Woydyło Ewa W zgodzie ze sobą

background image

1














Ewa Woydyłło

W zgodzie ze sobą

Człowiek psychicznie zdrowy wie kim jest, czego chce i w jakim kierunku zmierza. Jest

naturalny i spontaniczny i bardzo go obchodzi własne życie. Nie musi za wszelką cenę
wywierać wrażenia na innych, nie musi też nikogo zwalczać, zwodzić ani oszukiwać.

Jest w zgodzie ze sobą.


Prawdziwie zdrowy człowiek zdolny jest do miłości i pracy
Zygmunt Freud












background image

2











Wprowadzenie

Od zarania ludzkości psychologia istnieje jako powszednia i powszechna

praktyka. Jako dyscyplina naukowa nie jest zbyt sędziwa, ma ledwie ponad sto lat.

Taka psychologia zajmuje się ludzkimi zachowaniami. Bada je, poznaje, pomaga

zmieniać i uczy nowych. Zachowaniami, z tego z punktu widzenia, nazywamy nie tylko
nasze postępki i działania, lecz również to, co mówimy (i czego nie mówimy), a także

myśli i uczucia. W sumie ów przedmiot psychologii to bardzo skomplikowana materia,
ale cóż jest bliższe człowiekowi niż jego wnętrze? I dlatego ludzie zajmują się nim od

tak dawna, i to właściwie wszyscy bez wyjątku.

Bo przecież każdy jest na swój sposób obserwatorem i badaczem ludzkich

zachowań. Każdy od czasu do czasu analizuje wypowiedzi innych lub próbuje

odgadnąć ich myśli i przewidzieć zamiary. Inna rzecz, czy zawsze trafnie. Niekiedy
wszakże tak. Zadziwiająca jest u niektórych, wcale nie zawodowych psychologów,

osobliwa intuicja dotycząca postępowania innych osób. Wyczuwają oni, a może na

jakiejś podstawie, ukrytej dla innych, potrafią przewidzieć z niezwykłą trafnością, co
ktoś powie lub zrobi. Mogą się wtedy na daną ewentualność lepiej przygotować, gdy

trzeba, uzbroić, a gdy nie - mniej lub bardziej odsłonić.

Tacy naturalni psychologowie niekoniecznie potrafią wytłumaczyć swój dar, wielu

nigdy się tych rzeczy świadomie nie uczyło, a jeżeli, to nie z książek. Mówimy o nich

po prostu: „Znają się na ludziach." Rzadko dotyczy to osób bardzo młodych, chociaż
niekiedy i to się zdarza. Dar wyczuwania czy rozszyfrowywania innych ludzi bywa

najczęściej sumą obserwacji, doświadczeń, wrażliwości emocjonalnej i pewnej
skłonności do autoanalizy. Dar ten zwykle doskonal i się z wiekiem. Osoby w ten

sposób obdarzone okazują się na ogół skuteczniejsze w swych relacjach z otoczeniem.

Skoro umieją poznać się na ludziach, to otaczają się tymi z wyboru zamiast
przypadkowymi i dlatego rzadziej doznają ciosów i rozczarowań. Są dzięki temu

szczęśliwsze lub przynajmniej spokojniejsze. Można powiedzieć, że pod względem
realizacji celów życiowych i w ogóle jakości życia dar psychologicznej znajomości ludzi

jest nieoceniony. Dodajmy jeszcze, że psychologia to wiedza o zachowaniach w ogóle,

a więc także o własnych. W rezultacie wiedza psychologiczna pomaga wpływać na
postępowanie innych ludzi oraz na własne. Czyż to nie luksus?

background image

3

Wyobraźmy sobie, jak by to było, gdyby ktoś osiągnął absolutną nieomylność w

psychologicznej ocenie ludzi. Wiedziałby bezbłędnie, jak się zachowają w każdej

sytuacji. Umiałby w stu procentach przewidzieć, co zrobią w danych okolicznościach.
Rozumiałby ich motywy i wiedziałby, jak się czują pod wpływem określonych bodźców

i zdarzeń. Wiedziałby, jakie psychologiczne następstwa pozostawiły w danym
człowieku znane mu fakty z przeszłości. Lub odwrotnie, widząc u kogoś jakąś reakcję

lub zachowanie, ów nie omylny psycholog byłby w stanie powiedzieć, skąd się wzięła

owa reakcja, czyli jakie przeżycie lub wrodzone cechy osobowości ją wywołały.

Nie sądzę, by było to naprawdę możliwe. Wizja idealnego psychologa jest nie tyle

nawet całkowicie utopijna, ile wręcz Orwellowska i upiorna. Ktoś taki był by niczym
komputer przetwarzający informacje o przeżyciach, wzruszeniach, uczuciach i

doświadczeniach innych, i to tak przetwarzający, że zawsze by wiedział, co ktoś zrobi,

powie i pomyśli. Jeżeli miałby to być faktycznie idealny psycholog, to umiałby tę swoją
nie zwykłą umiejętność zastosować do wielu ludzi, a nie tylko do jednego wybranego

człowieka. Co więcej, musiałby sam siebie tak dobrze znać i rozumieć, że również we
własnych zachowaniach i reakcjach nic by go nigdy nie zaskoczyło i nie zdziwiło, bo

wszystko by umiał przewidzieć, wytłumaczyć i właściwie zinterpretować. W każdej

sytuacji miałby całkowitą kontrolę i to zarówno nad sobą, jak i nad otoczeniem. W ten
sposób doszliśmy do niemożliwego absurdu. Uspokój my się, nikomu z nas nic takiego

się nie przytrafi.
Idealna wiedza psychologiczna należy do kategorii science fiction. Człowiek jest istotą

zbyt żywą, dynamiczną, nieprzewidywalną i zbyt bogatą wewnątrz nie, by taka fikcja
psychologiczna była bodaj w przybliżeniu możliwa. Tak jak nie jest możliwa jedynie

słuszna interpretacja utworu literackiego czy dzieła sztuki. Absoluty nie istnieją i

koniec.

Możliwa jest jednak wiedza psychologiczna nie w pełni doskonała i cząstkowa.

Taka, która mówi nam o ludziach wiele, ale nie wszystko; która pozwala zrozumieć ich
zachowania głęboko, ale nie zawsze do końca; dzięki której można ludziom pomagać,

ale nie we wszystkich kwestiach oraz w mniej lub bardziej ograniczonym stopniu. Tę

wiedzę warto studiować i zgłębiać. Bo oczywiście w niedoskonały sposób i cząstkowo,
ale pozwala ona jednak nieco lepiej kierować własnym życiem i skuteczniej realizować

życiowe cele.

Psychologii nie sposób zarezerwować dla specjalistów i ograniczyć do studiów

akademickich i bibliotecznych. Jak świat światem, zawsze młode mamy będą pochylać

się nad kołyską, usiłując z uśmiechu lub płaczu dziecka wywnioskować jego
samopoczucie, nastrój, a może osobowość lub przyszły charakter. Zawsze chłopcy

będą patrzeć w oczy dziewczynom z pragnieniem odgadnięcia: „Chce mnie czy nie
chce?" A dziewczyny będą tęsknie patrzeć w obłoki, zastanawiając się bez końca:

„Kocha czy nie kocha?" Dopóki ludzkość istnieje, dopóty będą się ludzie raz po raz

głowić, czemu są smutni, dlaczego im źle, jak pozbyć się strachu, skąd wziąć
przyjaciela i jak spotkać miłość swego życia.

Sprawy uczuć, więzi, intymności, porozumienia, zarówno gdy są naszym

udziałem, jak i wtedy, gdy ich nam brakuje, należą wszystkie do szeroko rozumianej

nauki psychologii. Jest to dzisiaj dyscyplina wielce rozbudowana i złożona. Niektóre jej

działy ocierają się o socjologię, inne o fizjologię, kulturę, etnologię, filozofię,
językoznawstwo, sztukę, jeszcze inne o politykę, zarządzanie, pracę. Szczegółowo

omawia się te powiązania w podręcznikach i pracach naukowych. Im też głównie
poświęcone są uniwersyteckie studia psychologiczne. Psychologia jednak, jak już

powiedzieliśmy, jest nie tylko teoretyczną nauką, lecz również systemem praktycznych

umiejętności składających się na zbiorowe doświadczenie i indywidualną mądrość
życiową ludzi. Doświadczenie to i tę mądrość można i trzeba doskonalić. Warto więc

uprzystępniać wiedzę, dzięki której łatwiej zrozumieć siebie i innych, a przez to łatwiej
znajdować wspólny język i wspólne cele z tymi, na których nam zależy.

Nie podejmuję się jednak odpowiedzieć na wszystkie pytania i nie obiecuję

rozwiązań wszystkich problemów psychologicznych. Osobiście nie przepadam za
poradnikami, chociaż doceniam ich przydatność w rozpędzonym współczesnym życiu,

background image

4

w którym tak niewiele mamy czasu na zadumę, refleksję i spokojne uczenie się

nowych rzeczy. Wielu z nas chce dotrzeć do celu na skróty. Choć podobno jest to

najdłuższa droga od punktu A do punktu B...

Zapraszam więc do niespiesznej i nie usystematyzowanej według akademickich

kanonów rozmowy o psychologii takiej, jaką lubię, rozumiem i uprawiam zawodowo.
Chcę znaleźć taką odpowiedź na tytułowe pytanie: „Po co nam psychologia?", by nam

wszystkim było łatwiej rozpoznać sprawy, obszary i tematy wymagające w naszym

życiu jakiejś zmiany i abyśmy pod koniec lektury byli bardziej niż na początku w
zgodzie ze sobą.


Kim jesteśmy?

O tym, jak wielką wagę przywiązywali do „poznania siebie samego" starożytni,

świadczy napis tej treści na frontonie świątyni Apollina w Delfach. Dwa i pół tysiąca lat
temu szczególnie zachęcał do tego Sokrates, co daje mu w pewnym sensie tytuł

honorowego ojcostwa psychologii. Od jego czasów rozwinęły się liczne systemy owego
poznania. Każdy z nich wnosi coś wartościowego i zwraca uwagę na różne aspekty

ludzkiej psychiki oraz kierowanych przez nią zachowań. Z gąszczu teorii i szkół

wyłania się coraz bardziej spójny, kompletny i sprawdzalny model psychologiczny
człowieka. Oczywiście ta praca poznawcza nigdy nie zostanie całkowicie zakończona.

Wraz z pogłębianiem wiedzy o człowieku rozwija się też on sam. Wszystko więc
pozostaje w ruchu i podlega ustawicznej zmianie. Nie oznacza to jednak, byśmy nie

mogli na moment zatrzymać się i przyjrzeć sobie w taki sposób, aby z takiego modelu
psychologicznego wyniknęło coś pożytecznego również dla każdego z nas. Pytanie

„kim jestem?" może odnosić się do wielu spraw, od charakterystyki fizycznej czy ról

życiowych poczynając, a na wymiarze metafizycznym kończąc.

Pytanie to jest szczególnie interesujące z punktu widzenia tożsamości

psychologicznej, tego, co określa daną osobę jako istotę o sprecyzowanych cechach
psychologicznych. Jeżeli ktoś często kłamie, nazywamy go kłamcą. Jeżeli ktoś zawsze

mówi prawdę, a skłamie tylko raz, to kłamcą raczej nie jest. Podobnie nie jest

pijakiem ktoś, kto upił się tylko raz, ani leniem ten, kto raz nie odrobił lekcji.

Człowiek staje się kimś, czyli uzyskuje określoną tożsamość wówczas, gdy

powtarza określone zachowanie. Ktoś, kto często kłamie, w końcu staje się kłamcą.
Może nim oczywiście przestać być od momentu, gdy przestanie kłamać. Brzmi to tak

prosto i łatwo. Z zachowaniami nie jest jednak tak prosto i łatwo. Rzecz opisana

została między innymi w teorii uczenia się, a polega na tym, że powtarzanie utrwala
dane zachowanie, czyni je coraz łatwiejszym i co więcej, powoduje coraz większą

trudność w przypadku zamiaru powstrzymania go lub zmiany na inne. Czas odgrywa
tu ogromną rolę. Im dłużej coś praktykujemy, tym trudniej z tym zerwać. Reguła ta

dotyczy w równym stopniu kłamstwa i nieodrabiania lekcji co uprawiania sportu,

czytania przed snem, jedzenia, picia, rozmawiania przez telefon, obstawiania koni na
wyścigach, a nawet depresji, użalania się nad sobą i rozpamiętywania uraz.

Sprawę komplikują dwa fakty. Po pierwsze, na tożsamość składają się wszystkie

zachowania - obecne i przeszłe - i po drugie, ludzie posiadają niesamowitą zdolność do

uciekania od przyznania się przed sobą (i innymi) do swych złych nawyków. Ktoś, kto

notorycznie kłamie - nie chcąc nazwać siebie „kłamcą", bo to brzydkie i niemoralne -
może nazywać kłamstwa innymi słowami lub udawać, że są prawdą albo przynajmniej

wmawiać sobie, że jest do kłamstw zmuszony, nie jest więc de facto kłamcą. Sztuczki
umysłu są niekiedy bardzo wyrafinowane i zadziwiające. Gdy tak się dzieje,

komplikuje się sprawa tożsamości człowieka, czyli tego, za kogo dana osoba się

uważa. Powstaje konflikt wewnętrzny pomiędzy tym, kim chciałaby być, a tym, kim
faktycznie jest.

Rozdarcie pomiędzy wizerunkiem siebie udawanym i prawdziwym może trwać

latami. Teoretycznie można nigdy wewnętrznego konfliktu nie rozwiązać. Bywa

jednak, że nagle prawda przebije się przez jakąś szczelinę w pancerzu i człowiek

odważy się przyznać, że jest, powiedzmy, kłamcą. Często w takich momentach, w
desperackim odruchu obronnym, człowiek przybiera następującą postawę: „A więc

background image

5

jestem kłamcą. Taka jest moja natura. Taką mam osobowość." Desperacja każe

powoływać się na przyczyny, za które można nie ponosić odpowiedzialności. Cechy

natury lub osobowości przypisuje się wszak takim niemożliwym do kontrolowania
czynnikom, jak geny czy astrologia. Nie można tej argumentacji odmówić zręczności.

Aż szkoda, że trzeba ją odrzucić. Tak świetnie by wyjaśniała wszystkie ludzkie defekty
i niegodziwości, podobnie zresztą jak zalety i akty wzniosłego człowieczeństwa.

Niestety, tego komfortu nie możemy sobie zapewnić. Przecież kłamca, złodziej,

hazardzista czy pospolity leniuch, wszyscy zapracowali na swą niepochlebną
tożsamość uporczywym powtarzaniem takich, a nie innych zachowań. To, co chcemy

nazywać „naturą", wynika wszak z dokonywanych wcześniej wyborów.

Słowo „wybór" sugeruje tu świadomą decyzję dotyczącą własnego postępowania.

Słusznie niektórzy to kwestionują. Słusznie też uważamy, że zmiana „natury", czyli

utrwalonego sposobu postępowania, jest trudna. Nie jest jednak, jak niektórzy
utrzymują, niemożliwa. Wybory dokonywane w przeszłości nie przesądzają o

wyborach, jakie podejmiemy dziś i jutro. Wiele instytucji opiera się na założeniu
reformowalności ludzkiej „natury", na przykład szkoły specjalne, domy poprawcze,

więzienia, oddziały odwykowe. Wszyscy znamy ludzi, ba, niemal wszyscy należymy do

tych, którzy coś w swych zachowaniach, nawet najbardziej nawykowych lub
nałogowych, zmienili. Przecież zmiana to nic innego, jak wyuczenie się czegoś

nowego, co skutecznie i trwale zastąpi stare. W odniesieniu do zachowań należy to
rozumieć tak, że ktoś zaprzestaje jakiegoś sposobu postępowania i w zamian

postępuje inaczej. Właściwie dopiero wtedy, gdy stoimy przed alternatywą i jesteśmy
w stanie świadomie rozważyć swą decyzję, możemy naprawdę mówić o „wyborze".

Niemniej jednak, wcześniejsze działania nie spadły na nas z nieba, podejmowaliśmy i

realizowaliśmy je sami.

Istotnie bywa tak, że do pewnych działań popychają nas okoliczności, wpływ

silniejszych od nas ludzi oraz pragnienie zaspokojenia natychmiastowych zachcianek.
Stopniowo nabieramy tożsamości określonej przez te działania. One z kolei utrwalają

się jako charakterystyczny dla nas sposób postępowania, co jeszcze bardziej umacnia

daną tożsamość. Gdy na przykład z lęku przed karą lub inną przykrością ktoś coraz
częściej kłamie, to w końcu staje się kłamcą i potem, nawet w sytuacjach, w których

absolutnie nic nie zagraża, osoba ta kłamie dalej. Znalazła się w niewoli swego
przyzwyczajenia.

By dokonywać prawdziwych wyborów, niezbędna jest wolność. Wolność jest

świadomością różnych możliwości działania. Gdy ktoś działa według
odruchów lub przez bierne naśladownictwo albo gdy nie potrafi dostrzec

żadnej alternatywy, nie jest wolny. Chociaż jest to paradoks, bo wszystkim dany
jest potencjał wolności, są ludzie, którzy nigdy go nie odkryją i nie zrealizują. Wolności

nic nie gwarantuje. Nie osiąga się wolności raz na zawsze. Każdy wybór, aby był

prawdziwie wolny, wymaga każdorazowo świadomości alternatyw i rozwagi opartej na
ich ocenie, na przewidywaniu skutków i swoistej „kompatybilności" z własną

tożsamością.

Kim więc jesteśmy? Kim jest ta istota, która o sobie mówi: ja. Jest to

sumaryczna deklaracja świadomości siebie, a więc tych wszystkich ja, którymi kiedyś

byliśmy i już nie jesteśmy, ale też ja aktualnych i tych, które dopiero z nas się
wyłonią. A wyłonią się, podobnie jak ja dotychczasowe, w zależności od tego, jak

będziemy postępować, co będziemy myśleć, mówić i robić. Człowiek, który czyni
dobrze, jest dobrym człowiekiem. I na odwrót, ten, co czyni źle, jest „zło-czyń-cą". Nie

chcę innej definicji. Pójdźmy dalej: ktoś, kto chce i stara się czynić dobrze, a mimo to

czyni źle -dla innych bądź dla samego siebie - jest dla mnie człowiekiem chorym w
sensie psychologicznym.

Nie proponuję mu wszczepiać nowego serca czy nowej duszy, proponuję go

leczyć. Powinnam raczej powiedzieć: proponuję pomoc w wyzdrowieniu i na uczeniu

się czynić dobrze - dla siebie, dla innych, w ogóle - gdy tego pragnie. Dopóki człowiek

żyje, zmiana jest możliwa.

background image

6

Cierpienia psychiczne

Cierpienia psychiczne spotykamy na każdym kroku. Są - i chyba zawsze były -

wszędzie tam, gdzie żyją ludzie. Ból zagnieżdża się w czyjejś duszy, bo ktoś drogi
odszedł, komuś przyszłość wydaje się złowroga, kogoś nagle ogarnia strach, a kogoś

innego zazdrość. Co rano widzę też inne cierpienie: głodu, upokorzenia i trwogi w
oczach rumuńskiego chłopca kaleki, żebrzącego na skrzyżowaniu ulic, którymi

dojeżdżam do pracy. Cierpienie braku nadziei słyszę w słowach „nie warto"

wypowiadanych przez czterdziestoletnią kobietę, którą usiłuję przekonać, by nie
rezygnowała z szukania pracy. Cierpienie pokazują nam każdego dnia w telewizji i

opisują w gazetach, gdzie pełno jest doniesień z wojen, katastrof i zamachów.

Cierpienie psychiczne nazywamy czasem chorobą duszy, bólem istnienia,

nieutulonym żalem. Różne bywają jego odmiany i nie można o wszystkich mówić

naraz. Gdy cierpienie wynika z konkretnej sytuacji, w której ktoś stał się ofiarą
krzywdy, gwałtu, przemocy, nadużycia, poniżenia - to wprawdzie boli, ale ofiara ma

zawsze jakąś furtkę, przez którą może próbować uciec. To są cierpienia uzasadnione.
Bywają jednak cierpienia wrośnięte w głąb duszy, od których nie ma donikąd ucieczki.

Przynajmniej tak się wydaje. Stanowią część własnego ja. Tym cierpieniem samemu

się jest. Ktoś dotknięty nim mógł nawet nie być nigdy przez nikogo zraniony. Może nie
wybuchła przy nim żadna bomba ani nie padł żaden strzał. Ktoś taki nawet nigdy nie

musiał zostać sam w ciemnym pokoju. Dla innych może ów cierpiący być
przysłowiowym dzieckiem szczęścia. Lecz nie jest nim dla siebie. Cierpi z powodów,

których nikt nie odgadnie. Nie chroni go ani dobre zdrowie, ani wielka uroda, ani
bogactwo materialne. Trochę mogą pomóc dobrzy rodzice, ale stuprocentowego

zabezpieczenia przed cierpieniem duszy też nie dają. Udręki psychiczne dotykają

biednych i bogatych, nisko i wysoko urodzonych, zdrowych i chorych, pięknych i
szpetnych. To jeden z paradoksów skomplikowanej psychiki ludzkiej.

Człowiek, który nosi w sobie takie cierpienie, całym sercem go nie chce. Odrzuca

je jako zbędny balast, chce się od niego wyzwolić. Lecz im bardziej się szarpie, tym

cięższy się staje ten balast. Człowiek wciąż myśli o swym niechcianym cierpieniu, a

ono zamiast zmaleć, powiększa się, rozrasta, ogarnia szerzej i drąży głębiej. Zatem
człowiek taki jeszcze bardziej swe cierpienie przemyśliwa i rozpamiętuje, a ono wciąż

bardziej i bardziej pochłania to, co jeszcze w tym człowieku zostało poza cierpieniem.
Tymczasem w rzeczywistości nic i nikt tego cierpienia człowiekowi nie narzuca. Bierze

się ono znikąd albo raczej z siebie samego. Człowiek sam na to duchowe cierpienie

pozwala i mości mu miejsce w swej duszy, sam je podsyca, sam Podtrzymuje.

Cierpiętnik może znajdować się na przykład nad cudownym morzem i spacerować

po jedwabistym piasku; z radia może płynąć „Sonata księżycowa" o słodyczy
uciszającej huragany; obok może być ktoś, kto naprawdę kocha i chce dawać

szczęście; ale to wszystko na nic. Jeżeli ktoś chce cierpieć, będzie cierpieć. Wbrew

logice, rozumowi, realiom życia.

Ktoś powie, że opis ten zbyt surowo traktuje obolałych ludzi, że jest

niesprawiedliwy i okrutny. Wszak zdarzają się wrażliwcy psychiczni, szaleńcy,
samobójcy i autyści, których kondycja może wynikać z jakiegoś defektu w mózgu lub z

innych przyczyn leżących poza ich wpływem. Każe im cierpieć coś, nad czym nie

panują. Na pewno tak. Jednak przyznajmy, że jeżeli nie ma widocznego „powodu" do
cierpienia-jakiejś niekwestionowanej opresji lub krzywdy-to patrząc z zewnątrz można

sceptycznie podchodzić do pewnych cierpień i postrzegać je jako dobrowolny, choć
może pozaświadomy, wybór. Jednak wybór. Bo są cierpiący, ale są też cierpiętnicy.

To prawda, że ci ostatni strasznie nie lubią mówienia im o wyborze. Pragną, aby

im wierzyć i współczuć. Co więcej, uważają swe psychiczne tortury za wyższy gatunek
cierpienia niż pospolity głód, ból fizyczny czy realne zagrożenie życia. Tamto jest

banalną prozą, ich cierpienie wyrafinowaną poezją. Tamci cierpią ciałem, oni duszą.
Głodny przestaje cierpieć, gdy się naje; bity - gdy uniknie ciosu. Chory na duszę zaś

będzie cierpieć niezależnie od wszystkiego.

Chorzy na duszę jesteśmy po trosze my wszyscy. W każdym razie w ciągu życia

wszystkim zdarza się przechodzić przez rozmaite odmiany cierpień psychicznych.

background image

7

Przed chwilą mówiliśmy niezbyt życzliwie: „cierpiętnicy", teraz stwierdzamy, że

dotyczy to niemal każdego. Jak to właściwie jest? Rzecz polega na tym, że sprawa

dotyczy większości, ale w niejednakowym stopniu. Niektórym po prostu zdarza się, że
chwilowo sobie nad czymś tam pocierpią i potem znów wypływają na spokojne wody;

innym zaś ból i niepewność towarzyszą zawsze. Pod względem cierpienia, jak pod
wieloma innymi względami, ludzie się różnią. Na jednym krańcu skali znajdują się

osoby z urodzenia i losu promienne, na drugim krańcu obciążone chroniczną udręką, a

pośrodku jest cała reszta. Stanowi ją ogromna większość nie na tyle cierpiących, by
oszaleć, i nie na tyle wolnych od cierpienia, by ich pogody ducha nic nigdy nie zmąciło.

Każdy człowiek jednak, niezależnie od nasilenia bólu, może być nastawiony albo na
zachowanie status quo, albo - na zmianę.

Psychologię interesują cierpienia duchowe zarówno chwilowe, jak i chroniczne.

Chcemy na ogół poznać naturę cierpienia, ale jeszcze bardziej chcemy pomóc się od

niego uwolnić, przynajmniej częściowo. Czyli tak naprawdę interesuje nas zmiana.
Ponieważ dotyczy drugiego człowieka, pomoc psychologiczna prowadząca do zmiany

stanowi swoistą ingerencję w cudzy świat wewnętrzny. Żeby dusza przestała boleć,

trzeba dostać się w głąb tego bólu, obejrzeć go dokładnie, sprawdzić, co go właściwie
powoduje, i potem szukać sposobów przynoszących ulgę. Do niczyjej duszy nie sposób

dostać się bez woli i udziału cierpiącego. Psychologię zatem musimy uprawiać
wspólnie: terapeuta razem ze swym pacjentem. A właściwie inaczej: psychologię

powinien raczej uprawiać ten, kto potrzebuje pomocy i pragnie zmiany, tyle że pod
czujnym okiem i prowadzony opiekuńczą ręką psychoterapeuty. W tej ogromnej

większości znajdującej się pośrodku skali znajdują się ludzie, których cierpienia są

znośne. Dolegliwe, lecz do wytrzymania. Lub nie do wytrzymania, ale przez
stosunkowo krótką chwilę, a potem już znowu jest dobrze. Tych nawet

psychoterapeuta nie musi prowadzić za rękę. Im może wystarczyć zaduma nad
własnym doświadczeniem lub doświadczeniem innych, od których zechcą się nauczyć

myśleć i postępować po nowemu, tak by mniej cierpieć lub w ogóle od cierpienia się

wyzwolić. Zmiana jest bowiem możliwa pod wpływem różnych czynników. Zmiana bez
niczyjej pomocy również jest możliwa.

Zmiana psychologiczna, a więc uwalnianie się od cierpień duchowych,

może się dokonać - z czyjąś pomocą lub bez niej - ale jedynie z własnym

zaangażowanym udziałem danego człowieka. Choćby terapeuta był nie wiem jak

wybitny czy charyzmatyczny, cierpiąca osoba musi sama wykonać niezbędną pracę. I
to nie tylko w sensie punktualnego przychodzenia na terapię i posłusznego

poddawania się jej procesowi. Kto chce naprawdę uleczyć chorobę swej duszy i
zmniejszyć cierpienie, musi się w to zaangażować czynnie, twórczo i odważnie. Jeżeli

takiej postawie będzie jeszcze towarzyszyć wzięcie na siebie odpowiedzialności za

rezultaty (przy założeniu, że pracujemy z odpowiednim terapeutą), to powodzenie jest
prawie pewne.

Przyjrzyjmy się, o kim tu właściwie mówimy. O piątkowej studentce, która noce

spędza na wyjadaniu wszystkiego z lodówki, by zaraz potem wymuszać wymioty.

Mówimy też o kobiecie, która swą samotność i niezgodę na zmarszczki zapija wódką,

przypłacając to coraz większymi problemami. Mówimy o mężczyźnie, który chce być
dobrym ojcem, ale umie tylko krzyczeć i karać; cierpi więc, gdy syn się od niego

oddala i coraz bardziej go nie znosi. A także o innym mężczyźnie, który od dziecka boi
się porzucenia, więc całą energię przeznacza na kolejne podboje; i cierpi, gdy

uświadamia sobie, że nikogo naprawdę nie kocha. Mówimy o tych z nas, którym

doskwiera nuda i jałowość egzystencji. Gdy nic się nie dzieje, nikt nas nie potrzebuje,
nawet gdy nic nas nie boli, wtedy też czasem odechciewa się żyć. Nachodzą myśli

samobójcze i człowiek zapada się w paraliżującą depresję. Każdemu z nas może się
coś takiego przytrafić. Cierpienie ma nasze własne twarze i nasze życiorysy.

Jeżeli mówię o powszechności cierpień, to nie znaczy, że przypisuję nam,

ludziom, masochistyczną naturę. Wręcz przeciwnie, wierzę, że nie lubimy bólu,

background image

8

smutku, lęku, poczucia odrzucenia. Kiedy kogoś zaczyna boleć ząb, bierze tabletkę,

idzie do dentysty. 1 dobrze robi. Jest to cierpienie nieprzydatne. W bólu zęba nie kryje

się żaden głębszy sens. Ból ten nie może się do niczego przydać. Wyłącznie odbiera,
nie daje nic.

Jest jednak także inny rodzaj bólu, przez który trzeba nauczyć się mądrze

przechodzić. Odróżnianie tych dwóch rodzajów bólu - szkodliwego i pożytecznego -

należy do najważniejszych umiejętności, z ja- kich powinno się nas wszystkich

egzaminować na specjalnej maturze. Zresztą tak w końcu jest, choć oficjalnie
egzaminu z prawdziwej dojrzałości przed żadną komisją nikt nie zdaje. Zawsze się

zastanawiałam, co mają wspólnego z dojrzałością kotangensy lub analiza
romantycznego poematu. Może trochę mają, ale niewiele.

Na pewno znacznie ważniejszą miarą dojrzałości jest zdolność radzenia sobie z

własnym cierpieniem psychicznym. Proszę zauważyć, że nawet nie proponuję, aby
ktoś w ogóle go uniknął. Nie wydaje mi się to realne. Nie sądzę też, by było to w

dużym stopniu zależne od nas. To, że cierpimy, martwimy się, smucimy i przeżywamy
niekiedy bardzo boleśnie nasze koleje losu, jest częścią tego losu. I właśnie dlatego

dość ważne wydaje się wyposażenie nas w odpowiednie sposoby zaradcze. Temu

właśnie między innymi służy psychologia.

Nerwica jako styl życia

Nerwica, nerwicowiec, neurotyk są dziś słowami potocznymi. Rzadko jednak

kryją się za nimi właściwe znaczenia, zgodne z autorskimi definicjami sformułowanymi
na początku XX wieku przez wiedeńskiego psychiatrę Zygmunta Freuda. Jego teorie

wciąż podlegają coraz to nowej interpretacji i reinterpretacji, ale ponieważ zostały

szczegółowo i obszernie opisane przez samego autora (i wielu jego admiratorów oraz
krytyków), nie będziemy ich tu omawiać. Ma on swe zasłużone miejsce w historii

psychologii między innymi dlatego, że dzięki niemu trwale zadomowiły się we
współczesnym języku takie pojęcia, jak właśnie nerwica, psychoza, regresja, ego i

superego, libido, mechanizmy obronne i kompleksy, świadomość i podświadomość,

przeniesienie i przeciw przeniesienie, psychoterapia, psychoanaliza, perwersja, fobia,
natręctwo, uzależnienie, depresja i wiele, wiele innych.


Często powiedzenie o kimś, że jest „neurotyczny" ma charakter epitetu, który

może odnosić się do Płaczliwej nastolatki, wstydliwego młodzieńca, niechętnej do

seksu żony, zestresowanego biznesmena, który wypala dziennie dwie paczki
papierosów. Zasadniczo jednak wyliczone tu przywary nie muszą mieć wiele

wspólnego z faktyczną nerwicą. Prawdziwy neurotyk przedziera się przez życie
zalękniony, przestraszony, nawet przerażony. Boi się ryzyka, wszystkiego, co nieznane

i niepewne, boi się niebezpieczeństw i wszędzie ich wypatruje. Boi się bólu, choroby, a

przede wszystkim tego, że mu się „coś stanie", że „nie wytrzyma".

Lęk jest odmianą cierpienia. Bywa tak przejmujący i obezwładniający, że

człowiek szukając ulgi może odebrać sobie życie. Ale nawet gdy lęk nie osiąga
rozmiarów horroru, człowiek będzie szukać ulgi. Sposoby na zmniejszanie

neurotycznego cierpienia nie zawsze prowadzą do samobójstwa, zwykle jednak

przybierają formy jakiejś samozagłady, autodestrukcji, samo-niszczenia. Właśnie
dlatego uważamy nerwicę za poważne zaburzenie. Nerwicowe objawy - na przykład

pamięć o doznanym dawno urazie czy obsesyjny wstyd przed własną nagością lub
strach przed lataniem samolotami - same przez się nie stanowią większego zagrożenia

dla zdrowia ani życia danej osoby. Zagrożenie stanowią sposoby, jakimi osoba ta stara

się zmniejszyć lub złagodzić subiektywne odczuwanie swego cierpienia. Z
neurotycznych lęków rodzą się niekiedy napięcia prowadzące do takich chorobliwych

strategii obronnych, jak zamraczanie się alkoholem lub otumanianie narkotykami i
lekami psychotropowymi, objadanie się po kryjomu czy onanizowanie się w

publicznych miejscach.

Neurotyk często skłóca się z otoczeniem i sobą samym nie z powodu

neurotycznego lęku, lecz właśnie z powodu różnych obronnych zachowań dających

background image

9

iluzję ucieczki od niego. I nic dziwnego, ludziom trudno zrozumieć czyjąś oczywistą

autodestrukcję. Paradoks nerwicy tkwi w tym, że sposoby mające rzekomo dawać

poczucie bezpieczeństwa działają na dłuższą metę odwrotnie. Coś, co ma zmniejszyć
niepokój, powoduje jeszcze większy niepokój. Jak w klasycznej greckiej tragedii:

dokładnie to, czego neurotyk najbardziej chce uniknąć, w końcu sam na siebie
sprowadza, podejmując iluzoryczne starania oddalenia niebezpieczeństwa.

Powtórzmy, głównym motywem nerwicy są lęki, które każą przed nimi uciekać.

Lęki te są zresztą trudne do określenia. Często człowiek nie wie, czego naprawdę się
boi, i nie potrafi nazwać swego strachu po imieniu. Boi się tak bardzo, że nie może

spokojnie przyjrzeć się i realistycznie ocenić treści swych najgorszych obaw. Zaczyna
więc zachowywać się irracjonalnie. Tak dzieje się z kimś, kto usłyszawszy dziwne

stukanie w silniku auta, zamiast zatrzymać się na pierwszej z brzegu stacji obsługi,

jedzie dalej i wyobraża sobie najgorsze scenariusze dotąd, aż któryś okaże się
prawdziwy. Tak również może być z kimś, kto po całym roku szkolnym w końcu nie

idzie na egzamin, z góry przesądzając, że go nie zda. Lub z kimś, kto boi się zabrać
głos na zebraniu, chociaż ma coś ważnego do powiedzenia, ale ze strachu milczy,

przez co nigdy się nie dowie, czy faktycznie stałoby się to „coś strasznego", czego

mgliście się obawiał.

Neurotyk zanadto się boi, by odważyć się sprawdzić, czego się boi i czy to

istotnie jest obawa uzasadniona. Słowem, czy faktycznie „najgorsze" się sprawdzi-
Zresztą w końcu często się sprawdza, ale bywa tak przeważnie w sytuacjach, w

których sami wpływamy na rezultaty. Niewiara w powodzenie przyczynia się do braku
powodzenia. Przekonanie o nieuchronności klęski przyczynia się do klęski. Co więcej,

gdy klęska nie nadchodzi, neurotyk wierzy w nią jeszcze mocniej i sama ta wiara staje

się substytutem klęski. Dla neurotyka nie są ważne fakty i realia. Ważne są
wewnętrzne przekonania, własne wyobrażenia, irracjonalne obawy. Tacy ludzie

ustawicznie się martwią, chociaż prawdopodobieństwo potwierdzenia się ich obaw
może być znikome. To nic, oni martwią się na wszelki wypadek.

To wielki błąd i marnotrawstwo energii martwić się o rzeczy, co do których nie

mamy pewności. Przeważnie nie możemy zrobić w sprawie naszych przeczuć i
podejrzeń nic konstruktywnego. Nerwicowe lęki wynikają z dziecinnego przekonania,

że świat jest lub co najmniej powinien być uporządkowany, przyjazny i dobry. Nagle
jednak, pod wpływem jakiegoś zdarzenia czy zasłyszanej wiadomości, pojawia się

zwątpienie: otóż być może świat nie jest taki przyjazny, jak by się chciało. Dowodów

potwierdzających ten fakt mamy wokół siebie mnóstwo. Ludzie chorują, i to
najwyraźniej nie za jakąś karę, lecz z powodu bakterii, wirusów i wiadomych lub

niewiadomych przyczyn organicznych; jedni drugim nagminnie wyrządzają przykrości i
krzywdy; niektórzy rodzą się kalekami, inni nimi zostają wskutek najróżniejszych

wypadków; światem wstrząsają huragany, erupcje wulkanów, trzęsienia ziemi,

powodzie, susze, burze i tragedie, do których człowiek sam się przyczynia, jak pożary,
wybuchy gazu, katastrofy lotnicze, kolejowe, okrętowe i samochodowe, nie

wspominając o wojnach, opresji, niewoli, biedzie. Jak ktoś może w ogóle oczekiwać, iż
nic takiego go w życiu nie spotka? Przecież to istny absurd. Zdrowe do tego podejście

każe żyć w miarę ostrożnie, a w sytuacji realnego zagrożenia ratować się możliwie

najlepszymi sposobami. Zaburzone widzenie sugeruje podsycanie nieustającego lęku,
obrażony stosunek do świata, chroniczną podejrzliwość wobec ludzi i wieczne

wsłuchiwanie się w najdrobniejsze sygnały zwiastujące rzekome nieszczęście. Na tym
z grubsza polegają nerwice.

Ważniejsze od tego, co myślimy, jest to, co czujemy. Między jednym i drugim

jest zresztą pewien związek, ale temu poświęcimy uwagę nieco dalej. Tymczasem

spójrzmy na bezpośrednią zależność między emocjami, wzruszeniami, uczuciami a
zachowaniami i czynami. Zagniewana mama podnosi na dziecko głos lub daje klapsa.

Zasmucone dziecko płacze. Zazdrosny mąż robi awanturę. Zakochana dziewczyna

odwzajemnia pieszczotę. Wystraszony człowiek ucieka lub atakuje. I tak dalej. Każda
z tych reakcji mieści się w ramach psychologicznej normy. Można oczywiście za

background image

10

pomocą ćwiczenia charakteru, wychowania i ucywilizowania nauczyć się hamować

„naturalne" odruchy i wtedy ludzie, reagując całkiem adekwatnie i prawidłowo na

różne sytuacje, mogą na przykład zupełnie wyeliminować ze swych zachowań takie
spontaniczne reakcje, jak bicie, przemoc, krzyk, używanie obraźliwych słów czy też, z

drugiej strony, gesty czułości, wylewność, głośny płacz, wielką radość czy nawet
zwykłe ciche łzy. To jednak jest raczej przedmiotem savoir vivre'u i tak zwanej

kindersztuby, no i oczywiście norm obowiązujących w danej kulturze. Psychologia co

najwyżej pomaga poznać i zrozumieć związki między sytuacjami i sposobami
reagowania na nie przez różne osoby.

Od żadnego psychologa nie należy oczekiwać całkowitego rozwiązania problemów

osobistych. Można jednak dzięki czyjejś kompetentnej pomocy bardziej

wnikliwie przyjrzeć się swym problemom. Można skierować uwagę na istotne

sprawy, od których zależy mądrzejszy sposób reagowania. Można spróbować
ulepszyć swój styl życia przez rozpoznanie własnych lęków i nauczenie się

skuteczniej im przeciwstawiać. Aby znaleźć właściwe odpowiedzi, trzeba najpierw
zadać właściwe pytania. Niektóre pytania są mądrzejsze, inne nie tak bardzo.

Ja osobiście za niezbyt przydatne uważam pytanie: „Dlaczego?" „Dlaczego jesteś

zła?" - „Bo nie jest tak, jak chcę." „Dlaczego ci smutno?"-„Bo nie mam przyjaciół."
„Dlaczego tak dużo pijesz?" - „Bo nie chce mi się inaczej żyć, bo lubię być pijany,

mam milion powodów..." Pytanie „dlaczego?" i odpowiedzi na nie dostarczają nam
niezbyt użytecznych informacji. Często wyzwalają racjonalizację i chęć logicznego

uzasadnienia własnej reakcji czy postawy. A w rzeczywistości wcale nie musi tak być.
Znacznie lepszymi pytaniami są: „Co się naprawdę stało?", „Kiedy się stało?", „Jak się

stało?" I dalej: „Czego teraz chcę?" i „Jakie są alternatywy?" Można też stawiać

kwestię następująco: „Mam problem? Jaki konkretnie? Na czym on polega?" I
następnie: „Jak go najlepiej rozwiązać?"

Nerwicowe podejście do życia nie idzie w parze z konstruktywnym działaniem.

Neurotyk pozostający w tym stylu życia zajmuje się swymi problemami, człowiek

zdrowy psychicznie zajmuje się rozwiązywaniem problemów.


Człowiek psychicznie zdrowy

Dziś nerwica jako styl życia występuje dość powszechnie. Moim zdaniem, jest za

to w dużej mierze odpowiedzialna współczesna cywilizacja. Tempo zmian

zachodzących w ostatnim stuleciu, zwłaszcza w dziedzinie techniki, jest tak szybkie, że

na przystosowanie do nowych warunków po prostu nie mamy czasu. Zanim
przyzwyczailiśmy się do roweru, już przesiedliśmy się w samochód. Zanim

opanowaliśmy choroby zakaźne, już medycyna kusi przeszczepami większości
organów. Jeszcze sto lat temu żyliśmy przeciętnie czterdzieści, pięćdziesiąt lat, dziś

ktoś, kto umiera w wieku siedemdziesięciu lat, odchodzi „za młodo".

Czy więc można się dziwić, że tak często gubimy się w labiryncie celów, znaczeń i

wartości, że nie umiemy dopasować do nowych czasów starych wzorców pracy,

rodziny, małżeństwa, wychowywania dzieci, spędzania wolnego czasu? Nie, raczej
można się dziwić, że większości ludzi w końcu jakoś udaje się z tymi wszystkimi

zmianami sobie poradzić i żyć w miarę sensownie. Ceną za nazbyt pospieszne

przystosowanie jest jednak w wielu wypadkach spore odstępstwo od ideału harmonii
psychicznej. Gdzie kto słyszał sto lat temu o „nerwicy szkolnej"? A dziś do wyjątków

zaczynają należeć dobrze przystosowani, spokojni i nie mający problemów uczniowie.
Nie mówiąc o rodzicach i naturalnie o nauczycielach - skoro o szkole mowa. A może

jest tak, że dopiero od Freuda nauczyliśmy się patrzeć na wszystko przez pryzmat

zaburzeń neurotycznych i samo to już wystarcza, by wszędzie dopatrywać się nerwic,
lęków, fobii i natręctw; a my po prostu w pewnym momencie nauczyliśmy się je

rozpoznawać i nazywać. Może faktycznie jest tak, że jeżeli coś nie ma nazwy, to nie
istnieje w naszej świadomości? Jeżeli tak jest, to nerwice i im podobne zaburzenia

nękały ludzkość zawsze, tylko nie były nazwane i można by pomyśleć, że w dawnych

czasach panowała powszechna sielanka, a ludzie pławili się w szczęściu... Z dawnej
literatury, bardziej niż z psychologii, wiemy, że tak nie było.

background image

11

Jednak sądzę, że psychiczne funkcjonowanie człowieka zależy od stopnia i liczby

zewnętrznych zagrożeń w postaci nowych wyzwań, możliwości i wyborów. Psychika

nadmiernie atakowana zbyt silnymi bodźcami będzie bronić się lękiem, oporem i
zaprzeczaniem. Jeżeli nie zapewnimy odpowiednio czułego, mocnego i rozumnego

wsparcia, psychika taka zacznie reagować nieracjonalnie, a nawet często szkodliwie
dla siebie samej. I to właśnie staje się podłożem neurotycznego stylu życia.

Uniemożliwia on pełnię rozwoju osobistego, a neurotyczne lęki i cierpienia pochłaniają

energię, której nie można obrócić na właściwe wykorzystanie zdolności, talentów i
naturalnych możliwości; "r2eciwieństwem zaburzeń neurotycznych jest zdrowie:

Psychiczne, emocjonalne i duchowe. O psychice nerwicowej trochę już powiedzieliśmy,
spróbujmy więc teraz scharakteryzować stan, który można nazwać „zdrowiem".

Przede wszystkim, zdrowy człowiek jest odważny. A skoro nie jest zalękniony,

jest otwarty i może spokojnie zajmować się otaczającym go światem. Nie boi się
nowych sytuacji i potrafi podejmować ryzyko. Nie obawia się podejmowania prób,

wyciąga wnioski ze swych porażek i uczy się na błędach. Gdy mu się coś nie uda, nie
chce od razu zapaść się pod ziemię, tylko raczej zastanawia się, jak następnym razem

uniknąć podobnych kłopotów. Wierzy w siebie i nie wpada łatwo w panikę. Nie boi się

wyrażać swoich uczuć i nie traci nad nimi panowania. Zawczasu dostrzega zagrożenia,
ale ich nie demonizuje ani nie wyolbrzymia, ponieważ wie, że nic automatycznie nie

musi skończyć się katastrofą. Człowiek taki każdą sytuację ocenia realistycznie i jeżeli
się martwi, to nie tym, co mogłoby się zdarzyć, lecz tym, co w danych warunkach jest

najbardziej prawdopodobne.
Człowiek zdrowy emocjonalnie może sobie naturalnie marzyć i mieć pragnienia, ale

zasadniczo jest realistą. Unika myślenia życzeniowego i kieruje się tym, co faktycznie j

e s t, a nie co powinno b y ć. Nie oczekuje cudów i wie, że wszystko ma swoją cenę.
Liczy się z ograniczeniami i rozumie, że skoro i tak nie osiągnie absolutnie

wszystkiego, to lepiej skupić się na tym, co uważa za najważniejsze. Samego siebie
również ocenia realistycznie, nie trwoni więc niepotrzebnie energii na dążenie do

iluzorycznej perfekcji. Umie cieszyć się swymi sukcesami, nawet jeżeli inni ich

specjalnie nie chwalą. W sferze stosunków z otoczeniem zdrowy emocjonalnie człowiek
stara się realizować swoje potrzeby, ale nie nadmiernym kosztem innych. Krótko

mówiąc, człowiek taki nie wykorzystuje ludzi, nie krzywdzi, nie narzuca swojej woli.
Jest zdolny do uczuć miłości, przyjaźni i życzliwości. Potrafi wybaczać sobie i podobnie

umie wybaczać innym. Nie ma poczucia niższości ani wyższości, nikim nie pogardza i

wobec nikogo nie ma z góry uprzedzeń. Jest tolerancyjny, ale na przyjaciół wybiera
sobie tych, z którymi łączy go wspólnota wartości i celów.

Okropny facet? Taki zrównoważony i spokojny, że aż nudny, prawda? Wcale nie,

ale coś w naszej odruchowej niechęci do „faceta zdrowego" jest jednak na rzeczy.

Podejrzewam, że to pewien szczególny typ neurotyków-ekspansywnych i

opiniotwórczych -sam zadbał o ten osobliwy snobizm, aby nie być „normalnym".
Wmówili oni sobie i innym, że lepsza jest tak zwana „artystyczna" dusza niż jakaś tam

zwykła, i ułożyli nawet cały repertuar zaburzonych zachowań, którymi mierzy się - w
każdym razie, oni mierzą -przynależność do wyróżnionej kasty twórczych osobowości.

Jeżeli ktoś ma naprawdę duszę artysty - utrzymują-to musi się spóźniać, wypada mu

nie skończyć studiów, notorycznie używa słowa na k... i gorszych, dużo pije, pali,
narkotyzuje się, nie chodzi do fryzjera 1 dentysty lub wyrabia dziwne rzeczy

całkowicie nie-Przystojne w normalnym „nieartystycznym" świecie. Jest to łatwiejsze
niż praca nad sobą i próby zmian.

Tymczasem zdrowie psychiczne wiąże się z dojrzałością. Można nawet

powiedzieć, że właśnie niedojrzałość i zahamowanie osobistego rozwoju przyda postać
owych nerwic. Nie chodzi tu o obwinia nie kogokolwiek, lecz o uświadomienie, że

ucieczkowe lub „wygodnickie" poprzestawanie na niedobrych nawykach i
zachowaniach destrukcyjnych dla siebie lub innych to nic innego jak szukanie

uzasadnień i usprawiedliwień dla niedojrzałości.

Człowiek psychicznie zharmonizowany akceptuje istnienie związku pomiędzy

przyczynami i skutkami. Wie na przykład, że nie będzie miał pieniędzy, gdy je wyda;

background image

12

że aby zdążyć na czas, musi wyruszyć odpowiednio wcześnie; jeżeli chce schudnąć,

musi mniej jeść i więcej się ruszać. Proste? Owszem, są to sprawy nader oczywiste i

większość z nas o nich „wie", dlatego tym dziwniejsze jest, że tylko dość nieliczni
naprawdę kierują się nimi w życiu.

Człowiek zdrowy na duszy i umyśle dąży do poprawienia tego, co można

poprawić, natomiast sprawy nie podlegające zmianie po prostu akceptuje. Umie

rozróżnić te dwie rzeczy: co warto zmieniać, a czego nie. Nie robi tragedii z tego, że

jest o parę centymetrów niższy, niż by wolał, ani z tego powodu, że co roku przybywa
mu równo rok życia. Zna swoje mocne strony i umie czerpać z nich satysfakcję.

Wobec innych ludzi nie jest ani arogancki, ani zbytnio przepraszający.

Zdrowie psychiczne jest ściśle związane z rozsądną samodyscypliną. W swym

osiąganiu dojrzałości człowiek poznaje wartości i utrwala przekonania o tym, co się
naprawdę liczy i co w ostatecznym rozrachunku jest ważne. Własny system wartości i

zasad jest mocniejszy od konwencjonalnego lub narzucanego przez innych. Człowiek
taki nie musi bez przerwy udowadniać swej niezależności, ale też nie

podporządkowuje się biernie wszystkiemu, co ktoś próbuje mu narzucić. Ma mocny

kręgosłup moralny. Przyjmuje to, co jest dobre dla wszystkich, także dla niego
samego, odrzuca zaś to, co przynosi szkody. Za swoje poglądy i przekonania ponosi

odpowiedzialność. Nie zwala
winy na nikogo za to, jak postępuje, w co wierzy i czym się w życiu kieruje.

Samodyscypliną spełnia ważną rolę w osiąganiu celów i odkładaniu przyjemności

na właściwy czas i warunki. Dzięki dyscyplinie, która stanowi nieodłączny atrybut

zdrowia psychicznego i dojrzałości, człowiek umie oprzeć się nagłym zachciankom.

Potrafi nie ulegać instynktom i impulsom. Mówiąc po prostu, umie poczekać. Dotyczy
to wszystkiego, czy będzie to jedzenie, seks, zabawa czy cokolwiek, czego mu się

nieoczekiwanie „zachce".

Zdrowy psychicznie człowiek potrafi też odłożyć każde zajęcie, jeżeli zajdzie taka

potrzeba. Nie musi wszystkiego skończyć do najdrobniejszych szczegółów, zanim

zajmie się czymś innym. Chodzi o koncentrację, która u dojrzałego człowieka nie
pryska pod byle podmuchem i nie wymaga mozołu, by ją wykrzesać. Może nie tyle

dojrzałość w sensie moralnym i duchowym, ile dyscyplina, będąca zdolnością
podporządkowania swych doraźnych kaprysów ważniejszym długofalowym celom, jest

tu pomocna. Zdrowy człowiek kieruje swoim życiem. Człowiek zdrowy nie Poddaje się

chwilowym nastrojom, lękom czy innym nerwicowym słabościom.

Zdrowy człowiek słucha innych, ale decyzje podejmuje samodzielnie i bierze za

nie odpowiedzialność Nie marudzi i nie narzeka, że musi robić to, co musi Umie
pracować i bawić się. Neurotykowi zaś ciężko skupić się na pracy, a gdy nie pracuje,

dręczy go po. czucie winy. W rezultacie ani jedno, ani drugie nie przynosi mu

zadowolenia. Zdrowy umie jedno i drugie i obydwie rzeczy sprawiają mu przyjemność.

Zdrowy człowiek ma poczucie własnej wartości i szacunek dla siebie. Z godnością

traktuje siebie i otoczenie. Nikogo nie poniża, nie obraża i nikomu nie ujmuje
znaczenia. Nie musi bez przerwy zabiegać o uznanie innych ani udowadniać, że jest

coś wart. Nie wstydzi się swego pochodzenia, rodziców, przekonań ani narodowości

czy rasy.

Zdrowy psychicznie człowiek jest produktywny i

twórczy w dziedzinach, w

których może się zrealizować. Nie zajmuje się uporczywym zdobywaniem
uznania innych, lecz rozwija swe pasje i doskonali talenty. Rozpowszechnił się

romantyczny mit, jakoby największe osiągnięcia ludzkości były dziełem neurotycznych

geniuszy. Nieprawda. Wielu niezaprzeczalnych geniuszy nie ma żadnych
neurotycznych odchyleń. A ci, co je mają, stworzyliby o wiele większe

dzieła, gdyby uwolnili się od swych chorobliwych lęków i obsesji. Można przyznać, że
przez krótką chwilę nerwica może niekiedy pomóc w twórczym procesie, ale w końcu

każde zaburzenie kiepsko rzutuje na życie człowieka, a więc i na jego pracę.

Człowiek zdrowy psychicznie wie, co czuje, i potrafi swe uczucia

wyrażać. Zdolny jest do uczuć silnych i głębokich, czy to będzie miłość, radość,

background image

13

smutek czy gniew. Jest wrażliwy na własne potrzeby i pragnienia, nawet jeżeli nie

wszystkie może zaspokoić. Nie udaje, że jest zadowolony wtedy, gdy nie jest. Gniew i

rozczarowanie potrafi wyrazić od razu, ale na tyle spokojnie, że przy okazji nikogo nie
obraża i nie rani. Nie tłumi ani nie skrywa uraz i dlatego na drugi dzień nie dostaje

nagłej migreny lub rozstroju żołądka. Nie eksploduje też co jakiś czas z powodu
drobiazgu, który staje się przysłowiową kroplą przepełniającą kielich goryczy. Unika

tego dzięki odwadze i gotowości wyrażania swych pretensji z miejsca i wprost. Tak

samo zresztą potrafi wyrażać miłość, uznanie, przyjaźń lub współczucie. Sam wie - i
inni też wiedzą - co się dzieje w jego sercu i duszy.

Gdy pewnego razu spytano Freuda, na czym polega zdrowie psychiczne,

odpowiedział: „Prawdziwie zdrowy człowiek zdolny jest do miłości i pracy."

Człowiek psychicznie zdrowy wie, kim jest, czego chce i w jakim kierunku

zmierza. Jest naturalny i spontaniczny. Nie musi za wszelką cenę wywierać wrażenia
na innych, nie musi też nikogo zwalczać, zwodzić ani oszukiwać. Bardzo go obchodzi

własne życie. Jest w zgodzie ze sobą.


Zmiana

Psychologia nie tylko bada i poznaje prawidłowości ludzkich zachowań, ale

również pomaga niektóre z nich zmieniać. Niemało sporów toczy się o przedmiot

zmiany psychologicznej, czyli o to, co można zmienić, a czego nie. Znawcy utrzymują,
że nie podlegają zmianie takie kategorie psychologiczne, jak osobowość, charakter czy

temperament. Można oczywiście dyskutować, co kto rozumie przez te pojęcia i czy

faktycznie rodzimy się i umieramy z tą samą osobowością, charakterem lub
temperamentem. Zapewne nie będą to sprawy jednakowo oczywiste dla różnych osób.

Ja osobiście nie wierzę w sztywność i niezmienność ludzkich natur. Cała moja praktyka
wskazuje na coś odwrotnego. Wprawdzie nie zupełnie samorzutnie, bo najczęściej

dzięki odpowiedniej psychoterapii, a na pewno dzięki pracy nad sobą, ludzie ze słabym

charakterem mogą stać się mocni. Okazuje się też, że to, co u niektórych uważaliśmy
za brak temperamentu czy siły woli, wynikało z zastraszenia lub zablokowania potrzeb

i pragnień z powodu hamujących przekonań. Wszyscy ludzie, według mnie,
niezaprzeczalnie zmieniają się. A zatem, jeżeli część psychologów upiera się przy

niezmienności pewnych atrybutów ludzkiej psychiki, to trudno. Nie zamierzam

rozstrzygać tej kwestii, wolę raczej szukać możliwości zastosowania psychologii i jej
rozlicznych technik do radzenia sobie z problemami, również tymi, które wiążą się z

rzekomą „naturą".

Z praktycznego punktu widzenia istotne jest to, że możliwa jest zmiana

funkcjonowania - a więc przyjęcie nowych poglądów i nauczenie się nowych zachowań.
Zresztą jesteśmy oswojeni z najróżniejszymi zmianami - na lepsze lub na gorsze -

jakich dokonujemy sami, oraz tymi, jakie obserwujemy u innych ludzi. Czyż to, co
dzieje się z ludźmi w związku z nabywaniem kolejnych umiejętności, nie jest jedną

wielką, nieskończenie złożoną zmianą? Przez całe życie gromadzimy doświadczenia,

które wciąż na nowo zmieniają nasz światopogląd, wiedzę o sobie i innych, a więc
także własny - i niekiedy cudzy - sposób postępowania.

Zdrowie i choroba są przejawami zmian zachodzących w organizmie człowieka.

Najlepsze zdrowie można, jak wiadomo, utracić - czasem zupełnie bez własnego

udziału, a czasem niemalże „na własne życzenie". Ale z drugiej strony, z wielu chorób

można wyzdrowieć, od zaburzeń się uwolnić, z niedobrymi nawykami można zerwać.
Nerwicowy styl życia, jakkolwiek się przejawia i jakkolwiek ogranicza czyjeś

możliwości, również można zmienić. Wiele pozytywnych zmian wprowadzamy
sami, niemal nieświadomie, choć rzadko bez wysiłku. Tak niektórzy w pewnym okresie

życia wyzwalają się z nieśmiałości, ktoś uczy się mówić bez jąkania, a jeszcze ktoś

opanowuje sztukę kierowania zespołem pracowników, chociaż wcześniej takie
wyzwanie w ogóle nie mieściło mu się w głowie. Po zaledwie dwudniowym kursie

background image

14

asertywności pewna uczestniczka, wcześniej chorobliwie potulna i biernie

podporządkowana swemu otoczeniu, po powrocie do domu poczuła się „jak

cesarzowa", co opisała mi w liście. Są to jej własne słowa i nie wiem, jak się losy tej
kobiety dalej układają, ale wierzę, że w swej nowej roli „cesarzowej" mogła się

rozsmakować. Najwyraźniej wystarczyło jej parę dni treningu, aby uwolnić się od
chronicznej uległości. Widać musiała już bardzo dojrzeć do zmiany swej poprzedniej

roli. Zwykle jednak zmiany w naszych zachowaniach są stopniowe, zachodzą powoli,

nawet opornie, i często zanim się nowe utrwalą, jeszcze przez czas jakiś powracają
dawne nawyki.

Weźmy lęk, który tak bardzo potrafi ograniczać nas w realizacji życiowych

przedsięwzięć. Do lęku można się przyzwyczaić - w tym sensie, że czując go umie się

go pokonywać; lub też w innym sensie - że się go czuje i mu ulega, rezygnując z

podejmowania prób i wyzwań czy po prostu spełniania pragnień. Lęk pierwszy można
ująć metaforycznie jako żółte światło na ruchliwym skrzyżowaniu: „Uwaga, przygotuj

się. Może być trudno. Skoncentruj się i zrób wszystko, by osiągnąć swój cel." Lęk jest
wtedy uczuciem konstruktywnym, wzmagającym roztropność potrzebną do

realistycznej oceny sytuacji i przewidzenia ewentualnych trudności po to, aby sobie z

nimi poradzić. Drugi rodzaj lęku jest destrukcyjny. To ten lęk, który – niczym popsute
czerwone światło włączone na stałe - utrudnia działanie, mówiąc nam: „Stop. Ani

kroku dalej. Najlepiej zawróć. Albo po prostu stój w miejscu." Ten drugi lek paraliżuje,
odbiera wiarę we własne siły i w efekcie zniechęca do podejmowania wszelkiego

ryzyka.

Czy można to zmienić? Ależ tak. Tylko nie należy naiwnie oczekiwać, że nagle,

pod wpływem perswazji lub jakichś magicznych zabiegów, przestaniemy odczuwać lęk.

Raczej powinniśmy zmienić stosunek do swego lęku. Trzeba go przyjąć jako sygnał
ostrzegawczy w obliczu ryzyka, ale sygnał ten nie powinien włączać hamulców, lecz

wyczulić ostrożność i uwagę. Tylko tyle. Lęk jest sam przez się niegroźny, groźna jest
rezygnacja z działania.

Co jeszcze można próbować zmieniać w swym psychologicznym autoportrecie?

Wszystko to, co wiąże się z konkretnymi zachowaniami, czyli tym, co myślimy,

mówimy i robimy. Zaraz - ktoś spyta - a co z uczuciami, emocjami, stanami
psychicznymi? Czy one w ogóle nie podlegają zmianom? Odpowiedź na to pytanie nie

jest prosta. Właściwie należałoby powiedzieć, ze uczucia są zawsze spontaniczne i w

tym sensie nie da się ich kontrolować. Ale z drugiej strony, uczucia zalezą od sposobu
myślenia, oczekiwań, stanu ducha oraz dojrzałości człowieka. A zatem, można

powiedzieć, że wpływając na ów sposób myślenia, weryfikując własne oczekiwania,
rozwijając swą duchowość i dojrzałość, jednak możemy wpływać na życie

emocjonalne. Tak więc bezpośrednio uczuciami nie sposób kierować -włączać jedne,

wyłączać inne, kontrolować dowolnie emocje, stany i reakcje psychiczne.

Można jednak sprawić, by życie uczuciowe było bardziej harmonijne, bardziej

pozytywne i w tym sensie zdrowsze. I oczywiście, możliwa jest też sytuacja od-

wrotna: przez nadmierne ambicje, wygórowane oczekiwania, roszczeniowe podejście

do ludzi i świata można swe życie emocjonalne zmienić w piekło.

Uwzględniając tę uwagę o możliwości wpływania nawet na uczucia poprzez

zmianę przekonań, poglądów i interpretacji faktów, można powiedzieć, iż z
psychologicznego punktu widzenia nie ma żadnych ograniczeń uniemożliwiających

zmianę w sferze psychologicznej czegokolwiek, co nam się tylko zamarzy. Można

wręcz postawić tezę, iż niemożność dokonania zmiany wynika z ciężkich zaburzeń i
chorób, że właśnie jednym z kryteriów diagnostycznych depresji klinicznej jest uczucie

smutku i beznadziei, którego nie sposób samemu przeobrazić w uczucie entuzjazmu i
chęci życia. W przypadku klinicznej paranoi choremu ustawicznie towarzyszy dręczący

strach, którego nie uleczymy bez pomocy psychiatry i odpowiednich lekarstw.

Natomiast człowiek zdrowy umysłowo i psychicznie to właśnie ktoś, kto jest w stanie -
nawet gdy chwilowo popadnie w zły stan - zmienić swe zachowania na lepsze, bardziej

background image

15

pozytywne lub lepiej służące realizacji obranych celów, oczywiście dokonując

odpowiednio gruntownych przewartościowań i odpowiednich ćwiczeń. Psychologia

pomaga taką zmianę zapoczątkować, ukierunkować i przeprowadzić.

Zastanawiając się nad zmianą psychologiczną/ warto przyjrzeć się ewentualnym

przeszkodom. Bywa, że ktoś chce „coś" w sobie zmienić, ale nie wie Stanowi to

oczywiście poważną przeszkodę. No bo jak zmieniać cokolwiek, nie wiedząc dokładnie,

o co nam chodzi? Ponadto trzeba rozróżnić rzeczy nadające się do zmiany od nie
podlegających zmianom. Kasia, lat 17, szukała u psychologa porady, gdy pewnego

dnia postanowiła zmienić „wszystko w swoim życiu". Czuła się zagubiona i
nieszczęśliwa. Chciała ,się odnaleźć i uporządkować swoje sprawy w szkole i w domu".

Ustalenie realistycznego planu działania i sformułowanie najważniejszych celów zajęło

Kasi trzy czy cztery długie rozmowy z psychologiem.

Jej mamie też zajęło trochę czasu uświadomienie sobie, że może ewentualnie

zmienić swoje własne postępowanie, i to tylko wtedy, gdy odpowiednio usilnie nad
tym popracuje, natomiast zachowań Kasi - bez jej woli, udziału i zaangażowania-

raczej nie. Mama tymczasem zużywała całą swą energię na wymuszenie zmiany u Kasi

zamiast u siebie. Jako że nie przynosiło to większych rezultatów, i mama, i Kasia
przeżywały głębokie rozczarowanie sobą nawzajem, kłóciły się bez przerwy, aż w

końcu znalazły się na krawędzi bliżej nieokreślonej katastrofy w swej dwuosobowej ro-
dzinie. Dopiero po kilku konsultacjach udało się skłonić obie panie do współpracy, a

każdą z osobna do zajęcia się realizacją takich zmian w swoich zachowaniach, które
mogły pomóc im obu odzyskać spokój.

Albo weźmy wybuchowy temperament kobiety łatwo wpadającej w gniew. Gdy

tylko coś jest nie po jej myśli, natychmiast podnosi głos, nie przebiera w słowach,
krzyczy na męża, córki, koleżanki w pracy, kasjerkę w sklepie, nawet na matkę

staruszkę, dzięki której nawiasem mówiąc, cały dom jako tako funkcjonuje. Po
gwałtownym wybuchu przeważnie czuje się winna, ale z powodu kolejnej frustracji

znów wybij. cha. Czy możliwe jest, że przestanie wpadać w furię i zalewać nią

otoczenie jak żrącym witriolem?

Obawiam się, że problemem tej osoby nie jest jej impulsywny temperament.

Złość i gniew prawie zawsze pokrywają jakieś zranienie, lęk lub wstyd. Gwał-
towne wybuchy złości przy byle okazji są symptomem dawno doznanego,

przeważnie skrywanego głęboko bólu, który przybiera formę obraźliwych

epitetów, gniewnych okrzyków, czasem nawet rękoczynów.

Nie zmienimy tego, czego nie widzimy. Opanowanie gniewnych wybuchów

najlepiej zacząć od przyjrzenia się, co kryje się pod wybuchami furii -jaki ból, jakie
zranienie, może jakaś dawna krzywda? Nietrudno do tego dotrzeć. W przypadku

wspomnianej wyżej kobiety była to bezsilność - przez całe dzieciństwo i młodość -

wobec apodyktycznej i identycznie wybuchowej matki, której wtedy jako całkowicie
podporządkowana córka nie mogła się przeciwstawić ani w żaden sposób przed

matczynym gniewem obronić. Dziś córka odreagowuje uzbieraną przez lata złość w
sposób, który nie łagodzi jej dawnych upokorzeń, a wręcz przeciwnie, przysparza

nowych przykrości.

Inny przykład, również dotyczący impulsywnej agresji w momentach frustracji:

tym razem chodzi o mężczyznę, podobnie terroryzującego otoczenie częstymi

awanturami. Wrzeszczy na żonę, obrzuca wyzwiskami współpracowników, tłucze syna,
ciska przedmiotami. Z tym że na tego pana nikt w dzieciństwie nie krzyczał, wręcz

przeciwnie, otaczała go troskliwa, może nawet nieco nadopiekuńcza atmosfera. Ale już

w dziesiątej minucie rozmowy z psychologiem ów mężczyzna zwierzył się, że jest w
gruncie rzeczy bardzo ze swego życia niezadowolony. Nie o takim małżeństwie marzył,

źle wybrał zawód, pracę ma nieciekawą i nawet wolnego czasu nie spędza tak, jak by
pragnął. Chyba jest najbardziej zły na samego siebie, jednak swą złość najczęściej

kieruje na innych ludzi. „Może daje mi to poczucie mocy, której najwyraźniej zabrakło

mi do pokierowania własnym losem?" - zastanawiał się refleksyjnie już podczas
pierwszej rozmowy z psychologiem.

background image

16

Agresja często maskuje lęk. Na przykład lęk o to, że ludzie nie będą cię

szanować, jeżeli okażesz się ustępliwy, miękki lub słaby. Wtedy, w sytuacji konfliktu,

gdy ktoś chce postawić na swoim, z miejsca wpadasz w złość i za pomocą agresji -
słownej, fizycznej, moralnej - pokonujesz swego wroga. „Wrogiem" przeważnie bywa

żona, matka, brat, ojciec, przyjaciel lub własne dziecko. Dotyczy to osób
przewrażliwionych na punkcie swego autorytetu. Kiedyś ktoś musiał ich tak bardzo nie

doceniać i nie dostrzegać, że aż same zwątpiły w to, czy można uważać je za „ważne"

osoby. A że każdy w głębi duszy chce być dla swych bliskich „ważny", może też
uznania domagać się siłą.

Agresywne zachowanie można zmienić w spokojne i opanowane zarówno w

przypadku tego ostatniego Pana, jak i w opisanych wyżej innych przypadkach.

Psychologia, oczywiście, może w tym pomóc. Zmiana zachowań zależy jednak nie od

psychologa, lecz od każdego z nas. Psycholog ułatwia dotarcie do źródeł , ale do nas i
tylko do nas należy praca nad nauczeniem się bezpiecznych reakcji na frustracje i

konflikty. Samo zrozumienie, skąd biorą się wybuchy agresji niczego nie zmieni.
Konieczny jest trening w dziedzinie reakcji nieagresywnych, w mówieniu

niepodniesionym głosem, w używaniu nieobrażliwych słów, w ustępowaniu czasami

innym, w negocjowaniu rozwiążą wymagających kompromisu i tak dalej.

Ten drugi etap zmiany, nazywany „behawioralnym", który polega na nauczeniu

się nowych zachowań, bywa niedoceniany. Wielu ludzi przypisuje psychologii i
psychologom magiczne działanie, wierząc złudnie, że z chwilą gdy zrozumieją motywy

postępowania, cel psychoterapii zostanie już osiągnięty, Że pożądana zmiana pójdzie
automatycznie w ślad za zrozumieniem problemu. Tymczasem właśnie dopiero od tego

momentu rozpoczyna się wcale nie magiczny, lecz bardzo realny, żmudny i dość

wymierny proces zmiany osobistej.

O tym, że są przeszkody utrudniające zmianę, już wspomnieliśmy. Niewiara w

siebie, obawa przed ryzykiem, lęk przed niepowodzeniem, niepewność własnych
dążeń, przywiązanie do swych słabości i wad, lęk przed nowym, kompleks wyższości i

nadmierna pycha - oto najczęstsze bariery blokujące gotowość do zmiany lub jej

przeprowadzenie. Znalazłszy się w ich pułapce, niektórzy ludzie „wolą" być niezado-
woleni, nawet nieszczęśliwi, byle niczego nie zmieniać.

Bardziej szczegółowo pomówmy o jeszcze jednej poważnej przeszkodzie

utrudniającej zmianę psychologiczną. Wiara w charakterotwórczą rolę znaków zodiaku,

a także w horoskopy i wróżby - jeżeli przekroczy konwencję żartobliwej psychozabawy

i przybierze wagę wyroczni - może, niestety, zatrzymać człowieka w bezruchu,
zahamować jego rozwój psychologiczny i uniemożliwić wszelką zmianę. Stanie się tak

naturalnie w skrajnym przypadku całkowitego podporządkowania rzekomej mowie
gwiazd wyrażanej bądź to przez profesjonalnych astrologów, bądź też przez

żurnalowych wróżbiarzy i chałturników wszelkiej maści masowo oferujących

zodiakalne lub karciane przepowiednie.

Uważam za znamienne, że jako psychoterapeutka mam najwięcej niepowodzeń

zawodowych z osobami, które bardzo silnie przywiązane są do swych zodiakalnych
portretów. „Nie wybaczę nigdy memu ojcu, bo jestem Skorpionem, a Skorpiony, jak

wiadomo, są mściwe i nie zapominają do końca życia" -oznajmił mi w trakcie terapii

pewien pacjent. I co dalej? Jednak po coś do mnie ten człowiek przyszedł. To jemu
jest źle i smutno, że od lat z własnym ojcem nie rozmawia. Jak komuś takiemu

pomóc? On nie ruszy z miejsca. Kamień, głaz, skała. Załóżmy, że ojciec wyciągnąłby
do niego rękę, ale też nic by z tego nie wyszło. Wszak Skorpiony nigdy nie

przebaczają...

Albo weźmy przykład kobiety, która jest Baranem, no i przytrafiło jej się spotkać

na swej drodze Raka. Baran jest przebojowy, odważny, ryzykancki, a Rak odwrotnie.

„Nigdy się nie zgodzimy" -z żalem skarży mi się owa Baranka i właściwie jedynie na
podstawie zodiakalnych bredni zrywa z panem Rakiem i zostaje sama. Nic nie pomogły

moje usilne starania, by z gwiazd sprowadzić tę panią na ziemię i ustalić, co ewentual-

ne w tym Raku było nie tak, jak ona by chciała. Ona była artystką, co Baranom w
końcu często się zdarza,

background image

17

ale, o dziwo, pan Rak też był na swój sposób artysta bo pisał do niej piękne miłosne

listy i lubił malować pejzaże. Niby miał być, jak to Rak, nudnawym domatorem, a

tymczasem został pilotem i w jednym miesiącu nocował w trzech lub czterech
miejscach na świecie. Ale Rak to Rak, a Baran to Baran i z miło zapowiadającego się

romansu, niestety, wyszły nici. Skądinąd wiem, że Rak nadal tęskni do pani Baranki,
ale ona - głucha na logikę i życzliwość przyjaciół, a co gorsza, na głos własnego serca

- pozostaje uparcie wsłuchana w gwiezdne imperatywy. Czyż to nie bezsens, tak siebie

ograbić z możliwości rozwoju i stawania się kimkolwiek się zapragnie?

I wreszcie ostatni, choć bynajmniej nie najbłahszy, rodzaj utrudnień blokujących

wprowadzenie zmiany osobistej. Do zmiany mogą nas zniechęcać inni ludzie. Ktoś
zacznie się wyśmiewać z naszych usiłowań, ktoś inny będzie odradzać zaplanowaną

przez nas zmianę jako odstępstwo od „normy", a jeszcze ktoś inny zechce nam

wmówić, że nam się i tak nie uda. Ludzie mogą też zawstydzać z powodu pójścia do
psychiatry lub psychologa, ponieważ w niektórych środowiskach wciąż panuje dość

prymitywne przekonanie, że człowiek powinien być „twardzielem", co to sam sobie
musi poradzić z wszystkimi problemami. Ci sami ludzie lubią kandydatom do

psychoterapii przyklejać różne niepochlebne etykietki w rodzaju „wariat", „czubek" lub

bodaj „jakiś nienormalny". Źle, oczywiście, jeżeli to skutkuje jako hamulec blokujący
przed poszukiwaniem ewentualnej pomocy. Hamulec ten może być zaiste potężny, bo

działa również u wielu osób jako swoista autocenzura, która powstrzymuje przed
pójściem do poradni lub nawet przed zakupem poradnika psychologicznego w zwykłej

księgarni. Wszystko z obawy, by ktoś nie uznał nas za osobę niezaradną lub
zaburzoną.

Zmiana... Zmiana osobista, psychologiczna-nawet jeżeli już dobrze wiemy, co

chcemy zmienić i jak to osiągnąć -bywa niełatwa. W swych zachowaniach, w podejściu
do różnych spraw i sposobie myślenia o nich, człowiek trochę przypomina „wańkę-

wstańkę", zabawkę, która uparcie powraca do wyjściowego położenia nawet wtedy,
gdy bardzo mocno odchylamy ją w którąś stronę i nawet wtedy, gdy dość długo i moc-

no trzymamy ją w tej odchylonej pozycji. Czym jest to „wyjściowe położenie", skąd się

bierze i co je kształtuje - porozmawiamy w następnym rozdziale.

Ja

Oto rodzi się dziecko. Jedno lekko przychodzi na świat, inne z trudem. Jedno

dziecko dostaje zdrowe i mocne geny, innemu przytrafiają się geny z defektem.
Jednemu od pierwszej minuty na tym świecie wiedzie się dobrze, inne spotykają

krzywdy, cierpienia i trudności.

Dziecko dzieckiem, ale każde ma jeszcze rodziców. Rodzice mogą trafić się

dobrzy, mądrzy i dojrzali albo przynajmniej mogą mieć dostęp do kogoś takiego, u

kogo uzyskają pomoc przy wychowywaniu swego dziecka. Ale może być inaczej.
Rodzice mogą być niedojrzali, niespecjalnie zainteresowani swym dzieckiem ani

rodzicielstwem, no i zupełnie nieprzygotowani do życia w rodzinie.

Jak widzimy, mnóstwo może być wariantów i kombinacji czynników wpływających

na rozwój dziecka, a więc także na rozwój tego, co potem u dorosłego człowieka

nazwiemy „osobowością". W XIX i na początku XX wieku uważano, iż po
ukształtowaniu się w ciągu pierwszych lat życia osobowość zastyga jako mniej więcej

trwały zbiór cech psychologicznych, który nie ulega zmianie do końca życia. Niektóre
słowniki psychologiczne podają definicję osobowości jako systemu motywów

kierujących zachowaniami człowieka jego reakcjami na otoczenie i zachowania innych

ludzi. Takie ujęcie sugeruje również pewną sztywność o systemu: raz niepowtarzalnie
uformowany, trwa wraz z osobą po kres jej życia.

Jednakże nie wszystkie kwestie dotyczące psychologicznego rozwoju człowieka

zostały rozstrzygnięte. Obecnie na przykład toczy się dyskusja nad tym, co i w jakim

stopniu ma większy wpływ na formowanie osobowości: natura czy kultura, ale nikt nie

ma wątpliwości, że znaczenie ma jedno i drugie. Można oczywiście spierać się w
nieskończoność, czy odpowiednim wychowaniem da się zmienić naturę lub czy natura

background image

18

jest w stanie ochronić przed niedostatkami wychowania. Tego sporu jednoznacznie nie

sposób rozstrzygnąć, przede wszystkim dlatego, że ludzi jest tak wielu, każdy człowiek

stanowi niepowtarzalny przypadek, a przy tym liczni z nas stanowią wyjątki po-
twierdzające wszelkie możliwe, również sprzeczne ze sobą, reguły.

Inną kwestią jest pytanie o niezmienność osobowości. Odpowiedzi i argumentacje

zależeć będą od definicji i rozumienia tego pojęcia. Można oczywiście uznać, że

osobowością jest właśnie to, co się nigdy nie zmienia. Co zatem? Na przykład, sposób

reagowania na frustrację. Czy możliwe jest, by choleryk przestał wybuchać, gdy
spotka go coś irytującego? Uważam, ze tak. Jak już wcześniej pisałam, można się

nauczyć hamować wybuchy. Co więcej, można to zrealizować nawet w podeszłym
wieku.

A może jednak jakaś część ja danej osoby, tak jak kolor oczu, nie zmienia się

nigdy? Taka na przykład część, która powstała z uzbieranych we wczesnym okresie
życia przekazów, przeżyć i doświadczeń, jakie potem utrwaliły się w postaci

wyznawanego systemu przekonań, czyli najgłębszych przeświadczeń i poglądów. A
więc taka, która mówi o tożsamości emocjonalnej, moralnej i duchowej danej osoby.

Możliwe. Coś każe mi przyjąć tę koncepcję, bo widocznie jest ona przydatna do

podkreślenia niepowtarzalności jednostki, o której jestem głęboko przekonana.

Przychodzą mi jednak do głowy budujące rezultaty oddziaływań edukacyjnych,

terapeutycznych lub wychowawczych, dzięki którym wcześniejsi kryminaliści, ludzie o
antyspołecznym systemie wartości, odzyskują (lub uzyskują) pełne człowieczeństwo,

wrażliwość moralną i dojrzałą zdolność do odpowiedzialności. Wiem to na podstawie
może nielicznych, ale najzupełniej autentycznych przykładów moich własnych

pacjentów spotkanych na leczeniu odwykowym w trakcie odbywania kary więzienia lub

wkrótce po jej odbyciu. Ci właśnie ludzie wydają mi się żywymi dowodami na
możliwość zmiany osobowości. Z agresywnych brutali i roszczeniowych egocentryków

wielu przeobraziło się w osoby życzliwe światu, godne szacunku i zaufania. Fakt, że
pomogli im w tej przemianie inni ludzie, odpowiednia terapia, edukacja oraz dostępne

systemy wsparcia duchowego, moralnego i społecznego, tylko potwierdza tezę, że

zmiana, choć nie jest łatwa, jest możliwa. Pytanie nasze dotyczyło tego, czy można
zmienić w sobie to, co wydawało się lub wydaje raz na zawsze uformowane. Myślę, że

można.

Z drugiej strony, spotykamy ludzi, którym czas i życie dodały lat, łysin, nowych

kilogramów, kont w banku kalejdoskopu doświadczeń i przeżyć, a oni, jak gdyby nigdy

nic, wciąż pozostają dokładnie tacy sami, jak w czwartej czy siódmej klasie. Te same
reakcje, zachowania, sposób myślenia, postawy i przekonania.

Nieprzypadkowo nasunęło mi się tu skojarzenie z czwartą czy siódmą klasą.

Kiedyś zaobserwowałam fenomen niezmienności pewnych osób właśnie podczas

wspominkowego spotkania kolegów z tej samej klasy. Niektórych uczestników

dotyczyło to z pewnością. Właśnie oni jakby zastygli w rolach kilkunastoletnich
uczennic i uczniów, jakby poza spatynowaną fasadą ich dorosłego wyglądu wciąż

schowany był tamten nastolatek sprzed kilkudziesięciu lat.

Nie chodzi mi o wartościowanie ani ocenę. Skoro nie zmienili się, to dobrze. Albo

niedobrze. Absolutnie nie o to chodzi. Rozważamy kwestię niezmienności lub

zmienności osobowości człowieka. Na razie wiemy, że osobowość może się zmieniać
lub też może się nie zmieniać. Tak przecież w życiu bywa i przykłady obydwu

ewentualności łatwo znaleźć wokół siebie.

Pozostaje do rozstrzygnięcia druga kwestia. Mianowicie, od czego zmiana

osobowości zależy? Czy jest zjawiskiem spontanicznym i niezależnym od człowieka? A

jeżeli byłaby zależna od nas, to czy warto nad własną osobowością pracować, czy
może lepiej zostawić ją w spokoju mówiąc - jak zresztą wielu to czyni: "laki już jestem

i nic na to nie poradzę." I wreszcie, w jakim kierunku należałoby osobowość
kształtować, by miało to sens i przyniosło pożytek?

Zmiana osobowości rzadko bywa samorzutna i spontaniczna. Zwykle

zapoczątkowuje ją przełom lub kryzys. Jeżeli los (przypadek, własna decyzja lub jakiś
splot okoliczności) sprawi, że człowiek zostanie poddany ciężkiej próbie i przejdzie ją

background image

19

w sposób pozytywny, nie załamując się i nie poddając, to wierzę, że wyjdzie z tej

próby z osobowością inną niż poprzednia Właśnie to mam na myśli, mówiąc, iż sama

przez się osobowość się nie zmienia. Ale może się zmienić jeżeli człowiek podejmie
rewolucyjną decyzję i konsekwentnie ją zrealizuje.

Na ogół nie podejmujemy działań, zwłaszcza trudnych, jeżeli nie uznamy, że

obróci się to w końcu na dobre. Nie ma to nic wspólnego z pospolitą interesownością

ani egoizmem, lecz raczej z inteligencją i systemem wartości. Szlachetny, duchowy lub

altruistyczny system wartości może dokonać cudów w podpowiadaniu ludziom
wzniosłych dążeń i dodawaniu natchnienia w drodze ku szczytnym celom. Osobowość

sobka i tchórza może pod wpływem wiary w wielkie idee przeobrazić się w osobowość
ofiarną i bohaterską.

Jest tu jednak pewien problem. System przekonań kształtuje się na ogół bez

udziału woli i raczej bardzo , wcześnie w życiu. Nabywamy go bezwiednie. Jak nauki
higieny osobistej czy upodobań smakowych. To, czym nas karmią mama i tata, powoli

przyjmujemy jako „swoje" i wchłaniamy w postaci głęboko zakorzenionych cech
osobowości. Dlatego sami z siebie nie zaczniemy kwestionować owego systemu dobra

i zła, bo w ciągu pierwszych ważnych lat rozwoju wchodzi on do zestawu naszych

własnych cech, w które nawet nie mamy wglądu. A przecież, by osobowość się
zmieniła trzeba ten głęboko wdrukowany system podważyć i uznać że inny byłby

lepszy. I tego innego zacząć się uczyć.

Do tego właśnie potrzebny jest wstrząs, przełom, kryzys. Osobowość można

bowiem zmienić pod wpływem przeżycia, które nami głęboko poruszy, czy to zadając
ból, czy wzbudzając ogromny lęk, czy wprowadzając w naszą egzystencję jakieś inne

znaczące cierpienie. Tak na przykład dochodzi do zmiany osobowości człowieka

nieodpowiedzialnego, gdy odczuje na własnej skórze bolesne skutki swej samowoli lub
lekceważenia norm. Niezdany egzamin dość skutecznie uczy pracowitości osobę

leniwą. Nieuwagę podczas jazdy łatwo wybiją z głowy konsekwencje, jakimi może się
stać seria stłuczek samochodowych. Od odkładania na ostatnią chwilę skutecznie

odzwyczai kilka kolejnych akcji, które zakończą się nieprzyjęciem zadania z powodu

opóźnienia. Słowem, uczymy się nowych przekonań i postaw, nawyków i stylów postę-
powania nie dlatego, żeśmy tak sobie wydumali, lecz że te nowe cechy osobowości

bardziej się nam opłacają i lepiej nam służą,

U podłoża zmiany osobowości, przynajmniej w tym sensie, o jakim tu

mówimy, znajduje się zmiana najsilniej zakodowanych odruchów myślowych

i zachowań, jakie ułożyły się warstwami w wyniku naturalnego zapisu
genetycznego, wychowania oraz doświadczeń i przeżyć wytwarzających

między innymi reakcje obrona/obierane najczęściej strategie postępowania
itp.
Zmienianie tak rozumianej „natury" musi pociągać za sobą wysiłek, a w każdym

razie wypróbowywanie

nowych, więc w pewnym sensie ryzykownych i wymagających odwagi, zachowań. Czyż
nie na tym właśnie polega rozwój? Nikt nie rodzi się dojrzały, rozwój ma to dopiero

umożliwić i doprowadzić do osiągnięcia dojrzałości.

Dodajmy, że takiego pojęcia jak „dojrzałość" nie można klasyfikować w sposób

bezwzględny. Nie jest to określona ilość czegoś, co można zmierzyć i policzyć.

Dojrzałością lepiej nazywać umiejętności po. zwalające względnie skutecznie radzić
sobie z wyzwaniami, jakie niesie los. Dojrzałość może niekiedy pomagać unikać

niektórych problemów. A czasem dzięki dojrzałości kłopoty stają się źródłem
satysfakcji, jeżeli oczywiście zdołamy sobie z nimi poradzić w sposób pozytywny.

Dojrzałość trzeba, jak mięśnie, stale ćwiczyć.

Ale też nie znaczy to, że każdy musi. Mnóstwo ludzi w ogóle nie osiąga

dojrzałości. Funkcjonują na niskim poziomie samoświadomości, nie wnikają w motywy

swego postępowania, kierują się odruchami, a nie przemyślanymi decyzjami. Nie
przeżywają wahań i dylematów. Rzadko zdobywają się na ocenę własnych wyborów.

Właśnie tacy ludzie najczęściej nie zmieniają swych osobowości. Kieruje nimi biologia,

fizjologia i doraźny interes. Myślą krótko i nieperspektywicznie. Czy coś z tego powodu
tracą? Tak, ale nie ma to większego znaczenia, bo raczej nie zdają sobie sprawy z

background image

20

innych możliwości niż te, jakie nasuwa im stagnacja poglądów i nawykowe

postępowanie.

Jeżeli dojrzałością nazwiemy dążenie do jak najlepszego zrealizowania danego

człowiekowi przez „naturę i kulturę" potencjału, to można powiedzieć, iż opisane

osoby nie rozwijają się, gdyż mają zbyt skąpy potencjał. Ich zastygła osobowość
najwidoczniej nie posiada dostatecznej elastyczności i podatności na zmianę. Zatem

nie jest ich „winą", że tkwią w swej niedojrzałości, nie zmieniają poglądów, nie weryfi-

kują systemu wartości i nie doskonalą swego charakteru Ten, który mają, służy im w
ramach ich potrzeb i celów tak dobrze, że w ogóle do głowy im nie przychodzi, aby

cokolwiek zmieniać. Nie zmieniają więc.

Inni

Zdecydowanie częściej niż siebie samych pragniemy zmieniać innych. W końcu to

inni nas najczęściej denerwują lub ranią, a jeżeli do własnych przykrości sami się w

jakimś stopniu przyczyniamy, to przeważnie tego nie dostrzegamy. Przed przykrymi
odkryciami dotyczącymi własnej osoby chronią nas wrodzone mechanizmy obronne.

Choć techniczny termin „mechanizmy" nie pasuje zbytnio do takiej żywej i ludzkiej

nauki, jaką jest psychologia, to znajduje on w tym wypadku pewne uzasadnienie.
Faktycznie, owe mechanizmy - czyli reakcje i sposoby obronne, w jakie natura

wyposażyła umysł człowieka - trafnie kojarzą się z działaniem maszyny lub automatu.
Obrona przed przyjęciem do wiadomości przykrej obserwacji na własny temat odbywa

się mechanicznie, bez zastanowienia i najczęściej bez świadomości, że w ogóle zostało
uruchomione jakieś obronne myślenie.

Poznanie siebie, a więc i ewentualne zmienianie własnej osoby, wiąże się

nierozerwalnie z przełamaniem bariery obronnej, nie pozwalającej zobaczyć siebie
prawdziwego. Dopóki bowiem nie zobaczymy i nie przyznamy, co naprawdę robimy i

jak się zachowujemy, co przy tym naprawdę myślimy i co czujemy, dopóty o żadnej
zamierzonej zmianie nie będzie mogło być mowy. Ale o nas samych nieco dalej. Na

razie mówmy o zmienianiu innych lub raczej o usiłowaniu wpłynięcia na innych aby

zmienili się tak, jak nam się wydaje, że powinni.

Na ogół wierzymy, że życie - nie tylko zresztą nasze własne - byłoby lepsze i

radośniejsze, gdyby tylko ludzie zechcieli się odpowiednio zmienić. Jean-Paul Sartre
powiedział: „Piekło to są Inni", i zapewne miał między innymi na myśli dramaty i

zmagania, jakie wielu z nas przeżywa, usiłując innym ludziom coś narzucić. Pragnąc

czyjejś zmiany, zwykle myślimy o konkretnych zachowaniach („żeby on przestał - lub
zaczął- robić to czy tamto") lub nieco bardziej ogólnikowo („żeby był inny, niż jest").

Zauważmy, że lepiej formułować „zamówienia" na czyjąś zmianę konkretnie, a

nie ogólnikowo. To proste, nam bowiem również łatwiej podejmować działania

konkretne i określone, a nie ogólne i niejasne. A to, co dotyczy nas samych, zwykle

odnosi się także do innych ludzi. Podobna zasada znajduje również zastosowanie w
odniesieniu do sposobu wyrażania owych „zamówień" na czyjąś zmianę. Czego nie lu-

bimy my sami, na ogół nie lubią też inni. A więc ostro wypowiedziany rozkaz lub
żądanie wywoła najczęściej odruch buntu i przekory - u nas oraz u innych -natomiast

prośba, zwłaszcza wyrażona w niezagrażający sposób, ma szansę zostać

uwzględniona. A zatem prośba jako sposób wpływania na innych ludzi wydaje się
skuteczniejsza od rozkazu. Nie tylko dostatecznie wyraźnie komunikuje, o jaką zmianę

u danej osoby chodzi, ale stanowiąc coś w rodzaju zachęty do współpracy, pozwala tej
osobie zachować godność wynikającą z możliwości dokonania własnego wyboru. Gdy

córka mówi: „Mamo, proszę nie podnoś głosu" matce łatwiej powiedzieć:

„Przepraszam", i kontynuować, już spokojniejszym głosem, to, co chciała córce
powiedzieć. Zareagowanie krzykiem na krzyk podnosi temperaturę sporu i zwykle

prowadzi do jego zaostrzenia,

Innym rodzajem prośby może być poskarżenie się że coś nas szczególnie rani lub

razi, że mamy z tym problem, którego bez pomocy tego, kto nas rani lub denerwuje,

nie możemy w żaden sposób rozwiązać. Zwracamy się więc wprost do tej osoby po
pomoc. Niech nam doradzi, co mamy zrobić, aby ten „nasz" problem przestał nam

background image

21

dokuczać. Cały czas pamiętajmy, że ów problem to właśnie jakieś zachowanie naszego

rozmówcy. Zaletą takiego podejścia jest uniknięcie krytyki i oceniania drugiej osoby;

jest to sposób niezagrażający, ponieważ nie obwiniamy i nie oskarżamy. Wręcz
przeciwnie, formułujemy zarzut jako własny problem wymagający pomocy. A więc w

gruncie rzeczy „krytykujemy" siebie samych, a nie tę drugą osobę. Mówimy wszak:
„JA mam problem. JA nie mogę sobie poradzić. JA się złoszczę, gdy ty przerywasz mi

w pół zdania albo za moment okazuje się, że nie wiesz, o czym w ogóle mówiłam." A

następnie niczego nie żądamy, tylko zwracamy się o radę i pomoc, tak jak prosi się
kogoś, do kogo mamy zaufanie. Mówimy po prostu: „Poradź mi, co mam zrobić, aby

nie czuć się przez ciebie lekceważona, gdy okazujesz niecierpliwość i nie słuchasz, co
mówię."

W tej metodzie istnieje jednak pewna pułapka. Prosząc jakąś osobę, która

wyrządza mi przykrość, aby pomogła mi w wyeliminowaniu w przyszłości podobnych
sytuacji, mogę dowiedzieć się czegoś o sobie. Musze przygotować się na to, że

wiadomość ta nie musi być pochlebna. W powyższym przykładzie mogę usłyszeć:
„Łatwiej byłoby mi ciebie słuchać, gdybyś mówiła zwięźle i na temat. Wtedy nie będę

ci przerywać Obiecuję." Od tego momentu widać wyraźnie, że zmiana w zachowaniach

mojego partnera wiąże się ściśle ze zmianą moich własnych zachowań. Mój partner
przestanie mi przerywać, jeżeli nauczę się mówić na temat, bez dywagacji,

drobiazgowych

szczegółów

i uciekania w odległe dygresje. Jeżeli faktycznie taki będzie wynik tej z początku

konfliktowej sytuacji, to końcowa korzyść - zresztą obustronna - będzie nie
zaprzeczalna. Nie muszę dodawać, że w życiu tak bywa najczęściej. Jakoś tak się

dzieje, że nierzadko sami przyczyniamy się do sytuacji powodujących najrozmaitsze

osobiste spory i zadrażnienia.

Bywa jednak i tak, że ludzie wyrządzają przykrości i sprawiają zawód po prostu

dlatego, że nie dbają o dobro innych. Dzieci brudzą się i bałaganią, mężczyźni bywają
wulgarni lub agresywni, kobiety małostkowe, nieszczere lub manipulacyjne; wszyscy

po trochu bywamy egoistami, nieczułymi na cudze potrzeby, nawet na potrzeby

najbliższych. Konflikty są więc nieuniknione. Od nas zależy, jak je będziemy rozwią-
zywać, czy posłużymy się mniej czy bardziej skutecznymi sposobami.

Weźmy na przykład notorycznie niepunktualnego narzeczonego. Dziewczyna

najpierw jakoś to znosi, ale po pewnym czasie już ma dosyć. Może próbować radzić

sobie z tym rozmaicie: po kolejnym spóźnień urządzić awanturę w kawiarni lub pod

kinem, zacząć knuć wyrafinowaną zemstę, obgadywać narzeczone go przed
koleżankami, zażądać punktualności pod karą zerwania, zacząć spóźniać się samej,

wreszcie może nic nie robić, tylko biernie dostosować się do spóźnialskiego faceta.
Można jednak spróbować opisanego wyżej sposobu polegającego na poproszeniu o

radę samego sprawcę problemu. Wyobraźmy sobie, co by narzeczony poradził, gdyby

dziewczyna pożaliła mu się w ten sposób: „Słuchaj, smutno mi tak stać i marznąć
czekając pod kinem długo po umówionej godzinie" albo: „Zła jestem, bo ja

przerwałam ważne sprawy, aby zdążyć na randkę, a potem przez godzinę siedziałam
sama w kawiarni i nudziłam się w obcym tłumie." Jeżeli byłby to normalny facet, to

chyba by do niego dotarło, co jego spóźnienia powodują dla wybranki. Wnosząc ze

sposobu postawienia sprawy, pojąłby, że nie chodzi jej o ambicje, kontrolę, narzucanie
swojej woli, zmuszanie go do czegokolwiek, pogwałcanie jego osobowości, okazanie

mu władzy nad nim ani o żadną taką rzecz, która mogłaby mu zagrozić naruszeniem
jego praw czy integralności. W prośbie o pomoc nie ma ataku, nie ma nawet krytyki.

Jeden narzeczony mógłby poprosić o wybaczenie, a potem już zawsze przychodzić

punktualnie. Inny mógłby zadumać się i uznać, że punktualność jest dla niego za
trudna, więc zaproponowałby błyskawiczny ślub, żeby już skończyć z tymi randkami

na mieście. Jeszcze inny (a znam osobiście taki przypadek) przekonywałby, że
punktualność ogranicza i zubaża, więc może niech partnerka przestanie tak

pryncypialnie trzymać

zegarka i wtedy jego spóźnienia nie będą tak bar- dokuczliwe. W końcu nauczył ją, że
na spotkania kawiarni chodzi na wszelki wypadek z ciekawą książką, a w kinie ma

background image

22

zawsze długopis, żeby na bilecie napisać jego imię i zostawić bileterce, jeśli jeszcze go

nie ma pięć minut przed seansem.

W tym przypadku tak się więc stało, że pierwotny zamiar, by nauczyć mężczyznę

punktualności, bo strasznie tę kobietę jej brak u niego denerwował, zakończył się

zupełnie inną zmianą. Nie dotyczącą jego, lecz jej. Paradoksalnie, wyszła na tym
jeszcze lepiej. Okazało się bowiem, że jej niegdysiejsze czepianie się niepunktualności

i własne perfekcyjne dążenie do jej przestrzegania dzisiaj ją samą śmieszy. Ponadto,

przestali ją denerwować i inni spóźnialscy. Po prostu, nauczyła się spokojnie uwalniać
od nadmiernie dotkliwych skutków cudzych spóźnień. Jeżeli za długo na kogoś czeka,

zostawia kartkę i wychodzi. Sama też nie staje na głowie, żeby gdzieś zdążyć, bo
kwadrans w jedną czy drugą stronę nie ma tak naprawdę większego znaczenia. Czuje

się dziś, jakby rozpięła ciasny gorset, jakby wyszła na wolność ze sztywnych żelaznych

dybów. Dla ścisłości dodam, że nadal posługuje się zegarkiem, planuje swoje zajęcia,
umawia się z ludźmi i nawet w większości przypadków wszystko odbywa się zgodnie z

umową. Zmieniło się jedno: sporadyczne spóźnienia - jej samej lub czyjeś - w ogóle
jej nie przeszkadzają. Ten przykład pokazuje, jak wysłuchane bliskich może korzystnie

wpłynąć na kształtowane samej siebie.

Powtórzmy raz jeszcze, w stosunkach międzyludzkich - inaczej niż w armii -

skuteczniejsza jest prośba niż rozkaz. Lepiej zwracać uwagę na konkretne ? chowanie,

a nie krytykować człowieka jako takiego. Nie należy krytyki uogólniać, a więc nie
mówmy: b ty zawsze" lub „bo ty nigdy", lecz raczej odwołujemy się do aktualnego

zdarzenia, stanowiącego przedmą! niezadowolenia lub dezaprobaty. Uogólnianie w
krytycznych ocenach działa pesymistycznie i demobilizująco, a więc utrudnia zmianę,

zamiast ją ułatwiać i do niej zachęcać. No bo jeżeli ktoś jest jakiś zawsze lub nie jest

jakiś nigdy, to sprawa jest z założenia beznadziejna. „Zawsze" i „nigdy" wykluczają
możliwość, że stanie się inaczej, jeśli „zawsze", to zawsze, jeśli „nigdy", to nigdy.

Żeby nie sprowokować drugiej osoby do odwetu czy kontrataku, dobrze

jest formułować krytyczne uwagi mówiąc raczej o sobie, a nie o niej. To chyba

jest najtrudniejsza umiejętność. Wymaga bardzo dobrego kontaktu z własnymi

uczuciami, rozpoznawania ich i panowania nad nimi w sytuacjach wzburzenia emo-
cjonalnego. Psychologowie i terapeuci muszą swym pacjentom i klientom ustawicznie

przypominać, iż zmiana osobista jest naprawdę osobista. Zmienia się każdy sam. Sam
musi wybrać, co warto zmienić, i sam musi tę zmianę zrealizować. Inni ludzie mogą co

najwyżej wskazywać kierunki zalecanych zmian i pomagać w ich skutecznej realizacji.

Ludzie mogą więc mobilizować, przypominać, nagradzać lub karać, ale nie mogą za
nikogo się zmienić. Ważne jest, aby „wychowując" innych, nie antagonizować ich, lecz

umiejętnie zachęcać do współpracy.

Nasze relacje

Poprzedni rozdział poświęcony był sposobom ułatwiania zmian, do jakich chcemy

skłonić osoby w naszym otoczeniu. Można je z powodzeniem stosować wobec różnych
ludzi, także w miejscu pracy. Stosunki służbowe bywają jednak często hierarchiczne i

obwarowane regułami odniesienia pomiędzy poszczególnymi pracownikami, toteż

niewiele zostaje miejsca na relacje „miękkie" i niekontrolowane. Dlatego weźmy tu
raczej pod uwagę stosunki rodzinne i osobiste.

W sferze relacji między ludźmi może zachodzić kilka, nazwijmy to, konfiguracji.

Można wywyższać się nad innych lub innych postrzegać jako lepszych od siebie,

można zarówno innych, jak i siebie, oceniać negatywnie, można wreszcie zarówno

innych, jak i siebie, oceniać pozytywnie. Te cztery konfiguracje opisał pod koniec lat
sześćdziesiątych w książce pt. „Ja jestem OK, ty jesteś OK" psychiatra amerykański,

Thomas A- Harris, dowodząc, że ostatni wariant relacji jest najkorzystniejszy. Słowem,
najlepiej samemu czuć się w Porządku i innym też tego nie odmawiać. Sądzę, że nie

sposób się z Harrisem nie zgodzić.

Spróbujmy to uzasadnić. W wariancie pierwszym. Ja jestem OK, a ty nie jesteś

OK", przekonanie o własnej wyższości nad innymi powoduje krytycyzm, poczucie

background image

23

władzy i przypisywanie sobie szczególnych uprawnień do pouczania i wymagań wobec

ludzi. Wskutek takiej postawy człowiek wyobcowuje się i zostaje w końcu bardzo

samotny. Ma poczucie, że nikt mu nie dorównuje, a gdy sam znajdzie się w potrzebie,
odrzuca pomoc i wsparcie innych, bo skoro inni są gorsi i głupsi, to musimy borykać

się z problemami samotnie. W końcu jest źle i smutno.

Drugi wariant, uznający wyższość innych (Ja nie jestem OK, ty jesteś OK"), też

nie rokuje nic dobrego. Relacje są nierówne, grożą więc również samotnością, gdyż w

poczuciu małej wartości człowiekowi brak odwagi, by wyciągać rękę do ludzi, i nie
dowierza on, by ktokolwiek chciał się z nim zaprzyjaźnić lub go pokochać, nie mówiąc

już o tym, by chciał się zmienić dla kogoś „gorszego". Również jest źle i smutno.

Trzeci wariant (Ja nie jestem OK i ty też nie jesteś OK") to coś w rodzaju

ustawicznego niezadowolenia z siebie i z wszystkich dookoła. Przekonanie, które do

niego prowadzi, rozwija się często na podłożu zawiedzionego idealizmu. Jego treścią
mogło być złudne oczekiwanie, że ludzie są bez wad i nie popełniają błędów. Aż tu

nagle raz i drugi musiało okazać się inaczej - więc katastrofa, przeskok z jednej
skrajności w drugą. Skutkiem tego jest ciągła podejrzliwość i nieufność, brak wiary w

innych i w siebie, skłonność do pesymizmu i czarnowidztwa. Postawie takiej towarzy-

szy niewiara w szczęście, wycofywanie się z bliskich relacji, niezdolność do przyjaźni i
miłości. Skutkiem jest przekonanie, że „nic się i tak nie zmieni". A skoro wszystko jest

gorsze, niż powinno być, to nic dziwnego, że robi się źle i smutno.

Zostaje jeszcze ostatnia możliwość: Ja jestem OK i ty jesteś OK." Polega ona na

pozytywnej akceptacji siebie, swego charakteru i swych możliwości oraz na podobnej
akceptacji innych ludzi. W tej konfiguracji człowiek docenia swoją wartość i nie

odmawia wartości innym. Wierzy ponadto, że ma coś do dania ludziom oraz że oni

mają coś do dania jemu. Skoro i on, i inni mają „coś do dania", można sobie pozwolić
na bliskie relacje oparte na wymianie świadczeń, głównie emocjonalnych.

W ostatnim wariancie, jeżeli zdarzy się nawet, że zrobi się źle i smutno, to można

wspólnie z innymi ten stan zmienić. Przede wszystkim dlatego, że nikt nie jest skazany

wyłącznie na siebie, ludzie są zdolni do pomocy i można się o to do nich zwracać. W

stosunkach z ludźmi panuje ufność zachęcająca do podejmowania prób zmiany. Mamy
więc do czynienia z najlepszymi warunkami do wpływania na to, by inni zmieniali

zachowania, które się nam nie podobają, a także by wpływali na nas w podobny
sposób: abyśmy to my zmieniali nasze cechy lub nawyki, które są dla otoczenia

szkodliwe lub drażniące.

Chociaż przedstawienie złożonych stosunków między ludźmi w ujęciu Harrisa

może wydawać się uproszczone i schematyczne, wydaje mi się, że pozwala zobaczyć
zależności między tym, co sądzimy o sobie i innych ludziach, a możliwością wpływania

na zmianę zarówno własnych, jak i czyichś zachowań. Dodajmy, że cztery typy

relacji opisane przez Harrisa mogą określać stosunki jakiejś osoby z innymi
ludźmi w sensie ogólnym lub charakteryzować jej stosunki osobiste z kimś

konkretnym.

Dla przykładu, żona wobec męża może żywić prze konanie: „Ja nie jestem OK, a

ty jesteś OK", wobec dzieci zaś odwrotne, czyli: „Ja jestem OK, a wy nie" co więcej, ta

sama kobieta może, na przykład wobec swojej siostry, zajmować pozycję wynikającą z
przekonania: „Ja jestem OK i ty też jesteś OK", a wobec swojej grupy zawodowej

(jest, powiedzmy, nauczycielką) może przyjmować postawę: Ja nie jestem OK i wy też
nie". Te różne przekonania warunkujące rodzaj relacji tej kobiety z otaczającymi ją

ludźmi mogą występować równocześnie.

Myślę, że bywa tak bardzo często. Brak poczucia wartości w pewnych kontaktach
staramy się zrekompensować w innych. Nieświadomie możemy nawet szukać takich

relacji, w których „nadrobimy" deficyty, zwłaszcza emocjonalne, doznawane w innych
związkach. To normalne, to też jest przejawem psychologicznej samoobrony i

wynikiem działania mechanizmów obronnych. Ich zadaniem jest bowiem ochrona

chwiejnego poczucia wartości, potwierdzanie potrzeby znaczenia i sensu własnej

background image

24

egzystencji oraz zapewnianie w pewien sposób poczucia bezpieczeństwa w nie zawsze

przyjaznym świecie.

Nawiązując do wcześniejszych rozważań o osobowości i szansach na zmianę,

warto zaznaczyć, iż to, jak odnosimy się do siebie i innych ludzi, czyli jaki wariant z

klasyfikacji Harrisa przyjmujemy w poszczególnych relacjach, również można zmienić.
Można przyjrzeć się swym relacjom, przeanalizować swe przekonania i zachowania, a

następnie wybrać takie, które uznamy za najkorzystniejsze z punktu widzenia

zamierzonych celów. Od razu podkreślę, że tytułowy model stosunków opisanych
przez Harrisa („Ja jestem OK i ty jesteś OK") wydaje się najbardziej dojrzały i oparty

na uznaniu jednakowej godności każdego, a więc zapewne najkorzystniejszy. Nie
oznacza to jednak, że w życiu każdego z nas, na różnych etapach rozwoju i w różnych

okolicznościach, nie dojdą do głosu jakieś inne, mniej dojrzałe i mniej korzystne

postawy. Wtedy jednak dobrze jest zechcieć i umieć to zobaczyć. Najgorszą rzeczą
w psychologicznym funkcjonowaniu człowieka jest bowiem automatyzm,

brak refleksji i paraliżująca obawa przed weryfikacją. W imię własnego zdrowia
psychicznego i własnego rozwoju nie bójmy się sobie przyglądać. Nie martwmy się

też, jeżeli znajdziemy jakiś defekt. Cała ta książka ma, prawdę mówiąc, jeden

cel: pomóc uwierzyć w możliwość zmiany. A trudno cokolwiek zmieniać, jeżeli nie
wiedzielibyśmy co lub po co.

Jeżeli chodzi o relacje z ludźmi, to na powyższe pytania można odpowiedzieć

dość łatwo w sensie ogólnym. CO zmieniać? Naturalnie to, co przeszkadza czuć się

bezpiecznie pod względem fizycznym, psychicznym, emocjonalnym i duchowym,
zarówno nam samym, jak i tej „drugiej stronie", czyli ludziom, z którymi w owych

relacjach pozostajemy. Poczucie bezpieczeństwa jest warunkiem koniecznym, aby

relacje między ludźmi trwały i rozwijały się. Bez poczucia bezpieczeństwa nawet
zwykła znajomość staje się ciężarem i zagrożeniem; brak tego poczucia jeszcze bar

dziej destrukcyjnie wpływa na związki bliskie i intymne. Jest jednak w relacjach coś
jeszcze - co sprawia że mogą się stać źródłem satysfakcji i przyjemności' radości i

dumy lub szczęścia, wdzięczności, miłości' przyjaźni, spełnienia lub poczucia więzi i

wspólnoty. Te pozytywne uczucia stanowią zresztą najważniejszy cel i istotę bliskich
związków. Dla osiągnięcia tego celu większość z nas gotowa jest znosić przykrości i

upokorzenia, byle tylko doczekać się bodaj chwilowego spełnienia. Z tęsknoty do
znalezienia w swych związkach przynajmniej namiastki pięknych przeżyć wielu ludzi

potrafi latami przymykać oczy na przykre strony relacji i ulegać nieziszczalnej iluzji, że

„kiedyś wszystko obróci się na lepsze".

W tym miejscu uzasadnione jest zastanowienie się nad drugą kwestią: PO CO w

naszych relacjach cokolwiek zmieniać? Właśnie po to, by korygować to, co jest złe i co
oddala od spełnienia głównego celu tych relacji. A zatem, poprawiać stosunki z ludźmi

trzeba wtedy, gdy nie czujemy się szczęśliwi, spokojni, doceniani i akceptowani. A

także wtedy, gdy nie możemy się rozwijać i realizować swych dążeń i pragnień.

Być sobą

„Być sobą" - dewiza ta brzmi dumnie i szlachetnie. Zakłada nieudawanie,

autentyczność, szczerość i uczciwość w kontaktach ze światem. Lecz chcąc być sobą,

trzeba najpierw siebie poznać i trwale ukształtować. Trzeba wiedzieć, kim się
naprawdę jest. W tym celu należy wykonać dość długotrwałą i skomplikowaną pracę.

Powinno ją poprzedzać zbudowanie w duszy swego autoportretu. Co to właściwie
znaczy: „Być sobą"? Sobą to znaczy kim? Którym sobą? Przecież nawet małe dziecko

już wie, że raz jest grzeczne i pogodne, a raz tupie nogami i wali piąstkami, raz głasz-

cze kotka, a innym razem rzuca nim o podłogę. Jakie jest więc naprawdę? Człowiek ze
swej natury waha się ustawicznie - w każdym razie w okresie wczesnorozwojowym -

jakby znajdował się na huśtawce nastrojów, pragnień, nakazów wewnętrznych i
zewnętrznych, Popędów i zahamowań.

Krótko mówiąc, my najczęściej bywamy tacy lub inni, a nie jesteśmy jacyś raz na

zawsze. Wspominajmy już o osobowości i jej ewentualnej zmianie. Mówiliśmy trochę o
dochodzeniu do dojrzałości. W tym miejscu tematy te warto przywołać ponownie.

background image

25

Dojrzałość to zdolność do odpowiedzialności, a ta z kolei wiąże się z wyborami i

decyzjami. „Być sobą" to zatem taka postawa i takie działania, które z jednej stron

najbardziej pasują do upragnionego własnego wizę runku osoby, a z drugiej dopełniają
i wciąż trochę zmieniają w tym wizerunku kolejne elementy. Można tu użyć

porównania z układaniem mozaiki. Autoportret upragniony jest idealnym wizerunkiem,
do którego chcielibyśmy dążyć. To zaś, co w życiu faktycznie robimy, w jakimś sensie

ową mozaikę weryfikuje i urealnia. Prawdziwe „ja", owo „bycie sobą", jest dynamicz-

nym, stale zmieniającym się przybliżaniem się do wymarzonego autoportretu.

Nie jest to bynajmniej proces jednokierunkowy. Przecież wcale tak nie jest, że

człowiek zawsze musi stawać się coraz lepszy. Może stawać się coraz gorszy. Może
przesuwać się wte i wewte. Nie każdemu udaje się trwale przybliżyć do swego

idealnego wizerunku. Niektórzy w ogóle go nigdy nie budują, a wielu oddala się od

swych zamierzeń bezpowrotnie. Dzieje się tak raczej niechcący, pod wpływem
rozmaitych uwarunkowań działających czasem o wiele silniej niż duchowa tęsknota do

bycia mocnym, pięknym i dobrym. W dodatku wcale nie każdy taką tęsknotę w ogóle
w sobie rozbudza, w każdym razie niekoniecznie świadomie.

Gdybyśmy zdali się wyłącznie na naturę czy na wrodzoną osobowość,

musielibyśmy właściwie pole' gać na nieprzemyślanych odruchach. Tymczasem nie

trzeba chyba nikogo przekonywać, że człowiek nie może postępować i zachowywać się
jedynie odruchowo i instynktownie. Człowiek odruchowy reagowałby tylko na bodźce i

sytuacje, nie mając ukształtowanych poglądów, nie mając o niczym własnego zdania,
nie podejmując inicjatyw. Nie warto nawet rozważać takiej ewentualności, jest ona po

prostu niemożliwa. Człowiek nie jest amebą.

A zatem, każdy - mniej lub bardziej konsekwentnie-swe życie kreuje sam, w tym

także kreuje samego siebie. A skoro tak, to każdy w końcu ponosi odpowiedzialność

za to, kim się staje i jak urządza sobie życie. Filozofia i światopogląd pomagają
ustosunkować się do sensu konieczności, przypadku i ograniczeń wolności.

Psychologia natomiast może uświadomić zawiłości i zamierzone oraz

niezamierzone meandry rozwoju emocjonalnego, jakim podlegamy. Również
psychologia może podpowiedzieć sposoby radzenia sobie z życiowymi

ograniczeniami. Może też pomóc kryzysy przemieniać w szansę, a problemy w
zadania. Poza naukowymi i badawczymi celami temu właśnie służy psychologia.

We wczesnych latach życia prawie nikt nie może naprawdę wiedzieć, czego

pragnie i kim ma być, bo do tego trzeba doświadczeń, systemu wartości, autorytetów,
porównań i sprawdzianów. Może było to łatwiejsze i w ogóle możliwe w dawnych

epokach, kiedy życie płynęło wolniutko i wyborów co do sposobu życia nie było prawie
wcale. Najwyżej mieli ten wybór Woźni, artyści i włóczędzy. Nikt zwyczajny nie

kreował swego losu, prawie każdy w chwili przyjścia na świat P° prostu wpadał w swój

los jak w koleiny. Reszta była Względnie prosta, trzeba było jedynie w tych koleinach
Pozostawać. Ale dziś? Dziś mamy zupełnie inny świat.

Ilość możliwości, a więc ilość wyborów, przyprawia większość z nas o zawrót głowy, a
pojawiają się one przed nami na każdym kroku w sprawach rangi życiowej i

codziennych. Być sobą jest więc obecnie trochę trudniej niż naszym prababkom i

pradziadom. Tym bardziej więc warto się nad tym zastanawiać.

Mnie osobiście odpowiada pogląd, że aby świadomie być sobą, lepiej wiedzieć,

czego się chce i na czym nam zależy, niż nie wiedzieć. Dobrze jest też ćwiczyć odwagę
i nauczyć się bronić swoich celów i wartości, ponieważ spójność własnego postępowa-

nia z zamierzeniami zapewnia człowiekowi szacunek dla siebie i samouznanie. A to z

kolei pozwala łatwiej osiągnąć poczucie sensu i spełnienia w życiu.

Mówiąc o bronieniu wartości, mam na myśli nie tylko ich obronę przed innymi i

wobec innych, ale również obronę przed samym sobą. Wartości dyktują określone
wymagania. A człowiek bywa często leniwy, samolubny, podatny na pokusy. I wtedy

występuje sprzeczność: z jednej strony uważamy coś za dobre i słuszne, a z drugiej

sami to lekceważymy lub omijamy. Słowem, przeżywamy konflikt. Ktoś, kto chce „być
sobą", powinien rozstrzygać wewnętrzne konflikty tak, by przybliżać swe

background image

26

postępowanie ku wartościom. Pozytywne rozwiązanie konfliktu wewnętrznego pozwala

skutecznie poradzić sobie z lenistwem, egoizmem i pokusami. Nie raz na zawsze, lecz

za każdym razem w nowej konkretnej sytuacji. Człowiek przesuwa się wtedy na osi
swego rozwoju w stronę większej dojrzałości. Dzięki rozwiązywaniu konfliktów we-

wnętrznych ćwiczymy kolejne umiejętności przydatne do rozwiązywania kolejnych
problemów.

Można powiedzieć, że bycie sobą to zdolność rozstrzygania konfliktów

wewnętrznych na korzyść świadomie ukształtowanego systemu wartości. Bycie sobą
polega na ustawicznym dążeniu do tego, co my sami uważamy za dobre, co w danej

sytuacji lepiej czynić i jak postąpić. System wartości jest nadrzędny w stosunku do
„natury", czyli odruchów i popędów. Uważne wsłuchiwanie się weń przenosi nas na

wyższy poziom człowieczeństwa górujący nad popędami, zachciankami, kaprysami i

odruchami emocjonalnymi. Zaproponowane ujęcie potocznej frazy „być sobą" może
dla niektórych trącić nutą moralizatorstwa. Dla mnie nie. Psychologia nie powinna być

obojętna na to, jak rozstrzygamy swe konflikty wewnętrzne. Nie powinna pomagać w
uzyskiwaniu spokoju emocjonalnego bez względu na skutki postępowania. Psychologia

może nie powinna nikomu narzucać światopoglądu i przekonań, ale jednak nie może

być ślepa na rozróżnianie dobra od zła. W tym sensie psychologia częściowo zazębia
się z pedagogiką i jest jednym z instrumentów wychowania, a więc kształtowania

charakteru i nabywania umiejętności współżycia z innymi ludźmi.

W konflikcie ze sobą

Z poprzedniego rozdziału mogłoby wynikać, że wystarczy postanowić, kim się

chce być, oraz nauczyć się obierać skuteczne sposoby osiągania celów zgodnych z

pragnieniami i wyznawaną hierarchią wartości, a efekt będzie murowany. Można by
wtedy popatrzeć w lustro z tryumfalnym uśmiechem i przekonaniem o zrealizowaniu

siebie w pełni takiego, jakim się pragnie być. Innymi słowy, z przekonaniem o własnej
doskonałości.

Sam taki postulat brzmi utopijnie. Doskonałość w wydaniu ziemskim jest, jak

wiadomo, nieosiągalna, a i w niebiańskim jedynie teoretyczna, bo przecież niemożliwa
do empirycznego sprawdzenia.

Utopia doskonałości w kształtowaniu swej osobowości wynika na pewno z braku

uniwersalnych kryteriów perfekcji. Ale nawet gdyby udało się je jakoś uzgodnić i

ustalić, co jest jedynie i naprawdę piękne, dobre i mądre, to i tak na przeszkodzie

osiągnięcia ideału stanęłaby psychologia. Może nie jako nauka czy kompendium
wiedzy o ludzkich zachowaniach, lecz jako sfera, w której zachodzą procesy uczenia

się, podejmowania decyzji i dokonywania wyborów dotyczących większości naszych
działań wyrażających się w myślach, mowie i uczynkach.

Czyż wszyscy nie bywamy w sytuacjach, kiedy robimy coś innego, niż

pragniemy? Dobrym przykładem może być dla wielu osób gimnastyka poranna. Oso-
biście lubię sprawność i aktywność fizyczną w ogóle, doceniam znaczenie

systematyczności i rozumiem wpływ rekreacyjnych sportów na higienę psychiczną
oraz ich znaczenie dla zdrowia. Co z tego? Prawie nic. Wierząc głęboko i szczerze w

pożyteczność ćwiczeń, mając w domu stacjonarny rower i wiosła, drabinkę sportową i

ciężarki, co rano zasiadam w fotelu z filiżanką herbaty i gazetą zamiast się rozruszać,
usprawnić i poćwiczyć. Do zrywu pobudza mnie dopiero uczucie ciasnoty w ulubionych

dżinsach, których dawno nie zakładałam, lub jakaś nadzwyczajna okoliczność w
postaci na przykład zaproszenia na bal za tydzień.

Znany mi pierwszoklasista, który jest dzieckiem nad podziw sumiennym i

niekonfliktowym, zwierzył mi się pewnego razu, że „nie wie dlaczego, ale kiedyś nie
nauczył się zadanego wierszyka, mimo że o nim pamiętał i na ogół lubi odrabiać

lekcje". Uczeń ten lubi ponadto, gdy mama i tata cieszą się z jego szkolnych
postępów, więc w żaden sposób nie może pojąć, czemu się tego wiersza nie nauczył.

Znam młodą kobietę, której matka i siostra umarły przedwcześnie na raka płuc.

Prześladuje ją strach przed Możliwością zachorowania na chorobę nowotworowy o

background image

27

czym zresztą ostrzegają ją również lekarze. Jest nauczycielką z wyższym

wykształceniem. Od lat wypala ponad paczkę papierosów dziennie.

Młoda mama dwuletniego synka dałaby wiele, żeby powrócić do swojej „szkolnej

wagi" 60 kg. Tymczasem po porodzie roztyła się do prawie 80 kg. Skarży się, że nie

pomagają jej żadne diety, które mozolnie wypróbowuje co kilka tygodni. Łatwo
uwierzyć, że bardzo pragnie schudnąć, trudniej natomiast pojąć, czemu bezsensownie

opycha się słodyczami.

Myślę, że wszyscy lub prawie wszyscy moglibyśmy przytoczyć podobne

przykłady zbożnych zamiarów i kompletnie nieodpowiedzialnego odstępowania od ich

realizacji. Wbrew własnemu dobru. Wbrew woli. Wbrew pragnieniom. Sobie na złość.
Co z nami jest, u licha? Dlaczego tak postępujemy? Nie podoba się nam to, co robimy,

z tego powodu coraz bardziej nie lubimy siebie, a mimo to powtarzamy w kółko to sa-

mo. Jak to się dzieje?

Dobre pytanie. Odpowiadam więc: dzieje się tak, ponieważ z tych

nielogicznych działań, często odwrotnych do naszych, świadomie określonych
celów, czerpiemy doraźne korzyści.
Może ukryte, może nie-uświadamiane, może

naprawdę wcale dla nas nie pożyteczne, ale jednak korzyści. Każda ze wspomnianych

osób (łącznie ze mną samą w kontekście tej nieszczęsnej gimnastyki porannej) jest w
stanie przewidzieć negatywne skutki swego postępowania. Nawet ten mały chłopiec, w

głębi duszy wiedział, że z nienauczenia się wiersza wynikną pewne kłopoty. O jakich
więc korzyściach mowa? Zastanówmy się więc, co konkretnie możemy zyskać w

wyniku swego przewrotnego postępowania.

Pierwszym bezsprzecznym zyskiem jest oszczędność energii, wynikająca wprost z

bezczynności i lenistwa. Może to wynikać z naturalnej potrzeby odpoczynku, ale

niekiedy tak nam się podoba ta przyjemność płynąca z nicnierobienia, że jej ulegamy
nawet wówczas, gdy w ogóle na odpoczynek nie pora. W takim wypadku mogą pomóc

zmobilizować się do działania dwie rzeczy. Pierwsza to przypomnienie sobie, jak
dobrze się czujemy PO wykonaniu danego zadania. Ta satysfakcja i to zadowolenie

powinny zastąpić, a może nawet przewyższyć przyjemność bezczynności. Warunkiem

jest jednak zapamiętanie jej. Drugą rzeczą jest coś jeszcze prostszego. Mianowicie, na
odpoczynek i ulubioną szczyptę lenistwa będzie czas za chwilę, gdy właśnie zrobimy

to, co mamy do zrobienia. A więc z rozkoszy bezczynności wcale nie trzeba
rezygnować. Trzeba ją tylko odłożyć na nieco później.

Drugą korzyść z odwlekania lub wręcz całkowitego zaniechania stanowi poddanie

się lękowi przed niepowodzeniem. Wiadomo, że każde zadanie - a im trudniejsze, tym
bardziej - pociąga za sobą ryzyko, że się nie uda. Nikt oczywiście nie lubi przekonywać

się, że czegoś nie potrafi lub czemuś nie może sprostać, i wielu nie chce nawet tego
sprawdzać. W przypadkach szczególnie uciążliwej przypadłości tego typu można

mówić o pysze i perfekcjonizmie. Paradoksalnie, cierpią nań często osoby wybitne,

mające na swoim koncie naprawdę wielki sukces. Ów sukces tak wysoko podnosi w ich
własnych oczach wyimaginowaną poprzeczkę, że ogarnia ich swoisty paraliż

uniemożliwiający podjęcie kolejnego wyzwania. Przesadny samozachwyt przy okazji
pierwszego sukcesu, zwłaszcza gdy przyszedł on dość łatwo, może utrwalić się Postaci

przekonania o własnej nieomylności. Perfekcjonizm odbiera prawo do pomyłek i syci

się nierealistyczną wiarą w konieczność doskonałości. Odmawiając prawa do porażki,
utrudnia uczenie się, a co za tym idzie - ogranicza rozwój. Mamy tu zatem drugi

paradoks. Oto ktoś potencjalnie bardziej od innych zdolny do wielkich dokonań robi
mniej i wolniej, a w skrajnych przypadkach nie robi nic. Zamiast osiągać coraz więcej,

zostaje w tyle za rzekomymi przeciętniakami. I gdzieś w końcowym rezultacie to

pracowici i odważni średniacy dokonują więcej niż wybitni wybrańcy obdarzeni
niezaprzeczalnymi talentami, którzy kiedyś postawili sobie zbyt wygórowane

wymagania. A więc tą drugą rzekomą korzyścią z nicnierobienia jest dla perfekcjonisty
przeświadczenie o własnej wybitności nie na podstawie konkretnych dokonań, lecz ich

potencjalnego prawdopodobieństwa. Trzeba przyznać, że poczucie wartości

zbudowane na tym fundamencie wcale nie maleje i ten stan może człowiekowi zbytnio
w życiu nie przeszkadzać. Szkoda tylko może tych zmarnowanych talentów.

background image

28

Jeżeli nie robimy czegoś, na czym powinno nam w gruncie rzeczy zależeć, to

oprócz dwóch wyżej wymienionych podświadomych motywów możemy kierować się

przekorą i swoistą chęcią „odegrania się". Dotyczy to sytuacji, w których zadanie nie
jest własnego pomysłu i ma charakter polecenia. Manifestowanie swojego ja („Nikt mi

nie będzie mówić, co mam robić!" „Na złość babci odmrożę sobie uszy") w sytuacjach,
które mają na celu nasze dobro, jest niedojrzałe, infantylne. Nie wypełniamy

powierzonego zadania, żeby przez chwilę poczuć własną moc. Czasem towarzyszy

temu przewrotna chęć sprawienia komuś przykrości z zemsty za jakieś inne sprawy, w
których

nasze ja zostało przez daną osobę dotknięte lub skrzywdzone. Uwolnienie się od
takiego schematu myślenia i postępowania może ułatwić uświadomienie sobie, że tak

naprawdę lepiej jest zajmować się sobą niż udowadniać coś innym. Wtedy łatwiej po

prostu robić to, co dla nas dobre, niż trwonić własne możliwości i energię na to, by coś
komuś udowodnić.

Czwartym źródłem wewnętrznego konfliktu wskutek nierealizowania skądinąd

sensownych przedsięwzięć czy postanowień bywa zamazana skala wartości. Dotyczy

to osób, które nie wiedzą dokładnie, na czym im zależy. Niekiedy przyczyną może być

niedostateczna wiedza na jakiś temat. Mogą też kierować się irracjonalnym
przeświadczeniem, jakoby nimi i całym światem rządziły moce od nich niezależne. Nie-

którzy ludzie myślą na przykład, że ich los jest zapisany w gwiazdach i cokolwiek oni
zrobią czy czego nie zrobią, to i tak nic w swoim życiu nie zmienią. To najpewniej

dotyczy tej młodej kobiety, która pali ponad paczkę papierosów dziennie mimo
wysokiego prawdopodobieństwa, że utraci przez to zdrowie, a może i skróci życie.

Wiara w cuda, przesądy, wróżby i nadprzyrodzony determinizm wyzwala pasywność.

Wtedy niedziałanie nie jest nawet lenistwem, lecz oddaniem odpowiedzialności za
swoje życie - tylko właśnie, komu?

Przyszła mi na myśl jeszcze jedna pozorna korzyść, piąta z kolei. Dotyczy ona w

pewnej mierze mnie samej, więc dość dobrze ją rozszyfrowałam. Otóż niektóre

zadania zdecydowanie łatwiej realizować w towarzystwie, ale jakiś głupi opór każe

człowiekowi mozolić się samemu. Ponieważ samemu trudniej, więc częściej się
zaniedbujemy. No i wpadamy w rzeczony konflikt. Przykładem może tu być

wspomniana gimnastyka czy ćwiczenia jogi, uprawianie sportów, podtrzymywanie
diety lub wytrwanie w abstynencji. Grupa ludzi, a przynajmniej jeszcze jedna osoba

również zainteresowana tym samym, co chcę robić ja, skutecznie może zachęcić w

chwilach zwątpienia, może przyciągnąć w momentach wycofywania się, podtrzymać,
gdy się załamię, lub podpowiedzieć sposób, gdy mi się coś nie uda. Niby proste? Tak,

ale najpierw trzeba stworzyć sobie taki system, co może wymagać wysiłku, a
następnie konsekwentnie z niego korzystać. No i nie wolno hodować w sobie

przekonania, że człowiek musi wszystko zawdzięczać wyłącznie sobie. Myśląc w ten

sposób, rezygnując z oparcia w innych ludziach, można unicestwić niejedno ważne
przedsięwzięcie.

Myśląc logicznie, w konflikcie ze sobą trzeba by właściwie zawsze wygrać. Wszak

swoim przeciwnikiem jest się samemu. A zatem łatwo powinno być siebie pokonać.

Wszystko jest przecież dobrze znane: słabości, wykręty, zabiegi i wybiegi. Wiadomo

jednak, że siebie pokonać wcale niełatwo. W konfliktach ze sobą często, niestety,
przegrywamy. No więc KTO tak naprawdę wygrywa? Też my. Z tym że końcowy sku-

tek jest dziwnie odwrotny. W świetle tych pięciu rzekomych „korzyści" widać wyraźnie,
że tym, co wygrywamy, są owe niby-korzyści, „niby", bo tak naprawdę przez nie

tracimy, a nie zyskujemy. Dają one jedynie fałszywe poczucie wygranej, a czasem

nawet bywają zgubne.
Żeby konflikt ze sobą naprawdę wygrać, trzeba z tych pozornych korzyści

zrezygnować. A więc, po pierwsze, odmówić sobie doraźnej przyjemności płynącej z
lenistwa w zamian za trwalszą satysfakcję i zadowolenie z siebie. Po drugie, przestać z

powodu perfekcjonizmu bać się prób, nawet gdyby miały skończyć się

niepowodzeniem. Odważniej ryzykować, zakładając, że jak się nie uda, to spróbujemy
znowu, bogatsi w poprzednie doświadczenie. Po trzecie, nie odmrażać sobie uszu na

background image

29

złość nikomu. Mieć na uwadze własne życie, a nie czyjeś. Nie zwalczać autorytetów,

nawet jeżeli kiedyś nam się narazili. Bo efekt może być taki, że owszem, coś komuś

udowodnimy lub sprawimy przykrość, ale sobie samym jeszcze większą. Po czwarte,
mamy wziąć we własne ręce odpowiedzialność za swoje powodzenia i niepowodzenia.

Przestać liczyć na cuda, wróżby, horoskopy i przepowiednie. Raczej warto dobrze
poznać siebie, swoje pragnienia i swoje ograniczenia. I zabrać się do samodzielnego

urządzania swojego losu. I po piąte, dobrze jest szukać wsparcia u innych ludzi

wszędzie tam, gdzie nam samym jest trudno. Nie jest nigdzie powiedziane, że lepszym
i wartościowszym człowiekiem jest ten, kto pokonuje trudności samotnie. A może

dobrze byłoby uznać, że jest odwrotnie? Że skoro nie żyjemy na bezludnej wyspie, to
nawet lepiej jest dzielić się z innymi, i to nie tylko tym, co umiemy, ale również tym,

czego nie umiemy sami osiągnąć. W ten sposób przecież dajemy szansę innym, by

podzielili się z nami tym, co oni umieją lepiej od nas.


Trudne uczucia

Uczucia przeżywają na naszych oczach renesans. Dawniej zajmowała się nimi

przede wszystkim literatura, obecnie zaś piszą o nich nie tylko pisarze, zaczynamy o
nich mówić, dyskutować, uczymy się je rozpoznawać i nazywać, a także przeżywać i

wyrażać, a nawet nimi kierować i brać za nie odpowiedzialność.

Furorę zrobiły u nas takie książki, jak „Inteligencja emocjonalna" Daniela

Golemana czy „Nie bój się bać" Susan Jeffers. Oboje autorzy to Amerykanie, a dodaj-
my, że nie są jedynymi, których przekłady zaczęły masowo trafiać do naszych

księgarń w ostatnich latach. Zresztą nieprzypadkowo. W USA bowiem spostrzeżono

przed wszystkimi innymi, jak mało ludzie wiedzą o własnych uczuciach i jak wiele
szkody z tego wynika wżyciu indywidualnym i społecznym. Zwłaszcza w wychowaniu

dzieci, budowaniu trwałych związków małżeńskich i w ogóle dobrych relacji z innymi
ludźmi. Ale wiedza o uczuciach, podobnie jak o kolorach lub smakach, nie może być

teoretyczna, choć ogromnie pomocne bywają różne opisowe „ściągawki" pozwalające

trafnie dobierać nazwy uczuć i ich odcieni oraz wybierać sposoby reagowania w
każdym indywidualnym przypadku i sytuacji.

Na ćwiczeniach z rozwoju emocjonalnego podczas studiów psychologii (właśnie w

Ameryce) dowiedziałam się, że wszystkie uczucia można właściwie

posegregować w zaledwie cztery kategorie pod hasłami: radość, smutek,

złość i strach. Do kategorii radości należą takie uczucia i stany emocjonalne, jak:
zadowolenie, przyjemność, ulga, satysfakcja, zaciekawienie, sympatia, miłość,

wdzięczność, uniesienie, euforia, wzruszenie i jeszcze wiele innych podobnych, których
liczba i odcienie zależą od temperamentu, wrażliwości i ekspresji słownej danej osoby.

Kategoria smutku obejmuje odmiany żalu, rozpaczy, beznadziei, rozczarowania,

tęsknoty, załamania, apatii, depresji i anhedonii, czyli niezdolności do przeżywania
przyjemności. Złość to między innymi: nienawiść, nielubienie, antypatia, gniew,

pretensja, uraza, zawiść, wrogość, irytacja, wściekłość, furia, agresja i autoagresja.
Na strach natomiast składają się takie subtelnie różniące się od siebie uczucia, jak:

lęk, obawa, bojaźń, trwoga, niepewność, nieśmiałość, wstydliwość, niepokój,

zdenerwowanie, a także czarnowidztwo.

Dyskusja rozgorzała, pamiętam, wokół właściwego zaklasyfikowania wstydu,

poczucia winy i poczucia krzywdy, tych trzech uczuć bowiem nie wpisaliśmy w
pierwszym odruchu ani do rubryki smutku, ani złości, ani strachu (ani oczywiście do

radości). W końcu przyjęliśmy, że można je zaliczyć po trosze do wszystkich trzech

kategorii uczuć przykrych, nazywanych też negatywnymi.

Wstyd z powodu popełnionej gafy może być złością na siebie spowodowaną

głupim zachowaniem lub może przybrać zabarwienie obawy, że świadkowie lub ofiary
naszej gafy nam nie wybaczą. Poczucie winy matki, która zbyt gwałtownie nakrzyczała

na dziecko, może przyjąć postać smutku i niezadowolenia, ponieważ matka ta w

jakimś sensie zawiodła siebie. Ale jej wina może też mieć bardziej odcień złości na sie-
bie, gdy na przykład kobieta ta wcześniej postanowiła, że nie będzie agresywnie

background image

30

komunikować się ze swoim dzieckiem (bo, powiedzmy, sama jako dziecko bywała

ofiarą gwałtowności swojej matki i dotąd jej za to nie lubi). Doznana krzywda

dowolnego rodzaju może rozniecić gniew, smutek, niekiedy także lęk.

Ciekawie było z uczuciem zazdrości. Podobnie jak z winą i wstydem trzeba było

przeanalizować różne przykłady z życia, filmów i literatury. Mimo wielu lat, jakie od
tamtej pory upłynęły, pamiętam swoje zdziwienie. Okazało się bowiem, że zazdrość,

ta podstępna żółtooka żmija zatruwająca tyle wielkich i namiętnych miłości, jest

uczuciem, które najczęściej zakłada maskę furii na swe prawdziwe oblicze, jakim jest
w istocie strach. Zdziwiłam się wtedy ja sama i dziwią się dzisiaj moi pacjenci,

zwłaszcza mężczyźni cierpiący na chorobliwą zazdrość, którzy do gniewu bardzo
chętnie się przyznają (bo to taka emocja prawdziwego macho), a okropnie się bronią

przed przyznaniem się do strachu (bo to z kolei faceta zrównuje w jego oczach ze

słabeuszem i tchórzem).

Psychoterapeuci dobrze wiedzą, że większość pacjentów cierpiących na depresję,

ale nie tylko oni, bo także wielu ludzi w ogóle, tłumi swe uczucia i boi się je
przeżywać, czasem udając twardzieli, czasem uciekając w mniejsze lub większe

otępienie alkoholowe, lękowe lub narkotyczne, a czasem po prostu zakłamuje swe

prawdziwe emocje, pozorując jakieś inne, przyjemniejsze. Słowem, często swe
przeżycia emocjonalne sami przed sobą i innymi cenzurujemy. Oczywiście największej

tego typu „obróbce" poddawane są uczucia przykre, zwłaszcza jeżeli są intensywne.
Właśnie je miałam na myśli wybierając tytuł tego rozdziału.

Trudne uczucia to nie tylko złość, strach, rozpacz, wstyd czy poczucie winy. Jeżeli

są intensywne, zwykle są dolegliwe i pochłaniają masę energii, nie zostawiając wiele

na bieżące sprawy. To proste - cokolwiek boli, przepełnia naszą uwagę i myśli.

Niestety, choć zabrzmi to paradoksalnie, dla niektórych ludzi trudna może być także
radość. Są nimi nieszczęśnicy, którzy kiedyś pod czyimś wpływem uwierzyli, że radość

jest grzechem, a uciecha znamieniem płochości i głupoty; uważają, że z jakiegoś
osobliwego tytułu im właśnie nie przystoi cieszyć się, być zachwyconym lub sprawiać

sobie przyjemności.

Gabinety psychiatrów i psychologów najczęściej jednak zapełniają osoby mające

problemy z przeżywaniem uczuć przykrych. W trakcie psychoterapii okazuje się, że

noszą w sobie oceany niewypłakanych łez oraz pokłady niewyrażonego gniewu,
nieutulonych żalów, niewypowiedzianych lęków. Nie mogły, bo nie umiały i nie

wierzyły, że mają prawo wyrażać to, co czują. Niektórzy uważają, że w ogóle nie

wolno im czuć tego, co czuli kiedyś i poczuliby dzisiaj, gdyby tylko dopuścili do głosu
swe emocje.

Osoby te boją się własnych uczuć. Gdy nazbiera się ich przez długi czas

odpowiednio wiele, nie mają odwagi do nich zajrzeć, żeby nie ożywić demonów i

upiorów, które kiedyś' te uczucia smutku, strachu i złości musiały wzbudzić. Boją się,

że fala wyzwolonego z zakamarków pamięci bólu zaleje je i pochłonie. Towarzyszy
temu brak zaufania do świata i wiary, że nadejdzie pomoc. Niektórzy myślą, że

dotknąwszy bor leśnego miejsca, już nigdy nie przestaną płakać. Inni sądzą, że złość
obudzona i wyrażona słowami urośnie nagle do krwiożerczych rozmiarów. Są też ci, co

boją się swego strachu w obawie, by nie spopielił ich doszczętnie, albo odwrotnie, aby

nie okazał się pustym zwidem, który niczego złego nie zwiastuje, a wręcz przeciwnie,
gdyby spojrzeć mu prosto w oczy, okazałby się całkowicie niegroźny. Wtedy -

wprawdzie strach powinien minąć, ale jakże będzie głupio i żal z powodu
przecierpianych lat. Osoby te boją się utracić swój największy motyw egzystencjalny,

czyli właśnie ten nierzeczywisty strach.

Zwłaszcza ludzie cierpiący na depresję mają szczególną skłonność do tłumienia

swych uczuć. Potrafią tłumić normalne ludzkie emocje. Są mistrzami w stosowaniu

takich obronnych zabiegów, jak ucieczka w izolację i samotność oraz uzasadnianie
swego stanu wyjątkowymi powodami. Gdy się skarżą, może się wydawać, że tylko im

przydarzył się naprawdę ciężki los i że nikt inny na świecie nie byłby w stanie go

znieść. Tymczasem fakty są brutalnie odmienne. Wiemy przecież, że niektórych
spotyka wielkie nieszczęście, kalectwo czy bieda bądź zostają porzuceni lub osieroceni

background image

31

przez kogoś najbliższego i odpłaczą to, odsmucą, odtęsknią, a następnie podnoszą

głowę i idą dalej. Nie tylko idą, potrafią biec i śpiewać i nawet jeszcze tańczyć. Inni

natomiast, pod wpływem swojej krzywdy czy niedoli, już nigdy nie zechcą odzyskać
wiary w sens życia ani zrobić niczego dobrego dla siebie i nikogo. Zapadają w

depresję. I w niej zostają. A mogliby jeszcze próbować szukać pomocy.

Dziś mamy całą aptekę nowoczesnych leków, które potrafią chemicznie

potrząsnąć człowiekiem, ułatwiając wydobycie go z bezdennej czeluści. Żaden dobry

psychiatra nie stosuje jednak samych leków. Leczenie farmakologiczne bez
psychoterapii skończyło się w poprzednim stuleciu. Z bezczucia i rezygnacji z życia

uleczyć może przede wszystkim drugi człowiek, a nie sama tabletka. Zresztą nie
każdy, kto ma problem psychologiczny czy emocjonalny, w ogóle tabletki potrzebuje.

Tak jak nie każdy, komu źle czy smutno albo chwilowo odechciało się żyć, potrzebuje

koniecznie terapii profesjonalnej.

Dawniej żyliśmy rodzinnie i gromadnie. Prawie nic, co człowiek robił i przeżywał,

nie odbywało się w odosobnieniu. Miało to swoje złe strony, ale miało i dobre. Na
przykład, tkanka więzi międzyludzkich była z konieczności gęsta i mocna, łatwo więc

było o wzajemne wsparcie okazywane na co dzień w każdej nieco trudniejszej sytuacji.

Dziś natomiast rodziny zmalały, nasza ruchliwość zaś-a więc i odległości między
ludźmi - wzrosła. Musiały więc zaniknąć stare dobre sposoby dzielenia się dosłownie

wszystkim, w tym także uczuciami. Mamy te swoje osobne pokoje, osobne
mieszkania, osobne sypialnie, osobne samochody, no i w końcu osobne adresy. Czemu

się więc dziwić, że zanikło współprzeżywanie, współodczuwanie i współżycie nawet
między najbliższymi sobie ludźmi?

Dziwić się nie będziemy. Oburzać się też nie warto, bo nikt nas przecież do tych

wygód i luksusów osobnego życia, niezależności i indywidualności nie zmusza. Wszak
o to, żeby mieć jak najszybciej oddzielne mieszkanie, zabiegamy sami, aby zdobyć

własny samochód, zaharowujemy się sami i sami też ze wszystkich sił walczymy o to,
żeby nikogo nie pytać o zgodę, przed nikim się nie tłumaczyć i nikomu nie podlegać.

Niemalże udało nam się, przynajmniej w życiu osobistym, prywatnym i rodzinnym.

Niemalże wszystkim i w dodatku od coraz wcześniejszej młodości. Niektórzy już w
dzieciństwie tak tupią, wierzgają i biją piąstkami - wzorując się na dorosłych - że

wydrapują sobie ową „niezależność", zanim jeszcze potrafią sami się wykarmić, odziać
i utrzymać. No i mamy za swoje.

Ta wywalczona i wyharowana niezależność i osobność zmienia się nieubłaganie w

samotność. Nie mamy już naturalnej busoli ani żywego lustra w postaci licznego i
naturalnie pokrewnego kręgu ludzi prawie takich samych jak my; nie takich samych,

ale prawie -na tyle podobnych, że łatwo się zrozumieć i porozumieć, a na tyle
odmiennych, by każdy od każdego mógł w końcu wszystkiego się nauczyć i z

wszystkim sobie poradzić. Nie mamy na kim się oprzeć. Nie mamy kogo zapytać, gdy

czegoś nie wiemy lub nie pojmujemy. I nikt się do nas nie wtrąca. A nawet jeżeli
próbuje, jest to tak źle widziane, tak nie fair i tak bardzo cała kultura jest temu

przeciwna, że łatwo owo wtrącanie zlekceważyć i odrzucić.

Tymczasem właśnie „wtrącanie się" w sprawy bliskich ludzi jednocześnie

dowodzi, potwierdza i podtrzymuje to, że ludzie ci są sobie wzajemnie bliscy, przy
okazji czyniąc ich jeszcze bliższymi. Lecz w pogoni za całkowitą niezależnością od

nikogo i za absolutnym samostanowieniem bez niczyjej pomocy i bez dzielenia się z
nikim tym, co własne i swoje, zdezawuowaliśmy wtrącanie się w nasze sprawy. Nie

podoba nam się to. Wolimy żyć oddzielnie, decydować samowolnie i przeżywać w

odosobnieniu. No to i przeżywamy. A że czasem nie umiemy? Niby skąd mamy umieć?
Sami siebie wiele nie nauczymy, żyjąc „tylko jeden i zawsze pierwszy raz", jak

mawiała najdojrzalsza znana mi osoba, moja matka.

Ponieważ ten proces atomizacji społeczności i rodzin nie mógłby zaistnieć bez

dużej nadwyżki dóbr ekonomicznych, najprędzej ogarnął on bogatą, przedsiębiorczą i

przebojową Amerykę. Nic więc dziwnego, że tam właśnie najszybciej dały się we znaki
złe skutki skądinąd upragnionego spełnienia indywidualnych marzeń ludzi o posiadaniu

background image

32

siebie tylko dla siebie oraz o tym, żeby - przynajmniej w życiu prywatnym -nikt nie

śmiał się w nic wtrącać. Ale jako się rzekło, Amerykanie są narodem przedsiębiorczym

i przebojowym. Są więc odważni i nie chowają głowy w piasek, gdy raptem dzieje się
coś złego. Na pierwsze oznaki - już w połowie ubiegłego wieku - wskazujące, iż z

niezależności rodzi się między innymi bezradność, a z indywidualizmu samotność i
zagubienie, wybuchnęła w USA żywiołowa fala poszukiwań zastępczych sposobów i

remediów na dotąd nigdzie niespotykane w tak masowym wymiarze bolączki i

zaburzenia wynikające z alienacji, samotności i zatomizowania społeczeństwa.

Fala ta przetacza się tam po dziś dzień. Zmieniała już wielokrotnie swe

natężenie, raz po raz przybierając na sile w zetknięciu z kolejnymi problemami. Śmiało
można powiedzieć, że zapoczątkowała ona wciąż trwający złoty wiek psychoterapii i

doradztwa psychologicznego. Nigdzie na świecie uniwersytety i instytuty naukowe nie

prowadzą tylu badań z zakresu psychologii co w Ameryce. Nigdzie też psychologiczne
doradztwo nie ma tyle do powiedzenia w takich dziedzinach, jak organizacja pracy i jej

efektywność, sądownictwo, więziennictwo, nauczycielstwo, polityka, sport, wojsko czy
policja. Ameryka też była pierwszym krajem, gdzie psychoterapeutami wcale nie

musieli być wyuczeni psychologowie czy psychiatrzy, lecz ludzie, których zawodową

legitymacją jest to, że najpierw sami poradzili sobie z jakimś osobistym problemem.
Ameryka jest również krajem o największej ilości popularnych książek

psychologicznych

dotyczących

wszystkich

możliwych

ludzkich

dolegliwości

psychicznych i emocjonalnych. Tam powstają i zostają wypróbowane niemal wszystkie

aktualnie przydatne szkoły i metody psychoterapii i pomocy psychologicznej, a także
całkiem nowe dyscypliny psychoedukacji, które stamtąd dopiero przebijają się do

Europy lub gdzieś dalej.

Czy to znaczy, że Ameryka rozwiązała już wszystkie problemy swoich

mieszkańców? Oczywiście, że nie. Wręcz przeciwnie. Wciąż wyprzedza resztę świata

pod względem zaostrzania się niepokojących skutków rewolucji cywilizacyjnej, w
zasięgu której znalazły się obecnie niemal wszystkie w miarę dostatnie społeczeństwa.

Może to smutne, ale śmiało można powiedzieć, że to, co dzisiaj dzieje się w Ameryce,

jutro lub pojutrze będzie się działo w Polsce, na Węgrzech, we Francji, na Łotwie i
Słowacji. Ale może to wcale nie jest smutne. W USA dzieją się przecież różne rzeczy,

złe i dobre. Na przykład fakt, iż ludzie cierpią dziś tak często na niepokój i depresję,
jest bez wątpienia smutny. Ale wypracowanie skutecznych metod leczenia depresji i

uświadomienie wczesnych sygnałów ostrzegających o początkach tej choroby można

uznać za zjawisko optymistyczne.

Optymistyczne powinno być również rozpoznanie, jakiego dokonano już lata

temu, że trudnych uczuć nie powinno się przeżywać w pojedynkę. Dlatego, aby sobie
poradzić z czymkolwiek, co boli, konieczne jest wyrwanie się z izolacji i zwrócenie się

do drugiego człowieka. Nie po to jednak, by za nas rozwiązał nasz problem, lecz aby

towarzyszył nam, gdy sami się do tego zabierzemy.

Sprężystość emocjonalna

Mogłoby się wydawać, że w ogóle nie sposób swoich problemów rozwiązać bez

pomocy innych ludzi, jeżeli nie fachowców, to przynajmniej życzliwie nastawionych

przyjaciół. Tymczasem wiadomo, że nie każde zmartwienie, ciężkie przeżycie lub
dotkliwy cios losu musi pociągać za sobą konieczność zdania się na innych. Życie

wszak obfituje w mnóstwo przykładów ludzi sprężystych emocjonalnie, odbijających
się jak piłka od najbardziej kamienistego dna.

Prawdę mówiąc, czyż może być coś wspanialszego niż odporność na słabości i ta

dziwna niewymierna energia, którą czasem nazywamy siłą psychiczną? To właśnie te
cechy pomagają ludziom osiągać cele, a nie na ogół przeceniane atrybuty sukcesów w

rodzaju urody, szerokich pleców czy bogactwa domu rodzinnego. Witalna energia nie
pochodzi z zewnątrz, lecz wytwarzamy ją sami, a jej niezwykłość polega na tym, że

uczymy się ją wyzwalać w obliczu wyzwań, trudności i przeszkód. Podczas chwilowych

wahań i niepewności zagrzewa do działania, wzmacnia ducha, przeciwdziała
załamaniom. Dzięki niej potrafimy gorąco pragnąć, z pasją dążyć i konstruktywnie

background image

33

marzyć. Ale czy wszyscy? Czy tylko wybrańcy obdarzeni ową pozytywną duchową

mocą?

Otóż wprawdzie zdarza się, że już małe dziecko wybija się ponad inne swym

charakterem i wytrwałością - i wtedy oczywiście uznamy je za nadzwyczajnie

obdarzone, ale nie musi to być reguła. Nie chodzi bowiem wyłącznie o dar natury.
Odporność, tak jak charakter, można wyćwiczyć. Możliwe zresztą, że charakter i

odporność są pojęciami tak bliskoznacznymi, że czasem się mylą, zastępują lub

występują synchronicznie. Osobom obdarzonym wewnętrzną siłą może być po prostu
łatwiej, ale hartować ducha może każdy. A słabsi z natury nawet powinni.

Nie należy mylić wewnętrznej mocy z prymitywną siłą czy zimną

bezwzględnością. Ani też z agresywnym tupetem. Siła psychiczna to konstelacja wielu

cech, dzięki którym człowiek nie boi się, gdy nie ma czego, a gdy boi się, bo jest się

czego bać, to potrafi swemu lękowi nie ulec. Tymi cechami są ufność, nadzieja, wiara
w siebie i kombinacja pragnień, ciekawości i aktywności. Na siłę psychiczną składa się

też gotowość do korzystania z doświadczeń -jeżeli akurat brak własnych, to z cudzych.
To ona skłania nas w chwilach trudnych do szukania pomocy u innych, zwłaszcza

wtedy, gdy sytuacja wykracza poza własne umie-

Taką mocą cechuje się na przykład żona, która szybko umie powiedzieć „dość",

gdy spostrzeże, że mąż często i nieprzyjemnie się upija albo regularnie przegrywa

pieniądze rodziny w kasynie czy na wyścigach, a sam zaprzecza problemom i
najwyraźniej daleko mu jeszcze do trwałej i dojrzałej zmiany. Taka żona nie stanie się

chroniczną ofiarą mężowskiej choroby nieodpowiedzialności, tylko zacznie działać.
Zwróci się do lekarza, psychologa, znajomych i rodziny poszuka mądrości w książkach

i u innych osób z podobnymi problemami. Cokolwiek z tego wyniknie, ona nie jest

zdana tylko na siebie, nie bierze na siebie wstydu za nieswoje zachowania i w
rezultacie ma szansę ocalić przynajmniej siebie, a często również tych, którzy od niej

zależą, łącznie z mężem hulaką.

Wyczuwam też moc i odporność w postawie pewnej kobiety, która od prawie

dwóch lat co kilka miesięcy pisze do mnie listy pełne zwierzeń dotyczących między

innymi osamotnienia w swym nieszczęściu z powodu nieuleczalnej choroby córki. Mąż
odszedł, siostry odsunęły się razem ze swymi portfelami, w pracy uznano, że najlepiej

dla tej pani będzie zajmować się córką dzień i noc, więc odesłano ją na wcześniejszą
emeryturę, no i owa pani została nagle całkiem sama. W przenośni i dosłownie. I

wtedy zaczęła pisać swoje niezwykłe listy. Nawet nie oczekuje odpowiedzi, tylko prosi

o „wysłuchanie". Z listu na list widać, że przybywa jej mocy, staje się odporniejsza i
na pewno „mniej sama" -jak ostatnio napisała.

Charakter bowiem to nie potulna zdolność znoszenia krzywd i

poddawania się ciosom, lecz postawa nie dopuszczająca do zadomowienia się

w duszy i umyśle poczucia klęski i rezygnacji. Postawa taka wymaga przede

wszystkim umiejętności obrony i przeciwdziałania zagrożeniom. To zaś wymaga
stosowania strategii ratunkowych niezbędnych w trudnych sytuacjach, ale wcale nie

jest powiedziane, że radzie sobie musimy wyłącznie samodzielnie. Można-a raczej
trzeba - radzić sobie wykorzystując rozmaite możliwości: fachowców i specjalistów,

życzliwych ludzi, rodzinę, mądre książki i mądrych przyjaciół. Przecież nikt na świecie

nie ma patentu na rozwiązanie wszystkich kłopotów.

Poza tym, nikt nie żyje w próżni. Bez sensu byłoby szukanie odpowiedzi na nasze

pytania wyłącznie w sobie, tym bardziej że na większość pytań zapewne ktoś już
kiedyś znalazł odpowiedź. Jak sobie poradzili inni, gdy znaleźli się w podobnej

sytuacji? Co na temat związany z danym problemem mówi psycholog, prawnik, lekarz,

pedagog, psychiatra, wreszcie-inna osoba o doli (czy niedoli) podobnej do mojej?
Opisano to z pewnością w wielu książkach. Któryś uniwersytet przeprowadził na pewno

badania wskazujące jakieś rozwiązania i różne wyjścia z podobnej matni. Trzeba
szukać rozwiązań i odpowiedzi. Nie warto zasklepiać się w przeświadczeniu, że

nie ma wyjścia. Na tym właśnie polega odporność.

Ktoś mógłby pomyśleć, że ten ideał: mocny, odporny charakter, to nadludzka

umiejętność nieodczuwania słabości. Ależ nic podobnego. Ludzie, których przypadki

background image

34

służą mi za kanwę niniejszych rozważań, to osoby poranione, pobliźnione i ozdrowiałe

- nie raz, ale wiele razy. One po prostu nauczyły się dźwigać z upadków. Za każdym

razem, gdy kuliły się ze strachu lub ponosiły klęskę, w końcu stawały na nogi i pod-
nosiły głowy. Ich siła nie jest brakiem słabości. Na odwrót, jest potwierdzeniem

słabości, bo energia ta pojawiła się i utrwaliła jako cecha, jako stosunek do życia jako
postawa w rezultacie pokonywania tej słabości.

Rozmyślania nad kwestią odporności zakłóciła mi pewna młoda osoba, skarżąc

się, że oto znowu, u progu lata czuje się zmęczona, znużona, pogrążona w
niewytłumaczalnym smutku. Jak co roku. Nic nie chce jej się robić, zmętniały pasje,

chciałaby gdzieś uciec, schować się i tylko spać, spać, spać. „Jak myślisz co to
znaczy?" - spytałam. „Przecież znowu jest wiosna nadchodzi lato" - odpowiedziała mi

bez wahania. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że dziewczynę tę czeka jeszcze

co najmniej pięćdziesiąt wiosen I co? Na kilka miesięcy w roku przez te wszystkie lata
ma wpadać w ten sam czarny dół? Wszystko się we mnie zbuntowało. Powiedziałam:

„Zaraz, co ma do tego wiosna? Czy ty przypadkiem nie przyzwyczaiłaś się do swojej
wiosennej chandry? Pomyśl inaczej: dawno nie byłaś na wakacjach, miałaś jedną

ciężką sesję, już przygotowujesz się do następnej, wieczorami pracujesz. Każdemu na

twoim miejscu chciałoby się tylko spać, spać i spać. Nie zwalaj winy na wiosnę. Zmień
coś w swoim trybie życia i zrób to dzisiaj, od razu. Odwołaj kilka zajęć w najbliższym

tygodniu, weekend spędź na powietrzu, pójdź kilka razy na siłownię, rano potańcz
przy otwartych oknach, wieczorem weź długą biokąpiel, a wtedy, po kilku dniach,

przekonasz się, że twoja czarna dziura nie jest już taka głęboka. A może w ogóle się z
niej wydobędziesz." Zgadnijcie, co mi powiedziała już po tygodniu. Oczywiście -

chandra gdzieś uleciała i nagle wiosna objawiła się jej jako fantastyczna pora. „To

cudowne, zrzucić z siebie swetry i rajstopy i wystawiać gołe nogi i ramiona do słońca!"
- wykrzykiwała przez telefon.

Nie zwalajmy winy na wiosnę. Ani na deszczową pogodę. Ani na małe

mieszkanie. Ani na wrednego szefa, nieznośne dzieci, chudy portfel, swoje czterdzieści

lat czy może swoje sześćdziesiąt lat. Jeszcze krócej mówiąc, nie zwalajmy winy. W

ogóle przestańmy myśleć w kategoriach „winy". Jest źle, kiepsko się czujemy, nie
udało się coś ważnego - obojętne co, w każdej sytuacji zajrzyjmy najpierw w siebie.

Nie rozglądajmy się za kozłem ofiarnym i winowajcą, tylko szukajmy w sobie
prawdziwej przyczyny złego samopoczucia oraz mocy, pomysłów, sposobów na

dokonanie zmian. A jeżeli ich w sobie nie znajdziemy, to rozejrzyjmy się dookoła,

weźmy książkę telefoniczną, idźmy do biblioteki czy księgarni, do poradni - i zacznijmy
szukać rozwiązań. Nie zajmujmy się problemem, tylko rozwiązaniem. Odbijmy się od

dna, podnieśmy głowę, chwyćmy ster w swoje ręce.

Dopóty, dopóki naszym życiem kierują inni ludzie, pory roku, chwilowe pogody i

niepogody, zdarzenia z przeszłości - a właściwie, dopóki nam się tak wydaje -mamy

ograniczone możliwości zmiany naszego losu. Warto w tym miejscu przypomnieć o
osobliwej prawidłowości, nazywanej często „samospełniającą się przepowiednią".

Można to ująć następująco: Jeżeli wierzysz, że ci się uda i jeżeli wierzysz, że ci się nie
uda - to w obydwu przypadkach masz rację. Czyż to nie paradoks? Jak dwie

sprzeczności mogą być jednakowo prawdziwe? Mogą. To nawet dość proste. We

wszystkich zdarzeniach w życiu człowieka występują dwie grupy czynników:
zewnętrzne i wewnętrzne. Na zewnętrzne marny przeważnie niezbyt duży wpływ, na

wewnętrzne - można powiedzieć, teoretyczne niemal nieograniczony. Wobec tego,
chcąc kształtować życie według swych pragnień, zmieniać w nim to co nam

przeszkadza, najrozsądniej jest skupiać się na tym przede wszystkim, co można

zmieniać. Czyli na owych czynnikach wewnętrznych. Wszystko zależy nie od
pozytywnego bądź negatywnego myślenia lecz od podejmowanych działań. A one z

kolei zależą od wewnętrznej gotowości, odwagi, umiejętności.

One też bywają różnorakie. Najsilniej zakorzenione i najtrudniejsze do zmiany są

głębokie przekonania, to, w co bezkrytycznie wierzymy, przeświadczenia i poglądy

wpojone nam od zarania naszych dni Jeżeli na przykład ktoś uważa, że od pogody
zależy nastrój, to będzie się dotąd w siebie wsłuchiwał, nasłuchując przy okazji

background image

35

komunikatów modnych obecnie biometeorologów, aż w końcu wpadnie w perfidne

sprzężenie zwrotne: „Spada ciśnienie, powinnam więc być senna i markotna." I

odwrotnie: „Jestem śpiąca, na pewno dlatego, że spada ciśnienie." Ktoś mi to jeszcze
potwierdza w telewizji, w radiu, w czasopismach. Babcia lub mama zawsze łączyła z

pogodą swoje dobre i złe dni. I tak dalej. A tymczasem reagowanie samopoczuciem na
zmiany aury czy klimatu jest objawem pewnej szczególnej dyspozycji, wcale nie

częstej, albo niektórych chorób. Normalny, zdrowy człowiek wyposażony jest w

doskonałe systemy samoregulacji biologicznej uodporniającej na skoki ciśnienia, nad-
chodzące burze, ulewy i śnieżyce. Ekstremalne sytuacje klimatyczne, takie jak

huragany czy tajfuny, mogą oddziaływać na samopoczucie ludzi, ale też raczej na
chorych i osłabionych albo na jakieś wyjątkowe „media" biometeorologiczne (bo

podobno niektórzy, niczym jasnowidze czy wróżbici, posiadają dziwne pokrewieństwo

z naturą). Zdrowa, wyspana i racjonalnie odżywiona osoba nie zapada w letarg przed
letnią burzą, wypoczęty człowiek nie dostaje migreny, kiedy ciśnienie spada o kilka

kresek. Możemy sobie jednak dać wmówić, że tak powinno być, i wtedy faktycznie
stajemy się takim urojonym biobarometrem. Prawdziwy powód złego samopoczucia

może leżeć zupełnie gdzie indziej, ale nie chcąc do niego dotrzeć, wygodniej zwalić na

pogodę. Ona zaś może się dołożyć do przyczyn naszego stresu, rzadko jednak działa
samodzielnie.

Kiedyś na uniwersytecie w Chicago brałam udział w badaniach naukowych

dotyczących snu. Pamiętam jeden z eksperymentów. 24 kobiety, które same stwier-

dziły, że bardzo silnie reagują na wszelkie zmiany pogodowe i klimatyczne, poddano
przez pełną dobę wahaniom ciśnienia i innym wpływom klimatycznym. Przebywały one

w kabinach wyposażonych w astro-nautyczne symulatory meteorologiczne oraz tablice

monitorujące zarówno zmiany ciśnienia atmosferycznego, jak i wahania funkcji
biologicznych badanych osób. Okazało się, że najwięcej kobiet reagowało biologicznie

przede wszystkim na widoczne na ekranach monitorów informacje o warunkach, a
wcale nie na same warunki pogodowe. Ciśnienie mogło faktycznie zostać znacznie

obniżone, ale jeżeli ekran wskazywał fałszywą informację, że właśnie poszło w górę, u

badanych osób występowały korzystne zmiany samopoczucia; w odwrotnym
przypadku, gdy ciśnienie w ogóle się nie zmieniało, a zapis mówił o spadku, większość

osób zaczynała gorzej się czuć. Bardzo ciekawa była dyskusja z prowadzącą badania
dr Hoffman, gdy ujawniła uczestniczkom przebieg badań i uzyskane wyniki. A ja mogę

się zwierzyć, że od tamtej pory m? nigdy nie dostałam bólu głowy przed burzą. No i za

pamiętałam

eksperyment

jako

dobrą

ilustrację

wspomnianej

zasady

o

samospełniającej się przepowiedni

Do wewnętrznych czynników należą też nasze przyzwyczajenia. Czyli takie

zachowania, które wykonujemy bez zastanowienia i bez świadomego wyboru Stanowią

rutynę, wypróbowany schemat postępowania, nawyk. Jeżeli w podstawówce ktoś

przyzwyczaił się wkuwać lekcje i powtarzać za nauczycielką, to jako dorosły powtarza i
dzisiaj cudze myśli, nie dając szansy swej własnej, uśpionej lub zagłuszonej twórczej

inwencji i wyobraźni. Jeżeli ojciec zawsze cię krytykował, to choć już ojca może od lat
nie być w pobliżu, będziesz z przyzwyczajenia uważać, że nic nie umiesz, inni są lepsi,

jesteś do niczego. Upiorny nawyk. Niestety, wcale nie taki rzadki.

I tak samo może się stać z przyzwyczajeniem do bycia osobą słabą, nieodporną,

nieporadną, niezdolną do stawienia czoła przeciwnościom lub innym ludziom. Słabości

nie należy w ogóle rozpatrywać jako kategorii obiektywnej, tylko zawsze w kontekście
sytuacyjnym i interpersonalnym. I trzeba szukać przykładów własnej mocy (bo zawsze

się znajdą). Na ich podstawie można poszerzać granice własnej odporności i siły psy-

chicznej. Oto przykład. Kobieta czuje się słaba wobec źle wychowanego męża, który
wyśmiewa ją przy ludziach, krytykuje jej wygląd, wyszydza nieśmiałość i zahukanie.

Ta sama kobieta łatwo wybucha gniewem na sześcioletniego synka, poszturchuje go,
gdy się rano trochę grzebie, krytykuje za koślawe literki w zeszycie z zerówki i ma mu

za złe, że nie wymawia r, jest nieśmiały i w dodatku najniższy wśród swoich ró-

wieśników. To jaka ta kobieta jest? Słaba wobec męża, a silna wobec synka. Tam
cicha myszka, tu drapieżna wilczyca. A gdyby tak zrobić odwrotnie - mężowi pokazać

background image

36

pazury, a synka pogłaskać i dać mu spokój? Osoby tak zwane słabe przeważnie mają

w swym życiu również doświadczenia świadczące o wielkiej mocy. Sztuka polega na

tym, aby je odszukać i przećwiczyć w innych sytuacjach.

Gdy Jasio, mój wnuczek, był bardzo mały i dopiero poznawał pojęcie ilości,

mieliśmy taką zabawę: sadzaliśmy obok nas ulubione ninje i trasformersy i liczyliśmy,
ile trzeba cukierków, żeby każdy dostał po jednym. Wypadało, powiedzmy, pięć. Po

chwili pyta łam: „Jasiu, a ile trzeba herbatników, żeby każdy z nas dostał po jednym?"

I Jasio zaczynał powolutku rozdawać herbatniki, jednocześnie je licząc. Wychodziło mu
znowu pięć. I z jabłkami było tak samo. Bo dla dwulatka odstęp między jednym

policzeniem do pięciu a drugim oraz różnica między cukierkami a herbatnikami była
tak wielka, że na uogólnienia nie starczało mu jeszcze jego malutkiej pamięci. Dziś

Jasiek chodzi do szkoły i już sprawnie dodaje, odejmuje, mnoży i dzieli, i nie zapomina

po sekundzie, ile mu wyszło przed chwilą. Dorósł. Nauczył się.

Proponuję to samo. Dorośnijmy. Jeżeli doradzam koleżance, pocieszam siostrę,

dziecku dodaję otuchy -to znaczy, że to umiem. Gdy jednak problem dotyczy mnie
samej, to czasem o tym zapominam. Czuję się bezradna, pogrążam się w beznadziei,

ulegam niemocy. Ale przecież mogę sobie przypomnieć, że wobec innych bywam

odporna, twórcza i pomysłowa. Mogę
więc w ten sam sposób także sobie dodać otuchy, siebie pocieszyć i obronić przed

załamaniem. Przecież chodzi o to samo: żeby w obliczu wyzwania nie myśleć, że się
nie uda, tylko że się uda. Najczęściej tak myślimy, gdy chodzi o innych ludzi. I

zapominamy gdy chodzi o nas samych. Trochę to podobne do pierwszych lekcji
rachowania małego Jaśka.

I jeszcze jedno. Przydałoby się w naszej kulturze społecznej trochę więcej kultu

osobistego zwycięstwa nad słabościami, a trochę mniej biadolenia. Tym, co kiepskie,
nie ma co się przechwalać. Wiele żartów jest tym, jak to Polak zaczyna wyliczać swe

nieszczęścia dolegliwości w odpowiedzi na zdawkowe pytanie-pozdrowienie
cudzoziemca: „How are you?", które oznacza mniej więcej to samo, co nasze rodzime

Jak leci?", i bynajmniej nie jest zaproszeniem do sprawozdania na temat stanu

zdrowia. Wszyscy znamy domy, gdzie ulubionym tematem rozmów są choroby. Wiemy
więc, jak toksycznie (i zaraźliwie) może wpływać na nasz nastrój cudze grzebanie się

w słabościach i niemocach. Myślę czasem, że gdybyśmy więcej rozmawiali o tym, co
nas akurat nie boli, to może w sumie wszyscy poczulibyśmy się nieco lepiej.

Pomóż sobie sam (ale z rozwagą)

Mówiąc o problemach, zarówno emocjonalnych, jak i życiowych, z jakimi od

zarania dziejów ludzie próbują sobie radzić, nie wolno nie wspomnieć o fenomenie
naszej epoki, czyli o „zejściu psychologii pod strzechy".

Zjawisko to pojawiło się w USA około połowy poprzedniego stulecia, uzyskując

nieco pogardliwą etykietkę „poppsychologii". Zainteresowanej klienteli nie brakowało,
toteż

fala

psychologicznego

samouctwa

stopniowo

się

rozprzestrzeniała.

Psychologowie, zwłaszcza biegli w dziedzinie uprzystępniania skomplikowanej wiedzy,
ruszyli do akcji. Półki księgarń jęły zapełniać się samouczkami, a sale odczytowe

skupiały rzesze amatorów łatwego sukcesu w „pracy nad sobą". Do nich adresowali

swe wykłady i warsztaty autorzy szybkich recept na sukces oraz różnych dróg na
skróty do życiowego powodzenia, udanego małżeństwa, dobrego seksu, prawidłowych

relacji w pracy lub w rodzinie itp. Z czasem fala atrakcyjności popularnej Psychologii
nieco opadła, ale niezupełnie. Chyba nawet można powiedzieć, że poppsychologia

wymościła sobie całkiem wygodne i uznane miejsce w życiu społecznym w większości

krajów cywilizacji zachód niej. Nie konkuruje z nikim ani nie zagraża profesjonalnej
pomocy psychologicznej. Najczęściej uprawiają ją wykształceni i obdarzeni darem

popularyzatorskim dyplomowani psychologowie i psychoterapeuci, a domorośli
uszczęśliwiacze - bo i tacy się zdarzają - też chyba zbytnio nikomu nie szkodzą. Na

swój sposób przyczyniają się oni do budzenia świadomości w sprawach związanych ze

zdrowiem psychicznym i jakością życia emocjonalnego, stanowiąc często pierwszy

background image

37

pomost do poszukiwania specjalisty, gdy zawiodą samodzielne sposoby radzenia sobie

z trudnymi problemami osobistymi.

W Polsce psychologia „potoczna", reprezentowana przez garstkę specjalistów

bywałych w świecie i oczytanych w literaturze światowej, rozwinęła się -jak wiele

innych współczesnych nurtów - wraz z wyzwoleniem od totalitaryzmu. Z początku, w
latach osiemdziesiątych, można było mówić o przejściowej modzie. Tymczasem minęły

dwie dekady i co? Ta niby-moda stała się częścią edukacji społecznej. Może jeszcze

niezbyt szerokiej, ale jednak coraz powszechniejszej. O problemach psychologicznych
piszą dziś w zwykłych gazetach i kolorowych czasopismach. W telewizji i w radiu

nadawane są programy o sprawach takich, jak uzależnienia, depresja, wybaczanie,
problemy małżeńskie, wychowywanie dzieci, przyjaźń, miłość czy lęk przed śmiercią.

Przed kilku laty zaczęto wydawać pismo popularyzujące psychologię, pt. „Charaktery",

czytane zresztą bardzo chętnie przez młodzież. Rozwija się też korzystanie z
Internetu, który popularyzując wiedzę we wszystkich dziedzinach udostępnia również

wiele nowin psychologicznych. A jeżeli wspomnimy o zasobach księgarń w postaci naj-
różniejszych poradników psychologicznych tłumaczonych z obcych języków oraz

pisanych przez twórców rodzimych, to można powiedzieć, że Polacy zdecydowanie

zaczynają być z psychologią „na ty".

Z rozwijającą się „samopomocą psychologiczną" wiąże się jednak pewne

niebezpieczeństwo. Jest nim niekompetentna autodiagnoza lub zbyt uproszczone czy
zgoła całkiem niemądre rady i wskazówki mające rzekomo prowadzić do poprawy i

rozwiązania problemu. Spotkałam wiele osób, które stanowczo za długo z pomocą
przypadkowych poradników usiłowały uporać się ze złymi wspomnieniami, urazą do

rodziców czy neurotycznym poczuciem winy z jakiegoś powodu.

Pamiętam znamienny list napisany przez jedną z moich czytelniczek. Na sześciu

stronach ta czterdziestoletnia kobieta opisała mi nie jeden, lecz kilka dramatów swego

życia. Z agresywnym mężem usiłowała sobie od lat radzić za pomocą „asertywności",
której nauczyła się podczas dwóch weekendowych kursów. Nie mogła pojąć, dlaczego

mimo stosowania wszystkich wyuczonych sposobów rozmawiania i zachowywania się

wciąż musiała ukrywać za słonecznymi okularami coraz to nowe siniaki. Z książek na-
uczyła się też afirmacji, które powtarzała sobie przed lustrem każdego dnia przez

wiele miesięcy, dziwiąc się jednocześnie, że nadal czuje się bezwartościowa i
nieciekawa. Nie potrafiła na dłuższą metę utrzymać żadnej bliższej znajomości ani

nawiązać z nikim przyjaźni. Pozostawała w chronicznie złych stosunkach z młodszą

siostrą, własną matką i teściami. W podobnie
niedobrej atmosferze również pracowała, mając ustawiczne poczucie, że jest

wykorzystywana i niedoceniana. A jednocześnie zaczytywała się w poradnikach
psychologicznych, pilnie oglądała telewizyjne „Okna" Wojciecha Eichelbergera i

uczestniczyła w spotkaniach poświęconych „sposobom na lepsze życie". Znamienne,

że w swym liście podpisała się tylko imieniem „Jolanta", nie podając adresu lub
telefonu.

Chciałabym tą drogą odpowiedzieć pani Jolancie na tamten list. Najłatwiej ocenić,

czy nasze „samoleczenie" przebiega właściwą drogą, patrząc na rezultaty. Jeżeli

przedłuża się okres braku satysfakcjonujących efektów i problemy nadal dokuczają,

należy poszukać pomocy profesjonalnej. Miewamy przecież dolegliwości poważne i
głębokie, a nie tylko drobne i łatwe do rozwiązania. Samouczki, poradniki i

bezpośrednia lub medialna edukacja zbiorowa mogą pomóc uwolnić się od zaburzeń
emocjonalnych powierzchownej natury. Warto wiedzieć, że najlepiej potrafią korzystać

z pop-psychologii osoby wyjątkowo psychicznie odporne i dobrze wyćwiczone w sztuce

adaptacji, uczenia się nowych umiejętności oraz żyjące w przyjaznym środowisku
osobistym. Pani Jolanta najwyraźniej do nich nie należy. Przypadkowy dobór

wskazówek z kursów lub poradników oraz ich mechaniczne stosowanie nie mogło jej
pomóc. Jej problemy są naprawdę poważne. Asertywność to świetna i pożądana

umiejętność, ale nie ma wiele wspólnego ze strategiami niezbędnymi do uchronienia

się przed czyjąś przemocą. Niska samoocena i brak poczucia wartości jest tak
złożonym i trudnym defektem osobowości, że śmiesznie brzmi zalecanie

background image

38

„pozytywnych afirmacji". Konfliktowe stosunki z otoczeniem - w domu czy w

pracy - mogą poprawić się pod warunkiem wprowadzenia kompleksowej

zmiany i to dopiero w wyniku gruntownej analizy dotyczącej charakteru tych
konfliktów.
I tak dalej. Krótko mówiąc, pani Jolanto, proszę w następnym liście

koniecznie podać swój adres, aby można było doradzić, dokąd pójść i u kogo szukać
pomocy na pani zmartwienia.

Z myślą o pani Jolancie oraz innych osobach usiłujących załatwić swe problemy

na własną rękę zweryfikujmy kilka mitów i uproszczeń, upowszechnianych przez
różnych „guru".

Weźmy gniew. Zalecane często spontaniczne wyładowywanie złości poprzez krzyk

lub bicie w poduszkę czy bokserski worek treningowy może, owszem, chwilowo

zmęczyć, ale złości na dłuższą metę nie zmniejszy. Wręcz przeciwnie, raczej tę

przykrą emocję podtrzyma i utrwali. Poza tym, gdy to walenie w poduchę wykona w
furii osoba, która czuje się przez kogoś skrzywdzona, a błoga ulga i wybaczenie nie

przyjdą (no bo i skąd?), to złość jeszcze się spotęguje, a przy okazji można ją
niechcący obrócić przeciwko sobie. No bo skoro miało mi pomóc, a nie pomogło, to

pewnie ze mną jest coś nie w porządku...

Gniew mogą złagodzić - zarówno doraźnie, jak i długofalowo - uczucia

„przeciwstawne", takie jak wdzięczność, wesołość, współczucie itp. Żeby wprawić się

w uspokojony nastrój, nie trzeba pięściami okładać poduchy i z wściekłością powracać
do przykrego zdarzenia, lecz lepiej na przykład pójść do kina na komedię, pożartować

z przyjaciółmi, pobawić się z wesołym dzieckiem lub bodaj z zaprzyjaźnionym
pieskiem Gdy czerwona fala złości przestanie oślepiać, wówczas nad problemem

trzeba się rzeczowo zastanowić i -ewentualnie z pomocą trzecich osób - wybrać spo-

kojną i stanowczą strategię rozwiązania. Tak, by to, co wywołało złość, nie miało już
szansy na powtórkę.

Innym magicznym zaklęciem poppsychologów stało się „pozytywne myślenie"
zalecane na prawo i lewo każdemu i w każdej sytuacji. Tymczasem zwykły rozsądek

podpowiada, że nie należy chować głowy w piasek, gdy zdarzyło się lub zagraża coś

niedobrego. Najlepszym doradcą w życiu jest wszak nie pozytywne czy negatywne
myślenie, lecz po prostu myślenie realistyczne. A ono czasami woła o odrobinę czarno-

widztwa.

Oto przykład kochających i dobrych rodziców, którym pewnego wieczoru policja

przywiozła radiowozem zamroczoną narkotykami piętnastoletnią córkę. Rozmawiałam

z nimi nazajutrz. Okazało się, że wcześniejsze sygnały ostrzegawcze dotyczące
zachowań dorastającej córki oboje kwitowali „pozytywnym myśleniem". „Wszystko

jest w porządku, przecież dziewczyna dobrze się uczy. To nic, że nie lubi rano wsta-
wać, ja też nie lubiłem" - mówił ojciec. „Owszem, nie podobało mi się często

podejrzane towarzystwo córki, ale przecież nie mogłam krytykować jej przyjaciół. To

by brzmiało okropnie negatywnie, na pewno bym ją tym zraziła. Zresztą, ja zawsze
starałam się myśleć pozytywnie i wierzyć, że nikogo z nas nic złego nie spotka."

Czyż można bardziej pomylić „pozytywne myślenie" z brakiem rodzicielskiej

odpowiedzialności? Córka tych państwa przeszła terapię w ośrodku leczenia

narkomanów i, miejmy nadzieję, kiedyś zupełnie wyzdrowieje. Rodzice natomiast

potrzebowali pomocy w odczarowaniu mitu „pozytywnego myślenia", które bardzo
łatwo może się stać płaszczykiem, pod którym ukrywa się uzasadnione niepokoje, lęki

lub zwykłą niechęć do uczciwej oceny sytuacji, w wyniku której można przewidzieć
ewentualne przykre konsekwencje. Krótko mówiąc, gdy ktoś da sobie wmówić, że

trzeba zawsze myśleć „pozytywnie", to znajdzie się w świecie wyłącznie różowych

scenariuszy. Zamiast widzieć, jak jest naprawdę - a więc, jak to w życiu bywa, czasem
bardzo źle - ludzie tacy dziecinnie wierzą, że „wszystko jest i będzie w najlepszym

porządku".

Nie

przewidując

negatywnych

zdarzeń,

nie

można

im odpowiednio wcześnie zapobiec i w rezultacie ich uniknąć.

Równie rozpowszechnioną odmianą pozytywnego myślenia jest myślenie

życzeniowe. Ktoś opowiedział mi anegdotę o pewnej pani, która z jakiejś książki czy
spotkania zaczerpnęła przekonanie, że spełni się jej marzenie posiadania czerwonego

background image

39

volkswagena, jeżeli będzie o nim uporczywie i nieustannie myśleć. Myślała więc i

myślała o tym czerwonym volkswagenie, aż pewnego dnia płot przed jej domem został

totalnie zniszczony w wyniku wypadku, w którym właśnie czyjś czerwony volkswagen
wpadł w poślizg i zrujnował pokaźny fragment posesji. W każdym niemal wypadku

mniej więcej na tyle zdaje się uporczywe myślenie o jakimś przedmiocie pragnienia.
Pragnienia trzeba raczej urzeczywistniać, a to wymaga nieco więcej przedsiębiorczości

i pomysłowości niż „wizualizacja celu", jak owo magiczne myślenie nazywają

współcześni „szamani". Aż się prosi, by w tym miejscu dodać po prostu: cudów nie
ma. Zamiast sobie „wyobrażać" swój sukces czy spełnienie pragnienia, lepiej skupić

się na strategii, która do upragnionego celu najskuteczniej doprowadzi.

Dzięki poppsychologii modne zrobiło się też doradzanie autoafirmacji, czyli

powtarzania sobie lub pisania na karteczkach porozwieszanych w całym domu zdań

opisujących upragniony stan rzeczy, w który tak naprawdę nie wierzymy. Znam
kogoś, kto na lustrze w łazience wypisał flamastrem słowa: Jestem wspaniały",

„Wszystko mi się udaje", „Na pewno odniosę sukces" i coś jeszcze w tym rodzaju. Po
miesiącach wpatrywania się w te zaklęcia, niestety, ani drgnęło w sferze przekonań tej

osoby na swój temat. Zwierzyła mi się ona, że czuje się nawet trochę bardziej do ni-

czego niż wcześniej. Puste słowa najwidoczniej dodawały czegoś w rodzaju poczucia
winy, że nie są prawdziwe.

Zmiana przekonań na własny temat jest sprawą znacznie bardziej

skomplikowaną. Psychoterapeuci praktycy dobrze zdają sobie sprawę, że nikt sobie

sam nie jest w stanie poprawić poczucia wartości. Obraz własnej osoby budujemy w
większym stopniu na podstawie tego, jak odnoszą się do nas inni ludzie niż tego, co

sami sobie usiłujemy wmówić. Afirmacje, choćby najcieplejsze, muszą znajdować

potwierdzenie w tym, jak odnoszą się do nas znaczące osoby. Na brak wiary w siebie i
niską samoocenę nic nie pomogą najpiękniejsze hasła i zaklęcia wykaligrafowane,

choćby i najmisterniej, ale własnoręcznie. Osoba o głębokim poczuciu małej wartości
mówiąc sobie dobre rzeczy czuje przecież, że słyszy je od kogoś, kto jest... nic nie

wart. A więc i jej słowa nie są wiele warte, nic więc dziwnego, że wielkiego wrażenia

na autorze i adresacie równocześnie nie mogą wywrzeć.

Aby zaniżoną ocenę własnej osoby zmienić na nieco lepszą, konieczne jest

życzliwe i przyjazne nastawienie innych ludzi. Niech powiedzą sto razy, że nas lubią.
Niech dadzą dowody, że dobrze im z nami. Niech po stokroć wyrażą wobec nas

uznanie, podziw, sympatię. Wtedy- i to po odpowiednio przekonującej porcji takich

zapewnień - może wreszcie zaczniemy wierzyć, że „nie jesteśmy do niczego", „ludzie
nas lubią", „jesteśmy warci miłości" i tak dalej. Zmiana ta jednak nie jest jedynie

kwestią życzeń i pragnień. A już na pewno nie nastąpi pod wpływem powtarzania na-
wet najlepszych afirmacji.

Jeżeli dotychczasowe otoczenie odnosi się do nas wrogo i poniżająco, jedynym

wyjściem powinno być poszukanie sobie otoczenia bardziej życzliwego. W końcu to
dzięki znaczącym osobom w naszym życiu, głównie w dzieciństwie - a więc dzięki

rodzicom, nauczycielom i innym autorytetom - ukształtowało się nasze przekonanie o
własnej wartości (lub bez wartościowości). Innymi słowy, najpierw komuś ważnemu

uwierzyliśmy, że się do niczego nie nadajemy, że nic z nas nie będzie, nikt nas nie

pokocha i nikomu na nas nie zależy. Aby przekonania te zmienić na lepsze, znowu
musi je nam ktoś ważny wpoić. Rzadko bywają to te same osoby, które niegdyś

odebrały nam poczucie wartości i szacunek dla siebie. W dorosłym życiu mogą to być
ludzie, których na szczęście sami możemy już sobie dobierać, kierując się właśnie

miarą ich życzliwości i sympatii wobec nas. Pamiętać przy tym jednak należy, że osoby

z niską samooceną selektywnie odbierają informacje od otoczenia, wychwytując tylko
te, które tę złą samoocenę potwierdzają. Należy zatem nauczyć się dostrzegać

pozytywne przekazy.

Wspomniane wyżej i jeszcze inne podobnie fałszywe podpowiedzi poppsychologów

nasuwają jedną ogólną refleksję. Do wszelkich recept samopomocowych podchodźmy

z odpowiednią dozą sceptycyzmu i zdrowego rozsądku.

background image

40

Pomoc wzajemna

Alvin Toffler, amerykański futurolog i poczytny autor kilku bestsellerów na temat

przemian zachodzących w naszej epoce, powiedział kiedyś w wywiadzie telewizyjnym
w Moskwie, że najcenniejszą spuścizną, jaką wiek XX ma do przekazania wiekowi XXI,

nie jest, jego zdaniem, ani podbój kosmosu czy elektroniczna telekomunikacja, lecz
idea pomocy wzajemnej urzeczywistniona przez Anonimowych Alkoholików.

Wspólnota ta oraz jej program ujęty w Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji

powstały w USA w latach trzydziestych minionego stulecia za sprawą samych
alkoholików, którzy wypracowali własny sposób na uwolnienie się od nałogu. Tak oto

okazało się, że mogą przestać pić i powrócić do normalnego życia ludzie, którym
wcześniej nie potrafili pomóc ani lekarze, ani psychologowie, ani moraliści. Od tamtej

pory model wzajemnej pomocy jęli stosować z dobrym skutkiem inni chorzy i osoby

dotknięte najróżniejszymi trudnymi problemami. Podobno w Ameryce zawiązało się już
ponad sto wspólnot wzajemnej pomocy, których jedynym celem jest „dzielenie się

doświadczeniem, siłą i nadzieją", a warunkiem przynależności jest identyfikacja z
innymi uczestnikami ze względu na jakiś wspólny problem.

Fenomen pomocy wzajemnej nie jest nowy. Jak świat światem, ludzie pomagali

sobie, nie tylko zresztą w sensie psychologicznym. Przez wiele epok materialne i
bytowe wspieranie się ludzi w walce z żywiołami przyrody i losu stanowiło warunek ich

przetrwania. Życie we wspólnocie jest wszak starsze niż indywidualizm i wynikające
zeń dobre i złe skutki dla pojedynczych osób.

Indywidualizm zaczął jednak kusić swymi zaletami i podporządkowanie

zbiorowości powoli zanikało. Wraz z Oświeceniem nadeszła era rozwoju wiedzy, nauki i

profesjonalizacji. I wówczas też zaczęła się stopniowo wykształcać cywilizacja

zachodnia z coraz to węższymi specjalnościami we wszystkich dziedzinach życia.
Wcześniej już rozpadła się wspólnota plemienna, a w XIX wieku wraz z rozkwitem ery

przemysłowej bierze swój początek nieodwołalny rozpad wielopokoleniowej wspólnoty
rodzinnej.

Ludzie musieli zacząć uczyć się nowego sposobu życia, w którym cele jednostki

coraz rzadziej wynikały z tradycji i potrzeb wspólnoty, a coraz częściej z
indywidualnych pragnień lub możliwości i uzdolnień. I właśnie mniej więcej wtedy,

częściej niż kiedykolwiek w dziejach, ludzie jęli doznawać samotności, wyobcowania i
zagubienia. Przestawała powoli działać busola w postaci celów zbiorowych

określających życiowe role jednostek przynależnych do danej zbiorowości. Z wolna

poszerzał się zakres wolności osobistych, a wraz z nim wzrastała ilość wyborów,
decyzji i poszukiwań własnej drogi w życiu przez coraz większą liczbę ludzi.

Życie stawało się stopniowo coraz ciekawsze, ale za to coraz trudniejsze emocjonalnie.

Ludzie nie żyli już razem przez niemal całe życie w tych samych skupiskach, lecz

spotykali się przypadkowo, na krótko i w zależności od rozmaitych sytuacji, zadań i

potrzeb. Nic więc dziwnego, że między ludźmi rósł dystans i zanikało wzajemne
pomaganie i wspieranie się w trudnych sytuacjach. Rolę powierników zaczęli

przejmować psychologowie i różni doradcy, ale droga do nich wcale nie była prosta i
naturalna. Zresztą w którymś momencie wystąpił paradoks: oferowana przez nowych

wyspecjalizowanych fachowców pomoc psychologiczna nie była w stanie zaspokoić

potrzeb masowej klienteli sfrustrowanych, zalęknionych i pogubionych ludzi,
ponieważ, po pierwsze, ich było znacznie więcej niż specjalistów, a po drugie, zwyczaj

kosztownej zawodowej pomocy zakorzeniał się wolniej, niż mnożyły ludzkie problemy.
Tymczasem bardzo szybko i nieodwracalnie słabła tkanka osobistych więzi

międzyludzkich. Coraz częściej w pobliżu nie było już kogo o cokolwiek zapytać, komu

się wypłakać lub przed kim wyżalić. Dla większości ludzi jest tak i dzisiaj.

Z drugiej strony, profesjonalna pomoc psychologiczna czy psychiatryczna jest

potrzebna przede wszystkim w bardzo skomplikowanych przypadkach. W sprawach
zaś średnich i codziennych wcale nie jest niezbędne ani wskazane, by od razu szukać

terapeutów, kliniki interwencji specjalistycznych. Tak jak dawniej, powinni wystarczyć

po prostu inni ludzie, czasem dlatego, że są trochę starsi i już mają za sobą
pouczające lekcje, z których umieli wyciągnąć właściwą naukę, a czasem nawet nie

background image

41

starsi i nie mądrzejsi, lecz zwyczajnie obecni, życzliwi i umiejący z empatią wysłuchać

stroskanego czy przestraszonego człowieka. To prawda, że czasami dobre rady mogą

być nieprzydatne, ale bez nich mogłoby być jeszcze trudniej.

Wszelkie osobiste problemy można obrazowo przedstawić w następujący sposób.

Nagle dzieje się coś, co przypomina wpadnięcie do głębokiego dołu o stromych
ścianach. Nawet jeżeli nic poważnego się nie stało, to człowiek zechce jak najszybciej

z tego dołu się wydostać. Będzie więc próbował na różne sposoby wspiąć się w górę.

Niestety jednak, choćby osoba w tym dole była nie wiem jak silna, za własne
sznurówki się nie wyciągnie. Wspinaczka też kiepsko rokuje, bo w tym dole, jako się

rzekło, ściany są zbyt strome. Jedynym sposobem jest wezwanie pomocy. Dopiero gdy
pomoc nadejdzie, w postaci bodaj jednej osoby, która zajrzy do dołu i poda

nieszczęśnikowi rękę, pojawi się szansa na wydostanie się z opałów. Jeszcze lepiej,

aby pomagających było więcej. Jedna osoba mogłaby sama okazać się za słaba. Grupa
jest mocniejsza od jednostki i dysponuje większą ilością pomysłów.

Ten metaforyczny obraz ilustruje fenomen pomocy, jakiej udzielają sobie sami

potrzebujący, bez udziału zawodowych „pomagaczy". Jak już zostało powiedziane,

pomoc taka okazuje się nieoceniona w sprawach „średnich" lub -jak w przypadku

Anonimowych Alkoholików czy Anonimowych Narkomanów -jako sposób na trwałe
podtrzymywanie trzeźwości.

Znam wiele osób, które w różnych okresach w życiu korzystały z takiej

nieprofesjonalnej pomocy w rozmaitych grupach wsparcia. Kobiety po mastektomii z

grupy „amazonek" za największą zaletę tej formy pomocy uznają klimat wzajemnego
zrozumienia pomiędzy uczestniczkami. Spotykają się, aby bezpiecznie wyrażać swój

strach przed nawrotem choroby, poczucie zawstydzenia z powodu utraty atrybutu

kobiecości i lęk przed odrzuceniem przez mężów i kochanków lub żal i gniew, gdy to
nastąpi. Pomagają sobie również praktycznie, dzieląc się informacjami o

najskuteczniejszych metodach rehabilitacji. Na spotkaniach nikt nikomu się nie dziwi,
nie okazuje litości ani tym bardziej niechęci czy zakłopotania z powodu cudzego

nieszczęścia. Nieszczęście jest bowiem wspólne.

Uczestnicy grup Al-Anon czy „Powrotu z U" dla rodzin osób uzależnionych od

alkoholu czy narkotyków nie tylko wiele się od siebie uczą, ale przede wszystkim

przełamują barierę izolacji od świata. W gronie osób dotkniętych tym samym
problemem przestają się wstydzić i obwiniać za chorobę i destrukcyjny styl życia

swych współmałżonków, dzieci lub innych bliskich. Również dzieci - młodsze w

grupach Al-Ateen lub starsze w grupach Dorosłych Dzieci Alkoholików -znajdują
bezpieczne warunki wyrażania swej bezsilności, gniewu i żalu do nieodpowiedzialnych i

krzywdzących rodziców.

W grupach wzajemnej pomocy jedni od drugich uczą się mówić o sobie, swych

uczuciach i swej bezradności wobec problemu, którego nie potrafią rozwiązać. Innymi

słowy, uczą się z danym problemem żyć tak, by jak najmniej dotkliwie odczuwać jego
ciężar. Umiejętności takie nie są niczym nadzwyczajnym. Właściwie do radzenia sobie

z trudami życia i ciosami losu powinien przygotować każdego rodzinny dom Przecież
niepowodzenia i porażki stanowią naturalną i nieuchronną część ludzkich doświadczeń.

Również choroby, rozczarowania i ograniczenia własne lub cudze należą do reguły, a

nie do wyjątków. Do tego, by przyjmować je jako normalną - choć niezaprzeczalnie
bolesną i smutną - część życia, każdy powinien zostać przygotowany od

najwcześniejszych lat. Przecież byłoby nierealne, by kogoś nikt nigdy nie zawiódł, nie
oszukał lub nie odrzucił. Niemożliwe jest też, aby kogoś ominęły przykrości wynikające

z egoizmu i głupoty innych ludzi. Nie ma też sposobu na uniknięcie błędów i pomyłek z

powodu własnej nieprzezorności i braku doświadczenia.

A jednak ludzie pod wpływem przeżyć wynikających z niespełnionych

nierealistycznych oczekiwań wobec świata i samych siebie z reguły wpadają w rozpacz
lub złość. Z powodu tych niespełnień wielu obraża się na los, a niektórzy nawet chcą

odebrać sobie życie. Niektórym się to zresztą, niestety, udaje. Wyjąwszy stosunkowo

niewielki procent osób organicznie niezdolnych do racjonalnego myślenia, u których
należy specjalistycznie leczyć defekty funkcjonowania chorego mózgu, resztę stanowią

background image

42

ludzie niedostatecznie przygotowani do radzenia sobie z prawdziwymi realiami życia.

Żeby się nie unicestwić i odzyskać równowagę zachwianą pod wpływem spiętrzenia

szczególnie trudnych problemów, muszą oni w pewnym momencie zacząć nadrabiać
zaniedbania popełnione przez ich własnych rodziców i opiekunów. Ale tych także nie

można potępiać. Wielu również nie potrafiło radzić sobie ze zwykłym życiem. Wielu
stosowało niewłaściwe środki zaradcze i destrukcyjne strategie obronne. Ich też ktoś

nie nauczył, jak kierować swoim życiem, gdy zdarzą się niepowodzenia, choroby,

kataklizmy. A od nich ich dzieci nauczyły się tych wadliwych strategii i dziś mają
trudności z poradzeniem sobie ze światem i sobą.

Do tego, by nauczyć się akceptować własne lub cudze wady, niepotrzebny jest

jednak żaden magister akceptacji. Nie ma potrzeby szukać ratunku przed zwykłym

lenistwem u dyplomowanego specjalisty, trzeba natomiast po prostu nauczyć się

dyscypliny i wytrwałości. Żeby zacząć lepiej zajmować się swoimi dziećmi,
niepotrzebny jest pedagog czy zawodowy wychowawca, lecz powinien wystarczyć inny

ojciec lub matka, którzy potrafią być dobrymi i mądrymi rodzicami. Można się im
przyglądać i ich słuchać, a potem zacząć tak samo postępować.

Fenomen wzajemnej pomocy odtwarza proces naturalnego nabywania

normalnych umiejętności życiowych, który teoretycznie powinien odbywać
się w rodzinnym domu. Brak umiejętności nie jest przecież chorobą, chociaż

do różnych zaburzeń i patologii może prowadzić. Uczenie się życia i radzenia
sobie z wielkimi i małymi trudnościami nie wymaga „leczenia".
Ono powinno

pozostać zarezerwowane dla przypadków naprawdę ciężkich. Ale i wówczas pomoc
specjalistyczna powinna przygotowywać do samodzielnego funkcjonowania. Naprawdę

rzadkie są przypadki, w których dotknięty jakąś przypadłością człowiek musi

znajdować się ustawicznie pod opieką wykwalifikowanych specjalistów. Reszta może
śmiało żyć samodzielnie, a ewentualne braki uzupełniać przy pomocy innych ludzi,

najlepiej takich, którzy z podobnym problemem już sobie poradzili.

W sensie psychologicznym nasze zmartwienia i problemy kosztują nas

tak wiele nie tylko dlatego, że zużywają energię emocjonalną na smutki i

frustracje lecz może przede wszystkim dlatego, że podkopują nasze poczucie
wartości.
Dzieje się to niemal automatycznie i opiera na następującym schemacie

myślowym. Skoro mi się coś nie udało, to chyba nie jestem dobra. Ktoś mnie nie lubi,
więc czegoś mi brakuje. Ktoś mnie oszukał (a ja się dałam nabrać), a zatem kiepsko

oceniam sytuacje. Nie mówiąc o tym, że fakt, iż czegoś nie potrafię, nasuwa

podejrzenie, że jestem gorsza (bo mniej skuteczna) od innych, a w każdym razie na
pewno od tych, którzy potrafią. Za każdym niepowodzeniem i niezadowoleniem

ciągnie się jak tren coraz niższa samoocena.

Jednym z podstawowych zadań wszelkiego typu pomocy psychologicznej -

niezależnie od problemu, jaki chcemy pomóc rozwiązać - jest odbudowa poczucia

wartości i umocnienie szacunku dla siebie. Są to niezbędne warunki decydujące o
dalszym postępowaniu, a nawet o możliwości wykorzystania uzyskanej pomocy. Tylko

ktoś, kto sobą nie pogardza, nie wstydzi się siebie i żywi dla siebie szacunek, jest w
stanie uwierzyć, że potrafi zmienić siebie lub swój los. Poczucia wartości zaś nie

sposób zbudować bez udziału innych ludzi. Żaden płatny terapeuta nie zdoła w zaciszu

swego gabinetu wykrzesać u swego klienta przekonania, że świat go szanuje, lubi i
podziwia. Człowiek musi uzyskiwać od innych w codziennym życiu potwierdzenie

swych umiejętności i zalet. Musi odczuć sympatię i życzliwość otoczenia oraz usłyszeć
od nich jak najwięcej pozytywnych informacji na swój temat. Odpowiednio

zwielokrotniona życzliwość i dobre słowa innych ludzi są dopiero w stanie przezwy-

ciężyć zwątpienie w siebie.

Właśnie temu głównie służą grupy wsparcia i pomocy wzajemnej. A

jednocześnie, przychodząc po pomoc dla siebie, uczestnicy okazują zainteresowanie i
życzliwość

innym.

Uczucie

wynikające

z

faktu,

ktoś

jest nam za coś wdzięczny - na przykład za wysłuchanie i akceptację - umacnia

poczucie własnej wartości. Dlatego zarówno w grupach opartych na modelu i
programie AA, jak też w mniej zrytualizowanych grupach wsparcia podstawowym

background image

43

kanonem wspólnej pracy jest absolutne wykluczenie bezpośredniej krytyki i oceniania

innych. Zapewnia to wszystkim poczucie bezpieczeństwa, co jest z kolei warunkiem

szczerości i otwartości, a w rezultacie prowadzi do lepszego poznania siebie.

Spotkania wzajemnej pomocy dają też możliwość identyfikacji z innymi

uczestnikami. Stwarzało szansę wzbudzenia poczucia wspólnoty i bliskości z innymi
ludźmi. Identyfikacja jest odwrotnością porównywania. Dzięki utożsamieniu się z

drugim człowiekiem staje się on nam bliższy, ponieważ znajdujemy wspólne cechy,

rozpoznajemy podobne reakcje, niekiedy nawet identyczne przeżycia. Porównywanie
natomiast podkreśla różnice między ludźmi i tym sposobem prowadzi do zwiększenia

dystansu, a w ostatecznym efekcie do większej samotności.

Rezultatem identyfikacji jest poczucie przynależności i wzajemnego zrozumienia:

Z tego powodu grupy wsparcia na ogół dobierają się nieprzypadkowo, lecz gromadzą

wokół jakiejś cechy czy sprawy łączącej wszystkich uczestników. Oprócz
wspomnianych grup „amazonek", alkoholików, narkomanów i ich rodzin czy

hazardzistów i seksoholików tworzą się spontanicznie grupy nie związane z żadną
chorobą czy defektem. Przed kilku laty sama pośrednio brałam udział w zainicjowaniu

grup wsparcia dla... kobiet. Po prostu, kobiet. Liderki, które chciały się tym zająć,

uznały, że samo bycie kobietą we współczesnych warunkach jest dla wielu
problemem, z którym warto się zmierzyć. A jednocześnie musiały uznać, że „bycie

kobietą" nie jest bynajmniej chorobą ani problemem specjalistycznym nadającym się
do jakiegokolwiek „leczenia".

Chociaż pomoc wzajemna nie ma charakteru profesjonalnego, a więc z natury

rzeczy nie opiera się na fachowym znawstwie przedmiotu, jej walory pod pewnymi

względami niekiedy przewyższają korzyści wynikające z pomocy oferowanej przez

specjalistów. Model pomocy wzajemnej - i to zapewne miał na myśli Alvin Toffler- jest
modelem „promocji zdrowia", a nie „promocji choroby". Pomoc uzyskiwana od innych

ludzi nie utrwala etykietki człowieka niezdolnego do samodzielnego funkcjonowania.
Nawet ludziom niezaradnym, pogubionym i cierpiącym dodaje w istocie mocy i

poczucia wartości. W odróżnieniu od pomocy profesjonalnej, wzajemne wspieranie się

i uczenie od siebie nic nie kosztuje. A zatem dostępność i częstotliwość oraz zakres
korzystania z tej pomocy mogą być nieograniczone.


Psychologia wszędzie

Rozważając cele i zadania psychologii, nie wolno pominąć nieterapeutycznych i

nieklinicznych zastosowań tej nauki, jakich mnóstwo obserwujemy dzisiaj niemal na
każdym kroku. Wszechstronność zastosowań psychologii stanowi zapewne główny

powód, dla którego w ostatnich latach o jedno miejsce na studia psychologii ubiega się
od kilkunastu do kilkudziesięciu kandydatów. Można przypuszczać, że młodzież

umiałaby chyba bezbłędnie i interesująco odpowiedzieć na pytanie: „Po co nam

psychologia?"

Z wypowiedzi studentów pierwszego i drugiego roku psychologii na jednej z

uczelni warszawskich, z którymi kiedyś rozmawiałam o ich planach zawodowych,
wynika, że tylko połowę interesuje praca psychoterapeutów. Inni widzieli się w roli

specjalistów w sferze „zarządzania i kierowania zasobami ludzkimi" (jak dziś nazywa

się funkcje działu personalnego w miejscach pracy). Niektórzy pragnęli specjalizować
się we wspomaganiu negocjacji politycznych lub handlowych. Jeszcze inni chcieliby

pracować w reklamie, dziennikarstwie i w ogóle w mediach lub nawet tak odległych
dziedzinach jak projektowanie wnętrz, praca z trudną młodzieżą czy kreowanie

wizerunku publicznego mężów stanu lub artystów.

Do wypełniania tych ról psycholog potrzebuje bardzo różnych elementów

wyposażenia osobistego i profesjonalnego. Ale w każdej z nich psychologia jako

dyscyplina zajmująca się ludzkimi zachowaniami wydaje się niezaprzeczalnie
przydatna.

Weźmy miejsce pracy. W krajach gospodarki rynkowej, a więc również dzisiaj w

Polsce, większe niż kiedykolwiek znaczenie ma - oprócz oprzyrządowania i technologii
- efektywność ludzkiej pracy. Składają się na nią takie cechy, jak dyspozycyjność i

background image

44

elastyczność, czynnik twórczy, pomysłowość, zapał, umiejętność pracy zespołowej, a

nawet poczucie humoru czy odporność na stres i frustrację. Psychologia może pomóc

w kształtowaniu optymalnych warunków dla rozwoju tych cech u pracowników. W
zakładach pracy wprowadza się więc nowe standardy w rodzaju TQM - Total Quality

Management, czyli swoisty regulamin zarządzania „zasobami ludzkimi", obejmujący
dobrą organizację pracy i komunikację międzyludzką, skuteczne środki dyscyplinujące

oraz nieagresywne metody rozwiązywania konfliktów. W sumie chodzi o dobrą

atmosferę i poczucie współodpowiedzialności pracowników za efekty rynkowe ich
przedsiębiorstwa. Szkolenia w tym zakresie prowadzą najczęściej odpowiednio

przygotowani i znający się na rzeczy psychologowie.

Psychologowie również mogą występować w miejscach pracy w roli konsultantów

„systemów wspierania pracowników", zwanych też czasem „opiekuńczymi służbami

pracowniczymi". Na Zachodzie, nawet w krajach nieanglojęzycznych, przyjęła się dla
tych służb amerykańska nazwa EAP - Employee Assistance Programs. Na niektórych

wydziałach psychologii w zachodnich i amerykańskich uczelniach tworzy się ścieżki
specjalizacyjne dla takich konsultantów. Dbają oni z jednej strony o wysokie

umiejętności w kontaktach międzyludzkich, szkoląc kadrę kierowniczą wszystkich

szczebli, a z drugiej strony zajmują się doradztwem psychologicznym (nie terapią!)
wobec pracowników z różnymi problemami osobistymi. Konsultanci EAP, we

współpracy z kadrą zarządzającą, potrafią szybko, dyskretnie i kompetentnie
skierować osoby z problemami rodzinnymi, małżeńskimi lub z zakresu zdrowia

psychicznego do odpowiednich specjalistów poza miejscem pracy. Jeżeli ktoś
nadużywa alkoholu, narkotyków lub leków psychotropowych, trafi do poradni

uzależnień. Jeżeli w domu panuje przemoc lub inny rodzaj nadużyć, ofiarom i

sprawcom zostanie wskazana placówka, która może bezpośrednio interweniować i
pomóc zaprowadzić ład w środowisku rodzinnym. Do zadań konsultanta EAP należy

także pomoc w rozwiązywaniu konfliktów między pracownikami.

Opiekując się stroskanymi lub źle funkcjonującymi pracownikami, konsultant

służby pracowniczej działa na rzecz „zdrowego miejsca pracy" i w tym sensie jest

reprezentantem kierownictwa. Szczęśliwie się składa, że w układzie tym nie ma w
ogóle cynicznego podtekstu, ponieważ ekonomiczne zyski przedsiębiorstwa idą w

parze z jak najlepszą wydajnością pracy, do której zdolni są ludzie wolni od uzależnień
lub innych trapiących ich problemów.

Mówiąc o psychologach w miejscach pracy, warto wspomnieć o zupełnie

niedawnym ich awansie w roli tzw. headhunterów, czyli agentów „polujących" na
różnych specjalistów. Ci współcześni „kadrowi" umieją wyszukać odpowiednich

pracowników na najróżniejsze stanowiska wymagające nie tylko określonych
umiejętności, ale i cech osobowych. Oprócz kryteriów ściśle branżowych stosują oni

środki psychologiczne, a nawet niekiedy parapsychologiczne. Jak niekonwencjonalne

mogą to być metody, ilustruje fakt, iż jednym ze stosowanych przez headhunterów
sposobów kwalifikacji kandydatów do pracy bywa grafologiczna analiza pisma.

Psycholog w szkole to oczywiście rzecz nienowa. Nowe są natomiast

zastosowania niektórych odkryć psychologicznych pogłębiających naszą wiedzę o

czynnikach wpływających na wychowanie, zachowanie się w grupie i uczenie się.

Warto wspomnieć o teorii pozytywnego wzmocnienia, wedle której pobudzają do
większej aktywności oceny pozytywne, a nie negatywne. Innymi słowy, chce się nam

więcej (uczyć, pracować, zmieniać), gdy nas chwalą, a nie gdy nas krytykują. Pewna
młoda osoba, która mniej więcej tyle samo lat chodziła do szkoły w Polsce i w

Ameryce, w jednym zdaniu ujęła zaobserwowaną przez siebie różnicę: „Tu nauczyciel

pyta dotąd, aż złapie na tym, czego uczeń nie wie; tam natomiast dotąd pyta, aż na-
trafi na to, co uczeń wie." Człowiek - dorosły czy mały -jeżeli czuje się dobrze, ma

przeważnie o wiele większą ochotę do robienia rzeczy trudnych niż człowiek
„zdołowany", przestraszony i niezadowolony z siebie. Osoba doceniona wierzy w

siebie, skrytykowana traci wiarę i entuzjazm. Miejsce, do którego lubimy przychodzić,

stymuluje do działania, a miejsce, którego nie lubimy i którego boimy się - zniechęca.
Proste. Tym większa szkoda, że ta od dawna sprawdzona teoria psychologiczna w

background image

45

takim ślimaczym tempie wchodzi do naszych szkół (do wielu w ogóle jeszcze nie

wchodzi).

Uważam, że zbyt wolno wkracza u nas psychologia do sądownictwa. Moglibyśmy

brać przykład z wielu krajów zachodnich, gdzie psychologiczne poradnictwo stanowi

nieodłączną część przygotowawczej fazy w procesach rozwodowych lub dotyczących
sporów i konfliktów rodzinnych. Psycholog powinien też brać udział w mediacji między

przestępcą a ofiarą lub w okolicznościach tragicznych zdarzeń, jako opiekun osób

pokrzywdzonych lub takich, które doznały losowego wstrząsu. W tych rolach
psychologowie już nie dziwią, choć jeszcze nie zawsze są obecni. Natomiast do

rzadkości należy udział psychologów w kształceniu zawodowym prawników różnych
specjalności oraz policjantów i innych funkcjonariuszy zajmujących się pomaganiem

obywatelom w sytuacjach społecznie konfliktowych.

Bywa jednak, że psychologowie są zapraszani przez sędziów, by pomóc im

nauczyć się skuteczniejszej komunikacji podczas rozpraw na sali sądowej, lub przez

adeptów adwokatury, by przećwiczyć zasady dobrego kontaktu z klientem. Z
policjantami pracują między innymi nad metodami efektywnej interwencji w sytuacji

konfliktów rodzinnych wywołanych przez pijanych awanturników. W więzieniach

psychologowie prowadzą szkolenia personelu w takich dziedzinach, jak programy dla
alkoholików, narkomanów, sprawców przemocy kryminalnej i domowej lub zboczeń-

ców seksualnych.

Kolejnym obszarem wykorzystania wiedzy psychologicznej jest reklama, przede

wszystkim handlowa. Jej celem jest wabienie klientów i namawianie na wszelkiego
rodzaju zakupy, zarówno towarów, jak i usług. Psychologia pomaga w tym wypadku

subtelnie oddziaływać na podświadomość ludzi, co ułatwia sprzedawcom

manipulowanie ich wyborami. Kojarzące się miło kształty czy kuszące barwy
opakowań, tworzenie złudzenia niepowtarzalnych okazji (np. codzienne wyprzedaże

pod hasłem „Tylko dziś!") lub ustalanie cen z końcówkami 9 (np. 9,99 zł) - wszystko
to są klasyczne zabiegi manipulacyjne wciągające naiwnych konsumentów w przymus

wydawania pieniędzy.

W reklamie słownej jest natomiast miejsce dla zabawy psycholingwistycznej, co

specjaliści oczywiście skwapliwie wykorzystują. Osobiście zachwycił mnie kiedyś jeden

z przykładów takiej zabawy. W reklamie zachęcano palaczy do osiągania stanów
świadomości nazywanych kusząco parafrazami nazw stanów USA (np. Bawizona,

Koloradość, Spontana). Inny przykład: w pewnej gazecie codziennej autor

wakacyjnego felietonu (zresztą mistrz układania reklam słownych) nadał swemu
cyklowi tytuł „Pawiątka z wakacji". Żartobliwy kalambur może okazać się świetnym

chwytem przyciągającym klientów, w tym wypadku czytelników. Ten sam autor podał
mi kolejny przykład świetnego zastosowania psycholingwistyki w reklamie. Włoską

miętową nalewkę mającą odświeżać i dodawać wigoru nazwano „Brrrranca Menta", co

miało się kojarzyć z uczuciem chłodu („brrrr"), a przy okazji w nazwie użyto nazwiska
producenta, którym był niejaki pan Branca. Kalambur, żart i dowcip w reklamie należą

do chwytów, którym osobiście ulegam najczęściej. Na przykład ostatnio z
przyjemnością kupuję włoską oliwę w butelce przekrzywionej dokładnie tak, jak wieża

w Pizie, mimo że ani smakiem, ani właściwościami oliwa ta nie przewyższa innych

gatunków, za to ceną przewyższa. Cóż, odrobina podatności na chwyty reklamowe nie
zaszkodzi. Dobrze przynajmniej, że niektórym specom od reklam udają się

inteligentne i nie-obraźliwe pomysły. Na pewno autorami są wrażliwi znawcy
psychologii i bystrzy obserwatorzy ludzkich upodobań i reakcji,

W piśmie zawodowym pt. „Doradca Hotelarza" znajduje się stała rubryka

poświęcona psychologicznym aspektom pracy w branży hotelarskiej. Ze sportowcami
pracują nie tylko trenerzy i fizykoterapeuci, lecz również psychologowie, i to im często

przypisuje się tak spektakularne sukcesy, jakie odnosił ostatnio polski skoczek
narciarski. A rola psychologów w polityce? A ich rola w wychowaniu dzieci przez

rodziców? Można by długo wyliczać kolejne profesje i specjalności, służby społeczne i

dziedziny życia, którym przydaje się psychologia lub przynajmniej wybrane jej ele-
menty. Czasem są to nawet zupełnie zaskakujące elementy. Przeczytałam niedawno,

background image

46

że sprzedawczynie w USA szkolone są, aby obsługując klientkę, skłaniały się w jej

stronę, a obsługując klienta, robiły krok do tyłu, tak by to on mógł się przybliżyć. Ma

tu

zastosowanie

psychologiczna

metoda

zwana

„programowaniem

neurolingwistycznym" (po angielsku w skrócie NLP), w tym wypadku nawiązująca do

tego, że kobiety lubią być zdobywane, a mężczyźni lubią zdobywać. Można się z tego
śmiać, ale nie stosowano by tych pomysłów, gdyby ktoś nie sprawdził, że może na nie

wielką skalę, ale jednak pomagają one zwiększać obroty i pomnażać zyski.

W pierwszych miesiącach roku 2001 trwała w radiu i telewizji kampania przeciw

przemocy wobec dziecka w rodzinie. To także bardzo ważny element wychowawczej

roli psychologii, realizowanej w jak najszerszej skali.

Mam nadzieję, że w sumie, na tych stu kilkudziesięciu kartkach książki, czytelnik

znajdzie odpowiedź na tytułowe pytanie „Po co nam psychologia?" Z założenia nie miał

to być ani podręcznik, ani encyklopedia wiedzy psychologicznej. Przyświecał mi raczej
zamiar zaciekawienia czytelników tą nieskończenie bogatą dziedziną wiedzy, dzięki

której nie tylko można lepiej siebie i innych poznać, ale przede wszystkim - nieco już
poznawszy - zacząć skuteczniej i w zgodzie ze sobą realizować swoje cele życiowe i

bardziej harmonijnie układać relacje ze światem.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Woydyło Ewa W zgodzie ze sobą
Sięgaj po więcej I rób karierę w zgodzie ze sobą Malwina Faliszewska fragment
Czestotliwosc serca Jak zyc w zgodzie z samym soba i ze swiatem czeser(1)
Czestotliwosc serca Jak zyc w zgodzie z samym soba i ze swiatem czeser
WEŹ ZE SOBĄ MOJE SERCE. Floryda Dance Band, Teksty piosenek
Ekowioska to wspólnota ludzi mieszkających ze sobą
połącz ze sobą woreczki z takim samym znaczkiem, KOREKCYJNO-KOMPENSACYJNE, ĆW PERCEPCJI WZROKOWEJ
SPOTKANIE Z PRZYJACIÓŁMI pANA jEZUSA WRZESIEŃ 2012, co zabrać SPOTKANIE Z PRZYJACIÓŁMI PJ, NOC W BIB
1.4ciga z ETP, Węgielnica -2 sklejone ze sobą pryzmaty, gdzie jeden wskazuje lewą stronę a drugi pra
Sieci Komputerowe, inf sc w2, Przez sieć komputerową rozumiemy wszystko to, co umożliwia komputerom
Gadanie ze sobą
Chodzimy ze sobą 15-17.02.08, „Chodzimy ze sobą”
Chodzić ze sobą, CIEKAWOSTKI,SWIADECTWA ####################
miłość przyjaźń, Powody chodzenia ze sobą do łóżka, Powody chodzenia ze sobą do łóżka / 16 listopad
Organizacja i zarządzanie-ściąga2, ORGANIZACJA - grupa ludzi którzy współpracują ze sobą, w sposób
Co zabrać ze sobą do szpitala, Dzieci, Ciąża

więcej podobnych podstron