1
Ewa Woydyłło
W zgodzie ze sobą
Człowiek psychicznie zdrowy wie kim jest, czego chce i w jakim kierunku zmierza. Jest
naturalny i spontaniczny i bardzo go obchodzi własne życie. Nie musi za wszelką cenę
wywierać wrażenia na innych, nie musi też nikogo zwalczać, zwodzić ani oszukiwać.
Jest w zgodzie ze sobą.
Prawdziwie zdrowy człowiek zdolny jest do miłości i pracy
Zygmunt Freud
2
Wprowadzenie
Od zarania ludzkości psychologia istnieje jako powszednia i powszechna
praktyka. Jako dyscyplina naukowa nie jest zbyt sędziwa, ma ledwie ponad sto lat.
Taka psychologia zajmuje się ludzkimi zachowaniami. Bada je, poznaje, pomaga
zmieniać i uczy nowych. Zachowaniami, z tego z punktu widzenia, nazywamy nie tylko
nasze postępki i działania, lecz również to, co mówimy (i czego nie mówimy), a także
myśli i uczucia. W sumie ów przedmiot psychologii to bardzo skomplikowana materia,
ale cóż jest bliższe człowiekowi niż jego wnętrze? I dlatego ludzie zajmują się nim od
tak dawna, i to właściwie wszyscy bez wyjątku.
Bo przecież każdy jest na swój sposób obserwatorem i badaczem ludzkich
zachowań. Każdy od czasu do czasu analizuje wypowiedzi innych lub próbuje
odgadnąć ich myśli i przewidzieć zamiary. Inna rzecz, czy zawsze trafnie. Niekiedy
wszakże tak. Zadziwiająca jest u niektórych, wcale nie zawodowych psychologów,
osobliwa intuicja dotycząca postępowania innych osób. Wyczuwają oni, a może na
jakiejś podstawie, ukrytej dla innych, potrafią przewidzieć z niezwykłą trafnością, co
ktoś powie lub zrobi. Mogą się wtedy na daną ewentualność lepiej przygotować, gdy
trzeba, uzbroić, a gdy nie - mniej lub bardziej odsłonić.
Tacy naturalni psychologowie niekoniecznie potrafią wytłumaczyć swój dar, wielu
nigdy się tych rzeczy świadomie nie uczyło, a jeżeli, to nie z książek. Mówimy o nich
po prostu: „Znają się na ludziach." Rzadko dotyczy to osób bardzo młodych, chociaż
niekiedy i to się zdarza. Dar wyczuwania czy rozszyfrowywania innych ludzi bywa
najczęściej sumą obserwacji, doświadczeń, wrażliwości emocjonalnej i pewnej
skłonności do autoanalizy. Dar ten zwykle doskonal i się z wiekiem. Osoby w ten
sposób obdarzone okazują się na ogół skuteczniejsze w swych relacjach z otoczeniem.
Skoro umieją poznać się na ludziach, to otaczają się tymi z wyboru zamiast
przypadkowymi i dlatego rzadziej doznają ciosów i rozczarowań. Są dzięki temu
szczęśliwsze lub przynajmniej spokojniejsze. Można powiedzieć, że pod względem
realizacji celów życiowych i w ogóle jakości życia dar psychologicznej znajomości ludzi
jest nieoceniony. Dodajmy jeszcze, że psychologia to wiedza o zachowaniach w ogóle,
a więc także o własnych. W rezultacie wiedza psychologiczna pomaga wpływać na
postępowanie innych ludzi oraz na własne. Czyż to nie luksus?
3
Wyobraźmy sobie, jak by to było, gdyby ktoś osiągnął absolutną nieomylność w
psychologicznej ocenie ludzi. Wiedziałby bezbłędnie, jak się zachowają w każdej
sytuacji. Umiałby w stu procentach przewidzieć, co zrobią w danych okolicznościach.
Rozumiałby ich motywy i wiedziałby, jak się czują pod wpływem określonych bodźców
i zdarzeń. Wiedziałby, jakie psychologiczne następstwa pozostawiły w danym
człowieku znane mu fakty z przeszłości. Lub odwrotnie, widząc u kogoś jakąś reakcję
lub zachowanie, ów nie omylny psycholog byłby w stanie powiedzieć, skąd się wzięła
owa reakcja, czyli jakie przeżycie lub wrodzone cechy osobowości ją wywołały.
Nie sądzę, by było to naprawdę możliwe. Wizja idealnego psychologa jest nie tyle
nawet całkowicie utopijna, ile wręcz Orwellowska i upiorna. Ktoś taki był by niczym
komputer przetwarzający informacje o przeżyciach, wzruszeniach, uczuciach i
doświadczeniach innych, i to tak przetwarzający, że zawsze by wiedział, co ktoś zrobi,
powie i pomyśli. Jeżeli miałby to być faktycznie idealny psycholog, to umiałby tę swoją
nie zwykłą umiejętność zastosować do wielu ludzi, a nie tylko do jednego wybranego
człowieka. Co więcej, musiałby sam siebie tak dobrze znać i rozumieć, że również we
własnych zachowaniach i reakcjach nic by go nigdy nie zaskoczyło i nie zdziwiło, bo
wszystko by umiał przewidzieć, wytłumaczyć i właściwie zinterpretować. W każdej
sytuacji miałby całkowitą kontrolę i to zarówno nad sobą, jak i nad otoczeniem. W ten
sposób doszliśmy do niemożliwego absurdu. Uspokój my się, nikomu z nas nic takiego
się nie przytrafi.
Idealna wiedza psychologiczna należy do kategorii science fiction. Człowiek jest istotą
zbyt żywą, dynamiczną, nieprzewidywalną i zbyt bogatą wewnątrz nie, by taka fikcja
psychologiczna była bodaj w przybliżeniu możliwa. Tak jak nie jest możliwa jedynie
słuszna interpretacja utworu literackiego czy dzieła sztuki. Absoluty nie istnieją i
koniec.
Możliwa jest jednak wiedza psychologiczna nie w pełni doskonała i cząstkowa.
Taka, która mówi nam o ludziach wiele, ale nie wszystko; która pozwala zrozumieć ich
zachowania głęboko, ale nie zawsze do końca; dzięki której można ludziom pomagać,
ale nie we wszystkich kwestiach oraz w mniej lub bardziej ograniczonym stopniu. Tę
wiedzę warto studiować i zgłębiać. Bo oczywiście w niedoskonały sposób i cząstkowo,
ale pozwala ona jednak nieco lepiej kierować własnym życiem i skuteczniej realizować
życiowe cele.
Psychologii nie sposób zarezerwować dla specjalistów i ograniczyć do studiów
akademickich i bibliotecznych. Jak świat światem, zawsze młode mamy będą pochylać
się nad kołyską, usiłując z uśmiechu lub płaczu dziecka wywnioskować jego
samopoczucie, nastrój, a może osobowość lub przyszły charakter. Zawsze chłopcy
będą patrzeć w oczy dziewczynom z pragnieniem odgadnięcia: „Chce mnie czy nie
chce?" A dziewczyny będą tęsknie patrzeć w obłoki, zastanawiając się bez końca:
„Kocha czy nie kocha?" Dopóki ludzkość istnieje, dopóty będą się ludzie raz po raz
głowić, czemu są smutni, dlaczego im źle, jak pozbyć się strachu, skąd wziąć
przyjaciela i jak spotkać miłość swego życia.
Sprawy uczuć, więzi, intymności, porozumienia, zarówno gdy są naszym
udziałem, jak i wtedy, gdy ich nam brakuje, należą wszystkie do szeroko rozumianej
nauki psychologii. Jest to dzisiaj dyscyplina wielce rozbudowana i złożona. Niektóre jej
działy ocierają się o socjologię, inne o fizjologię, kulturę, etnologię, filozofię,
językoznawstwo, sztukę, jeszcze inne o politykę, zarządzanie, pracę. Szczegółowo
omawia się te powiązania w podręcznikach i pracach naukowych. Im też głównie
poświęcone są uniwersyteckie studia psychologiczne. Psychologia jednak, jak już
powiedzieliśmy, jest nie tylko teoretyczną nauką, lecz również systemem praktycznych
umiejętności składających się na zbiorowe doświadczenie i indywidualną mądrość
życiową ludzi. Doświadczenie to i tę mądrość można i trzeba doskonalić. Warto więc
uprzystępniać wiedzę, dzięki której łatwiej zrozumieć siebie i innych, a przez to łatwiej
znajdować wspólny język i wspólne cele z tymi, na których nam zależy.
Nie podejmuję się jednak odpowiedzieć na wszystkie pytania i nie obiecuję
rozwiązań wszystkich problemów psychologicznych. Osobiście nie przepadam za
poradnikami, chociaż doceniam ich przydatność w rozpędzonym współczesnym życiu,
4
w którym tak niewiele mamy czasu na zadumę, refleksję i spokojne uczenie się
nowych rzeczy. Wielu z nas chce dotrzeć do celu na skróty. Choć podobno jest to
najdłuższa droga od punktu A do punktu B...
Zapraszam więc do niespiesznej i nie usystematyzowanej według akademickich
kanonów rozmowy o psychologii takiej, jaką lubię, rozumiem i uprawiam zawodowo.
Chcę znaleźć taką odpowiedź na tytułowe pytanie: „Po co nam psychologia?", by nam
wszystkim było łatwiej rozpoznać sprawy, obszary i tematy wymagające w naszym
życiu jakiejś zmiany i abyśmy pod koniec lektury byli bardziej niż na początku w
zgodzie ze sobą.
Kim jesteśmy?
O tym, jak wielką wagę przywiązywali do „poznania siebie samego" starożytni,
świadczy napis tej treści na frontonie świątyni Apollina w Delfach. Dwa i pół tysiąca lat
temu szczególnie zachęcał do tego Sokrates, co daje mu w pewnym sensie tytuł
honorowego ojcostwa psychologii. Od jego czasów rozwinęły się liczne systemy owego
poznania. Każdy z nich wnosi coś wartościowego i zwraca uwagę na różne aspekty
ludzkiej psychiki oraz kierowanych przez nią zachowań. Z gąszczu teorii i szkół
wyłania się coraz bardziej spójny, kompletny i sprawdzalny model psychologiczny
człowieka. Oczywiście ta praca poznawcza nigdy nie zostanie całkowicie zakończona.
Wraz z pogłębianiem wiedzy o człowieku rozwija się też on sam. Wszystko więc
pozostaje w ruchu i podlega ustawicznej zmianie. Nie oznacza to jednak, byśmy nie
mogli na moment zatrzymać się i przyjrzeć sobie w taki sposób, aby z takiego modelu
psychologicznego wyniknęło coś pożytecznego również dla każdego z nas. Pytanie
„kim jestem?" może odnosić się do wielu spraw, od charakterystyki fizycznej czy ról
życiowych poczynając, a na wymiarze metafizycznym kończąc.
Pytanie to jest szczególnie interesujące z punktu widzenia tożsamości
psychologicznej, tego, co określa daną osobę jako istotę o sprecyzowanych cechach
psychologicznych. Jeżeli ktoś często kłamie, nazywamy go kłamcą. Jeżeli ktoś zawsze
mówi prawdę, a skłamie tylko raz, to kłamcą raczej nie jest. Podobnie nie jest
pijakiem ktoś, kto upił się tylko raz, ani leniem ten, kto raz nie odrobił lekcji.
Człowiek staje się kimś, czyli uzyskuje określoną tożsamość wówczas, gdy
powtarza określone zachowanie. Ktoś, kto często kłamie, w końcu staje się kłamcą.
Może nim oczywiście przestać być od momentu, gdy przestanie kłamać. Brzmi to tak
prosto i łatwo. Z zachowaniami nie jest jednak tak prosto i łatwo. Rzecz opisana
została między innymi w teorii uczenia się, a polega na tym, że powtarzanie utrwala
dane zachowanie, czyni je coraz łatwiejszym i co więcej, powoduje coraz większą
trudność w przypadku zamiaru powstrzymania go lub zmiany na inne. Czas odgrywa
tu ogromną rolę. Im dłużej coś praktykujemy, tym trudniej z tym zerwać. Reguła ta
dotyczy w równym stopniu kłamstwa i nieodrabiania lekcji co uprawiania sportu,
czytania przed snem, jedzenia, picia, rozmawiania przez telefon, obstawiania koni na
wyścigach, a nawet depresji, użalania się nad sobą i rozpamiętywania uraz.
Sprawę komplikują dwa fakty. Po pierwsze, na tożsamość składają się wszystkie
zachowania - obecne i przeszłe - i po drugie, ludzie posiadają niesamowitą zdolność do
uciekania od przyznania się przed sobą (i innymi) do swych złych nawyków. Ktoś, kto
notorycznie kłamie - nie chcąc nazwać siebie „kłamcą", bo to brzydkie i niemoralne -
może nazywać kłamstwa innymi słowami lub udawać, że są prawdą albo przynajmniej
wmawiać sobie, że jest do kłamstw zmuszony, nie jest więc de facto kłamcą. Sztuczki
umysłu są niekiedy bardzo wyrafinowane i zadziwiające. Gdy tak się dzieje,
komplikuje się sprawa tożsamości człowieka, czyli tego, za kogo dana osoba się
uważa. Powstaje konflikt wewnętrzny pomiędzy tym, kim chciałaby być, a tym, kim
faktycznie jest.
Rozdarcie pomiędzy wizerunkiem siebie udawanym i prawdziwym może trwać
latami. Teoretycznie można nigdy wewnętrznego konfliktu nie rozwiązać. Bywa
jednak, że nagle prawda przebije się przez jakąś szczelinę w pancerzu i człowiek
odważy się przyznać, że jest, powiedzmy, kłamcą. Często w takich momentach, w
desperackim odruchu obronnym, człowiek przybiera następującą postawę: „A więc
5
jestem kłamcą. Taka jest moja natura. Taką mam osobowość." Desperacja każe
powoływać się na przyczyny, za które można nie ponosić odpowiedzialności. Cechy
natury lub osobowości przypisuje się wszak takim niemożliwym do kontrolowania
czynnikom, jak geny czy astrologia. Nie można tej argumentacji odmówić zręczności.
Aż szkoda, że trzeba ją odrzucić. Tak świetnie by wyjaśniała wszystkie ludzkie defekty
i niegodziwości, podobnie zresztą jak zalety i akty wzniosłego człowieczeństwa.
Niestety, tego komfortu nie możemy sobie zapewnić. Przecież kłamca, złodziej,
hazardzista czy pospolity leniuch, wszyscy zapracowali na swą niepochlebną
tożsamość uporczywym powtarzaniem takich, a nie innych zachowań. To, co chcemy
nazywać „naturą", wynika wszak z dokonywanych wcześniej wyborów.
Słowo „wybór" sugeruje tu świadomą decyzję dotyczącą własnego postępowania.
Słusznie niektórzy to kwestionują. Słusznie też uważamy, że zmiana „natury", czyli
utrwalonego sposobu postępowania, jest trudna. Nie jest jednak, jak niektórzy
utrzymują, niemożliwa. Wybory dokonywane w przeszłości nie przesądzają o
wyborach, jakie podejmiemy dziś i jutro. Wiele instytucji opiera się na założeniu
reformowalności ludzkiej „natury", na przykład szkoły specjalne, domy poprawcze,
więzienia, oddziały odwykowe. Wszyscy znamy ludzi, ba, niemal wszyscy należymy do
tych, którzy coś w swych zachowaniach, nawet najbardziej nawykowych lub
nałogowych, zmienili. Przecież zmiana to nic innego, jak wyuczenie się czegoś
nowego, co skutecznie i trwale zastąpi stare. W odniesieniu do zachowań należy to
rozumieć tak, że ktoś zaprzestaje jakiegoś sposobu postępowania i w zamian
postępuje inaczej. Właściwie dopiero wtedy, gdy stoimy przed alternatywą i jesteśmy
w stanie świadomie rozważyć swą decyzję, możemy naprawdę mówić o „wyborze".
Niemniej jednak, wcześniejsze działania nie spadły na nas z nieba, podejmowaliśmy i
realizowaliśmy je sami.
Istotnie bywa tak, że do pewnych działań popychają nas okoliczności, wpływ
silniejszych od nas ludzi oraz pragnienie zaspokojenia natychmiastowych zachcianek.
Stopniowo nabieramy tożsamości określonej przez te działania. One z kolei utrwalają
się jako charakterystyczny dla nas sposób postępowania, co jeszcze bardziej umacnia
daną tożsamość. Gdy na przykład z lęku przed karą lub inną przykrością ktoś coraz
częściej kłamie, to w końcu staje się kłamcą i potem, nawet w sytuacjach, w których
absolutnie nic nie zagraża, osoba ta kłamie dalej. Znalazła się w niewoli swego
przyzwyczajenia.
By dokonywać prawdziwych wyborów, niezbędna jest wolność. Wolność jest
świadomością różnych możliwości działania. Gdy ktoś działa według
odruchów lub przez bierne naśladownictwo albo gdy nie potrafi dostrzec
żadnej alternatywy, nie jest wolny. Chociaż jest to paradoks, bo wszystkim dany
jest potencjał wolności, są ludzie, którzy nigdy go nie odkryją i nie zrealizują. Wolności
nic nie gwarantuje. Nie osiąga się wolności raz na zawsze. Każdy wybór, aby był
prawdziwie wolny, wymaga każdorazowo świadomości alternatyw i rozwagi opartej na
ich ocenie, na przewidywaniu skutków i swoistej „kompatybilności" z własną
tożsamością.
Kim więc jesteśmy? Kim jest ta istota, która o sobie mówi: ja. Jest to
sumaryczna deklaracja świadomości siebie, a więc tych wszystkich ja, którymi kiedyś
byliśmy i już nie jesteśmy, ale też ja aktualnych i tych, które dopiero z nas się
wyłonią. A wyłonią się, podobnie jak ja dotychczasowe, w zależności od tego, jak
będziemy postępować, co będziemy myśleć, mówić i robić. Człowiek, który czyni
dobrze, jest dobrym człowiekiem. I na odwrót, ten, co czyni źle, jest „zło-czyń-cą". Nie
chcę innej definicji. Pójdźmy dalej: ktoś, kto chce i stara się czynić dobrze, a mimo to
czyni źle -dla innych bądź dla samego siebie - jest dla mnie człowiekiem chorym w
sensie psychologicznym.
Nie proponuję mu wszczepiać nowego serca czy nowej duszy, proponuję go
leczyć. Powinnam raczej powiedzieć: proponuję pomoc w wyzdrowieniu i na uczeniu
się czynić dobrze - dla siebie, dla innych, w ogóle - gdy tego pragnie. Dopóki człowiek
żyje, zmiana jest możliwa.
6
Cierpienia psychiczne
Cierpienia psychiczne spotykamy na każdym kroku. Są - i chyba zawsze były -
wszędzie tam, gdzie żyją ludzie. Ból zagnieżdża się w czyjejś duszy, bo ktoś drogi
odszedł, komuś przyszłość wydaje się złowroga, kogoś nagle ogarnia strach, a kogoś
innego zazdrość. Co rano widzę też inne cierpienie: głodu, upokorzenia i trwogi w
oczach rumuńskiego chłopca kaleki, żebrzącego na skrzyżowaniu ulic, którymi
dojeżdżam do pracy. Cierpienie braku nadziei słyszę w słowach „nie warto"
wypowiadanych przez czterdziestoletnią kobietę, którą usiłuję przekonać, by nie
rezygnowała z szukania pracy. Cierpienie pokazują nam każdego dnia w telewizji i
opisują w gazetach, gdzie pełno jest doniesień z wojen, katastrof i zamachów.
Cierpienie psychiczne nazywamy czasem chorobą duszy, bólem istnienia,
nieutulonym żalem. Różne bywają jego odmiany i nie można o wszystkich mówić
naraz. Gdy cierpienie wynika z konkretnej sytuacji, w której ktoś stał się ofiarą
krzywdy, gwałtu, przemocy, nadużycia, poniżenia - to wprawdzie boli, ale ofiara ma
zawsze jakąś furtkę, przez którą może próbować uciec. To są cierpienia uzasadnione.
Bywają jednak cierpienia wrośnięte w głąb duszy, od których nie ma donikąd ucieczki.
Przynajmniej tak się wydaje. Stanowią część własnego ja. Tym cierpieniem samemu
się jest. Ktoś dotknięty nim mógł nawet nie być nigdy przez nikogo zraniony. Może nie
wybuchła przy nim żadna bomba ani nie padł żaden strzał. Ktoś taki nawet nigdy nie
musiał zostać sam w ciemnym pokoju. Dla innych może ów cierpiący być
przysłowiowym dzieckiem szczęścia. Lecz nie jest nim dla siebie. Cierpi z powodów,
których nikt nie odgadnie. Nie chroni go ani dobre zdrowie, ani wielka uroda, ani
bogactwo materialne. Trochę mogą pomóc dobrzy rodzice, ale stuprocentowego
zabezpieczenia przed cierpieniem duszy też nie dają. Udręki psychiczne dotykają
biednych i bogatych, nisko i wysoko urodzonych, zdrowych i chorych, pięknych i
szpetnych. To jeden z paradoksów skomplikowanej psychiki ludzkiej.
Człowiek, który nosi w sobie takie cierpienie, całym sercem go nie chce. Odrzuca
je jako zbędny balast, chce się od niego wyzwolić. Lecz im bardziej się szarpie, tym
cięższy się staje ten balast. Człowiek wciąż myśli o swym niechcianym cierpieniu, a
ono zamiast zmaleć, powiększa się, rozrasta, ogarnia szerzej i drąży głębiej. Zatem
człowiek taki jeszcze bardziej swe cierpienie przemyśliwa i rozpamiętuje, a ono wciąż
bardziej i bardziej pochłania to, co jeszcze w tym człowieku zostało poza cierpieniem.
Tymczasem w rzeczywistości nic i nikt tego cierpienia człowiekowi nie narzuca. Bierze
się ono znikąd albo raczej z siebie samego. Człowiek sam na to duchowe cierpienie
pozwala i mości mu miejsce w swej duszy, sam je podsyca, sam Podtrzymuje.
Cierpiętnik może znajdować się na przykład nad cudownym morzem i spacerować
po jedwabistym piasku; z radia może płynąć „Sonata księżycowa" o słodyczy
uciszającej huragany; obok może być ktoś, kto naprawdę kocha i chce dawać
szczęście; ale to wszystko na nic. Jeżeli ktoś chce cierpieć, będzie cierpieć. Wbrew
logice, rozumowi, realiom życia.
Ktoś powie, że opis ten zbyt surowo traktuje obolałych ludzi, że jest
niesprawiedliwy i okrutny. Wszak zdarzają się wrażliwcy psychiczni, szaleńcy,
samobójcy i autyści, których kondycja może wynikać z jakiegoś defektu w mózgu lub z
innych przyczyn leżących poza ich wpływem. Każe im cierpieć coś, nad czym nie
panują. Na pewno tak. Jednak przyznajmy, że jeżeli nie ma widocznego „powodu" do
cierpienia-jakiejś niekwestionowanej opresji lub krzywdy-to patrząc z zewnątrz można
sceptycznie podchodzić do pewnych cierpień i postrzegać je jako dobrowolny, choć
może pozaświadomy, wybór. Jednak wybór. Bo są cierpiący, ale są też cierpiętnicy.
To prawda, że ci ostatni strasznie nie lubią mówienia im o wyborze. Pragną, aby
im wierzyć i współczuć. Co więcej, uważają swe psychiczne tortury za wyższy gatunek
cierpienia niż pospolity głód, ból fizyczny czy realne zagrożenie życia. Tamto jest
banalną prozą, ich cierpienie wyrafinowaną poezją. Tamci cierpią ciałem, oni duszą.
Głodny przestaje cierpieć, gdy się naje; bity - gdy uniknie ciosu. Chory na duszę zaś
będzie cierpieć niezależnie od wszystkiego.
Chorzy na duszę jesteśmy po trosze my wszyscy. W każdym razie w ciągu życia
wszystkim zdarza się przechodzić przez rozmaite odmiany cierpień psychicznych.
7
Przed chwilą mówiliśmy niezbyt życzliwie: „cierpiętnicy", teraz stwierdzamy, że
dotyczy to niemal każdego. Jak to właściwie jest? Rzecz polega na tym, że sprawa
dotyczy większości, ale w niejednakowym stopniu. Niektórym po prostu zdarza się, że
chwilowo sobie nad czymś tam pocierpią i potem znów wypływają na spokojne wody;
innym zaś ból i niepewność towarzyszą zawsze. Pod względem cierpienia, jak pod
wieloma innymi względami, ludzie się różnią. Na jednym krańcu skali znajdują się
osoby z urodzenia i losu promienne, na drugim krańcu obciążone chroniczną udręką, a
pośrodku jest cała reszta. Stanowi ją ogromna większość nie na tyle cierpiących, by
oszaleć, i nie na tyle wolnych od cierpienia, by ich pogody ducha nic nigdy nie zmąciło.
Każdy człowiek jednak, niezależnie od nasilenia bólu, może być nastawiony albo na
zachowanie status quo, albo - na zmianę.
Psychologię interesują cierpienia duchowe zarówno chwilowe, jak i chroniczne.
Chcemy na ogół poznać naturę cierpienia, ale jeszcze bardziej chcemy pomóc się od
niego uwolnić, przynajmniej częściowo. Czyli tak naprawdę interesuje nas zmiana.
Ponieważ dotyczy drugiego człowieka, pomoc psychologiczna prowadząca do zmiany
stanowi swoistą ingerencję w cudzy świat wewnętrzny. Żeby dusza przestała boleć,
trzeba dostać się w głąb tego bólu, obejrzeć go dokładnie, sprawdzić, co go właściwie
powoduje, i potem szukać sposobów przynoszących ulgę. Do niczyjej duszy nie sposób
dostać się bez woli i udziału cierpiącego. Psychologię zatem musimy uprawiać
wspólnie: terapeuta razem ze swym pacjentem. A właściwie inaczej: psychologię
powinien raczej uprawiać ten, kto potrzebuje pomocy i pragnie zmiany, tyle że pod
czujnym okiem i prowadzony opiekuńczą ręką psychoterapeuty. W tej ogromnej
większości znajdującej się pośrodku skali znajdują się ludzie, których cierpienia są
znośne. Dolegliwe, lecz do wytrzymania. Lub nie do wytrzymania, ale przez
stosunkowo krótką chwilę, a potem już znowu jest dobrze. Tych nawet
psychoterapeuta nie musi prowadzić za rękę. Im może wystarczyć zaduma nad
własnym doświadczeniem lub doświadczeniem innych, od których zechcą się nauczyć
myśleć i postępować po nowemu, tak by mniej cierpieć lub w ogóle od cierpienia się
wyzwolić. Zmiana jest bowiem możliwa pod wpływem różnych czynników. Zmiana bez
niczyjej pomocy również jest możliwa.
Zmiana psychologiczna, a więc uwalnianie się od cierpień duchowych,
może się dokonać - z czyjąś pomocą lub bez niej - ale jedynie z własnym
zaangażowanym udziałem danego człowieka. Choćby terapeuta był nie wiem jak
wybitny czy charyzmatyczny, cierpiąca osoba musi sama wykonać niezbędną pracę. I
to nie tylko w sensie punktualnego przychodzenia na terapię i posłusznego
poddawania się jej procesowi. Kto chce naprawdę uleczyć chorobę swej duszy i
zmniejszyć cierpienie, musi się w to zaangażować czynnie, twórczo i odważnie. Jeżeli
takiej postawie będzie jeszcze towarzyszyć wzięcie na siebie odpowiedzialności za
rezultaty (przy założeniu, że pracujemy z odpowiednim terapeutą), to powodzenie jest
prawie pewne.
Przyjrzyjmy się, o kim tu właściwie mówimy. O piątkowej studentce, która noce
spędza na wyjadaniu wszystkiego z lodówki, by zaraz potem wymuszać wymioty.
Mówimy też o kobiecie, która swą samotność i niezgodę na zmarszczki zapija wódką,
przypłacając to coraz większymi problemami. Mówimy o mężczyźnie, który chce być
dobrym ojcem, ale umie tylko krzyczeć i karać; cierpi więc, gdy syn się od niego
oddala i coraz bardziej go nie znosi. A także o innym mężczyźnie, który od dziecka boi
się porzucenia, więc całą energię przeznacza na kolejne podboje; i cierpi, gdy
uświadamia sobie, że nikogo naprawdę nie kocha. Mówimy o tych z nas, którym
doskwiera nuda i jałowość egzystencji. Gdy nic się nie dzieje, nikt nas nie potrzebuje,
nawet gdy nic nas nie boli, wtedy też czasem odechciewa się żyć. Nachodzą myśli
samobójcze i człowiek zapada się w paraliżującą depresję. Każdemu z nas może się
coś takiego przytrafić. Cierpienie ma nasze własne twarze i nasze życiorysy.
Jeżeli mówię o powszechności cierpień, to nie znaczy, że przypisuję nam,
ludziom, masochistyczną naturę. Wręcz przeciwnie, wierzę, że nie lubimy bólu,
8
smutku, lęku, poczucia odrzucenia. Kiedy kogoś zaczyna boleć ząb, bierze tabletkę,
idzie do dentysty. 1 dobrze robi. Jest to cierpienie nieprzydatne. W bólu zęba nie kryje
się żaden głębszy sens. Ból ten nie może się do niczego przydać. Wyłącznie odbiera,
nie daje nic.
Jest jednak także inny rodzaj bólu, przez który trzeba nauczyć się mądrze
przechodzić. Odróżnianie tych dwóch rodzajów bólu - szkodliwego i pożytecznego -
należy do najważniejszych umiejętności, z ja- kich powinno się nas wszystkich
egzaminować na specjalnej maturze. Zresztą tak w końcu jest, choć oficjalnie
egzaminu z prawdziwej dojrzałości przed żadną komisją nikt nie zdaje. Zawsze się
zastanawiałam, co mają wspólnego z dojrzałością kotangensy lub analiza
romantycznego poematu. Może trochę mają, ale niewiele.
Na pewno znacznie ważniejszą miarą dojrzałości jest zdolność radzenia sobie z
własnym cierpieniem psychicznym. Proszę zauważyć, że nawet nie proponuję, aby
ktoś w ogóle go uniknął. Nie wydaje mi się to realne. Nie sądzę też, by było to w
dużym stopniu zależne od nas. To, że cierpimy, martwimy się, smucimy i przeżywamy
niekiedy bardzo boleśnie nasze koleje losu, jest częścią tego losu. I właśnie dlatego
dość ważne wydaje się wyposażenie nas w odpowiednie sposoby zaradcze. Temu
właśnie między innymi służy psychologia.
Nerwica jako styl życia
Nerwica, nerwicowiec, neurotyk są dziś słowami potocznymi. Rzadko jednak
kryją się za nimi właściwe znaczenia, zgodne z autorskimi definicjami sformułowanymi
na początku XX wieku przez wiedeńskiego psychiatrę Zygmunta Freuda. Jego teorie
wciąż podlegają coraz to nowej interpretacji i reinterpretacji, ale ponieważ zostały
szczegółowo i obszernie opisane przez samego autora (i wielu jego admiratorów oraz
krytyków), nie będziemy ich tu omawiać. Ma on swe zasłużone miejsce w historii
psychologii między innymi dlatego, że dzięki niemu trwale zadomowiły się we
współczesnym języku takie pojęcia, jak właśnie nerwica, psychoza, regresja, ego i
superego, libido, mechanizmy obronne i kompleksy, świadomość i podświadomość,
przeniesienie i przeciw przeniesienie, psychoterapia, psychoanaliza, perwersja, fobia,
natręctwo, uzależnienie, depresja i wiele, wiele innych.
Często powiedzenie o kimś, że jest „neurotyczny" ma charakter epitetu, który
może odnosić się do Płaczliwej nastolatki, wstydliwego młodzieńca, niechętnej do
seksu żony, zestresowanego biznesmena, który wypala dziennie dwie paczki
papierosów. Zasadniczo jednak wyliczone tu przywary nie muszą mieć wiele
wspólnego z faktyczną nerwicą. Prawdziwy neurotyk przedziera się przez życie
zalękniony, przestraszony, nawet przerażony. Boi się ryzyka, wszystkiego, co nieznane
i niepewne, boi się niebezpieczeństw i wszędzie ich wypatruje. Boi się bólu, choroby, a
przede wszystkim tego, że mu się „coś stanie", że „nie wytrzyma".
Lęk jest odmianą cierpienia. Bywa tak przejmujący i obezwładniający, że
człowiek szukając ulgi może odebrać sobie życie. Ale nawet gdy lęk nie osiąga
rozmiarów horroru, człowiek będzie szukać ulgi. Sposoby na zmniejszanie
neurotycznego cierpienia nie zawsze prowadzą do samobójstwa, zwykle jednak
przybierają formy jakiejś samozagłady, autodestrukcji, samo-niszczenia. Właśnie
dlatego uważamy nerwicę za poważne zaburzenie. Nerwicowe objawy - na przykład
pamięć o doznanym dawno urazie czy obsesyjny wstyd przed własną nagością lub
strach przed lataniem samolotami - same przez się nie stanowią większego zagrożenia
dla zdrowia ani życia danej osoby. Zagrożenie stanowią sposoby, jakimi osoba ta stara
się zmniejszyć lub złagodzić subiektywne odczuwanie swego cierpienia. Z
neurotycznych lęków rodzą się niekiedy napięcia prowadzące do takich chorobliwych
strategii obronnych, jak zamraczanie się alkoholem lub otumanianie narkotykami i
lekami psychotropowymi, objadanie się po kryjomu czy onanizowanie się w
publicznych miejscach.
Neurotyk często skłóca się z otoczeniem i sobą samym nie z powodu
neurotycznego lęku, lecz właśnie z powodu różnych obronnych zachowań dających
9
iluzję ucieczki od niego. I nic dziwnego, ludziom trudno zrozumieć czyjąś oczywistą
autodestrukcję. Paradoks nerwicy tkwi w tym, że sposoby mające rzekomo dawać
poczucie bezpieczeństwa działają na dłuższą metę odwrotnie. Coś, co ma zmniejszyć
niepokój, powoduje jeszcze większy niepokój. Jak w klasycznej greckiej tragedii:
dokładnie to, czego neurotyk najbardziej chce uniknąć, w końcu sam na siebie
sprowadza, podejmując iluzoryczne starania oddalenia niebezpieczeństwa.
Powtórzmy, głównym motywem nerwicy są lęki, które każą przed nimi uciekać.
Lęki te są zresztą trudne do określenia. Często człowiek nie wie, czego naprawdę się
boi, i nie potrafi nazwać swego strachu po imieniu. Boi się tak bardzo, że nie może
spokojnie przyjrzeć się i realistycznie ocenić treści swych najgorszych obaw. Zaczyna
więc zachowywać się irracjonalnie. Tak dzieje się z kimś, kto usłyszawszy dziwne
stukanie w silniku auta, zamiast zatrzymać się na pierwszej z brzegu stacji obsługi,
jedzie dalej i wyobraża sobie najgorsze scenariusze dotąd, aż któryś okaże się
prawdziwy. Tak również może być z kimś, kto po całym roku szkolnym w końcu nie
idzie na egzamin, z góry przesądzając, że go nie zda. Lub z kimś, kto boi się zabrać
głos na zebraniu, chociaż ma coś ważnego do powiedzenia, ale ze strachu milczy,
przez co nigdy się nie dowie, czy faktycznie stałoby się to „coś strasznego", czego
mgliście się obawiał.
Neurotyk zanadto się boi, by odważyć się sprawdzić, czego się boi i czy to
istotnie jest obawa uzasadniona. Słowem, czy faktycznie „najgorsze" się sprawdzi-
Zresztą w końcu często się sprawdza, ale bywa tak przeważnie w sytuacjach, w
których sami wpływamy na rezultaty. Niewiara w powodzenie przyczynia się do braku
powodzenia. Przekonanie o nieuchronności klęski przyczynia się do klęski. Co więcej,
gdy klęska nie nadchodzi, neurotyk wierzy w nią jeszcze mocniej i sama ta wiara staje
się substytutem klęski. Dla neurotyka nie są ważne fakty i realia. Ważne są
wewnętrzne przekonania, własne wyobrażenia, irracjonalne obawy. Tacy ludzie
ustawicznie się martwią, chociaż prawdopodobieństwo potwierdzenia się ich obaw
może być znikome. To nic, oni martwią się na wszelki wypadek.
To wielki błąd i marnotrawstwo energii martwić się o rzeczy, co do których nie
mamy pewności. Przeważnie nie możemy zrobić w sprawie naszych przeczuć i
podejrzeń nic konstruktywnego. Nerwicowe lęki wynikają z dziecinnego przekonania,
że świat jest lub co najmniej powinien być uporządkowany, przyjazny i dobry. Nagle
jednak, pod wpływem jakiegoś zdarzenia czy zasłyszanej wiadomości, pojawia się
zwątpienie: otóż być może świat nie jest taki przyjazny, jak by się chciało. Dowodów
potwierdzających ten fakt mamy wokół siebie mnóstwo. Ludzie chorują, i to
najwyraźniej nie za jakąś karę, lecz z powodu bakterii, wirusów i wiadomych lub
niewiadomych przyczyn organicznych; jedni drugim nagminnie wyrządzają przykrości i
krzywdy; niektórzy rodzą się kalekami, inni nimi zostają wskutek najróżniejszych
wypadków; światem wstrząsają huragany, erupcje wulkanów, trzęsienia ziemi,
powodzie, susze, burze i tragedie, do których człowiek sam się przyczynia, jak pożary,
wybuchy gazu, katastrofy lotnicze, kolejowe, okrętowe i samochodowe, nie
wspominając o wojnach, opresji, niewoli, biedzie. Jak ktoś może w ogóle oczekiwać, iż
nic takiego go w życiu nie spotka? Przecież to istny absurd. Zdrowe do tego podejście
każe żyć w miarę ostrożnie, a w sytuacji realnego zagrożenia ratować się możliwie
najlepszymi sposobami. Zaburzone widzenie sugeruje podsycanie nieustającego lęku,
obrażony stosunek do świata, chroniczną podejrzliwość wobec ludzi i wieczne
wsłuchiwanie się w najdrobniejsze sygnały zwiastujące rzekome nieszczęście. Na tym
z grubsza polegają nerwice.
Ważniejsze od tego, co myślimy, jest to, co czujemy. Między jednym i drugim
jest zresztą pewien związek, ale temu poświęcimy uwagę nieco dalej. Tymczasem
spójrzmy na bezpośrednią zależność między emocjami, wzruszeniami, uczuciami a
zachowaniami i czynami. Zagniewana mama podnosi na dziecko głos lub daje klapsa.
Zasmucone dziecko płacze. Zazdrosny mąż robi awanturę. Zakochana dziewczyna
odwzajemnia pieszczotę. Wystraszony człowiek ucieka lub atakuje. I tak dalej. Każda
z tych reakcji mieści się w ramach psychologicznej normy. Można oczywiście za
10
pomocą ćwiczenia charakteru, wychowania i ucywilizowania nauczyć się hamować
„naturalne" odruchy i wtedy ludzie, reagując całkiem adekwatnie i prawidłowo na
różne sytuacje, mogą na przykład zupełnie wyeliminować ze swych zachowań takie
spontaniczne reakcje, jak bicie, przemoc, krzyk, używanie obraźliwych słów czy też, z
drugiej strony, gesty czułości, wylewność, głośny płacz, wielką radość czy nawet
zwykłe ciche łzy. To jednak jest raczej przedmiotem savoir vivre'u i tak zwanej
kindersztuby, no i oczywiście norm obowiązujących w danej kulturze. Psychologia co
najwyżej pomaga poznać i zrozumieć związki między sytuacjami i sposobami
reagowania na nie przez różne osoby.
Od żadnego psychologa nie należy oczekiwać całkowitego rozwiązania problemów
osobistych. Można jednak dzięki czyjejś kompetentnej pomocy bardziej
wnikliwie przyjrzeć się swym problemom. Można skierować uwagę na istotne
sprawy, od których zależy mądrzejszy sposób reagowania. Można spróbować
ulepszyć swój styl życia przez rozpoznanie własnych lęków i nauczenie się
skuteczniej im przeciwstawiać. Aby znaleźć właściwe odpowiedzi, trzeba najpierw
zadać właściwe pytania. Niektóre pytania są mądrzejsze, inne nie tak bardzo.
Ja osobiście za niezbyt przydatne uważam pytanie: „Dlaczego?" „Dlaczego jesteś
zła?" - „Bo nie jest tak, jak chcę." „Dlaczego ci smutno?"-„Bo nie mam przyjaciół."
„Dlaczego tak dużo pijesz?" - „Bo nie chce mi się inaczej żyć, bo lubię być pijany,
mam milion powodów..." Pytanie „dlaczego?" i odpowiedzi na nie dostarczają nam
niezbyt użytecznych informacji. Często wyzwalają racjonalizację i chęć logicznego
uzasadnienia własnej reakcji czy postawy. A w rzeczywistości wcale nie musi tak być.
Znacznie lepszymi pytaniami są: „Co się naprawdę stało?", „Kiedy się stało?", „Jak się
stało?" I dalej: „Czego teraz chcę?" i „Jakie są alternatywy?" Można też stawiać
kwestię następująco: „Mam problem? Jaki konkretnie? Na czym on polega?" I
następnie: „Jak go najlepiej rozwiązać?"
Nerwicowe podejście do życia nie idzie w parze z konstruktywnym działaniem.
Neurotyk pozostający w tym stylu życia zajmuje się swymi problemami, człowiek
zdrowy psychicznie zajmuje się rozwiązywaniem problemów.
Człowiek psychicznie zdrowy
Dziś nerwica jako styl życia występuje dość powszechnie. Moim zdaniem, jest za
to w dużej mierze odpowiedzialna współczesna cywilizacja. Tempo zmian
zachodzących w ostatnim stuleciu, zwłaszcza w dziedzinie techniki, jest tak szybkie, że
na przystosowanie do nowych warunków po prostu nie mamy czasu. Zanim
przyzwyczailiśmy się do roweru, już przesiedliśmy się w samochód. Zanim
opanowaliśmy choroby zakaźne, już medycyna kusi przeszczepami większości
organów. Jeszcze sto lat temu żyliśmy przeciętnie czterdzieści, pięćdziesiąt lat, dziś
ktoś, kto umiera w wieku siedemdziesięciu lat, odchodzi „za młodo".
Czy więc można się dziwić, że tak często gubimy się w labiryncie celów, znaczeń i
wartości, że nie umiemy dopasować do nowych czasów starych wzorców pracy,
rodziny, małżeństwa, wychowywania dzieci, spędzania wolnego czasu? Nie, raczej
można się dziwić, że większości ludzi w końcu jakoś udaje się z tymi wszystkimi
zmianami sobie poradzić i żyć w miarę sensownie. Ceną za nazbyt pospieszne
przystosowanie jest jednak w wielu wypadkach spore odstępstwo od ideału harmonii
psychicznej. Gdzie kto słyszał sto lat temu o „nerwicy szkolnej"? A dziś do wyjątków
zaczynają należeć dobrze przystosowani, spokojni i nie mający problemów uczniowie.
Nie mówiąc o rodzicach i naturalnie o nauczycielach - skoro o szkole mowa. A może
jest tak, że dopiero od Freuda nauczyliśmy się patrzeć na wszystko przez pryzmat
zaburzeń neurotycznych i samo to już wystarcza, by wszędzie dopatrywać się nerwic,
lęków, fobii i natręctw; a my po prostu w pewnym momencie nauczyliśmy się je
rozpoznawać i nazywać. Może faktycznie jest tak, że jeżeli coś nie ma nazwy, to nie
istnieje w naszej świadomości? Jeżeli tak jest, to nerwice i im podobne zaburzenia
nękały ludzkość zawsze, tylko nie były nazwane i można by pomyśleć, że w dawnych
czasach panowała powszechna sielanka, a ludzie pławili się w szczęściu... Z dawnej
literatury, bardziej niż z psychologii, wiemy, że tak nie było.
11
Jednak sądzę, że psychiczne funkcjonowanie człowieka zależy od stopnia i liczby
zewnętrznych zagrożeń w postaci nowych wyzwań, możliwości i wyborów. Psychika
nadmiernie atakowana zbyt silnymi bodźcami będzie bronić się lękiem, oporem i
zaprzeczaniem. Jeżeli nie zapewnimy odpowiednio czułego, mocnego i rozumnego
wsparcia, psychika taka zacznie reagować nieracjonalnie, a nawet często szkodliwie
dla siebie samej. I to właśnie staje się podłożem neurotycznego stylu życia.
Uniemożliwia on pełnię rozwoju osobistego, a neurotyczne lęki i cierpienia pochłaniają
energię, której nie można obrócić na właściwe wykorzystanie zdolności, talentów i
naturalnych możliwości; "r2eciwieństwem zaburzeń neurotycznych jest zdrowie:
Psychiczne, emocjonalne i duchowe. O psychice nerwicowej trochę już powiedzieliśmy,
spróbujmy więc teraz scharakteryzować stan, który można nazwać „zdrowiem".
Przede wszystkim, zdrowy człowiek jest odważny. A skoro nie jest zalękniony,
jest otwarty i może spokojnie zajmować się otaczającym go światem. Nie boi się
nowych sytuacji i potrafi podejmować ryzyko. Nie obawia się podejmowania prób,
wyciąga wnioski ze swych porażek i uczy się na błędach. Gdy mu się coś nie uda, nie
chce od razu zapaść się pod ziemię, tylko raczej zastanawia się, jak następnym razem
uniknąć podobnych kłopotów. Wierzy w siebie i nie wpada łatwo w panikę. Nie boi się
wyrażać swoich uczuć i nie traci nad nimi panowania. Zawczasu dostrzega zagrożenia,
ale ich nie demonizuje ani nie wyolbrzymia, ponieważ wie, że nic automatycznie nie
musi skończyć się katastrofą. Człowiek taki każdą sytuację ocenia realistycznie i jeżeli
się martwi, to nie tym, co mogłoby się zdarzyć, lecz tym, co w danych warunkach jest
najbardziej prawdopodobne.
Człowiek zdrowy emocjonalnie może sobie naturalnie marzyć i mieć pragnienia, ale
zasadniczo jest realistą. Unika myślenia życzeniowego i kieruje się tym, co faktycznie j
e s t, a nie co powinno b y ć. Nie oczekuje cudów i wie, że wszystko ma swoją cenę.
Liczy się z ograniczeniami i rozumie, że skoro i tak nie osiągnie absolutnie
wszystkiego, to lepiej skupić się na tym, co uważa za najważniejsze. Samego siebie
również ocenia realistycznie, nie trwoni więc niepotrzebnie energii na dążenie do
iluzorycznej perfekcji. Umie cieszyć się swymi sukcesami, nawet jeżeli inni ich
specjalnie nie chwalą. W sferze stosunków z otoczeniem zdrowy emocjonalnie człowiek
stara się realizować swoje potrzeby, ale nie nadmiernym kosztem innych. Krótko
mówiąc, człowiek taki nie wykorzystuje ludzi, nie krzywdzi, nie narzuca swojej woli.
Jest zdolny do uczuć miłości, przyjaźni i życzliwości. Potrafi wybaczać sobie i podobnie
umie wybaczać innym. Nie ma poczucia niższości ani wyższości, nikim nie pogardza i
wobec nikogo nie ma z góry uprzedzeń. Jest tolerancyjny, ale na przyjaciół wybiera
sobie tych, z którymi łączy go wspólnota wartości i celów.
Okropny facet? Taki zrównoważony i spokojny, że aż nudny, prawda? Wcale nie,
ale coś w naszej odruchowej niechęci do „faceta zdrowego" jest jednak na rzeczy.
Podejrzewam, że to pewien szczególny typ neurotyków-ekspansywnych i
opiniotwórczych -sam zadbał o ten osobliwy snobizm, aby nie być „normalnym".
Wmówili oni sobie i innym, że lepsza jest tak zwana „artystyczna" dusza niż jakaś tam
zwykła, i ułożyli nawet cały repertuar zaburzonych zachowań, którymi mierzy się - w
każdym razie, oni mierzą -przynależność do wyróżnionej kasty twórczych osobowości.
Jeżeli ktoś ma naprawdę duszę artysty - utrzymują-to musi się spóźniać, wypada mu
nie skończyć studiów, notorycznie używa słowa na k... i gorszych, dużo pije, pali,
narkotyzuje się, nie chodzi do fryzjera 1 dentysty lub wyrabia dziwne rzeczy
całkowicie nie-Przystojne w normalnym „nieartystycznym" świecie. Jest to łatwiejsze
niż praca nad sobą i próby zmian.
Tymczasem zdrowie psychiczne wiąże się z dojrzałością. Można nawet
powiedzieć, że właśnie niedojrzałość i zahamowanie osobistego rozwoju przyda postać
owych nerwic. Nie chodzi tu o obwinia nie kogokolwiek, lecz o uświadomienie, że
ucieczkowe lub „wygodnickie" poprzestawanie na niedobrych nawykach i
zachowaniach destrukcyjnych dla siebie lub innych to nic innego jak szukanie
uzasadnień i usprawiedliwień dla niedojrzałości.
Człowiek psychicznie zharmonizowany akceptuje istnienie związku pomiędzy
przyczynami i skutkami. Wie na przykład, że nie będzie miał pieniędzy, gdy je wyda;
12
że aby zdążyć na czas, musi wyruszyć odpowiednio wcześnie; jeżeli chce schudnąć,
musi mniej jeść i więcej się ruszać. Proste? Owszem, są to sprawy nader oczywiste i
większość z nas o nich „wie", dlatego tym dziwniejsze jest, że tylko dość nieliczni
naprawdę kierują się nimi w życiu.
Człowiek zdrowy na duszy i umyśle dąży do poprawienia tego, co można
poprawić, natomiast sprawy nie podlegające zmianie po prostu akceptuje. Umie
rozróżnić te dwie rzeczy: co warto zmieniać, a czego nie. Nie robi tragedii z tego, że
jest o parę centymetrów niższy, niż by wolał, ani z tego powodu, że co roku przybywa
mu równo rok życia. Zna swoje mocne strony i umie czerpać z nich satysfakcję.
Wobec innych ludzi nie jest ani arogancki, ani zbytnio przepraszający.
Zdrowie psychiczne jest ściśle związane z rozsądną samodyscypliną. W swym
osiąganiu dojrzałości człowiek poznaje wartości i utrwala przekonania o tym, co się
naprawdę liczy i co w ostatecznym rozrachunku jest ważne. Własny system wartości i
zasad jest mocniejszy od konwencjonalnego lub narzucanego przez innych. Człowiek
taki nie musi bez przerwy udowadniać swej niezależności, ale też nie
podporządkowuje się biernie wszystkiemu, co ktoś próbuje mu narzucić. Ma mocny
kręgosłup moralny. Przyjmuje to, co jest dobre dla wszystkich, także dla niego
samego, odrzuca zaś to, co przynosi szkody. Za swoje poglądy i przekonania ponosi
odpowiedzialność. Nie zwala
winy na nikogo za to, jak postępuje, w co wierzy i czym się w życiu kieruje.
Samodyscypliną spełnia ważną rolę w osiąganiu celów i odkładaniu przyjemności
na właściwy czas i warunki. Dzięki dyscyplinie, która stanowi nieodłączny atrybut
zdrowia psychicznego i dojrzałości, człowiek umie oprzeć się nagłym zachciankom.
Potrafi nie ulegać instynktom i impulsom. Mówiąc po prostu, umie poczekać. Dotyczy
to wszystkiego, czy będzie to jedzenie, seks, zabawa czy cokolwiek, czego mu się
nieoczekiwanie „zachce".
Zdrowy psychicznie człowiek potrafi też odłożyć każde zajęcie, jeżeli zajdzie taka
potrzeba. Nie musi wszystkiego skończyć do najdrobniejszych szczegółów, zanim
zajmie się czymś innym. Chodzi o koncentrację, która u dojrzałego człowieka nie
pryska pod byle podmuchem i nie wymaga mozołu, by ją wykrzesać. Może nie tyle
dojrzałość w sensie moralnym i duchowym, ile dyscyplina, będąca zdolnością
podporządkowania swych doraźnych kaprysów ważniejszym długofalowym celom, jest
tu pomocna. Zdrowy człowiek kieruje swoim życiem. Człowiek zdrowy nie Poddaje się
chwilowym nastrojom, lękom czy innym nerwicowym słabościom.
Zdrowy człowiek słucha innych, ale decyzje podejmuje samodzielnie i bierze za
nie odpowiedzialność Nie marudzi i nie narzeka, że musi robić to, co musi Umie
pracować i bawić się. Neurotykowi zaś ciężko skupić się na pracy, a gdy nie pracuje,
dręczy go po. czucie winy. W rezultacie ani jedno, ani drugie nie przynosi mu
zadowolenia. Zdrowy umie jedno i drugie i obydwie rzeczy sprawiają mu przyjemność.
Zdrowy człowiek ma poczucie własnej wartości i szacunek dla siebie. Z godnością
traktuje siebie i otoczenie. Nikogo nie poniża, nie obraża i nikomu nie ujmuje
znaczenia. Nie musi bez przerwy zabiegać o uznanie innych ani udowadniać, że jest
coś wart. Nie wstydzi się swego pochodzenia, rodziców, przekonań ani narodowości
czy rasy.
Zdrowy psychicznie człowiek jest produktywny i
twórczy w dziedzinach, w
których może się zrealizować. Nie zajmuje się uporczywym zdobywaniem
uznania innych, lecz rozwija swe pasje i doskonali talenty. Rozpowszechnił się
romantyczny mit, jakoby największe osiągnięcia ludzkości były dziełem neurotycznych
geniuszy. Nieprawda. Wielu niezaprzeczalnych geniuszy nie ma żadnych
neurotycznych odchyleń. A ci, co je mają, stworzyliby o wiele większe
dzieła, gdyby uwolnili się od swych chorobliwych lęków i obsesji. Można przyznać, że
przez krótką chwilę nerwica może niekiedy pomóc w twórczym procesie, ale w końcu
każde zaburzenie kiepsko rzutuje na życie człowieka, a więc i na jego pracę.
Człowiek zdrowy psychicznie wie, co czuje, i potrafi swe uczucia
wyrażać. Zdolny jest do uczuć silnych i głębokich, czy to będzie miłość, radość,
13
smutek czy gniew. Jest wrażliwy na własne potrzeby i pragnienia, nawet jeżeli nie
wszystkie może zaspokoić. Nie udaje, że jest zadowolony wtedy, gdy nie jest. Gniew i
rozczarowanie potrafi wyrazić od razu, ale na tyle spokojnie, że przy okazji nikogo nie
obraża i nie rani. Nie tłumi ani nie skrywa uraz i dlatego na drugi dzień nie dostaje
nagłej migreny lub rozstroju żołądka. Nie eksploduje też co jakiś czas z powodu
drobiazgu, który staje się przysłowiową kroplą przepełniającą kielich goryczy. Unika
tego dzięki odwadze i gotowości wyrażania swych pretensji z miejsca i wprost. Tak
samo zresztą potrafi wyrażać miłość, uznanie, przyjaźń lub współczucie. Sam wie - i
inni też wiedzą - co się dzieje w jego sercu i duszy.
Gdy pewnego razu spytano Freuda, na czym polega zdrowie psychiczne,
odpowiedział: „Prawdziwie zdrowy człowiek zdolny jest do miłości i pracy."
Człowiek psychicznie zdrowy wie, kim jest, czego chce i w jakim kierunku
zmierza. Jest naturalny i spontaniczny. Nie musi za wszelką cenę wywierać wrażenia
na innych, nie musi też nikogo zwalczać, zwodzić ani oszukiwać. Bardzo go obchodzi
własne życie. Jest w zgodzie ze sobą.
Zmiana
Psychologia nie tylko bada i poznaje prawidłowości ludzkich zachowań, ale
również pomaga niektóre z nich zmieniać. Niemało sporów toczy się o przedmiot
zmiany psychologicznej, czyli o to, co można zmienić, a czego nie. Znawcy utrzymują,
że nie podlegają zmianie takie kategorie psychologiczne, jak osobowość, charakter czy
temperament. Można oczywiście dyskutować, co kto rozumie przez te pojęcia i czy
faktycznie rodzimy się i umieramy z tą samą osobowością, charakterem lub
temperamentem. Zapewne nie będą to sprawy jednakowo oczywiste dla różnych osób.
Ja osobiście nie wierzę w sztywność i niezmienność ludzkich natur. Cała moja praktyka
wskazuje na coś odwrotnego. Wprawdzie nie zupełnie samorzutnie, bo najczęściej
dzięki odpowiedniej psychoterapii, a na pewno dzięki pracy nad sobą, ludzie ze słabym
charakterem mogą stać się mocni. Okazuje się też, że to, co u niektórych uważaliśmy
za brak temperamentu czy siły woli, wynikało z zastraszenia lub zablokowania potrzeb
i pragnień z powodu hamujących przekonań. Wszyscy ludzie, według mnie,
niezaprzeczalnie zmieniają się. A zatem, jeżeli część psychologów upiera się przy
niezmienności pewnych atrybutów ludzkiej psychiki, to trudno. Nie zamierzam
rozstrzygać tej kwestii, wolę raczej szukać możliwości zastosowania psychologii i jej
rozlicznych technik do radzenia sobie z problemami, również tymi, które wiążą się z
rzekomą „naturą".
Z praktycznego punktu widzenia istotne jest to, że możliwa jest zmiana
funkcjonowania - a więc przyjęcie nowych poglądów i nauczenie się nowych zachowań.
Zresztą jesteśmy oswojeni z najróżniejszymi zmianami - na lepsze lub na gorsze -
jakich dokonujemy sami, oraz tymi, jakie obserwujemy u innych ludzi. Czyż to, co
dzieje się z ludźmi w związku z nabywaniem kolejnych umiejętności, nie jest jedną
wielką, nieskończenie złożoną zmianą? Przez całe życie gromadzimy doświadczenia,
które wciąż na nowo zmieniają nasz światopogląd, wiedzę o sobie i innych, a więc
także własny - i niekiedy cudzy - sposób postępowania.
Zdrowie i choroba są przejawami zmian zachodzących w organizmie człowieka.
Najlepsze zdrowie można, jak wiadomo, utracić - czasem zupełnie bez własnego
udziału, a czasem niemalże „na własne życzenie". Ale z drugiej strony, z wielu chorób
można wyzdrowieć, od zaburzeń się uwolnić, z niedobrymi nawykami można zerwać.
Nerwicowy styl życia, jakkolwiek się przejawia i jakkolwiek ogranicza czyjeś
możliwości, również można zmienić. Wiele pozytywnych zmian wprowadzamy
sami, niemal nieświadomie, choć rzadko bez wysiłku. Tak niektórzy w pewnym okresie
życia wyzwalają się z nieśmiałości, ktoś uczy się mówić bez jąkania, a jeszcze ktoś
opanowuje sztukę kierowania zespołem pracowników, chociaż wcześniej takie
wyzwanie w ogóle nie mieściło mu się w głowie. Po zaledwie dwudniowym kursie
14
asertywności pewna uczestniczka, wcześniej chorobliwie potulna i biernie
podporządkowana swemu otoczeniu, po powrocie do domu poczuła się „jak
cesarzowa", co opisała mi w liście. Są to jej własne słowa i nie wiem, jak się losy tej
kobiety dalej układają, ale wierzę, że w swej nowej roli „cesarzowej" mogła się
rozsmakować. Najwyraźniej wystarczyło jej parę dni treningu, aby uwolnić się od
chronicznej uległości. Widać musiała już bardzo dojrzeć do zmiany swej poprzedniej
roli. Zwykle jednak zmiany w naszych zachowaniach są stopniowe, zachodzą powoli,
nawet opornie, i często zanim się nowe utrwalą, jeszcze przez czas jakiś powracają
dawne nawyki.
Weźmy lęk, który tak bardzo potrafi ograniczać nas w realizacji życiowych
przedsięwzięć. Do lęku można się przyzwyczaić - w tym sensie, że czując go umie się
go pokonywać; lub też w innym sensie - że się go czuje i mu ulega, rezygnując z
podejmowania prób i wyzwań czy po prostu spełniania pragnień. Lęk pierwszy można
ująć metaforycznie jako żółte światło na ruchliwym skrzyżowaniu: „Uwaga, przygotuj
się. Może być trudno. Skoncentruj się i zrób wszystko, by osiągnąć swój cel." Lęk jest
wtedy uczuciem konstruktywnym, wzmagającym roztropność potrzebną do
realistycznej oceny sytuacji i przewidzenia ewentualnych trudności po to, aby sobie z
nimi poradzić. Drugi rodzaj lęku jest destrukcyjny. To ten lęk, który – niczym popsute
czerwone światło włączone na stałe - utrudnia działanie, mówiąc nam: „Stop. Ani
kroku dalej. Najlepiej zawróć. Albo po prostu stój w miejscu." Ten drugi lek paraliżuje,
odbiera wiarę we własne siły i w efekcie zniechęca do podejmowania wszelkiego
ryzyka.
Czy można to zmienić? Ależ tak. Tylko nie należy naiwnie oczekiwać, że nagle,
pod wpływem perswazji lub jakichś magicznych zabiegów, przestaniemy odczuwać lęk.
Raczej powinniśmy zmienić stosunek do swego lęku. Trzeba go przyjąć jako sygnał
ostrzegawczy w obliczu ryzyka, ale sygnał ten nie powinien włączać hamulców, lecz
wyczulić ostrożność i uwagę. Tylko tyle. Lęk jest sam przez się niegroźny, groźna jest
rezygnacja z działania.
Co jeszcze można próbować zmieniać w swym psychologicznym autoportrecie?
Wszystko to, co wiąże się z konkretnymi zachowaniami, czyli tym, co myślimy,
mówimy i robimy. Zaraz - ktoś spyta - a co z uczuciami, emocjami, stanami
psychicznymi? Czy one w ogóle nie podlegają zmianom? Odpowiedź na to pytanie nie
jest prosta. Właściwie należałoby powiedzieć, ze uczucia są zawsze spontaniczne i w
tym sensie nie da się ich kontrolować. Ale z drugiej strony, uczucia zalezą od sposobu
myślenia, oczekiwań, stanu ducha oraz dojrzałości człowieka. A zatem, można
powiedzieć, że wpływając na ów sposób myślenia, weryfikując własne oczekiwania,
rozwijając swą duchowość i dojrzałość, jednak możemy wpływać na życie
emocjonalne. Tak więc bezpośrednio uczuciami nie sposób kierować -włączać jedne,
wyłączać inne, kontrolować dowolnie emocje, stany i reakcje psychiczne.
Można jednak sprawić, by życie uczuciowe było bardziej harmonijne, bardziej
pozytywne i w tym sensie zdrowsze. I oczywiście, możliwa jest też sytuacja od-
wrotna: przez nadmierne ambicje, wygórowane oczekiwania, roszczeniowe podejście
do ludzi i świata można swe życie emocjonalne zmienić w piekło.
Uwzględniając tę uwagę o możliwości wpływania nawet na uczucia poprzez
zmianę przekonań, poglądów i interpretacji faktów, można powiedzieć, iż z
psychologicznego punktu widzenia nie ma żadnych ograniczeń uniemożliwiających
zmianę w sferze psychologicznej czegokolwiek, co nam się tylko zamarzy. Można
wręcz postawić tezę, iż niemożność dokonania zmiany wynika z ciężkich zaburzeń i
chorób, że właśnie jednym z kryteriów diagnostycznych depresji klinicznej jest uczucie
smutku i beznadziei, którego nie sposób samemu przeobrazić w uczucie entuzjazmu i
chęci życia. W przypadku klinicznej paranoi choremu ustawicznie towarzyszy dręczący
strach, którego nie uleczymy bez pomocy psychiatry i odpowiednich lekarstw.
Natomiast człowiek zdrowy umysłowo i psychicznie to właśnie ktoś, kto jest w stanie -
nawet gdy chwilowo popadnie w zły stan - zmienić swe zachowania na lepsze, bardziej
15
pozytywne lub lepiej służące realizacji obranych celów, oczywiście dokonując
odpowiednio gruntownych przewartościowań i odpowiednich ćwiczeń. Psychologia
pomaga taką zmianę zapoczątkować, ukierunkować i przeprowadzić.
Zastanawiając się nad zmianą psychologiczną/ warto przyjrzeć się ewentualnym
przeszkodom. Bywa, że ktoś chce „coś" w sobie zmienić, ale nie wie Stanowi to
oczywiście poważną przeszkodę. No bo jak zmieniać cokolwiek, nie wiedząc dokładnie,
o co nam chodzi? Ponadto trzeba rozróżnić rzeczy nadające się do zmiany od nie
podlegających zmianom. Kasia, lat 17, szukała u psychologa porady, gdy pewnego
dnia postanowiła zmienić „wszystko w swoim życiu". Czuła się zagubiona i
nieszczęśliwa. Chciała ,się odnaleźć i uporządkować swoje sprawy w szkole i w domu".
Ustalenie realistycznego planu działania i sformułowanie najważniejszych celów zajęło
Kasi trzy czy cztery długie rozmowy z psychologiem.
Jej mamie też zajęło trochę czasu uświadomienie sobie, że może ewentualnie
zmienić swoje własne postępowanie, i to tylko wtedy, gdy odpowiednio usilnie nad
tym popracuje, natomiast zachowań Kasi - bez jej woli, udziału i zaangażowania-
raczej nie. Mama tymczasem zużywała całą swą energię na wymuszenie zmiany u Kasi
zamiast u siebie. Jako że nie przynosiło to większych rezultatów, i mama, i Kasia
przeżywały głębokie rozczarowanie sobą nawzajem, kłóciły się bez przerwy, aż w
końcu znalazły się na krawędzi bliżej nieokreślonej katastrofy w swej dwuosobowej ro-
dzinie. Dopiero po kilku konsultacjach udało się skłonić obie panie do współpracy, a
każdą z osobna do zajęcia się realizacją takich zmian w swoich zachowaniach, które
mogły pomóc im obu odzyskać spokój.
Albo weźmy wybuchowy temperament kobiety łatwo wpadającej w gniew. Gdy
tylko coś jest nie po jej myśli, natychmiast podnosi głos, nie przebiera w słowach,
krzyczy na męża, córki, koleżanki w pracy, kasjerkę w sklepie, nawet na matkę
staruszkę, dzięki której nawiasem mówiąc, cały dom jako tako funkcjonuje. Po
gwałtownym wybuchu przeważnie czuje się winna, ale z powodu kolejnej frustracji
znów wybij. cha. Czy możliwe jest, że przestanie wpadać w furię i zalewać nią
otoczenie jak żrącym witriolem?
Obawiam się, że problemem tej osoby nie jest jej impulsywny temperament.
Złość i gniew prawie zawsze pokrywają jakieś zranienie, lęk lub wstyd. Gwał-
towne wybuchy złości przy byle okazji są symptomem dawno doznanego,
przeważnie skrywanego głęboko bólu, który przybiera formę obraźliwych
epitetów, gniewnych okrzyków, czasem nawet rękoczynów.
Nie zmienimy tego, czego nie widzimy. Opanowanie gniewnych wybuchów
najlepiej zacząć od przyjrzenia się, co kryje się pod wybuchami furii -jaki ból, jakie
zranienie, może jakaś dawna krzywda? Nietrudno do tego dotrzeć. W przypadku
wspomnianej wyżej kobiety była to bezsilność - przez całe dzieciństwo i młodość -
wobec apodyktycznej i identycznie wybuchowej matki, której wtedy jako całkowicie
podporządkowana córka nie mogła się przeciwstawić ani w żaden sposób przed
matczynym gniewem obronić. Dziś córka odreagowuje uzbieraną przez lata złość w
sposób, który nie łagodzi jej dawnych upokorzeń, a wręcz przeciwnie, przysparza
nowych przykrości.
Inny przykład, również dotyczący impulsywnej agresji w momentach frustracji:
tym razem chodzi o mężczyznę, podobnie terroryzującego otoczenie częstymi
awanturami. Wrzeszczy na żonę, obrzuca wyzwiskami współpracowników, tłucze syna,
ciska przedmiotami. Z tym że na tego pana nikt w dzieciństwie nie krzyczał, wręcz
przeciwnie, otaczała go troskliwa, może nawet nieco nadopiekuńcza atmosfera. Ale już
w dziesiątej minucie rozmowy z psychologiem ów mężczyzna zwierzył się, że jest w
gruncie rzeczy bardzo ze swego życia niezadowolony. Nie o takim małżeństwie marzył,
źle wybrał zawód, pracę ma nieciekawą i nawet wolnego czasu nie spędza tak, jak by
pragnął. Chyba jest najbardziej zły na samego siebie, jednak swą złość najczęściej
kieruje na innych ludzi. „Może daje mi to poczucie mocy, której najwyraźniej zabrakło
mi do pokierowania własnym losem?" - zastanawiał się refleksyjnie już podczas
pierwszej rozmowy z psychologiem.
16
Agresja często maskuje lęk. Na przykład lęk o to, że ludzie nie będą cię
szanować, jeżeli okażesz się ustępliwy, miękki lub słaby. Wtedy, w sytuacji konfliktu,
gdy ktoś chce postawić na swoim, z miejsca wpadasz w złość i za pomocą agresji -
słownej, fizycznej, moralnej - pokonujesz swego wroga. „Wrogiem" przeważnie bywa
żona, matka, brat, ojciec, przyjaciel lub własne dziecko. Dotyczy to osób
przewrażliwionych na punkcie swego autorytetu. Kiedyś ktoś musiał ich tak bardzo nie
doceniać i nie dostrzegać, że aż same zwątpiły w to, czy można uważać je za „ważne"
osoby. A że każdy w głębi duszy chce być dla swych bliskich „ważny", może też
uznania domagać się siłą.
Agresywne zachowanie można zmienić w spokojne i opanowane zarówno w
przypadku tego ostatniego Pana, jak i w opisanych wyżej innych przypadkach.
Psychologia, oczywiście, może w tym pomóc. Zmiana zachowań zależy jednak nie od
psychologa, lecz od każdego z nas. Psycholog ułatwia dotarcie do źródeł , ale do nas i
tylko do nas należy praca nad nauczeniem się bezpiecznych reakcji na frustracje i
konflikty. Samo zrozumienie, skąd biorą się wybuchy agresji niczego nie zmieni.
Konieczny jest trening w dziedzinie reakcji nieagresywnych, w mówieniu
niepodniesionym głosem, w używaniu nieobrażliwych słów, w ustępowaniu czasami
innym, w negocjowaniu rozwiążą wymagających kompromisu i tak dalej.
Ten drugi etap zmiany, nazywany „behawioralnym", który polega na nauczeniu
się nowych zachowań, bywa niedoceniany. Wielu ludzi przypisuje psychologii i
psychologom magiczne działanie, wierząc złudnie, że z chwilą gdy zrozumieją motywy
postępowania, cel psychoterapii zostanie już osiągnięty, Że pożądana zmiana pójdzie
automatycznie w ślad za zrozumieniem problemu. Tymczasem właśnie dopiero od tego
momentu rozpoczyna się wcale nie magiczny, lecz bardzo realny, żmudny i dość
wymierny proces zmiany osobistej.
O tym, że są przeszkody utrudniające zmianę, już wspomnieliśmy. Niewiara w
siebie, obawa przed ryzykiem, lęk przed niepowodzeniem, niepewność własnych
dążeń, przywiązanie do swych słabości i wad, lęk przed nowym, kompleks wyższości i
nadmierna pycha - oto najczęstsze bariery blokujące gotowość do zmiany lub jej
przeprowadzenie. Znalazłszy się w ich pułapce, niektórzy ludzie „wolą" być niezado-
woleni, nawet nieszczęśliwi, byle niczego nie zmieniać.
Bardziej szczegółowo pomówmy o jeszcze jednej poważnej przeszkodzie
utrudniającej zmianę psychologiczną. Wiara w charakterotwórczą rolę znaków zodiaku,
a także w horoskopy i wróżby - jeżeli przekroczy konwencję żartobliwej psychozabawy
i przybierze wagę wyroczni - może, niestety, zatrzymać człowieka w bezruchu,
zahamować jego rozwój psychologiczny i uniemożliwić wszelką zmianę. Stanie się tak
naturalnie w skrajnym przypadku całkowitego podporządkowania rzekomej mowie
gwiazd wyrażanej bądź to przez profesjonalnych astrologów, bądź też przez
żurnalowych wróżbiarzy i chałturników wszelkiej maści masowo oferujących
zodiakalne lub karciane przepowiednie.
Uważam za znamienne, że jako psychoterapeutka mam najwięcej niepowodzeń
zawodowych z osobami, które bardzo silnie przywiązane są do swych zodiakalnych
portretów. „Nie wybaczę nigdy memu ojcu, bo jestem Skorpionem, a Skorpiony, jak
wiadomo, są mściwe i nie zapominają do końca życia" -oznajmił mi w trakcie terapii
pewien pacjent. I co dalej? Jednak po coś do mnie ten człowiek przyszedł. To jemu
jest źle i smutno, że od lat z własnym ojcem nie rozmawia. Jak komuś takiemu
pomóc? On nie ruszy z miejsca. Kamień, głaz, skała. Załóżmy, że ojciec wyciągnąłby
do niego rękę, ale też nic by z tego nie wyszło. Wszak Skorpiony nigdy nie
przebaczają...
Albo weźmy przykład kobiety, która jest Baranem, no i przytrafiło jej się spotkać
na swej drodze Raka. Baran jest przebojowy, odważny, ryzykancki, a Rak odwrotnie.
„Nigdy się nie zgodzimy" -z żalem skarży mi się owa Baranka i właściwie jedynie na
podstawie zodiakalnych bredni zrywa z panem Rakiem i zostaje sama. Nic nie pomogły
moje usilne starania, by z gwiazd sprowadzić tę panią na ziemię i ustalić, co ewentual-
ne w tym Raku było nie tak, jak ona by chciała. Ona była artystką, co Baranom w
końcu często się zdarza,
17
ale, o dziwo, pan Rak też był na swój sposób artysta bo pisał do niej piękne miłosne
listy i lubił malować pejzaże. Niby miał być, jak to Rak, nudnawym domatorem, a
tymczasem został pilotem i w jednym miesiącu nocował w trzech lub czterech
miejscach na świecie. Ale Rak to Rak, a Baran to Baran i z miło zapowiadającego się
romansu, niestety, wyszły nici. Skądinąd wiem, że Rak nadal tęskni do pani Baranki,
ale ona - głucha na logikę i życzliwość przyjaciół, a co gorsza, na głos własnego serca
- pozostaje uparcie wsłuchana w gwiezdne imperatywy. Czyż to nie bezsens, tak siebie
ograbić z możliwości rozwoju i stawania się kimkolwiek się zapragnie?
I wreszcie ostatni, choć bynajmniej nie najbłahszy, rodzaj utrudnień blokujących
wprowadzenie zmiany osobistej. Do zmiany mogą nas zniechęcać inni ludzie. Ktoś
zacznie się wyśmiewać z naszych usiłowań, ktoś inny będzie odradzać zaplanowaną
przez nas zmianę jako odstępstwo od „normy", a jeszcze ktoś inny zechce nam
wmówić, że nam się i tak nie uda. Ludzie mogą też zawstydzać z powodu pójścia do
psychiatry lub psychologa, ponieważ w niektórych środowiskach wciąż panuje dość
prymitywne przekonanie, że człowiek powinien być „twardzielem", co to sam sobie
musi poradzić z wszystkimi problemami. Ci sami ludzie lubią kandydatom do
psychoterapii przyklejać różne niepochlebne etykietki w rodzaju „wariat", „czubek" lub
bodaj „jakiś nienormalny". Źle, oczywiście, jeżeli to skutkuje jako hamulec blokujący
przed poszukiwaniem ewentualnej pomocy. Hamulec ten może być zaiste potężny, bo
działa również u wielu osób jako swoista autocenzura, która powstrzymuje przed
pójściem do poradni lub nawet przed zakupem poradnika psychologicznego w zwykłej
księgarni. Wszystko z obawy, by ktoś nie uznał nas za osobę niezaradną lub
zaburzoną.
Zmiana... Zmiana osobista, psychologiczna-nawet jeżeli już dobrze wiemy, co
chcemy zmienić i jak to osiągnąć -bywa niełatwa. W swych zachowaniach, w podejściu
do różnych spraw i sposobie myślenia o nich, człowiek trochę przypomina „wańkę-
wstańkę", zabawkę, która uparcie powraca do wyjściowego położenia nawet wtedy,
gdy bardzo mocno odchylamy ją w którąś stronę i nawet wtedy, gdy dość długo i moc-
no trzymamy ją w tej odchylonej pozycji. Czym jest to „wyjściowe położenie", skąd się
bierze i co je kształtuje - porozmawiamy w następnym rozdziale.
Ja
Oto rodzi się dziecko. Jedno lekko przychodzi na świat, inne z trudem. Jedno
dziecko dostaje zdrowe i mocne geny, innemu przytrafiają się geny z defektem.
Jednemu od pierwszej minuty na tym świecie wiedzie się dobrze, inne spotykają
krzywdy, cierpienia i trudności.
Dziecko dzieckiem, ale każde ma jeszcze rodziców. Rodzice mogą trafić się
dobrzy, mądrzy i dojrzali albo przynajmniej mogą mieć dostęp do kogoś takiego, u
kogo uzyskają pomoc przy wychowywaniu swego dziecka. Ale może być inaczej.
Rodzice mogą być niedojrzali, niespecjalnie zainteresowani swym dzieckiem ani
rodzicielstwem, no i zupełnie nieprzygotowani do życia w rodzinie.
Jak widzimy, mnóstwo może być wariantów i kombinacji czynników wpływających
na rozwój dziecka, a więc także na rozwój tego, co potem u dorosłego człowieka
nazwiemy „osobowością". W XIX i na początku XX wieku uważano, iż po
ukształtowaniu się w ciągu pierwszych lat życia osobowość zastyga jako mniej więcej
trwały zbiór cech psychologicznych, który nie ulega zmianie do końca życia. Niektóre
słowniki psychologiczne podają definicję osobowości jako systemu motywów
kierujących zachowaniami człowieka jego reakcjami na otoczenie i zachowania innych
ludzi. Takie ujęcie sugeruje również pewną sztywność o systemu: raz niepowtarzalnie
uformowany, trwa wraz z osobą po kres jej życia.
Jednakże nie wszystkie kwestie dotyczące psychologicznego rozwoju człowieka
zostały rozstrzygnięte. Obecnie na przykład toczy się dyskusja nad tym, co i w jakim
stopniu ma większy wpływ na formowanie osobowości: natura czy kultura, ale nikt nie
ma wątpliwości, że znaczenie ma jedno i drugie. Można oczywiście spierać się w
nieskończoność, czy odpowiednim wychowaniem da się zmienić naturę lub czy natura
18
jest w stanie ochronić przed niedostatkami wychowania. Tego sporu jednoznacznie nie
sposób rozstrzygnąć, przede wszystkim dlatego, że ludzi jest tak wielu, każdy człowiek
stanowi niepowtarzalny przypadek, a przy tym liczni z nas stanowią wyjątki po-
twierdzające wszelkie możliwe, również sprzeczne ze sobą, reguły.
Inną kwestią jest pytanie o niezmienność osobowości. Odpowiedzi i argumentacje
zależeć będą od definicji i rozumienia tego pojęcia. Można oczywiście uznać, że
osobowością jest właśnie to, co się nigdy nie zmienia. Co zatem? Na przykład, sposób
reagowania na frustrację. Czy możliwe jest, by choleryk przestał wybuchać, gdy
spotka go coś irytującego? Uważam, ze tak. Jak już wcześniej pisałam, można się
nauczyć hamować wybuchy. Co więcej, można to zrealizować nawet w podeszłym
wieku.
A może jednak jakaś część ja danej osoby, tak jak kolor oczu, nie zmienia się
nigdy? Taka na przykład część, która powstała z uzbieranych we wczesnym okresie
życia przekazów, przeżyć i doświadczeń, jakie potem utrwaliły się w postaci
wyznawanego systemu przekonań, czyli najgłębszych przeświadczeń i poglądów. A
więc taka, która mówi o tożsamości emocjonalnej, moralnej i duchowej danej osoby.
Możliwe. Coś każe mi przyjąć tę koncepcję, bo widocznie jest ona przydatna do
podkreślenia niepowtarzalności jednostki, o której jestem głęboko przekonana.
Przychodzą mi jednak do głowy budujące rezultaty oddziaływań edukacyjnych,
terapeutycznych lub wychowawczych, dzięki którym wcześniejsi kryminaliści, ludzie o
antyspołecznym systemie wartości, odzyskują (lub uzyskują) pełne człowieczeństwo,
wrażliwość moralną i dojrzałą zdolność do odpowiedzialności. Wiem to na podstawie
może nielicznych, ale najzupełniej autentycznych przykładów moich własnych
pacjentów spotkanych na leczeniu odwykowym w trakcie odbywania kary więzienia lub
wkrótce po jej odbyciu. Ci właśnie ludzie wydają mi się żywymi dowodami na
możliwość zmiany osobowości. Z agresywnych brutali i roszczeniowych egocentryków
wielu przeobraziło się w osoby życzliwe światu, godne szacunku i zaufania. Fakt, że
pomogli im w tej przemianie inni ludzie, odpowiednia terapia, edukacja oraz dostępne
systemy wsparcia duchowego, moralnego i społecznego, tylko potwierdza tezę, że
zmiana, choć nie jest łatwa, jest możliwa. Pytanie nasze dotyczyło tego, czy można
zmienić w sobie to, co wydawało się lub wydaje raz na zawsze uformowane. Myślę, że
można.
Z drugiej strony, spotykamy ludzi, którym czas i życie dodały lat, łysin, nowych
kilogramów, kont w banku kalejdoskopu doświadczeń i przeżyć, a oni, jak gdyby nigdy
nic, wciąż pozostają dokładnie tacy sami, jak w czwartej czy siódmej klasie. Te same
reakcje, zachowania, sposób myślenia, postawy i przekonania.
Nieprzypadkowo nasunęło mi się tu skojarzenie z czwartą czy siódmą klasą.
Kiedyś zaobserwowałam fenomen niezmienności pewnych osób właśnie podczas
wspominkowego spotkania kolegów z tej samej klasy. Niektórych uczestników
dotyczyło to z pewnością. Właśnie oni jakby zastygli w rolach kilkunastoletnich
uczennic i uczniów, jakby poza spatynowaną fasadą ich dorosłego wyglądu wciąż
schowany był tamten nastolatek sprzed kilkudziesięciu lat.
Nie chodzi mi o wartościowanie ani ocenę. Skoro nie zmienili się, to dobrze. Albo
niedobrze. Absolutnie nie o to chodzi. Rozważamy kwestię niezmienności lub
zmienności osobowości człowieka. Na razie wiemy, że osobowość może się zmieniać
lub też może się nie zmieniać. Tak przecież w życiu bywa i przykłady obydwu
ewentualności łatwo znaleźć wokół siebie.
Pozostaje do rozstrzygnięcia druga kwestia. Mianowicie, od czego zmiana
osobowości zależy? Czy jest zjawiskiem spontanicznym i niezależnym od człowieka? A
jeżeli byłaby zależna od nas, to czy warto nad własną osobowością pracować, czy
może lepiej zostawić ją w spokoju mówiąc - jak zresztą wielu to czyni: "laki już jestem
i nic na to nie poradzę." I wreszcie, w jakim kierunku należałoby osobowość
kształtować, by miało to sens i przyniosło pożytek?
Zmiana osobowości rzadko bywa samorzutna i spontaniczna. Zwykle
zapoczątkowuje ją przełom lub kryzys. Jeżeli los (przypadek, własna decyzja lub jakiś
splot okoliczności) sprawi, że człowiek zostanie poddany ciężkiej próbie i przejdzie ją
19
w sposób pozytywny, nie załamując się i nie poddając, to wierzę, że wyjdzie z tej
próby z osobowością inną niż poprzednia Właśnie to mam na myśli, mówiąc, iż sama
przez się osobowość się nie zmienia. Ale może się zmienić jeżeli człowiek podejmie
rewolucyjną decyzję i konsekwentnie ją zrealizuje.
Na ogół nie podejmujemy działań, zwłaszcza trudnych, jeżeli nie uznamy, że
obróci się to w końcu na dobre. Nie ma to nic wspólnego z pospolitą interesownością
ani egoizmem, lecz raczej z inteligencją i systemem wartości. Szlachetny, duchowy lub
altruistyczny system wartości może dokonać cudów w podpowiadaniu ludziom
wzniosłych dążeń i dodawaniu natchnienia w drodze ku szczytnym celom. Osobowość
sobka i tchórza może pod wpływem wiary w wielkie idee przeobrazić się w osobowość
ofiarną i bohaterską.
Jest tu jednak pewien problem. System przekonań kształtuje się na ogół bez
udziału woli i raczej bardzo , wcześnie w życiu. Nabywamy go bezwiednie. Jak nauki
higieny osobistej czy upodobań smakowych. To, czym nas karmią mama i tata, powoli
przyjmujemy jako „swoje" i wchłaniamy w postaci głęboko zakorzenionych cech
osobowości. Dlatego sami z siebie nie zaczniemy kwestionować owego systemu dobra
i zła, bo w ciągu pierwszych ważnych lat rozwoju wchodzi on do zestawu naszych
własnych cech, w które nawet nie mamy wglądu. A przecież, by osobowość się
zmieniła trzeba ten głęboko wdrukowany system podważyć i uznać że inny byłby
lepszy. I tego innego zacząć się uczyć.
Do tego właśnie potrzebny jest wstrząs, przełom, kryzys. Osobowość można
bowiem zmienić pod wpływem przeżycia, które nami głęboko poruszy, czy to zadając
ból, czy wzbudzając ogromny lęk, czy wprowadzając w naszą egzystencję jakieś inne
znaczące cierpienie. Tak na przykład dochodzi do zmiany osobowości człowieka
nieodpowiedzialnego, gdy odczuje na własnej skórze bolesne skutki swej samowoli lub
lekceważenia norm. Niezdany egzamin dość skutecznie uczy pracowitości osobę
leniwą. Nieuwagę podczas jazdy łatwo wybiją z głowy konsekwencje, jakimi może się
stać seria stłuczek samochodowych. Od odkładania na ostatnią chwilę skutecznie
odzwyczai kilka kolejnych akcji, które zakończą się nieprzyjęciem zadania z powodu
opóźnienia. Słowem, uczymy się nowych przekonań i postaw, nawyków i stylów postę-
powania nie dlatego, żeśmy tak sobie wydumali, lecz że te nowe cechy osobowości
bardziej się nam opłacają i lepiej nam służą,
U podłoża zmiany osobowości, przynajmniej w tym sensie, o jakim tu
mówimy, znajduje się zmiana najsilniej zakodowanych odruchów myślowych
i zachowań, jakie ułożyły się warstwami w wyniku naturalnego zapisu
genetycznego, wychowania oraz doświadczeń i przeżyć wytwarzających
między innymi reakcje obrona/obierane najczęściej strategie postępowania
itp. Zmienianie tak rozumianej „natury" musi pociągać za sobą wysiłek, a w każdym
razie wypróbowywanie
nowych, więc w pewnym sensie ryzykownych i wymagających odwagi, zachowań. Czyż
nie na tym właśnie polega rozwój? Nikt nie rodzi się dojrzały, rozwój ma to dopiero
umożliwić i doprowadzić do osiągnięcia dojrzałości.
Dodajmy, że takiego pojęcia jak „dojrzałość" nie można klasyfikować w sposób
bezwzględny. Nie jest to określona ilość czegoś, co można zmierzyć i policzyć.
Dojrzałością lepiej nazywać umiejętności po. zwalające względnie skutecznie radzić
sobie z wyzwaniami, jakie niesie los. Dojrzałość może niekiedy pomagać unikać
niektórych problemów. A czasem dzięki dojrzałości kłopoty stają się źródłem
satysfakcji, jeżeli oczywiście zdołamy sobie z nimi poradzić w sposób pozytywny.
Dojrzałość trzeba, jak mięśnie, stale ćwiczyć.
Ale też nie znaczy to, że każdy musi. Mnóstwo ludzi w ogóle nie osiąga
dojrzałości. Funkcjonują na niskim poziomie samoświadomości, nie wnikają w motywy
swego postępowania, kierują się odruchami, a nie przemyślanymi decyzjami. Nie
przeżywają wahań i dylematów. Rzadko zdobywają się na ocenę własnych wyborów.
Właśnie tacy ludzie najczęściej nie zmieniają swych osobowości. Kieruje nimi biologia,
fizjologia i doraźny interes. Myślą krótko i nieperspektywicznie. Czy coś z tego powodu
tracą? Tak, ale nie ma to większego znaczenia, bo raczej nie zdają sobie sprawy z
20
innych możliwości niż te, jakie nasuwa im stagnacja poglądów i nawykowe
postępowanie.
Jeżeli dojrzałością nazwiemy dążenie do jak najlepszego zrealizowania danego
człowiekowi przez „naturę i kulturę" potencjału, to można powiedzieć, iż opisane
osoby nie rozwijają się, gdyż mają zbyt skąpy potencjał. Ich zastygła osobowość
najwidoczniej nie posiada dostatecznej elastyczności i podatności na zmianę. Zatem
nie jest ich „winą", że tkwią w swej niedojrzałości, nie zmieniają poglądów, nie weryfi-
kują systemu wartości i nie doskonalą swego charakteru Ten, który mają, służy im w
ramach ich potrzeb i celów tak dobrze, że w ogóle do głowy im nie przychodzi, aby
cokolwiek zmieniać. Nie zmieniają więc.
Inni
Zdecydowanie częściej niż siebie samych pragniemy zmieniać innych. W końcu to
inni nas najczęściej denerwują lub ranią, a jeżeli do własnych przykrości sami się w
jakimś stopniu przyczyniamy, to przeważnie tego nie dostrzegamy. Przed przykrymi
odkryciami dotyczącymi własnej osoby chronią nas wrodzone mechanizmy obronne.
Choć techniczny termin „mechanizmy" nie pasuje zbytnio do takiej żywej i ludzkiej
nauki, jaką jest psychologia, to znajduje on w tym wypadku pewne uzasadnienie.
Faktycznie, owe mechanizmy - czyli reakcje i sposoby obronne, w jakie natura
wyposażyła umysł człowieka - trafnie kojarzą się z działaniem maszyny lub automatu.
Obrona przed przyjęciem do wiadomości przykrej obserwacji na własny temat odbywa
się mechanicznie, bez zastanowienia i najczęściej bez świadomości, że w ogóle zostało
uruchomione jakieś obronne myślenie.
Poznanie siebie, a więc i ewentualne zmienianie własnej osoby, wiąże się
nierozerwalnie z przełamaniem bariery obronnej, nie pozwalającej zobaczyć siebie
prawdziwego. Dopóki bowiem nie zobaczymy i nie przyznamy, co naprawdę robimy i
jak się zachowujemy, co przy tym naprawdę myślimy i co czujemy, dopóty o żadnej
zamierzonej zmianie nie będzie mogło być mowy. Ale o nas samych nieco dalej. Na
razie mówmy o zmienianiu innych lub raczej o usiłowaniu wpłynięcia na innych aby
zmienili się tak, jak nam się wydaje, że powinni.
Na ogół wierzymy, że życie - nie tylko zresztą nasze własne - byłoby lepsze i
radośniejsze, gdyby tylko ludzie zechcieli się odpowiednio zmienić. Jean-Paul Sartre
powiedział: „Piekło to są Inni", i zapewne miał między innymi na myśli dramaty i
zmagania, jakie wielu z nas przeżywa, usiłując innym ludziom coś narzucić. Pragnąc
czyjejś zmiany, zwykle myślimy o konkretnych zachowaniach („żeby on przestał - lub
zaczął- robić to czy tamto") lub nieco bardziej ogólnikowo („żeby był inny, niż jest").
Zauważmy, że lepiej formułować „zamówienia" na czyjąś zmianę konkretnie, a
nie ogólnikowo. To proste, nam bowiem również łatwiej podejmować działania
konkretne i określone, a nie ogólne i niejasne. A to, co dotyczy nas samych, zwykle
odnosi się także do innych ludzi. Podobna zasada znajduje również zastosowanie w
odniesieniu do sposobu wyrażania owych „zamówień" na czyjąś zmianę. Czego nie lu-
bimy my sami, na ogół nie lubią też inni. A więc ostro wypowiedziany rozkaz lub
żądanie wywoła najczęściej odruch buntu i przekory - u nas oraz u innych -natomiast
prośba, zwłaszcza wyrażona w niezagrażający sposób, ma szansę zostać
uwzględniona. A zatem prośba jako sposób wpływania na innych ludzi wydaje się
skuteczniejsza od rozkazu. Nie tylko dostatecznie wyraźnie komunikuje, o jaką zmianę
u danej osoby chodzi, ale stanowiąc coś w rodzaju zachęty do współpracy, pozwala tej
osobie zachować godność wynikającą z możliwości dokonania własnego wyboru. Gdy
córka mówi: „Mamo, proszę nie podnoś głosu" matce łatwiej powiedzieć:
„Przepraszam", i kontynuować, już spokojniejszym głosem, to, co chciała córce
powiedzieć. Zareagowanie krzykiem na krzyk podnosi temperaturę sporu i zwykle
prowadzi do jego zaostrzenia,
Innym rodzajem prośby może być poskarżenie się że coś nas szczególnie rani lub
razi, że mamy z tym problem, którego bez pomocy tego, kto nas rani lub denerwuje,
nie możemy w żaden sposób rozwiązać. Zwracamy się więc wprost do tej osoby po
pomoc. Niech nam doradzi, co mamy zrobić, aby ten „nasz" problem przestał nam
21
dokuczać. Cały czas pamiętajmy, że ów problem to właśnie jakieś zachowanie naszego
rozmówcy. Zaletą takiego podejścia jest uniknięcie krytyki i oceniania drugiej osoby;
jest to sposób niezagrażający, ponieważ nie obwiniamy i nie oskarżamy. Wręcz
przeciwnie, formułujemy zarzut jako własny problem wymagający pomocy. A więc w
gruncie rzeczy „krytykujemy" siebie samych, a nie tę drugą osobę. Mówimy wszak:
„JA mam problem. JA nie mogę sobie poradzić. JA się złoszczę, gdy ty przerywasz mi
w pół zdania albo za moment okazuje się, że nie wiesz, o czym w ogóle mówiłam." A
następnie niczego nie żądamy, tylko zwracamy się o radę i pomoc, tak jak prosi się
kogoś, do kogo mamy zaufanie. Mówimy po prostu: „Poradź mi, co mam zrobić, aby
nie czuć się przez ciebie lekceważona, gdy okazujesz niecierpliwość i nie słuchasz, co
mówię."
W tej metodzie istnieje jednak pewna pułapka. Prosząc jakąś osobę, która
wyrządza mi przykrość, aby pomogła mi w wyeliminowaniu w przyszłości podobnych
sytuacji, mogę dowiedzieć się czegoś o sobie. Musze przygotować się na to, że
wiadomość ta nie musi być pochlebna. W powyższym przykładzie mogę usłyszeć:
„Łatwiej byłoby mi ciebie słuchać, gdybyś mówiła zwięźle i na temat. Wtedy nie będę
ci przerywać Obiecuję." Od tego momentu widać wyraźnie, że zmiana w zachowaniach
mojego partnera wiąże się ściśle ze zmianą moich własnych zachowań. Mój partner
przestanie mi przerywać, jeżeli nauczę się mówić na temat, bez dywagacji,
drobiazgowych
szczegółów
i uciekania w odległe dygresje. Jeżeli faktycznie taki będzie wynik tej z początku
konfliktowej sytuacji, to końcowa korzyść - zresztą obustronna - będzie nie
zaprzeczalna. Nie muszę dodawać, że w życiu tak bywa najczęściej. Jakoś tak się
dzieje, że nierzadko sami przyczyniamy się do sytuacji powodujących najrozmaitsze
osobiste spory i zadrażnienia.
Bywa jednak i tak, że ludzie wyrządzają przykrości i sprawiają zawód po prostu
dlatego, że nie dbają o dobro innych. Dzieci brudzą się i bałaganią, mężczyźni bywają
wulgarni lub agresywni, kobiety małostkowe, nieszczere lub manipulacyjne; wszyscy
po trochu bywamy egoistami, nieczułymi na cudze potrzeby, nawet na potrzeby
najbliższych. Konflikty są więc nieuniknione. Od nas zależy, jak je będziemy rozwią-
zywać, czy posłużymy się mniej czy bardziej skutecznymi sposobami.
Weźmy na przykład notorycznie niepunktualnego narzeczonego. Dziewczyna
najpierw jakoś to znosi, ale po pewnym czasie już ma dosyć. Może próbować radzić
sobie z tym rozmaicie: po kolejnym spóźnień urządzić awanturę w kawiarni lub pod
kinem, zacząć knuć wyrafinowaną zemstę, obgadywać narzeczone go przed
koleżankami, zażądać punktualności pod karą zerwania, zacząć spóźniać się samej,
wreszcie może nic nie robić, tylko biernie dostosować się do spóźnialskiego faceta.
Można jednak spróbować opisanego wyżej sposobu polegającego na poproszeniu o
radę samego sprawcę problemu. Wyobraźmy sobie, co by narzeczony poradził, gdyby
dziewczyna pożaliła mu się w ten sposób: „Słuchaj, smutno mi tak stać i marznąć
czekając pod kinem długo po umówionej godzinie" albo: „Zła jestem, bo ja
przerwałam ważne sprawy, aby zdążyć na randkę, a potem przez godzinę siedziałam
sama w kawiarni i nudziłam się w obcym tłumie." Jeżeli byłby to normalny facet, to
chyba by do niego dotarło, co jego spóźnienia powodują dla wybranki. Wnosząc ze
sposobu postawienia sprawy, pojąłby, że nie chodzi jej o ambicje, kontrolę, narzucanie
swojej woli, zmuszanie go do czegokolwiek, pogwałcanie jego osobowości, okazanie
mu władzy nad nim ani o żadną taką rzecz, która mogłaby mu zagrozić naruszeniem
jego praw czy integralności. W prośbie o pomoc nie ma ataku, nie ma nawet krytyki.
Jeden narzeczony mógłby poprosić o wybaczenie, a potem już zawsze przychodzić
punktualnie. Inny mógłby zadumać się i uznać, że punktualność jest dla niego za
trudna, więc zaproponowałby błyskawiczny ślub, żeby już skończyć z tymi randkami
na mieście. Jeszcze inny (a znam osobiście taki przypadek) przekonywałby, że
punktualność ogranicza i zubaża, więc może niech partnerka przestanie tak
pryncypialnie trzymać
zegarka i wtedy jego spóźnienia nie będą tak bar- dokuczliwe. W końcu nauczył ją, że
na spotkania kawiarni chodzi na wszelki wypadek z ciekawą książką, a w kinie ma
22
zawsze długopis, żeby na bilecie napisać jego imię i zostawić bileterce, jeśli jeszcze go
nie ma pięć minut przed seansem.
W tym przypadku tak się więc stało, że pierwotny zamiar, by nauczyć mężczyznę
punktualności, bo strasznie tę kobietę jej brak u niego denerwował, zakończył się
zupełnie inną zmianą. Nie dotyczącą jego, lecz jej. Paradoksalnie, wyszła na tym
jeszcze lepiej. Okazało się bowiem, że jej niegdysiejsze czepianie się niepunktualności
i własne perfekcyjne dążenie do jej przestrzegania dzisiaj ją samą śmieszy. Ponadto,
przestali ją denerwować i inni spóźnialscy. Po prostu, nauczyła się spokojnie uwalniać
od nadmiernie dotkliwych skutków cudzych spóźnień. Jeżeli za długo na kogoś czeka,
zostawia kartkę i wychodzi. Sama też nie staje na głowie, żeby gdzieś zdążyć, bo
kwadrans w jedną czy drugą stronę nie ma tak naprawdę większego znaczenia. Czuje
się dziś, jakby rozpięła ciasny gorset, jakby wyszła na wolność ze sztywnych żelaznych
dybów. Dla ścisłości dodam, że nadal posługuje się zegarkiem, planuje swoje zajęcia,
umawia się z ludźmi i nawet w większości przypadków wszystko odbywa się zgodnie z
umową. Zmieniło się jedno: sporadyczne spóźnienia - jej samej lub czyjeś - w ogóle
jej nie przeszkadzają. Ten przykład pokazuje, jak wysłuchane bliskich może korzystnie
wpłynąć na kształtowane samej siebie.
Powtórzmy raz jeszcze, w stosunkach międzyludzkich - inaczej niż w armii -
skuteczniejsza jest prośba niż rozkaz. Lepiej zwracać uwagę na konkretne ? chowanie,
a nie krytykować człowieka jako takiego. Nie należy krytyki uogólniać, a więc nie
mówmy: b ty zawsze" lub „bo ty nigdy", lecz raczej odwołujemy się do aktualnego
zdarzenia, stanowiącego przedmą! niezadowolenia lub dezaprobaty. Uogólnianie w
krytycznych ocenach działa pesymistycznie i demobilizująco, a więc utrudnia zmianę,
zamiast ją ułatwiać i do niej zachęcać. No bo jeżeli ktoś jest jakiś zawsze lub nie jest
jakiś nigdy, to sprawa jest z założenia beznadziejna. „Zawsze" i „nigdy" wykluczają
możliwość, że stanie się inaczej, jeśli „zawsze", to zawsze, jeśli „nigdy", to nigdy.
Żeby nie sprowokować drugiej osoby do odwetu czy kontrataku, dobrze
jest formułować krytyczne uwagi mówiąc raczej o sobie, a nie o niej. To chyba
jest najtrudniejsza umiejętność. Wymaga bardzo dobrego kontaktu z własnymi
uczuciami, rozpoznawania ich i panowania nad nimi w sytuacjach wzburzenia emo-
cjonalnego. Psychologowie i terapeuci muszą swym pacjentom i klientom ustawicznie
przypominać, iż zmiana osobista jest naprawdę osobista. Zmienia się każdy sam. Sam
musi wybrać, co warto zmienić, i sam musi tę zmianę zrealizować. Inni ludzie mogą co
najwyżej wskazywać kierunki zalecanych zmian i pomagać w ich skutecznej realizacji.
Ludzie mogą więc mobilizować, przypominać, nagradzać lub karać, ale nie mogą za
nikogo się zmienić. Ważne jest, aby „wychowując" innych, nie antagonizować ich, lecz
umiejętnie zachęcać do współpracy.
Nasze relacje
Poprzedni rozdział poświęcony był sposobom ułatwiania zmian, do jakich chcemy
skłonić osoby w naszym otoczeniu. Można je z powodzeniem stosować wobec różnych
ludzi, także w miejscu pracy. Stosunki służbowe bywają jednak często hierarchiczne i
obwarowane regułami odniesienia pomiędzy poszczególnymi pracownikami, toteż
niewiele zostaje miejsca na relacje „miękkie" i niekontrolowane. Dlatego weźmy tu
raczej pod uwagę stosunki rodzinne i osobiste.
W sferze relacji między ludźmi może zachodzić kilka, nazwijmy to, konfiguracji.
Można wywyższać się nad innych lub innych postrzegać jako lepszych od siebie,
można zarówno innych, jak i siebie, oceniać negatywnie, można wreszcie zarówno
innych, jak i siebie, oceniać pozytywnie. Te cztery konfiguracje opisał pod koniec lat
sześćdziesiątych w książce pt. „Ja jestem OK, ty jesteś OK" psychiatra amerykański,
Thomas A- Harris, dowodząc, że ostatni wariant relacji jest najkorzystniejszy. Słowem,
najlepiej samemu czuć się w Porządku i innym też tego nie odmawiać. Sądzę, że nie
sposób się z Harrisem nie zgodzić.
Spróbujmy to uzasadnić. W wariancie pierwszym. Ja jestem OK, a ty nie jesteś
OK", przekonanie o własnej wyższości nad innymi powoduje krytycyzm, poczucie
23
władzy i przypisywanie sobie szczególnych uprawnień do pouczania i wymagań wobec
ludzi. Wskutek takiej postawy człowiek wyobcowuje się i zostaje w końcu bardzo
samotny. Ma poczucie, że nikt mu nie dorównuje, a gdy sam znajdzie się w potrzebie,
odrzuca pomoc i wsparcie innych, bo skoro inni są gorsi i głupsi, to musimy borykać
się z problemami samotnie. W końcu jest źle i smutno.
Drugi wariant, uznający wyższość innych (Ja nie jestem OK, ty jesteś OK"), też
nie rokuje nic dobrego. Relacje są nierówne, grożą więc również samotnością, gdyż w
poczuciu małej wartości człowiekowi brak odwagi, by wyciągać rękę do ludzi, i nie
dowierza on, by ktokolwiek chciał się z nim zaprzyjaźnić lub go pokochać, nie mówiąc
już o tym, by chciał się zmienić dla kogoś „gorszego". Również jest źle i smutno.
Trzeci wariant (Ja nie jestem OK i ty też nie jesteś OK") to coś w rodzaju
ustawicznego niezadowolenia z siebie i z wszystkich dookoła. Przekonanie, które do
niego prowadzi, rozwija się często na podłożu zawiedzionego idealizmu. Jego treścią
mogło być złudne oczekiwanie, że ludzie są bez wad i nie popełniają błędów. Aż tu
nagle raz i drugi musiało okazać się inaczej - więc katastrofa, przeskok z jednej
skrajności w drugą. Skutkiem tego jest ciągła podejrzliwość i nieufność, brak wiary w
innych i w siebie, skłonność do pesymizmu i czarnowidztwa. Postawie takiej towarzy-
szy niewiara w szczęście, wycofywanie się z bliskich relacji, niezdolność do przyjaźni i
miłości. Skutkiem jest przekonanie, że „nic się i tak nie zmieni". A skoro wszystko jest
gorsze, niż powinno być, to nic dziwnego, że robi się źle i smutno.
Zostaje jeszcze ostatnia możliwość: Ja jestem OK i ty jesteś OK." Polega ona na
pozytywnej akceptacji siebie, swego charakteru i swych możliwości oraz na podobnej
akceptacji innych ludzi. W tej konfiguracji człowiek docenia swoją wartość i nie
odmawia wartości innym. Wierzy ponadto, że ma coś do dania ludziom oraz że oni
mają coś do dania jemu. Skoro i on, i inni mają „coś do dania", można sobie pozwolić
na bliskie relacje oparte na wymianie świadczeń, głównie emocjonalnych.
W ostatnim wariancie, jeżeli zdarzy się nawet, że zrobi się źle i smutno, to można
wspólnie z innymi ten stan zmienić. Przede wszystkim dlatego, że nikt nie jest skazany
wyłącznie na siebie, ludzie są zdolni do pomocy i można się o to do nich zwracać. W
stosunkach z ludźmi panuje ufność zachęcająca do podejmowania prób zmiany. Mamy
więc do czynienia z najlepszymi warunkami do wpływania na to, by inni zmieniali
zachowania, które się nam nie podobają, a także by wpływali na nas w podobny
sposób: abyśmy to my zmieniali nasze cechy lub nawyki, które są dla otoczenia
szkodliwe lub drażniące.
Chociaż przedstawienie złożonych stosunków między ludźmi w ujęciu Harrisa
może wydawać się uproszczone i schematyczne, wydaje mi się, że pozwala zobaczyć
zależności między tym, co sądzimy o sobie i innych ludziach, a możliwością wpływania
na zmianę zarówno własnych, jak i czyichś zachowań. Dodajmy, że cztery typy
relacji opisane przez Harrisa mogą określać stosunki jakiejś osoby z innymi
ludźmi w sensie ogólnym lub charakteryzować jej stosunki osobiste z kimś
konkretnym.
Dla przykładu, żona wobec męża może żywić prze konanie: „Ja nie jestem OK, a
ty jesteś OK", wobec dzieci zaś odwrotne, czyli: „Ja jestem OK, a wy nie" co więcej, ta
sama kobieta może, na przykład wobec swojej siostry, zajmować pozycję wynikającą z
przekonania: „Ja jestem OK i ty też jesteś OK", a wobec swojej grupy zawodowej
(jest, powiedzmy, nauczycielką) może przyjmować postawę: Ja nie jestem OK i wy też
nie". Te różne przekonania warunkujące rodzaj relacji tej kobiety z otaczającymi ją
ludźmi mogą występować równocześnie.
Myślę, że bywa tak bardzo często. Brak poczucia wartości w pewnych kontaktach
staramy się zrekompensować w innych. Nieświadomie możemy nawet szukać takich
relacji, w których „nadrobimy" deficyty, zwłaszcza emocjonalne, doznawane w innych
związkach. To normalne, to też jest przejawem psychologicznej samoobrony i
wynikiem działania mechanizmów obronnych. Ich zadaniem jest bowiem ochrona
chwiejnego poczucia wartości, potwierdzanie potrzeby znaczenia i sensu własnej
24
egzystencji oraz zapewnianie w pewien sposób poczucia bezpieczeństwa w nie zawsze
przyjaznym świecie.
Nawiązując do wcześniejszych rozważań o osobowości i szansach na zmianę,
warto zaznaczyć, iż to, jak odnosimy się do siebie i innych ludzi, czyli jaki wariant z
klasyfikacji Harrisa przyjmujemy w poszczególnych relacjach, również można zmienić.
Można przyjrzeć się swym relacjom, przeanalizować swe przekonania i zachowania, a
następnie wybrać takie, które uznamy za najkorzystniejsze z punktu widzenia
zamierzonych celów. Od razu podkreślę, że tytułowy model stosunków opisanych
przez Harrisa („Ja jestem OK i ty jesteś OK") wydaje się najbardziej dojrzały i oparty
na uznaniu jednakowej godności każdego, a więc zapewne najkorzystniejszy. Nie
oznacza to jednak, że w życiu każdego z nas, na różnych etapach rozwoju i w różnych
okolicznościach, nie dojdą do głosu jakieś inne, mniej dojrzałe i mniej korzystne
postawy. Wtedy jednak dobrze jest zechcieć i umieć to zobaczyć. Najgorszą rzeczą
w psychologicznym funkcjonowaniu człowieka jest bowiem automatyzm,
brak refleksji i paraliżująca obawa przed weryfikacją. W imię własnego zdrowia
psychicznego i własnego rozwoju nie bójmy się sobie przyglądać. Nie martwmy się
też, jeżeli znajdziemy jakiś defekt. Cała ta książka ma, prawdę mówiąc, jeden
cel: pomóc uwierzyć w możliwość zmiany. A trudno cokolwiek zmieniać, jeżeli nie
wiedzielibyśmy co lub po co.
Jeżeli chodzi o relacje z ludźmi, to na powyższe pytania można odpowiedzieć
dość łatwo w sensie ogólnym. CO zmieniać? Naturalnie to, co przeszkadza czuć się
bezpiecznie pod względem fizycznym, psychicznym, emocjonalnym i duchowym,
zarówno nam samym, jak i tej „drugiej stronie", czyli ludziom, z którymi w owych
relacjach pozostajemy. Poczucie bezpieczeństwa jest warunkiem koniecznym, aby
relacje między ludźmi trwały i rozwijały się. Bez poczucia bezpieczeństwa nawet
zwykła znajomość staje się ciężarem i zagrożeniem; brak tego poczucia jeszcze bar
dziej destrukcyjnie wpływa na związki bliskie i intymne. Jest jednak w relacjach coś
jeszcze - co sprawia że mogą się stać źródłem satysfakcji i przyjemności' radości i
dumy lub szczęścia, wdzięczności, miłości' przyjaźni, spełnienia lub poczucia więzi i
wspólnoty. Te pozytywne uczucia stanowią zresztą najważniejszy cel i istotę bliskich
związków. Dla osiągnięcia tego celu większość z nas gotowa jest znosić przykrości i
upokorzenia, byle tylko doczekać się bodaj chwilowego spełnienia. Z tęsknoty do
znalezienia w swych związkach przynajmniej namiastki pięknych przeżyć wielu ludzi
potrafi latami przymykać oczy na przykre strony relacji i ulegać nieziszczalnej iluzji, że
„kiedyś wszystko obróci się na lepsze".
W tym miejscu uzasadnione jest zastanowienie się nad drugą kwestią: PO CO w
naszych relacjach cokolwiek zmieniać? Właśnie po to, by korygować to, co jest złe i co
oddala od spełnienia głównego celu tych relacji. A zatem, poprawiać stosunki z ludźmi
trzeba wtedy, gdy nie czujemy się szczęśliwi, spokojni, doceniani i akceptowani. A
także wtedy, gdy nie możemy się rozwijać i realizować swych dążeń i pragnień.
Być sobą
„Być sobą" - dewiza ta brzmi dumnie i szlachetnie. Zakłada nieudawanie,
autentyczność, szczerość i uczciwość w kontaktach ze światem. Lecz chcąc być sobą,
trzeba najpierw siebie poznać i trwale ukształtować. Trzeba wiedzieć, kim się
naprawdę jest. W tym celu należy wykonać dość długotrwałą i skomplikowaną pracę.
Powinno ją poprzedzać zbudowanie w duszy swego autoportretu. Co to właściwie
znaczy: „Być sobą"? Sobą to znaczy kim? Którym sobą? Przecież nawet małe dziecko
już wie, że raz jest grzeczne i pogodne, a raz tupie nogami i wali piąstkami, raz głasz-
cze kotka, a innym razem rzuca nim o podłogę. Jakie jest więc naprawdę? Człowiek ze
swej natury waha się ustawicznie - w każdym razie w okresie wczesnorozwojowym -
jakby znajdował się na huśtawce nastrojów, pragnień, nakazów wewnętrznych i
zewnętrznych, Popędów i zahamowań.
Krótko mówiąc, my najczęściej bywamy tacy lub inni, a nie jesteśmy jacyś raz na
zawsze. Wspominajmy już o osobowości i jej ewentualnej zmianie. Mówiliśmy trochę o
dochodzeniu do dojrzałości. W tym miejscu tematy te warto przywołać ponownie.
25
Dojrzałość to zdolność do odpowiedzialności, a ta z kolei wiąże się z wyborami i
decyzjami. „Być sobą" to zatem taka postawa i takie działania, które z jednej stron
najbardziej pasują do upragnionego własnego wizę runku osoby, a z drugiej dopełniają
i wciąż trochę zmieniają w tym wizerunku kolejne elementy. Można tu użyć
porównania z układaniem mozaiki. Autoportret upragniony jest idealnym wizerunkiem,
do którego chcielibyśmy dążyć. To zaś, co w życiu faktycznie robimy, w jakimś sensie
ową mozaikę weryfikuje i urealnia. Prawdziwe „ja", owo „bycie sobą", jest dynamicz-
nym, stale zmieniającym się przybliżaniem się do wymarzonego autoportretu.
Nie jest to bynajmniej proces jednokierunkowy. Przecież wcale tak nie jest, że
człowiek zawsze musi stawać się coraz lepszy. Może stawać się coraz gorszy. Może
przesuwać się wte i wewte. Nie każdemu udaje się trwale przybliżyć do swego
idealnego wizerunku. Niektórzy w ogóle go nigdy nie budują, a wielu oddala się od
swych zamierzeń bezpowrotnie. Dzieje się tak raczej niechcący, pod wpływem
rozmaitych uwarunkowań działających czasem o wiele silniej niż duchowa tęsknota do
bycia mocnym, pięknym i dobrym. W dodatku wcale nie każdy taką tęsknotę w ogóle
w sobie rozbudza, w każdym razie niekoniecznie świadomie.
Gdybyśmy zdali się wyłącznie na naturę czy na wrodzoną osobowość,
musielibyśmy właściwie pole' gać na nieprzemyślanych odruchach. Tymczasem nie
trzeba chyba nikogo przekonywać, że człowiek nie może postępować i zachowywać się
jedynie odruchowo i instynktownie. Człowiek odruchowy reagowałby tylko na bodźce i
sytuacje, nie mając ukształtowanych poglądów, nie mając o niczym własnego zdania,
nie podejmując inicjatyw. Nie warto nawet rozważać takiej ewentualności, jest ona po
prostu niemożliwa. Człowiek nie jest amebą.
A zatem, każdy - mniej lub bardziej konsekwentnie-swe życie kreuje sam, w tym
także kreuje samego siebie. A skoro tak, to każdy w końcu ponosi odpowiedzialność
za to, kim się staje i jak urządza sobie życie. Filozofia i światopogląd pomagają
ustosunkować się do sensu konieczności, przypadku i ograniczeń wolności.
Psychologia natomiast może uświadomić zawiłości i zamierzone oraz
niezamierzone meandry rozwoju emocjonalnego, jakim podlegamy. Również
psychologia może podpowiedzieć sposoby radzenia sobie z życiowymi
ograniczeniami. Może też pomóc kryzysy przemieniać w szansę, a problemy w
zadania. Poza naukowymi i badawczymi celami temu właśnie służy psychologia.
We wczesnych latach życia prawie nikt nie może naprawdę wiedzieć, czego
pragnie i kim ma być, bo do tego trzeba doświadczeń, systemu wartości, autorytetów,
porównań i sprawdzianów. Może było to łatwiejsze i w ogóle możliwe w dawnych
epokach, kiedy życie płynęło wolniutko i wyborów co do sposobu życia nie było prawie
wcale. Najwyżej mieli ten wybór Woźni, artyści i włóczędzy. Nikt zwyczajny nie
kreował swego losu, prawie każdy w chwili przyjścia na świat P° prostu wpadał w swój
los jak w koleiny. Reszta była Względnie prosta, trzeba było jedynie w tych koleinach
Pozostawać. Ale dziś? Dziś mamy zupełnie inny świat.
Ilość możliwości, a więc ilość wyborów, przyprawia większość z nas o zawrót głowy, a
pojawiają się one przed nami na każdym kroku w sprawach rangi życiowej i
codziennych. Być sobą jest więc obecnie trochę trudniej niż naszym prababkom i
pradziadom. Tym bardziej więc warto się nad tym zastanawiać.
Mnie osobiście odpowiada pogląd, że aby świadomie być sobą, lepiej wiedzieć,
czego się chce i na czym nam zależy, niż nie wiedzieć. Dobrze jest też ćwiczyć odwagę
i nauczyć się bronić swoich celów i wartości, ponieważ spójność własnego postępowa-
nia z zamierzeniami zapewnia człowiekowi szacunek dla siebie i samouznanie. A to z
kolei pozwala łatwiej osiągnąć poczucie sensu i spełnienia w życiu.
Mówiąc o bronieniu wartości, mam na myśli nie tylko ich obronę przed innymi i
wobec innych, ale również obronę przed samym sobą. Wartości dyktują określone
wymagania. A człowiek bywa często leniwy, samolubny, podatny na pokusy. I wtedy
występuje sprzeczność: z jednej strony uważamy coś za dobre i słuszne, a z drugiej
sami to lekceważymy lub omijamy. Słowem, przeżywamy konflikt. Ktoś, kto chce „być
sobą", powinien rozstrzygać wewnętrzne konflikty tak, by przybliżać swe
26
postępowanie ku wartościom. Pozytywne rozwiązanie konfliktu wewnętrznego pozwala
skutecznie poradzić sobie z lenistwem, egoizmem i pokusami. Nie raz na zawsze, lecz
za każdym razem w nowej konkretnej sytuacji. Człowiek przesuwa się wtedy na osi
swego rozwoju w stronę większej dojrzałości. Dzięki rozwiązywaniu konfliktów we-
wnętrznych ćwiczymy kolejne umiejętności przydatne do rozwiązywania kolejnych
problemów.
Można powiedzieć, że bycie sobą to zdolność rozstrzygania konfliktów
wewnętrznych na korzyść świadomie ukształtowanego systemu wartości. Bycie sobą
polega na ustawicznym dążeniu do tego, co my sami uważamy za dobre, co w danej
sytuacji lepiej czynić i jak postąpić. System wartości jest nadrzędny w stosunku do
„natury", czyli odruchów i popędów. Uważne wsłuchiwanie się weń przenosi nas na
wyższy poziom człowieczeństwa górujący nad popędami, zachciankami, kaprysami i
odruchami emocjonalnymi. Zaproponowane ujęcie potocznej frazy „być sobą" może
dla niektórych trącić nutą moralizatorstwa. Dla mnie nie. Psychologia nie powinna być
obojętna na to, jak rozstrzygamy swe konflikty wewnętrzne. Nie powinna pomagać w
uzyskiwaniu spokoju emocjonalnego bez względu na skutki postępowania. Psychologia
może nie powinna nikomu narzucać światopoglądu i przekonań, ale jednak nie może
być ślepa na rozróżnianie dobra od zła. W tym sensie psychologia częściowo zazębia
się z pedagogiką i jest jednym z instrumentów wychowania, a więc kształtowania
charakteru i nabywania umiejętności współżycia z innymi ludźmi.
W konflikcie ze sobą
Z poprzedniego rozdziału mogłoby wynikać, że wystarczy postanowić, kim się
chce być, oraz nauczyć się obierać skuteczne sposoby osiągania celów zgodnych z
pragnieniami i wyznawaną hierarchią wartości, a efekt będzie murowany. Można by
wtedy popatrzeć w lustro z tryumfalnym uśmiechem i przekonaniem o zrealizowaniu
siebie w pełni takiego, jakim się pragnie być. Innymi słowy, z przekonaniem o własnej
doskonałości.
Sam taki postulat brzmi utopijnie. Doskonałość w wydaniu ziemskim jest, jak
wiadomo, nieosiągalna, a i w niebiańskim jedynie teoretyczna, bo przecież niemożliwa
do empirycznego sprawdzenia.
Utopia doskonałości w kształtowaniu swej osobowości wynika na pewno z braku
uniwersalnych kryteriów perfekcji. Ale nawet gdyby udało się je jakoś uzgodnić i
ustalić, co jest jedynie i naprawdę piękne, dobre i mądre, to i tak na przeszkodzie
osiągnięcia ideału stanęłaby psychologia. Może nie jako nauka czy kompendium
wiedzy o ludzkich zachowaniach, lecz jako sfera, w której zachodzą procesy uczenia
się, podejmowania decyzji i dokonywania wyborów dotyczących większości naszych
działań wyrażających się w myślach, mowie i uczynkach.
Czyż wszyscy nie bywamy w sytuacjach, kiedy robimy coś innego, niż
pragniemy? Dobrym przykładem może być dla wielu osób gimnastyka poranna. Oso-
biście lubię sprawność i aktywność fizyczną w ogóle, doceniam znaczenie
systematyczności i rozumiem wpływ rekreacyjnych sportów na higienę psychiczną
oraz ich znaczenie dla zdrowia. Co z tego? Prawie nic. Wierząc głęboko i szczerze w
pożyteczność ćwiczeń, mając w domu stacjonarny rower i wiosła, drabinkę sportową i
ciężarki, co rano zasiadam w fotelu z filiżanką herbaty i gazetą zamiast się rozruszać,
usprawnić i poćwiczyć. Do zrywu pobudza mnie dopiero uczucie ciasnoty w ulubionych
dżinsach, których dawno nie zakładałam, lub jakaś nadzwyczajna okoliczność w
postaci na przykład zaproszenia na bal za tydzień.
Znany mi pierwszoklasista, który jest dzieckiem nad podziw sumiennym i
niekonfliktowym, zwierzył mi się pewnego razu, że „nie wie dlaczego, ale kiedyś nie
nauczył się zadanego wierszyka, mimo że o nim pamiętał i na ogół lubi odrabiać
lekcje". Uczeń ten lubi ponadto, gdy mama i tata cieszą się z jego szkolnych
postępów, więc w żaden sposób nie może pojąć, czemu się tego wiersza nie nauczył.
Znam młodą kobietę, której matka i siostra umarły przedwcześnie na raka płuc.
Prześladuje ją strach przed Możliwością zachorowania na chorobę nowotworowy o
27
czym zresztą ostrzegają ją również lekarze. Jest nauczycielką z wyższym
wykształceniem. Od lat wypala ponad paczkę papierosów dziennie.
Młoda mama dwuletniego synka dałaby wiele, żeby powrócić do swojej „szkolnej
wagi" 60 kg. Tymczasem po porodzie roztyła się do prawie 80 kg. Skarży się, że nie
pomagają jej żadne diety, które mozolnie wypróbowuje co kilka tygodni. Łatwo
uwierzyć, że bardzo pragnie schudnąć, trudniej natomiast pojąć, czemu bezsensownie
opycha się słodyczami.
Myślę, że wszyscy lub prawie wszyscy moglibyśmy przytoczyć podobne
przykłady zbożnych zamiarów i kompletnie nieodpowiedzialnego odstępowania od ich
realizacji. Wbrew własnemu dobru. Wbrew woli. Wbrew pragnieniom. Sobie na złość.
Co z nami jest, u licha? Dlaczego tak postępujemy? Nie podoba się nam to, co robimy,
z tego powodu coraz bardziej nie lubimy siebie, a mimo to powtarzamy w kółko to sa-
mo. Jak to się dzieje?
Dobre pytanie. Odpowiadam więc: dzieje się tak, ponieważ z tych
nielogicznych działań, często odwrotnych do naszych, świadomie określonych
celów, czerpiemy doraźne korzyści. Może ukryte, może nie-uświadamiane, może
naprawdę wcale dla nas nie pożyteczne, ale jednak korzyści. Każda ze wspomnianych
osób (łącznie ze mną samą w kontekście tej nieszczęsnej gimnastyki porannej) jest w
stanie przewidzieć negatywne skutki swego postępowania. Nawet ten mały chłopiec, w
głębi duszy wiedział, że z nienauczenia się wiersza wynikną pewne kłopoty. O jakich
więc korzyściach mowa? Zastanówmy się więc, co konkretnie możemy zyskać w
wyniku swego przewrotnego postępowania.
Pierwszym bezsprzecznym zyskiem jest oszczędność energii, wynikająca wprost z
bezczynności i lenistwa. Może to wynikać z naturalnej potrzeby odpoczynku, ale
niekiedy tak nam się podoba ta przyjemność płynąca z nicnierobienia, że jej ulegamy
nawet wówczas, gdy w ogóle na odpoczynek nie pora. W takim wypadku mogą pomóc
zmobilizować się do działania dwie rzeczy. Pierwsza to przypomnienie sobie, jak
dobrze się czujemy PO wykonaniu danego zadania. Ta satysfakcja i to zadowolenie
powinny zastąpić, a może nawet przewyższyć przyjemność bezczynności. Warunkiem
jest jednak zapamiętanie jej. Drugą rzeczą jest coś jeszcze prostszego. Mianowicie, na
odpoczynek i ulubioną szczyptę lenistwa będzie czas za chwilę, gdy właśnie zrobimy
to, co mamy do zrobienia. A więc z rozkoszy bezczynności wcale nie trzeba
rezygnować. Trzeba ją tylko odłożyć na nieco później.
Drugą korzyść z odwlekania lub wręcz całkowitego zaniechania stanowi poddanie
się lękowi przed niepowodzeniem. Wiadomo, że każde zadanie - a im trudniejsze, tym
bardziej - pociąga za sobą ryzyko, że się nie uda. Nikt oczywiście nie lubi przekonywać
się, że czegoś nie potrafi lub czemuś nie może sprostać, i wielu nie chce nawet tego
sprawdzać. W przypadkach szczególnie uciążliwej przypadłości tego typu można
mówić o pysze i perfekcjonizmie. Paradoksalnie, cierpią nań często osoby wybitne,
mające na swoim koncie naprawdę wielki sukces. Ów sukces tak wysoko podnosi w ich
własnych oczach wyimaginowaną poprzeczkę, że ogarnia ich swoisty paraliż
uniemożliwiający podjęcie kolejnego wyzwania. Przesadny samozachwyt przy okazji
pierwszego sukcesu, zwłaszcza gdy przyszedł on dość łatwo, może utrwalić się Postaci
przekonania o własnej nieomylności. Perfekcjonizm odbiera prawo do pomyłek i syci
się nierealistyczną wiarą w konieczność doskonałości. Odmawiając prawa do porażki,
utrudnia uczenie się, a co za tym idzie - ogranicza rozwój. Mamy tu zatem drugi
paradoks. Oto ktoś potencjalnie bardziej od innych zdolny do wielkich dokonań robi
mniej i wolniej, a w skrajnych przypadkach nie robi nic. Zamiast osiągać coraz więcej,
zostaje w tyle za rzekomymi przeciętniakami. I gdzieś w końcowym rezultacie to
pracowici i odważni średniacy dokonują więcej niż wybitni wybrańcy obdarzeni
niezaprzeczalnymi talentami, którzy kiedyś postawili sobie zbyt wygórowane
wymagania. A więc tą drugą rzekomą korzyścią z nicnierobienia jest dla perfekcjonisty
przeświadczenie o własnej wybitności nie na podstawie konkretnych dokonań, lecz ich
potencjalnego prawdopodobieństwa. Trzeba przyznać, że poczucie wartości
zbudowane na tym fundamencie wcale nie maleje i ten stan może człowiekowi zbytnio
w życiu nie przeszkadzać. Szkoda tylko może tych zmarnowanych talentów.
28
Jeżeli nie robimy czegoś, na czym powinno nam w gruncie rzeczy zależeć, to
oprócz dwóch wyżej wymienionych podświadomych motywów możemy kierować się
przekorą i swoistą chęcią „odegrania się". Dotyczy to sytuacji, w których zadanie nie
jest własnego pomysłu i ma charakter polecenia. Manifestowanie swojego ja („Nikt mi
nie będzie mówić, co mam robić!" „Na złość babci odmrożę sobie uszy") w sytuacjach,
które mają na celu nasze dobro, jest niedojrzałe, infantylne. Nie wypełniamy
powierzonego zadania, żeby przez chwilę poczuć własną moc. Czasem towarzyszy
temu przewrotna chęć sprawienia komuś przykrości z zemsty za jakieś inne sprawy, w
których
nasze ja zostało przez daną osobę dotknięte lub skrzywdzone. Uwolnienie się od
takiego schematu myślenia i postępowania może ułatwić uświadomienie sobie, że tak
naprawdę lepiej jest zajmować się sobą niż udowadniać coś innym. Wtedy łatwiej po
prostu robić to, co dla nas dobre, niż trwonić własne możliwości i energię na to, by coś
komuś udowodnić.
Czwartym źródłem wewnętrznego konfliktu wskutek nierealizowania skądinąd
sensownych przedsięwzięć czy postanowień bywa zamazana skala wartości. Dotyczy
to osób, które nie wiedzą dokładnie, na czym im zależy. Niekiedy przyczyną może być
niedostateczna wiedza na jakiś temat. Mogą też kierować się irracjonalnym
przeświadczeniem, jakoby nimi i całym światem rządziły moce od nich niezależne. Nie-
którzy ludzie myślą na przykład, że ich los jest zapisany w gwiazdach i cokolwiek oni
zrobią czy czego nie zrobią, to i tak nic w swoim życiu nie zmienią. To najpewniej
dotyczy tej młodej kobiety, która pali ponad paczkę papierosów dziennie mimo
wysokiego prawdopodobieństwa, że utraci przez to zdrowie, a może i skróci życie.
Wiara w cuda, przesądy, wróżby i nadprzyrodzony determinizm wyzwala pasywność.
Wtedy niedziałanie nie jest nawet lenistwem, lecz oddaniem odpowiedzialności za
swoje życie - tylko właśnie, komu?
Przyszła mi na myśl jeszcze jedna pozorna korzyść, piąta z kolei. Dotyczy ona w
pewnej mierze mnie samej, więc dość dobrze ją rozszyfrowałam. Otóż niektóre
zadania zdecydowanie łatwiej realizować w towarzystwie, ale jakiś głupi opór każe
człowiekowi mozolić się samemu. Ponieważ samemu trudniej, więc częściej się
zaniedbujemy. No i wpadamy w rzeczony konflikt. Przykładem może tu być
wspomniana gimnastyka czy ćwiczenia jogi, uprawianie sportów, podtrzymywanie
diety lub wytrwanie w abstynencji. Grupa ludzi, a przynajmniej jeszcze jedna osoba
również zainteresowana tym samym, co chcę robić ja, skutecznie może zachęcić w
chwilach zwątpienia, może przyciągnąć w momentach wycofywania się, podtrzymać,
gdy się załamię, lub podpowiedzieć sposób, gdy mi się coś nie uda. Niby proste? Tak,
ale najpierw trzeba stworzyć sobie taki system, co może wymagać wysiłku, a
następnie konsekwentnie z niego korzystać. No i nie wolno hodować w sobie
przekonania, że człowiek musi wszystko zawdzięczać wyłącznie sobie. Myśląc w ten
sposób, rezygnując z oparcia w innych ludziach, można unicestwić niejedno ważne
przedsięwzięcie.
Myśląc logicznie, w konflikcie ze sobą trzeba by właściwie zawsze wygrać. Wszak
swoim przeciwnikiem jest się samemu. A zatem łatwo powinno być siebie pokonać.
Wszystko jest przecież dobrze znane: słabości, wykręty, zabiegi i wybiegi. Wiadomo
jednak, że siebie pokonać wcale niełatwo. W konfliktach ze sobą często, niestety,
przegrywamy. No więc KTO tak naprawdę wygrywa? Też my. Z tym że końcowy sku-
tek jest dziwnie odwrotny. W świetle tych pięciu rzekomych „korzyści" widać wyraźnie,
że tym, co wygrywamy, są owe niby-korzyści, „niby", bo tak naprawdę przez nie
tracimy, a nie zyskujemy. Dają one jedynie fałszywe poczucie wygranej, a czasem
nawet bywają zgubne.
Żeby konflikt ze sobą naprawdę wygrać, trzeba z tych pozornych korzyści
zrezygnować. A więc, po pierwsze, odmówić sobie doraźnej przyjemności płynącej z
lenistwa w zamian za trwalszą satysfakcję i zadowolenie z siebie. Po drugie, przestać z
powodu perfekcjonizmu bać się prób, nawet gdyby miały skończyć się
niepowodzeniem. Odważniej ryzykować, zakładając, że jak się nie uda, to spróbujemy
znowu, bogatsi w poprzednie doświadczenie. Po trzecie, nie odmrażać sobie uszu na
29
złość nikomu. Mieć na uwadze własne życie, a nie czyjeś. Nie zwalczać autorytetów,
nawet jeżeli kiedyś nam się narazili. Bo efekt może być taki, że owszem, coś komuś
udowodnimy lub sprawimy przykrość, ale sobie samym jeszcze większą. Po czwarte,
mamy wziąć we własne ręce odpowiedzialność za swoje powodzenia i niepowodzenia.
Przestać liczyć na cuda, wróżby, horoskopy i przepowiednie. Raczej warto dobrze
poznać siebie, swoje pragnienia i swoje ograniczenia. I zabrać się do samodzielnego
urządzania swojego losu. I po piąte, dobrze jest szukać wsparcia u innych ludzi
wszędzie tam, gdzie nam samym jest trudno. Nie jest nigdzie powiedziane, że lepszym
i wartościowszym człowiekiem jest ten, kto pokonuje trudności samotnie. A może
dobrze byłoby uznać, że jest odwrotnie? Że skoro nie żyjemy na bezludnej wyspie, to
nawet lepiej jest dzielić się z innymi, i to nie tylko tym, co umiemy, ale również tym,
czego nie umiemy sami osiągnąć. W ten sposób przecież dajemy szansę innym, by
podzielili się z nami tym, co oni umieją lepiej od nas.
Trudne uczucia
Uczucia przeżywają na naszych oczach renesans. Dawniej zajmowała się nimi
przede wszystkim literatura, obecnie zaś piszą o nich nie tylko pisarze, zaczynamy o
nich mówić, dyskutować, uczymy się je rozpoznawać i nazywać, a także przeżywać i
wyrażać, a nawet nimi kierować i brać za nie odpowiedzialność.
Furorę zrobiły u nas takie książki, jak „Inteligencja emocjonalna" Daniela
Golemana czy „Nie bój się bać" Susan Jeffers. Oboje autorzy to Amerykanie, a dodaj-
my, że nie są jedynymi, których przekłady zaczęły masowo trafiać do naszych
księgarń w ostatnich latach. Zresztą nieprzypadkowo. W USA bowiem spostrzeżono
przed wszystkimi innymi, jak mało ludzie wiedzą o własnych uczuciach i jak wiele
szkody z tego wynika wżyciu indywidualnym i społecznym. Zwłaszcza w wychowaniu
dzieci, budowaniu trwałych związków małżeńskich i w ogóle dobrych relacji z innymi
ludźmi. Ale wiedza o uczuciach, podobnie jak o kolorach lub smakach, nie może być
teoretyczna, choć ogromnie pomocne bywają różne opisowe „ściągawki" pozwalające
trafnie dobierać nazwy uczuć i ich odcieni oraz wybierać sposoby reagowania w
każdym indywidualnym przypadku i sytuacji.
Na ćwiczeniach z rozwoju emocjonalnego podczas studiów psychologii (właśnie w
Ameryce) dowiedziałam się, że wszystkie uczucia można właściwie
posegregować w zaledwie cztery kategorie pod hasłami: radość, smutek,
złość i strach. Do kategorii radości należą takie uczucia i stany emocjonalne, jak:
zadowolenie, przyjemność, ulga, satysfakcja, zaciekawienie, sympatia, miłość,
wdzięczność, uniesienie, euforia, wzruszenie i jeszcze wiele innych podobnych, których
liczba i odcienie zależą od temperamentu, wrażliwości i ekspresji słownej danej osoby.
Kategoria smutku obejmuje odmiany żalu, rozpaczy, beznadziei, rozczarowania,
tęsknoty, załamania, apatii, depresji i anhedonii, czyli niezdolności do przeżywania
przyjemności. Złość to między innymi: nienawiść, nielubienie, antypatia, gniew,
pretensja, uraza, zawiść, wrogość, irytacja, wściekłość, furia, agresja i autoagresja.
Na strach natomiast składają się takie subtelnie różniące się od siebie uczucia, jak:
lęk, obawa, bojaźń, trwoga, niepewność, nieśmiałość, wstydliwość, niepokój,
zdenerwowanie, a także czarnowidztwo.
Dyskusja rozgorzała, pamiętam, wokół właściwego zaklasyfikowania wstydu,
poczucia winy i poczucia krzywdy, tych trzech uczuć bowiem nie wpisaliśmy w
pierwszym odruchu ani do rubryki smutku, ani złości, ani strachu (ani oczywiście do
radości). W końcu przyjęliśmy, że można je zaliczyć po trosze do wszystkich trzech
kategorii uczuć przykrych, nazywanych też negatywnymi.
Wstyd z powodu popełnionej gafy może być złością na siebie spowodowaną
głupim zachowaniem lub może przybrać zabarwienie obawy, że świadkowie lub ofiary
naszej gafy nam nie wybaczą. Poczucie winy matki, która zbyt gwałtownie nakrzyczała
na dziecko, może przyjąć postać smutku i niezadowolenia, ponieważ matka ta w
jakimś sensie zawiodła siebie. Ale jej wina może też mieć bardziej odcień złości na sie-
bie, gdy na przykład kobieta ta wcześniej postanowiła, że nie będzie agresywnie
30
komunikować się ze swoim dzieckiem (bo, powiedzmy, sama jako dziecko bywała
ofiarą gwałtowności swojej matki i dotąd jej za to nie lubi). Doznana krzywda
dowolnego rodzaju może rozniecić gniew, smutek, niekiedy także lęk.
Ciekawie było z uczuciem zazdrości. Podobnie jak z winą i wstydem trzeba było
przeanalizować różne przykłady z życia, filmów i literatury. Mimo wielu lat, jakie od
tamtej pory upłynęły, pamiętam swoje zdziwienie. Okazało się bowiem, że zazdrość,
ta podstępna żółtooka żmija zatruwająca tyle wielkich i namiętnych miłości, jest
uczuciem, które najczęściej zakłada maskę furii na swe prawdziwe oblicze, jakim jest
w istocie strach. Zdziwiłam się wtedy ja sama i dziwią się dzisiaj moi pacjenci,
zwłaszcza mężczyźni cierpiący na chorobliwą zazdrość, którzy do gniewu bardzo
chętnie się przyznają (bo to taka emocja prawdziwego macho), a okropnie się bronią
przed przyznaniem się do strachu (bo to z kolei faceta zrównuje w jego oczach ze
słabeuszem i tchórzem).
Psychoterapeuci dobrze wiedzą, że większość pacjentów cierpiących na depresję,
ale nie tylko oni, bo także wielu ludzi w ogóle, tłumi swe uczucia i boi się je
przeżywać, czasem udając twardzieli, czasem uciekając w mniejsze lub większe
otępienie alkoholowe, lękowe lub narkotyczne, a czasem po prostu zakłamuje swe
prawdziwe emocje, pozorując jakieś inne, przyjemniejsze. Słowem, często swe
przeżycia emocjonalne sami przed sobą i innymi cenzurujemy. Oczywiście największej
tego typu „obróbce" poddawane są uczucia przykre, zwłaszcza jeżeli są intensywne.
Właśnie je miałam na myśli wybierając tytuł tego rozdziału.
Trudne uczucia to nie tylko złość, strach, rozpacz, wstyd czy poczucie winy. Jeżeli
są intensywne, zwykle są dolegliwe i pochłaniają masę energii, nie zostawiając wiele
na bieżące sprawy. To proste - cokolwiek boli, przepełnia naszą uwagę i myśli.
Niestety, choć zabrzmi to paradoksalnie, dla niektórych ludzi trudna może być także
radość. Są nimi nieszczęśnicy, którzy kiedyś pod czyimś wpływem uwierzyli, że radość
jest grzechem, a uciecha znamieniem płochości i głupoty; uważają, że z jakiegoś
osobliwego tytułu im właśnie nie przystoi cieszyć się, być zachwyconym lub sprawiać
sobie przyjemności.
Gabinety psychiatrów i psychologów najczęściej jednak zapełniają osoby mające
problemy z przeżywaniem uczuć przykrych. W trakcie psychoterapii okazuje się, że
noszą w sobie oceany niewypłakanych łez oraz pokłady niewyrażonego gniewu,
nieutulonych żalów, niewypowiedzianych lęków. Nie mogły, bo nie umiały i nie
wierzyły, że mają prawo wyrażać to, co czują. Niektórzy uważają, że w ogóle nie
wolno im czuć tego, co czuli kiedyś i poczuliby dzisiaj, gdyby tylko dopuścili do głosu
swe emocje.
Osoby te boją się własnych uczuć. Gdy nazbiera się ich przez długi czas
odpowiednio wiele, nie mają odwagi do nich zajrzeć, żeby nie ożywić demonów i
upiorów, które kiedyś' te uczucia smutku, strachu i złości musiały wzbudzić. Boją się,
że fala wyzwolonego z zakamarków pamięci bólu zaleje je i pochłonie. Towarzyszy
temu brak zaufania do świata i wiary, że nadejdzie pomoc. Niektórzy myślą, że
dotknąwszy bor leśnego miejsca, już nigdy nie przestaną płakać. Inni sądzą, że złość
obudzona i wyrażona słowami urośnie nagle do krwiożerczych rozmiarów. Są też ci, co
boją się swego strachu w obawie, by nie spopielił ich doszczętnie, albo odwrotnie, aby
nie okazał się pustym zwidem, który niczego złego nie zwiastuje, a wręcz przeciwnie,
gdyby spojrzeć mu prosto w oczy, okazałby się całkowicie niegroźny. Wtedy -
wprawdzie strach powinien minąć, ale jakże będzie głupio i żal z powodu
przecierpianych lat. Osoby te boją się utracić swój największy motyw egzystencjalny,
czyli właśnie ten nierzeczywisty strach.
Zwłaszcza ludzie cierpiący na depresję mają szczególną skłonność do tłumienia
swych uczuć. Potrafią tłumić normalne ludzkie emocje. Są mistrzami w stosowaniu
takich obronnych zabiegów, jak ucieczka w izolację i samotność oraz uzasadnianie
swego stanu wyjątkowymi powodami. Gdy się skarżą, może się wydawać, że tylko im
przydarzył się naprawdę ciężki los i że nikt inny na świecie nie byłby w stanie go
znieść. Tymczasem fakty są brutalnie odmienne. Wiemy przecież, że niektórych
spotyka wielkie nieszczęście, kalectwo czy bieda bądź zostają porzuceni lub osieroceni
31
przez kogoś najbliższego i odpłaczą to, odsmucą, odtęsknią, a następnie podnoszą
głowę i idą dalej. Nie tylko idą, potrafią biec i śpiewać i nawet jeszcze tańczyć. Inni
natomiast, pod wpływem swojej krzywdy czy niedoli, już nigdy nie zechcą odzyskać
wiary w sens życia ani zrobić niczego dobrego dla siebie i nikogo. Zapadają w
depresję. I w niej zostają. A mogliby jeszcze próbować szukać pomocy.
Dziś mamy całą aptekę nowoczesnych leków, które potrafią chemicznie
potrząsnąć człowiekiem, ułatwiając wydobycie go z bezdennej czeluści. Żaden dobry
psychiatra nie stosuje jednak samych leków. Leczenie farmakologiczne bez
psychoterapii skończyło się w poprzednim stuleciu. Z bezczucia i rezygnacji z życia
uleczyć może przede wszystkim drugi człowiek, a nie sama tabletka. Zresztą nie
każdy, kto ma problem psychologiczny czy emocjonalny, w ogóle tabletki potrzebuje.
Tak jak nie każdy, komu źle czy smutno albo chwilowo odechciało się żyć, potrzebuje
koniecznie terapii profesjonalnej.
Dawniej żyliśmy rodzinnie i gromadnie. Prawie nic, co człowiek robił i przeżywał,
nie odbywało się w odosobnieniu. Miało to swoje złe strony, ale miało i dobre. Na
przykład, tkanka więzi międzyludzkich była z konieczności gęsta i mocna, łatwo więc
było o wzajemne wsparcie okazywane na co dzień w każdej nieco trudniejszej sytuacji.
Dziś natomiast rodziny zmalały, nasza ruchliwość zaś-a więc i odległości między
ludźmi - wzrosła. Musiały więc zaniknąć stare dobre sposoby dzielenia się dosłownie
wszystkim, w tym także uczuciami. Mamy te swoje osobne pokoje, osobne
mieszkania, osobne sypialnie, osobne samochody, no i w końcu osobne adresy. Czemu
się więc dziwić, że zanikło współprzeżywanie, współodczuwanie i współżycie nawet
między najbliższymi sobie ludźmi?
Dziwić się nie będziemy. Oburzać się też nie warto, bo nikt nas przecież do tych
wygód i luksusów osobnego życia, niezależności i indywidualności nie zmusza. Wszak
o to, żeby mieć jak najszybciej oddzielne mieszkanie, zabiegamy sami, aby zdobyć
własny samochód, zaharowujemy się sami i sami też ze wszystkich sił walczymy o to,
żeby nikogo nie pytać o zgodę, przed nikim się nie tłumaczyć i nikomu nie podlegać.
Niemalże udało nam się, przynajmniej w życiu osobistym, prywatnym i rodzinnym.
Niemalże wszystkim i w dodatku od coraz wcześniejszej młodości. Niektórzy już w
dzieciństwie tak tupią, wierzgają i biją piąstkami - wzorując się na dorosłych - że
wydrapują sobie ową „niezależność", zanim jeszcze potrafią sami się wykarmić, odziać
i utrzymać. No i mamy za swoje.
Ta wywalczona i wyharowana niezależność i osobność zmienia się nieubłaganie w
samotność. Nie mamy już naturalnej busoli ani żywego lustra w postaci licznego i
naturalnie pokrewnego kręgu ludzi prawie takich samych jak my; nie takich samych,
ale prawie -na tyle podobnych, że łatwo się zrozumieć i porozumieć, a na tyle
odmiennych, by każdy od każdego mógł w końcu wszystkiego się nauczyć i z
wszystkim sobie poradzić. Nie mamy na kim się oprzeć. Nie mamy kogo zapytać, gdy
czegoś nie wiemy lub nie pojmujemy. I nikt się do nas nie wtrąca. A nawet jeżeli
próbuje, jest to tak źle widziane, tak nie fair i tak bardzo cała kultura jest temu
przeciwna, że łatwo owo wtrącanie zlekceważyć i odrzucić.
Tymczasem właśnie „wtrącanie się" w sprawy bliskich ludzi jednocześnie
dowodzi, potwierdza i podtrzymuje to, że ludzie ci są sobie wzajemnie bliscy, przy
okazji czyniąc ich jeszcze bliższymi. Lecz w pogoni za całkowitą niezależnością od
nikogo i za absolutnym samostanowieniem bez niczyjej pomocy i bez dzielenia się z
nikim tym, co własne i swoje, zdezawuowaliśmy wtrącanie się w nasze sprawy. Nie
podoba nam się to. Wolimy żyć oddzielnie, decydować samowolnie i przeżywać w
odosobnieniu. No to i przeżywamy. A że czasem nie umiemy? Niby skąd mamy umieć?
Sami siebie wiele nie nauczymy, żyjąc „tylko jeden i zawsze pierwszy raz", jak
mawiała najdojrzalsza znana mi osoba, moja matka.
Ponieważ ten proces atomizacji społeczności i rodzin nie mógłby zaistnieć bez
dużej nadwyżki dóbr ekonomicznych, najprędzej ogarnął on bogatą, przedsiębiorczą i
przebojową Amerykę. Nic więc dziwnego, że tam właśnie najszybciej dały się we znaki
złe skutki skądinąd upragnionego spełnienia indywidualnych marzeń ludzi o posiadaniu
32
siebie tylko dla siebie oraz o tym, żeby - przynajmniej w życiu prywatnym -nikt nie
śmiał się w nic wtrącać. Ale jako się rzekło, Amerykanie są narodem przedsiębiorczym
i przebojowym. Są więc odważni i nie chowają głowy w piasek, gdy raptem dzieje się
coś złego. Na pierwsze oznaki - już w połowie ubiegłego wieku - wskazujące, iż z
niezależności rodzi się między innymi bezradność, a z indywidualizmu samotność i
zagubienie, wybuchnęła w USA żywiołowa fala poszukiwań zastępczych sposobów i
remediów na dotąd nigdzie niespotykane w tak masowym wymiarze bolączki i
zaburzenia wynikające z alienacji, samotności i zatomizowania społeczeństwa.
Fala ta przetacza się tam po dziś dzień. Zmieniała już wielokrotnie swe
natężenie, raz po raz przybierając na sile w zetknięciu z kolejnymi problemami. Śmiało
można powiedzieć, że zapoczątkowała ona wciąż trwający złoty wiek psychoterapii i
doradztwa psychologicznego. Nigdzie na świecie uniwersytety i instytuty naukowe nie
prowadzą tylu badań z zakresu psychologii co w Ameryce. Nigdzie też psychologiczne
doradztwo nie ma tyle do powiedzenia w takich dziedzinach, jak organizacja pracy i jej
efektywność, sądownictwo, więziennictwo, nauczycielstwo, polityka, sport, wojsko czy
policja. Ameryka też była pierwszym krajem, gdzie psychoterapeutami wcale nie
musieli być wyuczeni psychologowie czy psychiatrzy, lecz ludzie, których zawodową
legitymacją jest to, że najpierw sami poradzili sobie z jakimś osobistym problemem.
Ameryka jest również krajem o największej ilości popularnych książek
psychologicznych
dotyczących
wszystkich
możliwych
ludzkich
dolegliwości
psychicznych i emocjonalnych. Tam powstają i zostają wypróbowane niemal wszystkie
aktualnie przydatne szkoły i metody psychoterapii i pomocy psychologicznej, a także
całkiem nowe dyscypliny psychoedukacji, które stamtąd dopiero przebijają się do
Europy lub gdzieś dalej.
Czy to znaczy, że Ameryka rozwiązała już wszystkie problemy swoich
mieszkańców? Oczywiście, że nie. Wręcz przeciwnie. Wciąż wyprzedza resztę świata
pod względem zaostrzania się niepokojących skutków rewolucji cywilizacyjnej, w
zasięgu której znalazły się obecnie niemal wszystkie w miarę dostatnie społeczeństwa.
Może to smutne, ale śmiało można powiedzieć, że to, co dzisiaj dzieje się w Ameryce,
jutro lub pojutrze będzie się działo w Polsce, na Węgrzech, we Francji, na Łotwie i
Słowacji. Ale może to wcale nie jest smutne. W USA dzieją się przecież różne rzeczy,
złe i dobre. Na przykład fakt, iż ludzie cierpią dziś tak często na niepokój i depresję,
jest bez wątpienia smutny. Ale wypracowanie skutecznych metod leczenia depresji i
uświadomienie wczesnych sygnałów ostrzegających o początkach tej choroby można
uznać za zjawisko optymistyczne.
Optymistyczne powinno być również rozpoznanie, jakiego dokonano już lata
temu, że trudnych uczuć nie powinno się przeżywać w pojedynkę. Dlatego, aby sobie
poradzić z czymkolwiek, co boli, konieczne jest wyrwanie się z izolacji i zwrócenie się
do drugiego człowieka. Nie po to jednak, by za nas rozwiązał nasz problem, lecz aby
towarzyszył nam, gdy sami się do tego zabierzemy.
Sprężystość emocjonalna
Mogłoby się wydawać, że w ogóle nie sposób swoich problemów rozwiązać bez
pomocy innych ludzi, jeżeli nie fachowców, to przynajmniej życzliwie nastawionych
przyjaciół. Tymczasem wiadomo, że nie każde zmartwienie, ciężkie przeżycie lub
dotkliwy cios losu musi pociągać za sobą konieczność zdania się na innych. Życie
wszak obfituje w mnóstwo przykładów ludzi sprężystych emocjonalnie, odbijających
się jak piłka od najbardziej kamienistego dna.
Prawdę mówiąc, czyż może być coś wspanialszego niż odporność na słabości i ta
dziwna niewymierna energia, którą czasem nazywamy siłą psychiczną? To właśnie te
cechy pomagają ludziom osiągać cele, a nie na ogół przeceniane atrybuty sukcesów w
rodzaju urody, szerokich pleców czy bogactwa domu rodzinnego. Witalna energia nie
pochodzi z zewnątrz, lecz wytwarzamy ją sami, a jej niezwykłość polega na tym, że
uczymy się ją wyzwalać w obliczu wyzwań, trudności i przeszkód. Podczas chwilowych
wahań i niepewności zagrzewa do działania, wzmacnia ducha, przeciwdziała
załamaniom. Dzięki niej potrafimy gorąco pragnąć, z pasją dążyć i konstruktywnie
33
marzyć. Ale czy wszyscy? Czy tylko wybrańcy obdarzeni ową pozytywną duchową
mocą?
Otóż wprawdzie zdarza się, że już małe dziecko wybija się ponad inne swym
charakterem i wytrwałością - i wtedy oczywiście uznamy je za nadzwyczajnie
obdarzone, ale nie musi to być reguła. Nie chodzi bowiem wyłącznie o dar natury.
Odporność, tak jak charakter, można wyćwiczyć. Możliwe zresztą, że charakter i
odporność są pojęciami tak bliskoznacznymi, że czasem się mylą, zastępują lub
występują synchronicznie. Osobom obdarzonym wewnętrzną siłą może być po prostu
łatwiej, ale hartować ducha może każdy. A słabsi z natury nawet powinni.
Nie należy mylić wewnętrznej mocy z prymitywną siłą czy zimną
bezwzględnością. Ani też z agresywnym tupetem. Siła psychiczna to konstelacja wielu
cech, dzięki którym człowiek nie boi się, gdy nie ma czego, a gdy boi się, bo jest się
czego bać, to potrafi swemu lękowi nie ulec. Tymi cechami są ufność, nadzieja, wiara
w siebie i kombinacja pragnień, ciekawości i aktywności. Na siłę psychiczną składa się
też gotowość do korzystania z doświadczeń -jeżeli akurat brak własnych, to z cudzych.
To ona skłania nas w chwilach trudnych do szukania pomocy u innych, zwłaszcza
wtedy, gdy sytuacja wykracza poza własne umie-
Taką mocą cechuje się na przykład żona, która szybko umie powiedzieć „dość",
gdy spostrzeże, że mąż często i nieprzyjemnie się upija albo regularnie przegrywa
pieniądze rodziny w kasynie czy na wyścigach, a sam zaprzecza problemom i
najwyraźniej daleko mu jeszcze do trwałej i dojrzałej zmiany. Taka żona nie stanie się
chroniczną ofiarą mężowskiej choroby nieodpowiedzialności, tylko zacznie działać.
Zwróci się do lekarza, psychologa, znajomych i rodziny poszuka mądrości w książkach
i u innych osób z podobnymi problemami. Cokolwiek z tego wyniknie, ona nie jest
zdana tylko na siebie, nie bierze na siebie wstydu za nieswoje zachowania i w
rezultacie ma szansę ocalić przynajmniej siebie, a często również tych, którzy od niej
zależą, łącznie z mężem hulaką.
Wyczuwam też moc i odporność w postawie pewnej kobiety, która od prawie
dwóch lat co kilka miesięcy pisze do mnie listy pełne zwierzeń dotyczących między
innymi osamotnienia w swym nieszczęściu z powodu nieuleczalnej choroby córki. Mąż
odszedł, siostry odsunęły się razem ze swymi portfelami, w pracy uznano, że najlepiej
dla tej pani będzie zajmować się córką dzień i noc, więc odesłano ją na wcześniejszą
emeryturę, no i owa pani została nagle całkiem sama. W przenośni i dosłownie. I
wtedy zaczęła pisać swoje niezwykłe listy. Nawet nie oczekuje odpowiedzi, tylko prosi
o „wysłuchanie". Z listu na list widać, że przybywa jej mocy, staje się odporniejsza i
na pewno „mniej sama" -jak ostatnio napisała.
Charakter bowiem to nie potulna zdolność znoszenia krzywd i
poddawania się ciosom, lecz postawa nie dopuszczająca do zadomowienia się
w duszy i umyśle poczucia klęski i rezygnacji. Postawa taka wymaga przede
wszystkim umiejętności obrony i przeciwdziałania zagrożeniom. To zaś wymaga
stosowania strategii ratunkowych niezbędnych w trudnych sytuacjach, ale wcale nie
jest powiedziane, że radzie sobie musimy wyłącznie samodzielnie. Można-a raczej
trzeba - radzić sobie wykorzystując rozmaite możliwości: fachowców i specjalistów,
życzliwych ludzi, rodzinę, mądre książki i mądrych przyjaciół. Przecież nikt na świecie
nie ma patentu na rozwiązanie wszystkich kłopotów.
Poza tym, nikt nie żyje w próżni. Bez sensu byłoby szukanie odpowiedzi na nasze
pytania wyłącznie w sobie, tym bardziej że na większość pytań zapewne ktoś już
kiedyś znalazł odpowiedź. Jak sobie poradzili inni, gdy znaleźli się w podobnej
sytuacji? Co na temat związany z danym problemem mówi psycholog, prawnik, lekarz,
pedagog, psychiatra, wreszcie-inna osoba o doli (czy niedoli) podobnej do mojej?
Opisano to z pewnością w wielu książkach. Któryś uniwersytet przeprowadził na pewno
badania wskazujące jakieś rozwiązania i różne wyjścia z podobnej matni. Trzeba
szukać rozwiązań i odpowiedzi. Nie warto zasklepiać się w przeświadczeniu, że
nie ma wyjścia. Na tym właśnie polega odporność.
Ktoś mógłby pomyśleć, że ten ideał: mocny, odporny charakter, to nadludzka
umiejętność nieodczuwania słabości. Ależ nic podobnego. Ludzie, których przypadki
34
służą mi za kanwę niniejszych rozważań, to osoby poranione, pobliźnione i ozdrowiałe
- nie raz, ale wiele razy. One po prostu nauczyły się dźwigać z upadków. Za każdym
razem, gdy kuliły się ze strachu lub ponosiły klęskę, w końcu stawały na nogi i pod-
nosiły głowy. Ich siła nie jest brakiem słabości. Na odwrót, jest potwierdzeniem
słabości, bo energia ta pojawiła się i utrwaliła jako cecha, jako stosunek do życia jako
postawa w rezultacie pokonywania tej słabości.
Rozmyślania nad kwestią odporności zakłóciła mi pewna młoda osoba, skarżąc
się, że oto znowu, u progu lata czuje się zmęczona, znużona, pogrążona w
niewytłumaczalnym smutku. Jak co roku. Nic nie chce jej się robić, zmętniały pasje,
chciałaby gdzieś uciec, schować się i tylko spać, spać, spać. „Jak myślisz co to
znaczy?" - spytałam. „Przecież znowu jest wiosna nadchodzi lato" - odpowiedziała mi
bez wahania. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że dziewczynę tę czeka jeszcze
co najmniej pięćdziesiąt wiosen I co? Na kilka miesięcy w roku przez te wszystkie lata
ma wpadać w ten sam czarny dół? Wszystko się we mnie zbuntowało. Powiedziałam:
„Zaraz, co ma do tego wiosna? Czy ty przypadkiem nie przyzwyczaiłaś się do swojej
wiosennej chandry? Pomyśl inaczej: dawno nie byłaś na wakacjach, miałaś jedną
ciężką sesję, już przygotowujesz się do następnej, wieczorami pracujesz. Każdemu na
twoim miejscu chciałoby się tylko spać, spać i spać. Nie zwalaj winy na wiosnę. Zmień
coś w swoim trybie życia i zrób to dzisiaj, od razu. Odwołaj kilka zajęć w najbliższym
tygodniu, weekend spędź na powietrzu, pójdź kilka razy na siłownię, rano potańcz
przy otwartych oknach, wieczorem weź długą biokąpiel, a wtedy, po kilku dniach,
przekonasz się, że twoja czarna dziura nie jest już taka głęboka. A może w ogóle się z
niej wydobędziesz." Zgadnijcie, co mi powiedziała już po tygodniu. Oczywiście -
chandra gdzieś uleciała i nagle wiosna objawiła się jej jako fantastyczna pora. „To
cudowne, zrzucić z siebie swetry i rajstopy i wystawiać gołe nogi i ramiona do słońca!"
- wykrzykiwała przez telefon.
Nie zwalajmy winy na wiosnę. Ani na deszczową pogodę. Ani na małe
mieszkanie. Ani na wrednego szefa, nieznośne dzieci, chudy portfel, swoje czterdzieści
lat czy może swoje sześćdziesiąt lat. Jeszcze krócej mówiąc, nie zwalajmy winy. W
ogóle przestańmy myśleć w kategoriach „winy". Jest źle, kiepsko się czujemy, nie
udało się coś ważnego - obojętne co, w każdej sytuacji zajrzyjmy najpierw w siebie.
Nie rozglądajmy się za kozłem ofiarnym i winowajcą, tylko szukajmy w sobie
prawdziwej przyczyny złego samopoczucia oraz mocy, pomysłów, sposobów na
dokonanie zmian. A jeżeli ich w sobie nie znajdziemy, to rozejrzyjmy się dookoła,
weźmy książkę telefoniczną, idźmy do biblioteki czy księgarni, do poradni - i zacznijmy
szukać rozwiązań. Nie zajmujmy się problemem, tylko rozwiązaniem. Odbijmy się od
dna, podnieśmy głowę, chwyćmy ster w swoje ręce.
Dopóty, dopóki naszym życiem kierują inni ludzie, pory roku, chwilowe pogody i
niepogody, zdarzenia z przeszłości - a właściwie, dopóki nam się tak wydaje -mamy
ograniczone możliwości zmiany naszego losu. Warto w tym miejscu przypomnieć o
osobliwej prawidłowości, nazywanej często „samospełniającą się przepowiednią".
Można to ująć następująco: Jeżeli wierzysz, że ci się uda i jeżeli wierzysz, że ci się nie
uda - to w obydwu przypadkach masz rację. Czyż to nie paradoks? Jak dwie
sprzeczności mogą być jednakowo prawdziwe? Mogą. To nawet dość proste. We
wszystkich zdarzeniach w życiu człowieka występują dwie grupy czynników:
zewnętrzne i wewnętrzne. Na zewnętrzne marny przeważnie niezbyt duży wpływ, na
wewnętrzne - można powiedzieć, teoretyczne niemal nieograniczony. Wobec tego,
chcąc kształtować życie według swych pragnień, zmieniać w nim to co nam
przeszkadza, najrozsądniej jest skupiać się na tym przede wszystkim, co można
zmieniać. Czyli na owych czynnikach wewnętrznych. Wszystko zależy nie od
pozytywnego bądź negatywnego myślenia lecz od podejmowanych działań. A one z
kolei zależą od wewnętrznej gotowości, odwagi, umiejętności.
One też bywają różnorakie. Najsilniej zakorzenione i najtrudniejsze do zmiany są
głębokie przekonania, to, w co bezkrytycznie wierzymy, przeświadczenia i poglądy
wpojone nam od zarania naszych dni Jeżeli na przykład ktoś uważa, że od pogody
zależy nastrój, to będzie się dotąd w siebie wsłuchiwał, nasłuchując przy okazji
35
komunikatów modnych obecnie biometeorologów, aż w końcu wpadnie w perfidne
sprzężenie zwrotne: „Spada ciśnienie, powinnam więc być senna i markotna." I
odwrotnie: „Jestem śpiąca, na pewno dlatego, że spada ciśnienie." Ktoś mi to jeszcze
potwierdza w telewizji, w radiu, w czasopismach. Babcia lub mama zawsze łączyła z
pogodą swoje dobre i złe dni. I tak dalej. A tymczasem reagowanie samopoczuciem na
zmiany aury czy klimatu jest objawem pewnej szczególnej dyspozycji, wcale nie
częstej, albo niektórych chorób. Normalny, zdrowy człowiek wyposażony jest w
doskonałe systemy samoregulacji biologicznej uodporniającej na skoki ciśnienia, nad-
chodzące burze, ulewy i śnieżyce. Ekstremalne sytuacje klimatyczne, takie jak
huragany czy tajfuny, mogą oddziaływać na samopoczucie ludzi, ale też raczej na
chorych i osłabionych albo na jakieś wyjątkowe „media" biometeorologiczne (bo
podobno niektórzy, niczym jasnowidze czy wróżbici, posiadają dziwne pokrewieństwo
z naturą). Zdrowa, wyspana i racjonalnie odżywiona osoba nie zapada w letarg przed
letnią burzą, wypoczęty człowiek nie dostaje migreny, kiedy ciśnienie spada o kilka
kresek. Możemy sobie jednak dać wmówić, że tak powinno być, i wtedy faktycznie
stajemy się takim urojonym biobarometrem. Prawdziwy powód złego samopoczucia
może leżeć zupełnie gdzie indziej, ale nie chcąc do niego dotrzeć, wygodniej zwalić na
pogodę. Ona zaś może się dołożyć do przyczyn naszego stresu, rzadko jednak działa
samodzielnie.
Kiedyś na uniwersytecie w Chicago brałam udział w badaniach naukowych
dotyczących snu. Pamiętam jeden z eksperymentów. 24 kobiety, które same stwier-
dziły, że bardzo silnie reagują na wszelkie zmiany pogodowe i klimatyczne, poddano
przez pełną dobę wahaniom ciśnienia i innym wpływom klimatycznym. Przebywały one
w kabinach wyposażonych w astro-nautyczne symulatory meteorologiczne oraz tablice
monitorujące zarówno zmiany ciśnienia atmosferycznego, jak i wahania funkcji
biologicznych badanych osób. Okazało się, że najwięcej kobiet reagowało biologicznie
przede wszystkim na widoczne na ekranach monitorów informacje o warunkach, a
wcale nie na same warunki pogodowe. Ciśnienie mogło faktycznie zostać znacznie
obniżone, ale jeżeli ekran wskazywał fałszywą informację, że właśnie poszło w górę, u
badanych osób występowały korzystne zmiany samopoczucia; w odwrotnym
przypadku, gdy ciśnienie w ogóle się nie zmieniało, a zapis mówił o spadku, większość
osób zaczynała gorzej się czuć. Bardzo ciekawa była dyskusja z prowadzącą badania
dr Hoffman, gdy ujawniła uczestniczkom przebieg badań i uzyskane wyniki. A ja mogę
się zwierzyć, że od tamtej pory m? nigdy nie dostałam bólu głowy przed burzą. No i za
pamiętałam
eksperyment
jako
dobrą
ilustrację
wspomnianej
zasady
o
samospełniającej się przepowiedni
Do wewnętrznych czynników należą też nasze przyzwyczajenia. Czyli takie
zachowania, które wykonujemy bez zastanowienia i bez świadomego wyboru Stanowią
rutynę, wypróbowany schemat postępowania, nawyk. Jeżeli w podstawówce ktoś
przyzwyczaił się wkuwać lekcje i powtarzać za nauczycielką, to jako dorosły powtarza i
dzisiaj cudze myśli, nie dając szansy swej własnej, uśpionej lub zagłuszonej twórczej
inwencji i wyobraźni. Jeżeli ojciec zawsze cię krytykował, to choć już ojca może od lat
nie być w pobliżu, będziesz z przyzwyczajenia uważać, że nic nie umiesz, inni są lepsi,
jesteś do niczego. Upiorny nawyk. Niestety, wcale nie taki rzadki.
I tak samo może się stać z przyzwyczajeniem do bycia osobą słabą, nieodporną,
nieporadną, niezdolną do stawienia czoła przeciwnościom lub innym ludziom. Słabości
nie należy w ogóle rozpatrywać jako kategorii obiektywnej, tylko zawsze w kontekście
sytuacyjnym i interpersonalnym. I trzeba szukać przykładów własnej mocy (bo zawsze
się znajdą). Na ich podstawie można poszerzać granice własnej odporności i siły psy-
chicznej. Oto przykład. Kobieta czuje się słaba wobec źle wychowanego męża, który
wyśmiewa ją przy ludziach, krytykuje jej wygląd, wyszydza nieśmiałość i zahukanie.
Ta sama kobieta łatwo wybucha gniewem na sześcioletniego synka, poszturchuje go,
gdy się rano trochę grzebie, krytykuje za koślawe literki w zeszycie z zerówki i ma mu
za złe, że nie wymawia r, jest nieśmiały i w dodatku najniższy wśród swoich ró-
wieśników. To jaka ta kobieta jest? Słaba wobec męża, a silna wobec synka. Tam
cicha myszka, tu drapieżna wilczyca. A gdyby tak zrobić odwrotnie - mężowi pokazać
36
pazury, a synka pogłaskać i dać mu spokój? Osoby tak zwane słabe przeważnie mają
w swym życiu również doświadczenia świadczące o wielkiej mocy. Sztuka polega na
tym, aby je odszukać i przećwiczyć w innych sytuacjach.
Gdy Jasio, mój wnuczek, był bardzo mały i dopiero poznawał pojęcie ilości,
mieliśmy taką zabawę: sadzaliśmy obok nas ulubione ninje i trasformersy i liczyliśmy,
ile trzeba cukierków, żeby każdy dostał po jednym. Wypadało, powiedzmy, pięć. Po
chwili pyta łam: „Jasiu, a ile trzeba herbatników, żeby każdy z nas dostał po jednym?"
I Jasio zaczynał powolutku rozdawać herbatniki, jednocześnie je licząc. Wychodziło mu
znowu pięć. I z jabłkami było tak samo. Bo dla dwulatka odstęp między jednym
policzeniem do pięciu a drugim oraz różnica między cukierkami a herbatnikami była
tak wielka, że na uogólnienia nie starczało mu jeszcze jego malutkiej pamięci. Dziś
Jasiek chodzi do szkoły i już sprawnie dodaje, odejmuje, mnoży i dzieli, i nie zapomina
po sekundzie, ile mu wyszło przed chwilą. Dorósł. Nauczył się.
Proponuję to samo. Dorośnijmy. Jeżeli doradzam koleżance, pocieszam siostrę,
dziecku dodaję otuchy -to znaczy, że to umiem. Gdy jednak problem dotyczy mnie
samej, to czasem o tym zapominam. Czuję się bezradna, pogrążam się w beznadziei,
ulegam niemocy. Ale przecież mogę sobie przypomnieć, że wobec innych bywam
odporna, twórcza i pomysłowa. Mogę
więc w ten sam sposób także sobie dodać otuchy, siebie pocieszyć i obronić przed
załamaniem. Przecież chodzi o to samo: żeby w obliczu wyzwania nie myśleć, że się
nie uda, tylko że się uda. Najczęściej tak myślimy, gdy chodzi o innych ludzi. I
zapominamy gdy chodzi o nas samych. Trochę to podobne do pierwszych lekcji
rachowania małego Jaśka.
I jeszcze jedno. Przydałoby się w naszej kulturze społecznej trochę więcej kultu
osobistego zwycięstwa nad słabościami, a trochę mniej biadolenia. Tym, co kiepskie,
nie ma co się przechwalać. Wiele żartów jest tym, jak to Polak zaczyna wyliczać swe
nieszczęścia dolegliwości w odpowiedzi na zdawkowe pytanie-pozdrowienie
cudzoziemca: „How are you?", które oznacza mniej więcej to samo, co nasze rodzime
Jak leci?", i bynajmniej nie jest zaproszeniem do sprawozdania na temat stanu
zdrowia. Wszyscy znamy domy, gdzie ulubionym tematem rozmów są choroby. Wiemy
więc, jak toksycznie (i zaraźliwie) może wpływać na nasz nastrój cudze grzebanie się
w słabościach i niemocach. Myślę czasem, że gdybyśmy więcej rozmawiali o tym, co
nas akurat nie boli, to może w sumie wszyscy poczulibyśmy się nieco lepiej.
Pomóż sobie sam (ale z rozwagą)
Mówiąc o problemach, zarówno emocjonalnych, jak i życiowych, z jakimi od
zarania dziejów ludzie próbują sobie radzić, nie wolno nie wspomnieć o fenomenie
naszej epoki, czyli o „zejściu psychologii pod strzechy".
Zjawisko to pojawiło się w USA około połowy poprzedniego stulecia, uzyskując
nieco pogardliwą etykietkę „poppsychologii". Zainteresowanej klienteli nie brakowało,
toteż
fala
psychologicznego
samouctwa
stopniowo
się
rozprzestrzeniała.
Psychologowie, zwłaszcza biegli w dziedzinie uprzystępniania skomplikowanej wiedzy,
ruszyli do akcji. Półki księgarń jęły zapełniać się samouczkami, a sale odczytowe
skupiały rzesze amatorów łatwego sukcesu w „pracy nad sobą". Do nich adresowali
swe wykłady i warsztaty autorzy szybkich recept na sukces oraz różnych dróg na
skróty do życiowego powodzenia, udanego małżeństwa, dobrego seksu, prawidłowych
relacji w pracy lub w rodzinie itp. Z czasem fala atrakcyjności popularnej Psychologii
nieco opadła, ale niezupełnie. Chyba nawet można powiedzieć, że poppsychologia
wymościła sobie całkiem wygodne i uznane miejsce w życiu społecznym w większości
krajów cywilizacji zachód niej. Nie konkuruje z nikim ani nie zagraża profesjonalnej
pomocy psychologicznej. Najczęściej uprawiają ją wykształceni i obdarzeni darem
popularyzatorskim dyplomowani psychologowie i psychoterapeuci, a domorośli
uszczęśliwiacze - bo i tacy się zdarzają - też chyba zbytnio nikomu nie szkodzą. Na
swój sposób przyczyniają się oni do budzenia świadomości w sprawach związanych ze
zdrowiem psychicznym i jakością życia emocjonalnego, stanowiąc często pierwszy
37
pomost do poszukiwania specjalisty, gdy zawiodą samodzielne sposoby radzenia sobie
z trudnymi problemami osobistymi.
W Polsce psychologia „potoczna", reprezentowana przez garstkę specjalistów
bywałych w świecie i oczytanych w literaturze światowej, rozwinęła się -jak wiele
innych współczesnych nurtów - wraz z wyzwoleniem od totalitaryzmu. Z początku, w
latach osiemdziesiątych, można było mówić o przejściowej modzie. Tymczasem minęły
dwie dekady i co? Ta niby-moda stała się częścią edukacji społecznej. Może jeszcze
niezbyt szerokiej, ale jednak coraz powszechniejszej. O problemach psychologicznych
piszą dziś w zwykłych gazetach i kolorowych czasopismach. W telewizji i w radiu
nadawane są programy o sprawach takich, jak uzależnienia, depresja, wybaczanie,
problemy małżeńskie, wychowywanie dzieci, przyjaźń, miłość czy lęk przed śmiercią.
Przed kilku laty zaczęto wydawać pismo popularyzujące psychologię, pt. „Charaktery",
czytane zresztą bardzo chętnie przez młodzież. Rozwija się też korzystanie z
Internetu, który popularyzując wiedzę we wszystkich dziedzinach udostępnia również
wiele nowin psychologicznych. A jeżeli wspomnimy o zasobach księgarń w postaci naj-
różniejszych poradników psychologicznych tłumaczonych z obcych języków oraz
pisanych przez twórców rodzimych, to można powiedzieć, że Polacy zdecydowanie
zaczynają być z psychologią „na ty".
Z rozwijającą się „samopomocą psychologiczną" wiąże się jednak pewne
niebezpieczeństwo. Jest nim niekompetentna autodiagnoza lub zbyt uproszczone czy
zgoła całkiem niemądre rady i wskazówki mające rzekomo prowadzić do poprawy i
rozwiązania problemu. Spotkałam wiele osób, które stanowczo za długo z pomocą
przypadkowych poradników usiłowały uporać się ze złymi wspomnieniami, urazą do
rodziców czy neurotycznym poczuciem winy z jakiegoś powodu.
Pamiętam znamienny list napisany przez jedną z moich czytelniczek. Na sześciu
stronach ta czterdziestoletnia kobieta opisała mi nie jeden, lecz kilka dramatów swego
życia. Z agresywnym mężem usiłowała sobie od lat radzić za pomocą „asertywności",
której nauczyła się podczas dwóch weekendowych kursów. Nie mogła pojąć, dlaczego
mimo stosowania wszystkich wyuczonych sposobów rozmawiania i zachowywania się
wciąż musiała ukrywać za słonecznymi okularami coraz to nowe siniaki. Z książek na-
uczyła się też afirmacji, które powtarzała sobie przed lustrem każdego dnia przez
wiele miesięcy, dziwiąc się jednocześnie, że nadal czuje się bezwartościowa i
nieciekawa. Nie potrafiła na dłuższą metę utrzymać żadnej bliższej znajomości ani
nawiązać z nikim przyjaźni. Pozostawała w chronicznie złych stosunkach z młodszą
siostrą, własną matką i teściami. W podobnie
niedobrej atmosferze również pracowała, mając ustawiczne poczucie, że jest
wykorzystywana i niedoceniana. A jednocześnie zaczytywała się w poradnikach
psychologicznych, pilnie oglądała telewizyjne „Okna" Wojciecha Eichelbergera i
uczestniczyła w spotkaniach poświęconych „sposobom na lepsze życie". Znamienne,
że w swym liście podpisała się tylko imieniem „Jolanta", nie podając adresu lub
telefonu.
Chciałabym tą drogą odpowiedzieć pani Jolancie na tamten list. Najłatwiej ocenić,
czy nasze „samoleczenie" przebiega właściwą drogą, patrząc na rezultaty. Jeżeli
przedłuża się okres braku satysfakcjonujących efektów i problemy nadal dokuczają,
należy poszukać pomocy profesjonalnej. Miewamy przecież dolegliwości poważne i
głębokie, a nie tylko drobne i łatwe do rozwiązania. Samouczki, poradniki i
bezpośrednia lub medialna edukacja zbiorowa mogą pomóc uwolnić się od zaburzeń
emocjonalnych powierzchownej natury. Warto wiedzieć, że najlepiej potrafią korzystać
z pop-psychologii osoby wyjątkowo psychicznie odporne i dobrze wyćwiczone w sztuce
adaptacji, uczenia się nowych umiejętności oraz żyjące w przyjaznym środowisku
osobistym. Pani Jolanta najwyraźniej do nich nie należy. Przypadkowy dobór
wskazówek z kursów lub poradników oraz ich mechaniczne stosowanie nie mogło jej
pomóc. Jej problemy są naprawdę poważne. Asertywność to świetna i pożądana
umiejętność, ale nie ma wiele wspólnego ze strategiami niezbędnymi do uchronienia
się przed czyjąś przemocą. Niska samoocena i brak poczucia wartości jest tak
złożonym i trudnym defektem osobowości, że śmiesznie brzmi zalecanie
38
„pozytywnych afirmacji". Konfliktowe stosunki z otoczeniem - w domu czy w
pracy - mogą poprawić się pod warunkiem wprowadzenia kompleksowej
zmiany i to dopiero w wyniku gruntownej analizy dotyczącej charakteru tych
konfliktów. I tak dalej. Krótko mówiąc, pani Jolanto, proszę w następnym liście
koniecznie podać swój adres, aby można było doradzić, dokąd pójść i u kogo szukać
pomocy na pani zmartwienia.
Z myślą o pani Jolancie oraz innych osobach usiłujących załatwić swe problemy
na własną rękę zweryfikujmy kilka mitów i uproszczeń, upowszechnianych przez
różnych „guru".
Weźmy gniew. Zalecane często spontaniczne wyładowywanie złości poprzez krzyk
lub bicie w poduszkę czy bokserski worek treningowy może, owszem, chwilowo
zmęczyć, ale złości na dłuższą metę nie zmniejszy. Wręcz przeciwnie, raczej tę
przykrą emocję podtrzyma i utrwali. Poza tym, gdy to walenie w poduchę wykona w
furii osoba, która czuje się przez kogoś skrzywdzona, a błoga ulga i wybaczenie nie
przyjdą (no bo i skąd?), to złość jeszcze się spotęguje, a przy okazji można ją
niechcący obrócić przeciwko sobie. No bo skoro miało mi pomóc, a nie pomogło, to
pewnie ze mną jest coś nie w porządku...
Gniew mogą złagodzić - zarówno doraźnie, jak i długofalowo - uczucia
„przeciwstawne", takie jak wdzięczność, wesołość, współczucie itp. Żeby wprawić się
w uspokojony nastrój, nie trzeba pięściami okładać poduchy i z wściekłością powracać
do przykrego zdarzenia, lecz lepiej na przykład pójść do kina na komedię, pożartować
z przyjaciółmi, pobawić się z wesołym dzieckiem lub bodaj z zaprzyjaźnionym
pieskiem Gdy czerwona fala złości przestanie oślepiać, wówczas nad problemem
trzeba się rzeczowo zastanowić i -ewentualnie z pomocą trzecich osób - wybrać spo-
kojną i stanowczą strategię rozwiązania. Tak, by to, co wywołało złość, nie miało już
szansy na powtórkę.
Innym magicznym zaklęciem poppsychologów stało się „pozytywne myślenie"
zalecane na prawo i lewo każdemu i w każdej sytuacji. Tymczasem zwykły rozsądek
podpowiada, że nie należy chować głowy w piasek, gdy zdarzyło się lub zagraża coś
niedobrego. Najlepszym doradcą w życiu jest wszak nie pozytywne czy negatywne
myślenie, lecz po prostu myślenie realistyczne. A ono czasami woła o odrobinę czarno-
widztwa.
Oto przykład kochających i dobrych rodziców, którym pewnego wieczoru policja
przywiozła radiowozem zamroczoną narkotykami piętnastoletnią córkę. Rozmawiałam
z nimi nazajutrz. Okazało się, że wcześniejsze sygnały ostrzegawcze dotyczące
zachowań dorastającej córki oboje kwitowali „pozytywnym myśleniem". „Wszystko
jest w porządku, przecież dziewczyna dobrze się uczy. To nic, że nie lubi rano wsta-
wać, ja też nie lubiłem" - mówił ojciec. „Owszem, nie podobało mi się często
podejrzane towarzystwo córki, ale przecież nie mogłam krytykować jej przyjaciół. To
by brzmiało okropnie negatywnie, na pewno bym ją tym zraziła. Zresztą, ja zawsze
starałam się myśleć pozytywnie i wierzyć, że nikogo z nas nic złego nie spotka."
Czyż można bardziej pomylić „pozytywne myślenie" z brakiem rodzicielskiej
odpowiedzialności? Córka tych państwa przeszła terapię w ośrodku leczenia
narkomanów i, miejmy nadzieję, kiedyś zupełnie wyzdrowieje. Rodzice natomiast
potrzebowali pomocy w odczarowaniu mitu „pozytywnego myślenia", które bardzo
łatwo może się stać płaszczykiem, pod którym ukrywa się uzasadnione niepokoje, lęki
lub zwykłą niechęć do uczciwej oceny sytuacji, w wyniku której można przewidzieć
ewentualne przykre konsekwencje. Krótko mówiąc, gdy ktoś da sobie wmówić, że
trzeba zawsze myśleć „pozytywnie", to znajdzie się w świecie wyłącznie różowych
scenariuszy. Zamiast widzieć, jak jest naprawdę - a więc, jak to w życiu bywa, czasem
bardzo źle - ludzie tacy dziecinnie wierzą, że „wszystko jest i będzie w najlepszym
porządku".
Nie
przewidując
negatywnych
zdarzeń,
nie
można
im odpowiednio wcześnie zapobiec i w rezultacie ich uniknąć.
Równie rozpowszechnioną odmianą pozytywnego myślenia jest myślenie
życzeniowe. Ktoś opowiedział mi anegdotę o pewnej pani, która z jakiejś książki czy
spotkania zaczerpnęła przekonanie, że spełni się jej marzenie posiadania czerwonego
39
volkswagena, jeżeli będzie o nim uporczywie i nieustannie myśleć. Myślała więc i
myślała o tym czerwonym volkswagenie, aż pewnego dnia płot przed jej domem został
totalnie zniszczony w wyniku wypadku, w którym właśnie czyjś czerwony volkswagen
wpadł w poślizg i zrujnował pokaźny fragment posesji. W każdym niemal wypadku
mniej więcej na tyle zdaje się uporczywe myślenie o jakimś przedmiocie pragnienia.
Pragnienia trzeba raczej urzeczywistniać, a to wymaga nieco więcej przedsiębiorczości
i pomysłowości niż „wizualizacja celu", jak owo magiczne myślenie nazywają
współcześni „szamani". Aż się prosi, by w tym miejscu dodać po prostu: cudów nie
ma. Zamiast sobie „wyobrażać" swój sukces czy spełnienie pragnienia, lepiej skupić
się na strategii, która do upragnionego celu najskuteczniej doprowadzi.
Dzięki poppsychologii modne zrobiło się też doradzanie autoafirmacji, czyli
powtarzania sobie lub pisania na karteczkach porozwieszanych w całym domu zdań
opisujących upragniony stan rzeczy, w który tak naprawdę nie wierzymy. Znam
kogoś, kto na lustrze w łazience wypisał flamastrem słowa: Jestem wspaniały",
„Wszystko mi się udaje", „Na pewno odniosę sukces" i coś jeszcze w tym rodzaju. Po
miesiącach wpatrywania się w te zaklęcia, niestety, ani drgnęło w sferze przekonań tej
osoby na swój temat. Zwierzyła mi się ona, że czuje się nawet trochę bardziej do ni-
czego niż wcześniej. Puste słowa najwidoczniej dodawały czegoś w rodzaju poczucia
winy, że nie są prawdziwe.
Zmiana przekonań na własny temat jest sprawą znacznie bardziej
skomplikowaną. Psychoterapeuci praktycy dobrze zdają sobie sprawę, że nikt sobie
sam nie jest w stanie poprawić poczucia wartości. Obraz własnej osoby budujemy w
większym stopniu na podstawie tego, jak odnoszą się do nas inni ludzie niż tego, co
sami sobie usiłujemy wmówić. Afirmacje, choćby najcieplejsze, muszą znajdować
potwierdzenie w tym, jak odnoszą się do nas znaczące osoby. Na brak wiary w siebie i
niską samoocenę nic nie pomogą najpiękniejsze hasła i zaklęcia wykaligrafowane,
choćby i najmisterniej, ale własnoręcznie. Osoba o głębokim poczuciu małej wartości
mówiąc sobie dobre rzeczy czuje przecież, że słyszy je od kogoś, kto jest... nic nie
wart. A więc i jej słowa nie są wiele warte, nic więc dziwnego, że wielkiego wrażenia
na autorze i adresacie równocześnie nie mogą wywrzeć.
Aby zaniżoną ocenę własnej osoby zmienić na nieco lepszą, konieczne jest
życzliwe i przyjazne nastawienie innych ludzi. Niech powiedzą sto razy, że nas lubią.
Niech dadzą dowody, że dobrze im z nami. Niech po stokroć wyrażą wobec nas
uznanie, podziw, sympatię. Wtedy- i to po odpowiednio przekonującej porcji takich
zapewnień - może wreszcie zaczniemy wierzyć, że „nie jesteśmy do niczego", „ludzie
nas lubią", „jesteśmy warci miłości" i tak dalej. Zmiana ta jednak nie jest jedynie
kwestią życzeń i pragnień. A już na pewno nie nastąpi pod wpływem powtarzania na-
wet najlepszych afirmacji.
Jeżeli dotychczasowe otoczenie odnosi się do nas wrogo i poniżająco, jedynym
wyjściem powinno być poszukanie sobie otoczenia bardziej życzliwego. W końcu to
dzięki znaczącym osobom w naszym życiu, głównie w dzieciństwie - a więc dzięki
rodzicom, nauczycielom i innym autorytetom - ukształtowało się nasze przekonanie o
własnej wartości (lub bez wartościowości). Innymi słowy, najpierw komuś ważnemu
uwierzyliśmy, że się do niczego nie nadajemy, że nic z nas nie będzie, nikt nas nie
pokocha i nikomu na nas nie zależy. Aby przekonania te zmienić na lepsze, znowu
musi je nam ktoś ważny wpoić. Rzadko bywają to te same osoby, które niegdyś
odebrały nam poczucie wartości i szacunek dla siebie. W dorosłym życiu mogą to być
ludzie, których na szczęście sami możemy już sobie dobierać, kierując się właśnie
miarą ich życzliwości i sympatii wobec nas. Pamiętać przy tym jednak należy, że osoby
z niską samooceną selektywnie odbierają informacje od otoczenia, wychwytując tylko
te, które tę złą samoocenę potwierdzają. Należy zatem nauczyć się dostrzegać
pozytywne przekazy.
Wspomniane wyżej i jeszcze inne podobnie fałszywe podpowiedzi poppsychologów
nasuwają jedną ogólną refleksję. Do wszelkich recept samopomocowych podchodźmy
z odpowiednią dozą sceptycyzmu i zdrowego rozsądku.
40
Pomoc wzajemna
Alvin Toffler, amerykański futurolog i poczytny autor kilku bestsellerów na temat
przemian zachodzących w naszej epoce, powiedział kiedyś w wywiadzie telewizyjnym
w Moskwie, że najcenniejszą spuścizną, jaką wiek XX ma do przekazania wiekowi XXI,
nie jest, jego zdaniem, ani podbój kosmosu czy elektroniczna telekomunikacja, lecz
idea pomocy wzajemnej urzeczywistniona przez Anonimowych Alkoholików.
Wspólnota ta oraz jej program ujęty w Dwanaście Kroków i Dwanaście Tradycji
powstały w USA w latach trzydziestych minionego stulecia za sprawą samych
alkoholików, którzy wypracowali własny sposób na uwolnienie się od nałogu. Tak oto
okazało się, że mogą przestać pić i powrócić do normalnego życia ludzie, którym
wcześniej nie potrafili pomóc ani lekarze, ani psychologowie, ani moraliści. Od tamtej
pory model wzajemnej pomocy jęli stosować z dobrym skutkiem inni chorzy i osoby
dotknięte najróżniejszymi trudnymi problemami. Podobno w Ameryce zawiązało się już
ponad sto wspólnot wzajemnej pomocy, których jedynym celem jest „dzielenie się
doświadczeniem, siłą i nadzieją", a warunkiem przynależności jest identyfikacja z
innymi uczestnikami ze względu na jakiś wspólny problem.
Fenomen pomocy wzajemnej nie jest nowy. Jak świat światem, ludzie pomagali
sobie, nie tylko zresztą w sensie psychologicznym. Przez wiele epok materialne i
bytowe wspieranie się ludzi w walce z żywiołami przyrody i losu stanowiło warunek ich
przetrwania. Życie we wspólnocie jest wszak starsze niż indywidualizm i wynikające
zeń dobre i złe skutki dla pojedynczych osób.
Indywidualizm zaczął jednak kusić swymi zaletami i podporządkowanie
zbiorowości powoli zanikało. Wraz z Oświeceniem nadeszła era rozwoju wiedzy, nauki i
profesjonalizacji. I wówczas też zaczęła się stopniowo wykształcać cywilizacja
zachodnia z coraz to węższymi specjalnościami we wszystkich dziedzinach życia.
Wcześniej już rozpadła się wspólnota plemienna, a w XIX wieku wraz z rozkwitem ery
przemysłowej bierze swój początek nieodwołalny rozpad wielopokoleniowej wspólnoty
rodzinnej.
Ludzie musieli zacząć uczyć się nowego sposobu życia, w którym cele jednostki
coraz rzadziej wynikały z tradycji i potrzeb wspólnoty, a coraz częściej z
indywidualnych pragnień lub możliwości i uzdolnień. I właśnie mniej więcej wtedy,
częściej niż kiedykolwiek w dziejach, ludzie jęli doznawać samotności, wyobcowania i
zagubienia. Przestawała powoli działać busola w postaci celów zbiorowych
określających życiowe role jednostek przynależnych do danej zbiorowości. Z wolna
poszerzał się zakres wolności osobistych, a wraz z nim wzrastała ilość wyborów,
decyzji i poszukiwań własnej drogi w życiu przez coraz większą liczbę ludzi.
Życie stawało się stopniowo coraz ciekawsze, ale za to coraz trudniejsze emocjonalnie.
Ludzie nie żyli już razem przez niemal całe życie w tych samych skupiskach, lecz
spotykali się przypadkowo, na krótko i w zależności od rozmaitych sytuacji, zadań i
potrzeb. Nic więc dziwnego, że między ludźmi rósł dystans i zanikało wzajemne
pomaganie i wspieranie się w trudnych sytuacjach. Rolę powierników zaczęli
przejmować psychologowie i różni doradcy, ale droga do nich wcale nie była prosta i
naturalna. Zresztą w którymś momencie wystąpił paradoks: oferowana przez nowych
wyspecjalizowanych fachowców pomoc psychologiczna nie była w stanie zaspokoić
potrzeb masowej klienteli sfrustrowanych, zalęknionych i pogubionych ludzi,
ponieważ, po pierwsze, ich było znacznie więcej niż specjalistów, a po drugie, zwyczaj
kosztownej zawodowej pomocy zakorzeniał się wolniej, niż mnożyły ludzkie problemy.
Tymczasem bardzo szybko i nieodwracalnie słabła tkanka osobistych więzi
międzyludzkich. Coraz częściej w pobliżu nie było już kogo o cokolwiek zapytać, komu
się wypłakać lub przed kim wyżalić. Dla większości ludzi jest tak i dzisiaj.
Z drugiej strony, profesjonalna pomoc psychologiczna czy psychiatryczna jest
potrzebna przede wszystkim w bardzo skomplikowanych przypadkach. W sprawach
zaś średnich i codziennych wcale nie jest niezbędne ani wskazane, by od razu szukać
terapeutów, kliniki interwencji specjalistycznych. Tak jak dawniej, powinni wystarczyć
po prostu inni ludzie, czasem dlatego, że są trochę starsi i już mają za sobą
pouczające lekcje, z których umieli wyciągnąć właściwą naukę, a czasem nawet nie
41
starsi i nie mądrzejsi, lecz zwyczajnie obecni, życzliwi i umiejący z empatią wysłuchać
stroskanego czy przestraszonego człowieka. To prawda, że czasami dobre rady mogą
być nieprzydatne, ale bez nich mogłoby być jeszcze trudniej.
Wszelkie osobiste problemy można obrazowo przedstawić w następujący sposób.
Nagle dzieje się coś, co przypomina wpadnięcie do głębokiego dołu o stromych
ścianach. Nawet jeżeli nic poważnego się nie stało, to człowiek zechce jak najszybciej
z tego dołu się wydostać. Będzie więc próbował na różne sposoby wspiąć się w górę.
Niestety jednak, choćby osoba w tym dole była nie wiem jak silna, za własne
sznurówki się nie wyciągnie. Wspinaczka też kiepsko rokuje, bo w tym dole, jako się
rzekło, ściany są zbyt strome. Jedynym sposobem jest wezwanie pomocy. Dopiero gdy
pomoc nadejdzie, w postaci bodaj jednej osoby, która zajrzy do dołu i poda
nieszczęśnikowi rękę, pojawi się szansa na wydostanie się z opałów. Jeszcze lepiej,
aby pomagających było więcej. Jedna osoba mogłaby sama okazać się za słaba. Grupa
jest mocniejsza od jednostki i dysponuje większą ilością pomysłów.
Ten metaforyczny obraz ilustruje fenomen pomocy, jakiej udzielają sobie sami
potrzebujący, bez udziału zawodowych „pomagaczy". Jak już zostało powiedziane,
pomoc taka okazuje się nieoceniona w sprawach „średnich" lub -jak w przypadku
Anonimowych Alkoholików czy Anonimowych Narkomanów -jako sposób na trwałe
podtrzymywanie trzeźwości.
Znam wiele osób, które w różnych okresach w życiu korzystały z takiej
nieprofesjonalnej pomocy w rozmaitych grupach wsparcia. Kobiety po mastektomii z
grupy „amazonek" za największą zaletę tej formy pomocy uznają klimat wzajemnego
zrozumienia pomiędzy uczestniczkami. Spotykają się, aby bezpiecznie wyrażać swój
strach przed nawrotem choroby, poczucie zawstydzenia z powodu utraty atrybutu
kobiecości i lęk przed odrzuceniem przez mężów i kochanków lub żal i gniew, gdy to
nastąpi. Pomagają sobie również praktycznie, dzieląc się informacjami o
najskuteczniejszych metodach rehabilitacji. Na spotkaniach nikt nikomu się nie dziwi,
nie okazuje litości ani tym bardziej niechęci czy zakłopotania z powodu cudzego
nieszczęścia. Nieszczęście jest bowiem wspólne.
Uczestnicy grup Al-Anon czy „Powrotu z U" dla rodzin osób uzależnionych od
alkoholu czy narkotyków nie tylko wiele się od siebie uczą, ale przede wszystkim
przełamują barierę izolacji od świata. W gronie osób dotkniętych tym samym
problemem przestają się wstydzić i obwiniać za chorobę i destrukcyjny styl życia
swych współmałżonków, dzieci lub innych bliskich. Również dzieci - młodsze w
grupach Al-Ateen lub starsze w grupach Dorosłych Dzieci Alkoholików -znajdują
bezpieczne warunki wyrażania swej bezsilności, gniewu i żalu do nieodpowiedzialnych i
krzywdzących rodziców.
W grupach wzajemnej pomocy jedni od drugich uczą się mówić o sobie, swych
uczuciach i swej bezradności wobec problemu, którego nie potrafią rozwiązać. Innymi
słowy, uczą się z danym problemem żyć tak, by jak najmniej dotkliwie odczuwać jego
ciężar. Umiejętności takie nie są niczym nadzwyczajnym. Właściwie do radzenia sobie
z trudami życia i ciosami losu powinien przygotować każdego rodzinny dom Przecież
niepowodzenia i porażki stanowią naturalną i nieuchronną część ludzkich doświadczeń.
Również choroby, rozczarowania i ograniczenia własne lub cudze należą do reguły, a
nie do wyjątków. Do tego, by przyjmować je jako normalną - choć niezaprzeczalnie
bolesną i smutną - część życia, każdy powinien zostać przygotowany od
najwcześniejszych lat. Przecież byłoby nierealne, by kogoś nikt nigdy nie zawiódł, nie
oszukał lub nie odrzucił. Niemożliwe jest też, aby kogoś ominęły przykrości wynikające
z egoizmu i głupoty innych ludzi. Nie ma też sposobu na uniknięcie błędów i pomyłek z
powodu własnej nieprzezorności i braku doświadczenia.
A jednak ludzie pod wpływem przeżyć wynikających z niespełnionych
nierealistycznych oczekiwań wobec świata i samych siebie z reguły wpadają w rozpacz
lub złość. Z powodu tych niespełnień wielu obraża się na los, a niektórzy nawet chcą
odebrać sobie życie. Niektórym się to zresztą, niestety, udaje. Wyjąwszy stosunkowo
niewielki procent osób organicznie niezdolnych do racjonalnego myślenia, u których
należy specjalistycznie leczyć defekty funkcjonowania chorego mózgu, resztę stanowią
42
ludzie niedostatecznie przygotowani do radzenia sobie z prawdziwymi realiami życia.
Żeby się nie unicestwić i odzyskać równowagę zachwianą pod wpływem spiętrzenia
szczególnie trudnych problemów, muszą oni w pewnym momencie zacząć nadrabiać
zaniedbania popełnione przez ich własnych rodziców i opiekunów. Ale tych także nie
można potępiać. Wielu również nie potrafiło radzić sobie ze zwykłym życiem. Wielu
stosowało niewłaściwe środki zaradcze i destrukcyjne strategie obronne. Ich też ktoś
nie nauczył, jak kierować swoim życiem, gdy zdarzą się niepowodzenia, choroby,
kataklizmy. A od nich ich dzieci nauczyły się tych wadliwych strategii i dziś mają
trudności z poradzeniem sobie ze światem i sobą.
Do tego, by nauczyć się akceptować własne lub cudze wady, niepotrzebny jest
jednak żaden magister akceptacji. Nie ma potrzeby szukać ratunku przed zwykłym
lenistwem u dyplomowanego specjalisty, trzeba natomiast po prostu nauczyć się
dyscypliny i wytrwałości. Żeby zacząć lepiej zajmować się swoimi dziećmi,
niepotrzebny jest pedagog czy zawodowy wychowawca, lecz powinien wystarczyć inny
ojciec lub matka, którzy potrafią być dobrymi i mądrymi rodzicami. Można się im
przyglądać i ich słuchać, a potem zacząć tak samo postępować.
Fenomen wzajemnej pomocy odtwarza proces naturalnego nabywania
normalnych umiejętności życiowych, który teoretycznie powinien odbywać
się w rodzinnym domu. Brak umiejętności nie jest przecież chorobą, chociaż
do różnych zaburzeń i patologii może prowadzić. Uczenie się życia i radzenia
sobie z wielkimi i małymi trudnościami nie wymaga „leczenia". Ono powinno
pozostać zarezerwowane dla przypadków naprawdę ciężkich. Ale i wówczas pomoc
specjalistyczna powinna przygotowywać do samodzielnego funkcjonowania. Naprawdę
rzadkie są przypadki, w których dotknięty jakąś przypadłością człowiek musi
znajdować się ustawicznie pod opieką wykwalifikowanych specjalistów. Reszta może
śmiało żyć samodzielnie, a ewentualne braki uzupełniać przy pomocy innych ludzi,
najlepiej takich, którzy z podobnym problemem już sobie poradzili.
W sensie psychologicznym nasze zmartwienia i problemy kosztują nas
tak wiele nie tylko dlatego, że zużywają energię emocjonalną na smutki i
frustracje lecz może przede wszystkim dlatego, że podkopują nasze poczucie
wartości. Dzieje się to niemal automatycznie i opiera na następującym schemacie
myślowym. Skoro mi się coś nie udało, to chyba nie jestem dobra. Ktoś mnie nie lubi,
więc czegoś mi brakuje. Ktoś mnie oszukał (a ja się dałam nabrać), a zatem kiepsko
oceniam sytuacje. Nie mówiąc o tym, że fakt, iż czegoś nie potrafię, nasuwa
podejrzenie, że jestem gorsza (bo mniej skuteczna) od innych, a w każdym razie na
pewno od tych, którzy potrafią. Za każdym niepowodzeniem i niezadowoleniem
ciągnie się jak tren coraz niższa samoocena.
Jednym z podstawowych zadań wszelkiego typu pomocy psychologicznej -
niezależnie od problemu, jaki chcemy pomóc rozwiązać - jest odbudowa poczucia
wartości i umocnienie szacunku dla siebie. Są to niezbędne warunki decydujące o
dalszym postępowaniu, a nawet o możliwości wykorzystania uzyskanej pomocy. Tylko
ktoś, kto sobą nie pogardza, nie wstydzi się siebie i żywi dla siebie szacunek, jest w
stanie uwierzyć, że potrafi zmienić siebie lub swój los. Poczucia wartości zaś nie
sposób zbudować bez udziału innych ludzi. Żaden płatny terapeuta nie zdoła w zaciszu
swego gabinetu wykrzesać u swego klienta przekonania, że świat go szanuje, lubi i
podziwia. Człowiek musi uzyskiwać od innych w codziennym życiu potwierdzenie
swych umiejętności i zalet. Musi odczuć sympatię i życzliwość otoczenia oraz usłyszeć
od nich jak najwięcej pozytywnych informacji na swój temat. Odpowiednio
zwielokrotniona życzliwość i dobre słowa innych ludzi są dopiero w stanie przezwy-
ciężyć zwątpienie w siebie.
Właśnie temu głównie służą grupy wsparcia i pomocy wzajemnej. A
jednocześnie, przychodząc po pomoc dla siebie, uczestnicy okazują zainteresowanie i
życzliwość
innym.
Uczucie
wynikające
z
faktu,
iż
ktoś
jest nam za coś wdzięczny - na przykład za wysłuchanie i akceptację - umacnia
poczucie własnej wartości. Dlatego zarówno w grupach opartych na modelu i
programie AA, jak też w mniej zrytualizowanych grupach wsparcia podstawowym
43
kanonem wspólnej pracy jest absolutne wykluczenie bezpośredniej krytyki i oceniania
innych. Zapewnia to wszystkim poczucie bezpieczeństwa, co jest z kolei warunkiem
szczerości i otwartości, a w rezultacie prowadzi do lepszego poznania siebie.
Spotkania wzajemnej pomocy dają też możliwość identyfikacji z innymi
uczestnikami. Stwarzało szansę wzbudzenia poczucia wspólnoty i bliskości z innymi
ludźmi. Identyfikacja jest odwrotnością porównywania. Dzięki utożsamieniu się z
drugim człowiekiem staje się on nam bliższy, ponieważ znajdujemy wspólne cechy,
rozpoznajemy podobne reakcje, niekiedy nawet identyczne przeżycia. Porównywanie
natomiast podkreśla różnice między ludźmi i tym sposobem prowadzi do zwiększenia
dystansu, a w ostatecznym efekcie do większej samotności.
Rezultatem identyfikacji jest poczucie przynależności i wzajemnego zrozumienia:
Z tego powodu grupy wsparcia na ogół dobierają się nieprzypadkowo, lecz gromadzą
wokół jakiejś cechy czy sprawy łączącej wszystkich uczestników. Oprócz
wspomnianych grup „amazonek", alkoholików, narkomanów i ich rodzin czy
hazardzistów i seksoholików tworzą się spontanicznie grupy nie związane z żadną
chorobą czy defektem. Przed kilku laty sama pośrednio brałam udział w zainicjowaniu
grup wsparcia dla... kobiet. Po prostu, kobiet. Liderki, które chciały się tym zająć,
uznały, że samo bycie kobietą we współczesnych warunkach jest dla wielu
problemem, z którym warto się zmierzyć. A jednocześnie musiały uznać, że „bycie
kobietą" nie jest bynajmniej chorobą ani problemem specjalistycznym nadającym się
do jakiegokolwiek „leczenia".
Chociaż pomoc wzajemna nie ma charakteru profesjonalnego, a więc z natury
rzeczy nie opiera się na fachowym znawstwie przedmiotu, jej walory pod pewnymi
względami niekiedy przewyższają korzyści wynikające z pomocy oferowanej przez
specjalistów. Model pomocy wzajemnej - i to zapewne miał na myśli Alvin Toffler- jest
modelem „promocji zdrowia", a nie „promocji choroby". Pomoc uzyskiwana od innych
ludzi nie utrwala etykietki człowieka niezdolnego do samodzielnego funkcjonowania.
Nawet ludziom niezaradnym, pogubionym i cierpiącym dodaje w istocie mocy i
poczucia wartości. W odróżnieniu od pomocy profesjonalnej, wzajemne wspieranie się
i uczenie od siebie nic nie kosztuje. A zatem dostępność i częstotliwość oraz zakres
korzystania z tej pomocy mogą być nieograniczone.
Psychologia wszędzie
Rozważając cele i zadania psychologii, nie wolno pominąć nieterapeutycznych i
nieklinicznych zastosowań tej nauki, jakich mnóstwo obserwujemy dzisiaj niemal na
każdym kroku. Wszechstronność zastosowań psychologii stanowi zapewne główny
powód, dla którego w ostatnich latach o jedno miejsce na studia psychologii ubiega się
od kilkunastu do kilkudziesięciu kandydatów. Można przypuszczać, że młodzież
umiałaby chyba bezbłędnie i interesująco odpowiedzieć na pytanie: „Po co nam
psychologia?"
Z wypowiedzi studentów pierwszego i drugiego roku psychologii na jednej z
uczelni warszawskich, z którymi kiedyś rozmawiałam o ich planach zawodowych,
wynika, że tylko połowę interesuje praca psychoterapeutów. Inni widzieli się w roli
specjalistów w sferze „zarządzania i kierowania zasobami ludzkimi" (jak dziś nazywa
się funkcje działu personalnego w miejscach pracy). Niektórzy pragnęli specjalizować
się we wspomaganiu negocjacji politycznych lub handlowych. Jeszcze inni chcieliby
pracować w reklamie, dziennikarstwie i w ogóle w mediach lub nawet tak odległych
dziedzinach jak projektowanie wnętrz, praca z trudną młodzieżą czy kreowanie
wizerunku publicznego mężów stanu lub artystów.
Do wypełniania tych ról psycholog potrzebuje bardzo różnych elementów
wyposażenia osobistego i profesjonalnego. Ale w każdej z nich psychologia jako
dyscyplina zajmująca się ludzkimi zachowaniami wydaje się niezaprzeczalnie
przydatna.
Weźmy miejsce pracy. W krajach gospodarki rynkowej, a więc również dzisiaj w
Polsce, większe niż kiedykolwiek znaczenie ma - oprócz oprzyrządowania i technologii
- efektywność ludzkiej pracy. Składają się na nią takie cechy, jak dyspozycyjność i
44
elastyczność, czynnik twórczy, pomysłowość, zapał, umiejętność pracy zespołowej, a
nawet poczucie humoru czy odporność na stres i frustrację. Psychologia może pomóc
w kształtowaniu optymalnych warunków dla rozwoju tych cech u pracowników. W
zakładach pracy wprowadza się więc nowe standardy w rodzaju TQM - Total Quality
Management, czyli swoisty regulamin zarządzania „zasobami ludzkimi", obejmujący
dobrą organizację pracy i komunikację międzyludzką, skuteczne środki dyscyplinujące
oraz nieagresywne metody rozwiązywania konfliktów. W sumie chodzi o dobrą
atmosferę i poczucie współodpowiedzialności pracowników za efekty rynkowe ich
przedsiębiorstwa. Szkolenia w tym zakresie prowadzą najczęściej odpowiednio
przygotowani i znający się na rzeczy psychologowie.
Psychologowie również mogą występować w miejscach pracy w roli konsultantów
„systemów wspierania pracowników", zwanych też czasem „opiekuńczymi służbami
pracowniczymi". Na Zachodzie, nawet w krajach nieanglojęzycznych, przyjęła się dla
tych służb amerykańska nazwa EAP - Employee Assistance Programs. Na niektórych
wydziałach psychologii w zachodnich i amerykańskich uczelniach tworzy się ścieżki
specjalizacyjne dla takich konsultantów. Dbają oni z jednej strony o wysokie
umiejętności w kontaktach międzyludzkich, szkoląc kadrę kierowniczą wszystkich
szczebli, a z drugiej strony zajmują się doradztwem psychologicznym (nie terapią!)
wobec pracowników z różnymi problemami osobistymi. Konsultanci EAP, we
współpracy z kadrą zarządzającą, potrafią szybko, dyskretnie i kompetentnie
skierować osoby z problemami rodzinnymi, małżeńskimi lub z zakresu zdrowia
psychicznego do odpowiednich specjalistów poza miejscem pracy. Jeżeli ktoś
nadużywa alkoholu, narkotyków lub leków psychotropowych, trafi do poradni
uzależnień. Jeżeli w domu panuje przemoc lub inny rodzaj nadużyć, ofiarom i
sprawcom zostanie wskazana placówka, która może bezpośrednio interweniować i
pomóc zaprowadzić ład w środowisku rodzinnym. Do zadań konsultanta EAP należy
także pomoc w rozwiązywaniu konfliktów między pracownikami.
Opiekując się stroskanymi lub źle funkcjonującymi pracownikami, konsultant
służby pracowniczej działa na rzecz „zdrowego miejsca pracy" i w tym sensie jest
reprezentantem kierownictwa. Szczęśliwie się składa, że w układzie tym nie ma w
ogóle cynicznego podtekstu, ponieważ ekonomiczne zyski przedsiębiorstwa idą w
parze z jak najlepszą wydajnością pracy, do której zdolni są ludzie wolni od uzależnień
lub innych trapiących ich problemów.
Mówiąc o psychologach w miejscach pracy, warto wspomnieć o zupełnie
niedawnym ich awansie w roli tzw. headhunterów, czyli agentów „polujących" na
różnych specjalistów. Ci współcześni „kadrowi" umieją wyszukać odpowiednich
pracowników na najróżniejsze stanowiska wymagające nie tylko określonych
umiejętności, ale i cech osobowych. Oprócz kryteriów ściśle branżowych stosują oni
środki psychologiczne, a nawet niekiedy parapsychologiczne. Jak niekonwencjonalne
mogą to być metody, ilustruje fakt, iż jednym ze stosowanych przez headhunterów
sposobów kwalifikacji kandydatów do pracy bywa grafologiczna analiza pisma.
Psycholog w szkole to oczywiście rzecz nienowa. Nowe są natomiast
zastosowania niektórych odkryć psychologicznych pogłębiających naszą wiedzę o
czynnikach wpływających na wychowanie, zachowanie się w grupie i uczenie się.
Warto wspomnieć o teorii pozytywnego wzmocnienia, wedle której pobudzają do
większej aktywności oceny pozytywne, a nie negatywne. Innymi słowy, chce się nam
więcej (uczyć, pracować, zmieniać), gdy nas chwalą, a nie gdy nas krytykują. Pewna
młoda osoba, która mniej więcej tyle samo lat chodziła do szkoły w Polsce i w
Ameryce, w jednym zdaniu ujęła zaobserwowaną przez siebie różnicę: „Tu nauczyciel
pyta dotąd, aż złapie na tym, czego uczeń nie wie; tam natomiast dotąd pyta, aż na-
trafi na to, co uczeń wie." Człowiek - dorosły czy mały -jeżeli czuje się dobrze, ma
przeważnie o wiele większą ochotę do robienia rzeczy trudnych niż człowiek
„zdołowany", przestraszony i niezadowolony z siebie. Osoba doceniona wierzy w
siebie, skrytykowana traci wiarę i entuzjazm. Miejsce, do którego lubimy przychodzić,
stymuluje do działania, a miejsce, którego nie lubimy i którego boimy się - zniechęca.
Proste. Tym większa szkoda, że ta od dawna sprawdzona teoria psychologiczna w
45
takim ślimaczym tempie wchodzi do naszych szkół (do wielu w ogóle jeszcze nie
wchodzi).
Uważam, że zbyt wolno wkracza u nas psychologia do sądownictwa. Moglibyśmy
brać przykład z wielu krajów zachodnich, gdzie psychologiczne poradnictwo stanowi
nieodłączną część przygotowawczej fazy w procesach rozwodowych lub dotyczących
sporów i konfliktów rodzinnych. Psycholog powinien też brać udział w mediacji między
przestępcą a ofiarą lub w okolicznościach tragicznych zdarzeń, jako opiekun osób
pokrzywdzonych lub takich, które doznały losowego wstrząsu. W tych rolach
psychologowie już nie dziwią, choć jeszcze nie zawsze są obecni. Natomiast do
rzadkości należy udział psychologów w kształceniu zawodowym prawników różnych
specjalności oraz policjantów i innych funkcjonariuszy zajmujących się pomaganiem
obywatelom w sytuacjach społecznie konfliktowych.
Bywa jednak, że psychologowie są zapraszani przez sędziów, by pomóc im
nauczyć się skuteczniejszej komunikacji podczas rozpraw na sali sądowej, lub przez
adeptów adwokatury, by przećwiczyć zasady dobrego kontaktu z klientem. Z
policjantami pracują między innymi nad metodami efektywnej interwencji w sytuacji
konfliktów rodzinnych wywołanych przez pijanych awanturników. W więzieniach
psychologowie prowadzą szkolenia personelu w takich dziedzinach, jak programy dla
alkoholików, narkomanów, sprawców przemocy kryminalnej i domowej lub zboczeń-
ców seksualnych.
Kolejnym obszarem wykorzystania wiedzy psychologicznej jest reklama, przede
wszystkim handlowa. Jej celem jest wabienie klientów i namawianie na wszelkiego
rodzaju zakupy, zarówno towarów, jak i usług. Psychologia pomaga w tym wypadku
subtelnie oddziaływać na podświadomość ludzi, co ułatwia sprzedawcom
manipulowanie ich wyborami. Kojarzące się miło kształty czy kuszące barwy
opakowań, tworzenie złudzenia niepowtarzalnych okazji (np. codzienne wyprzedaże
pod hasłem „Tylko dziś!") lub ustalanie cen z końcówkami 9 (np. 9,99 zł) - wszystko
to są klasyczne zabiegi manipulacyjne wciągające naiwnych konsumentów w przymus
wydawania pieniędzy.
W reklamie słownej jest natomiast miejsce dla zabawy psycholingwistycznej, co
specjaliści oczywiście skwapliwie wykorzystują. Osobiście zachwycił mnie kiedyś jeden
z przykładów takiej zabawy. W reklamie zachęcano palaczy do osiągania stanów
świadomości nazywanych kusząco parafrazami nazw stanów USA (np. Bawizona,
Koloradość, Spontana). Inny przykład: w pewnej gazecie codziennej autor
wakacyjnego felietonu (zresztą mistrz układania reklam słownych) nadał swemu
cyklowi tytuł „Pawiątka z wakacji". Żartobliwy kalambur może okazać się świetnym
chwytem przyciągającym klientów, w tym wypadku czytelników. Ten sam autor podał
mi kolejny przykład świetnego zastosowania psycholingwistyki w reklamie. Włoską
miętową nalewkę mającą odświeżać i dodawać wigoru nazwano „Brrrranca Menta", co
miało się kojarzyć z uczuciem chłodu („brrrr"), a przy okazji w nazwie użyto nazwiska
producenta, którym był niejaki pan Branca. Kalambur, żart i dowcip w reklamie należą
do chwytów, którym osobiście ulegam najczęściej. Na przykład ostatnio z
przyjemnością kupuję włoską oliwę w butelce przekrzywionej dokładnie tak, jak wieża
w Pizie, mimo że ani smakiem, ani właściwościami oliwa ta nie przewyższa innych
gatunków, za to ceną przewyższa. Cóż, odrobina podatności na chwyty reklamowe nie
zaszkodzi. Dobrze przynajmniej, że niektórym specom od reklam udają się
inteligentne i nie-obraźliwe pomysły. Na pewno autorami są wrażliwi znawcy
psychologii i bystrzy obserwatorzy ludzkich upodobań i reakcji,
W piśmie zawodowym pt. „Doradca Hotelarza" znajduje się stała rubryka
poświęcona psychologicznym aspektom pracy w branży hotelarskiej. Ze sportowcami
pracują nie tylko trenerzy i fizykoterapeuci, lecz również psychologowie, i to im często
przypisuje się tak spektakularne sukcesy, jakie odnosił ostatnio polski skoczek
narciarski. A rola psychologów w polityce? A ich rola w wychowaniu dzieci przez
rodziców? Można by długo wyliczać kolejne profesje i specjalności, służby społeczne i
dziedziny życia, którym przydaje się psychologia lub przynajmniej wybrane jej ele-
menty. Czasem są to nawet zupełnie zaskakujące elementy. Przeczytałam niedawno,
46
że sprzedawczynie w USA szkolone są, aby obsługując klientkę, skłaniały się w jej
stronę, a obsługując klienta, robiły krok do tyłu, tak by to on mógł się przybliżyć. Ma
tu
zastosowanie
psychologiczna
metoda
zwana
„programowaniem
neurolingwistycznym" (po angielsku w skrócie NLP), w tym wypadku nawiązująca do
tego, że kobiety lubią być zdobywane, a mężczyźni lubią zdobywać. Można się z tego
śmiać, ale nie stosowano by tych pomysłów, gdyby ktoś nie sprawdził, że może na nie
wielką skalę, ale jednak pomagają one zwiększać obroty i pomnażać zyski.
W pierwszych miesiącach roku 2001 trwała w radiu i telewizji kampania przeciw
przemocy wobec dziecka w rodzinie. To także bardzo ważny element wychowawczej
roli psychologii, realizowanej w jak najszerszej skali.
Mam nadzieję, że w sumie, na tych stu kilkudziesięciu kartkach książki, czytelnik
znajdzie odpowiedź na tytułowe pytanie „Po co nam psychologia?" Z założenia nie miał
to być ani podręcznik, ani encyklopedia wiedzy psychologicznej. Przyświecał mi raczej
zamiar zaciekawienia czytelników tą nieskończenie bogatą dziedziną wiedzy, dzięki
której nie tylko można lepiej siebie i innych poznać, ale przede wszystkim - nieco już
poznawszy - zacząć skuteczniej i w zgodzie ze sobą realizować swoje cele życiowe i
bardziej harmonijnie układać relacje ze światem.