Posłowie
"Pierścionek z końskiego włosia" Aleksandra Ścibora-Rylskiego powstał w 1965 roku i nie został wówczas dopuszczony do druku z powodów cenzuralnych. Co dziwniejsze, nie przypomniano sobie o nim i nie wydano go także później, nawet wówczas, gdy cenzurę w Polsce zniesiono. Świetna powieść pt. "Pierścionek z końskiego włosia" ukazuje się po raz pierwszy w ponad ćwierć wieku od czasu złożenia jej w wydawnictwie. Jak to możliwe? Przecież była to tajemnica poliszynela. Wspominał o niej sam autor w swoich ówczesnych wypowiedziach. Wydawcy pamiętają tę sprawę po dziś dzień. Nie ma takiego wspomnienia czy tekstu o zmarłym w 1983 r. pisarzu, który nie napomykałby o tej niemal legendarnej powieści. Ponoć przyjaciele zabiegali o jej odnalezienie i publikację. Fakt pozostaje faktem: przez ćwierć wieku nie przywrócono literaturze zatrzymanej wskutek reżimu cenzorskiego książki, która trwała w ludzkiej pamięci i legendzie. Ja znałem ją jedynie ze słyszenia. Korciła mnie jednak na tyle, że próbowałem ją odnaleźć i udało mi się dotrzeć do jedynego pozostałego egzemplarza autorskiego maszynopisu. Oszołomieni obecnym przyborem literatury z emigracji i literatury drugiego obiegu nie dość pamiętamy o konieczności rewindykacji dotyczących również zwykłej literatury krajowej. Ileż można wskazać przykładów, gdy wydawcy z przyzwyczajenia wznawiają nadal teksty nieżyjących już autorów w wersji niegdyś gruntownie przez cenzurę zmasakrowanej. Nade wszystko nie szuka się rzeczy w ogóle pogubionych po drodze - zatrzymanych przez cenzurę lub wydawców. W papierach pisarzy czy ich bliskich, w archiwach wydawnictw (jeśli nie niszczyły one dawnych rękopisów jak Piw), w działach rękopisów naszych bibliotek znajdzie się z pewnością niejeden tekst z ubiegłej epoki, który nie trafił ani do emigracyjnego wydawnictwa, ani do drugiego obiegu, pozostaje zapomniany i bezpański, czeka na odszukanie i wydobycie. Nasza niepamięć jest zatrważająca, skoro, jak się okazuje, dotyczy również rzeczy głośnych, mających nawet jakąś swoją legendę. Tę przeraźliwą obojętność wobec skonfiskowanych, zatrzymanych czy pokiereszowanych przez cenzurę książek trudno - poza szczególnymi splotami okoliczności - tłumaczyć sobie inaczej niż brakiem pamięci i wyobraźni wobec naszych czasów i naszych bliźnich. Cała dokumentacja na temat interesującego nas tu autora, niegdyś nader czytanego i wziętego, zawiera się w jednej chudej teczce z wycinkami w archiwum biblioteki Domu Literatury. Publicznie Ścibor pozostał autorem anachronicznej już powieści z czasów socrealizmu pt. "Węgiel" i aktualnych wciąż filmów z okresu pierwszej "Solidarności" - "Człowiek z marmuru" i "Człowiek z żelaza". Może jeszcze paru sztuk bulwarowych - kiepskich, lecz grywanych, nad którymi chętnie się znęcano. Tymczasem Ścibora Rylskiego trudno byłoby zarówno uznać za typowego socrealistę, związać jedynie z sierpniem 1980, jak i posądzić o grafomanię. Nie był on tuzinkowym literatem i każdego, kto się z nim zetknął, musiały zdumieć i zatrwożyć jego późniejsze losy - zawodowe i osobiste. Jego rodzina pochodziła ze Lwowa i podobno miała koneksje z ukraińską gałęzią tego rodu. W okresie międzywojennym jego ojciec był adwokatem w Grudziądzu i Świeciu nad Wisłą. Osobliwe były rodzinne koligacje literackie - po stronie matki dalekie powinowactwo z śeromskim, a po stronie ojca - z Marią Dąbrowską. Podobno kiedy matka z małym synem we wrześniu 1939 uciekali ze Świecia przez Warszawę do Lwowa, zatrzymali się w stolicy właśnie u Dąbrowskiej, na Polnej, podczas nieobecności pisarki, która skądinąd, zdaje się, niewiele się swym powinowatym interesowała. Podczas wojny zamieszkali w Warszawie, gdzie Ścibor wsiąkł w konspiracyjne Szare Szeregi i Armię Krajową i jako 16-letni chłopak przeszedł przez powstanie warszawskie, o mało wskutek ran nie przypłaciwszy tego życiem. Zaraz po wojnie zadebiutował wierszem "Mogiły w bunkrach" w tygodniku "Dziś i Jutro". Studiował polonistykę i tam go w 1949 r. poznałem, gdy trafił na moje proseminarium z literatury staropolskiej (razem zresztą ze Zdzisławem Najderem i Wiesławem Górnickim). Ale na polonistyce rzadko się go widywało, gdyż już aktywnie i z powodzeniem pracował jako reporter w wydawnictwach prasy wojskowej. Tłukł się wówczas po kraju i z tych rozjazdów właśnie, jeszcze jako student, przywiózł w 1950 roku powieść pt. "Węgiel". Mimo że operowała ona modną konwencją produkcyjniaka i jako taka była nagrodzona i lansowana, debiutancka powieść Ścibora zdradzała niezwykły talent narracyjny, obserwatorski, językowy. Podobnie da się powiedzieć o cyklu jego broszur propagandowych - o sześciu portretach przodowników pracy, z którymi zresztą autentycznie się przyjaźnił i nie zrywał później kontaktów. Ale dalsze książki wikłały się coraz bardziej w serwitutach, były coraz gorsze (jedynie odwilżowe "Morze Sargassa" zdobyło sobie pewien rozgłos). Tak jak przedtem absorbowała go praca dziennikarska, wkrótce pochłonął go film. Ścibor stał się głównym, czy jednym z paru głównych scenarzystów filmu polskiego, murzynem kinematografii (napisał ok. 30 scenariuszy, z czego parę sam zrealizował), słono na tym, jak na nasze warunki, zarabiając. I tak już pozostało do końca życia. A jednak ten obrót kariery wymknął się chyba jego życiowemu scenariuszowi. Jak się wydaje, scenariusz ten zawierał pewną dwutorowość, ketmana literackiego: pracę na niby, i pracę naprawdę. W tym co robił nie cofał się przed koniunkturalizmem, ale też pozostawał mniej od innych zaangażowany, robił to z dystansem i na chłodno. Łudziła go łatwość pisania. Zarobkowo pracował dużo, sądził, że starczy sił i na coś ambitniejszego. W pewnym momencie Ścibor zorientował się, że wskutek anonimowej w ogromnym stopniu pracy scenopisarza blednie jego literacka gwiazda. I wówczas zaczął, obok chałtur czy prac zarobkowych, chwytać za pióro naprawdę. W 1963 "Kultura" opublikowała w kilku numerach pierwszą wersję opowiadania "Człowiek z marmuru", w którym wykorzystał swe nieoficjalne doświadczenia z ruchu przodowników pracy (na prawdziwy sukces to opowiadanie musiało jeszcze trochę poczekać). Nade wszystko zabrał się do prawdziwej powieści. W wywiadzie dla "Życia Warszawy" pt. "Między literaturą a filmem" (18 II 1965) mówił: "Złożyłem już w Piw-ie dwa pierwsze tomy mojej dużej (może za dużej?) książki - "Pierścionek z końskiego włosia". Siedzę nad tą książką od pięciu lat. Obecnie piszę tom trzeci, a myślę - strach się przyznać - o czwartym i piątym". Zapytany, czy powieść będzie nadawała się dla filmu, odpowiada, że porusza tam sprawy trudne i zawiłe, bolesne i skomplikowane. Niełatwo z takimi sprawami wyjść na ekran". Wkrótce okazało się, że niełatwo z nimi wyjść również w druku. Z dwóch dostarczonych wydawnictwu tomów, chciano mu wydrukować tom pierwszy (powstańczy), zaś tom drugi (o popowstańczych i powojennych losach akowców i o sprawie Okulickiego) wzbudził nieprzezwyciężone opory. Kiedy Ścibor doszedł pewnie do wniosku, że zanadto się obnażył - okazał niewątpliwy charakter (nie zgodził się na osobny druk pierwszej części), lecz zarazem zarzucił pisanie dalszego ciągu powieści, co, o ile wolno tak arbitralnie sądzić, nie wyszło chyba jej na złe. I zaprzestał wszelkich starań o jej wydanie. Krach z "Pierścionkiem", z którym wiązał prawdziwe ambicje pisarskie, przechylił chyba ostatecznie szalę jego podwójnej taktyki na rzecz produkcji wyrobniczej. Nie chcę przez to powiedzieć, że w swej obfitej produkcji filmowej nie robił rzeczy dobrych i wartościowych (jak choćby film o Dagny Przybyszewskiej), ale był przecież świadom, że kluczy i pracuje na pół czy ćwierć możliwości. Zabrnął też w zawiłe sprawy osobiste, popadł w alkoholizm, w jakąś dostojewszczyznę. Wtedy, gdy pojawiły się możliwości publikacji "Pierścionka...", pewnie już nie był w stanie o to zabiegać. Raz jeszcze poderwał się jako pisarz. Kiedy Wajda urządził coś w rodzaju konkursu na "Człowieka z żelaza", bądź co bądź nawiązującego do poprzedniego obrazu, po raz ostatni odezwał się wprost jego talent i ambicja pisarska. Nieznany "Pierścionek..." był więc w perspektywie autorskiej niewątpliwie pozycją główną, a okazał się ponadto pozycją pod rozmaitymi względami zaskakującą. Przede wszystkim powracał do autobiograficznego "przeżycia pokoleniowego": do powstania warszawskiego. Bohaterem powieści (i jej narratorem) uczynił podchorążego Marcina, nieco tylko starszego od siebie samego (Marcin zdał maturę na kompletach tuż przed powstaniem). Ponieważ dowódca ppor. Samuraj nie zdążył na godzinę W, w jego zastępstwie pchr. Marcin objął w powstaniu pluton i dowodził nim z przymusowymi przerwami niemal do końca. Tej roli główny bohater - opowiadacz nie dał sobie odebrać i w części drugiej, rozgrywającej się po klęsce powstania i po ofensywie styczniowej w jakiejś miejscowości pod Warszawą. Tam liże się on z ciężkich ran i staje wobec nowej rzeczywistości historycznej, nie tracąc ambicji, by po dawnemu dowodzić niedobitkami swego plutonu. Te dwie części, choć pisane w różnych poetykach, dyktowanych odmiennością sytuacji, łączy nie tylko ciągłość czasu i akcji, łączy wspólny bohater z pokolenia Kolumbów, rocznik 20. Są one demonstracją podobnej postawy w dwu różnych sytuacjach historycznych, dwoma ogniwami tego samego literackiego przewodu. I dzięki temu ten dyptyk powieściowy, wbrew wspomnianym zamierzeniom autorskim, stanowi całość nie tylko spójną, ale i wystarczająco domkniętą. Oba wydarzenia historyczne, wśród których rozgrywa się spowiedź - powstanie warszawskie i zmiana władzy w Polsce - występują w literaturze polskiej dość skąpo i na ogół rozdzielnie. Czy fakt, że literatura polska dała zaledwie parę znaczniejszych pozycji poświęconych powstaniu ("Kolumbowie" Romana Bratnego, "Godzina W", "Węgrzy", "Kanał" Jerzego S. Stawińskiego, "Pamiętnik z Powstania Warszawskiego" Mirona Białoszewskiego), nie świadczy, że urazowo uciekała od powstania 1944 roku? Próbowała uzyskać wobec niego dystans na rozmaite sposoby. Stąd różnice między heroizmem "Kolumbów" i "Kanału" a drwiną "Węgrów" czy prymitywistyczną groteską "Pamiętnika...". Jeśli tego dystansu do dziś nie osiągnęliśmy, to bodaj dlatego, że powstanie warszawskie wciąż pozostaje sprawą zbyt drażliwą i bolesną. Podobnie z nastaniem i legitymizacją nowej władzy. Właściwie są tu dwie liczące się, choć niewspółmierne co do popularności powieści: powszechnie znany wskutek niezliczonych nakładów "Popiół i diament" Jerzego Andrzejewskiego i raz tylko i to niedawno wydane w kraju (z rewindykującym wstępem Stanisława Barańczaka) "Zdobycie władzy" Czesława Miłosza. Choć autorzy w okresie, który opisują, byli przyjaciółmi, trudno o utwory bardziej różne. Zresztą "Zdobycie władzy" w jakiejś mierze jest świadomą polemiką z "Popiołem i diamentem". Nie ma też porównania co do prawdziwości historycznej obu powieści. Osobiście mam poważne wątpliwości, czy "Popiół i diament", tradycyjna powieść typu psychologiczno-moralistycznego, aspirował w ogóle do powieści o genealogii Polski Ludowej. To raczej z braku innych ex officio za taką ją uznano, a potem w tej legitymizującej funkcji tylokrotnie atakowano. Jeśli przeżyła ona podobne nieporozumienie, to dzięki sile romantyczno-sentymentalnej kreacji Maćka Chełmickiego i dzięki temu, że była w ogóle jedną z najlepiej napisanych powieści. Tymczasem "Zdobycie władzy" ma stokroć większe aspiracje co do historycznej prawdziwości. Jest właściwie samą prawdą, gdyż zawiera głównie autentyczne historie autentycznych ludzi, ledwie zakamuflowane, dające miarę dramatyzmu czasu przełomu. Mimo to nie zdołała dorównać popularnością "Popiołowi i diamentowi", gdyż nie znalazła właściwego sposobu opowiadania. W gruncie rzeczy "Zdobycie władzy" jest wspaniałym materiałem na wielki esej, równie pasjonujący jak "Zniewolony umysł", esej, który przez pomyłkę i wbrew upodobaniom autora udaje powieść. Jeśli tak się przedstawiają najmocniejsze aktywa literatury polskiej w odniesieniu do dwóch głównych spraw leżących u podstaw naszej współczesności, to widać jak dużą ambicją odznacza się "Pierścionek...". Tym bardziej że te obydwa "przeklęte problemy", niedoświetlone i zawierające tyle zadr, ujmuje ona łącznie, tak jak je przeżywaliśmy. Wiadomo skądinąd, w jak wielkim stopniu (choćby w wypadku Andrzejewskiego i Miłosza, o czym świadczą ich listy i wyznania, i wiersze Miłosza) sprawa powstania wpłynęła na stosunek do nadchodzących zmian. Później ten argument usunął się w cień. A obecnie w ogóle nie chce się pamiętać, że między sprawą powstania warszawskiego a tak dziś zagadkową (i wstydliwą) sprawą łatwego, przynajmniej jeśli chodzi o inteligencję, uznania i legitymizacji nowej władzy istniał związek nader ścisły. Ścibor tego nie zakłamuje, przeciwnie - czyni założeniem swojej dwuczęściowej powieści, opowiadającej wspaniale, sugestywnie i po swojemu o młodym bohaterze-Kolumbie, który staje wobec modelowych wyborów. Prawdę powiedziawszy to, czego - przypominając sobie niektóre filmy Ścibora - obawiałem się w tomie powstańczym najbardziej, to stylu heroiczno-witalistycznego, stylu Sienkiewiczowskiego. Zwłaszcza tytuł kierował obawy w tę ułańską koleinę. Nic podobnego. Powstanie opisał Ścibor z nieoczekiwaną powściągliwością i niezwykłą powagą, wręcz ascetycznie. Część powstańcza powieści nie wykracza poza horyzont plutonu i przypisanych mu pól walki. żadnych łun nad Warszawą. żadnych patriotycznych uniesień. Wybrany pluton składa się w pierwszym dniu z czterdziestu kilku chłopców i dziewcząt, a z racji wieku przypomina szkolną klasę (ile kompletów gimnazjalnych podczas okupacji było zarazem oddziałami wojskowymi!). Parę osób z tej klasy wpada nam w oko dzięki skrótowym i niekonwencjonalnym charakterystykom (Wiśka, Janina, Kastet, Albatros, Świstak). W roli wojskowego Pimki występuje kpt. Szlemik, który nadal szkoli ich w regulaminie, nie zwracając uwagi, że musztruje ich pod ostrym ostrzałem. Ta klasa jest wspaniała, bohaterska - jednakże przede wszystkim jest to klasa umierająca, ginąca. Na małym wycinku plutonu, od pierwszego dnia otrzeźwionego w swym zapale zaporowym ogniem wroga, ukazuje Ścibor straszliwy bezsens operacji powstańczych, nie z racji braku zaplecza politycznego (o tym się nie mówi), lecz jakiejkolwiek myśli strategicznej. Dwie ważniejsze operacje, jakie przypadają plutonowi, są właściwie fantasmagorią domorosłego stratega, kpt. Szlemika. Pierwsza - to ubezpieczenie oddziału, jaki ma przybyć z Kampinosu w sukurs Starówce, lecz rozprasza się po drodze. Druga - to krwawa próba opanowania (bodaj dla prestiżu dowódcy) tzw. Cegielni na pięć minut przed kapitulacją. Na nic się ten śmiertelny heroizm nie przydaje, chyba żeby przedłużyć zagładę Warszawy. Nawet plutonowe flirty nie mają tu nic romantycznego. Od początku tragiczna wydaje się miłość Marcina i Wiśki, która szlachetnie chowa swą cnotę dla własowców w Pruszkowie. A ów "pierścionek z końskiego włosia", który mu podaruje zamiast nocy miłosnej, nie jest żadnym ułańskim trofeum, to symbol na wskroś tragiczno-ironiczny ("Chciałem ją kochać - wyznaje Marcin - tak jak chciałem wierzyć w sens powstania"). Nie romantyczno_patriotyczne uniesienia dominują w pierwszej części "Pierścionka...", lecz szok walki, szok zabijania i umierania. Dozna go Kastet, gdy postrzelonego przyjaciela z odkrytym mózgiem dobije własnoręcznie, i narrator, pchr. Marcin w rozpaczliwej ostatniej walce w braterskim współzawodnictwie z Albatrosem. Straszliwy szok zabijania, umierania, z którego wyjdzie z tej klasy cało zaledwie kilkoro, ostateczny szok kolejnych roczników narodu. Stąd gorzka konkluzja młodziutkiego dowódcy powstańczego plutonu, bardziej dojrzałego od jego zwierzchników: "To myśmy zrobili to wszystko! Myśmy im to zrobili! My sami!". Tom drugi równie jak tom powstańczy ma ograniczone pole widzenia. Okolica podwarszawska (jakże różna niż w "Pożegnaniach" Dygata), gdzie pchr. Marcin wyprowadzony ze szpitala z trudem znajdzie przytułek u matki zaginionego powstańca, gdzie odchucha go sanitariuszka Janina (w której odkryje kobietę) i gdzie nie zapomni, że skoro odpowiadał za swój pluton w powstaniu, powinien w stosunku do jego marnych resztek robić to dalej. I znów zaskakujące w "Pierścionku..." są formy, w jakich ta wierność dochodzi do głosu. Jakże pod tym względem pchr. Marcin różni się od sentymentalnego Maćka z "Popiołu i diamentu" i od własnych Ścibora krzepkich bohaterów z innych utworów. Poczucie odpowiedzialności mobilizuje w nim wszelkie władze umysłowe, by wreszcie po raz pierwszy samodzielnie rozpoznać świat, w którym się znalazł. Przekonanie, że "może ta komuna potrwa miesiąc, a może dziesięć lat" zmusza go do świadomych rozpoznań, poszukiwań i prób - z nich wynikają gwałtowne obroty sensacyjno-politycznej akcji w drugim tomie powieści. Gdy u pchr. Marcina zjawi się mjr Sztajnert, by po rozwiązaniu Ak wciągnąć go w nową, ściślejszą konspirację - odmówi mu stanowczo, widząc w niej kontynuację straceńczego ducha. Podobnie trzeźwy rozmysł każe mu odnowić znajomość z Tatarem, alowcem z powstańczego Żoliborza, obecnie sekretarzem Komitetu Powiatowego, co sprawi, że zostanie... szoferem w Bezpieczeństwie. Ale te możliwości zaczepienia się w nowej sytuacji nie wyhamują jego pasji do rozszyfrowania nowej rzeczywistości. Rychło przekonuje się, że parę rzeczy nie pozwala i nie pozwoli mu nigdy dogadać się z komunistami. Pozostając szoferem Ub na powrót trafia do Sztajnerta, do londyńskiego podziemia, by ponieść tego wszelkie konsekwencje. Czy tym szamotaniom i zawiłym perypetiom sensacyjno-wywiadowczym przyświeca jedynie chęć, aby on i jego kompani za wszelką cenę, jak powiada "weszli w to wszystko bez wilczego biletu"? Otóż Ścibor znacznie wychodzi poza tego rodzaju pragmatyzm. Niech nas w ogóle nie zmylą skromne pozory powieściowe, które być może miały stanowić pewną osłonę przed cenzurą. W istocie niewinne dzieje jednego młodego plutonu i jednego ambitnego podchorążego z powstania zahaczają coraz częściej o autentyczne historyczne postaci, stapiają się z rzeczywistą sytuacją historyczną, i to potraktowaną modelowo. Tom drugi "Pierścionka..." osnuty jest na losach młodzieży akowskiej na przełomie 1944/45 roku i jej rozmaicie kształtującego się stosunku do władzy komunistycznej, oraz na sprawie gen. Leopolda Okulickiego, ostatniego dowódcy Ak, i ostatniej Delegatury, tzn. na sprawie szesnastu. Coraz częściej "Pierścionek..." posługuje się zasadą pars pro toto. Tę projekcję przeprowadza Ścibor przemyślnie, lecz niedwuznacznie. Wprawdzie mjr Sztajnert opatrzony został wielu rysami zmyłkowymi i umieszczony w powiatowej skali, lecz zarówno wiele znaczących szczegółów (na przykład przedwojenny życiorys Sztajnerta identyczny z życiorysem Okulickiego czy teŜ nazwisko specjalisty radzieckiego Iwanowa w podwarszawskim Urzędzie Bezpieczeństwa, będące w rzeczywistości pseudonimem generała Nkwd Skierowa, który kierował sprawą 16), jak i ogólny schemat fabularny (aż do sposobu aresztowania piętnastu i jednego) pozwalają bez najmniejszych wahań stwierdzić, że pod skromnymi pozorami autor prowadzi ku uogólnieniu autentycznych spraw historycznych wielkiego formatu. oteż i postawę, i koncepcje pchr. Marcina odczytywać trzeba również w odpowiednich wymiarach. Jego przesłanie nie sprowadza się bynajmniej do znalezienia dla niedobitków powstania jakiegoś kąta w nowej rzeczywistości, ani do honorowej kapitulacji. Nie sprowadza się więc do koncepcji ówczesnego pisma "Pokolenie", redagowanego przez Bratnego i in., i znanej powieści Bratnego "Kolumbowie", aby wyprowadzić akowskie pokolenie z niebezpiecznego powojennego rozdroża. Pchr. Marcin wykłada swym kompanom szersze pomysły:
"- Nie myślałem zaraz o przypinaniu czerwonej gwiazdki. - A o czym? - O jakiejś formie kompromisu. - Jak by to mogło wyglądać? - Na przykład tak: my was nie ruszamy i wy nas nie ruszacie. Inaczej mówiąc: życzliwa neutralność. Albo ostrożna sympatia..." Mniejsza o konkretyzacje, jakie tam padają, gdyż idea "kompromisu historycznego" przewija się do końca powieści. Marcin agituje za nią Sztajnerta-Okulickiego i Kosiora, ważną figurę z Bezpieczeństwa, który sam spędził cztery lata w łagrze za Uralem, i w którym Marcin chce widzieć "schizmę narodową". Ma to być "kompromis historyczny" między dwoma polskimi kontrahentami do władzy w Polsce w skomplikowanej i niezależnej od naszej woli sytuacji narodowej. Polacy mają dogadać się z Polakami - nie poprzez obcych, a zwłaszcza bez pośrednictwa Rosjan. Pod tym kątem penetruje się tu polską rzeczywistość, układa intrygę powieściową i charakterystyczne sceny. Najbardziej wstrząsająca jest scena na pilnie strzeżonej podwarszawskiej bocznicy, skąd tłumy akowców wywozi się do Workuty czy na Kołymę (historyk Tadeusz Żenczykowski podobną rampę lokalizował w pobliżu Rembertowa). Ale i ta scena, jakiej nie ma w całej naszej literaturze - mimo że właśnie tam z powstańczego pierścionka pchr. Marcina wyskrobano orłowi koronę - nie rozwiewa jego szlachetnych złudzeń. Jeszcze po aresztowaniu i torturach podejmuje się on pośrednictwa między Kosiorem a Sztajnertem-Okulickim. Obydwie polskie strony nie były dojrzałe do kompromisu historycznego w imię interesu narodowego, a zwłaszcza interesu młodych pokoleń. Ale strona komunistyczna przede wszystkim nie potrafiła czy bała się uniezależnić się od Rosji, a Rosja pod żadnym pozorem podobnego kompromisu narodowego w Polsce nie dopuszczała... Tragedia polska zarysowana jest w "Pierścionku..." z wyjątkową logiką i bezwzględnością, jak bodaj w żadnym z utworów polskich traktujących o pograniczu wojny i powojnia. Ponadto - z wyjątkową siłą młodzieńczych uczuć. Powieść napisana w pierwszej osobie liczby pojedynczej zachowała świeżość ambicji, wtajemniczeń i krwawych zawodów. Dociekliwa wielogłosowa powieść, wznosząca się do poziomu prawdziwego, chwilami wielkiego realizmu, nosi znamię osobistego i niezapomnianego przeżycia z czasu młodości. Jej surowy realizm tak w batalistyce, jak w erotyce podskórnie mieni się to namiętnością, to tragizmem, to ironią i drwiną, nierzadko stylistycznie idącymi w ślady Gombrowicza. Ale w planie dziejowym przede wszystkim nabrzmiewa osobistą, dojrzałą, męską goryczą.
4