okaleczony policzek. - Ale pewnie nie na długo... Nie

przystawaj, idź! Nie tamtędy. Tędy! W dół, w dół; prowadził ją przez jakieś

wąskie przejścia, na wpół zablokowane zwałami gruzu i błota. Potykała się, raz

omal nie upadła; żmij podtrzymał ją w porę. Schody, kręte schody. W dół, w dół,

w dół. W ogóle się nie boję, uświadomiła sobie nagle Lorraine. Ani trochę. Nie

ma już we mnie miejsca na strach. Przystanęli, nasłuchując. Cykanie towarzyszyło

im nadal, dolatywało gdzieś z oddali, z góry. Potem ucichło. Podjęli marsz. Ze

stropu miarowo kapała woda, błoto pod nogami stało się bardziej grząskie. Nagle

Krzyczący w Ciemności zatrzymał się. - Są przed nami - szepnął. - Nie ruszaj

się. Może odejdą... Czerwony ognik rozbłysł wśród czerni. Przez chwilę trwał bez

ruchu, potem powiększył się nieco i znów się zatrzymał. W końcu zgasł. Żmij

odetchnął słyszalnie, ale nie poruszył się. - Wolę zaczekać jeszcze trochę. Nie

podoba mi się, że tak łatwo mnie odnajdują. Albo wyczuły moją aurę, albo ktoś

stale informuje ich, gdzie mnie szukać... Szlag, nie podoba mi się to.. . - Kim

oni są? - nie wytrzymała Lorraine. - Golemy. Wyhodowani przez magów srebrnych

sztuczni ludzie. Polują na takich jak ja. - Są niebezpieczni? - To zależy. Ci

tutaj, Jednoocy, tylko w większej liczbie. W pojedynku z Trójokim człowiek ma

marne szanse... - przerwał, zawahał się. - Dla ciebie jednak... Dla takich jak

ty ani jedni, ani drudzy nie stanowią zagrożenia. Na moment straciła dech. -

Ejże?! - Nie przesłyszałaś się. Zwykli ludzie z reguły nie interesują ich

mocodawców. - A więc... - Nawet o tym nie myśl - przerwał jej gwałtownie,

mocniej ściskając jej dłoń. - Sama nigdy nie wydostałabyś się z Podziemi.

Idziesz tam gdzie ja, dziecino. Teraz nie masz już wyboru... Sza! Zawrócili...

Czerwony ognik zapłonął ponownie, znacznie bliżej. Rósł. Podzielił się na dwa,

cztery, pięć światełek. Pięcioro oczu. - Nie niosą łuczyw - w głosie żmija

zadźwięczał sarkazm.- I milczą. No, no. Czyżby w końcu zaczęli uczyć się na

błędach? - Co zrobisz? - Zobaczysz. Teraz ani słowa! Zamilkła posłusznie. Golemy

były coraz bliżej. Nie zawahały się ani razu, świetnie wiedziały, dokąd się

kierować. Trzydzieści kroków... Dwadzieścia... Piętnaście... Krzyczący w

Ciemności skoncentrował się, wyszeptał zaklęcie. Z jego dłoni wystrzeliła

sycząca kula sinego ognia i runęła na zaskoczonych Jednookich. Wrzaski.

Fioletowe odblaski zatańczyły na ścianach tunelu. Smród spalonego mięsa. -

Zabiłeś ich! - szepnęła Lorraine, czując mdłości. - Jednym jedynym czarem...

Wzruszył ramionami. - Byli blisko. A ja miałem szczęście. Gdybym się spóźnił

choć trochę, schwytaliby nas. - Wziął Lorraine za rękę. Nie zareagowała. -

Chodź. Nie możemy tu stać i czekać, aż pojawi się następna

grupa... Posłusznie ruszyła za nim. Poszli w dół tunelu, wymijając poskręcane

ciała. Jeden z golemów poruszył się, jęknął słabo, znieruchomiał na powrót.

Szli długo. Zbyt długo. Krzyczący w Ciemności zaczynał już zastanawiać się,

czy nie zmylił drogi. Potem zobaczył blokadę. Spiętrzone wysoko kamienie,

deski, gruz i ziemia całkowicie zagradzały tunel, wznosząc się aż pod

sklepienie. Rozejrzał się podejrzliwie, ale w pobliżu nie było ani śladu

Jednookich. - Zawracamy, Lorraine. Jeszcze kilkakrotnie napotykali takie

blokady, najwyraźniej wzniesione niedawno i w pośpiechu. Chcą wciągnąć mnie w

pułapkę, pomyślał nagle żmij. Przegradzają wszystkie przejścia, którymi

mógłbym się wymknąć... Krąg zaciska się, pętla zadzierzgnięta, sieć spleciona.

Niech to szlag. Teraz nie miał już pojęcia, dokąd idzie. Szedł na oślep,

dziwiąc się otaczającej go ciszy, w każdej chwili spodziewając się, że w mroku

błysną znienacka szkarłatne ślepia i rozlegnie się złowróżbny, miarowy, cichy

dźwięk... Doczekał się.

- Tym razem im nie uciekniesz - powiedziała spokojnie Lorraine, patrząc na

zbliżające się łuczywa. - Nadchodzą z dwóch stron... Szkoda. - Jeszcze zobaczymy

- warknął żmij. Wyprostował się, wyciągnął przed siebie obie ręce,

rozpościerając szeroko palce. Jego twarz wykrzywił skurcz, jakby grymas bólu. -

No, chodźcie! - zawołał głośno. - Czekam na was! Tamci zawahali się. Lorraine

zobaczyła nagle, jak mrok pod sklepieniem pulsuje i tężeje, przybierając

fantastyczne kształty - ośmiornic, bazyliszków, ludzi z psimi głowami, monstrów

nie mających nazw w żadnym ludzkim języku. W jej skroniach zatętniła krew,

zimny pot wystąpił na skórę. W zabandażowanych dłoniach zbudził się ból. A

potem wszystko pochłonął chaos. Pojawiające się znikąd czarne kłęby momentalnie

oblepiły skórę, wdzierały się do nosa, do ust, oślepiając i dławiąc. Być może

krzyczała; być może próbowała biec. Upadła. Strach, potworny strach spadł na

nią falą, sparaliżował, ścisnął zimnymi szponami gardło, lepkim kłębem zatkał

krtań. Z bezkształtnej masy mroku uformowały się sylwetki, już nie ulotne jak

zjawy, lecz ucieleśnione; czuła tuż obok siebie szorstkość ich łusek, twardość

szponów, lepkość warg. Krzyczały do niej - sępi półkrzyk, półskwir świdrował

uszy, przenikał każdą cząstkę ciała... Uciekać! Uciekać! Uciekaj,

Lorraine! - Lorraine! Powoli odzyskiwała przytomność. Leżała na ziemi, ktoś

szarpał ją za ramię, próbował podnieść. Mówił do niej. Rozpoznała ten głos. -

Już wszystko w porządku - powtarzał Krzyczący w Ciemności. - Uspokój się... To

były tylko czary, Lorraine, tylko złudzenia. Już w porządku. Przepraszam, że

cię nie uprzedziłem... Nie sądziłem, że zaklęcie podziała też na ciebie... Nic

ci nie jest? - Nnnie... Zamrugała oczami, odzyskując wzrok. Pod ścianą dopalały

się porzucone pochodnie; w ich świetle ujrzała pochyloną nad sobą twarz,

poszarzałą i ściągniętą. - Krwawisz - wykrztusiła. - Krew... z nosa... - Wiem.

To nic. Wstań, szybko. Droga wolna. - Gdzie... gdzie są... - Uciekli - uprzedził

jej pytanie. - Użyłem magii sprowadzającej przerażenie. Nie starczyło mi sił na

nic innego. Zabawa z ogniem... męczy... Niespodziewanie zachwiał się, oparł o

ścianę. Wyjął z rękawa chustkę, przyłożył do nosa, odjął po chwili. Krew nie

przestawała płynąć. Żmij zaklął. - Przesadziłem nieco - mruknął. - Trochę

potrwa, zanim odbuduję w sobie rezerwy... Szkoda, że nie jesteś żyłą,

dziecino... Nie jesteś, prawda? Lorraine potrząsnęła przecząco głowa. - Nie

wiem nawet, o czym mówisz. - Mniejsza z tym. Idziemy. Musimy się stąd oddalić...

Tunelem w dół, w dół, przez niekończące się spiralne zejścia; przez cuchnące

królestwo szczurów i kalekich płaskorzeźb na pięćsetletnich ścianach.

Narastające zmęczenie. - Dokąd? Krzyczący w Ciemności zaśmiał się gorzko. - W

miejsce, o którym mówiła wróżba. Nie, na początku nie zamierzałem prowadzić cię

tam... I to był mój błąd. Powinienem był przewidzieć, że i ta część wróżby się

sprawdzi... - O czym ty mówisz? - Świątynia trzech bogiń, Lorraine. To miejsce

czeka na nas. Było przpowiedziane, że trafimy tam przed świtem. I tak się

stanie. W koszarach Reohan ar Vithanare beznamiętnie wysłuchał kolejnego

raportu. - Świątynia trzech bogiń - powtórzył wolno, gdy cykanie Jednookich

wreszcie ucichło. - A więc tam poszukał schronienia... Doskonale. Podjął

decyzję. Rozkazał, by przyniesiono jego hełm i broń. A także powłóczysty biały

płaszcz z wyhaftowanym srebrną nicią pentagramem.

V

- To tu? - Tu. Podziemne, sekretne sanktuarium. Przed laty w tym miejscu

modlono się, składano ofiary... Teraz nikt już nie odwiedza tej komnaty, chyba

że szczury. Nikt nie wierzy już w moc tych trzech posągów... - Ty też nie,

prawda? - Tego nie powiedziałem. Krzyczący w Ciemności zatknął przyniesioną

pochodnię w zardzewiały uchwyt na jednej ze ścian. Następnie usiadł na

najniższym ze stopni prowadzących do ołtarza. Po chwili wahania Lorraine poszła

w jego ślady. Trzy marmurowe kobiety patrzyły na nich z wysoka, ich twarze były

gładkie i nieprzeniknione. - Jesteśmy w pułapce - powiedział cicho żmij. - Chyba

zdajesz sobie z tego sprawę. Golemy odnajdą nas tu prędzej czy później. Nie

mogąc czarować, nie będę w stanie obronić się przed nimi... - Nie mogąc

czarować, nie możesz też mnie uzdrowić - przerwała rzeczowo Lorraine. - Mam

rację? Westchnął. Zbliżała się trudna chwila. - Wcześniej też nie twierdziłem,

że jestem w stanie to

zrobić. Wbrew jego przewidywaniom dziewczyna nie wybuchnęła gniewem. - Więc

jednak - powiedziała bezbarwnym tonem. - Od samego początku to wiedziałam.

Jesteś oszustem. Nie wiem tylko, jaki miałeś cel, oszukując mnie. Ale to już i

tak bez znaczenia... - Nie słuchałaś uważnie. Nigdy nie powiedziałem, że mogę

zdjąć z ciebie klątwę. Tylko ten, kto wypowiedział formułę, może cofnąć jej

słowa, tak głosi prawo magów. Nie w tym rzecz. Obiecałem, że zdradzę ci, w jaki

sposób możesz przeżyć dzisiejszy świt. A to bardzo proste. Nie wymaga żadnych

czarów. Spojrzenie zielonych oczu było zimne jak kamień. - Mów. - Słońce

uaktywnia klątwę. Musisz kryć się przed jego blaskiem, wówczas zmiany na

dłoniach nie będą rozszerzały się na resztę ciała. To wszystko. Zaniemówiła na

chwilę. - Dlatego właśnie przyprowadziłem cię tu, do Podziemi - kontynuował

żmij. - W tych lochach można mieszkać, można żyć. Mam tu przyjaciół.

Zamierzałem zaprowadzić cię do nich. Mogłabyś tu zostać... - Jako jeszcze jedna

przeklęta wśród przeklętych? - Jeśli tak chcesz to określić, owszem. - Zaiste,

urocza perspektywa - wycedziła Lorraine. - Piękny, śmiały plan! A zastanowiłeś

się choć przez chwilę, czy mnie uszczęśliwiłoby takie wyjście? Czy ty sam,

gdybyś mógł wybierać, zdecydowałbyś się tak powoli gnić gdzieś pod... - Nie

wiem - przerwał jej, nadspodziewanie szorstkim tonem. - Jeśli mam być szczery,

nawet przez chwilę nie zastanawiałem się, którą możliwość wybierzesz. Pamiętaj,

mnie zależy tylko na jednym: aby jakoś przeżyć tę noc... A według przepowiedni

ty jesteś ratunkiem. Kluczem do zagadki. To się nie zmieniło, bo do świtu

jeszcze daleko... Jak sądzisz, dlaczego to mówię? - Nie wiem, doprawdy -

wzruszyła ramionami. - Zagadka wciąż czeka na to, by ją rozwiązać - ciemne oczy

żmija błysnęły. - Sieć spleciona, myśliwi czają się gdzieś tam, w mroku... A ja

nie poddaję się łatwo, Lorraine. - Masz jakiś plan? - Owszem. Chcę poszukać

odpowiedzi na dręczące nas pytania. Dotrzeć, że się tak wyrażę, do źródła

przepowiedni. Miejsce, w którym się znajdujemy, ten ołtarz prastarych sił,

bardzo ułatwi sprawę... - Możesz wyrażać się jaśniej? - Mogę. Wpierw jednak

muszę uprzedzić cię o czymś. To, co zamierzam zrobić, niesie z sobą ryzyko.

Jeśli mi się nie uda...- zawahał się. - Gdy Jednoocy tu przyjdą, prawdopodobnie

zginę. Ty nie. Na ciebie nie powinni nawet zwrócić uwagi. Pamiętaj, ukrywając

się przed słońcem, przeżyjesz. A w każdym razie masz szansę... Lorraine zacięła

usta. - Przestań! Nie mów już o tym. Ja podjęłam decyzję. I nie zmienię jej,

niezależnie od tego, co powiesz. Żmij patrzył na nią długo, bez słowa. Nie

spuściła wzroku. Westchnął ponownie. - Postąpisz, jak będziesz uważała za

stosowne. Zresztą, zobaczymy jeszcze, jak potoczą się wydarzenia... - Co

zamierzasz? Potarł policzek, krzywiąc się nieznacznie. - Złożyć wizytę w krainie

duchów. Nawiązać kontakt z tymi, którzy wyrzekli słowa przepowiedni. Oni znają

odpowiedzi. Jestem tego pewien. - Jak? - Trans, Lorraine. Rodzaj transu, nie

wymagający recytowania formuł, wydatkowania mocy ani łamania praw. Wystarczy

opuścić swe ciało i poszybować... Zresztą - uśmiechnął się chłodno - sama

przekonasz się, jak to wygląda. Nawiążemy kontakt wspólnie. Zaraz. Bez obawy!

To nie boli... Zanim zdążyła zaprotestować, żmij zamknął oczy, przycisnął obie

dłonie do skroni. Płomień łuczywa zachybotał się, cienie zadrgały. Lorraine

poczuła zawrót głowy. Gorąca i ciężka zasłona opadła jej na oczy, a ręce i nogi

nagle stały się bezwładne. Znikam, zdążyła pomyśleć. Przestaję być... A potem

ta myśl również zgasła niczym nakryta kloszem świeca.

(pustka) Unosił się. Szybował. Ciało pozostało gdzieś w dole, w mrocznej

komnacie przy zrujnowanym ołtarzu, podczas gdy uwolniony duch wzbijał się wyżej

i wyżej, przez nicość, przez bezświetlną otchłań pełną szelestów i westchnień.

(w górę, przez wielką szarość) Był sam. Nigdzie w pobliżu nie wyczuwał obecności

Lorraine, nie miał jednak czasu zastanawiać się, dlaczego tak jest. Usłyszał

głosy. Głuche mamrotanie gdzieś na skraju słyszalności, szybko zwiększające

natężenie. - A więc przybyłeś, ułomny magu. - Przybyłem - potwierdził. - Nie

spodziewaliście się tego, prawda? - Wręcz przeciwnie - śmiech. - Czekaliśmy na

ciebie. Witaj w naszym królestwie! - Gdzie dziewczyna? Powinna być tu ze mną...

- Nie ma jej. Odesłaliśmy ją tam, skąd przybyła. Chcemy rozmawiać z tobą i z

nikim więcej. - Kim jesteście? - Nie wiesz? Nie domyślasz się jeszcze? -

Domyślam się. I ciekaw jestem, czy domysły są słuszne. - Żartowniś - wysoki

kobiecy głos. - Ochota do żartów nie opuściła cię, jak widać... Intrygujące!

Czy ten, kto w nic nie wierzy, nie lęka się niczego? - Nie odpowiecie mi? -

Skoro tak bardzo tego pragniesz... Głosy przybrały na sile, dolatywały ze

wszystkich stron. - Ludzie różnie nas nazywają; imieniem naszym jest wielość. Z

magii wzięliśmy początek, w pustce mamy swój dom. Jesteśmy Zmroczą. A Zmrocza

jest nami. Nicość to nasz żywioł. - Jesteście bogami? Demonami? - Jesteśmy

umarłymi - szept suchy jak piach. - A ty, ułomny magu, należysz do nas. - Tak

sądzicie? Znowu śmiech, cichy i drwiący. - My nic nie sądzimy, taka jest po

prostu prawda... Wy wszyscy tam, w dole należycie do nas. - Dzisiejszej nocy

odbywa się spektakl w wielkim teatrze, wiesz o tym, żmiju? A ty grasz w nim

jedną z głównych ról. Ty, śliczna mała marionetka tańcząca na sznureczkach! - A

wam wydaje się, że to wy pociągacie za sznureczki? - Taka właśnie jest prawda,

ułomny magu. Otaczali go ciasnym kręgiem - pozbawione twarzy czarne kształty,

ruchliwe jak dym. Czuł na sobie spojrzenia ich niewidzialnych oczu. I powoli

zaczynał domyślać się wszystkiego. - To my zaaranżowaliśmy spektakl - zamruczał

aksamitny kontralt. - Rozpisaliśmy role, rozstawiliśmy kukiełki i dekoracje, a

później pilnowaliśmy, żeby wszystko szło jak należy. Ach, jakże nas to bawiło!

- Przemówiliśmy do zaślinionego stworzenia w słoju - dodał nosowy baryton. -

Przemówiliśmy do pewnej srebrnej czarodziejki. Wywabiliśmy z domu to dziecko z

białymi dłońmi i nakłoniliśmy ją, by skierowała się tam, gdzie łatwo mogłeś ją

znaleźć... - Wy rzuciliście klątwę na Lorraine? - Nie. Chcesz wiedzieć, kto to

zrobił? Aż tak interesuje cię ta mała? - Powiedzmy, że jestem ciekaw, ileż to

wiecie o swoich marionetkach. Czarne sylwetki zafalowały, zirytowane. - My

wiemy o was wszystko, pajacyku - zasyczały chórem. - Wszystko! - Wiemy wszystko

również o Lorraine Alexii Nevers - podjął kontralt. - Zapewne wiemy o niej

więcej, niż ona sama... Ale historia jej klątwy nie jest szczególnie

interesująca. Dziecko po prostu przez pomyłkę podniosło ze stołu list

zaadresowany do kogoś innego. Ot, nieszczęśliwy wypadek... To się zdarza! Jeśli

chcesz, możemy zdradzić ci inny sekret. - To cię naprawdę zaskoczy - miękki

szept tuż przy jego uchu. - Twoja Lorraine to arystokratka. Wysoko urodzona,

która całe dotychczasowe życie spędziła za murami Szmaragdowej Dzielnicy...

Wręcz nie sposób w to uwierzyć, prawda? - Prawda - potwierdził machinalnie. Tej

wiadomości istotnie się nie spodziewał. - Trudno się dziwić, że niczego nie

podejrzewałeś, żmiju. Dziewczyna nie zachowuje się jak ktoś, w czyich żyłach

płynie szlachetna krew. Jest nieładna. I taka ekscentryczna... Nie zdziwił cię

jej strój? Uwierzyłbyś, że ona od siódmego roku życia bez przerwy chodzi w

żałobie, ot tak, dla kaprysu? - Możesz łatwo przekonać się, że nie kłamiemy -

wtrącił baryton. - Dziecko z białymi dłońmi nosi na szyi miniaturę oprawioną w

złoto. Swój portret, namalowany akwarelą na smoczej kości. Na odwrotnej stronie

medalionu wygrawerowany jest herb i tytuły. Jeśli chcesz, sprawdź, kim ona jest

i z jakiego rodu się wywodzi. Zdziwisz się, ręczymy! - Nie interesuje mnie jej

pochodzenie. - Rzeczywiście. Jak mogliśmy o tym zapomnieć? Ciebie interesuje

coś innego. Odpowiedź... Szukasz odpowiedzi na jedno jedyne pytanie! -

Udzielicie mi jej? Chichotali; dźwięk płynął wśród nicości jak kołysane wiatrem

strzępy babiego lata. - Ależ skąd! Naprawdę wierzyłeś, że to zrobimy? Ze

przedwcześnie zepsujemy sobie zabawę? - Umarli też potrzebują rozrywek, ułomny

magu - zamruczał kontralt. - A ciebie ciekawie się obserwuje. Wiesz, dlaczego?

W przeciwieństwie do sztucznych ludzi działasz spontanicznie. Jesteś pomysłowy.

I za wszelką cenę chcesz uratować życie. W przeciwieństwie do małej Lorraine,

którą przestało już obchodzić, czy będzie żyła, czy umrze... O, my lubimy

patrzeć, jak ktoś walczy o życie, a ty robisz to wspaniale! Pozostali

przytaknęli z entuzjazmem. - Tak usilnie starałeś się oswobodzić dziś z sieci,

jaką pod naszym kierunkiem omotały cię golemy... Gdybyś tylko wiedział, jak

niewiele brakowało, byś wymknął się im całkowicie! Ale na to nie mogliśmy

pozwolić, niestety. Wielki finał naszego spektaklu dopiero się odbędzie. Nie

możemy z niego rezygnować. - Pętla zadzierzgnięta! - zapiszczał znienacka

dziecinny falsecik. - Sieć spleciona! Wpadłeś w nią i zaplątałeś się

doszczętnie, a teraz pająk zbliża się do ciebie! Już wiem, pomyślał żmij. Wiem

wszystko. Podejrzewałem, że tak się to skończy... Trzy źrenice. Trójoki. -

Domyślny jesteś - zachrypiał baryton. - Trójoki, pupilek swoich Dowódców, na

ich rozkaz najdalej za godzinę skrzyżuje z tobą miecze. Zanosi się na niezwykle

emocjonujący pojedynek. W tej chwili twój przeciwnik przewyższa cię pod każdym

względem, ale są wśród nas tacy, którzy mimo wszystko stawiają na ciebie.

Wierzą się, że nie poddasz się do samego końca. Nie zrób im zawodu. Nie trać

ducha, pajacyku. Walcz. Nas interesuje walka. Nie jej wynik. - Nie sądź, że

jesteś zupełnie bez szans - odezwał się nagle melodyjny sopran. - Nadal możesz

pokonać Trójokiego. Nie zdradzimy ci, jak; sam musisz do tego dojść. W ostatnim

akcie musi być miejsce na niepewność, inaczej spektakl staje się nudny... -

Dość, dość już tej rozmowy - zaszeptały pozostałe głosy. - Musisz wracać, tam w

dole czas mija, antrakt dobiega końca. Wykorzystaj dobrze te chwile, które ci

zostały! Myśl! Próbuj! Dostarczaj nam rozrywki! Gdyby zaś przez przypadek udało

ci się wygrać, nie zapomnij, by zatrzeć ślady... - A kiedy wszystko już się

skończy? Co wówczas zrobicie? Czarne postacie zamazywały się, rozpływały. Głosy

cichły. - Poszukamy sobie innych marionetek. I będziemy bawić się dalej.

Zawsze, zawsze jest się kim bawić... Do zobaczenia, ułomny magu. Niech dokona

się to, co ma się dokonać. Głosy umilkły. Został sam. Czuł wściekłość.

Bezsilną. Oni lubią przyglądać się, jak walczysz o życie. Wykorzystaj dobrze

tych kilka chwil... Myśl, pajacyku. Wysilaj umysł. Uwięziona w sieci mucha, do

której zbliża się pająk... Nie pokonasz Trójokiego bez magii, tego nikt nie

dokona! A wszystkie siły zużyłeś w walce z jego podwładnymi. Myśl, marionetko.

Zagadka. Lorraine jest kluczem. Dziewczyna w czarnym welonie. Zło, które w nią

wsączono. Nienawiść. Klątwa, zżerająca ją od środka... Myśl. Jestem ułomnym

magiem, magiem czarnym. Nie uzdrawiam. Zadaję ból. Nie mogę nikomu ofiarować

życia. Potrafię jedynie odbierać... Odbierać. Zrozumiał. - Zmroczo - szepnął. -

Jakież to proste... Pozwolił swemu duchowi spłynąć z powrotem w dół, do komnaty

trzech bogiń.

Ciemność. Wszędzie. Dookoła... i wewnątrz. Zimna kamienna urna (to ty) a w niej

trucizna. (zatruto) (zatruto cię) Obecność. Ktoś obcy, tuż obok. - Odejdź! - Nie

bój się. Chcę ci pomóc. - Zostaw mnie! Mnie nie można pomóc. Zostaw mnie w

spokoju... Ciemność (wewnątrz) gęstnieje, faluje; i nagle gdzieś na dnie serca

budzi się ból... - Nie. Ciąży na tobie klątwa. Zatruto cię. Nie zaznasz

spokoju... Ból narasta, przerażenie dławi; zimna skorupa krępuje ciało, nie

pozwala się ruszyć, nie pozwala uciec... - ...chyba że przekażesz klątwę komuś

innemu, Lorraine. - Nie! Nie mogę! Nie wolno mi... Czerń (wewnątrz) rośnie,

potężnieje, przesłania... - Ja karmię się złem; z niego czerpię siłę. Pozwól mi

zabrać zło, które cię zżera. - Nie! Zosta-aw... Szpony! Pojawiają się znikąd;

szarpią, rozrywają skorupę i skorupa pęka, (zdarte strupy, rozdrapane rany)

pęka na całej długości. Coś pije gorącą krew; coś wysysa jad. Wśród wycia

wichru potężny wir rośnie w siłę, wsysając czerń i

ból... - Bądź oczyszczona! Wyrywa. Wydziera. Nie pozostawia (nieeeee) nic. -

Bądź oczyszczona! Pusta skorupa ciśnięta precz, upada na piach, roztrzaskuje

się... Wiatr cichnie. Milknie krzyk. Nie ma już czerni, nie ma bólu. Jest pustka

i

szarość, chłodna szarość przedświtu. I spokój. Lorraine powoli otworzyła oczy.

Nie od razu odważyła się spojrzeć w dół. Zobaczyła rozrzucone po posadzce

pomięte i brudne strzępy bandaży. Popatrzyła na swoje dłonie. Przez dłuższą

chwilę nie odrywała od nich oczu. - Udało się - szepnęła. - Udało się! -

powtórzyła głośniej. - Słyszysz? Zdjąłeś klątwę! Nie mam pojęcia, jak... ale

ZDJĄŁEŚ JĄ... Urwała. Ten, do którego mówiła, uniósł głowę, odgarnął w tył

zmierzwione włosy. Na widok wykrzywionej upiornie twarzy Lorraine stłumiła jęk.

- Nie ZDJĄŁEM, dziecino - powiedział chrapliwie żmij. - PRZY-JĄ-ŁEM...

Przyjąłem twoją klątwę na siebie. Minęła chwila, zanim dotarło do niej, co

znaczą usłyszane słowa. - Nie - powiedziała głucho. - Więc... więc ty... (nie

wierzę! nie!) Śmiech, cichy i paskudny, - Ależ skąd! Mówiłem ci już... Mnie taki

czar nie był w stanie wyrządzić krzywdy. Najmniejszej. Za to nic nie stało na

przeszkodzie, żebym JA wykorzystał moc czaru... Pojmujesz, Lorraine? Nosząc

klątwę, nosiłaś w sobie najczystszą esencję magii czarnej. Przejąłem ją.

Odzyskałem siły dzięki tobie. Wypełnia się przepowiednia! Patrzyła, nic nie

rozumiejąc - i nagle szeroko otwarła oczy. Pojęła. Żmij spoważniał raptownie. -

Żegnaj, Lorraine. - Co? - zmarszczyła brwi. - To, co słyszałaś. Twoja rola

skończona. Musisz stąd odejść. Zaraz. Chciała zapytać o coś; powstrzymał ją

ruchem ręki. - Nic nie mów! Słuchaj uważnie. Mamy niewiele czasu... Zbliża się

tu jeszcze jeden myśliwy Elity. To Trójoki, ich atutowa karta. Jest już na tyle

blisko, że wyczuwam jego obecność, a on wyczuwa moją. Nie cofnie się, a ja nie

zamierzam uciekać; zostanę tu i zaczekam na niego. Niech przybywa. Tobie jednak

nie wolno zostać, bo to już nie twoja walka, Lorraine, nie twoja sprawa...

Mówić jaśniej? Nie chcę, żeby stało ci się coś złego. - Pomogłeś mi -

powiedziała z wahaniem dziewczyna. - Kimkolwiek i czymkolwiek jesteś.. pomogłeś

mi. Nie jestem z tych, którzy odchodzą! - Mimo to odejdziesz. Wierz mi, tak

musi być. Słuchaj! Opuścisz Podziemia. A potem... Potem wrócisz do domu. Do

swoich bliskich, kimkolwiek są. - Nie mogę wrócić! - zaprotestowała. - Oni

myślą, że bogowie ukarali mnie za jakąś popełnioną zbrodnię... Będą się bali

choćby ze mną rozmawiać! Widziałam to już! - Nie! Wrócisz do nich tak, jakby

nic się nie stało. Przyjmą cię, zobaczysz. Uznają twoje wyzdrowienie za dowód,

że gniew bogów został ułagodzony. A ty nie będziesz wyprowadzała ich z błędu.

Nigdy nikomu nie zdradzisz, co naprawdę miało miejsce. Nigdy, rozumiesz?

Zapomnisz o wszystkim, co się wydarzyło. Tak będzie dla ciebie lepiej, wierz

mi... Zapomnisz o wszystkim. O mnie też. Patrzył jej prosto w oczy. Lorraine

poczuła nagle, że kręci jej się w głowie. W cichym głosie żmija zabrzmiała

dziwna nuta. Rozkaz, którego nie sposób było nie usłuchać. - Zapomnisz -

powtórzył raz jeszcze Krzyczący w Ciemności. Dziewczyna skinęła głową. Żmij

uśmiechnął się lekko. - Nie chcę, żebyś zgubiła się gdzieś w tych mrokach -

powiedział przyjaźniej. - Chodź. Niedaleko stąd są schody wiodące wprost na

powierzchnię. Zaprowadzę cię tam.

Szła potulnie, z wzrokiem utkwionym w ziemię. Był pewien, że nie usłyszy już

od niej nawet słowa. Mylił się. Zatrzymała się nagle, w miejscu, z którego widać

już było najniższe stopnie schodów i sączącą się z góry smugę dziennego

światła. Zdarła z głowy czarny welon i cisnęła go na ziemię. - Niepotrzebny mi

już - powiedziała spokojnie. - Dzięki tobie - dodała, odwracając się. Zielone

oczy zalśniły. - Nie zapomnę, zobaczysz. Ja nie zapominam tak łatwo. Patrzył

pytająco. - Chcę ci coś ofiarować. Na pamiątkę. Pewnego dnia... może... Nie

dokończyła. Zdjęła coś z szyi i rzuciła w jego stronę. Złapał odruchowo. Poczuł

chłód metalu i pojął, co trzyma. Medalion ze złota i smoczej kości. Zanim zdążył

zareagować, powiedzieć coś, cokolwiek - jej już nie było.

VI

Reohan ar Vithanare zignorował ludzką istotę zauważoną na schodach, którymi

wspinała się w górę, w kierunku domów i ludzi. Bił od niej gryzący odór magii

czarnej, niemożliwy do pomylenia z czymkolwiek innym; w normalnych

okolicznościach Trójoki zatrzymałby ją bez wahania, żeby sprawdzić, jakie też

sekrety skrywa ten oszołomiony, na wpół otępiały umysł... Teraz jednak nie było

czasu na bawienie się drobiazgami. Ta istota nie była ka-ira, lecz pionkiem,

pyłkiem; nie mogła zagrozić niczemu i nikomu. Niech ucieka, jeśli chce.

Homunkulusy gończe z łatwością odnajdą jej ślad, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Później. W tej chwili Reohan miał na oku dużo cenniejszy łup. Schodził niżej i

niżej, podzwaniając rynsztunkiem, a jego oczy płonęły czerwono w otworach

hełmu. Nie próbuj tylko uciekać, szczurze, myślał. Nie próbuj. Dopadnę cię i

tak. U wejścia do świątyni przystanął na chwilę. Po raz ostatni sprawdził, czy

miecz łatwo wychodzi z pochwy, czy wszystkie noże są na swoich miejscach, czy

ukryta pod płaszczem cienka lecz mocna jedwabna sieć łatwo się rozwija. Potem

skoncentrował się, oczyszczając umysł z niepotrzebnych myśli i obrazów.

Opuszczając wewnętrzne bariery, pozwolił, by siła Zmroczy wezbrała w nim i

rozjarzyła się (srebro, płynne srebro) przyćmiewając wszystko inne. Zanurzył się

w mrocznym wnętrzu - olbrzym zakuty w stal. Dudnienie jego kroków budziło echo

wśród połamanych kolumn. Wróg czekał na niego u stóp ołtarza. Stał nieruchomo.

Jego sylwetkę od stóp do głów spowijały cienie. W prawym ręku błyszczał nóż,

skierowany ostrzem w dół. - Czekałem na ciebie - powiedział żmij i Reohan

drgnął. Głos był znajomy. - Jednoocy naprowadzili cię na mój trop, prawda? A

może nie? Przeznaczenie lubi kręte ścieżki. Szkoda, że przyszedłeś sam,

należało przyprowadzić towarzyszy... Pod osłoną zakrywającej całą twarz

przyłbicy Trójoki uśmiechnął się. Zdobycz była lepsza, niż oczekiwał -

prawdziwie łakomy kąsek. Ten młody renegat był kimś wyjątkowym. Jego pojmanie

uraduje Dowódców... Dobył miecza. Wypełniające umysł srebrne płomienie

błyszczały coraz jaśniej. - Ja, Reohan ar Vithanare, rycerz Zmroczy i sługa

Elity, aresztuję cię, ka-ira, pod zarzutem służenia mocom ciemności i

odprawiania obrzędów Zakazanej Sztuki. Nie mam rozkazu pojmania cię żywcem i w

razie oporu zginiesz. Jednak jeśli poddasz się dobrowolnie, daruję ci życie.

Wybieraj! I niech dokona się to, co ma się dokonać! Wróg patrzył na niego

obojętnie. Otaczające go cienie gęstniały z każdą chwilą. - Kończmy tę farsę,

golemie - stwierdził nagle. Nóż w jego ręku zamigotał i wydłużył się,

przemieniając się w lekki, jednoręczny miecz. - Broń się! Lewa ręka Reohana

niepostrzeżenie zanurkowała pod płaszcz, wynurzyła się na powrót. Sieć świsnęła

w powietrzu, opadła. Renegat umknął jej bez trudu. Błysk klingi; pocięte

jedwabne sznurki spłynęły na posadzkę. Potem - już tylko zimne szczęknięcia

stali o stal. Trójoki sparował kilka ciosów i zdziwił się. Wkrótce jego

zdziwienie jeszcze się wzmogło. Przeciwnik był świetnym szermierzem. Zwinny jak

kot, bez trudu wykonywał uniki i zwody; cofał się, a potem atakował, szybko i

zdradziecko. Silniejszy, niż powinien być... Srebrnym płomieniom nie podobało

się to. Reohan postanowił użyć innej taktyki. Wykorzystując moc wypełniającą

jego wnętrze, odrzucił miecz i przemienił się. W miejscu stalowej przyłbicy

znienacka zakłapały potężne szczęki, miejsce munduru zajęła kudłata sierść.

Olbrzymi biały wilk zawarczał i skoczył renegatowi do gardła, przewracając go.

Wróg znał tę sztuczkę. Upadając, przemienił się również. Rozległ się syk,

śliskie cielsko wielkiego węża w okamgnieniu oplotło się wokół wilka i zaczęło

go dusić. Wilk przeistoczył się w jeżozwierza, wąż w twardoskórego górskiego

trolla; jeżozwierz w jadowitą jaszczurkę naskalną, troll w jastrzębia-

gadożera... Obaj walczący zaczynali już odczuwać zmęczenie, powietrze wokół

nich zgęstniało od kurzu i magicznych wyładowań, a kolejne przemiany nie

przynosiły rozstrzygnięcia. Trójoki poczuł wzbierający gniew. Znudziła mu się

ta gra. Blask srebrnych płomieni osiągnął apogeum; cały świat na sekundę

zastygł, zatrzymał się w pół ruchu. Reohan błyskawicznie powrócił do swej

prawdziwej postaci. I użył najsilniejszego ze wszystkich czarów, jakich

nauczyli go jego mistrzowie, przed laty w jednym z tajnych laboratoriów Elity

na górzystym półwyspie

Vithanare. Oślepiające światło zalało komnatę trzech bogiń. Rozległ się grzmot,

wprawiający mury w drżenie. W powietrzu zmaterializował się spieniony wir,

huczące tsunami; nie woda, lecz srebrna magia w najczystszej postaci,

skłębiona, wielokształtna i drapieżna. Wir runął na renegata, zatapiając go.

Świetliste jęzory otoczyły ka-ira ze wszystkich stron, skrępowały ręce i nogi,

zamknęły ciało w szczelnym kokonie. Szamotał się, próbując odzyskać wolność,

lecz tylko zapadał się coraz głębiej w opalizujące czarodziejskie fale, z

każdą chwilą bliższy wchłonięcia i unicestwienia przez wrogą sobie siłę. Reohan

śmiał się, obserwując wysiłki przeciwnika, coraz bardziej niezdarne i

nieporadne. Nagle śmiech zamarł mu na ustach, Coś było nie tak... Jego czar

słabł! Srebro traciło swą moc, czerniało... Ciemność jak rak pożerała od środka

świetlny kokon i wkrótce światło zagasło. Żmij wyprostował się! Odrzucił miecz!

Wyciągnął ręce! Bezgłośne uderzenie czarnego huraganu (kontrzaklęcie) zwaliło

Reohana z nóg i porwało z sobą, w dół, w dół (wirowanie) (wirowanie wirowanie)

Nawet nie poczuł, że upada. Nie stracił przytomności. Szarpnięciem podniesiono

mu głowę. Przyłbica spadła z brzękiem. Zmasakrowane, bezużyteczne trzecie oko

sklejał lepki płyn, mleczna maź płynęła z nosa, sączyła się spomiędzy rozbitych

warg. Trójoki krztusił się i jęczał. Żmij szepnął coś i otaczające go cienie

rozwiały się. Reohan nagle popatrzył wprost w naznaczoną bliznami twarz wroga.

Zajrzał głęboko w ciemne oczy tamtego - i już wiedział. Wiedział ponad wszelką

wątpliwość, jak zakończy się to spotkanie. - Koniec drogi - syknął renegat,

unosząc dłoń. Reohan wrzasnął, czując, jak fala bólu przeżera wnętrzności. Coś

ciepłego spłynęło mu po nogach. - Sieć rozerwana, światła gasną! Zmów

modlitwę, jeśli potrafisz... Zaklęcie - trzy (czerń) krótkie słowa. (zapach

siarki) A potem otchłań, otchłań pełna ognia, kipiąca lawą; otwiera się w dole,

w górze, wszędzie (koniec drogi) naokoło. Rozżarzona i bezlitosna przybliża

się, bulgocząc, pożera, pochłania wszystko... Krzyczący w Ciemności zmusił się,

żeby oddychać wolno i miarowo. Uspokajał się powoli, wywołana walką euforia

przycichała. Stał i obserwował, co dzieje się ze zwłokami Trójokiego. Widział

to już kilkakrotnie, ale przebieg zmian za każdym razem był tak samo

interesujący. W miarę, jak zanikało zaklęcie wiążące je do tej pory, rozpadały

się mięśnie, ścięgna i kości - proces rozkładu przyspieszony dwudziestokrotnie,

stukrotnie... Trup w błyskawicznym tempie czerniał, kurczył się i zsychał,

zmieniając się w mumię, w szkielet, potem w pokraczny ochłap, pomarszczony

strzęp, nie przypominający już niczego. Metalowy hełm, pancerz i broń

rozkruszyły się również, przeżarte na wylot rozkwitłą nagle rdzą; biały płaszcz

pożarła kłaczkowata pleśń. W końcu został jedynie szarawy miał, niczym nie

różniący się od kurzu pokrywającego posadzkę świątyni. (z prochu w proch) Oczy

marmurowych bogiń były wypukłe i zimne. Boginie beznamiętnie spoglądały z

wysokiego ołtarza. Dokonało się to, co miało się dokonać.

VII

Pewnych rzeczy trzeba było się pozbyć. Zatrzeć ślady. Rozpalił ognisko w

zaroślach nad brzegiem kanału, kilkadziesiąt kroków za zewnętrznym pierścieniem

miejskich murów. Kiedy płomienie strzeliły wysoko, nakarmił je - jedwabną

siecią, nie tkniętą przez magiczny rozkład, czarnym woalem Lorraine oraz

bandażami, które opadły z jej dłoni. Potem długo stał bez ruchu, nie zwracając

uwagi na rozpełzające się kłęby dymu i patrzył, jak ogień (zatrzeć ślady) trawi

ofiarowane dary. Zamierzał już odejść, gdy nagle przypomniał sobie o czymś.

Medalion - wciąż jeszcze w kieszeni. Medalion Lorraine. Dziewczyna przez długi

czas nosiła go przy sobie, jej aura nałożyła się na złoto i smoczą kość,

przylgnęła do nich zbyt silnie, by dało się ją usunąć zaklęciami. A na

portrecie widniała jej twarz. Medalion stwarzał zagrożenie. Gdyby dostał się w

ręce jakiegoś innego maga, mógłby posłużyć do ustalenia, gdzie przebywa

Lorraine, do śledzenia jej z oddali. Albo do zadania jej czarami bólu, niczym

te laleczki, które lepi się z wosku, dodając kosmyk włosów czy skrawek

paznokcia ofiary, a następnie przebija szpilkami lub spala. Co więcej - teraz

stanowił dowód na kontakt Lorraine z ka-ira, wystarczający by postawić ją przed

sądem. Żmij wyjął go i popatrzył na miniaturę, czując lekki smutek. Portrecista

doskonale wywiązał się z zadania - drobniutkie krople farby tworzyły subtelną

fakturę, barwy były jasne i żywe. W złotej ramce kolorowa i piękna Lorraine

uśmiechała się (dziewczyna z innego świata) mrużąc zielone oczy, uśmiechała się

figlarnie i ciepło. Niemądrze, pomyślał Krzyczący w Ciemności. Nie daje się

pochopnie takich podarunków, dziecino. Cóż, pewne błędy można naprawić szybko i

w prosty sposób. Po raz ostatni spojrzał na miniaturę. Potrząsnął głową. Potem

zamachnął się i (zatrzeć ślady) rzucił medalion wraz z łańcuszkiem do wody.

Plusnęło. Rozszerzające się kręgi dotknęły brzegu i zniknęły. Odchodząc nie

obejrzał się ani razu. Agnieszka Hałas (Ignite) Lublin, lipiec - sierpień 1998



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Halas Agnieszka Ostatni raz (2)
Hałas Agnieszka Reinkarnacja 2
Hałas Agnieszka Reinkarnacja 2
Halas Agnieszka Wiara, nadzieja, milosc (2)
Hałas Agnieszka Reinkarnacja
Hałas Agnieszka Wspomienie
Hałas Agnieszka Reinkarnacja 2
Halas Agnieszka W glebi (2)
Halas Agnieszka Dziecko
Hałas Agnieszka W zamian
Białe dłonie
Hałas Agnieszka Reinkarnacja
Halas Agnieszka Wtyka
Agnieszka Hałas Ostatni raz
Agnieszka Hałas W zamian
Agnieszka Hałas Wspomnienie
Agnieszka Hałas Reinkarnacja

więcej podobnych podstron