Ewa Woydyłło
W zgodzie ze sobą
Człowiek psychicznie zdrowy wie kim jest, czego chce i w jakim kierunku zmierza. Jest naturalny i spontaniczny i bardzo go obchodzi własne życie. Nie musi za wszelką cenę wywierać wrażenia na innych, nie musi też nikogo zwalczać, zwodzić ani oszukiwać. Jest w zgodzie ze sobą.
Prawdziwie zdrowy człowiek zdolny jest do miłości i pracy
Zygmunt Freud
Wprowadzenie
Od zarania ludzkości psychologia istnieje jako powszednia i powszechna praktyka. Jako dyscyplina naukowa nie jest zbyt sędziwa, ma ledwie ponad sto lat. Taka psychologia zajmuje się ludzkimi zachowaniami. Bada je, poznaje, pomaga zmieniać i uczy nowych. Zachowaniami, z tego z punktu widzenia, nazywamy nie tylko nasze postępki i działania, lecz również to, co mówimy (i czego nie mówimy), a także myśli i uczucia. W sumie ów przedmiot psychologii to bardzo skomplikowana materia, ale cóż jest bliższe człowiekowi niż jego wnętrze? I dlatego ludzie zajmują się nim od tak dawna, i to właściwie wszyscy bez wyjątku.
Bo przecież każdy jest na swój sposób obserwatorem i badaczem ludzkich zachowań. Każdy od czasu do czasu analizuje wypowiedzi innych lub próbuje odgadnąć ich myśli i przewidzieć zamiary. Inna rzecz, czy zawsze trafnie. Niekiedy wszakże tak. Zadziwiająca jest u niektórych, wcale nie zawodowych psychologów, osobliwa intuicja dotycząca postępowania innych osób. Wyczuwają oni, a może na jakiejś podstawie, ukrytej dla innych, potrafią przewidzieć z niezwykłą trafnością, co ktoś powie lub zrobi. Mogą się wtedy na daną ewentualność lepiej przygotować, gdy trzeba, uzbroić, a gdy nie - mniej lub bardziej odsłonić.
Tacy naturalni psychologowie niekoniecznie potrafią wytłumaczyć swój dar, wielu nigdy się tych rzeczy świadomie nie uczyło, a jeżeli, to nie z książek. Mówimy o nich po prostu: „Znają się na ludziach." Rzadko dotyczy to osób bardzo młodych, chociaż niekiedy i to się zdarza. Dar wyczuwania czy rozszyfrowywania innych ludzi bywa najczęściej sumą obserwacji, doświadczeń, wrażliwości emocjonalnej i pewnej skłonności do autoanalizy. Dar ten zwykle doskonal i się z wiekiem. Osoby w ten sposób obdarzone okazują się na ogół skuteczniejsze w swych relacjach z otoczeniem. Skoro umieją poznać się na ludziach, to otaczają się tymi z wyboru zamiast przypadkowymi i dlatego rzadziej doznają ciosów i rozczarowań. Są dzięki temu szczęśliwsze lub przynajmniej spokojniejsze. Można powiedzieć, że pod względem realizacji celów życiowych i w ogóle jakości życia dar psychologicznej znajomości ludzi jest nieoceniony. Dodajmy jeszcze, że psychologia to wiedza o zachowaniach w ogóle, a więc także o własnych. W rezultacie wiedza psychologiczna pomaga wpływać na postępowanie innych ludzi oraz na własne. Czyż to nie luksus?
Wyobraźmy sobie, jak by to było, gdyby ktoś osiągnął absolutną nieomylność w psychologicznej ocenie ludzi. Wiedziałby bezbłędnie, jak się zachowają w każdej sytuacji. Umiałby w stu procentach przewidzieć, co zrobią w danych okolicznościach. Rozumiałby ich motywy i wiedziałby, jak się czują pod wpływem określonych bodźców i zdarzeń. Wiedziałby, jakie psychologiczne następstwa pozostawiły w danym człowieku znane mu fakty z przeszłości. Lub odwrotnie, widząc u kogoś jakąś reakcję lub zachowanie, ów nie omylny psycholog byłby w stanie powiedzieć, skąd się wzięła owa reakcja, czyli jakie przeżycie lub wrodzone cechy osobowości ją wywołały.
Nie sądzę, by było to naprawdę możliwe. Wizja idealnego psychologa jest nie tyle nawet całkowicie utopijna, ile wręcz Orwellowska i upiorna. Ktoś taki był by niczym komputer przetwarzający informacje o przeżyciach, wzruszeniach, uczuciach i doświadczeniach innych, i to tak przetwarzający, że zawsze by wiedział, co ktoś zrobi, powie i pomyśli. Jeżeli miałby to być faktycznie idealny psycholog, to umiałby tę swoją nie zwykłą umiejętność zastosować do wielu ludzi, a nie tylko do jednego wybranego człowieka. Co więcej, musiałby sam siebie tak dobrze znać i rozumieć, że również we własnych zachowaniach i reakcjach nic by go nigdy nie zaskoczyło i nie zdziwiło, bo wszystko by umiał przewidzieć, wytłumaczyć i właściwie zinterpretować. W każdej sytuacji miałby całkowitą kontrolę i to zarówno nad sobą, jak i nad otoczeniem. W ten
sposób doszliśmy do niemożliwego absurdu. Uspokój my się, nikomu z nas nic takiego się nie przytrafi.
Idealna wiedza psychologiczna należy do kategorii science fiction. Człowiek jest istotą zbyt żywą, dynamiczną, nieprzewidywalną i zbyt bogatą wewnątrz nie, by taka fikcja psychologiczna była bodaj w przybliżeniu możliwa. Tak jak nie jest możliwa jedynie słuszna interpretacja utworu literackiego czy dzieła sztuki. Absoluty nie istnieją i koniec.
Możliwa jest jednak wiedza psychologiczna nie w pełni doskonała i cząstkowa. Taka, która mówi nam o ludziach wiele, ale nie wszystko; która pozwala zrozumieć ich zachowania głęboko, ale nie zawsze do końca; dzięki której można ludziom pomagać, ale nie we wszystkich kwestiach oraz w mniej lub bardziej ograniczonym stopniu. Tę wiedzę warto studiować i zgłębiać. Bo oczywiście w niedoskonały sposób i cząstkowo, ale pozwala ona jednak nieco lepiej kierować własnym życiem i skuteczniej realizować życiowe cele.
Psychologii nie sposób zarezerwować dla specjalistów i ograniczyć do studiów akademickich i bibliotecznych. Jak świat światem, zawsze młode mamy będą pochylać się nad kołyską, usiłując z uśmiechu lub płaczu dziecka wywnioskować jego samopoczucie, nastrój, a może osobowość lub przyszły charakter. Zawsze chłopcy będą patrzeć w oczy dziewczynom z pragnieniem odgadnięcia: „Chce mnie czy nie chce?" A dziewczyny będą tęsknie patrzeć w obłoki, zastanawiając się bez końca: „Kocha czy nie kocha?" Dopóki ludzkość istnieje, dopóty będą się ludzie raz po raz głowić, czemu są smutni, dlaczego im źle, jak pozbyć się strachu, skąd wziąć przyjaciela i jak spotkać miłość swego życia.
Sprawy uczuć, więzi, intymności, porozumienia, zarówno gdy są naszym udziałem, jak i wtedy, gdy ich nam brakuje, należą wszystkie do szeroko rozumianej nauki psychologii. Jest to dzisiaj dyscyplina wielce rozbudowana i złożona. Niektóre jej działy ocierają się o socjologię, inne o fizjologię, kulturę, etnologię, filozofię, językoznawstwo, sztukę, jeszcze inne o politykę, zarządzanie, pracę. Szczegółowo omawia się te powiązania w podręcznikach i pracach naukowych. Im też głównie poświęcone są uniwersyteckie studia psychologiczne. Psychologia jednak, jak już powiedzieliśmy, jest nie tylko teoretyczną nauką, lecz również systemem praktycznych umiejętności składających się na zbiorowe doświadczenie i indywidualną mądrość życiową ludzi. Doświadczenie to i tę mądrość można i trzeba doskonalić. Warto więc uprzystępniać wiedzę, dzięki której łatwiej zrozumieć siebie i innych, a przez to łatwiej znajdować wspólny język i wspólne cele z tymi, na których nam zależy.
Nie podejmuję się jednak odpowiedzieć na wszystkie pytania i nie obiecuję rozwiązań wszystkich problemów psychologicznych. Osobiście nie przepadam za poradnikami, chociaż doceniam ich przydatność w rozpędzonym współczesnym życiu, w którym tak niewiele mamy czasu na zadumę, refleksję i spokojne uczenie się nowych rzeczy. Wielu z nas chce dotrzeć do celu na skróty. Choć podobno jest to najdłuższa droga od punktu A do punktu B...
Zapraszam więc do niespiesznej i nie usystematyzowanej według akademickich kanonów rozmowy o psychologii takiej, jaką lubię, rozumiem i uprawiam zawodowo. Chcę znaleźć taką odpowiedź na tytułowe pytanie: „Po co nam psychologia?", by nam wszystkim było łatwiej rozpoznać sprawy, obszary i tematy wymagające w naszym życiu jakiejś zmiany i abyśmy pod koniec lektury byli bardziej niż na początku w zgodzie ze sobą.
Kim jesteśmy?
O tym, jak wielką wagę przywiązywali do „poznania siebie samego" starożytni, świadczy napis tej treści na frontonie świątyni Apollina w Delfach. Dwa i pół tysiąca lat temu szczególnie zachęcał do tego Sokrates, co daje mu w pewnym sensie tytuł honorowego ojcostwa psychologii. Od jego czasów rozwinęły się liczne systemy owego poznania. Każdy z nich wnosi coś wartościowego i zwraca uwagę na różne aspekty ludzkiej psychiki oraz kierowanych przez nią zachowań. Z gąszczu teorii i szkół wyłania się coraz bardziej spójny, kompletny i sprawdzalny model psychologiczny człowieka. Oczywiście ta praca poznawcza nigdy nie zostanie całkowicie zakończona. Wraz z pogłębianiem wiedzy o człowieku rozwija się też on sam. Wszystko więc pozostaje w ruchu i podlega ustawicznej zmianie. Nie oznacza to jednak, byśmy nie mogli na moment zatrzymać się i przyjrzeć sobie w taki sposób, aby z takiego modelu psychologicznego wyniknęło coś pożytecznego również dla każdego z nas. Pytanie „kim jestem?" może odnosić się do wielu spraw, od charakterystyki fizycznej czy ról życiowych poczynając, a na wymiarze metafizycznym kończąc.
Pytanie to jest szczególnie interesujące z punktu widzenia tożsamości psychologicznej, tego, co określa daną osobę jako istotę o sprecyzowanych cechach psychologicznych. Jeżeli ktoś często kłamie, nazywamy go kłamcą. Jeżeli ktoś zawsze mówi prawdę, a skłamie tylko raz, to kłamcą raczej nie jest. Podobnie nie jest pijakiem ktoś, kto upił się tylko raz, ani leniem ten, kto raz nie odrobił lekcji.
Człowiek staje się kimś, czyli uzyskuje określoną tożsamość wówczas, gdy powtarza określone zachowanie. Ktoś, kto często kłamie, w końcu staje się kłamcą. Może nim oczywiście przestać być od momentu, gdy przestanie kłamać. Brzmi to tak prosto i łatwo. Z zachowaniami nie jest jednak tak prosto i łatwo. Rzecz opisana została między innymi w teorii uczenia się, a polega na tym, że powtarzanie utrwala dane zachowanie, czyni je coraz łatwiejszym i co więcej, powoduje coraz większą trudność w przypadku zamiaru powstrzymania go lub zmiany na inne. Czas odgrywa tu ogromną rolę. Im dłużej coś praktykujemy, tym trudniej z tym zerwać. Reguła ta dotyczy w równym stopniu kłamstwa i nieodrabiania lekcji co uprawiania sportu, czytania przed snem, jedzenia, picia, rozmawiania przez telefon, obstawiania koni na wyścigach, a nawet depresji, użalania się nad sobą i rozpamiętywania uraz.
Sprawę komplikują dwa fakty. Po pierwsze, na tożsamość składają się wszystkie zachowania - obecne i przeszłe - i po drugie, ludzie posiadają niesamowitą zdolność do uciekania od przyznania się przed sobą (i innymi) do swych złych nawyków. Ktoś, kto notorycznie kłamie - nie chcąc nazwać siebie „kłamcą", bo to brzydkie i niemoralne - może nazywać kłamstwa innymi słowami lub udawać, że są prawdą albo przynajmniej wmawiać sobie, że jest do kłamstw zmuszony, nie jest więc de facto kłamcą. Sztuczki umysłu są niekiedy bardzo wyrafinowane i zadziwiające. Gdy tak się dzieje, komplikuje się sprawa tożsamości człowieka, czyli tego, za kogo dana osoba się uważa. Powstaje konflikt wewnętrzny pomiędzy tym, kim chciałaby być, a tym, kim faktycznie jest.
Rozdarcie pomiędzy wizerunkiem siebie udawanym i prawdziwym może trwać latami. Teoretycznie można nigdy wewnętrznego konfliktu nie rozwiązać. Bywa jednak, że nagle prawda przebije się przez jakąś szczelinę w pancerzu i człowiek odważy się przyznać, że jest, powiedzmy, kłamcą. Często w takich momentach, w desperackim odruchu obronnym, człowiek przybiera następującą postawę: „A więc jestem kłamcą. Taka jest moja natura. Taką mam osobowość." Desperacja każe powoływać się na przyczyny, za które można nie ponosić odpowiedzialności. Cechy natury lub osobowości przypisuje się wszak takim niemożliwym do kontrolowania czynnikom, jak geny czy astrologia. Nie można tej argumentacji odmówić zręczności. Aż szkoda, że trzeba ją odrzucić. Tak świetnie by wyjaśniała wszystkie ludzkie defekty i niegodziwości, podobnie zresztą jak zalety i akty wzniosłego człowieczeństwa. Niestety, tego komfortu nie możemy sobie zapewnić. Przecież kłamca, złodziej, hazardzista czy pospolity leniuch, wszyscy zapracowali na swą niepochlebną tożsamość uporczywym powtarzaniem takich, a nie innych zachowań. To, co chcemy nazywać „naturą", wynika wszak z dokonywanych wcześniej wyborów.
Słowo „wybór" sugeruje tu świadomą decyzję dotyczącą własnego postępowania. Słusznie niektórzy to kwestionują. Słusznie też uważamy, że zmiana „natury", czyli utrwalonego sposobu postępowania, jest trudna. Nie jest jednak, jak niektórzy utrzymują, niemożliwa. Wybory dokonywane w przeszłości nie przesądzają o wyborach, jakie podejmiemy dziś i jutro. Wiele instytucji opiera się na założeniu reformowalności ludzkiej „natury", na przykład szkoły specjalne, domy poprawcze, więzienia, oddziały odwykowe. Wszyscy znamy ludzi, ba, niemal wszyscy należymy do tych, którzy coś w swych zachowaniach, nawet najbardziej nawykowych lub nałogowych, zmienili. Przecież zmiana to nic innego, jak wyuczenie się czegoś nowego, co skutecznie i trwale zastąpi stare. W odniesieniu do zachowań należy to rozumieć tak, że ktoś zaprzestaje jakiegoś sposobu postępowania i w zamian postępuje inaczej. Właściwie dopiero wtedy, gdy stoimy przed alternatywą i jesteśmy w stanie świadomie rozważyć swą decyzję, możemy naprawdę mówić o „wyborze". Niemniej jednak, wcześniejsze działania nie spadły na nas z nieba, podejmowaliśmy i realizowaliśmy je sami.
Istotnie bywa tak, że do pewnych działań popychają nas okoliczności, wpływ silniejszych od nas ludzi oraz pragnienie zaspokojenia natychmiastowych zachcianek. Stopniowo nabieramy tożsamości określonej przez te działania. One z kolei utrwalają się jako charakterystyczny dla nas sposób postępowania, co jeszcze bardziej umacnia daną tożsamość. Gdy na przykład z lęku przed karą lub inną przykrością ktoś coraz częściej kłamie, to w końcu staje się kłamcą i potem, nawet w sytuacjach, w których absolutnie nic nie zagraża, osoba ta kłamie dalej. Znalazła się w niewoli swego przyzwyczajenia.
By dokonywać prawdziwych wyborów, niezbędna jest wolność. Wolność jest świadomością różnych możliwości działania. Gdy ktoś działa według odruchów lub przez bierne naśladownictwo albo gdy nie potrafi dostrzec żadnej alternatywy, nie jest wolny. Chociaż jest to paradoks, bo wszystkim dany jest potencjał wolności, są ludzie, którzy nigdy go nie odkryją i nie zrealizują. Wolności nic nie gwarantuje. Nie osiąga się wolności raz na zawsze. Każdy wybór, aby był prawdziwie wolny, wymaga każdorazowo świadomości alternatyw i rozwagi opartej na ich ocenie, na przewidywaniu skutków i swoistej „kompatybilności" z własną tożsamością.
Kim więc jesteśmy? Kim jest ta istota, która o sobie mówi: ja. Jest to sumaryczna deklaracja świadomości siebie, a więc tych wszystkich ja, którymi kiedyś byliśmy i już nie jesteśmy, ale też ja aktualnych i tych, które dopiero z nas się wyłonią. A wyłonią się, podobnie jak ja dotychczasowe, w zależności od tego, jak będziemy postępować, co będziemy myśleć, mówić i robić. Człowiek, który czyni dobrze, jest dobrym człowiekiem. I na odwrót, ten, co czyni źle, jest „zło-czyń-cą". Nie chcę innej definicji. Pójdźmy dalej: ktoś, kto chce i stara się czynić dobrze, a mimo to czyni źle -dla innych bądź dla samego siebie - jest dla mnie człowiekiem chorym w sensie psychologicznym.
Nie proponuję mu wszczepiać nowego serca czy nowej duszy, proponuję go leczyć. Powinnam raczej powiedzieć: proponuję pomoc w wyzdrowieniu i na uczeniu się czynić dobrze - dla siebie, dla innych, w ogóle - gdy tego pragnie. Dopóki człowiek żyje, zmiana jest możliwa.
Cierpienia psychiczne
Cierpienia psychiczne spotykamy na każdym kroku. Są - i chyba zawsze były - wszędzie tam, gdzie żyją ludzie. Ból zagnieżdża się w czyjejś duszy, bo ktoś drogi odszedł, komuś przyszłość wydaje się złowroga, kogoś nagle ogarnia strach, a kogoś innego zazdrość. Co rano widzę też inne cierpienie: głodu, upokorzenia i trwogi w oczach rumuńskiego chłopca kaleki, żebrzącego na skrzyżowaniu ulic, którymi dojeżdżam do pracy. Cierpienie braku nadziei słyszę w słowach „nie warto" wypowiadanych przez czterdziestoletnią kobietę, którą usiłuję przekonać, by nie rezygnowała z szukania pracy. Cierpienie pokazują nam każdego dnia w telewizji i opisują w gazetach, gdzie pełno jest doniesień z wojen, katastrof i zamachów.
Cierpienie psychiczne nazywamy czasem chorobą duszy, bólem istnienia, nieutulonym żalem. Różne bywają jego odmiany i nie można o wszystkich mówić naraz. Gdy cierpienie wynika z konkretnej sytuacji, w której ktoś stał się ofiarą krzywdy, gwałtu, przemocy, nadużycia, poniżenia - to wprawdzie boli, ale ofiara ma zawsze jakąś furtkę, przez którą może próbować uciec. To są cierpienia uzasadnione. Bywają jednak cierpienia wrośnięte w głąb duszy, od których nie ma donikąd ucieczki. Przynajmniej tak się wydaje. Stanowią część własnego ja. Tym cierpieniem samemu się jest. Ktoś dotknięty nim mógł nawet nie być nigdy przez nikogo zraniony. Może nie wybuchła przy nim żadna bomba ani nie padł żaden strzał. Ktoś taki nawet nigdy nie musiał zostać sam w ciemnym pokoju. Dla innych może ów cierpiący być przysłowiowym dzieckiem szczęścia. Lecz nie jest nim dla siebie. Cierpi z powodów, których nikt nie odgadnie. Nie chroni go ani dobre zdrowie, ani wielka uroda, ani bogactwo materialne. Trochę mogą pomóc dobrzy rodzice, ale stuprocentowego zabezpieczenia przed cierpieniem duszy też nie dają. Udręki psychiczne dotykają biednych i bogatych, nisko i wysoko urodzonych, zdrowych i chorych, pięknych i szpetnych. To jeden z paradoksów skomplikowanej psychiki ludzkiej.
Człowiek, który nosi w sobie takie cierpienie, całym sercem go nie chce. Odrzuca je jako zbędny balast, chce się od niego wyzwolić. Lecz im bardziej się szarpie, tym cięższy się staje ten balast. Człowiek wciąż myśli o swym niechcianym cierpieniu, a ono zamiast zmaleć, powiększa się, rozrasta, ogarnia szerzej i drąży głębiej. Zatem człowiek taki jeszcze bardziej swe cierpienie przemyśliwa i rozpamiętuje, a ono wciąż bardziej i bardziej pochłania to, co jeszcze w tym człowieku zostało poza cierpieniem. Tymczasem w rzeczywistości nic i nikt tego cierpienia człowiekowi nie narzuca. Bierze się ono znikąd albo raczej z siebie samego. Człowiek sam na to duchowe cierpienie pozwala i mości mu miejsce w swej duszy, sam je podsyca, sam Podtrzymuje.
Cierpiętnik może znajdować się na przykład nad cudownym morzem i spacerować po jedwabistym piasku; z radia może płynąć „Sonata księżycowa" o słodyczy uciszającej huragany; obok może być ktoś, kto naprawdę kocha i chce dawać szczęście; ale to wszystko na nic. Jeżeli ktoś chce cierpieć, będzie cierpieć. Wbrew logice, rozumowi, realiom życia.
Ktoś powie, że opis ten zbyt surowo traktuje obolałych ludzi, że jest niesprawiedliwy i okrutny. Wszak zdarzają się wrażliwcy psychiczni, szaleńcy, samobójcy i autyści, których kondycja może wynikać z jakiegoś defektu w mózgu lub z innych przyczyn leżących poza ich wpływem. Każe im cierpieć coś, nad czym nie panują. Na pewno tak. Jednak przyznajmy, że jeżeli nie ma widocznego „powodu" do cierpienia-jakiejś niekwestionowanej opresji lub krzywdy-to patrząc z zewnątrz można sceptycznie podchodzić do pewnych cierpień i postrzegać je jako dobrowolny, choć może pozaświadomy, wybór. Jednak wybór. Bo są cierpiący, ale są też cierpiętnicy.
To prawda, że ci ostatni strasznie nie lubią mówienia im o wyborze. Pragną, aby im wierzyć i współczuć. Co więcej, uważają swe psychiczne tortury za wyższy gatunek cierpienia niż pospolity głód, ból fizyczny czy realne zagrożenie życia. Tamto jest banalną prozą, ich cierpienie wyrafinowaną poezją. Tamci cierpią ciałem, oni duszą. Głodny przestaje cierpieć, gdy się naje; bity - gdy uniknie ciosu. Chory na duszę zaś będzie cierpieć niezależnie od wszystkiego.
Chorzy na duszę jesteśmy po trosze my wszyscy. W każdym razie w ciągu życia wszystkim zdarza się przechodzić przez rozmaite odmiany cierpień psychicznych. Przed chwilą mówiliśmy niezbyt życzliwie: „cierpiętnicy", teraz stwierdzamy, że dotyczy to niemal każdego. Jak to właściwie jest? Rzecz polega na tym, że sprawa dotyczy większości, ale w niejednakowym stopniu. Niektórym po prostu zdarza się, że chwilowo sobie nad czymś tam pocierpią i potem znów wypływają na spokojne wody; innym zaś ból i niepewność towarzyszą zawsze. Pod względem cierpienia, jak pod wieloma innymi względami, ludzie się różnią. Na jednym krańcu skali znajdują się osoby z urodzenia i losu promienne, na drugim krańcu obciążone chroniczną udręką, a pośrodku jest cała reszta. Stanowi ją ogromna większość nie na tyle cierpiących, by oszaleć, i nie na tyle wolnych od cierpienia, by ich pogody ducha nic nigdy nie zmąciło. Każdy człowiek jednak, niezależnie od nasilenia bólu, może być nastawiony albo na zachowanie status quo, albo - na zmianę.
Psychologię interesują cierpienia duchowe zarówno chwilowe, jak i chroniczne. Chcemy na ogół poznać naturę cierpienia, ale jeszcze bardziej chcemy pomóc się od niego uwolnić, przynajmniej częściowo. Czyli tak naprawdę interesuje nas zmiana. Ponieważ dotyczy drugiego człowieka, pomoc psychologiczna prowadząca do zmiany stanowi swoistą ingerencję w cudzy świat wewnętrzny. Żeby dusza przestała boleć, trzeba dostać się w głąb tego bólu, obejrzeć go dokładnie, sprawdzić, co go właściwie powoduje, i potem szukać sposobów przynoszących ulgę. Do niczyjej duszy nie sposób dostać się bez woli i udziału cierpiącego. Psychologię zatem musimy uprawiać wspólnie: terapeuta razem ze swym pacjentem. A właściwie inaczej: psychologię powinien raczej uprawiać ten, kto potrzebuje pomocy i pragnie zmiany, tyle że pod czujnym okiem i prowadzony opiekuńczą ręką psychoterapeuty. W tej ogromnej większości znajdującej się pośrodku skali znajdują się ludzie, których cierpienia są znośne. Dolegliwe, lecz do wytrzymania. Lub nie do wytrzymania, ale przez stosunkowo krótką chwilę, a potem już znowu jest dobrze. Tych nawet psychoterapeuta nie musi prowadzić za rękę. Im może wystarczyć zaduma nad własnym doświadczeniem lub doświadczeniem innych, od których zechcą się nauczyć myśleć i postępować po nowemu, tak by mniej cierpieć lub w ogóle od cierpienia się wyzwolić. Zmiana jest bowiem możliwa pod wpływem różnych czynników. Zmiana bez niczyjej pomocy również jest możliwa.
Zmiana psychologiczna, a więc uwalnianie się od cierpień duchowych, może się dokonać - z czyjąś pomocą lub bez niej - ale jedynie z własnym zaangażowanym udziałem danego człowieka. Choćby terapeuta był nie wiem jak wybitny czy charyzmatyczny, cierpiąca osoba musi sama wykonać niezbędną pracę. I to nie tylko w sensie punktualnego przychodzenia na terapię i posłusznego poddawania się jej procesowi. Kto chce naprawdę uleczyć chorobę swej duszy i zmniejszyć cierpienie, musi się w to zaangażować czynnie, twórczo i odważnie. Jeżeli takiej postawie będzie jeszcze towarzyszyć wzięcie na siebie odpowiedzialności za rezultaty (przy założeniu, że pracujemy z odpowiednim terapeutą), to powodzenie jest prawie pewne.
Przyjrzyjmy się, o kim tu właściwie mówimy. O piątkowej studentce, która noce spędza na wyjadaniu wszystkiego z lodówki, by zaraz potem wymuszać wymioty. Mówimy też o kobiecie, która swą samotność i niezgodę na zmarszczki zapija wódką, przypłacając to coraz większymi problemami. Mówimy o mężczyźnie, który chce być dobrym ojcem, ale umie tylko krzyczeć i karać; cierpi więc, gdy syn się od niego oddala i coraz bardziej go nie znosi. A także o innym mężczyźnie, który od dziecka boi się porzucenia, więc całą energię przeznacza na kolejne podboje; i cierpi, gdy uświadamia sobie, że nikogo naprawdę nie kocha. Mówimy o tych z nas, którym doskwiera nuda i jałowość egzystencji. Gdy nic się nie dzieje, nikt nas nie potrzebuje, nawet gdy nic nas nie boli, wtedy też czasem odechciewa się żyć. Nachodzą myśli samobójcze i człowiek zapada się w paraliżującą depresję. Każdemu z nas może się coś takiego przytrafić. Cierpienie ma nasze własne twarze i nasze życiorysy.
Jeżeli mówię o powszechności cierpień, to nie znaczy, że przypisuję nam, ludziom, masochistyczną naturę. Wręcz przeciwnie, wierzę, że nie lubimy bólu, smutku, lęku, poczucia odrzucenia. Kiedy kogoś zaczyna boleć ząb, bierze tabletkę, idzie do dentysty. 1 dobrze robi. Jest to cierpienie nieprzydatne. W bólu zęba nie kryje się żaden głębszy sens. Ból ten nie może się do niczego przydać. Wyłącznie odbiera, nie daje nic.
Jest jednak także inny rodzaj bólu, przez który trzeba nauczyć się mądrze przechodzić. Odróżnianie tych dwóch rodzajów bólu - szkodliwego i pożytecznego - należy do najważniejszych umiejętności, z ja- kich powinno się nas wszystkich egzaminować na specjalnej maturze. Zresztą tak w końcu jest, choć oficjalnie egzaminu z prawdziwej dojrzałości przed żadną komisją nikt nie zdaje. Zawsze się zastanawiałam, co mają wspólnego z dojrzałością kotangensy lub analiza romantycznego poematu. Może trochę mają, ale niewiele.
Na pewno znacznie ważniejszą miarą dojrzałości jest zdolność radzenia sobie z własnym cierpieniem psychicznym. Proszę zauważyć, że nawet nie proponuję, aby ktoś w ogóle go uniknął. Nie wydaje mi się to realne. Nie sądzę też, by było to w dużym stopniu zależne od nas. To, że cierpimy, martwimy się, smucimy i przeżywamy niekiedy bardzo boleśnie nasze koleje losu, jest częścią tego losu. I właśnie dlatego dość ważne wydaje się wyposażenie nas w odpowiednie sposoby zaradcze. Temu właśnie między innymi służy psychologia.
Nerwica jako styl życia
Nerwica, nerwicowiec, neurotyk są dziś słowami potocznymi. Rzadko jednak kryją się za nimi właściwe znaczenia, zgodne z autorskimi definicjami sformułowanymi na początku XX wieku przez wiedeńskiego psychiatrę Zygmunta Freuda. Jego teorie wciąż podlegają coraz to nowej interpretacji i reinterpretacji, ale ponieważ zostały szczegółowo i obszernie opisane przez samego autora (i wielu jego admiratorów oraz krytyków), nie będziemy ich tu omawiać. Ma on swe zasłużone miejsce w historii psychologii między innymi dlatego, że dzięki niemu trwale zadomowiły się we współczesnym języku takie pojęcia, jak właśnie nerwica, psychoza, regresja, ego i superego, libido, mechanizmy obronne i kompleksy, świadomość i podświadomość, przeniesienie i przeciw przeniesienie, psychoterapia, psychoanaliza, perwersja, fobia, natręctwo, uzależnienie, depresja i wiele, wiele innych.
Często powiedzenie o kimś, że jest „neurotyczny" ma charakter epitetu, który może odnosić się do Płaczliwej nastolatki, wstydliwego młodzieńca, niechętnej do seksu żony, zestresowanego biznesmena, który wypala dziennie dwie paczki papierosów. Zasadniczo jednak wyliczone tu przywary nie muszą mieć wiele wspólnego z faktyczną nerwicą. Prawdziwy neurotyk przedziera się przez życie zalękniony, przestraszony, nawet przerażony. Boi się ryzyka, wszystkiego, co nieznane i niepewne, boi się niebezpieczeństw i wszędzie ich wypatruje. Boi się bólu, choroby, a przede wszystkim tego, że mu się „coś stanie", że „nie wytrzyma".
Lęk jest odmianą cierpienia. Bywa tak przejmujący i obezwładniający, że człowiek szukając ulgi może odebrać sobie życie. Ale nawet gdy lęk nie osiąga rozmiarów horroru, człowiek będzie szukać ulgi. Sposoby na zmniejszanie neurotycznego cierpienia nie zawsze prowadzą do samobójstwa, zwykle jednak przybierają formy jakiejś samozagłady, autodestrukcji, samo-niszczenia. Właśnie dlatego uważamy nerwicę za poważne zaburzenie. Nerwicowe objawy - na przykład pamięć o doznanym dawno urazie czy obsesyjny wstyd przed własną nagością lub strach przed lataniem samolotami - same przez się nie stanowią większego zagrożenia dla zdrowia ani życia danej osoby. Zagrożenie stanowią sposoby, jakimi osoba ta stara się zmniejszyć lub złagodzić subiektywne odczuwanie swego cierpienia. Z neurotycznych lęków rodzą się niekiedy napięcia prowadzące do takich chorobliwych strategii obronnych, jak zamraczanie się alkoholem lub otumanianie narkotykami i lekami psychotropowymi, objadanie się po kryjomu czy onanizowanie się w publicznych miejscach.
Neurotyk często skłóca się z otoczeniem i sobą samym nie z powodu neurotycznego lęku, lecz właśnie z powodu różnych obronnych zachowań dających iluzję ucieczki od niego. I nic dziwnego, ludziom trudno zrozumieć czyjąś oczywistą autodestrukcję. Paradoks nerwicy tkwi w tym, że sposoby mające rzekomo dawać poczucie bezpieczeństwa działają na dłuższą metę odwrotnie. Coś, co ma zmniejszyć niepokój, powoduje jeszcze większy niepokój. Jak w klasycznej greckiej tragedii: dokładnie to, czego neurotyk najbardziej chce uniknąć, w końcu sam na siebie sprowadza, podejmując iluzoryczne starania oddalenia niebezpieczeństwa.
Powtórzmy, głównym motywem nerwicy są lęki, które każą przed nimi uciekać. Lęki te są zresztą trudne do określenia. Często człowiek nie wie, czego naprawdę się boi, i nie potrafi nazwać swego strachu po imieniu. Boi się tak bardzo, że nie może spokojnie przyjrzeć się i realistycznie ocenić treści swych najgorszych obaw. Zaczyna więc zachowywać się irracjonalnie. Tak dzieje się z kimś, kto usłyszawszy dziwne stukanie w silniku auta, zamiast zatrzymać się na pierwszej z brzegu stacji obsługi, jedzie dalej i wyobraża sobie najgorsze scenariusze dotąd, aż któryś okaże się prawdziwy. Tak również może być z kimś, kto po całym roku szkolnym w końcu nie idzie na egzamin, z góry przesądzając, że go nie zda. Lub z kimś, kto boi się zabrać głos na zebraniu, chociaż ma coś ważnego do powiedzenia, ale ze strachu milczy, przez co nigdy się nie dowie, czy faktycznie stałoby się to „coś strasznego", czego mgliście się obawiał.
Neurotyk zanadto się boi, by odważyć się sprawdzić, czego się boi i czy to istotnie jest obawa uzasadniona. Słowem, czy faktycznie „najgorsze" się sprawdzi- Zresztą w końcu często się sprawdza, ale bywa tak przeważnie w sytuacjach, w których sami wpływamy na rezultaty. Niewiara w powodzenie przyczynia się do braku powodzenia. Przekonanie o nieuchronności klęski przyczynia się do klęski. Co więcej, gdy klęska nie nadchodzi, neurotyk wierzy w nią jeszcze mocniej i sama ta wiara staje się substytutem klęski. Dla neurotyka nie są ważne fakty i realia. Ważne są wewnętrzne przekonania, własne wyobrażenia, irracjonalne obawy. Tacy ludzie ustawicznie się martwią, chociaż prawdopodobieństwo potwierdzenia się ich obaw może być znikome. To nic, oni martwią się na wszelki wypadek.
To wielki błąd i marnotrawstwo energii martwić się o rzeczy, co do których nie mamy pewności. Przeważnie nie możemy zrobić w sprawie naszych przeczuć i podejrzeń nic konstruktywnego. Nerwicowe lęki wynikają z dziecinnego przekonania, że świat jest lub co najmniej powinien być uporządkowany, przyjazny i dobry. Nagle jednak, pod wpływem jakiegoś zdarzenia czy zasłyszanej wiadomości, pojawia się zwątpienie: otóż być może świat nie jest taki przyjazny, jak by się chciało. Dowodów potwierdzających ten fakt mamy wokół siebie mnóstwo. Ludzie chorują, i to najwyraźniej nie za jakąś karę, lecz z powodu bakterii, wirusów i wiadomych lub niewiadomych przyczyn organicznych; jedni drugim nagminnie wyrządzają przykrości i krzywdy; niektórzy rodzą się kalekami, inni nimi zostają wskutek najróżniejszych wypadków; światem wstrząsają huragany, erupcje wulkanów, trzęsienia ziemi, powodzie, susze, burze i tragedie, do których człowiek sam się przyczynia, jak pożary, wybuchy gazu, katastrofy lotnicze, kolejowe, okrętowe i samochodowe, nie wspominając o wojnach, opresji, niewoli, biedzie. Jak ktoś może w ogóle oczekiwać, iż nic takiego go w życiu nie spotka? Przecież to istny absurd. Zdrowe do tego podejście każe żyć w miarę ostrożnie, a w sytuacji realnego zagrożenia ratować się możliwie najlepszymi sposobami. Zaburzone widzenie sugeruje podsycanie nieustającego lęku, obrażony stosunek do świata, chroniczną podejrzliwość wobec ludzi i wieczne wsłuchiwanie się w najdrobniejsze sygnały zwiastujące rzekome nieszczęście. Na tym z grubsza polegają nerwice.
Ważniejsze od tego, co myślimy, jest to, co czujemy. Między jednym i drugim jest zresztą pewien związek, ale temu poświęcimy uwagę nieco dalej. Tymczasem spójrzmy na bezpośrednią zależność między emocjami, wzruszeniami, uczuciami a zachowaniami i czynami. Zagniewana mama podnosi na dziecko głos lub daje klapsa. Zasmucone dziecko płacze. Zazdrosny mąż robi awanturę. Zakochana dziewczyna odwzajemnia pieszczotę. Wystraszony człowiek ucieka lub atakuje. I tak dalej. Każda z tych reakcji mieści się w ramach psychologicznej normy. Można oczywiście za pomocą ćwiczenia charakteru, wychowania i ucywilizowania nauczyć się hamować „naturalne" odruchy i wtedy ludzie, reagując całkiem adekwatnie i prawidłowo na różne sytuacje, mogą na przykład zupełnie wyeliminować ze swych zachowań takie spontaniczne reakcje, jak bicie, przemoc, krzyk, używanie obraźliwych słów czy też, z drugiej strony, gesty czułości, wylewność, głośny płacz, wielką radość czy nawet zwykłe ciche łzy. To jednak jest raczej przedmiotem savoir vivre'u i tak zwanej kindersztuby, no i oczywiście norm obowiązujących w danej kulturze. Psychologia co najwyżej pomaga poznać i zrozumieć związki między sytuacjami i sposobami reagowania na nie przez różne osoby.
Od żadnego psychologa nie należy oczekiwać całkowitego rozwiązania problemów osobistych. Można jednak dzięki czyjejś kompetentnej pomocy bardziej wnikliwie przyjrzeć się swym problemom. Można skierować uwagę na istotne sprawy, od których zależy mądrzejszy sposób reagowania. Można spróbować ulepszyć swój styl życia przez rozpoznanie własnych lęków i nauczenie się skuteczniej im przeciwstawiać. Aby znaleźć właściwe odpowiedzi, trzeba najpierw zadać właściwe pytania. Niektóre pytania są mądrzejsze, inne nie tak bardzo.
Ja osobiście za niezbyt przydatne uważam pytanie: „Dlaczego?" „Dlaczego jesteś zła?" - „Bo nie jest tak, jak chcę." „Dlaczego ci smutno?"-„Bo nie mam przyjaciół." „Dlaczego tak dużo pijesz?" - „Bo nie chce mi się inaczej żyć, bo lubię być pijany, mam milion powodów..." Pytanie „dlaczego?" i odpowiedzi na nie dostarczają nam niezbyt użytecznych informacji. Często wyzwalają racjonalizację i chęć logicznego uzasadnienia własnej reakcji czy postawy. A w rzeczywistości wcale nie musi tak być. Znacznie lepszymi pytaniami są: „Co się naprawdę stało?", „Kiedy się stało?", „Jak się stało?" I dalej: „Czego teraz chcę?" i „Jakie są alternatywy?" Można też stawiać kwestię następująco: „Mam problem? Jaki konkretnie? Na czym on polega?" I następnie: „Jak go najlepiej rozwiązać?"
Nerwicowe podejście do życia nie idzie w parze z konstruktywnym działaniem. Neurotyk pozostający w tym stylu życia zajmuje się swymi problemami, człowiek zdrowy psychicznie zajmuje się rozwiązywaniem problemów.
Człowiek psychicznie zdrowy
Dziś nerwica jako styl życia występuje dość powszechnie. Moim zdaniem, jest za to w dużej mierze odpowiedzialna współczesna cywilizacja. Tempo zmian zachodzących w ostatnim stuleciu, zwłaszcza w dziedzinie techniki, jest tak szybkie, że na przystosowanie do nowych warunków po prostu nie mamy czasu. Zanim przyzwyczailiśmy się do roweru, już przesiedliśmy się w samochód. Zanim opanowaliśmy choroby zakaźne, już medycyna kusi przeszczepami większości organów. Jeszcze sto lat temu żyliśmy przeciętnie czterdzieści, pięćdziesiąt lat, dziś ktoś, kto umiera w wieku siedemdziesięciu lat, odchodzi „za młodo".
Czy więc można się dziwić, że tak często gubimy się w labiryncie celów, znaczeń i wartości, że nie umiemy dopasować do nowych czasów starych wzorców pracy, rodziny, małżeństwa, wychowywania dzieci, spędzania wolnego czasu? Nie, raczej można się dziwić, że większości ludzi w końcu jakoś udaje się z tymi wszystkimi zmianami sobie poradzić i żyć w miarę sensownie. Ceną za nazbyt pospieszne przystosowanie jest jednak w wielu wypadkach spore odstępstwo od ideału harmonii psychicznej. Gdzie kto słyszał sto lat temu o „nerwicy szkolnej"? A dziś do wyjątków zaczynają należeć dobrze przystosowani, spokojni i nie mający problemów uczniowie. Nie mówiąc o rodzicach i naturalnie o nauczycielach - skoro o szkole mowa. A może jest tak, że dopiero od Freuda nauczyliśmy się patrzeć na wszystko przez pryzmat zaburzeń neurotycznych i samo to już wystarcza, by wszędzie dopatrywać się nerwic, lęków, fobii i natręctw; a my po prostu w pewnym momencie nauczyliśmy się je rozpoznawać i nazywać. Może faktycznie jest tak, że jeżeli coś nie ma nazwy, to nie istnieje w naszej świadomości? Jeżeli tak jest, to nerwice i im podobne zaburzenia nękały ludzkość zawsze, tylko nie były nazwane i można by pomyśleć, że w dawnych czasach panowała powszechna sielanka, a ludzie pławili się w szczęściu... Z dawnej literatury, bardziej niż z psychologii, wiemy, że tak nie było.
Jednak sądzę, że psychiczne funkcjonowanie człowieka zależy od stopnia i liczby zewnętrznych zagrożeń w postaci nowych wyzwań, możliwości i wyborów. Psychika nadmiernie atakowana zbyt silnymi bodźcami będzie bronić się lękiem, oporem i zaprzeczaniem. Jeżeli nie zapewnimy odpowiednio czułego, mocnego i rozumnego wsparcia, psychika taka zacznie reagować nieracjonalnie, a nawet często szkodliwie dla siebie samej. I to właśnie staje się podłożem neurotycznego stylu życia. Uniemożliwia on pełnię rozwoju osobistego, a neurotyczne lęki i cierpienia pochłaniają energię, której nie można obrócić na właściwe wykorzystanie zdolności, talentów i naturalnych możliwości; "r2eciwieństwem zaburzeń neurotycznych jest zdrowie: Psychiczne, emocjonalne i duchowe. O psychice nerwicowej trochę już powiedzieliśmy, spróbujmy więc teraz scharakteryzować stan, który można nazwać „zdrowiem".
Przede wszystkim, zdrowy człowiek jest odważny. A skoro nie jest zalękniony, jest otwarty i może spokojnie zajmować się otaczającym go światem. Nie boi się nowych sytuacji i potrafi podejmować ryzyko. Nie obawia się podejmowania prób, wyciąga wnioski ze swych porażek i uczy się na błędach. Gdy mu się coś nie uda, nie chce od razu zapaść się pod ziemię, tylko raczej zastanawia się, jak następnym razem uniknąć podobnych kłopotów. Wierzy w siebie i nie wpada łatwo w panikę. Nie boi się wyrażać swoich uczuć i nie traci nad nimi panowania. Zawczasu dostrzega zagrożenia, ale ich nie demonizuje ani nie wyolbrzymia, ponieważ wie, że nic automatycznie nie musi skończyć się katastrofą. Człowiek taki każdą sytuację ocenia realistycznie i jeżeli się martwi, to nie tym, co mogłoby się zdarzyć, lecz tym, co w danych warunkach jest najbardziej prawdopodobne.
Człowiek zdrowy emocjonalnie może sobie naturalnie marzyć i mieć pragnienia, ale zasadniczo jest realistą. Unika myślenia życzeniowego i kieruje się tym, co faktycznie j e s t, a nie co powinno b y ć. Nie oczekuje cudów i wie, że wszystko ma swoją cenę. Liczy się z ograniczeniami i rozumie, że skoro i tak nie osiągnie absolutnie wszystkiego, to lepiej skupić się na tym, co uważa za najważniejsze. Samego siebie również ocenia realistycznie, nie trwoni więc niepotrzebnie energii na dążenie do iluzorycznej perfekcji. Umie cieszyć się swymi sukcesami, nawet jeżeli inni ich specjalnie nie chwalą. W sferze stosunków z otoczeniem zdrowy emocjonalnie człowiek stara się realizować swoje potrzeby, ale nie nadmiernym kosztem innych. Krótko mówiąc, człowiek taki nie wykorzystuje ludzi, nie krzywdzi, nie narzuca swojej woli. Jest zdolny do uczuć miłości, przyjaźni i życzliwości. Potrafi wybaczać sobie i podobnie umie wybaczać innym. Nie ma poczucia niższości ani wyższości, nikim nie pogardza i wobec nikogo nie ma z góry uprzedzeń. Jest tolerancyjny, ale na przyjaciół wybiera sobie tych, z którymi łączy go wspólnota wartości i celów.
Okropny facet? Taki zrównoważony i spokojny, że aż nudny, prawda? Wcale nie, ale coś w naszej odruchowej niechęci do „faceta zdrowego" jest jednak na rzeczy. Podejrzewam, że to pewien szczególny typ neurotyków-ekspansywnych i opiniotwórczych -sam zadbał o ten osobliwy snobizm, aby nie być „normalnym". Wmówili oni sobie i innym, że lepsza jest tak zwana „artystyczna" dusza niż jakaś tam zwykła, i ułożyli nawet cały repertuar zaburzonych zachowań, którymi mierzy się - w każdym razie, oni mierzą -przynależność do wyróżnionej kasty twórczych osobowości. Jeżeli ktoś ma naprawdę duszę artysty - utrzymują-to musi się spóźniać, wypada mu nie skończyć studiów, notorycznie używa słowa na k... i gorszych, dużo pije, pali, narkotyzuje się, nie chodzi do fryzjera 1 dentysty lub wyrabia dziwne rzeczy całkowicie nie-Przystojne w normalnym „nieartystycznym" świecie. Jest to łatwiejsze niż praca nad sobą i próby zmian.
Tymczasem zdrowie psychiczne wiąże się z dojrzałością. Można nawet powiedzieć, że właśnie niedojrzałość i zahamowanie osobistego rozwoju przyda postać owych nerwic. Nie chodzi tu o obwinia nie kogokolwiek, lecz o uświadomienie, że ucieczkowe lub „wygodnickie" poprzestawanie na niedobrych nawykach i zachowaniach destrukcyjnych dla siebie lub innych to nic innego jak szukanie uzasadnień i usprawiedliwień dla niedojrzałości.
Człowiek psychicznie zharmonizowany akceptuje istnienie związku pomiędzy przyczynami i skutkami. Wie na przykład, że nie będzie miał pieniędzy, gdy je wyda; że aby zdążyć na czas, musi wyruszyć odpowiednio wcześnie; jeżeli chce schudnąć, musi mniej jeść i więcej się ruszać. Proste? Owszem, są to sprawy nader oczywiste i większość z nas o nich „wie", dlatego tym dziwniejsze jest, że tylko dość nieliczni naprawdę kierują się nimi w życiu.
Człowiek zdrowy na duszy i umyśle dąży do poprawienia tego, co można poprawić, natomiast sprawy nie podlegające zmianie po prostu akceptuje. Umie rozróżnić te dwie rzeczy: co warto zmieniać, a czego nie. Nie robi tragedii z tego, że jest o parę centymetrów niższy, niż by wolał, ani z tego powodu, że co roku przybywa mu równo rok życia. Zna swoje mocne strony i umie czerpać z nich satysfakcję. Wobec innych ludzi nie jest ani arogancki, ani zbytnio przepraszający.
Zdrowie psychiczne jest ściśle związane z rozsądną samodyscypliną. W swym osiąganiu dojrzałości człowiek poznaje wartości i utrwala przekonania o tym, co się naprawdę liczy i co w ostatecznym rozrachunku jest ważne. Własny system wartości i zasad jest mocniejszy od konwencjonalnego lub narzucanego przez innych. Człowiek taki nie musi bez przerwy udowadniać swej niezależności, ale też nie podporządkowuje się biernie wszystkiemu, co ktoś próbuje mu narzucić. Ma mocny kręgosłup moralny. Przyjmuje to, co jest dobre dla wszystkich, także dla niego samego, odrzuca zaś to, co przynosi szkody. Za swoje poglądy i przekonania ponosi odpowiedzialność. Nie zwala
winy na nikogo za to, jak postępuje, w co wierzy i czym się w życiu kieruje.
Samodyscypliną spełnia ważną rolę w osiąganiu celów i odkładaniu przyjemności na właściwy czas i warunki. Dzięki dyscyplinie, która stanowi nieodłączny atrybut zdrowia psychicznego i dojrzałości, człowiek umie oprzeć się nagłym zachciankom. Potrafi nie ulegać instynktom i impulsom. Mówiąc po prostu, umie poczekać. Dotyczy to wszystkiego, czy będzie to jedzenie, seks, zabawa czy cokolwiek, czego mu się nieoczekiwanie „zachce".
Zdrowy psychicznie człowiek potrafi też odłożyć każde zajęcie, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Nie musi wszystkiego skończyć do najdrobniejszych szczegółów, zanim zajmie się czymś innym. Chodzi o koncentrację, która u dojrzałego człowieka nie pryska pod byle podmuchem i nie wymaga mozołu, by ją wykrzesać. Może nie tyle dojrzałość w sensie moralnym i duchowym, ile dyscyplina, będąca zdolnością podporządkowania swych doraźnych kaprysów ważniejszym długofalowym celom, jest tu pomocna. Zdrowy człowiek kieruje swoim życiem. Człowiek zdrowy nie Poddaje się chwilowym nastrojom, lękom czy innym nerwicowym słabościom.
Zdrowy człowiek słucha innych, ale decyzje podejmuje samodzielnie i bierze za nie odpowiedzialność Nie marudzi i nie narzeka, że musi robić to, co musi Umie pracować i bawić się. Neurotykowi zaś ciężko skupić się na pracy, a gdy nie pracuje, dręczy go po. czucie winy. W rezultacie ani jedno, ani drugie nie przynosi mu zadowolenia. Zdrowy umie jedno i drugie i obydwie rzeczy sprawiają mu przyjemność.
Zdrowy człowiek ma poczucie własnej wartości i szacunek dla siebie. Z godnością traktuje siebie i otoczenie. Nikogo nie poniża, nie obraża i nikomu nie ujmuje znaczenia. Nie musi bez przerwy zabiegać o uznanie innych ani udowadniać, że jest coś wart. Nie wstydzi się swego pochodzenia, rodziców, przekonań ani narodowości czy rasy.
Zdrowy psychicznie człowiek jest produktywny i twórczy w dziedzinach, w których może się zrealizować. Nie zajmuje się uporczywym zdobywaniem
uznania innych, lecz rozwija swe pasje i doskonali talenty. Rozpowszechnił się romantyczny mit, jakoby największe osiągnięcia ludzkości były dziełem neurotycznych geniuszy. Nieprawda. Wielu niezaprzeczalnych geniuszy nie ma żadnych neurotycznych odchyleń. A ci, co je mają, stworzyliby o wiele większe
dzieła, gdyby uwolnili się od swych chorobliwych lęków i obsesji. Można przyznać, że przez krótką chwilę nerwica może niekiedy pomóc w twórczym procesie, ale w końcu każde zaburzenie kiepsko rzutuje na życie człowieka, a więc i na jego pracę.
Człowiek zdrowy psychicznie wie, co czuje, i potrafi swe uczucia wyrażać. Zdolny jest do uczuć silnych i głębokich, czy to będzie miłość, radość, smutek czy gniew. Jest wrażliwy na własne potrzeby i pragnienia, nawet jeżeli nie wszystkie może zaspokoić. Nie udaje, że jest zadowolony wtedy, gdy nie jest. Gniew i rozczarowanie potrafi wyrazić od razu, ale na tyle spokojnie, że przy okazji nikogo nie obraża i nie rani. Nie tłumi ani nie skrywa uraz i dlatego na drugi dzień nie dostaje nagłej migreny lub rozstroju żołądka. Nie eksploduje też co jakiś czas z powodu drobiazgu, który staje się przysłowiową kroplą przepełniającą kielich goryczy. Unika tego dzięki odwadze i gotowości wyrażania swych pretensji z miejsca i wprost. Tak samo zresztą potrafi wyrażać miłość, uznanie, przyjaźń lub współczucie. Sam wie - i inni też wiedzą - co się dzieje w jego sercu i duszy.
Gdy pewnego razu spytano Freuda, na czym polega zdrowie psychiczne, odpowiedział: „Prawdziwie zdrowy człowiek zdolny jest do miłości i pracy."
Człowiek psychicznie zdrowy wie, kim jest, czego chce i w jakim kierunku zmierza. Jest naturalny i spontaniczny. Nie musi za wszelką cenę wywierać wrażenia na innych, nie musi też nikogo zwalczać, zwodzić ani oszukiwać. Bardzo go obchodzi własne życie. Jest w zgodzie ze sobą.
Zmiana
Psychologia nie tylko bada i poznaje prawidłowości ludzkich zachowań, ale również pomaga niektóre z nich zmieniać. Niemało sporów toczy się o przedmiot zmiany psychologicznej, czyli o to, co można zmienić, a czego nie. Znawcy utrzymują, że nie podlegają zmianie takie kategorie psychologiczne, jak osobowość, charakter czy temperament. Można oczywiście dyskutować, co kto rozumie przez te pojęcia i czy faktycznie rodzimy się i umieramy z tą samą osobowością, charakterem lub temperamentem. Zapewne nie będą to sprawy jednakowo oczywiste dla różnych osób. Ja osobiście nie wierzę w sztywność i niezmienność ludzkich natur. Cała moja praktyka wskazuje na coś odwrotnego. Wprawdzie nie zupełnie samorzutnie, bo najczęściej dzięki odpowiedniej psychoterapii, a na pewno dzięki pracy nad sobą, ludzie ze słabym charakterem mogą stać się mocni. Okazuje się też, że to, co u niektórych uważaliśmy za brak temperamentu czy siły woli, wynikało z zastraszenia lub zablokowania potrzeb i pragnień z powodu hamujących przekonań. Wszyscy ludzie, według mnie, niezaprzeczalnie zmieniają się. A zatem, jeżeli część psychologów upiera się przy niezmienności pewnych atrybutów ludzkiej psychiki, to trudno. Nie zamierzam rozstrzygać tej kwestii, wolę raczej szukać możliwości zastosowania psychologii i jej rozlicznych technik do radzenia sobie z problemami, również tymi, które wiążą się z rzekomą „naturą".
Z praktycznego punktu widzenia istotne jest to, że możliwa jest zmiana funkcjonowania - a więc przyjęcie nowych poglądów i nauczenie się nowych zachowań. Zresztą jesteśmy oswojeni z najróżniejszymi zmianami - na lepsze lub na gorsze - jakich dokonujemy sami, oraz tymi, jakie obserwujemy u innych ludzi. Czyż to, co dzieje się z ludźmi w związku z nabywaniem kolejnych umiejętności, nie jest jedną wielką, nieskończenie złożoną zmianą? Przez całe życie gromadzimy doświadczenia, które wciąż na nowo zmieniają nasz światopogląd, wiedzę o sobie i innych, a więc także własny - i niekiedy cudzy - sposób postępowania.
Zdrowie i choroba są przejawami zmian zachodzących w organizmie człowieka. Najlepsze zdrowie można, jak wiadomo, utracić - czasem zupełnie bez własnego udziału, a czasem niemalże „na własne życzenie". Ale z drugiej strony, z wielu chorób można wyzdrowieć, od zaburzeń się uwolnić, z niedobrymi nawykami można zerwać. Nerwicowy styl życia, jakkolwiek się przejawia i jakkolwiek ogranicza czyjeś możliwości, również można zmienić. Wiele pozytywnych zmian wprowadzamy sami, niemal nieświadomie, choć rzadko bez wysiłku. Tak niektórzy w pewnym okresie życia wyzwalają się z nieśmiałości, ktoś uczy się mówić bez jąkania, a jeszcze ktoś opanowuje sztukę kierowania zespołem pracowników, chociaż wcześniej takie wyzwanie w ogóle nie mieściło mu się w głowie. Po zaledwie dwudniowym kursie asertywności pewna uczestniczka, wcześniej chorobliwie potulna i biernie podporządkowana swemu otoczeniu, po powrocie do domu poczuła się „jak cesarzowa", co opisała mi w liście. Są to jej własne słowa i nie wiem, jak się losy tej kobiety dalej układają, ale wierzę, że w swej nowej roli „cesarzowej" mogła się rozsmakować. Najwyraźniej wystarczyło jej parę dni treningu, aby uwolnić się od chronicznej uległości. Widać musiała już bardzo dojrzeć do zmiany swej poprzedniej roli. Zwykle jednak zmiany w naszych zachowaniach są stopniowe, zachodzą powoli, nawet opornie, i często zanim się nowe utrwalą, jeszcze przez czas jakiś powracają dawne nawyki.
Weźmy lęk, który tak bardzo potrafi ograniczać nas w realizacji życiowych przedsięwzięć. Do lęku można się przyzwyczaić - w tym sensie, że czując go umie się go pokonywać; lub też w innym sensie - że się go czuje i mu ulega, rezygnując z podejmowania prób i wyzwań czy po prostu spełniania pragnień. Lęk pierwszy można ująć metaforycznie jako żółte światło na ruchliwym skrzyżowaniu: „Uwaga, przygotuj się. Może być trudno. Skoncentruj się i zrób wszystko, by osiągnąć swój cel." Lęk jest wtedy uczuciem konstruktywnym, wzmagającym roztropność potrzebną do realistycznej oceny sytuacji i przewidzenia ewentualnych trudności po to, aby sobie z nimi poradzić. Drugi rodzaj lęku jest destrukcyjny. To ten lęk, który - niczym popsute czerwone światło włączone na stałe - utrudnia działanie, mówiąc nam: „Stop. Ani kroku dalej. Najlepiej zawróć. Albo po prostu stój w miejscu." Ten drugi lek paraliżuje, odbiera wiarę we własne siły i w efekcie zniechęca do podejmowania wszelkiego ryzyka.
Czy można to zmienić? Ależ tak. Tylko nie należy naiwnie oczekiwać, że nagle, pod wpływem perswazji lub jakichś magicznych zabiegów, przestaniemy odczuwać lęk. Raczej powinniśmy zmienić stosunek do swego lęku. Trzeba go przyjąć jako sygnał ostrzegawczy w obliczu ryzyka, ale sygnał ten nie powinien włączać hamulców, lecz wyczulić ostrożność i uwagę. Tylko tyle. Lęk jest sam przez się niegroźny, groźna jest rezygnacja z działania.
Co jeszcze można próbować zmieniać w swym psychologicznym autoportrecie? Wszystko to, co wiąże się z konkretnymi zachowaniami, czyli tym, co myślimy, mówimy i robimy. Zaraz - ktoś spyta - a co z uczuciami, emocjami, stanami psychicznymi? Czy one w ogóle nie podlegają zmianom? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Właściwie należałoby powiedzieć, ze uczucia są zawsze spontaniczne i w tym sensie nie da się ich kontrolować. Ale z drugiej strony, uczucia zalezą od sposobu myślenia, oczekiwań, stanu ducha oraz dojrzałości człowieka. A zatem, można powiedzieć, że wpływając na ów sposób myślenia, weryfikując własne oczekiwania, rozwijając swą duchowość i dojrzałość, jednak możemy wpływać na życie emocjonalne. Tak więc bezpośrednio uczuciami nie sposób kierować -włączać jedne, wyłączać inne, kontrolować dowolnie emocje, stany i reakcje psychiczne.
Można jednak sprawić, by życie uczuciowe było bardziej harmonijne, bardziej pozytywne i w tym sensie zdrowsze. I oczywiście, możliwa jest też sytuacja od-wrotna: przez nadmierne ambicje, wygórowane oczekiwania, roszczeniowe podejście do ludzi i świata można swe życie emocjonalne zmienić w piekło.
Uwzględniając tę uwagę o możliwości wpływania nawet na uczucia poprzez zmianę przekonań, poglądów i interpretacji faktów, można powiedzieć, iż z psychologicznego punktu widzenia nie ma żadnych ograniczeń uniemożliwiających zmianę w sferze psychologicznej czegokolwiek, co nam się tylko zamarzy. Można wręcz postawić tezę, iż niemożność dokonania zmiany wynika z ciężkich zaburzeń i chorób, że właśnie jednym z kryteriów diagnostycznych depresji klinicznej jest uczucie smutku i beznadziei, którego nie sposób samemu przeobrazić w uczucie entuzjazmu i chęci życia. W przypadku klinicznej paranoi choremu ustawicznie towarzyszy dręczący strach, którego nie uleczymy bez pomocy psychiatry i odpowiednich lekarstw. Natomiast człowiek zdrowy umysłowo i psychicznie to właśnie ktoś, kto jest w stanie - nawet gdy chwilowo popadnie w zły stan - zmienić swe zachowania na lepsze, bardziej pozytywne lub lepiej służące realizacji obranych celów, oczywiście dokonując odpowiednio gruntownych przewartościowań i odpowiednich ćwiczeń. Psychologia pomaga taką zmianę zapoczątkować, ukierunkować i przeprowadzić.
Zastanawiając się nad zmianą psychologiczną/ warto przyjrzeć się ewentualnym przeszkodom. Bywa, że ktoś chce „coś" w sobie zmienić, ale nie wie Stanowi to oczywiście poważną przeszkodę. No bo jak zmieniać cokolwiek, nie wiedząc dokładnie, o co nam chodzi? Ponadto trzeba rozróżnić rzeczy nadające się do zmiany od nie podlegających zmianom. Kasia, lat 17, szukała u psychologa porady, gdy pewnego dnia postanowiła zmienić „wszystko w swoim życiu". Czuła się zagubiona i nieszczęśliwa. Chciała ,się odnaleźć i uporządkować swoje sprawy w szkole i w domu". Ustalenie realistycznego planu działania i sformułowanie najważniejszych celów zajęło Kasi trzy czy cztery długie rozmowy z psychologiem.
Jej mamie też zajęło trochę czasu uświadomienie sobie, że może ewentualnie zmienić swoje własne postępowanie, i to tylko wtedy, gdy odpowiednio usilnie nad tym popracuje, natomiast zachowań Kasi - bez jej woli, udziału i zaangażowania-raczej nie. Mama tymczasem zużywała całą swą energię na wymuszenie zmiany u Kasi zamiast u siebie. Jako że nie przynosiło to większych rezultatów, i mama, i Kasia przeżywały głębokie rozczarowanie sobą nawzajem, kłóciły się bez przerwy, aż w końcu znalazły się na krawędzi bliżej nieokreślonej katastrofy w swej dwuosobowej rodzinie. Dopiero po kilku konsultacjach udało się skłonić obie panie do współpracy, a każdą z osobna do zajęcia się realizacją takich zmian w swoich zachowaniach, które mogły pomóc im obu odzyskać spokój.
Albo weźmy wybuchowy temperament kobiety łatwo wpadającej w gniew. Gdy tylko coś jest nie po jej myśli, natychmiast podnosi głos, nie przebiera w słowach, krzyczy na męża, córki, koleżanki w pracy, kasjerkę w sklepie, nawet na matkę staruszkę, dzięki której nawiasem mówiąc, cały dom jako tako funkcjonuje. Po gwałtownym wybuchu przeważnie czuje się winna, ale z powodu kolejnej frustracji znów wybij. cha. Czy możliwe jest, że przestanie wpadać w furię i zalewać nią otoczenie jak żrącym witriolem?
Obawiam się, że problemem tej osoby nie jest jej impulsywny temperament. Złość i gniew prawie zawsze pokrywają jakieś zranienie, lęk lub wstyd. Gwałtowne wybuchy złości przy byle okazji są symptomem dawno doznanego, przeważnie skrywanego głęboko bólu, który przybiera formę obraźliwych epitetów, gniewnych okrzyków, czasem nawet rękoczynów.
Nie zmienimy tego, czego nie widzimy. Opanowanie gniewnych wybuchów najlepiej zacząć od przyjrzenia się, co kryje się pod wybuchami furii -jaki ból, jakie zranienie, może jakaś dawna krzywda? Nietrudno do tego dotrzeć. W przypadku wspomnianej wyżej kobiety była to bezsilność - przez całe dzieciństwo i młodość - wobec apodyktycznej i identycznie wybuchowej matki, której wtedy jako całkowicie podporządkowana córka nie mogła się przeciwstawić ani w żaden sposób przed matczynym gniewem obronić. Dziś córka odreagowuje uzbieraną przez lata złość w sposób, który nie łagodzi jej dawnych upokorzeń, a wręcz przeciwnie, przysparza nowych przykrości.
Inny przykład, również dotyczący impulsywnej agresji w momentach frustracji: tym razem chodzi o mężczyznę, podobnie terroryzującego otoczenie częstymi awanturami. Wrzeszczy na żonę, obrzuca wyzwiskami współpracowników, tłucze syna, ciska przedmiotami. Z tym że na tego pana nikt w dzieciństwie nie krzyczał, wręcz przeciwnie, otaczała go troskliwa, może nawet nieco nadopiekuńcza atmosfera. Ale już w dziesiątej minucie rozmowy z psychologiem ów mężczyzna zwierzył się, że jest w gruncie rzeczy bardzo ze swego życia niezadowolony. Nie o takim małżeństwie marzył, źle wybrał zawód, pracę ma nieciekawą i nawet wolnego czasu nie spędza tak, jak by pragnął. Chyba jest najbardziej zły na samego siebie, jednak swą złość najczęściej kieruje na innych ludzi. „Może daje mi to poczucie mocy, której najwyraźniej zabrakło mi do pokierowania własnym losem?" - zastanawiał się refleksyjnie już podczas pierwszej rozmowy z psychologiem.
Agresja często maskuje lęk. Na przykład lęk o to, że ludzie nie będą cię szanować, jeżeli okażesz się ustępliwy, miękki lub słaby. Wtedy, w sytuacji konfliktu, gdy ktoś chce postawić na swoim, z miejsca wpadasz w złość i za pomocą agresji - słownej, fizycznej, moralnej - pokonujesz swego wroga. „Wrogiem" przeważnie bywa żona, matka, brat, ojciec, przyjaciel lub własne dziecko. Dotyczy to osób przewrażliwionych na punkcie swego autorytetu. Kiedyś ktoś musiał ich tak bardzo nie doceniać i nie dostrzegać, że aż same zwątpiły w to, czy można uważać je za „ważne" osoby. A że każdy w głębi duszy chce być dla swych bliskich „ważny", może też uznania domagać się siłą.
Agresywne zachowanie można zmienić w spokojne i opanowane zarówno w przypadku tego ostatniego Pana, jak i w opisanych wyżej innych przypadkach. Psychologia, oczywiście, może w tym pomóc. Zmiana zachowań zależy jednak nie od psychologa, lecz od każdego z nas. Psycholog ułatwia dotarcie do źródeł , ale do nas i tylko do nas należy praca nad nauczeniem się bezpiecznych reakcji na frustracje i konflikty. Samo zrozumienie, skąd biorą się wybuchy agresji niczego nie zmieni. Konieczny jest trening w dziedzinie reakcji nieagresywnych, w mówieniu niepodniesionym głosem, w używaniu nieobrażliwych słów, w ustępowaniu czasami innym, w negocjowaniu rozwiążą wymagających kompromisu i tak dalej.
Ten drugi etap zmiany, nazywany „behawioralnym", który polega na nauczeniu się nowych zachowań, bywa niedoceniany. Wielu ludzi przypisuje psychologii i psychologom magiczne działanie, wierząc złudnie, że z chwilą gdy zrozumieją motywy postępowania, cel psychoterapii zostanie już osiągnięty, Że pożądana zmiana pójdzie automatycznie w ślad za zrozumieniem problemu. Tymczasem właśnie dopiero od tego momentu rozpoczyna się wcale nie magiczny, lecz bardzo realny, żmudny i dość wymierny proces zmiany osobistej.
O tym, że są przeszkody utrudniające zmianę, już wspomnieliśmy. Niewiara w siebie, obawa przed ryzykiem, lęk przed niepowodzeniem, niepewność własnych dążeń, przywiązanie do swych słabości i wad, lęk przed nowym, kompleks wyższości i nadmierna pycha - oto najczęstsze bariery blokujące gotowość do zmiany lub jej przeprowadzenie. Znalazłszy się w ich pułapce, niektórzy ludzie „wolą" być niezadowoleni, nawet nieszczęśliwi, byle niczego nie zmieniać.
Bardziej szczegółowo pomówmy o jeszcze jednej poważnej przeszkodzie utrudniającej zmianę psychologiczną. Wiara w charakterotwórczą rolę znaków zodiaku, a także w horoskopy i wróżby - jeżeli przekroczy konwencję żartobliwej psychozabawy i przybierze wagę wyroczni - może, niestety, zatrzymać człowieka w bezruchu, zahamować jego rozwój psychologiczny i uniemożliwić wszelką zmianę. Stanie się tak naturalnie w skrajnym przypadku całkowitego podporządkowania rzekomej mowie gwiazd wyrażanej bądź to przez profesjonalnych astrologów, bądź też przez żurnalowych wróżbiarzy i chałturników wszelkiej maści masowo oferujących zodiakalne lub karciane przepowiednie.
Uważam za znamienne, że jako psychoterapeutka mam najwięcej niepowodzeń zawodowych z osobami, które bardzo silnie przywiązane są do swych zodiakalnych portretów. „Nie wybaczę nigdy memu ojcu, bo jestem Skorpionem, a Skorpiony, jak wiadomo, są mściwe i nie zapominają do końca życia" -oznajmił mi w trakcie terapii pewien pacjent. I co dalej? Jednak po coś do mnie ten człowiek przyszedł. To jemu jest źle i smutno, że od lat z własnym ojcem nie rozmawia. Jak komuś takiemu pomóc? On nie ruszy z miejsca. Kamień, głaz, skała. Załóżmy, że ojciec wyciągnąłby do niego rękę, ale też nic by z tego nie wyszło. Wszak Skorpiony nigdy nie przebaczają...
Albo weźmy przykład kobiety, która jest Baranem, no i przytrafiło jej się spotkać na swej drodze Raka. Baran jest przebojowy, odważny, ryzykancki, a Rak odwrotnie. „Nigdy się nie zgodzimy" -z żalem skarży mi się owa Baranka i właściwie jedynie na podstawie zodiakalnych bredni zrywa z panem Rakiem i zostaje sama. Nic nie pomogły moje usilne starania, by z gwiazd sprowadzić tę panią na ziemię i ustalić, co ewentualne w tym Raku było nie tak, jak ona by chciała. Ona była artystką, co Baranom w końcu często się zdarza,
ale, o dziwo, pan Rak też był na swój sposób artysta bo pisał do niej piękne miłosne listy i lubił malować pejzaże. Niby miał być, jak to Rak, nudnawym domatorem, a tymczasem został pilotem i w jednym miesiącu nocował w trzech lub czterech miejscach na świecie. Ale Rak to Rak, a Baran to Baran i z miło zapowiadającego się romansu, niestety, wyszły nici. Skądinąd wiem, że Rak nadal tęskni do pani Baranki, ale ona - głucha na logikę i życzliwość przyjaciół, a co gorsza, na głos własnego serca - pozostaje uparcie wsłuchana w gwiezdne imperatywy. Czyż to nie bezsens, tak siebie ograbić z możliwości rozwoju i stawania się kimkolwiek się zapragnie?
I wreszcie ostatni, choć bynajmniej nie najbłahszy, rodzaj utrudnień blokujących wprowadzenie zmiany osobistej. Do zmiany mogą nas zniechęcać inni ludzie. Ktoś zacznie się wyśmiewać z naszych usiłowań, ktoś inny będzie odradzać zaplanowaną przez nas zmianę jako odstępstwo od „normy", a jeszcze ktoś inny zechce nam wmówić, że nam się i tak nie uda. Ludzie mogą też zawstydzać z powodu pójścia do psychiatry lub psychologa, ponieważ w niektórych środowiskach wciąż panuje dość prymitywne przekonanie, że człowiek powinien być „twardzielem", co to sam sobie musi poradzić z wszystkimi problemami. Ci sami ludzie lubią kandydatom do psychoterapii przyklejać różne niepochlebne etykietki w rodzaju „wariat", „czubek" lub bodaj „jakiś nienormalny". Źle, oczywiście, jeżeli to skutkuje jako hamulec blokujący przed poszukiwaniem ewentualnej pomocy. Hamulec ten może być zaiste potężny, bo działa również u wielu osób jako swoista autocenzura, która powstrzymuje przed pójściem do poradni lub nawet przed zakupem poradnika psychologicznego w zwykłej księgarni. Wszystko z obawy, by ktoś nie uznał nas za osobę niezaradną lub zaburzoną.
Zmiana... Zmiana osobista, psychologiczna-nawet jeżeli już dobrze wiemy, co chcemy zmienić i jak to osiągnąć -bywa niełatwa. W swych zachowaniach, w podejściu do różnych spraw i sposobie myślenia o nich, człowiek trochę przypomina „wańkę-wstańkę", zabawkę, która uparcie powraca do wyjściowego położenia nawet wtedy, gdy bardzo mocno odchylamy ją w którąś stronę i nawet wtedy, gdy dość długo i mocno trzymamy ją w tej odchylonej pozycji. Czym jest to „wyjściowe położenie", skąd się bierze i co je kształtuje - porozmawiamy w następnym rozdziale.
Ja
Oto rodzi się dziecko. Jedno lekko przychodzi na świat, inne z trudem. Jedno dziecko dostaje zdrowe i mocne geny, innemu przytrafiają się geny z defektem. Jednemu od pierwszej minuty na tym świecie wiedzie się dobrze, inne spotykają krzywdy, cierpienia i trudności.
Dziecko dzieckiem, ale każde ma jeszcze rodziców. Rodzice mogą trafić się dobrzy, mądrzy i dojrzali albo przynajmniej mogą mieć dostęp do kogoś takiego, u kogo uzyskają pomoc przy wychowywaniu swego dziecka. Ale może być inaczej. Rodzice mogą być niedojrzali, niespecjalnie zainteresowani swym dzieckiem ani rodzicielstwem, no i zupełnie nieprzygotowani do życia w rodzinie.
Jak widzimy, mnóstwo może być wariantów i kombinacji czynników wpływających na rozwój dziecka, a więc także na rozwój tego, co potem u dorosłego człowieka nazwiemy „osobowością". W XIX i na początku XX wieku uważano, iż po ukształtowaniu się w ciągu pierwszych lat życia osobowość zastyga jako mniej więcej trwały zbiór cech psychologicznych, który nie ulega zmianie do końca życia. Niektóre słowniki psychologiczne podają definicję osobowości jako systemu motywów kierujących zachowaniami człowieka jego reakcjami na otoczenie i zachowania innych ludzi. Takie ujęcie sugeruje również pewną sztywność o systemu: raz niepowtarzalnie uformowany, trwa wraz z osobą po kres jej życia.
Jednakże nie wszystkie kwestie dotyczące psychologicznego rozwoju człowieka zostały rozstrzygnięte. Obecnie na przykład toczy się dyskusja nad tym, co i w jakim stopniu ma większy wpływ na formowanie osobowości: natura czy kultura, ale nikt nie ma wątpliwości, że znaczenie ma jedno i drugie. Można oczywiście spierać się w nieskończoność, czy odpowiednim wychowaniem da się zmienić naturę lub czy natura jest w stanie ochronić przed niedostatkami wychowania. Tego sporu jednoznacznie nie sposób rozstrzygnąć, przede wszystkim dlatego, że ludzi jest tak wielu, każdy człowiek stanowi niepowtarzalny przypadek, a przy tym liczni z nas stanowią wyjątki potwierdzające wszelkie możliwe, również sprzeczne ze sobą, reguły.
Inną kwestią jest pytanie o niezmienność osobowości. Odpowiedzi i argumentacje zależeć będą od definicji i rozumienia tego pojęcia. Można oczywiście uznać, że osobowością jest właśnie to, co się nigdy nie zmienia. Co zatem? Na przykład, sposób reagowania na frustrację. Czy możliwe jest, by choleryk przestał wybuchać, gdy spotka go coś irytującego? Uważam, ze tak. Jak już wcześniej pisałam, można się nauczyć hamować wybuchy. Co więcej, można to zrealizować nawet w podeszłym wieku.
A może jednak jakaś część ja danej osoby, tak jak kolor oczu, nie zmienia się nigdy? Taka na przykład część, która powstała z uzbieranych we wczesnym okresie życia przekazów, przeżyć i doświadczeń, jakie potem utrwaliły się w postaci wyznawanego systemu przekonań, czyli najgłębszych przeświadczeń i poglądów. A więc taka, która mówi o tożsamości emocjonalnej, moralnej i duchowej danej osoby. Możliwe. Coś każe mi przyjąć tę koncepcję, bo widocznie jest ona przydatna do podkreślenia niepowtarzalności jednostki, o której jestem głęboko przekonana.
Przychodzą mi jednak do głowy budujące rezultaty oddziaływań edukacyjnych, terapeutycznych lub wychowawczych, dzięki którym wcześniejsi kryminaliści, ludzie o antyspołecznym systemie wartości, odzyskują (lub uzyskują) pełne człowieczeństwo, wrażliwość moralną i dojrzałą zdolność do odpowiedzialności. Wiem to na podstawie może nielicznych, ale najzupełniej autentycznych przykładów moich własnych pacjentów spotkanych na leczeniu odwykowym w trakcie odbywania kary więzienia lub wkrótce po jej odbyciu. Ci właśnie ludzie wydają mi się żywymi dowodami na możliwość zmiany osobowości. Z agresywnych brutali i roszczeniowych egocentryków wielu przeobraziło się w osoby życzliwe światu, godne szacunku i zaufania. Fakt, że pomogli im w tej przemianie inni ludzie, odpowiednia terapia, edukacja oraz dostępne systemy wsparcia duchowego, moralnego i społecznego, tylko potwierdza tezę, że zmiana, choć nie jest łatwa, jest możliwa. Pytanie nasze dotyczyło tego, czy można zmienić w sobie to, co wydawało się lub wydaje raz na zawsze uformowane. Myślę, że można.
Z drugiej strony, spotykamy ludzi, którym czas i życie dodały lat, łysin, nowych kilogramów, kont w banku kalejdoskopu doświadczeń i przeżyć, a oni, jak gdyby nigdy nic, wciąż pozostają dokładnie tacy sami, jak w czwartej czy siódmej klasie. Te same reakcje, zachowania, sposób myślenia, postawy i przekonania.
Nieprzypadkowo nasunęło mi się tu skojarzenie z czwartą czy siódmą klasą. Kiedyś zaobserwowałam fenomen niezmienności pewnych osób właśnie podczas wspominkowego spotkania kolegów z tej samej klasy. Niektórych uczestników dotyczyło to z pewnością. Właśnie oni jakby zastygli w rolach kilkunastoletnich uczennic i uczniów, jakby poza spatynowaną fasadą ich dorosłego wyglądu wciąż schowany był tamten nastolatek sprzed kilkudziesięciu lat.
Nie chodzi mi o wartościowanie ani ocenę. Skoro nie zmienili się, to dobrze. Albo niedobrze. Absolutnie nie o to chodzi. Rozważamy kwestię niezmienności lub zmienności osobowości człowieka. Na razie wiemy, że osobowość może się zmieniać lub też może się nie zmieniać. Tak przecież w życiu bywa i przykłady obydwu ewentualności łatwo znaleźć wokół siebie.
Pozostaje do rozstrzygnięcia druga kwestia. Mianowicie, od czego zmiana osobowości zależy? Czy jest zjawiskiem spontanicznym i niezależnym od człowieka? A jeżeli byłaby zależna od nas, to czy warto nad własną osobowością pracować, czy może lepiej zostawić ją w spokoju mówiąc - jak zresztą wielu to czyni: "laki już jestem i nic na to nie poradzę." I wreszcie, w jakim kierunku należałoby osobowość kształtować, by miało to sens i przyniosło pożytek?
Zmiana osobowości rzadko bywa samorzutna i spontaniczna. Zwykle zapoczątkowuje ją przełom lub kryzys. Jeżeli los (przypadek, własna decyzja lub jakiś splot okoliczności) sprawi, że człowiek zostanie poddany ciężkiej próbie i przejdzie ją w sposób pozytywny, nie załamując się i nie poddając, to wierzę, że wyjdzie z tej próby z osobowością inną niż poprzednia Właśnie to mam na myśli, mówiąc, iż sama przez się osobowość się nie zmienia. Ale może się zmienić jeżeli człowiek podejmie rewolucyjną decyzję i konsekwentnie ją zrealizuje.
Na ogół nie podejmujemy działań, zwłaszcza trudnych, jeżeli nie uznamy, że obróci się to w końcu na dobre. Nie ma to nic wspólnego z pospolitą interesownością ani egoizmem, lecz raczej z inteligencją i systemem wartości. Szlachetny, duchowy lub altruistyczny system wartości może dokonać cudów w podpowiadaniu ludziom wzniosłych dążeń i dodawaniu natchnienia w drodze ku szczytnym celom. Osobowość sobka i tchórza może pod wpływem wiary w wielkie idee przeobrazić się w osobowość ofiarną i bohaterską.
Jest tu jednak pewien problem. System przekonań kształtuje się na ogół bez udziału woli i raczej bardzo , wcześnie w życiu. Nabywamy go bezwiednie. Jak nauki higieny osobistej czy upodobań smakowych. To, czym nas karmią mama i tata, powoli przyjmujemy jako „swoje" i wchłaniamy w postaci głęboko zakorzenionych cech osobowości. Dlatego sami z siebie nie zaczniemy kwestionować owego systemu dobra i zła, bo w ciągu pierwszych ważnych lat rozwoju wchodzi on do zestawu naszych własnych cech, w które nawet nie mamy wglądu. A przecież, by osobowość się zmieniła trzeba ten głęboko wdrukowany system podważyć i uznać że inny byłby lepszy. I tego innego zacząć się uczyć.
Do tego właśnie potrzebny jest wstrząs, przełom, kryzys. Osobowość można bowiem zmienić pod wpływem przeżycia, które nami głęboko poruszy, czy to zadając ból, czy wzbudzając ogromny lęk, czy wprowadzając w naszą egzystencję jakieś inne znaczące cierpienie. Tak na przykład dochodzi do zmiany osobowości człowieka nieodpowiedzialnego, gdy odczuje na własnej skórze bolesne skutki swej samowoli lub lekceważenia norm. Niezdany egzamin dość skutecznie uczy pracowitości osobę leniwą. Nieuwagę podczas jazdy łatwo wybiją z głowy konsekwencje, jakimi może się stać seria stłuczek samochodowych. Od odkładania na ostatnią chwilę skutecznie odzwyczai kilka kolejnych akcji, które zakończą się nieprzyjęciem zadania z powodu opóźnienia. Słowem, uczymy się nowych przekonań i postaw, nawyków i stylów postępowania nie dlatego, żeśmy tak sobie wydumali, lecz że te nowe cechy osobowości bardziej się nam opłacają i lepiej nam służą,
U podłoża zmiany osobowości, przynajmniej w tym sensie, o jakim tu mówimy, znajduje się zmiana najsilniej zakodowanych odruchów myślowych i zachowań, jakie ułożyły się warstwami w wyniku naturalnego zapisu genetycznego, wychowania oraz doświadczeń i przeżyć wytwarzających między innymi reakcje obrona/obierane najczęściej strategie postępowania itp. Zmienianie tak rozumianej „natury" musi pociągać za sobą wysiłek, a w każdym razie wypróbowywanie
nowych, więc w pewnym sensie ryzykownych i wymagających odwagi, zachowań. Czyż nie na tym właśnie polega rozwój? Nikt nie rodzi się dojrzały, rozwój ma to dopiero umożliwić i doprowadzić do osiągnięcia dojrzałości.
Dodajmy, że takiego pojęcia jak „dojrzałość" nie można klasyfikować w sposób bezwzględny. Nie jest to określona ilość czegoś, co można zmierzyć i policzyć. Dojrzałością lepiej nazywać umiejętności po. zwalające względnie skutecznie radzić sobie z wyzwaniami, jakie niesie los. Dojrzałość może niekiedy pomagać unikać niektórych problemów. A czasem dzięki dojrzałości kłopoty stają się źródłem satysfakcji, jeżeli oczywiście zdołamy sobie z nimi poradzić w sposób pozytywny. Dojrzałość trzeba, jak mięśnie, stale ćwiczyć.
Ale też nie znaczy to, że każdy musi. Mnóstwo ludzi w ogóle nie osiąga dojrzałości. Funkcjonują na niskim poziomie samoświadomości, nie wnikają w motywy swego postępowania, kierują się odruchami, a nie przemyślanymi decyzjami. Nie przeżywają wahań i dylematów. Rzadko zdobywają się na ocenę własnych wyborów. Właśnie tacy ludzie najczęściej nie zmieniają swych osobowości. Kieruje nimi biologia, fizjologia i doraźny interes. Myślą krótko i nieperspektywicznie. Czy coś z tego powodu tracą? Tak, ale nie ma to większego znaczenia, bo raczej nie zdają sobie sprawy z innych możliwości niż te, jakie nasuwa im stagnacja poglądów i nawykowe postępowanie.
Jeżeli dojrzałością nazwiemy dążenie do jak najlepszego zrealizowania danego człowiekowi przez „naturę i kulturę" potencjału, to można powiedzieć, iż opisane osoby nie rozwijają się, gdyż mają zbyt skąpy potencjał. Ich zastygła osobowość najwidoczniej nie posiada dostatecznej elastyczności i podatności na zmianę. Zatem nie jest ich „winą", że tkwią w swej niedojrzałości, nie zmieniają poglądów, nie weryfikują systemu wartości i nie doskonalą swego charakteru Ten, który mają, służy im w ramach ich potrzeb i celów tak dobrze, że w ogóle do głowy im nie przychodzi, aby cokolwiek zmieniać. Nie zmieniają więc.
Inni
Zdecydowanie częściej niż siebie samych pragniemy zmieniać innych. W końcu to inni nas najczęściej denerwują lub ranią, a jeżeli do własnych przykrości sami się w jakimś stopniu przyczyniamy, to przeważnie tego nie dostrzegamy. Przed przykrymi odkryciami dotyczącymi własnej osoby chronią nas wrodzone mechanizmy obronne. Choć techniczny termin „mechanizmy" nie pasuje zbytnio do takiej żywej i ludzkiej nauki, jaką jest psychologia, to znajduje on w tym wypadku pewne uzasadnienie. Faktycznie, owe mechanizmy - czyli reakcje i sposoby obronne, w jakie natura wyposażyła umysł człowieka - trafnie kojarzą się z działaniem maszyny lub automatu. Obrona przed przyjęciem do wiadomości przykrej obserwacji na własny temat odbywa się mechanicznie, bez zastanowienia i najczęściej bez świadomości, że w ogóle zostało uruchomione jakieś obronne myślenie.
Poznanie siebie, a więc i ewentualne zmienianie własnej osoby, wiąże się nierozerwalnie z przełamaniem bariery obronnej, nie pozwalającej zobaczyć siebie prawdziwego. Dopóki bowiem nie zobaczymy i nie przyznamy, co naprawdę robimy i jak się zachowujemy, co przy tym naprawdę myślimy i co czujemy, dopóty o żadnej zamierzonej zmianie nie będzie mogło być mowy. Ale o nas samych nieco dalej. Na razie mówmy o zmienianiu innych lub raczej o usiłowaniu wpłynięcia na innych aby zmienili się tak, jak nam się wydaje, że powinni.
Na ogół wierzymy, że życie - nie tylko zresztą nasze własne - byłoby lepsze i radośniejsze, gdyby tylko ludzie zechcieli się odpowiednio zmienić. Jean-Paul Sartre powiedział: „Piekło to są Inni", i zapewne miał między innymi na myśli dramaty i zmagania, jakie wielu z nas przeżywa, usiłując innym ludziom coś narzucić. Pragnąc czyjejś zmiany, zwykle myślimy o konkretnych zachowaniach („żeby on przestał - lub zaczął- robić to czy tamto") lub nieco bardziej ogólnikowo („żeby był inny, niż jest").
Zauważmy, że lepiej formułować „zamówienia" na czyjąś zmianę konkretnie, a nie ogólnikowo. To proste, nam bowiem również łatwiej podejmować działania konkretne i określone, a nie ogólne i niejasne. A to, co dotyczy nas samych, zwykle odnosi się także do innych ludzi. Podobna zasada znajduje również zastosowanie w odniesieniu do sposobu wyrażania owych „zamówień" na czyjąś zmianę. Czego nie lubimy my sami, na ogół nie lubią też inni. A więc ostro wypowiedziany rozkaz lub żądanie wywoła najczęściej odruch buntu i przekory - u nas oraz u innych -natomiast prośba, zwłaszcza wyrażona w niezagrażający sposób, ma szansę zostać uwzględniona. A zatem prośba jako sposób wpływania na innych ludzi wydaje się skuteczniejsza od rozkazu. Nie tylko dostatecznie wyraźnie komunikuje, o jaką zmianę u danej osoby chodzi, ale stanowiąc coś w rodzaju zachęty do współpracy, pozwala tej osobie zachować godność wynikającą z możliwości dokonania własnego wyboru. Gdy córka mówi: „Mamo, proszę nie podnoś głosu" matce łatwiej powiedzieć: „Przepraszam", i kontynuować, już spokojniejszym głosem, to, co chciała córce powiedzieć. Zareagowanie krzykiem na krzyk podnosi temperaturę sporu i zwykle prowadzi do jego zaostrzenia,
Innym rodzajem prośby może być poskarżenie się że coś nas szczególnie rani lub razi, że mamy z tym problem, którego bez pomocy tego, kto nas rani lub denerwuje, nie możemy w żaden sposób rozwiązać. Zwracamy się więc wprost do tej osoby po pomoc. Niech nam doradzi, co mamy zrobić, aby ten „nasz" problem przestał nam dokuczać. Cały czas pamiętajmy, że ów problem to właśnie jakieś zachowanie naszego rozmówcy. Zaletą takiego podejścia jest uniknięcie krytyki i oceniania drugiej osoby; jest to sposób niezagrażający, ponieważ nie obwiniamy i nie oskarżamy. Wręcz przeciwnie, formułujemy zarzut jako własny problem wymagający pomocy. A więc w gruncie rzeczy „krytykujemy" siebie samych, a nie tę drugą osobę. Mówimy wszak: „JA mam problem. JA nie mogę sobie poradzić. JA się złoszczę, gdy ty przerywasz mi w pół zdania albo za moment okazuje się, że nie wiesz, o czym w ogóle mówiłam." A następnie niczego nie żądamy, tylko zwracamy się o radę i pomoc, tak jak prosi się kogoś, do kogo mamy zaufanie. Mówimy po prostu: „Poradź mi, co mam zrobić, aby nie czuć się przez ciebie lekceważona, gdy okazujesz niecierpliwość i nie słuchasz, co mówię."
W tej metodzie istnieje jednak pewna pułapka. Prosząc jakąś osobę, która wyrządza mi przykrość, aby pomogła mi w wyeliminowaniu w przyszłości podobnych sytuacji, mogę dowiedzieć się czegoś o sobie. Musze przygotować się na to, że wiadomość ta nie musi być pochlebna. W powyższym przykładzie mogę usłyszeć: „Łatwiej byłoby mi ciebie słuchać, gdybyś mówiła zwięźle i na temat. Wtedy nie będę ci przerywać Obiecuję." Od tego momentu widać wyraźnie, że zmiana w zachowaniach mojego partnera wiąże się ściśle ze zmianą moich własnych zachowań. Mój partner przestanie mi przerywać, jeżeli nauczę się mówić na temat, bez dywagacji, drobiazgowych szczegółów
i uciekania w odległe dygresje. Jeżeli faktycznie taki będzie wynik tej z początku konfliktowej sytuacji, to końcowa korzyść - zresztą obustronna - będzie nie zaprzeczalna. Nie muszę dodawać, że w życiu tak bywa najczęściej. Jakoś tak się dzieje, że nierzadko sami przyczyniamy się do sytuacji powodujących najrozmaitsze osobiste spory i zadrażnienia.
Bywa jednak i tak, że ludzie wyrządzają przykrości i sprawiają zawód po prostu dlatego, że nie dbają o dobro innych. Dzieci brudzą się i bałaganią, mężczyźni bywają wulgarni lub agresywni, kobiety małostkowe, nieszczere lub manipulacyjne; wszyscy po trochu bywamy egoistami, nieczułymi na cudze potrzeby, nawet na potrzeby najbliższych. Konflikty są więc nieuniknione. Od nas zależy, jak je będziemy rozwiązywać, czy posłużymy się mniej czy bardziej skutecznymi sposobami.
Weźmy na przykład notorycznie niepunktualnego narzeczonego. Dziewczyna najpierw jakoś to znosi, ale po pewnym czasie już ma dosyć. Może próbować radzić sobie z tym rozmaicie: po kolejnym spóźnień urządzić awanturę w kawiarni lub pod kinem, zacząć knuć wyrafinowaną zemstę, obgadywać narzeczone go przed koleżankami, zażądać punktualności pod karą zerwania, zacząć spóźniać się samej, wreszcie może nic nie robić, tylko biernie dostosować się do spóźnialskiego faceta. Można jednak spróbować opisanego wyżej sposobu polegającego na poproszeniu o radę samego sprawcę problemu. Wyobraźmy sobie, co by narzeczony poradził, gdyby dziewczyna pożaliła mu się w ten sposób: „Słuchaj, smutno mi tak stać i marznąć czekając pod kinem długo po umówionej godzinie" albo: „Zła jestem, bo ja przerwałam ważne sprawy, aby zdążyć na randkę, a potem przez godzinę siedziałam sama w kawiarni i nudziłam się w obcym tłumie." Jeżeli byłby to normalny facet, to chyba by do niego dotarło, co jego spóźnienia powodują dla wybranki. Wnosząc ze sposobu postawienia sprawy, pojąłby, że nie chodzi jej o ambicje, kontrolę, narzucanie swojej woli, zmuszanie go do czegokolwiek, pogwałcanie jego osobowości, okazanie mu władzy nad nim ani o żadną taką rzecz, która mogłaby mu zagrozić naruszeniem jego praw czy integralności. W prośbie o pomoc nie ma ataku, nie ma nawet krytyki. Jeden narzeczony mógłby poprosić o wybaczenie, a potem już zawsze przychodzić punktualnie. Inny mógłby zadumać się i uznać, że punktualność jest dla niego za trudna, więc zaproponowałby błyskawiczny ślub, żeby już skończyć z tymi randkami na mieście. Jeszcze inny (a znam osobiście taki przypadek) przekonywałby, że punktualność ogranicza i zubaża, więc może niech partnerka przestanie tak pryncypialnie trzymać
zegarka i wtedy jego spóźnienia nie będą tak bar- dokuczliwe. W końcu nauczył ją, że na spotkania kawiarni chodzi na wszelki wypadek z ciekawą książką, a w kinie ma zawsze długopis, żeby na bilecie napisać jego imię i zostawić bileterce, jeśli jeszcze go nie ma pięć minut przed seansem.
W tym przypadku tak się więc stało, że pierwotny zamiar, by nauczyć mężczyznę punktualności, bo strasznie tę kobietę jej brak u niego denerwował, zakończył się zupełnie inną zmianą. Nie dotyczącą jego, lecz jej. Paradoksalnie, wyszła na tym jeszcze lepiej. Okazało się bowiem, że jej niegdysiejsze czepianie się niepunktualności i własne perfekcyjne dążenie do jej przestrzegania dzisiaj ją samą śmieszy. Ponadto, przestali ją denerwować i inni spóźnialscy. Po prostu, nauczyła się spokojnie uwalniać od nadmiernie dotkliwych skutków cudzych spóźnień. Jeżeli za długo na kogoś czeka, zostawia kartkę i wychodzi. Sama też nie staje na głowie, żeby gdzieś zdążyć, bo kwadrans w jedną czy drugą stronę nie ma tak naprawdę większego znaczenia. Czuje się dziś, jakby rozpięła ciasny gorset, jakby wyszła na wolność ze sztywnych żelaznych dybów. Dla ścisłości dodam, że nadal posługuje się zegarkiem, planuje swoje zajęcia, umawia się z ludźmi i nawet w większości przypadków wszystko odbywa się zgodnie z umową. Zmieniło się jedno: sporadyczne spóźnienia - jej samej lub czyjeś - w ogóle jej nie przeszkadzają. Ten przykład pokazuje, jak wysłuchane bliskich może korzystnie wpłynąć na kształtowane samej siebie.
Powtórzmy raz jeszcze, w stosunkach międzyludzkich - inaczej niż w armii - skuteczniejsza jest prośba niż rozkaz. Lepiej zwracać uwagę na konkretne ? chowanie, a nie krytykować człowieka jako takiego. Nie należy krytyki uogólniać, a więc nie mówmy: b ty zawsze" lub „bo ty nigdy", lecz raczej odwołujemy się do aktualnego zdarzenia, stanowiącego przedmą! niezadowolenia lub dezaprobaty. Uogólnianie w krytycznych ocenach działa pesymistycznie i demobilizująco, a więc utrudnia zmianę, zamiast ją ułatwiać i do niej zachęcać. No bo jeżeli ktoś jest jakiś zawsze lub nie jest jakiś nigdy, to sprawa jest z założenia beznadziejna. „Zawsze" i „nigdy" wykluczają możliwość, że stanie się inaczej, jeśli „zawsze", to zawsze, jeśli „nigdy", to nigdy.
Żeby nie sprowokować drugiej osoby do odwetu czy kontrataku, dobrze jest formułować krytyczne uwagi mówiąc raczej o sobie, a nie o niej. To chyba jest najtrudniejsza umiejętność. Wymaga bardzo dobrego kontaktu z własnymi uczuciami, rozpoznawania ich i panowania nad nimi w sytuacjach wzburzenia emocjonalnego. Psychologowie i terapeuci muszą swym pacjentom i klientom ustawicznie przypominać, iż zmiana osobista jest naprawdę osobista. Zmienia się każdy sam. Sam musi wybrać, co warto zmienić, i sam musi tę zmianę zrealizować. Inni ludzie mogą co najwyżej wskazywać kierunki zalecanych zmian i pomagać w ich skutecznej realizacji. Ludzie mogą więc mobilizować, przypominać, nagradzać lub karać, ale nie mogą za nikogo się zmienić. Ważne jest, aby „wychowując" innych, nie antagonizować ich, lecz umiejętnie zachęcać do współpracy.
Nasze relacje
Poprzedni rozdział poświęcony był sposobom ułatwiania zmian, do jakich chcemy skłonić osoby w naszym otoczeniu. Można je z powodzeniem stosować wobec różnych ludzi, także w miejscu pracy. Stosunki służbowe bywają jednak często hierarchiczne i obwarowane regułami odniesienia pomiędzy poszczególnymi pracownikami, toteż niewiele zostaje miejsca na relacje „miękkie" i niekontrolowane. Dlatego weźmy tu raczej pod uwagę stosunki rodzinne i osobiste.
W sferze relacji między ludźmi może zachodzić kilka, nazwijmy to, konfiguracji. Można wywyższać się nad innych lub innych postrzegać jako lepszych od siebie, można zarówno innych, jak i siebie, oceniać negatywnie, można wreszcie zarówno innych, jak i siebie, oceniać pozytywnie. Te cztery konfiguracje opisał pod koniec lat sześćdziesiątych w książce pt. „Ja jestem OK, ty jesteś OK" psychiatra amerykański, Thomas A- Harris, dowodząc, że ostatni wariant relacji jest najkorzystniejszy. Słowem, najlepiej samemu czuć się w Porządku i innym też tego nie odmawiać. Sądzę, że nie sposób się z Harrisem nie zgodzić.
Spróbujmy to uzasadnić. W wariancie pierwszym. Ja jestem OK, a ty nie jesteś OK", przekonanie o własnej wyższości nad innymi powoduje krytycyzm, poczucie władzy i przypisywanie sobie szczególnych uprawnień do pouczania i wymagań wobec ludzi. Wskutek takiej postawy człowiek wyobcowuje się i zostaje w końcu bardzo samotny. Ma poczucie, że nikt mu nie dorównuje, a gdy sam znajdzie się w potrzebie, odrzuca pomoc i wsparcie innych, bo skoro inni są gorsi i głupsi, to musimy borykać się z problemami samotnie. W końcu jest źle i smutno.
Drugi wariant, uznający wyższość innych (Ja nie jestem OK, ty jesteś OK"), też nie rokuje nic dobrego. Relacje są nierówne, grożą więc również samotnością, gdyż w poczuciu małej wartości człowiekowi brak odwagi, by wyciągać rękę do ludzi, i nie dowierza on, by ktokolwiek chciał się z nim zaprzyjaźnić lub go pokochać, nie mówiąc już o tym, by chciał się zmienić dla kogoś „gorszego". Również jest źle i smutno.
Trzeci wariant (Ja nie jestem OK i ty też nie jesteś OK") to coś w rodzaju ustawicznego niezadowolenia z siebie i z wszystkich dookoła. Przekonanie, które do niego prowadzi, rozwija się często na podłożu zawiedzionego idealizmu. Jego treścią mogło być złudne oczekiwanie, że ludzie są bez wad i nie popełniają błędów. Aż tu nagle raz i drugi musiało okazać się inaczej - więc katastrofa, przeskok z jednej skrajności w drugą. Skutkiem tego jest ciągła podejrzliwość i nieufność, brak wiary w innych i w siebie, skłonność do pesymizmu i czarnowidztwa. Postawie takiej towarzyszy niewiara w szczęście, wycofywanie się z bliskich relacji, niezdolność do przyjaźni i miłości. Skutkiem jest przekonanie, że „nic się i tak nie zmieni". A skoro wszystko jest gorsze, niż powinno być, to nic dziwnego, że robi się źle i smutno.
Zostaje jeszcze ostatnia możliwość: Ja jestem OK i ty jesteś OK." Polega ona na pozytywnej akceptacji siebie, swego charakteru i swych możliwości oraz na podobnej akceptacji innych ludzi. W tej konfiguracji człowiek docenia swoją wartość i nie odmawia wartości innym. Wierzy ponadto, że ma coś do dania ludziom oraz że oni mają coś do dania jemu. Skoro i on, i inni mają „coś do dania", można sobie pozwolić na bliskie relacje oparte na wymianie świadczeń, głównie emocjonalnych.
W ostatnim wariancie, jeżeli zdarzy się nawet, że zrobi się źle i smutno, to można wspólnie z innymi ten stan zmienić. Przede wszystkim dlatego, że nikt nie jest skazany wyłącznie na siebie, ludzie są zdolni do pomocy i można się o to do nich zwracać. W stosunkach z ludźmi panuje ufność zachęcająca do podejmowania prób zmiany. Mamy więc do czynienia z najlepszymi warunkami do wpływania na to, by inni zmieniali zachowania, które się nam nie podobają, a także by wpływali na nas w podobny sposób: abyśmy to my zmieniali nasze cechy lub nawyki, które są dla otoczenia szkodliwe lub drażniące.
Chociaż przedstawienie złożonych stosunków między ludźmi w ujęciu Harrisa może wydawać się uproszczone i schematyczne, wydaje mi się, że pozwala zobaczyć zależności między tym, co sądzimy o sobie i innych ludziach, a możliwością wpływania na zmianę zarówno własnych, jak i czyichś zachowań. Dodajmy, że cztery typy relacji opisane przez Harrisa mogą określać stosunki jakiejś osoby z innymi ludźmi w sensie ogólnym lub charakteryzować jej stosunki osobiste z kimś konkretnym.
Dla przykładu, żona wobec męża może żywić prze konanie: „Ja nie jestem OK, a ty jesteś OK", wobec dzieci zaś odwrotne, czyli: „Ja jestem OK, a wy nie" co więcej, ta sama kobieta może, na przykład wobec swojej siostry, zajmować pozycję wynikającą z przekonania: „Ja jestem OK i ty też jesteś OK", a wobec swojej grupy zawodowej (jest, powiedzmy, nauczycielką) może przyjmować postawę: Ja nie jestem OK i wy też nie". Te różne przekonania warunkujące rodzaj relacji tej kobiety z otaczającymi ją ludźmi mogą występować równocześnie.
Myślę, że bywa tak bardzo często. Brak poczucia wartości w pewnych kontaktach staramy się zrekompensować w innych. Nieświadomie możemy nawet szukać takich relacji, w których „nadrobimy" deficyty, zwłaszcza emocjonalne, doznawane w innych związkach. To normalne, to też jest przejawem psychologicznej samoobrony i wynikiem działania mechanizmów obronnych. Ich zadaniem jest bowiem ochrona chwiejnego poczucia wartości, potwierdzanie potrzeby znaczenia i sensu własnej egzystencji oraz zapewnianie w pewien sposób poczucia bezpieczeństwa w nie zawsze przyjaznym świecie.
Nawiązując do wcześniejszych rozważań o osobowości i szansach na zmianę, warto zaznaczyć, iż to, jak odnosimy się do siebie i innych ludzi, czyli jaki wariant z klasyfikacji Harrisa przyjmujemy w poszczególnych relacjach, również można zmienić. Można przyjrzeć się swym relacjom, przeanalizować swe przekonania i zachowania, a następnie wybrać takie, które uznamy za najkorzystniejsze z punktu widzenia zamierzonych celów. Od razu podkreślę, że tytułowy model stosunków opisanych przez Harrisa („Ja jestem OK i ty jesteś OK") wydaje się najbardziej dojrzały i oparty na uznaniu jednakowej godności każdego, a więc zapewne najkorzystniejszy. Nie oznacza to jednak, że w życiu każdego z nas, na różnych etapach rozwoju i w różnych okolicznościach, nie dojdą do głosu jakieś inne, mniej dojrzałe i mniej korzystne postawy. Wtedy jednak dobrze jest zechcieć i umieć to zobaczyć. Najgorszą rzeczą w psychologicznym funkcjonowaniu człowieka jest bowiem automatyzm, brak refleksji i paraliżująca obawa przed weryfikacją. W imię własnego zdrowia psychicznego i własnego rozwoju nie bójmy się sobie przyglądać. Nie martwmy się też, jeżeli znajdziemy jakiś defekt. Cała ta książka ma, prawdę mówiąc, jeden cel: pomóc uwierzyć w możliwość zmiany. A trudno cokolwiek zmieniać, jeżeli nie wiedzielibyśmy co lub po co.
Jeżeli chodzi o relacje z ludźmi, to na powyższe pytania można odpowiedzieć dość łatwo w sensie ogólnym. CO zmieniać? Naturalnie to, co przeszkadza czuć się bezpiecznie pod względem fizycznym, psychicznym, emocjonalnym i duchowym, zarówno nam samym, jak i tej „drugiej stronie", czyli ludziom, z którymi w owych relacjach pozostajemy. Poczucie bezpieczeństwa jest warunkiem koniecznym, aby relacje między ludźmi trwały i rozwijały się. Bez poczucia bezpieczeństwa nawet zwykła znajomość staje się ciężarem i zagrożeniem; brak tego poczucia jeszcze bar dziej destrukcyjnie wpływa na związki bliskie i intymne. Jest jednak w relacjach coś jeszcze - co sprawia że mogą się stać źródłem satysfakcji i przyjemności' radości i dumy lub szczęścia, wdzięczności, miłości' przyjaźni, spełnienia lub poczucia więzi i wspólnoty. Te pozytywne uczucia stanowią zresztą najważniejszy cel i istotę bliskich związków. Dla osiągnięcia tego celu większość z nas gotowa jest znosić przykrości i upokorzenia, byle tylko doczekać się bodaj chwilowego spełnienia. Z tęsknoty do znalezienia w swych związkach przynajmniej namiastki pięknych przeżyć wielu ludzi potrafi latami przymykać oczy na przykre strony relacji i ulegać nieziszczalnej iluzji, że „kiedyś wszystko obróci się na lepsze".
W tym miejscu uzasadnione jest zastanowienie się nad drugą kwestią: PO CO w naszych relacjach cokolwiek zmieniać? Właśnie po to, by korygować to, co jest złe i co oddala od spełnienia głównego celu tych relacji. A zatem, poprawiać stosunki z ludźmi trzeba wtedy, gdy nie czujemy się szczęśliwi, spokojni, doceniani i akceptowani. A także wtedy, gdy nie możemy się rozwijać i realizować swych dążeń i pragnień.
Być sobą
„Być sobą" - dewiza ta brzmi dumnie i szlachetnie. Zakłada nieudawanie, autentyczność, szczerość i uczciwość w kontaktach ze światem. Lecz chcąc być sobą, trzeba najpierw siebie poznać i trwale ukształtować. Trzeba wiedzieć, kim się naprawdę jest. W tym celu należy wykonać dość długotrwałą i skomplikowaną pracę. Powinno ją poprzedzać zbudowanie w duszy swego autoportretu. Co to właściwie znaczy: „Być sobą"? Sobą to znaczy kim? Którym sobą? Przecież nawet małe dziecko już wie, że raz jest grzeczne i pogodne, a raz tupie nogami i wali piąstkami, raz głaszcze kotka, a innym razem rzuca nim o podłogę. Jakie jest więc naprawdę? Człowiek ze swej natury waha się ustawicznie - w każdym razie w okresie wczesnorozwojowym - jakby znajdował się na huśtawce nastrojów, pragnień, nakazów wewnętrznych i zewnętrznych, Popędów i zahamowań.
Krótko mówiąc, my najczęściej bywamy tacy lub inni, a nie jesteśmy jacyś raz na zawsze. Wspominajmy już o osobowości i jej ewentualnej zmianie. Mówiliśmy trochę o dochodzeniu do dojrzałości. W tym miejscu tematy te warto przywołać ponownie. Dojrzałość to zdolność do odpowiedzialności, a ta z kolei wiąże się z wyborami i decyzjami. „Być sobą" to zatem taka postawa i takie działania, które z jednej stron najbardziej pasują do upragnionego własnego wizę runku osoby, a z drugiej dopełniają i wciąż trochę zmieniają w tym wizerunku kolejne elementy. Można tu użyć porównania z układaniem mozaiki. Autoportret upragniony jest idealnym wizerunkiem, do którego chcielibyśmy dążyć. To zaś, co w życiu faktycznie robimy, w jakimś sensie ową mozaikę weryfikuje i urealnia. Prawdziwe „ja", owo „bycie sobą", jest dynamicznym, stale zmieniającym się przybliżaniem się do wymarzonego autoportretu.
Nie jest to bynajmniej proces jednokierunkowy. Przecież wcale tak nie jest, że człowiek zawsze musi stawać się coraz lepszy. Może stawać się coraz gorszy. Może przesuwać się wte i wewte. Nie każdemu udaje się trwale przybliżyć do swego idealnego wizerunku. Niektórzy w ogóle go nigdy nie budują, a wielu oddala się od swych zamierzeń bezpowrotnie. Dzieje się tak raczej niechcący, pod wpływem rozmaitych uwarunkowań działających czasem o wiele silniej niż duchowa tęsknota do bycia mocnym, pięknym i dobrym. W dodatku wcale nie każdy taką tęsknotę w ogóle w sobie rozbudza, w każdym razie niekoniecznie świadomie.
Gdybyśmy zdali się wyłącznie na naturę czy na wrodzoną osobowość, musielibyśmy właściwie pole' gać na nieprzemyślanych odruchach. Tymczasem nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że człowiek nie może postępować i zachowywać się jedynie odruchowo i instynktownie. Człowiek odruchowy reagowałby tylko na bodźce i sytuacje, nie mając ukształtowanych poglądów, nie mając o niczym własnego zdania, nie podejmując inicjatyw. Nie warto nawet rozważać takiej ewentualności, jest ona po prostu niemożliwa. Człowiek nie jest amebą.
A zatem, każdy - mniej lub bardziej konsekwentnie-swe życie kreuje sam, w tym także kreuje samego siebie. A skoro tak, to każdy w końcu ponosi odpowiedzialność za to, kim się staje i jak urządza sobie życie. Filozofia i światopogląd pomagają ustosunkować się do sensu konieczności, przypadku i ograniczeń wolności. Psychologia natomiast może uświadomić zawiłości i zamierzone oraz niezamierzone meandry rozwoju emocjonalnego, jakim podlegamy. Również psychologia może podpowiedzieć sposoby radzenia sobie z życiowymi ograniczeniami. Może też pomóc kryzysy przemieniać w szansę, a problemy w zadania. Poza naukowymi i badawczymi celami temu właśnie służy psychologia.
We wczesnych latach życia prawie nikt nie może naprawdę wiedzieć, czego pragnie i kim ma być, bo do tego trzeba doświadczeń, systemu wartości, autorytetów, porównań i sprawdzianów. Może było to łatwiejsze i w ogóle możliwe w dawnych epokach, kiedy życie płynęło wolniutko i wyborów co do sposobu życia nie było prawie wcale. Najwyżej mieli ten wybór Woźni, artyści i włóczędzy. Nikt zwyczajny nie kreował swego losu, prawie każdy w chwili przyjścia na świat P° prostu wpadał w swój los jak w koleiny. Reszta była Względnie prosta, trzeba było jedynie w tych koleinach Pozostawać. Ale dziś? Dziś mamy zupełnie inny świat.
Ilość możliwości, a więc ilość wyborów, przyprawia większość z nas o zawrót głowy, a pojawiają się one przed nami na każdym kroku w sprawach rangi życiowej i codziennych. Być sobą jest więc obecnie trochę trudniej niż naszym prababkom i pradziadom. Tym bardziej więc warto się nad tym zastanawiać.
Mnie osobiście odpowiada pogląd, że aby świadomie być sobą, lepiej wiedzieć, czego się chce i na czym nam zależy, niż nie wiedzieć. Dobrze jest też ćwiczyć odwagę i nauczyć się bronić swoich celów i wartości, ponieważ spójność własnego postępowania z zamierzeniami zapewnia człowiekowi szacunek dla siebie i samouznanie. A to z kolei pozwala łatwiej osiągnąć poczucie sensu i spełnienia w życiu.
Mówiąc o bronieniu wartości, mam na myśli nie tylko ich obronę przed innymi i wobec innych, ale również obronę przed samym sobą. Wartości dyktują określone wymagania. A człowiek bywa często leniwy, samolubny, podatny na pokusy. I wtedy występuje sprzeczność: z jednej strony uważamy coś za dobre i słuszne, a z drugiej sami to lekceważymy lub omijamy. Słowem, przeżywamy konflikt. Ktoś, kto chce „być sobą", powinien rozstrzygać wewnętrzne konflikty tak, by przybliżać swe postępowanie ku wartościom. Pozytywne rozwiązanie konfliktu wewnętrznego pozwala skutecznie poradzić sobie z lenistwem, egoizmem i pokusami. Nie raz na zawsze, lecz za każdym razem w nowej konkretnej sytuacji. Człowiek przesuwa się wtedy na osi swego rozwoju w stronę większej dojrzałości. Dzięki rozwiązywaniu konfliktów wewnętrznych ćwiczymy kolejne umiejętności przydatne do rozwiązywania kolejnych problemów.
Można powiedzieć, że bycie sobą to zdolność rozstrzygania konfliktów wewnętrznych na korzyść świadomie ukształtowanego systemu wartości. Bycie sobą polega na ustawicznym dążeniu do tego, co my sami uważamy za dobre, co w danej sytuacji lepiej czynić i jak postąpić. System wartości jest nadrzędny w stosunku do „natury", czyli odruchów i popędów. Uważne wsłuchiwanie się weń przenosi nas na wyższy poziom człowieczeństwa górujący nad popędami, zachciankami, kaprysami i odruchami emocjonalnymi. Zaproponowane ujęcie potocznej frazy „być sobą" może dla niektórych trącić nutą moralizatorstwa. Dla mnie nie. Psychologia nie powinna być obojętna na to, jak rozstrzygamy swe konflikty wewnętrzne. Nie powinna pomagać w uzyskiwaniu spokoju emocjonalnego bez względu na skutki postępowania. Psychologia może nie powinna nikomu narzucać światopoglądu i przekonań, ale jednak nie może być ślepa na rozróżnianie dobra od zła. W tym sensie psychologia częściowo zazębia się z pedagogiką i jest jednym z instrumentów wychowania, a więc kształtowania charakteru i nabywania umiejętności współżycia z innymi ludźmi.
W konflikcie ze sobą
Z poprzedniego rozdziału mogłoby wynikać, że wystarczy postanowić, kim się chce być, oraz nauczyć się obierać skuteczne sposoby osiągania celów zgodnych z pragnieniami i wyznawaną hierarchią wartości, a efekt będzie murowany. Można by wtedy popatrzeć w lustro z tryumfalnym uśmiechem i przekonaniem o zrealizowaniu siebie w pełni takiego, jakim się pragnie być. Innymi słowy, z przekonaniem o własnej doskonałości.
Sam taki postulat brzmi utopijnie. Doskonałość w wydaniu ziemskim jest, jak wiadomo, nieosiągalna, a i w niebiańskim jedynie teoretyczna, bo przecież niemożliwa do empirycznego sprawdzenia.
Utopia doskonałości w kształtowaniu swej osobowości wynika na pewno z braku uniwersalnych kryteriów perfekcji. Ale nawet gdyby udało się je jakoś uzgodnić i ustalić, co jest jedynie i naprawdę piękne, dobre i mądre, to i tak na przeszkodzie osiągnięcia ideału stanęłaby psychologia. Może nie jako nauka czy kompendium wiedzy o ludzkich zachowaniach, lecz jako sfera, w której zachodzą procesy uczenia się, podejmowania decyzji i dokonywania wyborów dotyczących większości naszych działań wyrażających się w myślach, mowie i uczynkach.
Czyż wszyscy nie bywamy w sytuacjach, kiedy robimy coś innego, niż pragniemy? Dobrym przykładem może być dla wielu osób gimnastyka poranna. Osobiście lubię sprawność i aktywność fizyczną w ogóle, doceniam znaczenie systematyczności i rozumiem wpływ rekreacyjnych sportów na higienę psychiczną oraz ich znaczenie dla zdrowia. Co z tego? Prawie nic. Wierząc głęboko i szczerze w pożyteczność ćwiczeń, mając w domu stacjonarny rower i wiosła, drabinkę sportową i ciężarki, co rano zasiadam w fotelu z filiżanką herbaty i gazetą zamiast się rozruszać, usprawnić i poćwiczyć. Do zrywu pobudza mnie dopiero uczucie ciasnoty w ulubionych dżinsach, których dawno nie zakładałam, lub jakaś nadzwyczajna okoliczność w postaci na przykład zaproszenia na bal za tydzień.
Znany mi pierwszoklasista, który jest dzieckiem nad podziw sumiennym i niekonfliktowym, zwierzył mi się pewnego razu, że „nie wie dlaczego, ale kiedyś nie nauczył się zadanego wierszyka, mimo że o nim pamiętał i na ogół lubi odrabiać lekcje". Uczeń ten lubi ponadto, gdy mama i tata cieszą się z jego szkolnych postępów, więc w żaden sposób nie może pojąć, czemu się tego wiersza nie nauczył.
Znam młodą kobietę, której matka i siostra umarły przedwcześnie na raka płuc. Prześladuje ją strach przed Możliwością zachorowania na chorobę nowotworowy o czym zresztą ostrzegają ją również lekarze. Jest nauczycielką z wyższym wykształceniem. Od lat wypala ponad paczkę papierosów dziennie.
Młoda mama dwuletniego synka dałaby wiele, żeby powrócić do swojej „szkolnej wagi" 60 kg. Tymczasem po porodzie roztyła się do prawie 80 kg. Skarży się, że nie pomagają jej żadne diety, które mozolnie wypróbowuje co kilka tygodni. Łatwo uwierzyć, że bardzo pragnie schudnąć, trudniej natomiast pojąć, czemu bezsensownie opycha się słodyczami.
Myślę, że wszyscy lub prawie wszyscy moglibyśmy przytoczyć podobne przykłady zbożnych zamiarów i kompletnie nieodpowiedzialnego odstępowania od ich realizacji. Wbrew własnemu dobru. Wbrew woli. Wbrew pragnieniom. Sobie na złość. Co z nami jest, u licha? Dlaczego tak postępujemy? Nie podoba się nam to, co robimy, z tego powodu coraz bardziej nie lubimy siebie, a mimo to powtarzamy w kółko to samo. Jak to się dzieje?
Dobre pytanie. Odpowiadam więc: dzieje się tak, ponieważ z tych nielogicznych działań, często odwrotnych do naszych, świadomie określonych celów, czerpiemy doraźne korzyści. Może ukryte, może nie-uświadamiane, może naprawdę wcale dla nas nie pożyteczne, ale jednak korzyści. Każda ze wspomnianych osób (łącznie ze mną samą w kontekście tej nieszczęsnej gimnastyki porannej) jest w stanie przewidzieć negatywne skutki swego postępowania. Nawet ten mały chłopiec, w głębi duszy wiedział, że z nienauczenia się wiersza wynikną pewne kłopoty. O jakich więc korzyściach mowa? Zastanówmy się więc, co konkretnie możemy zyskać w wyniku swego przewrotnego postępowania.
Pierwszym bezsprzecznym zyskiem jest oszczędność energii, wynikająca wprost z bezczynności i lenistwa. Może to wynikać z naturalnej potrzeby odpoczynku, ale niekiedy tak nam się podoba ta przyjemność płynąca z nicnierobienia, że jej ulegamy nawet wówczas, gdy w ogóle na odpoczynek nie pora. W takim wypadku mogą pomóc zmobilizować się do działania dwie rzeczy. Pierwsza to przypomnienie sobie, jak dobrze się czujemy PO wykonaniu danego zadania. Ta satysfakcja i to zadowolenie powinny zastąpić, a może nawet przewyższyć przyjemność bezczynności. Warunkiem jest jednak zapamiętanie jej. Drugą rzeczą jest coś jeszcze prostszego. Mianowicie, na odpoczynek i ulubioną szczyptę lenistwa będzie czas za chwilę, gdy właśnie zrobimy to, co mamy do zrobienia. A więc z rozkoszy bezczynności wcale nie trzeba rezygnować. Trzeba ją tylko odłożyć na nieco później.
Drugą korzyść z odwlekania lub wręcz całkowitego zaniechania stanowi poddanie się lękowi przed niepowodzeniem. Wiadomo, że każde zadanie - a im trudniejsze, tym bardziej - pociąga za sobą ryzyko, że się nie uda. Nikt oczywiście nie lubi przekonywać się, że czegoś nie potrafi lub czemuś nie może sprostać, i wielu nie chce nawet tego sprawdzać. W przypadkach szczególnie uciążliwej przypadłości tego typu można mówić o pysze i perfekcjonizmie. Paradoksalnie, cierpią nań często osoby wybitne, mające na swoim koncie naprawdę wielki sukces. Ów sukces tak wysoko podnosi w ich własnych oczach wyimaginowaną poprzeczkę, że ogarnia ich swoisty paraliż uniemożliwiający podjęcie kolejnego wyzwania. Przesadny samozachwyt przy okazji pierwszego sukcesu, zwłaszcza gdy przyszedł on dość łatwo, może utrwalić się Postaci przekonania o własnej nieomylności. Perfekcjonizm odbiera prawo do pomyłek i syci się nierealistyczną wiarą w konieczność doskonałości. Odmawiając prawa do porażki, utrudnia uczenie się, a co za tym idzie - ogranicza rozwój. Mamy tu zatem drugi paradoks. Oto ktoś potencjalnie bardziej od innych zdolny do wielkich dokonań robi mniej i wolniej, a w skrajnych przypadkach nie robi nic. Zamiast osiągać coraz więcej, zostaje w tyle za rzekomymi przeciętniakami. I gdzieś w końcowym rezultacie to pracowici i odważni średniacy dokonują więcej niż wybitni wybrańcy obdarzeni niezaprzeczalnymi talentami, którzy kiedyś postawili sobie zbyt wygórowane wymagania. A więc tą drugą rzekomą korzyścią z nicnierobienia jest dla perfekcjonisty przeświadczenie o własnej wybitności nie na podstawie konkretnych dokonań, lecz ich potencjalnego prawdopodobieństwa. Trzeba przyznać, że poczucie wartości zbudowane na tym fundamencie wcale nie maleje i ten stan może człowiekowi zbytnio w życiu nie przeszkadzać. Szkoda tylko może tych zmarnowanych talentów.
Jeżeli nie robimy czegoś, na czym powinno nam w gruncie rzeczy zależeć, to oprócz dwóch wyżej wymienionych podświadomych motywów możemy kierować się przekorą i swoistą chęcią „odegrania się". Dotyczy to sytuacji, w których zadanie nie jest własnego pomysłu i ma charakter polecenia. Manifestowanie swojego ja („Nikt mi nie będzie mówić, co mam robić!" „Na złość babci odmrożę sobie uszy") w sytuacjach, które mają na celu nasze dobro, jest niedojrzałe, infantylne. Nie wypełniamy powierzonego zadania, żeby przez chwilę poczuć własną moc. Czasem towarzyszy temu przewrotna chęć sprawienia komuś przykrości z zemsty za jakieś inne sprawy, w których
nasze ja zostało przez daną osobę dotknięte lub skrzywdzone. Uwolnienie się od takiego schematu myślenia i postępowania może ułatwić uświadomienie sobie, że tak naprawdę lepiej jest zajmować się sobą niż udowadniać coś innym. Wtedy łatwiej po prostu robić to, co dla nas dobre, niż trwonić własne możliwości i energię na to, by coś komuś udowodnić.
Czwartym źródłem wewnętrznego konfliktu wskutek nierealizowania skądinąd sensownych przedsięwzięć czy postanowień bywa zamazana skala wartości. Dotyczy to osób, które nie wiedzą dokładnie, na czym im zależy. Niekiedy przyczyną może być niedostateczna wiedza na jakiś temat. Mogą też kierować się irracjonalnym przeświadczeniem, jakoby nimi i całym światem rządziły moce od nich niezależne. Niektórzy ludzie myślą na przykład, że ich los jest zapisany w gwiazdach i cokolwiek oni zrobią czy czego nie zrobią, to i tak nic w swoim życiu nie zmienią. To najpewniej dotyczy tej młodej kobiety, która pali ponad paczkę papierosów dziennie mimo wysokiego prawdopodobieństwa, że utraci przez to zdrowie, a może i skróci życie. Wiara w cuda, przesądy, wróżby i nadprzyrodzony determinizm wyzwala pasywność. Wtedy niedziałanie nie jest nawet lenistwem, lecz oddaniem odpowiedzialności za swoje życie - tylko właśnie, komu?
Przyszła mi na myśl jeszcze jedna pozorna korzyść, piąta z kolei. Dotyczy ona w pewnej mierze mnie samej, więc dość dobrze ją rozszyfrowałam. Otóż niektóre zadania zdecydowanie łatwiej realizować w towarzystwie, ale jakiś głupi opór każe człowiekowi mozolić się samemu. Ponieważ samemu trudniej, więc częściej się zaniedbujemy. No i wpadamy w rzeczony konflikt. Przykładem może tu być wspomniana gimnastyka czy ćwiczenia jogi, uprawianie sportów, podtrzymywanie diety lub wytrwanie w abstynencji. Grupa ludzi, a przynajmniej jeszcze jedna osoba również zainteresowana tym samym, co chcę robić ja, skutecznie może zachęcić w chwilach zwątpienia, może przyciągnąć w momentach wycofywania się, podtrzymać, gdy się załamię, lub podpowiedzieć sposób, gdy mi się coś nie uda. Niby proste? Tak, ale najpierw trzeba stworzyć sobie taki system, co może wymagać wysiłku, a następnie konsekwentnie z niego korzystać. No i nie wolno hodować w sobie przekonania, że człowiek musi wszystko zawdzięczać wyłącznie sobie. Myśląc w ten sposób, rezygnując z oparcia w innych ludziach, można unicestwić niejedno ważne przedsięwzięcie.
Myśląc logicznie, w konflikcie ze sobą trzeba by właściwie zawsze wygrać. Wszak swoim przeciwnikiem jest się samemu. A zatem łatwo powinno być siebie pokonać. Wszystko jest przecież dobrze znane: słabości, wykręty, zabiegi i wybiegi. Wiadomo jednak, że siebie pokonać wcale niełatwo. W konfliktach ze sobą często, niestety, przegrywamy. No więc KTO tak naprawdę wygrywa? Też my. Z tym że końcowy skutek jest dziwnie odwrotny. W świetle tych pięciu rzekomych „korzyści" widać wyraźnie, że tym, co wygrywamy, są owe niby-korzyści, „niby", bo tak naprawdę przez nie tracimy, a nie zyskujemy. Dają one jedynie fałszywe poczucie wygranej, a czasem nawet bywają zgubne.
Żeby konflikt ze sobą naprawdę wygrać, trzeba z tych pozornych korzyści zrezygnować. A więc, po pierwsze, odmówić sobie doraźnej przyjemności płynącej z lenistwa w zamian za trwalszą satysfakcję i zadowolenie z siebie. Po drugie, przestać z powodu perfekcjonizmu bać się prób, nawet gdyby miały skończyć się niepowodzeniem. Odważniej ryzykować, zakładając, że jak się nie uda, to spróbujemy znowu, bogatsi w poprzednie doświadczenie. Po trzecie, nie odmrażać sobie uszu na złość nikomu. Mieć na uwadze własne życie, a nie czyjeś. Nie zwalczać autorytetów, nawet jeżeli kiedyś nam się narazili. Bo efekt może być taki, że owszem, coś komuś udowodnimy lub sprawimy przykrość, ale sobie samym jeszcze większą. Po czwarte, mamy wziąć we własne ręce odpowiedzialność za swoje powodzenia i niepowodzenia. Przestać liczyć na cuda, wróżby, horoskopy i przepowiednie. Raczej warto dobrze poznać siebie, swoje pragnienia i swoje ograniczenia. I zabrać się do samodzielnego urządzania swojego losu. I po piąte, dobrze jest szukać wsparcia u innych ludzi wszędzie tam, gdzie nam samym jest trudno. Nie jest nigdzie powiedziane, że lepszym i wartościowszym człowiekiem jest ten, kto pokonuje trudności samotnie. A może dobrze byłoby uznać, że jest odwrotnie? Że skoro nie żyjemy na bezludnej wyspie, to nawet lepiej jest dzielić się z innymi, i to nie tylko tym, co umiemy, ale również tym, czego nie umiemy sami osiągnąć. W ten sposób przecież dajemy szansę innym, by podzielili się z nami tym, co oni umieją lepiej od nas.
Trudne uczucia
Uczucia przeżywają na naszych oczach renesans. Dawniej zajmowała się nimi przede wszystkim literatura, obecnie zaś piszą o nich nie tylko pisarze, zaczynamy o nich mówić, dyskutować, uczymy się je rozpoznawać i nazywać, a także przeżywać i wyrażać, a nawet nimi kierować i brać za nie odpowiedzialność.
Furorę zrobiły u nas takie książki, jak „Inteligencja emocjonalna" Daniela Golemana czy „Nie bój się bać" Susan Jeffers. Oboje autorzy to Amerykanie, a dodajmy, że nie są jedynymi, których przekłady zaczęły masowo trafiać do naszych księgarń w ostatnich latach. Zresztą nieprzypadkowo. W USA bowiem spostrzeżono przed wszystkimi innymi, jak mało ludzie wiedzą o własnych uczuciach i jak wiele szkody z tego wynika wżyciu indywidualnym i społecznym. Zwłaszcza w wychowaniu dzieci, budowaniu trwałych związków małżeńskich i w ogóle dobrych relacji z innymi ludźmi. Ale wiedza o uczuciach, podobnie jak o kolorach lub smakach, nie może być teoretyczna, choć ogromnie pomocne bywają różne opisowe „ściągawki" pozwalające trafnie dobierać nazwy uczuć i ich odcieni oraz wybierać sposoby reagowania w każdym indywidualnym przypadku i sytuacji.
Na ćwiczeniach z rozwoju emocjonalnego podczas studiów psychologii (właśnie w Ameryce) dowiedziałam się, że wszystkie uczucia można właściwie posegregować w zaledwie cztery kategorie pod hasłami: radość, smutek, złość i strach. Do kategorii radości należą takie uczucia i stany emocjonalne, jak: zadowolenie, przyjemność, ulga, satysfakcja, zaciekawienie, sympatia, miłość, wdzięczność, uniesienie, euforia, wzruszenie i jeszcze wiele innych podobnych, których liczba i odcienie zależą od temperamentu, wrażliwości i ekspresji słownej danej osoby. Kategoria smutku obejmuje odmiany żalu, rozpaczy, beznadziei, rozczarowania, tęsknoty, załamania, apatii, depresji i anhedonii, czyli niezdolności do przeżywania przyjemności. Złość to między innymi: nienawiść, nielubienie, antypatia, gniew, pretensja, uraza, zawiść, wrogość, irytacja, wściekłość, furia, agresja i autoagresja. Na strach natomiast składają się takie subtelnie różniące się od siebie uczucia, jak: lęk, obawa, bojaźń, trwoga, niepewność, nieśmiałość, wstydliwość, niepokój, zdenerwowanie, a także czarnowidztwo.
Dyskusja rozgorzała, pamiętam, wokół właściwego zaklasyfikowania wstydu, poczucia winy i poczucia krzywdy, tych trzech uczuć bowiem nie wpisaliśmy w pierwszym odruchu ani do rubryki smutku, ani złości, ani strachu (ani oczywiście do radości). W końcu przyjęliśmy, że można je zaliczyć po trosze do wszystkich trzech kategorii uczuć przykrych, nazywanych też negatywnymi.
Wstyd z powodu popełnionej gafy może być złością na siebie spowodowaną głupim zachowaniem lub może przybrać zabarwienie obawy, że świadkowie lub ofiary naszej gafy nam nie wybaczą. Poczucie winy matki, która zbyt gwałtownie nakrzyczała na dziecko, może przyjąć postać smutku i niezadowolenia, ponieważ matka ta w jakimś sensie zawiodła siebie. Ale jej wina może też mieć bardziej odcień złości na siebie, gdy na przykład kobieta ta wcześniej postanowiła, że nie będzie agresywnie komunikować się ze swoim dzieckiem (bo, powiedzmy, sama jako dziecko bywała ofiarą gwałtowności swojej matki i dotąd jej za to nie lubi). Doznana krzywda dowolnego rodzaju może rozniecić gniew, smutek, niekiedy także lęk.
Ciekawie było z uczuciem zazdrości. Podobnie jak z winą i wstydem trzeba było przeanalizować różne przykłady z życia, filmów i literatury. Mimo wielu lat, jakie od tamtej pory upłynęły, pamiętam swoje zdziwienie. Okazało się bowiem, że zazdrość, ta podstępna żółtooka żmija zatruwająca tyle wielkich i namiętnych miłości, jest uczuciem, które najczęściej zakłada maskę furii na swe prawdziwe oblicze, jakim jest w istocie strach. Zdziwiłam się wtedy ja sama i dziwią się dzisiaj moi pacjenci, zwłaszcza mężczyźni cierpiący na chorobliwą zazdrość, którzy do gniewu bardzo chętnie się przyznają (bo to taka emocja prawdziwego macho), a okropnie się bronią przed przyznaniem się do strachu (bo to z kolei faceta zrównuje w jego oczach ze słabeuszem i tchórzem).
Psychoterapeuci dobrze wiedzą, że większość pacjentów cierpiących na depresję, ale nie tylko oni, bo także wielu ludzi w ogóle, tłumi swe uczucia i boi się je przeżywać, czasem udając twardzieli, czasem uciekając w mniejsze lub większe otępienie alkoholowe, lękowe lub narkotyczne, a czasem po prostu zakłamuje swe prawdziwe emocje, pozorując jakieś inne, przyjemniejsze. Słowem, często swe przeżycia emocjonalne sami przed sobą i innymi cenzurujemy. Oczywiście największej tego typu „obróbce" poddawane są uczucia przykre, zwłaszcza jeżeli są intensywne. Właśnie je miałam na myśli wybierając tytuł tego rozdziału.
Trudne uczucia to nie tylko złość, strach, rozpacz, wstyd czy poczucie winy. Jeżeli są intensywne, zwykle są dolegliwe i pochłaniają masę energii, nie zostawiając wiele na bieżące sprawy. To proste - cokolwiek boli, przepełnia naszą uwagę i myśli. Niestety, choć zabrzmi to paradoksalnie, dla niektórych ludzi trudna może być także radość. Są nimi nieszczęśnicy, którzy kiedyś pod czyimś wpływem uwierzyli, że radość jest grzechem, a uciecha znamieniem płochości i głupoty; uważają, że z jakiegoś osobliwego tytułu im właśnie nie przystoi cieszyć się, być zachwyconym lub sprawiać sobie przyjemności.
Gabinety psychiatrów i psychologów najczęściej jednak zapełniają osoby mające problemy z przeżywaniem uczuć przykrych. W trakcie psychoterapii okazuje się, że noszą w sobie oceany niewypłakanych łez oraz pokłady niewyrażonego gniewu, nieutulonych żalów, niewypowiedzianych lęków. Nie mogły, bo nie umiały i nie wierzyły, że mają prawo wyrażać to, co czują. Niektórzy uważają, że w ogóle nie wolno im czuć tego, co czuli kiedyś i poczuliby dzisiaj, gdyby tylko dopuścili do głosu swe emocje.
Osoby te boją się własnych uczuć. Gdy nazbiera się ich przez długi czas odpowiednio wiele, nie mają odwagi do nich zajrzeć, żeby nie ożywić demonów i upiorów, które kiedyś' te uczucia smutku, strachu i złości musiały wzbudzić. Boją się, że fala wyzwolonego z zakamarków pamięci bólu zaleje je i pochłonie. Towarzyszy temu brak zaufania do świata i wiary, że nadejdzie pomoc. Niektórzy myślą, że dotknąwszy bor leśnego miejsca, już nigdy nie przestaną płakać. Inni sądzą, że złość obudzona i wyrażona słowami urośnie nagle do krwiożerczych rozmiarów. Są też ci, co boją się swego strachu w obawie, by nie spopielił ich doszczętnie, albo odwrotnie, aby nie okazał się pustym zwidem, który niczego złego nie zwiastuje, a wręcz przeciwnie, gdyby spojrzeć mu prosto w oczy, okazałby się całkowicie niegroźny. Wtedy - wprawdzie strach powinien minąć, ale jakże będzie głupio i żal z powodu przecierpianych lat. Osoby te boją się utracić swój największy motyw egzystencjalny, czyli właśnie ten nierzeczywisty strach.
Zwłaszcza ludzie cierpiący na depresję mają szczególną skłonność do tłumienia swych uczuć. Potrafią tłumić normalne ludzkie emocje. Są mistrzami w stosowaniu takich obronnych zabiegów, jak ucieczka w izolację i samotność oraz uzasadnianie swego stanu wyjątkowymi powodami. Gdy się skarżą, może się wydawać, że tylko im przydarzył się naprawdę ciężki los i że nikt inny na świecie nie byłby w stanie go znieść. Tymczasem fakty są brutalnie odmienne. Wiemy przecież, że niektórych spotyka wielkie nieszczęście, kalectwo czy bieda bądź zostają porzuceni lub osieroceni przez kogoś najbliższego i odpłaczą to, odsmucą, odtęsknią, a następnie podnoszą głowę i idą dalej. Nie tylko idą, potrafią biec i śpiewać i nawet jeszcze tańczyć. Inni natomiast, pod wpływem swojej krzywdy czy niedoli, już nigdy nie zechcą odzyskać wiary w sens życia ani zrobić niczego dobrego dla siebie i nikogo. Zapadają w depresję. I w niej zostają. A mogliby jeszcze próbować szukać pomocy.
Dziś mamy całą aptekę nowoczesnych leków, które potrafią chemicznie potrząsnąć człowiekiem, ułatwiając wydobycie go z bezdennej czeluści. Żaden dobry psychiatra nie stosuje jednak samych leków. Leczenie farmakologiczne bez psychoterapii skończyło się w poprzednim stuleciu. Z bezczucia i rezygnacji z życia uleczyć może przede wszystkim drugi człowiek, a nie sama tabletka. Zresztą nie każdy, kto ma problem psychologiczny czy emocjonalny, w ogóle tabletki potrzebuje. Tak jak nie każdy, komu źle czy smutno albo chwilowo odechciało się żyć, potrzebuje koniecznie terapii profesjonalnej.
Dawniej żyliśmy rodzinnie i gromadnie. Prawie nic, co człowiek robił i przeżywał, nie odbywało się w odosobnieniu. Miało to swoje złe strony, ale miało i dobre. Na przykład, tkanka więzi międzyludzkich była z konieczności gęsta i mocna, łatwo więc było o wzajemne wsparcie okazywane na co dzień w każdej nieco trudniejszej sytuacji. Dziś natomiast rodziny zmalały, nasza ruchliwość zaś-a więc i odległości między ludźmi - wzrosła. Musiały więc zaniknąć stare dobre sposoby dzielenia się dosłownie wszystkim, w tym także uczuciami. Mamy te swoje osobne pokoje, osobne mieszkania, osobne sypialnie, osobne samochody, no i w końcu osobne adresy. Czemu się więc dziwić, że zanikło współprzeżywanie, współodczuwanie i współżycie nawet między najbliższymi sobie ludźmi?
Dziwić się nie będziemy. Oburzać się też nie warto, bo nikt nas przecież do tych wygód i luksusów osobnego życia, niezależności i indywidualności nie zmusza. Wszak o to, żeby mieć jak najszybciej oddzielne mieszkanie, zabiegamy sami, aby zdobyć własny samochód, zaharowujemy się sami i sami też ze wszystkich sił walczymy o to, żeby nikogo nie pytać o zgodę, przed nikim się nie tłumaczyć i nikomu nie podlegać. Niemalże udało nam się, przynajmniej w życiu osobistym, prywatnym i rodzinnym. Niemalże wszystkim i w dodatku od coraz wcześniejszej młodości. Niektórzy już w dzieciństwie tak tupią, wierzgają i biją piąstkami - wzorując się na dorosłych - że wydrapują sobie ową „niezależność", zanim jeszcze potrafią sami się wykarmić, odziać i utrzymać. No i mamy za swoje.
Ta wywalczona i wyharowana niezależność i osobność zmienia się nieubłaganie w samotność. Nie mamy już naturalnej busoli ani żywego lustra w postaci licznego i naturalnie pokrewnego kręgu ludzi prawie takich samych jak my; nie takich samych, ale prawie -na tyle podobnych, że łatwo się zrozumieć i porozumieć, a na tyle odmiennych, by każdy od każdego mógł w końcu wszystkiego się nauczyć i z wszystkim sobie poradzić. Nie mamy na kim się oprzeć. Nie mamy kogo zapytać, gdy czegoś nie wiemy lub nie pojmujemy. I nikt się do nas nie wtrąca. A nawet jeżeli próbuje, jest to tak źle widziane, tak nie fair i tak bardzo cała kultura jest temu przeciwna, że łatwo owo wtrącanie zlekceważyć i odrzucić.
Tymczasem właśnie „wtrącanie się" w sprawy bliskich ludzi jednocześnie dowodzi, potwierdza i podtrzymuje to, że ludzie ci są sobie wzajemnie bliscy, przy okazji czyniąc ich jeszcze bliższymi. Lecz w pogoni za całkowitą niezależnością od nikogo i za absolutnym samostanowieniem bez niczyjej pomocy i bez dzielenia się z nikim tym, co własne i swoje, zdezawuowaliśmy wtrącanie się w nasze sprawy. Nie podoba nam się to. Wolimy żyć oddzielnie, decydować samowolnie i przeżywać w odosobnieniu. No to i przeżywamy. A że czasem nie umiemy? Niby skąd mamy umieć? Sami siebie wiele nie nauczymy, żyjąc „tylko jeden i zawsze pierwszy raz", jak mawiała najdojrzalsza znana mi osoba, moja matka.
Ponieważ ten proces atomizacji społeczności i rodzin nie mógłby zaistnieć bez dużej nadwyżki dóbr ekonomicznych, najprędzej ogarnął on bogatą, przedsiębiorczą i przebojową Amerykę. Nic więc dziwnego, że tam właśnie najszybciej dały się we znaki złe skutki skądinąd upragnionego spełnienia indywidualnych marzeń ludzi o posiadaniu siebie tylko dla siebie oraz o tym, żeby - przynajmniej w życiu prywatnym -nikt nie śmiał się w nic wtrącać. Ale jako się rzekło, Amerykanie są narodem przedsiębiorczym i przebojowym. Są więc odważni i nie chowają głowy w piasek, gdy raptem dzieje się coś złego. Na pierwsze oznaki - już w połowie ubiegłego wieku - wskazujące, iż z niezależności rodzi się między innymi bezradność, a z indywidualizmu samotność i zagubienie, wybuchnęła w USA żywiołowa fala poszukiwań zastępczych sposobów i remediów na dotąd nigdzie niespotykane w tak masowym wymiarze bolączki i zaburzenia wynikające z alienacji, samotności i zatomizowania społeczeństwa.
Fala ta przetacza się tam po dziś dzień. Zmieniała już wielokrotnie swe natężenie, raz po raz przybierając na sile w zetknięciu z kolejnymi problemami. Śmiało można powiedzieć, że zapoczątkowała ona wciąż trwający złoty wiek psychoterapii i doradztwa psychologicznego. Nigdzie na świecie uniwersytety i instytuty naukowe nie prowadzą tylu badań z zakresu psychologii co w Ameryce. Nigdzie też psychologiczne doradztwo nie ma tyle do powiedzenia w takich dziedzinach, jak organizacja pracy i jej efektywność, sądownictwo, więziennictwo, nauczycielstwo, polityka, sport, wojsko czy policja. Ameryka też była pierwszym krajem, gdzie psychoterapeutami wcale nie musieli być wyuczeni psychologowie czy psychiatrzy, lecz ludzie, których zawodową legitymacją jest to, że najpierw sami poradzili sobie z jakimś osobistym problemem. Ameryka jest również krajem o największej ilości popularnych książek psychologicznych dotyczących wszystkich możliwych ludzkich dolegliwości psychicznych i emocjonalnych. Tam powstają i zostają wypróbowane niemal wszystkie aktualnie przydatne szkoły i metody psychoterapii i pomocy psychologicznej, a także całkiem nowe dyscypliny psychoedukacji, które stamtąd dopiero przebijają się do Europy lub gdzieś dalej.
Czy to znaczy, że Ameryka rozwiązała już wszystkie problemy swoich mieszkańców? Oczywiście, że nie. Wręcz przeciwnie. Wciąż wyprzedza resztę świata pod względem zaostrzania się niepokojących skutków rewolucji cywilizacyjnej, w zasięgu której znalazły się obecnie niemal wszystkie w miarę dostatnie społeczeństwa. Może to smutne, ale śmiało można powiedzieć, że to, co dzisiaj dzieje się w Ameryce, jutro lub pojutrze będzie się działo w Polsce, na Węgrzech, we Francji, na Łotwie i Słowacji. Ale może to wcale nie jest smutne. W USA dzieją się przecież różne rzeczy, złe i dobre. Na przykład fakt, iż ludzie cierpią dziś tak często na niepokój i depresję, jest bez wątpienia smutny. Ale wypracowanie skutecznych metod leczenia depresji i uświadomienie wczesnych sygnałów ostrzegających o początkach tej choroby można uznać za zjawisko optymistyczne.
Optymistyczne powinno być również rozpoznanie, jakiego dokonano już lata temu, że trudnych uczuć nie powinno się przeżywać w pojedynkę. Dlatego, aby sobie poradzić z czymkolwiek, co boli, konieczne jest wyrwanie się z izolacji i zwrócenie się do drugiego człowieka. Nie po to jednak, by za nas rozwiązał nasz problem, lecz aby towarzyszył nam, gdy sami się do tego zabierzemy.
Sprężystość emocjonalna
Mogłoby się wydawać, że w ogóle nie sposób swoich problemów rozwiązać bez pomocy innych ludzi, jeżeli nie fachowców, to przynajmniej życzliwie nastawionych przyjaciół. Tymczasem wiadomo, że nie każde zmartwienie, ciężkie przeżycie lub dotkliwy cios losu musi pociągać za sobą konieczność zdania się na innych. Życie wszak obfituje w mnóstwo przykładów ludzi sprężystych emocjonalnie, odbijających się jak piłka od najbardziej kamienistego dna.
Prawdę mówiąc, czyż może być coś wspanialszego niż odporność na słabości i ta dziwna niewymierna energia, którą czasem nazywamy siłą psychiczną? To właśnie te cechy pomagają ludziom osiągać cele, a nie na ogół przeceniane atrybuty sukcesów w rodzaju urody, szerokich pleców czy bogactwa domu rodzinnego. Witalna energia nie pochodzi z zewnątrz, lecz wytwarzamy ją sami, a jej niezwykłość polega na tym, że uczymy się ją wyzwalać w obliczu wyzwań, trudności i przeszkód. Podczas chwilowych wahań i niepewności zagrzewa do działania, wzmacnia ducha, przeciwdziała załamaniom. Dzięki niej potrafimy gorąco pragnąć, z pasją dążyć i konstruktywnie marzyć. Ale czy wszyscy? Czy tylko wybrańcy obdarzeni ową pozytywną duchową mocą?
Otóż wprawdzie zdarza się, że już małe dziecko wybija się ponad inne swym charakterem i wytrwałością - i wtedy oczywiście uznamy je za nadzwyczajnie obdarzone, ale nie musi to być reguła. Nie chodzi bowiem wyłącznie o dar natury. Odporność, tak jak charakter, można wyćwiczyć. Możliwe zresztą, że charakter i odporność są pojęciami tak bliskoznacznymi, że czasem się mylą, zastępują lub występują synchronicznie. Osobom obdarzonym wewnętrzną siłą może być po prostu łatwiej, ale hartować ducha może każdy. A słabsi z natury nawet powinni.
Nie należy mylić wewnętrznej mocy z prymitywną siłą czy zimną bezwzględnością. Ani też z agresywnym tupetem. Siła psychiczna to konstelacja wielu cech, dzięki którym człowiek nie boi się, gdy nie ma czego, a gdy boi się, bo jest się czego bać, to potrafi swemu lękowi nie ulec. Tymi cechami są ufność, nadzieja, wiara w siebie i kombinacja pragnień, ciekawości i aktywności. Na siłę psychiczną składa się też gotowość do korzystania z doświadczeń -jeżeli akurat brak własnych, to z cudzych. To ona skłania nas w chwilach trudnych do szukania pomocy u innych, zwłaszcza wtedy, gdy sytuacja wykracza poza własne umie-
Taką mocą cechuje się na przykład żona, która szybko umie powiedzieć „dość", gdy spostrzeże, że mąż często i nieprzyjemnie się upija albo regularnie przegrywa pieniądze rodziny w kasynie czy na wyścigach, a sam zaprzecza problemom i najwyraźniej daleko mu jeszcze do trwałej i dojrzałej zmiany. Taka żona nie stanie się chroniczną ofiarą mężowskiej choroby nieodpowiedzialności, tylko zacznie działać. Zwróci się do lekarza, psychologa, znajomych i rodziny poszuka mądrości w książkach i u innych osób z podobnymi problemami. Cokolwiek z tego wyniknie, ona nie jest zdana tylko na siebie, nie bierze na siebie wstydu za nieswoje zachowania i w rezultacie ma szansę ocalić przynajmniej siebie, a często również tych, którzy od niej zależą, łącznie z mężem hulaką.
Wyczuwam też moc i odporność w postawie pewnej kobiety, która od prawie dwóch lat co kilka miesięcy pisze do mnie listy pełne zwierzeń dotyczących między innymi osamotnienia w swym nieszczęściu z powodu nieuleczalnej choroby córki. Mąż odszedł, siostry odsunęły się razem ze swymi portfelami, w pracy uznano, że najlepiej dla tej pani będzie zajmować się córką dzień i noc, więc odesłano ją na wcześniejszą emeryturę, no i owa pani została nagle całkiem sama. W przenośni i dosłownie. I wtedy zaczęła pisać swoje niezwykłe listy. Nawet nie oczekuje odpowiedzi, tylko prosi o „wysłuchanie". Z listu na list widać, że przybywa jej mocy, staje się odporniejsza i na pewno „mniej sama" -jak ostatnio napisała.
Charakter bowiem to nie potulna zdolność znoszenia krzywd i poddawania się ciosom, lecz postawa nie dopuszczająca do zadomowienia się w duszy i umyśle poczucia klęski i rezygnacji. Postawa taka wymaga przede wszystkim umiejętności obrony i przeciwdziałania zagrożeniom. To zaś wymaga stosowania strategii ratunkowych niezbędnych w trudnych sytuacjach, ale wcale nie jest powiedziane, że radzie sobie musimy wyłącznie samodzielnie. Można-a raczej trzeba - radzić sobie wykorzystując rozmaite możliwości: fachowców i specjalistów, życzliwych ludzi, rodzinę, mądre książki i mądrych przyjaciół. Przecież nikt na świecie nie ma patentu na rozwiązanie wszystkich kłopotów.
Poza tym, nikt nie żyje w próżni. Bez sensu byłoby szukanie odpowiedzi na nasze pytania wyłącznie w sobie, tym bardziej że na większość pytań zapewne ktoś już kiedyś znalazł odpowiedź. Jak sobie poradzili inni, gdy znaleźli się w podobnej sytuacji? Co na temat związany z danym problemem mówi psycholog, prawnik, lekarz, pedagog, psychiatra, wreszcie-inna osoba o doli (czy niedoli) podobnej do mojej? Opisano to z pewnością w wielu książkach. Któryś uniwersytet przeprowadził na pewno badania wskazujące jakieś rozwiązania i różne wyjścia z podobnej matni. Trzeba szukać rozwiązań i odpowiedzi. Nie warto zasklepiać się w przeświadczeniu, że nie ma wyjścia. Na tym właśnie polega odporność.
Ktoś mógłby pomyśleć, że ten ideał: mocny, odporny charakter, to nadludzka umiejętność nieodczuwania słabości. Ależ nic podobnego. Ludzie, których przypadki służą mi za kanwę niniejszych rozważań, to osoby poranione, pobliźnione i ozdrowiałe - nie raz, ale wiele razy. One po prostu nauczyły się dźwigać z upadków. Za każdym razem, gdy kuliły się ze strachu lub ponosiły klęskę, w końcu stawały na nogi i podnosiły głowy. Ich siła nie jest brakiem słabości. Na odwrót, jest potwierdzeniem słabości, bo energia ta pojawiła się i utrwaliła jako cecha, jako stosunek do życia jako postawa w rezultacie pokonywania tej słabości.
Rozmyślania nad kwestią odporności zakłóciła mi pewna młoda osoba, skarżąc się, że oto znowu, u progu lata czuje się zmęczona, znużona, pogrążona w niewytłumaczalnym smutku. Jak co roku. Nic nie chce jej się robić, zmętniały pasje, chciałaby gdzieś uciec, schować się i tylko spać, spać, spać. „Jak myślisz co to znaczy?" - spytałam. „Przecież znowu jest wiosna nadchodzi lato" - odpowiedziała mi bez wahania. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że dziewczynę tę czeka jeszcze co najmniej pięćdziesiąt wiosen I co? Na kilka miesięcy w roku przez te wszystkie lata ma wpadać w ten sam czarny dół? Wszystko się we mnie zbuntowało. Powiedziałam: „Zaraz, co ma do tego wiosna? Czy ty przypadkiem nie przyzwyczaiłaś się do swojej wiosennej chandry? Pomyśl inaczej: dawno nie byłaś na wakacjach, miałaś jedną ciężką sesję, już przygotowujesz się do następnej, wieczorami pracujesz. Każdemu na twoim miejscu chciałoby się tylko spać, spać i spać. Nie zwalaj winy na wiosnę. Zmień coś w swoim trybie życia i zrób to dzisiaj, od razu. Odwołaj kilka zajęć w najbliższym tygodniu, weekend spędź na powietrzu, pójdź kilka razy na siłownię, rano potańcz przy otwartych oknach, wieczorem weź długą biokąpiel, a wtedy, po kilku dniach, przekonasz się, że twoja czarna dziura nie jest już taka głęboka. A może w ogóle się z niej wydobędziesz." Zgadnijcie, co mi powiedziała już po tygodniu. Oczywiście - chandra gdzieś uleciała i nagle wiosna objawiła się jej jako fantastyczna pora. „To cudowne, zrzucić z siebie swetry i rajstopy i wystawiać gołe nogi i ramiona do słońca!" - wykrzykiwała przez telefon.
Nie zwalajmy winy na wiosnę. Ani na deszczową pogodę. Ani na małe mieszkanie. Ani na wrednego szefa, nieznośne dzieci, chudy portfel, swoje czterdzieści lat czy może swoje sześćdziesiąt lat. Jeszcze krócej mówiąc, nie zwalajmy winy. W ogóle przestańmy myśleć w kategoriach „winy". Jest źle, kiepsko się czujemy, nie udało się coś ważnego - obojętne co, w każdej sytuacji zajrzyjmy najpierw w siebie. Nie rozglądajmy się za kozłem ofiarnym i winowajcą, tylko szukajmy w sobie prawdziwej przyczyny złego samopoczucia oraz mocy, pomysłów, sposobów na dokonanie zmian. A jeżeli ich w sobie nie znajdziemy, to rozejrzyjmy się dookoła, weźmy książkę telefoniczną, idźmy do biblioteki czy księgarni, do poradni - i zacznijmy szukać rozwiązań. Nie zajmujmy się problemem, tylko rozwiązaniem. Odbijmy się od dna, podnieśmy głowę, chwyćmy ster w swoje ręce.
Dopóty, dopóki naszym życiem kierują inni ludzie, pory roku, chwilowe pogody i niepogody, zdarzenia z przeszłości - a właściwie, dopóki nam się tak wydaje -mamy ograniczone możliwości zmiany naszego losu. Warto w tym miejscu przypomnieć o osobliwej prawidłowości, nazywanej często „samospełniającą się przepowiednią". Można to ująć następująco: Jeżeli wierzysz, że ci się uda i jeżeli wierzysz, że ci się nie uda - to w obydwu przypadkach masz rację. Czyż to nie paradoks? Jak dwie sprzeczności mogą być jednakowo prawdziwe? Mogą. To nawet dość proste. We wszystkich zdarzeniach w życiu człowieka występują dwie grupy czynników: zewnętrzne i wewnętrzne. Na zewnętrzne marny przeważnie niezbyt duży wpływ, na wewnętrzne - można powiedzieć, teoretyczne niemal nieograniczony. Wobec tego, chcąc kształtować życie według swych pragnień, zmieniać w nim to co nam przeszkadza, najrozsądniej jest skupiać się na tym przede wszystkim, co można zmieniać. Czyli na owych czynnikach wewnętrznych. Wszystko zależy nie od pozytywnego bądź negatywnego myślenia lecz od podejmowanych działań. A one z kolei zależą od wewnętrznej gotowości, odwagi, umiejętności.
One też bywają różnorakie. Najsilniej zakorzenione i najtrudniejsze do zmiany są głębokie przekonania, to, w co bezkrytycznie wierzymy, przeświadczenia i poglądy wpojone nam od zarania naszych dni Jeżeli na przykład ktoś uważa, że od pogody zależy nastrój, to będzie się dotąd w siebie wsłuchiwał, nasłuchując przy okazji komunikatów modnych obecnie biometeorologów, aż w końcu wpadnie w perfidne sprzężenie zwrotne: „Spada ciśnienie, powinnam więc być senna i markotna." I odwrotnie: „Jestem śpiąca, na pewno dlatego, że spada ciśnienie." Ktoś mi to jeszcze potwierdza w telewizji, w radiu, w czasopismach. Babcia lub mama zawsze łączyła z pogodą swoje dobre i złe dni. I tak dalej. A tymczasem reagowanie samopoczuciem na zmiany aury czy klimatu jest objawem pewnej szczególnej dyspozycji, wcale nie częstej, albo niektórych chorób. Normalny, zdrowy człowiek wyposażony jest w doskonałe systemy samoregulacji biologicznej uodporniającej na skoki ciśnienia, nadchodzące burze, ulewy i śnieżyce. Ekstremalne sytuacje klimatyczne, takie jak huragany czy tajfuny, mogą oddziaływać na samopoczucie ludzi, ale też raczej na chorych i osłabionych albo na jakieś wyjątkowe „media" biometeorologiczne (bo podobno niektórzy, niczym jasnowidze czy wróżbici, posiadają dziwne pokrewieństwo z naturą). Zdrowa, wyspana i racjonalnie odżywiona osoba nie zapada w letarg przed letnią burzą, wypoczęty człowiek nie dostaje migreny, kiedy ciśnienie spada o kilka kresek. Możemy sobie jednak dać wmówić, że tak powinno być, i wtedy faktycznie stajemy się takim urojonym biobarometrem. Prawdziwy powód złego samopoczucia może leżeć zupełnie gdzie indziej, ale nie chcąc do niego dotrzeć, wygodniej zwalić na pogodę. Ona zaś może się dołożyć do przyczyn naszego stresu, rzadko jednak działa samodzielnie.
Kiedyś na uniwersytecie w Chicago brałam udział w badaniach naukowych dotyczących snu. Pamiętam jeden z eksperymentów. 24 kobiety, które same stwierdziły, że bardzo silnie reagują na wszelkie zmiany pogodowe i klimatyczne, poddano przez pełną dobę wahaniom ciśnienia i innym wpływom klimatycznym. Przebywały one w kabinach wyposażonych w astro-nautyczne symulatory meteorologiczne oraz tablice monitorujące zarówno zmiany ciśnienia atmosferycznego, jak i wahania funkcji biologicznych badanych osób. Okazało się, że najwięcej kobiet reagowało biologicznie przede wszystkim na widoczne na ekranach monitorów informacje o warunkach, a wcale nie na same warunki pogodowe. Ciśnienie mogło faktycznie zostać znacznie obniżone, ale jeżeli ekran wskazywał fałszywą informację, że właśnie poszło w górę, u badanych osób występowały korzystne zmiany samopoczucia; w odwrotnym przypadku, gdy ciśnienie w ogóle się nie zmieniało, a zapis mówił o spadku, większość osób zaczynała gorzej się czuć. Bardzo ciekawa była dyskusja z prowadzącą badania dr Hoffman, gdy ujawniła uczestniczkom przebieg badań i uzyskane wyniki. A ja mogę się zwierzyć, że od tamtej pory m? nigdy nie dostałam bólu głowy przed burzą. No i za pamiętałam eksperyment jako dobrą ilustrację wspomnianej zasady o samospełniającej się przepowiedni
Do wewnętrznych czynników należą też nasze przyzwyczajenia. Czyli takie zachowania, które wykonujemy bez zastanowienia i bez świadomego wyboru Stanowią rutynę, wypróbowany schemat postępowania, nawyk. Jeżeli w podstawówce ktoś przyzwyczaił się wkuwać lekcje i powtarzać za nauczycielką, to jako dorosły powtarza i dzisiaj cudze myśli, nie dając szansy swej własnej, uśpionej lub zagłuszonej twórczej inwencji i wyobraźni. Jeżeli ojciec zawsze cię krytykował, to choć już ojca może od lat nie być w pobliżu, będziesz z przyzwyczajenia uważać, że nic nie umiesz, inni są lepsi, jesteś do niczego. Upiorny nawyk. Niestety, wcale nie taki rzadki.
I tak samo może się stać z przyzwyczajeniem do bycia osobą słabą, nieodporną, nieporadną, niezdolną do stawienia czoła przeciwnościom lub innym ludziom. Słabości nie należy w ogóle rozpatrywać jako kategorii obiektywnej, tylko zawsze w kontekście sytuacyjnym i interpersonalnym. I trzeba szukać przykładów własnej mocy (bo zawsze się znajdą). Na ich podstawie można poszerzać granice własnej odporności i siły psychicznej. Oto przykład. Kobieta czuje się słaba wobec źle wychowanego męża, który wyśmiewa ją przy ludziach, krytykuje jej wygląd, wyszydza nieśmiałość i zahukanie. Ta sama kobieta łatwo wybucha gniewem na sześcioletniego synka, poszturchuje go, gdy się rano trochę grzebie, krytykuje za koślawe literki w zeszycie z zerówki i ma mu za złe, że nie wymawia r, jest nieśmiały i w dodatku najniższy wśród swoich rówieśników. To jaka ta kobieta jest? Słaba wobec męża, a silna wobec synka. Tam cicha myszka, tu drapieżna wilczyca. A gdyby tak zrobić odwrotnie - mężowi pokazać pazury, a synka pogłaskać i dać mu spokój? Osoby tak zwane słabe przeważnie mają w swym życiu również doświadczenia świadczące o wielkiej mocy. Sztuka polega na tym, aby je odszukać i przećwiczyć w innych sytuacjach.
Gdy Jasio, mój wnuczek, był bardzo mały i dopiero poznawał pojęcie ilości, mieliśmy taką zabawę: sadzaliśmy obok nas ulubione ninje i trasformersy i liczyliśmy, ile trzeba cukierków, żeby każdy dostał po jednym. Wypadało, powiedzmy, pięć. Po chwili pyta łam: „Jasiu, a ile trzeba herbatników, żeby każdy z nas dostał po jednym?" I Jasio zaczynał powolutku rozdawać herbatniki, jednocześnie je licząc. Wychodziło mu znowu pięć. I z jabłkami było tak samo. Bo dla dwulatka odstęp między jednym policzeniem do pięciu a drugim oraz różnica między cukierkami a herbatnikami była tak wielka, że na uogólnienia nie starczało mu jeszcze jego malutkiej pamięci. Dziś Jasiek chodzi do szkoły i już sprawnie dodaje, odejmuje, mnoży i dzieli, i nie zapomina po sekundzie, ile mu wyszło przed chwilą. Dorósł. Nauczył się.
Proponuję to samo. Dorośnijmy. Jeżeli doradzam koleżance, pocieszam siostrę, dziecku dodaję otuchy -to znaczy, że to umiem. Gdy jednak problem dotyczy mnie samej, to czasem o tym zapominam. Czuję się bezradna, pogrążam się w beznadziei, ulegam niemocy. Ale przecież mogę sobie przypomnieć, że wobec innych bywam odporna, twórcza i pomysłowa. Mogę
więc w ten sam sposób także sobie dodać otuchy, siebie pocieszyć i obronić przed załamaniem. Przecież chodzi o to samo: żeby w obliczu wyzwania nie myśleć, że się nie uda, tylko że się uda. Najczęściej tak myślimy, gdy chodzi o innych ludzi. I zapominamy gdy chodzi o nas samych. Trochę to podobne do pierwszych lekcji rachowania małego Jaśka.
I jeszcze jedno. Przydałoby się w naszej kulturze społecznej trochę więcej kultu osobistego zwycięstwa nad słabościami, a trochę mniej biadolenia. Tym, co kiepskie, nie ma co się przechwalać. Wiele żartów jest tym, jak to Polak zaczyna wyliczać swe nieszczęścia dolegliwości w odpowiedzi na zdawkowe pytanie-pozdrowienie cudzoziemca: „How are you?", które oznacza mniej więcej to samo, co nasze rodzime Jak leci?", i bynajmniej nie jest zaproszeniem do sprawozdania na temat stanu zdrowia. Wszyscy znamy domy, gdzie ulubionym tematem rozmów są choroby. Wiemy więc, jak toksycznie (i zaraźliwie) może wpływać na nasz nastrój cudze grzebanie się w słabościach i niemocach. Myślę czasem, że gdybyśmy więcej rozmawiali o tym, co nas akurat nie boli, to może w sumie wszyscy poczulibyśmy się nieco lepiej.
Pomóż sobie sam (ale z rozwagą)
Mówiąc o problemach, zarówno emocjonalnych, jak i życiowych, z jakimi od zarania dziejów ludzie próbują sobie radzić, nie wolno nie wspomnieć o fenomenie naszej epoki, czyli o „zejściu psychologii pod strzechy".
Zjawisko to pojawiło się w USA około połowy poprzedniego stulecia, uzyskując nieco pogardliwą etykietkę „poppsychologii". Zainteresowanej klienteli nie brakowało, toteż fala psychologicznego samouctwa stopniowo się rozprzestrzeniała. Psychologowie, zwłaszcza biegli w dziedzinie uprzystępniania skomplikowanej wiedzy, ruszyli do akcji. Półki księgarń jęły zapełniać się samouczkami, a sale odczytowe skupiały rzesze amatorów łatwego sukcesu w „pracy nad sobą". Do nich adresowali swe wykłady i warsztaty autorzy szybkich recept na sukces oraz różnych dróg na skróty do życiowego powodzenia, udanego małżeństwa, dobrego seksu, prawidłowych relacji w pracy lub w rodzinie itp. Z czasem fala atrakcyjności popularnej Psychologii nieco opadła, ale niezupełnie. Chyba nawet można powiedzieć, że poppsychologia wymościła sobie całkiem wygodne i uznane miejsce w życiu społecznym w większości krajów cywilizacji zachód niej. Nie konkuruje z nikim ani nie zagraża profesjonalnej pomocy psychologicznej. Najczęściej uprawiają ją wykształceni i obdarzeni darem popularyzatorskim dyplomowani psychologowie i psychoterapeuci, a domorośli uszczęśliwiacze - bo i tacy się zdarzają - też chyba zbytnio nikomu nie szkodzą. Na swój sposób przyczyniają się oni do budzenia świadomości w sprawach związanych ze zdrowiem psychicznym i jakością życia emocjonalnego, stanowiąc często pierwszy pomost do poszukiwania specjalisty, gdy zawiodą samodzielne sposoby radzenia sobie z trudnymi problemami osobistymi.
W Polsce psychologia „potoczna", reprezentowana przez garstkę specjalistów bywałych w świecie i oczytanych w literaturze światowej, rozwinęła się -jak wiele innych współczesnych nurtów - wraz z wyzwoleniem od totalitaryzmu. Z początku, w latach osiemdziesiątych, można było mówić o przejściowej modzie. Tymczasem minęły dwie dekady i co? Ta niby-moda stała się częścią edukacji społecznej. Może jeszcze niezbyt szerokiej, ale jednak coraz powszechniejszej. O problemach psychologicznych piszą dziś w zwykłych gazetach i kolorowych czasopismach. W telewizji i w radiu nadawane są programy o sprawach takich, jak uzależnienia, depresja, wybaczanie, problemy małżeńskie, wychowywanie dzieci, przyjaźń, miłość czy lęk przed śmiercią. Przed kilku laty zaczęto wydawać pismo popularyzujące psychologię, pt. „Charaktery", czytane zresztą bardzo chętnie przez młodzież. Rozwija się też korzystanie z Internetu, który popularyzując wiedzę we wszystkich dziedzinach udostępnia również wiele nowin psychologicznych. A jeżeli wspomnimy o zasobach księgarń w postaci najróżniejszych poradników psychologicznych tłumaczonych z obcych języków oraz pisanych przez twórców rodzimych, to można powiedzieć, że Polacy zdecydowanie zaczynają być z psychologią „na ty".
Z rozwijającą się „samopomocą psychologiczną" wiąże się jednak pewne niebezpieczeństwo. Jest nim niekompetentna autodiagnoza lub zbyt uproszczone czy zgoła całkiem niemądre rady i wskazówki mające rzekomo prowadzić do poprawy i rozwiązania problemu. Spotkałam wiele osób, które stanowczo za długo z pomocą przypadkowych poradników usiłowały uporać się ze złymi wspomnieniami, urazą do rodziców czy neurotycznym poczuciem winy z jakiegoś powodu.
Pamiętam znamienny list napisany przez jedną z moich czytelniczek. Na sześciu stronach ta czterdziestoletnia kobieta opisała mi nie jeden, lecz kilka dramatów swego życia. Z agresywnym mężem usiłowała sobie od lat radzić za pomocą „asertywności", której nauczyła się podczas dwóch weekendowych kursów. Nie mogła pojąć, dlaczego mimo stosowania wszystkich wyuczonych sposobów rozmawiania i zachowywania się wciąż musiała ukrywać za słonecznymi okularami coraz to nowe siniaki. Z książek nauczyła się też afirmacji, które powtarzała sobie przed lustrem każdego dnia przez wiele miesięcy, dziwiąc się jednocześnie, że nadal czuje się bezwartościowa i nieciekawa. Nie potrafiła na dłuższą metę utrzymać żadnej bliższej znajomości ani nawiązać z nikim przyjaźni. Pozostawała w chronicznie złych stosunkach z młodszą siostrą, własną matką i teściami. W podobnie
niedobrej atmosferze również pracowała, mając ustawiczne poczucie, że jest wykorzystywana i niedoceniana. A jednocześnie zaczytywała się w poradnikach psychologicznych, pilnie oglądała telewizyjne „Okna" Wojciecha Eichelbergera i uczestniczyła w spotkaniach poświęconych „sposobom na lepsze życie". Znamienne, że w swym liście podpisała się tylko imieniem „Jolanta", nie podając adresu lub telefonu.
Chciałabym tą drogą odpowiedzieć pani Jolancie na tamten list. Najłatwiej ocenić, czy nasze „samoleczenie" przebiega właściwą drogą, patrząc na rezultaty. Jeżeli przedłuża się okres braku satysfakcjonujących efektów i problemy nadal dokuczają, należy poszukać pomocy profesjonalnej. Miewamy przecież dolegliwości poważne i głębokie, a nie tylko drobne i łatwe do rozwiązania. Samouczki, poradniki i bezpośrednia lub medialna edukacja zbiorowa mogą pomóc uwolnić się od zaburzeń emocjonalnych powierzchownej natury. Warto wiedzieć, że najlepiej potrafią korzystać z pop-psychologii osoby wyjątkowo psychicznie odporne i dobrze wyćwiczone w sztuce adaptacji, uczenia się nowych umiejętności oraz żyjące w przyjaznym środowisku osobistym. Pani Jolanta najwyraźniej do nich nie należy. Przypadkowy dobór wskazówek z kursów lub poradników oraz ich mechaniczne stosowanie nie mogło jej pomóc. Jej problemy są naprawdę poważne. Asertywność to świetna i pożądana umiejętność, ale nie ma wiele wspólnego ze strategiami niezbędnymi do uchronienia się przed czyjąś przemocą. Niska samoocena i brak poczucia wartości jest tak złożonym i trudnym defektem osobowości, że śmiesznie brzmi zalecanie „pozytywnych afirmacji". Konfliktowe stosunki z otoczeniem - w domu czy w pracy - mogą poprawić się pod warunkiem wprowadzenia kompleksowej zmiany i to dopiero w wyniku gruntownej analizy dotyczącej charakteru tych konfliktów. I tak dalej. Krótko mówiąc, pani Jolanto, proszę w następnym liście koniecznie podać swój adres, aby można było doradzić, dokąd pójść i u kogo szukać pomocy na pani zmartwienia.
Z myślą o pani Jolancie oraz innych osobach usiłujących załatwić swe problemy na własną rękę zweryfikujmy kilka mitów i uproszczeń, upowszechnianych przez różnych „guru".
Weźmy gniew. Zalecane często spontaniczne wyładowywanie złości poprzez krzyk lub bicie w poduszkę czy bokserski worek treningowy może, owszem, chwilowo zmęczyć, ale złości na dłuższą metę nie zmniejszy. Wręcz przeciwnie, raczej tę przykrą emocję podtrzyma i utrwali. Poza tym, gdy to walenie w poduchę wykona w furii osoba, która czuje się przez kogoś skrzywdzona, a błoga ulga i wybaczenie nie przyjdą (no bo i skąd?), to złość jeszcze się spotęguje, a przy okazji można ją niechcący obrócić przeciwko sobie. No bo skoro miało mi pomóc, a nie pomogło, to pewnie ze mną jest coś nie w porządku...
Gniew mogą złagodzić - zarówno doraźnie, jak i długofalowo - uczucia „przeciwstawne", takie jak wdzięczność, wesołość, współczucie itp. Żeby wprawić się w uspokojony nastrój, nie trzeba pięściami okładać poduchy i z wściekłością powracać do przykrego zdarzenia, lecz lepiej na przykład pójść do kina na komedię, pożartować z przyjaciółmi, pobawić się z wesołym dzieckiem lub bodaj z zaprzyjaźnionym pieskiem Gdy czerwona fala złości przestanie oślepiać, wówczas nad problemem trzeba się rzeczowo zastanowić i -ewentualnie z pomocą trzecich osób - wybrać spokojną i stanowczą strategię rozwiązania. Tak, by to, co wywołało złość, nie miało już szansy na powtórkę.
Innym magicznym zaklęciem poppsychologów stało się „pozytywne myślenie" zalecane na prawo i lewo każdemu i w każdej sytuacji. Tymczasem zwykły rozsądek podpowiada, że nie należy chować głowy w piasek, gdy zdarzyło się lub zagraża coś niedobrego. Najlepszym doradcą w życiu jest wszak nie pozytywne czy negatywne myślenie, lecz po prostu myślenie realistyczne. A ono czasami woła o odrobinę czarnowidztwa.
Oto przykład kochających i dobrych rodziców, którym pewnego wieczoru policja przywiozła radiowozem zamroczoną narkotykami piętnastoletnią córkę. Rozmawiałam z nimi nazajutrz. Okazało się, że wcześniejsze sygnały ostrzegawcze dotyczące zachowań dorastającej córki oboje kwitowali „pozytywnym myśleniem". „Wszystko jest w porządku, przecież dziewczyna dobrze się uczy. To nic, że nie lubi rano wstawać, ja też nie lubiłem" - mówił ojciec. „Owszem, nie podobało mi się często podejrzane towarzystwo córki, ale przecież nie mogłam krytykować jej przyjaciół. To by brzmiało okropnie negatywnie, na pewno bym ją tym zraziła. Zresztą, ja zawsze starałam się myśleć pozytywnie i wierzyć, że nikogo z nas nic złego nie spotka."
Czyż można bardziej pomylić „pozytywne myślenie" z brakiem rodzicielskiej odpowiedzialności? Córka tych państwa przeszła terapię w ośrodku leczenia narkomanów i, miejmy nadzieję, kiedyś zupełnie wyzdrowieje. Rodzice natomiast potrzebowali pomocy w odczarowaniu mitu „pozytywnego myślenia", które bardzo łatwo może się stać płaszczykiem, pod którym ukrywa się uzasadnione niepokoje, lęki lub zwykłą niechęć do uczciwej oceny sytuacji, w wyniku której można przewidzieć ewentualne przykre konsekwencje. Krótko mówiąc, gdy ktoś da sobie wmówić, że trzeba zawsze myśleć „pozytywnie", to znajdzie się w świecie wyłącznie różowych scenariuszy. Zamiast widzieć, jak jest naprawdę - a więc, jak to w życiu bywa, czasem bardzo źle - ludzie tacy dziecinnie wierzą, że „wszystko jest i będzie w najlepszym porządku". Nie przewidując negatywnych zdarzeń, nie można
im odpowiednio wcześnie zapobiec i w rezultacie ich uniknąć.
Równie rozpowszechnioną odmianą pozytywnego myślenia jest myślenie życzeniowe. Ktoś opowiedział mi anegdotę o pewnej pani, która z jakiejś książki czy spotkania zaczerpnęła przekonanie, że spełni się jej marzenie posiadania czerwonego volkswagena, jeżeli będzie o nim uporczywie i nieustannie myśleć. Myślała więc i myślała o tym czerwonym volkswagenie, aż pewnego dnia płot przed jej domem został totalnie zniszczony w wyniku wypadku, w którym właśnie czyjś czerwony volkswagen wpadł w poślizg i zrujnował pokaźny fragment posesji. W każdym niemal wypadku mniej więcej na tyle zdaje się uporczywe myślenie o jakimś przedmiocie pragnienia. Pragnienia trzeba raczej urzeczywistniać, a to wymaga nieco więcej przedsiębiorczości i pomysłowości niż „wizualizacja celu", jak owo magiczne myślenie nazywają współcześni „szamani". Aż się prosi, by w tym miejscu dodać po prostu: cudów nie ma. Zamiast sobie „wyobrażać" swój sukces czy spełnienie pragnienia, lepiej skupić się na strategii, która do upragnionego celu najskuteczniej doprowadzi.
Dzięki poppsychologii modne zrobiło się też doradzanie autoafirmacji, czyli powtarzania sobie lub pisania na karteczkach porozwieszanych w całym domu zdań opisujących upragniony stan rzeczy, w który tak naprawdę nie wierzymy. Znam kogoś, kto na lustrze w łazience wypisał flamastrem słowa: Jestem wspaniały", „Wszystko mi się udaje", „Na pewno odniosę sukces" i coś jeszcze w tym rodzaju. Po miesiącach wpatrywania się w te zaklęcia, niestety, ani drgnęło w sferze przekonań tej osoby na swój temat. Zwierzyła mi się ona, że czuje się nawet trochę bardziej do niczego niż wcześniej. Puste słowa najwidoczniej dodawały czegoś w rodzaju poczucia winy, że nie są prawdziwe.
Zmiana przekonań na własny temat jest sprawą znacznie bardziej skomplikowaną. Psychoterapeuci praktycy dobrze zdają sobie sprawę, że nikt sobie sam nie jest w stanie poprawić poczucia wartości. Obraz własnej osoby budujemy w większym stopniu na podstawie tego, jak odnoszą się do nas inni ludzie niż tego, co sami sobie usiłujemy wmówić. Afirmacje, choćby najcieplejsze, muszą znajdować potwierdzenie w tym, jak odnoszą się do nas znaczące osoby. Na brak wiary w siebie i niską samoocenę nic nie pomogą najpiękniejsze hasła i zaklęcia wykaligrafowane, choćby i najmisterniej, ale własnoręcznie. Osoba o głębokim poczuciu małej wartości mówiąc sobie dobre rzeczy czuje przecież, że słyszy je od kogoś, kto jest... nic nie wart. A więc i jej słowa nie są wiele warte, nic więc dziwnego, że wielkiego wrażenia na autorze i adresacie równocześnie nie mogą wywrzeć.
Aby zaniżoną ocenę własnej osoby zmienić na nieco lepszą, konieczne jest życzliwe i przyjazne nastawienie innych ludzi. Niech powiedzą sto razy, że nas lubią. Niech dadzą dowody, że dobrze im z nami. Niech po stokroć wyrażą wobec nas uznanie, podziw, sympatię. Wtedy- i to po odpowiednio przekonującej porcji takich zapewnień - może wreszcie zaczniemy wierzyć, że „nie jesteśmy do niczego", „ludzie nas lubią", „jesteśmy warci miłości" i tak dalej. Zmiana ta jednak nie jest jedynie kwestią życzeń i pragnień. A już na pewno nie nastąpi pod wpływem powtarzania nawet najlepszych afirmacji.
Jeżeli dotychczasowe otoczenie odnosi się do nas wrogo i poniżająco, jedynym wyjściem powinno być poszukanie sobie otoczenia bardziej życzliwego. W końcu to dzięki znaczącym osobom w naszym życiu, głównie w dzieciństwie - a więc dzięki rodzicom, nauczycielom i innym autorytetom - ukształtowało się nasze przekonanie o własnej wartości (lub bez wartościowości). Innymi słowy, najpierw komuś ważnemu uwierzyliśmy, że się do niczego nie nadajemy, że nic z nas nie będzie, nikt nas nie pokocha i nikomu na nas nie zależy. Aby przekonania te zmienić na lepsze, znowu musi je nam ktoś ważny wpoić. Rzadko bywają to te same osoby, które niegdyś odebrały nam poczucie wartości i szacunek dla siebie. W dorosłym życiu mogą to być ludzie, których na szczęście sami możemy już sobie dobierać, kierując się właśnie miarą ich życzliwości i sympatii wobec nas. Pamiętać przy tym jednak należy, że osoby z niską samooceną selektywnie odbierają informacje od otoczenia, wychwytując tylko te, które tę złą samoocenę potwierdzają. Należy zatem nauczyć się dostrzegać pozytywne przekazy.
Wspomniane wyżej i jeszcze inne podobnie fałszywe podpowiedzi poppsychologów nasuwają jedną ogólną refleksję. Do wszelkich recept samopomocowych podchodźmy z odpowiednią dozą sceptycyzmu i zdrowego rozsądku.
Pomoc wzajemna
Alvin Toffler, amerykański futurolog i poczytny autor kilku bestsellerów na temat przemian zachodzących w naszej epoce, powiedział kiedyś w wywiadzie telewizyjnym w Moskwie, że najcenniejszą spuścizną, jaką wiek XX ma do przekazania wiekowi XXI, nie jest, jego zdaniem, ani podbój kosmosu czy elektroniczna telekomunikacja, lecz idea pomocy wzajemnej urzeczywistniona przez Anonimowych Alkoholików.
Wspólnota ta oraz jej program ujęty w Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji powstały w USA w latach trzydziestych minionego stulecia za sprawą samych alkoholików, którzy wypracowali własny sposób na uwolnienie się od nałogu. Tak oto okazało się, że mogą przestać pić i powrócić do normalnego życia ludzie, którym wcześniej nie potrafili pomóc ani lekarze, ani psychologowie, ani moraliści. Od tamtej pory model wzajemnej pomocy jęli stosować z dobrym skutkiem inni chorzy i osoby dotknięte najróżniejszymi trudnymi problemami. Podobno w Ameryce zawiązało się już ponad sto wspólnot wzajemnej pomocy, których jedynym celem jest „dzielenie się doświadczeniem, siłą i nadzieją", a warunkiem przynależności jest identyfikacja z innymi uczestnikami ze względu na jakiś wspólny problem.
Fenomen pomocy wzajemnej nie jest nowy. Jak świat światem, ludzie pomagali sobie, nie tylko zresztą w sensie psychologicznym. Przez wiele epok materialne i bytowe wspieranie się ludzi w walce z żywiołami przyrody i losu stanowiło warunek ich przetrwania. Życie we wspólnocie jest wszak starsze niż indywidualizm i wynikające zeń dobre i złe skutki dla pojedynczych osób.
Indywidualizm zaczął jednak kusić swymi zaletami i podporządkowanie zbiorowości powoli zanikało. Wraz z Oświeceniem nadeszła era rozwoju wiedzy, nauki i profesjonalizacji. I wówczas też zaczęła się stopniowo wykształcać cywilizacja zachodnia z coraz to węższymi specjalnościami we wszystkich dziedzinach życia. Wcześniej już rozpadła się wspólnota plemienna, a w XIX wieku wraz z rozkwitem ery przemysłowej bierze swój początek nieodwołalny rozpad wielopokoleniowej wspólnoty rodzinnej.
Ludzie musieli zacząć uczyć się nowego sposobu życia, w którym cele jednostki coraz rzadziej wynikały z tradycji i potrzeb wspólnoty, a coraz częściej z indywidualnych pragnień lub możliwości i uzdolnień. I właśnie mniej więcej wtedy, częściej niż kiedykolwiek w dziejach, ludzie jęli doznawać samotności, wyobcowania i zagubienia. Przestawała powoli działać busola w postaci celów zbiorowych określających życiowe role jednostek przynależnych do danej zbiorowości. Z wolna poszerzał się zakres wolności osobistych, a wraz z nim wzrastała ilość wyborów, decyzji i poszukiwań własnej drogi w życiu przez coraz większą liczbę ludzi.
Życie stawało się stopniowo coraz ciekawsze, ale za to coraz trudniejsze emocjonalnie.
Ludzie nie żyli już razem przez niemal całe życie w tych samych skupiskach, lecz spotykali się przypadkowo, na krótko i w zależności od rozmaitych sytuacji, zadań i potrzeb. Nic więc dziwnego, że między ludźmi rósł dystans i zanikało wzajemne pomaganie i wspieranie się w trudnych sytuacjach. Rolę powierników zaczęli przejmować psychologowie i różni doradcy, ale droga do nich wcale nie była prosta i naturalna. Zresztą w którymś momencie wystąpił paradoks: oferowana przez nowych wyspecjalizowanych fachowców pomoc psychologiczna nie była w stanie zaspokoić potrzeb masowej klienteli sfrustrowanych, zalęknionych i pogubionych ludzi, ponieważ, po pierwsze, ich było znacznie więcej niż specjalistów, a po drugie, zwyczaj kosztownej zawodowej pomocy zakorzeniał się wolniej, niż mnożyły ludzkie problemy. Tymczasem bardzo szybko i nieodwracalnie słabła tkanka osobistych więzi międzyludzkich. Coraz częściej w pobliżu nie było już kogo o cokolwiek zapytać, komu się wypłakać lub przed kim wyżalić. Dla większości ludzi jest tak i dzisiaj.
Z drugiej strony, profesjonalna pomoc psychologiczna czy psychiatryczna jest potrzebna przede wszystkim w bardzo skomplikowanych przypadkach. W sprawach zaś średnich i codziennych wcale nie jest niezbędne ani wskazane, by od razu szukać terapeutów, kliniki interwencji specjalistycznych. Tak jak dawniej, powinni wystarczyć po prostu inni ludzie, czasem dlatego, że są trochę starsi i już mają za sobą pouczające lekcje, z których umieli wyciągnąć właściwą naukę, a czasem nawet nie starsi i nie mądrzejsi, lecz zwyczajnie obecni, życzliwi i umiejący z empatią wysłuchać stroskanego czy przestraszonego człowieka. To prawda, że czasami dobre rady mogą być nieprzydatne, ale bez nich mogłoby być jeszcze trudniej.
Wszelkie osobiste problemy można obrazowo przedstawić w następujący sposób. Nagle dzieje się coś, co przypomina wpadnięcie do głębokiego dołu o stromych ścianach. Nawet jeżeli nic poważnego się nie stało, to człowiek zechce jak najszybciej z tego dołu się wydostać. Będzie więc próbował na różne sposoby wspiąć się w górę. Niestety jednak, choćby osoba w tym dole była nie wiem jak silna, za własne sznurówki się nie wyciągnie. Wspinaczka też kiepsko rokuje, bo w tym dole, jako się rzekło, ściany są zbyt strome. Jedynym sposobem jest wezwanie pomocy. Dopiero gdy pomoc nadejdzie, w postaci bodaj jednej osoby, która zajrzy do dołu i poda nieszczęśnikowi rękę, pojawi się szansa na wydostanie się z opałów. Jeszcze lepiej, aby pomagających było więcej. Jedna osoba mogłaby sama okazać się za słaba. Grupa jest mocniejsza od jednostki i dysponuje większą ilością pomysłów.
Ten metaforyczny obraz ilustruje fenomen pomocy, jakiej udzielają sobie sami potrzebujący, bez udziału zawodowych „pomagaczy". Jak już zostało powiedziane, pomoc taka okazuje się nieoceniona w sprawach „średnich" lub -jak w przypadku Anonimowych Alkoholików czy Anonimowych Narkomanów -jako sposób na trwałe podtrzymywanie trzeźwości.
Znam wiele osób, które w różnych okresach w życiu korzystały z takiej nieprofesjonalnej pomocy w rozmaitych grupach wsparcia. Kobiety po mastektomii z grupy „amazonek" za największą zaletę tej formy pomocy uznają klimat wzajemnego zrozumienia pomiędzy uczestniczkami. Spotykają się, aby bezpiecznie wyrażać swój strach przed nawrotem choroby, poczucie zawstydzenia z powodu utraty atrybutu kobiecości i lęk przed odrzuceniem przez mężów i kochanków lub żal i gniew, gdy to nastąpi. Pomagają sobie również praktycznie, dzieląc się informacjami o najskuteczniejszych metodach rehabilitacji. Na spotkaniach nikt nikomu się nie dziwi, nie okazuje litości ani tym bardziej niechęci czy zakłopotania z powodu cudzego nieszczęścia. Nieszczęście jest bowiem wspólne.
Uczestnicy grup Al-Anon czy „Powrotu z U" dla rodzin osób uzależnionych od alkoholu czy narkotyków nie tylko wiele się od siebie uczą, ale przede wszystkim przełamują barierę izolacji od świata. W gronie osób dotkniętych tym samym problemem przestają się wstydzić i obwiniać za chorobę i destrukcyjny styl życia swych współmałżonków, dzieci lub innych bliskich. Również dzieci - młodsze w grupach Al-Ateen lub starsze w grupach Dorosłych Dzieci Alkoholików -znajdują bezpieczne warunki wyrażania swej bezsilności, gniewu i żalu do nieodpowiedzialnych i krzywdzących rodziców.
W grupach wzajemnej pomocy jedni od drugich uczą się mówić o sobie, swych uczuciach i swej bezradności wobec problemu, którego nie potrafią rozwiązać. Innymi słowy, uczą się z danym problemem żyć tak, by jak najmniej dotkliwie odczuwać jego ciężar. Umiejętności takie nie są niczym nadzwyczajnym. Właściwie do radzenia sobie z trudami życia i ciosami losu powinien przygotować każdego rodzinny dom Przecież niepowodzenia i porażki stanowią naturalną i nieuchronną część ludzkich doświadczeń. Również choroby, rozczarowania i ograniczenia własne lub cudze należą do reguły, a nie do wyjątków. Do tego, by przyjmować je jako normalną - choć niezaprzeczalnie bolesną i smutną - część życia, każdy powinien zostać przygotowany od najwcześniejszych lat. Przecież byłoby nierealne, by kogoś nikt nigdy nie zawiódł, nie oszukał lub nie odrzucił. Niemożliwe jest też, aby kogoś ominęły przykrości wynikające z egoizmu i głupoty innych ludzi. Nie ma też sposobu na uniknięcie błędów i pomyłek z powodu własnej nieprzezorności i braku doświadczenia.
A jednak ludzie pod wpływem przeżyć wynikających z niespełnionych nierealistycznych oczekiwań wobec świata i samych siebie z reguły wpadają w rozpacz lub złość. Z powodu tych niespełnień wielu obraża się na los, a niektórzy nawet chcą odebrać sobie życie. Niektórym się to zresztą, niestety, udaje. Wyjąwszy stosunkowo niewielki procent osób organicznie niezdolnych do racjonalnego myślenia, u których należy specjalistycznie leczyć defekty funkcjonowania chorego mózgu, resztę stanowią ludzie niedostatecznie przygotowani do radzenia sobie z prawdziwymi realiami życia. Żeby się nie unicestwić i odzyskać równowagę zachwianą pod wpływem spiętrzenia szczególnie trudnych problemów, muszą oni w pewnym momencie zacząć nadrabiać zaniedbania popełnione przez ich własnych rodziców i opiekunów. Ale tych także nie można potępiać. Wielu również nie potrafiło radzić sobie ze zwykłym życiem. Wielu stosowało niewłaściwe środki zaradcze i destrukcyjne strategie obronne. Ich też ktoś nie nauczył, jak kierować swoim życiem, gdy zdarzą się niepowodzenia, choroby, kataklizmy. A od nich ich dzieci nauczyły się tych wadliwych strategii i dziś mają trudności z poradzeniem sobie ze światem i sobą.
Do tego, by nauczyć się akceptować własne lub cudze wady, niepotrzebny jest jednak żaden magister akceptacji. Nie ma potrzeby szukać ratunku przed zwykłym lenistwem u dyplomowanego specjalisty, trzeba natomiast po prostu nauczyć się dyscypliny i wytrwałości. Żeby zacząć lepiej zajmować się swoimi dziećmi, niepotrzebny jest pedagog czy zawodowy wychowawca, lecz powinien wystarczyć inny ojciec lub matka, którzy potrafią być dobrymi i mądrymi rodzicami. Można się im przyglądać i ich słuchać, a potem zacząć tak samo postępować.
Fenomen wzajemnej pomocy odtwarza proces naturalnego nabywania normalnych umiejętności życiowych, który teoretycznie powinien odbywać się w rodzinnym domu. Brak umiejętności nie jest przecież chorobą, chociaż do różnych zaburzeń i patologii może prowadzić. Uczenie się życia i radzenia sobie z wielkimi i małymi trudnościami nie wymaga „leczenia". Ono powinno pozostać zarezerwowane dla przypadków naprawdę ciężkich. Ale i wówczas pomoc specjalistyczna powinna przygotowywać do samodzielnego funkcjonowania. Naprawdę rzadkie są przypadki, w których dotknięty jakąś przypadłością człowiek musi znajdować się ustawicznie pod opieką wykwalifikowanych specjalistów. Reszta może śmiało żyć samodzielnie, a ewentualne braki uzupełniać przy pomocy innych ludzi, najlepiej takich, którzy z podobnym problemem już sobie poradzili.
W sensie psychologicznym nasze zmartwienia i problemy kosztują nas tak wiele nie tylko dlatego, że zużywają energię emocjonalną na smutki i frustracje lecz może przede wszystkim dlatego, że podkopują nasze poczucie wartości. Dzieje się to niemal automatycznie i opiera na następującym schemacie myślowym. Skoro mi się coś nie udało, to chyba nie jestem dobra. Ktoś mnie nie lubi, więc czegoś mi brakuje. Ktoś mnie oszukał (a ja się dałam nabrać), a zatem kiepsko oceniam sytuacje. Nie mówiąc o tym, że fakt, iż czegoś nie potrafię, nasuwa podejrzenie, że jestem gorsza (bo mniej skuteczna) od innych, a w każdym razie na pewno od tych, którzy potrafią. Za każdym niepowodzeniem i niezadowoleniem ciągnie się jak tren coraz niższa samoocena.
Jednym z podstawowych zadań wszelkiego typu pomocy psychologicznej - niezależnie od problemu, jaki chcemy pomóc rozwiązać - jest odbudowa poczucia wartości i umocnienie szacunku dla siebie. Są to niezbędne warunki decydujące o dalszym postępowaniu, a nawet o możliwości wykorzystania uzyskanej pomocy. Tylko ktoś, kto sobą nie pogardza, nie wstydzi się siebie i żywi dla siebie szacunek, jest w stanie uwierzyć, że potrafi zmienić siebie lub swój los. Poczucia wartości zaś nie sposób zbudować bez udziału innych ludzi. Żaden płatny terapeuta nie zdoła w zaciszu swego gabinetu wykrzesać u swego klienta przekonania, że świat go szanuje, lubi i podziwia. Człowiek musi uzyskiwać od innych w codziennym życiu potwierdzenie swych umiejętności i zalet. Musi odczuć sympatię i życzliwość otoczenia oraz usłyszeć od nich jak najwięcej pozytywnych informacji na swój temat. Odpowiednio zwielokrotniona życzliwość i dobre słowa innych ludzi są dopiero w stanie przezwyciężyć zwątpienie w siebie.
Właśnie temu głównie służą grupy wsparcia i pomocy wzajemnej. A jednocześnie, przychodząc po pomoc dla siebie, uczestnicy okazują zainteresowanie i życzliwość innym. Uczucie wynikające z faktu, iż ktoś
jest nam za coś wdzięczny - na przykład za wysłuchanie i akceptację - umacnia poczucie własnej wartości. Dlatego zarówno w grupach opartych na modelu i programie AA, jak też w mniej zrytualizowanych grupach wsparcia podstawowym kanonem wspólnej pracy jest absolutne wykluczenie bezpośredniej krytyki i oceniania innych. Zapewnia to wszystkim poczucie bezpieczeństwa, co jest z kolei warunkiem szczerości i otwartości, a w rezultacie prowadzi do lepszego poznania siebie.
Spotkania wzajemnej pomocy dają też możliwość identyfikacji z innymi uczestnikami. Stwarzało szansę wzbudzenia poczucia wspólnoty i bliskości z innymi ludźmi. Identyfikacja jest odwrotnością porównywania. Dzięki utożsamieniu się z drugim człowiekiem staje się on nam bliższy, ponieważ znajdujemy wspólne cechy, rozpoznajemy podobne reakcje, niekiedy nawet identyczne przeżycia. Porównywanie natomiast podkreśla różnice między ludźmi i tym sposobem prowadzi do zwiększenia dystansu, a w ostatecznym efekcie do większej samotności.
Rezultatem identyfikacji jest poczucie przynależności i wzajemnego zrozumienia: Z tego powodu grupy wsparcia na ogół dobierają się nieprzypadkowo, lecz gromadzą wokół jakiejś cechy czy sprawy łączącej wszystkich uczestników. Oprócz wspomnianych grup „amazonek", alkoholików, narkomanów i ich rodzin czy hazardzistów i seksoholików tworzą się spontanicznie grupy nie związane z żadną chorobą czy defektem. Przed kilku laty sama pośrednio brałam udział w zainicjowaniu grup wsparcia dla... kobiet. Po prostu, kobiet. Liderki, które chciały się tym zająć, uznały, że samo bycie kobietą we współczesnych warunkach jest dla wielu problemem, z którym warto się zmierzyć. A jednocześnie musiały uznać, że „bycie kobietą" nie jest bynajmniej chorobą ani problemem specjalistycznym nadającym się do jakiegokolwiek „leczenia".
Chociaż pomoc wzajemna nie ma charakteru profesjonalnego, a więc z natury rzeczy nie opiera się na fachowym znawstwie przedmiotu, jej walory pod pewnymi względami niekiedy przewyższają korzyści wynikające z pomocy oferowanej przez specjalistów. Model pomocy wzajemnej - i to zapewne miał na myśli Alvin Toffler- jest modelem „promocji zdrowia", a nie „promocji choroby". Pomoc uzyskiwana od innych ludzi nie utrwala etykietki człowieka niezdolnego do samodzielnego funkcjonowania. Nawet ludziom niezaradnym, pogubionym i cierpiącym dodaje w istocie mocy i poczucia wartości. W odróżnieniu od pomocy profesjonalnej, wzajemne wspieranie się i uczenie od siebie nic nie kosztuje. A zatem dostępność i częstotliwość oraz zakres korzystania z tej pomocy mogą być nieograniczone.
Psychologia wszędzie
Rozważając cele i zadania psychologii, nie wolno pominąć nieterapeutycznych i nieklinicznych zastosowań tej nauki, jakich mnóstwo obserwujemy dzisiaj niemal na każdym kroku. Wszechstronność zastosowań psychologii stanowi zapewne główny powód, dla którego w ostatnich latach o jedno miejsce na studia psychologii ubiega się od kilkunastu do kilkudziesięciu kandydatów. Można przypuszczać, że młodzież umiałaby chyba bezbłędnie i interesująco odpowiedzieć na pytanie: „Po co nam psychologia?"
Z wypowiedzi studentów pierwszego i drugiego roku psychologii na jednej z uczelni warszawskich, z którymi kiedyś rozmawiałam o ich planach zawodowych, wynika, że tylko połowę interesuje praca psychoterapeutów. Inni widzieli się w roli specjalistów w sferze „zarządzania i kierowania zasobami ludzkimi" (jak dziś nazywa się funkcje działu personalnego w miejscach pracy). Niektórzy pragnęli specjalizować się we wspomaganiu negocjacji politycznych lub handlowych. Jeszcze inni chcieliby pracować w reklamie, dziennikarstwie i w ogóle w mediach lub nawet tak odległych dziedzinach jak projektowanie wnętrz, praca z trudną młodzieżą czy kreowanie wizerunku publicznego mężów stanu lub artystów.
Do wypełniania tych ról psycholog potrzebuje bardzo różnych elementów wyposażenia osobistego i profesjonalnego. Ale w każdej z nich psychologia jako dyscyplina zajmująca się ludzkimi zachowaniami wydaje się niezaprzeczalnie przydatna.
Weźmy miejsce pracy. W krajach gospodarki rynkowej, a więc również dzisiaj w Polsce, większe niż kiedykolwiek znaczenie ma - oprócz oprzyrządowania i technologii - efektywność ludzkiej pracy. Składają się na nią takie cechy, jak dyspozycyjność i elastyczność, czynnik twórczy, pomysłowość, zapał, umiejętność pracy zespołowej, a nawet poczucie humoru czy odporność na stres i frustrację. Psychologia może pomóc w kształtowaniu optymalnych warunków dla rozwoju tych cech u pracowników. W zakładach pracy wprowadza się więc nowe standardy w rodzaju TQM - Total Quality Management, czyli swoisty regulamin zarządzania „zasobami ludzkimi", obejmujący dobrą organizację pracy i komunikację międzyludzką, skuteczne środki dyscyplinujące oraz nieagresywne metody rozwiązywania konfliktów. W sumie chodzi o dobrą atmosferę i poczucie współodpowiedzialności pracowników za efekty rynkowe ich przedsiębiorstwa. Szkolenia w tym zakresie prowadzą najczęściej odpowiednio przygotowani i znający się na rzeczy psychologowie.
Psychologowie również mogą występować w miejscach pracy w roli konsultantów „systemów wspierania pracowników", zwanych też czasem „opiekuńczymi służbami pracowniczymi". Na Zachodzie, nawet w krajach nieanglojęzycznych, przyjęła się dla tych służb amerykańska nazwa EAP - Employee Assistance Programs. Na niektórych wydziałach psychologii w zachodnich i amerykańskich uczelniach tworzy się ścieżki specjalizacyjne dla takich konsultantów. Dbają oni z jednej strony o wysokie umiejętności w kontaktach międzyludzkich, szkoląc kadrę kierowniczą wszystkich szczebli, a z drugiej strony zajmują się doradztwem psychologicznym (nie terapią!) wobec pracowników z różnymi problemami osobistymi. Konsultanci EAP, we współpracy z kadrą zarządzającą, potrafią szybko, dyskretnie i kompetentnie skierować osoby z problemami rodzinnymi, małżeńskimi lub z zakresu zdrowia psychicznego do odpowiednich specjalistów poza miejscem pracy. Jeżeli ktoś nadużywa alkoholu, narkotyków lub leków psychotropowych, trafi do poradni uzależnień. Jeżeli w domu panuje przemoc lub inny rodzaj nadużyć, ofiarom i sprawcom zostanie wskazana placówka, która może bezpośrednio interweniować i pomóc zaprowadzić ład w środowisku rodzinnym. Do zadań konsultanta EAP należy także pomoc w rozwiązywaniu konfliktów między pracownikami.
Opiekując się stroskanymi lub źle funkcjonującymi pracownikami, konsultant służby pracowniczej działa na rzecz „zdrowego miejsca pracy" i w tym sensie jest reprezentantem kierownictwa. Szczęśliwie się składa, że w układzie tym nie ma w ogóle cynicznego podtekstu, ponieważ ekonomiczne zyski przedsiębiorstwa idą w parze z jak najlepszą wydajnością pracy, do której zdolni są ludzie wolni od uzależnień lub innych trapiących ich problemów.
Mówiąc o psychologach w miejscach pracy, warto wspomnieć o zupełnie niedawnym ich awansie w roli tzw. headhunterów, czyli agentów „polujących" na różnych specjalistów. Ci współcześni „kadrowi" umieją wyszukać odpowiednich pracowników na najróżniejsze stanowiska wymagające nie tylko określonych umiejętności, ale i cech osobowych. Oprócz kryteriów ściśle branżowych stosują oni środki psychologiczne, a nawet niekiedy parapsychologiczne. Jak niekonwencjonalne mogą to być metody, ilustruje fakt, iż jednym ze stosowanych przez headhunterów sposobów kwalifikacji kandydatów do pracy bywa grafologiczna analiza pisma.
Psycholog w szkole to oczywiście rzecz nienowa. Nowe są natomiast zastosowania niektórych odkryć psychologicznych pogłębiających naszą wiedzę o czynnikach wpływających na wychowanie, zachowanie się w grupie i uczenie się. Warto wspomnieć o teorii pozytywnego wzmocnienia, wedle której pobudzają do większej aktywności oceny pozytywne, a nie negatywne. Innymi słowy, chce się nam więcej (uczyć, pracować, zmieniać), gdy nas chwalą, a nie gdy nas krytykują. Pewna młoda osoba, która mniej więcej tyle samo lat chodziła do szkoły w Polsce i w Ameryce, w jednym zdaniu ujęła zaobserwowaną przez siebie różnicę: „Tu nauczyciel pyta dotąd, aż złapie na tym, czego uczeń nie wie; tam natomiast dotąd pyta, aż natrafi na to, co uczeń wie." Człowiek - dorosły czy mały -jeżeli czuje się dobrze, ma przeważnie o wiele większą ochotę do robienia rzeczy trudnych niż człowiek „zdołowany", przestraszony i niezadowolony z siebie. Osoba doceniona wierzy w siebie, skrytykowana traci wiarę i entuzjazm. Miejsce, do którego lubimy przychodzić, stymuluje do działania, a miejsce, którego nie lubimy i którego boimy się - zniechęca. Proste. Tym większa szkoda, że ta od dawna sprawdzona teoria psychologiczna w takim ślimaczym tempie wchodzi do naszych szkół (do wielu w ogóle jeszcze nie wchodzi).
Uważam, że zbyt wolno wkracza u nas psychologia do sądownictwa. Moglibyśmy brać przykład z wielu krajów zachodnich, gdzie psychologiczne poradnictwo stanowi nieodłączną część przygotowawczej fazy w procesach rozwodowych lub dotyczących sporów i konfliktów rodzinnych. Psycholog powinien też brać udział w mediacji między przestępcą a ofiarą lub w okolicznościach tragicznych zdarzeń, jako opiekun osób pokrzywdzonych lub takich, które doznały losowego wstrząsu. W tych rolach psychologowie już nie dziwią, choć jeszcze nie zawsze są obecni. Natomiast do rzadkości należy udział psychologów w kształceniu zawodowym prawników różnych specjalności oraz policjantów i innych funkcjonariuszy zajmujących się pomaganiem obywatelom w sytuacjach społecznie konfliktowych.
Bywa jednak, że psychologowie są zapraszani przez sędziów, by pomóc im nauczyć się skuteczniejszej komunikacji podczas rozpraw na sali sądowej, lub przez adeptów adwokatury, by przećwiczyć zasady dobrego kontaktu z klientem. Z policjantami pracują między innymi nad metodami efektywnej interwencji w sytuacji konfliktów rodzinnych wywołanych przez pijanych awanturników. W więzieniach psychologowie prowadzą szkolenia personelu w takich dziedzinach, jak programy dla alkoholików, narkomanów, sprawców przemocy kryminalnej i domowej lub zboczeńców seksualnych.
Kolejnym obszarem wykorzystania wiedzy psychologicznej jest reklama, przede wszystkim handlowa. Jej celem jest wabienie klientów i namawianie na wszelkiego rodzaju zakupy, zarówno towarów, jak i usług. Psychologia pomaga w tym wypadku subtelnie oddziaływać na podświadomość ludzi, co ułatwia sprzedawcom manipulowanie ich wyborami. Kojarzące się miło kształty czy kuszące barwy opakowań, tworzenie złudzenia niepowtarzalnych okazji (np. codzienne wyprzedaże pod hasłem „Tylko dziś!") lub ustalanie cen z końcówkami 9 (np. 9,99 zł) - wszystko to są klasyczne zabiegi manipulacyjne wciągające naiwnych konsumentów w przymus wydawania pieniędzy.
W reklamie słownej jest natomiast miejsce dla zabawy psycholingwistycznej, co specjaliści oczywiście skwapliwie wykorzystują. Osobiście zachwycił mnie kiedyś jeden z przykładów takiej zabawy. W reklamie zachęcano palaczy do osiągania stanów świadomości nazywanych kusząco parafrazami nazw stanów USA (np. Bawizona, Koloradość, Spontana). Inny przykład: w pewnej gazecie codziennej autor wakacyjnego felietonu (zresztą mistrz układania reklam słownych) nadał swemu cyklowi tytuł „Pawiątka z wakacji". Żartobliwy kalambur może okazać się świetnym chwytem przyciągającym klientów, w tym wypadku czytelników. Ten sam autor podał mi kolejny przykład świetnego zastosowania psycholingwistyki w reklamie. Włoską miętową nalewkę mającą odświeżać i dodawać wigoru nazwano „Brrrranca Menta", co miało się kojarzyć z uczuciem chłodu („brrrr"), a przy okazji w nazwie użyto nazwiska producenta, którym był niejaki pan Branca. Kalambur, żart i dowcip w reklamie należą do chwytów, którym osobiście ulegam najczęściej. Na przykład ostatnio z przyjemnością kupuję włoską oliwę w butelce przekrzywionej dokładnie tak, jak wieża w Pizie, mimo że ani smakiem, ani właściwościami oliwa ta nie przewyższa innych gatunków, za to ceną przewyższa. Cóż, odrobina podatności na chwyty reklamowe nie zaszkodzi. Dobrze przynajmniej, że niektórym specom od reklam udają się inteligentne i nie-obraźliwe pomysły. Na pewno autorami są wrażliwi znawcy psychologii i bystrzy obserwatorzy ludzkich upodobań i reakcji,
W piśmie zawodowym pt. „Doradca Hotelarza" znajduje się stała rubryka poświęcona psychologicznym aspektom pracy w branży hotelarskiej. Ze sportowcami pracują nie tylko trenerzy i fizykoterapeuci, lecz również psychologowie, i to im często przypisuje się tak spektakularne sukcesy, jakie odnosił ostatnio polski skoczek narciarski. A rola psychologów w polityce? A ich rola w wychowaniu dzieci przez rodziców? Można by długo wyliczać kolejne profesje i specjalności, służby społeczne i dziedziny życia, którym przydaje się psychologia lub przynajmniej wybrane jej elementy. Czasem są to nawet zupełnie zaskakujące elementy. Przeczytałam niedawno, że sprzedawczynie w USA szkolone są, aby obsługując klientkę, skłaniały się w jej stronę, a obsługując klienta, robiły krok do tyłu, tak by to on mógł się przybliżyć. Ma tu zastosowanie psychologiczna metoda zwana „programowaniem neurolingwistycznym" (po angielsku w skrócie NLP), w tym wypadku nawiązująca do tego, że kobiety lubią być zdobywane, a mężczyźni lubią zdobywać. Można się z tego śmiać, ale nie stosowano by tych pomysłów, gdyby ktoś nie sprawdził, że może na nie wielką skalę, ale jednak pomagają one zwiększać obroty i pomnażać zyski.
W pierwszych miesiącach roku 2001 trwała w radiu i telewizji kampania przeciw przemocy wobec dziecka w rodzinie. To także bardzo ważny element wychowawczej roli psychologii, realizowanej w jak najszerszej skali.
Mam nadzieję, że w sumie, na tych stu kilkudziesięciu kartkach książki, czytelnik znajdzie odpowiedź na tytułowe pytanie „Po co nam psychologia?" Z założenia nie miał to być ani podręcznik, ani encyklopedia wiedzy psychologicznej. Przyświecał mi raczej zamiar zaciekawienia czytelników tą nieskończenie bogatą dziedziną wiedzy, dzięki której nie tylko można lepiej siebie i innych poznać, ale przede wszystkim - nieco już poznawszy - zacząć skuteczniej i w zgodzie ze sobą realizować swoje cele życiowe i bardziej harmonijnie układać relacje ze światem.
55