Seria:PrzygodydetektywaMetodegoKobyłkina,tom2
Tytułoryginalny:ЗМЕЯВКОЛЬЦЕ
Przekład:AGNIESZKAPAPAJ-ŻOŁYŃSKA
Korekta:KATARZYNAGODYCKA
Projektokładki:DOMINIKSZUSTAKOWSKI
Składiłamanie:12Posterunek
Pierścieńwęża
Copyright©byWydawnictwo12Posterunek
ЗмеявкольцеCopyright©byAleksanderŁawrow
WydanieI
Warszawa2016
ISBN978-83-63737-28-3
www.12posterunek.pl
kontakt@12posterunek.pl
Konwersja:
.
Redaktor naczelny stołecznej gazety „Pocztylion Codzienny”, niejaki Grochotow,
wzywadosiebiejednegozreporterów–AntonaRomanowiczaRumpela–ikażemuza
wszelkącenęwynaleźćjakiśsensacyjnymateriałdoporannegowydania.Dziennikarz,
wziąwszy 20 rubli zaliczki na poczet przyszłego honorarium, udaje się do restauracji
„Paryż”, gdzie spotyka Konstantego Pietrowicza Miodowa, reportera konkurencyjnej
gazety„StołecznaAbrakadabra”.
Konstanty Pietrowicz łaskawie wyraża zgodę, by młodszy kolega ugościł go
trunkiemiwzamianodwdzięczasięopowieściąotajemniczymśledztwie,nadktórym
pracowałwrazzesłynnymdetektywem,MetodymKobyłkinem...
M
I.MANDŻURSKIEZŁOTO
iodow pomilczał przez chwilę, próbując zgromadzić w pamięci wszystkie
elementy tej historii. Duszkiem opróżnił kufel piwa, dolał sobie i wypił
ponownie. Następnie wezwał sługę i zażądał, by przyniesiono lepiej schłodzony
alkohol. Wreszcie, rozparłszy się wygodnie, Konstanty Pietrowicz rozpoczął swój
monolog.
– Widzisz, przyjacielu... historia, którą chcę ci opowiedzieć, ma swój początek
wtakdalekiejprzeszłości,żenawetjasamniemampojęcia,odczegosiętowszystko
zaczęło...Wtejkwestiibędzieszmusiałzasięgnąćjęzykaukogośinnego.
–Ukogo?–zaciekawiłsięRumpel.
– Możesz się zwrócić do samego Metodego Kobyłkina. Cóż to za wspaniały
człowiek! Dlaczegóż porzucił swoje ulubione zajęcie? Nikt tego nie wie, prawdziwy
był z niego Lecoq
! Hmm, możesz też udać się do jego przyjaciela i następcy,
Panteleja Rakity... Oni opowiedzą ci o początkach, a ja rozpocznę gdzieś tak od
połowy... Pewnego razu – nie pamiętam dokładnie kiedy – zdarzyło się w Pitrze coś
bardzodziwnego.Awidzisz,chybajednakmuszęzacząćniecowcześniej...Otóż,przy
jednej z uliczek niedaleko Newy znajdował się stary klasztor lamaistyczny. Wiesz na
pewno,kimsąlamaiści.SłyszałeśoDalajlamie?
Rumpelkiwnąłgłowąprzytakująco.
–Wspaniale!Prawdęmówiąc,trudnotonawetnazwaćklasztorem,budynekbardziej
przypominał internat. Mnichów-lam jak gdyby w ogóle tam nie było. Prędzej
nazwałbymtokoloniąlamaistów.Żylitamsobiewciszyispokoju.Ażtupewnegorazu
do naszego miejscowego „argusowego oka” zawitał przewodniczący kolonii, niejaki
Piotr Kawrajew. Fizis tego człowieka w niczym nie przypominała prawosławnej, już
raczej mongolską. I nie jakieś tam korzenie tatarskie, a Mongoł czystej krwi – oczy
wąziutkie jak szczeliny, z nosem poniżej nasady się spotykają, a stamtąd pod kątem
wędrujądoskroni.Kościpoliczkowe–istneszkierywZatoceFińskiej,acałatwarz
sprawiaławrażenie,jakbyktowniązdłoniwyrżnąłijeszczeprzypłaszczyłdlaefektu.
Ale mimo to trzeba przyznać, iż człowiek ten był niczego sobie, rzekłbym, nawet
całkiem przystojny. A do tego wykształcony – podobno ukończył jakiś zagraniczny
uniwersytet. Jednakże nie o niego tu chodzi. Rzeczony Kawrajew oznajmił, że
spodziewająsięgościzsamegoTybetuczygdzieśtamzokolic.Jednymsłowem,nito
z Mongolii, ni to z Mandżurii. Nie byli to jednak zwykli goście, a starsi lamowie,
niemalżeświęci,poichniemuzwani„Gelugpami”.Jadąwięconiijadą,atuwszyscy
jak na szpilkach – takie persony! A tak się składa, że ja z tym naszym „argusowym
okiem”, innymi słowy, z komisarzem policji byłem w przyjacielskich stosunkach.
Wysyłałem mu bezpłatnie naszą „Abrakadabrę”. No i proszę, otrzymuję ja ci
wiadomość,żenibytotegoategodnia,takąatakąkoleją,takimatakimpociągiemdo
naszej zapyziałej stolicy przyjadą mandżurscy święci. Udałem się zatem na dworzec
imasz–„gwóźdź”jaksiępatrzy!Wasz„Pocztylion”przegapiłcałezdarzenie.Aleto
jeszcze nie koniec. Na tymże dworcu wpadła mi w ręce kolejna sensacja. Była tu
w swoim czasie jedna panienka, Maria Jegorowna Worobiowa. Córka syberyjskiego
bogacza. Stary Worobiow był właścicielem licznych kopalni złota nie tyle może na
Syberii, co w Mandżurii. Zginął on w dość tajemniczych okolicznościach... I właśnie
otejpanniecośniecośobiłomisięouszy.Kobyłkinmimochodemwspomniałoniej
wjednejrozmowie...Zwaliją„mandżurskąksiężniczką”.Rozumiesz,jakiżtomiałem
fart, hę? Z jednej strony mandżurscy święci, z drugiej – mandżurska dziedziczka!
Możnabyłoliczyćnasensację,mająctakie„gwoździe”?Jakmyślisz,przyjacielu?
–Ztysiącwierszy,jaknic!–zauważyłRumpel.
– I z nadzieją na ciąg dalszy, mój drogi! – potwierdził Miodow z przekonaniem. –
Ale to jeszcze nie wszystko, przyjacielu. Mianowicie, w tym samym momencie, gdy
mandżurscy mnisi przekraczali bramę swojego monasteru, doszło do pewnego
przykrego zdarzenia. Otóż z czwartego piętra owego klasztoru pewna... dama czy też
panienka–ktojątamwie–gruchnęłanaziemię.Dosłowniewtejsamejchwili.Karety
zeświętymijadąprzezbramę,aona–bęcobruk!Trupnamiejscu,oczywiście...„Oj”
nawetniezdążyłakrzyknąć.Icotynato?Ilebyświerszynaskrobał,hę?
Rumpelwzruszyłramionami.
– Zbadać by trzeba wszystko dokładnie, zebrać do kupy – rzekł w końcu. –
Mandżurskąksiężniczkęzachowałbymnapóźniej,acałąresztęprzedstawiłjakofakty.
Noizacząłbymkopaćgłębiej...niezgorszymateriał,parętysięcy,otco!
– W rzeczy samej – zgodził się Miodow. – Ale i to jeszcze nie wszystko!
Roztrzaskała się jakaś osóbka – wielkie mi rzeczy. Zwykły wypadek i tyle... Kobiety
grzeszązbytniąciekawością–tofaktznanynieoddziś.Alezarazpojawiłsiępierwszy
szkopuł.Otóż,nieboszczka–araczejto,cozniejzostało–wcaleniebyłaMandżurką,
a stuprocentową Rosjanką! Nasz znakomity Lecoq od razu zwęszył, że kroi się jakaś
grubszasprawa.Rakitęwysłał,PantelejaIwanowiczaznaczysię...Ach,cotozazuch
chłopak, mówię ci, Rumpel, gdyby nie Kobyłkin, do dziś byłby zwykłym
dzielnicowym... W każdym razie, Metody Kiryłowicz kazał mu śledzić mandżurskich
gości. Na początku nic z tych obserwacji nie wynikło. Przełom nastąpił później
izupełniegdzieindziej.Nieszczęsnąkobietęprzywiezionodoszpitala,żebywykonać
sekcjęzwłok.Byłtamtakijedenstażysta,przyjacielKobyłkina.Przyznam,żeidomnie
odnosił się dość życzliwie, aczkolwiek dziki był jak nieoswojony kot. Zwał się
Kołokoleński. Człowiek ten zajmował się jakimiś doświadczeniami, pracę doktorską
pisałczycośwtendeseń–samdokładnieniewiem.Zdjąłondenatcesiatkówkęzoka,
spreparował ją po swojemu i przy pomocy latarni czarodziejskiej rzucił obraz na
ekran...wieszpoco?
–Ajakże!Mówisię,żeludzkieokotonicinnegojakkliszafotograficzna–zauważył
Rumpel.
– Otóż to... odtwarza i utrwala wszystko, co widzi człowiek w ostatniej chwili
swojegożycia...Kołokoleńskiprzeprowadziłdoświadczenie.Wtymczasiebyłuniego
Kobyłkin.Jednakokazałosię,żebiednydetektywpoważniesięrozchorował–dopadł
go tyfus. Staruszek stracił przytomność i w takim stanie przeniesiono go na oddział.
Leczwostatnimświadomymmomenciezdążyłdostrzec,żemartweokoodtworzyłona
ekranie sylwetkę mężczyzny – jak się później okazało – doskonale mu znanego. Tak
doskonale,iżbardziejjużsięchybanieda!Cóżdrogiprzyjacielu,domyślaszsię,jak
nazwałemswójtekst?„Tajemnicamartwegospojrzenia”...Czyżniewspaniały?
–
Nie
przypominam
sobie
takiego
nagłówka
–
zaprzeczył
Rumpel
zniedowierzaniem.
–Notak,przecieżmówiłemcijuż,żeprzytejokazjisamomalniepożegnałemsię
ztymświatem...Wygadałemsiętam,gdzienietrzebaikomuśmojawiedzabyłabardzo
nie na rękę. Zmusili mnie do wycofania tekstu... I w ten oto sposób moje sensacje
przepadły dla potomnych. Ale nic to, Kobyłkin próbował mnie później pocieszać, że
będę mógł opublikować swoje wspomnienia w „Russkoj Starinie”
zyskamwdzięcznośćprzyszłychpokoleń.Ot,koniecmoichprzygód.
–Itojużwszystko?–zdziwiłsięRumpelzrozczarowaniem.
–Aczegóżbyśchciałwięcej?!
M
II.KRWAWEWSPOMNIENIA
iodow zerknął z ukosa na swojego rozmówcę. Zrezygnowany Rumpel
zroztargnieniemrozglądałsiędookoła.
– Nie chcesz mnie jeszcze o coś zapytać? – Konstanty Pietrowicz obrzucił
towarzyszabacznymspojrzeniem.
Myślami Rumpel był daleko stąd, jednak, aby podtrzymać konwersację, rzucił od
niechcenia,nieczekającnawetnaodpowiedź:
–Atenjegomośćw„Martwymspojrzeniu”,coonmaztymwszystkimwspólnego?
Miodoważpoderwałsięzmiejsca.
–Antoszka,czorciejeden!–krzyknąłzzachwytem.–Aniechciędiabli,nosatoty
maszjakmałokto!
–Aco?–ożywiłsięRumpel.
– A to, że w owym jegomościu tkwi sedno sprawy. Samo sedno, rozumiesz? Nie
spytałbyśmnieoniego,tosłowembymsięniezająknął!
–Notomówżeprędko!–zakrzyknąłdziennikarz.–Dośćjużmnieumęczyłeś...
– Słuchaj, zapamiętuj i analizuj! – rzekł Miodow uroczyście. – Mandżurska
księżniczka, innymi słowy Worobiowa, odziedziczyła po ojcu bajeczny majątek –
rozległe złoża złota na Dalekim Wschodzie. Dziedzictwo to było jednak dość złudne.
Otóż,otrzymaniespadkubyłocałkowicieuzależnioneodlamów,którzyprzyjechalido
Kawrajewa. A przybyli oni po to, by przekonać się czy Worobiowa faktycznie jest
córką swojego ojca. Widzisz przyjacielu, tam na Dalekim Wschodzie uczciwi ludzie
jeszczeniewyginęli,nieto,counas...
– Do rzeczy Kostia, błagam, do rzeczy! – przerwał mu Rumpel, wsłuchując się
zachłanniewkażdesłowo.–DodiabłazuczciwymiludźmizeWschodu!
– Niech ci będzie! Zatem Worobiowa otrzymała w spadku liczne kopalnie złota.
A jako, że jest to osoba płci pięknej, oczywiście nie mogło się obejść bez wątków
miłosnych. Znalazła sobie wybranka i to jakiego... największy łotr jakiego ziemia
nosiła! Już raz tak ją omotał, że gdyby nie Kobyłkin, ożeniłby się gagatek ze
złotodajnymmajątkiem...
– Chciałeś powiedzieć, z Worobiową – Rumpel poprawił przejętego opowieścią
rozmówcę.
– A tam, z Worobiową! Do czego mu ona niby potrzebna? Ślub z głupiutką panną
ułatwiłbymutylkodostępdomandżurskiegozłotainicponadto...Zwalitegourwisani
toHirsz,nitoHeinrichEdelman...
–Żyd?
–Aktogotamwie...mieszaniecjakiś.PróbowałpodsunąćKawrajewowifałszywą
Worobiową... Tak właśnie! Pochwycił pierwszą lepszą dziewuchę i odstawił istny
wodewil, który szybko przekształcił się w dramat. Mówiłem ci przecież, że ów
człowiekjużwcześniejwpadłwręceKobyłkinaibyłzamieszanywjakieśmachlojki.
Kawrajewszybkosięnanimpoznał–przydybałusiebiewdomuiEdelmana,ijego
podstawioną przyjaciółkę. Tej ostatniej szybko jednak uprzykrzyło się siedzieć
w zamknięciu, zagroziła Hirszowi, że opowie wszystkim całą prawdę. I wtedy on...
rozumiesz...
–Wyrzuciłjąprzezokno?
– Otóż to! A sam w czasie całego zamieszania znalazł sposób na to, by uciec
zklasztoru.Aileprzytymnarozrabiał...strachmówić!
–Cotakiegonarobił?
–Zacznijmyodtego,żeniedziałałsam.Miałtowarzysza,niejakiegoSchulza.Itak
oto, znalazłszy się na wolności, Edelman najpierw ukrył się u owego człowieka,
a następnie zjawił się u Worobiowej. Potrafił bowiem – sprytna kanalia! – nadać
sprawom taki obrót, że łatwowierna spadkobierczyni mandżurskiego złota po długiej
rozłące wręcz zapłonęła namiętnością i dla swojego Hirsza była gotowa niemal na
wszystko. Nie mógł tu jednak zabawić zbyt długo – co prawda Kobyłkin wciąż był
chory,jednakżemiałonjeszcze,opróczRakity,dwóchświetniewyszkolonychzuchów
ocudacznychnazwiskach–SawczukiPiskar.Genialnechłopaki.
–Chachły?–spytałRumpel.
–Owszem,zChachlandii.
KobyłkinzawszemiałsłabośćdoKozaków.Sprytnyto
naród, prawdziwe szelmy – nie to co nasze wielkopańskie niezdary – i skoczni,
i wnioski wyciągną, a kiedy trzeba to i sami ruszą mózgownicą. Edelman znał ich
doskonale. Mając na karku tych junaków musiał wynajdywać sobie takie kryjówki,
żeby ani Kobyłkin, ani Piskar, ani Sawczuk, ani nawet Rakita nie mogli do niego
dotrzeć.Niebyłotołatwe,zwłaszcza,żejednocześniemusiałmiećnaokumandżurską
księżniczkę.Bezniejanirusz!Wymyśliłwięctakiotoplan:Worobiowąprzekonał,by
wyjechałazPetersburga.Niepamiętamdokądkonkretnie–doBremyczyHamburga–
w każdym razie tam, skąd można bez problemu wsiąść na statek i przepłynąć przez
ocean.Edelmanchciałodrazuchwycićdwiesrokizaogon–oddalićsięodKobyłkina
i przybliżyć do mandżurskiego złota. A głupiutka dziedziczka, jak już wspomniałem,
przez te swoje amory zrobiła się posłuszna jak owieczka. Wyjechała bez
zastanowienia, a pilnował jej nie kto inny, jak wierny kompan Hirsza, Schulz. Sam
spryciarz planował wyjechać następnego dnia. Liczył na to, że wszyscy pognają za
Worobiową.UkryłsięwmieszkaniuNiemca.
– Chwila! – przerwał mu Anton Romanowicz. – Czyli to jego odbicie zarysowało
sięnaekranieudoktora?
– Nie inaczej, przyjacielu! Martwy wzrok wyjawił doktorkowi całą tajemnicę...
Rozumiesz? A teraz słuchaj, co było dalej. Piskar i Sawczuk znaleźli gagatka...
Pokojówka Worobiowej – ta, która została tu na miejscu – przyznała, że niby to był
u panienki taki a taki mężczyzna. Opisała go dokładnie, no a wyszkolonym zuchom
więcej nie trzeba. Szybko dotarli do Edelmana, a ten od razu rzucił się do ucieczki.
Sprawa miała miejsce wieczorem, ciemno jak diabli. Spryciarz jednym strzałem
położył Piskara, ranił jakiegoś innego agenta, po czym przepadł jak kamień w wodę.
Chociaż na dobre mu to nie wyszło... Widocznie samo fatum z jakiejś przyczyny
postanowiło zatrzymać go na miejscu. Ukrył się w piwnicy domu przeznaczonego do
rozbiórki. Pech chciał, że lokum to upatrzył sobie wcześniej jeden obdartus. Drań
jakich mało i do tego opój – od wódki nie stronił. No i jakoś tak nie znaleźli
wspólnego języka, doszło do bójki... Ach! A trzeba dodać, że podczas ucieczki
Edelmanzwichnąłnogęitowłaśnietenpijuszabrałgodosiebie.Noiwyobraźsobie,
wpiwnicyciemno,jedynecomieli,tomarnykawałekświecy,którązgasiliniechcący
podczas utarczki. I w tej ciemnicy Edelman zadźgał swojego wybawcę nożem.
Oczywiście był to czysty instynkt samozachowawczy, zwykła samoobrona. Niemniej,
los nie oszczędził mu kary. Zapałek biedak nie miał, wokół ciemno choć oko wykol,
anazwichniętejnodzestanąćniedarady...Noiostatecznienieudałomusięopuścić
piwnicy.Atuiszczuryzaczęłysięschodzić,itennieszczęsnytrup...Możesztosobie
wyobrazić?
–Ojmogę!–krzyknąłRumpel.–TenEdelmanrozumuniestracił?
–Ajakże!Spróbujpostawićsięnajegomiejscu...Świętybyzwariował...
–Itrafiłdozakładu?
–Prościutko.Trzymanogotampodścisłymnadzorem.
–Amimotozbiegł...
–Owszem.
–Zdrowy?Czyniezbyt?
–Ktogotamwie...Lekarzetwierdzili,żeniebyłoszansnapoprawę,znaczy,pewnie
wariat.
– Czyli to jest właśnie ten uciekinier, o którym niechcący wygadałeś się naszemu
Grochotowowi?
–Wrzeczysamej!Zdajeszsobiesprawę,jaki„gwóźdź”przepadł?Jeśli,dajmyna
to,jutrow„Abrakadabrze”pojawiłbysięnagłówek:„Szalonygrabieżcawpogoniza
mandżurskimzłotem”...naszMitrofanyczwypuściłbynumerwpotrójnymnakładzie!
– Fakt, „gwóźdź” jakich mało! – zgodził się Rumpel. – Ale to chyba nie koniec?
Acozmandżurskąksiężniczką?
–Aksiężniczka,jeśliniemajejnaSachalinie,topewnieprzebywawmiejscachnie
tak–amożenawetitak–oddalonych...
–Nocoty?Jakżetotak?Niezagalopowałeśsiętrochę,Kostia?
RumpelspojrzałpodejrzliwienaKonstantegoPietrowicza.
– Może troszeczkę – odparł ten dobrodusznie. – Worobiowa w pociągu starła się
zSchulzem.AjemudoEdelmanadaleko–głupiityle.Wydałomusię,żemawróbelka
w garści
, rozumiesz? Zaczął zachowywać się dość bezczelnie... No i panienka
wpadła w szał i ciach go kindżałem! Zgon na miejscu. Konduktorzy próbowali ją
zatrzymać,trzebadodać,iżniezbytdelikatnie,iwtedyona–wciążjeszczewamoku–
wysłała jednego z nich na tamten świat. Oczywiście później strasznie tego żałowała!
Nawetoddałarodzinienieszczęśnikacałyswójmajątek–ludziesąterazbogaci,żeho
ho! No ale, koniec końców, została skazana. Przysięgli byli nieugięci – za przelaną
krewnależysięsurowakara.
–Nodobrze,alejaktomożliwe,żeniktotymwszystkimniesłyszał?–dziwiłsię
AntonRomanowicz.
Wszystko odbyło się w sądzie prowincjonalnym, a później Kobyłkin zatuszował
sprawę... I nie tylko tę jedną. Wyobraź sobie, że Pantelej Iwanowicz mimo wszystko
przedostał się do mandżurskiego klasztoru i... wpadł prosto w szpony tygrysa
bengalskiego!
–Chybażartujesz!–Rumpelażzamachałrękoma.–Iwszystkotownaszejstolicy!
–Acóżwtymtakiegoniezwykłego?NaszPitertotakawielkawioska,żewszelkich
cudów można się tu spodziewać. Oczywiście nie wszystkie wychodzą na jaw, ale
gdybytakbyło,tosamaSzeherezadapękłabyzzazdrości!Takichdziwówtonietylko
najawie,alenawetweśnienieuświadczysz–Miodowprzerwałnachwilę,opróżnił
kufel i dodał: – No, teraz to już wszystko. Jeśli chcesz wiedzieć więcej – musisz
poszukaćgdzieindziej.BiegnijwtepędydoswojegoGrochotowaiopowiedzmucałą
historię. A jak ci nie uwierzy, to niech spyta Rakitę, ten po znajomości na pewno
potwierdzi. Ot, tylko jedna rzecz nie daje mi spokoju: otóż wkrótce po całym zajściu
Metody Kobyłkin porzucił wszystkie swoje sprawy i odszedł ze służby. Żyje jak
pustelnik... Myślę, że ta historia wywarła na nim ogromne wrażenie. I pewnie do tej
poryobwiniasięzaśmierćbiednegoPiskara...
–Wiepan,Miodow,tojajużbędęleciał!–rzekłRumpelpodnoszącsięzkrzesła.
– A leć, życzę szczęścia! Opowiesz mi jutro jak poszło i czy można pogratulować
pierwszejstrony.
Pożegnawszy się szybko z towarzyszem, Anton Romanowicz niemalże sprintem
wybiegłz„Paryża”. Miodowusłyszał,jak zaskrzypiałykoładorożki iuśmiechnąłsię
zzadowoleniem.
–Cóż,niechsięchłopakpnieposzczeblach!–wyszeptał.–Zdajesię,żemałebna
karku.Ajasięchybastarzeję...Stary,samotny...Trzebaczasemkomuśjakąśprzysługę
wyświadczyć. Przynajmniej jak umrę, to chociaż jeden człowiek będzie mnie dobrze
wspominać.ŻyłraznaświeciepewienMiodow.Żyłiumarł–niechmuziemialekką
będzie!
K
III.WCIEMNOŚCIACH
onstantyPietrowiczspojrzałnazegarek.Dochodziłapółnoc.Miodowbyłnocnym
markiem,dlategouznał,żeniejesttozbytpóźnapora,abyzłożyćkomuświzytę.
Wcześniej – pamiętał to doskonale – Metody Kiryłowicz Kobyłkin, profesjonalny
detektyw, stojący na czele wiadomej instytucji, przyjmował przyjaciela nie tylko po
północy, ale nawet o świcie. I to bez względu na to, w jakim stanie był Miodow –
trzeźwy czy pijany jak bela. Dziennikarz miał więc nadzieję, że i tym razem samotny
starzecprzywitagozotwartymiramionami.
Szybkouregulowałrachunekiopuściłswójbrudny„Paryż”.
Nocotuliłagopaskudnąwręczwilgocią,odstronyzatokiwiałporywistywiatr.Na
wysokościAdmiralicji,niczymzłowrogieślepiaskrywającegosięwmrokupotwora,
migotały czerwone światła latarni, ostrzegające przed wzrostem poziomu wód przy
ujściuNewy.
Nocne powietrze przeszył głuchy wystrzał armatni z Twierdzy Pietropawłowskiej.
Miodow zatrzymał nadjeżdżającą dorożkę i usadowił się w środku. Powóz pomknął
wzdłużciemnychulic,którestawałysięcorazbardziejopustoszałe.Stopniowoznikały
gazowe latarnie, ustępując miejsca naftowym, nieznacznie rozświetlającym
wszechogarniającymrok.
Dookoła nie było żywego ducha. Naciągał sztorm, a wraz z nim – powódź,
nawiedzającastolicękażdejjesieni.
–Stój,waćpan,dalejniejadę!–zatrzymałsięnaglewoźnica.
–Atonibydlaczego?–zdziwiłsięKonstantyPietrowicz.
– Straszno... Patrzcie ino, jaka pogoda się rozpętała... Kompletnie nic nie widać
iwiatrhuczy!Jakpansobiechce,alejaniejadę!
–Noidodiabłaztobą!–krzyknąłMiodow,wyskakujączkolaski.–Masz,zabieraj
swojemiedziaki,napiwkuniebędzie!
Niespodziewana przeszkoda tylko rozpaliła Konstantego Pietrowicza. W tej chwili
nic by go nie powstrzymało, no chyba że Newa raczyłaby wystąpić z brzegów
izmusiłabygodoodwrotu.
Miodownieśpiesznieodliczałdrobnewoźnicy,starającsięwybieraćtakiemonety,
żebynietrzebabyłowydawaćreszty.Wciemnościachdałosięjewygrzebaćtylkona
dotyk.
–Niemaszpanzapałek?–spytałdorożkarza.
–Ajakże,znajdąsię!–tenzacząłgmeraćwkieszeni,alewtymmomenciewmroku
rozległsięniski,głęboki,niecosepleniącydamskigłos:
–Woźnico!Czyjestpanwolny?
–Zarazpodjadę,panienko!–krzyknąłPankracypodawszyMiodowowizapałkęijuż
miałsmagnąćkonia,kiedytensamgłosodezwałsięponowniezciemności:
–Nietrzeba,samapodejdę!Proszęzostaćnamiejscu.
Usłyszawszy te dźwięki, Konstanty Pietrowicz wzdrygnął się i nastawił uszu. Głos
wydałmusięznajomy.
–Dokądpanisobieżyczy?–dopytywałsięwoźnica.
Dama wymieniła jakąś nazwę na obrzeżach, całkowicie po drugiej stronie stolicy
iusiadła,nietargującsię.
„Co się ze mną dzieje! – nieomal na głos zgromił się Miodow. – Zapałki w dłoni,
ajaco...”
I,chwyciwszykilkazapałek,potarłwszystkienarazopudełko.Namomentzapłonął
błękitny płomień i rozświetlił słabym refleksem twarz sadowiącej się do powozu
damy.WtejsamejchwilizrąkKonstantegoPietrowiczawypadłyizapałki,iwszystkie
drobne... Jego myśli urwały się gwałtownie, zastygły, zupełnie jakby ktoś opuścił mu
przednosemszczelną,żelaznąkurtynę.Dreszczwstrząsnąłcałymjegociałemiwcale
nie z zimna, a z jakiegoś ni to strachu, ni to osłupienia, które zawładnęło nim
niespodziewanie...
Miodowstał,obróciwszysięwstronę,zktórejdobiegałturkotkółoddalającegosię
powozu.
„Ileż to ja wypiłem? – przebiegło mu przez myśl. – Zanim przyszedł Rumpel...
ZRumpelem...Nietyleprzecież,żebywpaśćwtrans,aturojąmisięjakieśmajaki...
Tfu!”
Postał tak jeszcze przez chwilę, pokręcił głową, rozejrzał się, jakby faktycznie
można było coś dostrzec w tych egipskich ciemnościach i cicho, ledwie poruszając
nogami,powlókłsiędalej.
Nocrozświetliłyognikiinaichtlezarysowałasię–dośćjaskrawodlaprzywykłych
domrokuoczu–ciemnamasajakiejśbudowli,słychaćbyłogłuchyodgłosuginających
się konarów i kołyszących się z boku na bok drzew. Konstanty Pietrowicz natrafił
dłoniąnajakiśpłot.
–Zdajesię,żeznalazłem–rzekł–dotarłemdolegowiskasamegoLecoqa!
Miodow był nawet w dobrym humorze i teraz myślał tylko o tym, jak zadziwi
swoimi odkryciami emerytowanego – dobrowolnie, ale zawsze – Metodego
KiryłowiczaKobyłkina,„rosyjskiegogeniuszakunsztudetektywistycznego”,jakzwykł
gonazywaćwswoichlicznych„gwoździach”i„sensacjach”.
Wspiąłsięenergicznienaganekizadzwonił.
Z
IV.DEBIUT
godniezdyspozycjąRumpelawoźnicazawróciłi,chłostającusilnie,pognałkonia
liczącnasporynapiwek.AntonRomanowiczprzykazałjechaćwzdłużbrzegu.Ani
na Gagarińskiej, ani na Nabrzeżu Pałacowym nie działo się nic szczególnego. Rzeka
huczała, łomocząc falami, które z łoskotem rozbijały się o granit. Woźnica przestał
poganiać kobyłkę i wlókł się cichym truchtem. Od czasu do czasu mijali grupy
przechodniów – byli to głównie robotnicy portowi, którzy zeszli na suchy ląd i teraz
cierpliwieczekalinabrzaskporanka,byprzekonaćsię,gdzieznajdująsięichstatki.
Rumpel kazał woźnicy zatrzymać się obok jednego z takich zbiorowisk. Mężczyźni
byli czymś poruszeni, dała się słyszeć ożywiona wymiana zdań. Każdy próbował
przekrzyczeć sąsiada i dziennikarz odniósł wrażenie, że w ich słowach pobrzmiewa
jakiśniepokój.
–Cosięstało,panowie?–krzyknąłzdorożki.
Anton Romanowicz głos miał donośny, mówił pewnie, z władczym tonem, który to
opanowałdoperfekcji.
Tymrazemokrzykrównieżwywołałpożądanewrażenie.
–Mamykłopot!–padłaodpowiedź.
–Cośtyzajeden?Podejdźnotu!–zakomenderowałRumpel.
Odrazuotoczyłagogrupaludzi.
–Ocochodzi?–zacząłtymsamymwładczymtonem.–Cozakłopot?
– Nie tyle kłopot, panie, co prawdziwe nieszczęście! – z grupy wystąpił jakiś
chłopak.
Nasłowo„nieszczęście”Rumpelażsięzapalił!
–Jakie?Zkim?–spytałprzerywanymgłosem.
–Znaleźliśmytopielicę...
–Topielicę?Któżtotaki?Gdzieonajest?
Robotnicyzmieszalisię.
WtymczasieRumpelzeskoczyłzpowozuiwmieszałsięwtłum.Miałprzeczucie,
żewłaśnietrafiłnajakąśaferę,któraodrazupomożemuzdobyćuznanieGrochotowa.
–Niewstydźsiędruhu–mówił–niebójsię!Gdzietatopielica?Odesłaliściejądo
izbyprzyjęćczyjak?
–Dojakiejznówizby!Unastu,wstróżówcenabrzeguleży...
–Dlaczegojejnieodesłaliście?
– A po co? Stróż tutaj srogi, że hej... strach się bać! – wykrzyknął Wańka tonem
znawcy.
– Żeby to chociaż martwe ciało było! – zauważył trzeźwo Nikita. – A oni cali
izdrowi,gołąbeczki.
– Oni? – zdziwił się dziennikarz. – A więc topielica nie była sama? Było ich
więcej?
–Wtymrzecz,żeniesama,azkawalerem!
– Panowie, dość tego gadania – zarządził Rumpel kierowniczym tonem. –
Prowadźciemniedostróżówki!
– Tylko nas waćpan nie wydaj! – wysunął się do przodu Nikita. – My jesteśmy
prości ludzie, każdy może nam biedy napytać... Jak zobaczysz pan stróża, to ani pary
zust!...
–Bądźciespokojni!–zapewniłprędkoAntonRomanowicz.
– Pozwólcie tędy, tylko racz się pan schylić, a to nie daj Bóg jeszcze i waść się
pokaleczy! – i przewodnik uchylił przed Rumpelem żałośnie poskrzypujące drzwi,
ledwiewiszącenazardzewiałychzawiasach.–Aotoinaszatopielica.
Wnętrze stróżówki oświetlał jeden lampion, w którym niewyraźnym blaskiem tliła
się dogasająca świeczka. Oprócz stołu i zydelka nie było tu żadnych mebli, a na
podłodze,podstertąkożuchówAntonRomanowiczdostrzegłwspomnianąkobietę.
–Poświećnotutaj,Osip!–zakomenderował.
Ruchliwyczłowieczynarzuciłsięwjegostronę,ściągnąłlampęześcianyioświetlił
niątwarzleżącej.
Kobietabyłabardzomłoda,opięknych,delikatnychrysachicharakterystycznymdla
pospólstwa, zadartym nosku. Włosy miała mokre. Na pierwszy rzut oka Rumpelowi
udałosięstwierdzić,żekobietażyje,tylkostraciłaprzytomność.Jejpierśunosiłasię
miarowo,nozdrzaiustaporuszałysię,nawetoddechwydawałsięwmiaręrówny.
–Acóżtozatopielica!–rzekłzlekkimrozdrażnieniem.–Oddycha,asercebijejak
dzwon...
– W rzeczy samej, z płucami zdaje się wszystko w porządku – parsknął Osip,
rzucającłobuzerskiespojrzenienaobfitybiustleżącej.–Adopierożeśmyjązsamej
Newywyłowili,jakzwykłąsieję,alboleszcza...
– A gdzie się podział ten drugi? – spytał Anton Romanowicz, rozglądając się na
boki.
–Jejkawaler,znaczysię?
–Właśnie,właśnie!Tensam!
–Muzułmaninjakiś...
–Muzułmanin?
–Anopodobny,tolimuzułmanin,tolijakaśmałpa...Uciekł...
–Jakto?–zdziwiłsięRumpel.–Topieleciuciekł?
– No, bo on taki niezupełnie utopiony był... Nie na śmierć, znaczy się.. Prawdę
mówiąc,toonjąwyłowił,amytylkopomogliśmyimwydostaćsięnabrzeg...
–Noigdzieonterazjest?
– No przecież mówię, jaśnie panie, że uciekł. Jak tylko ich wyciągnęliśmy z wody
izanieśliśmytutaj,tozacząłnamwydawaćpolecenia.Najpierw,jakjakiśdoktór,serca
topielicy posłuchał. Myśmy chcieli potrząsnąć i wodę wypompować, ale ten nie
pozwoliłikazałjąukryć.„Będzieżyć!”–zapewnił.Aunasodrazupodejrzenie:skąd
to się razem w Newie znaleźli? Przestępstwem jakimś tu śmierdzi! Chcieliśmy go
capnąć i do stróża zaprowadzić – ale gdzieżby! Zbliżyć się nie dał. Tak mi w ucho
przydzwonił, że aż iskry z oczu poleciały, a nasz Wańka, chłop jak dąb, ledwie się
zbliżył i odleciał jak piłka. Muzułmaniec przeklęty trafił go pod żebro i zwiał,
niegodziwiec...Krzepki,niechgodunderświśnie,taksięznaszymirozprawił,wekrwi
upaprał...
–Dlaczegowekrwi?–krzyknąłRumpel.
–Aktogotamwie...Łebmiałrozbity,pewniewwodzieocośuderzył...Samniech
panspojrzy!
Osip zrobił krok do przodu i uniósł lampę nad podłogą. Rumpel pochylił się
i dostrzegł na brudnych deskach krwawe plamy. Było ich kilka i zdawały się dość
spore.
Anton Romanowicz nie miał wątpliwości, że fortuna zsyła mu „gwóźdź” na
pierwszym kroku jego dziennikarskiej kariery i teraz myślał już tylko o tym, jak
wykorzystać tę okazję. Odrzucił płaszcz przykrywający biedaczkę i zobaczył, że
kobietamanasobiejesiennąkurtkę,którazaczynajużwysychać.
–Niezłazagwozdka...–stwierdziłnagłos.
– Kto jak kto, ale jaśnie pan to nas chyba w biedzie nie zostawi? – rzekł Osip
przymilnie.–Bądźpanczłowiek,poradźżecośchociaż...
– A to mogę. Trzeba ją stąd zabrać, ot co! A potem siedzieć cicho, nikomu ani
słowa,otomojarada!
–Aledokądzabrać?–spytałOsipzrozczarowaniem.–Acóżmytakiegomożemy?
ZpowrotemdoNewy–żadenproblem.Ależebygdzieśdalej...trudnasprawa.
– Ach tak? – Rumpel udał zmartwienie, ale serce biło mu jak oszalałe. – W takim
razieniemawyjścia,muszępanompomóc!Zabioręjatęwaszątopielicę,cowynato?
–Ajaktylkopansobieżyczy!–wykrzyknąłradośnieOsip.–Achoćbyizasiódme
morze!
–Wtakimrazieidź,powiadomtowarzyszy.Nawiasemmówiąc,woźnicajużnamnie
czeka.
–Jużpędzę...Aleniemaoczymmówić.Proszęjąbrać,japomogę...
–Nie,lepiejnajpierwimpowiedz–nalegałAntonRomanowicz.
Osipwybiegł.Zadrzwiamistróżówkiniemalodrazudałsięsłyszećszumgłosów.
Gdytylkoucichł,robotnikznówznalazłsięobokdziennikarza.
– Nie mają nic przeciwko, ale waćpan na jednego nam chyba nie pożałujesz? –
oświadczył Osip, po swojemu interpretując zamiary Antona Romanowicza. – Taki
łakomykąsek!Gdybynieto,żewdomuczekawłasnamałżonka...
–Dobrze,jużdobrze!–przerwałmuRumpel.–Ej,pomóżcieżesz!
Na progu pojawiło się jeszcze dwóch osiłków. Podnieśli kobietę niczym piórko
i zanieśli ją do dorożki. Niedoszła topielica pojękiwała słabo, chociaż nie odzyskała
jeszczeprzytomności.
Rumpelumościłsięobokniejwpowozie,przytrzymująckobietęzatalię.
–Atozafatygę,panowie–wsunąłgarśćmonetdorękijednegozrobotników.–Na
zdrowie!Ipamiętajcie–nikomuanisłowa!
–Pokornedzięki,nicniepowiemy!Możeciebyćspokojni!–chórzapewnieńodbił
sięechemwśladzaodjeżdżającąparą.
M
V.NIEGDYSIEJSZYSOKÓŁ
iodow nie od razu doczekał się reakcji na dzwonek. Gdyby nie światło
woknach,jużdawnobysobieposzedł.
Wreszcie rozległ się odgłos otwieranych drzwi, w szczelinie zamka mignął słaby
błysk i donośny, ale bez wątpienia starczy głos, w którym dziennikarz od razu
rozpoznałKobyłkina,spytał:
–Kogotamdiabliniosą?
– Metody Kiryłowiczu! To ja, Miodow! – wykrzyknął Konstanty Pietrowicz. – Do
pana!
–A-a,wszelkiduchPanaBogachwali!–rozległosięzzadrzwi.
Głos brzmiał życzliwie. Szczęknęła zasuwa, potem klucz w zamku, drzwi uchyliły
się i przed Miodowem wyrosła sylwetka niewysokiego, pulchnego staruszka
wczarnymsurducie,spodktóregowystawaławykrochmalonakoszula.
– Och, na pewno dokądś się pan wybiera, Metody Kiryłowiczu! – zakrzyknął
dziennikarz.–Takielegancki!Możewczymśprzeszkodziłem?..
– Nikomu, ani w niczym! – zapewnił Kobyłkin. – Ależ proszę, niech pan wejdzie
i się rozgości. Miło pana widzieć... Nie będziemy się witać przez próg, na starość
zrobiłemsięprzesądny!
Konstanty Pietrowicz skwapliwie skorzystał z zaproszenia. Nie umknęło jego
uwadze,żebyłydetektywmusiałmiećgości.Skojarzenieodrazudoprowadziłogodo
damy, spotkanej chwilę wcześniej w nocnych ciemnościach. Jednak spytany
o nieznajomą Kobyłkin zbył go żartem i dla niepoznaki zaczął nakrywać do stołu.
W międzyczasie redaktor streścił mu swoją niedawną rozmowę z Rumpelem
osmutnychlosachmandżurskiejdziedziczki.
WzachowaniuMetodegoKiryłowiczanagledałosiędostrzecniezrozumiałązmianę.
DośćdługopróbowałprzekonaćMiodowa,żegdybyprocesMariiWorobiowejodbył
się zgodnie z procedurą, to rozprawa miałaby miejsce w Petersburgu. Niestety,
oskarżonazostałaskazanaizesłanabezszczegółowegorozpatrzeniasprawy.
Wkrótcepotem,podpretekstempoprawyzdrowiapoprzebytejchorobie,Kobyłkin
wziął długoterminowy urlop i zniknął z Petersburga. Gdzie się podziewał, tego nie
wiedzieli nawet jego najbliżsi przyjaciele i współpracownicy. Jednak kiedy wrócił,
niezwłoczniezrezygnowałzpiastowanegourzęduiprzeszedłwstanspoczynku.Mimo
licznych próśb, kategorycznie odmówił dalszej pracy, tłumacząc swoją decyzję
wiekiem, zmęczeniem i utratą zdolności śledczych. I chociaż nikt mu nie wierzył, to
przełożenibylizmuszeniustąpić.
Niegdysiejszy sokół odszedł, ale pozostawił po sobie następcę, który
z powodzeniem mógłby uchodzić za jego sobowtóra. Był to nie kto inny, a Pantelej
Iwanowicz Rakita – ulubiony wychowanek i towarzysz Metodego Kiryłowicza, wraz
zktórymrozwiązałwieletrudnychspraw.Kobyłkinsporosięprzynimnakrzątałigdy
Rakita w końcu zajął powierzone mu stanowisko, pracownicy wiadomej instytucji
jednogłośniestwierdzili,że„duchMetodegobędzieodtądniedostrzegalnieunosićsię
nadcałymurzędem...”
–
N
VI.POŚRÓDEFEKTÓW
iech mi pan powie – zaczął Miodow nieśpiesznie. – A o mandżurskiej
księżniczceniczegopanprzypadkiemniesłyszał?Ależcosięzpanemdzieje?
Efekt, na który liczył Konstanty Pietrowicz, przerósł jego oczekiwania: Kobyłkin,
mimo całego swojego opanowania, nie wytrzymał. Jego twarz przybrała trupio blady
odcień a w spojrzeniu pojawił się strach. Mężczyzna uniósł się nawet nieco w fotelu
ispytałurywanymgłosem:
–Widziałjąpan?
–Nasządziedziczkę?
–Tak..Ee...
Miodowroześmiałsiędźwięcznie.
–Ależzpanażartowniś,MetodyKiryłowiczu!–stwierdził,przestającsięśmiać.–
JużzdziesięćlatniebyłemwpobliżuNowejWsi,Leśnego,OzierkówczyRybackiego,
a co dopiero w miejscach tak czy też nie tak oddalonych. Gdzie niby miałbym ją
spotkać?
Powiedziałtowszystkoszczerym,niewzbudzającympodejrzeńtonem.
– Ależ mnie pan przestraszył! – odparł detektyw z wyraźną ulgą. – A ja już
myślałem,żeBógjedenwiecosięstało...
–Acomogłobysięstać?
Kobyłkinwzruszyłramionami.
–Aktowie,czegosięmożnaspodziewaćpotejniespełnarozumuistocie?Pan,mój
drogi,okazałsiędośćważnąpostaciąwcałymtymdramacie,któryrozegrałsięwokół
tejkobiety....MogłaprzecieżucieczSyberii,znaleźćsiętutaj...Jestmijejbardzożal,
proszęmiwierzyć,dlategopomyślałem,żemożepojawiłasięwPetersburguizostała
aresztowana.
–Nie,nicmiotymniewiadomo...Nastraszyłempana?
–Nieprzeczę!..
–Toniechpansłucha,przestraszępanajeszczebardziej.
–Achtak? Mamwrażenie,że mapanogromny zapasnajróżniejszychpotworności,
przeznaczonychspecjalniedlamoichuszu.
–Edelmanjestnawolności!
–Cotakiego?!Nawolności?–rozległsięochrypłykrzyk.
– Oho! Podziałało! – uśmiechnął się Konstanty Pietrowicz. – Z tą właśnie wieścią
przybyłemdopana,niebaczącnato,codziejesięzaoknem.Aproszęmiwierzyć,nie
jesttozwykłamżawka.
Kobyłkin aż przysiadł. Jego twarz była cała czerwona od napływającej do głowy
krwi.
–Ajużsiębałem,żenieudamisięodkryćAmeryki–ciągnąłMiodow,delektując
sięuzyskanymefektem.–Myślałem,żePantelejIwanowiczjużzdążyłpanauprzedzić
oucieczceEdelmana,alewidzę,żejednakbyłempierwsząjaskółką...Ta-ak!Edelman
znówjestnawolności!Uciekłzeszpitaladlaumysłowochorychiniedotarłydomnie
żadne informacje o jego zatrzymaniu. Chociaż, być może już zdążyli go schwytać, kto
wie...
– Jak się pan o tym dowiedział? – spytał Metody Kiryłowicz, z trudem łapiąc
oddech.
Miodowuśmiechnąłsięzzadowoleniem.
–Dwadzieścialatwzawodzie,cóżtodlamnie!–krzyknął.–Najpierw,oczywiście,
zwłasnychźródeł,apotemzaszedłemdoRakity,żebysięupewnić.
–IconatoPantelej?
MetodyKiryłowiczażnachyliłsiędoprzodu,chciwiewsłuchującsięwodpowiedź.
–Aonmiłaskawiezaserwowałtakniespodziewanąreprymendę,żeażmiwpięty
poszło...
–Aczemużto?
– Zabronił cokolwiek mówić... Jakże tak można! Taki „gwóźdź” przeszedł mi koło
nosa! A on na tym nie poprzestał! Obdzwonił wszystkie redakcje, żeby nigdzie ani
jedenwierszotejsprawiesięniepojawił.Solidniesiępostarał–anisłowaniktjutro
otymniepiśnie!
–CzyliPantelejwszystkowie...
–Myślę,żezeszczegółami.
–Inicminiepowiedział!
Otrząsnąwszysięzpierwszegozaskoczenia,Kobyłkinpokręciłgłowązesmutkiem.
– Zapewne Pantelej Iwanowicz planuje pochwycić Edelamaszkę zanim wieść się
rozniesie–wysnułswojeprzypuszczenieKonstantyPietrowicz.–Inaczejnapewnoby
panazawiadomił...Pozatymniezabardzomagdziesięukryć,niegodziwiecjeden!Już
wcześniej paru umysłowo chorym udało się uciec ze szpitala, ale zbyt długo na
wolnościniepohulali...
– Umysłowo chorym... – Detektyw posmutniał jeszcze bardziej. – A jeśli Edelman
jestzdrowy?Aco,jeżelijużdawnowyzdrowiałiprzeztencałyczastylkoudawał...
Przecieżpotakimczłowiekumożnasięwszystkiegospodziewać...Sampanwie,coto
zatyp.
–Coteżpanwygaduje!–zaoponowałMiodow.–Przecieżlekarzeniesąślepi...
–Ach,cinasilekarze!–zdenerwowałsięgospodarz.–Znamcijaichnieoddziś!
Gryzipiórki i nic więcej.... Żeby tylko się nie narobić.. Wszyscy są szyci na jedną
miarę!Byledopierwszegoinicpozatym...Alecóżtojatak?–opamiętałsięnagle.–
Gadamigadam,aleotelefonietojużniepamiętam....ZarazzadzwonimydoPanteleja
iwszystkiegosiędowiemy...
Wybiegłpośpieszniezsalonuijużpochwiliwsąsiednimpomieszczeniurozległsię
dzwonektelefonu.
Miodowpogrążyłsięwewłasnychmyślach.Jednakjużpochwilizrefleksjiwyrwał
go powrót Metodego Kiryłowicza. Na ustach detektywa błądził pełen zakłopotania
uśmiech.
–Miałpanrację,mójdrogiprzyjacielu–rzekłstaruszek.
–Wjakiejkwestii?–spytałMiodowwracającdorzeczywistości.
–IzucieczkąEdelmana,iztym,żeRakitachcegoszybkozatrzymać...Dlategoteż
jakobyoniczymmnienieuprzedził...Powiedział,żeiondowiedziałsięozbieguod
pana...
–Czylijeszczenieschwytalinicponia?
–Niestetynie...Pantelejprosił,żebydorananiepodejmowaćżadnychkroków...Ale
obiecał,żezajdziedonasskoroświt.Wiepanco,mampomysł!
–Jaki,MetodyKiryłowiczu?
–Nigdziesiępannieśpieszy?
–Nie...
–Anidodrukarni,anidożadnejjaskinirozpusty?
–DziękipańskiemuRakiciedodrukarniminiepodrodze,acałaresztazbrzydłami
okropnie...Nieciągniemniejuż.
–Doskonale!Wtakimrazieprzenocujepanumnie.PantelejIwanowiczwie,żepan
tu jest. Pojawi się tu pewnie z całym zapasem wszelkich nowinek... Będzie pan miał
„gwoździ”posamąszyję,copannato?
– Wspaniale! – zgodził się Kontanty Pietrowicz. – Szczerze mówiąc, droga
powrotnabardziejmnieprzerażaniżpanaucieczkaEdelmana,atujeszczejestszansa
namiłąpogawędkęzPantelejemIwanowiczem...
– No to postanowione! Mój sługa pościeli panu w gabinecie, będzie pan spał jak
niemowlę... Zaraz wydam polecenie, a pan niech się trochę posili, na zdrowie! Ach,
byłbymzapomniał!Jeszczejednopytanie:czyznanesąpanuszczegółyucieczki?
–Nic,opróczsamegofaktu.
– No widzi pan, Pantelej na pewno i w tej kwestii nie poskąpi informacji...
A potem... Potem i ja chciałbym z panem o czymś pomówić. Przyszła mi do głowy
pewnamyślimuszęsięniązkimśpodzielić.
„
S
VII.GWÓŹDŹNIEDZIELNEGO„POCZTYLIONA”
tarzec zupełnie zwariował! – rozmyślał Miodow nad ranem. – To całe
mandżurskiezłotopadłomuwkońcunagłowę!Alewsumie,cóżztego?Każdy
znasmafiołanajakimśpunkcie.Jamamswojereporterskiesensacje,aon–złoto...
Ech,chybajużporawstawać...Niezaszkodziłobyteżwrzucićcośnaząb...”
Wciąż rozmyślając o niedawnej rozmowie z Kobyłkinem, Konstanty Pietrowicz
zacząłnieśpieszniezakładaćnasiebieposzczególneczęścigarderoby.
„Potrzebuje mojej pomocy – przemknęło mu przez myśl. – Toż to prawdziwy
komplement, ot co! Nie bez powodu koledzy mówią, że mam nosa... Już ja potrafię
zwietrzyć,gdziesięskrywająprzeróżnesekretyi„gwoździe”.Będęgodnymkompanem
dlaMetodego,bezdwóchzdań!..”
– Proszę wybaczyć – na progu pojawił się służący Andriej. – Śniadanie już na
stole...
–Sekundkę!Jużprawieskończyłem!–odparłMiodow.
Dziennikarzumyłsię,poczymbezpośpiechudokończyłporannątoaletę.Następnie
udałsiędoniewielkiejjadalniizasiadłdonakrytegostołu.
–Maciegdzieśjakąśniedzielnąprasę?–spytałAndrieja.
–Właśnieprzyniesiono–odrzekłsłużący.–Jakitytułpansobieżyczy?Mamychyba
wszystkie...
–Dawajjetu,przyjacielu...Tylkoprędko,jeślimożna...
Miodowwyciągnąłzesterty„Pocztyliona”izagłębiłsięwlekturze.
– A cóż to za cuda? – wymamrotał z zakłopotaniem, przeczytawszy najnowszą
sensację Rumpela. – Przecież niczego mu nie mówiłem! Celowo przemilczałem tę
kwestię,aon...Skądonsięotymdowiedział?!..Takihitw„Pocztylionie”,aja,stary
wyga,nicniemam!
Miodoważstęknął.
–Icóżjamamterazpocząć?–zerwałsięzfotela.–Corobić?
Mężczyznazacząłbiegaćzkątawkąt,jakjakieśdzikiezwierzęwklatce.
– Aha! Już wiem! Najpierw trzeba to pokazać Kobyłkinowi... Przecież on też
oniczymniewie!
Z tymi słowy Miodow schwycił najnowszy numer „Pocztyliona” i pędem wybiegł
zjadalni.
–GdziejestMetodyKiryłowicz?–spytałAndriejadrżącymzemocjigłosem.
–Panowiesązajęci!–padłaodpowiedź.
–Kto?
–PrzyszedłPantelejIwanowiczRakita...Zdajesię,żejakaśpoważnarozmowa...
–Wszystkojedno!Rakitatoswójczłowiek...Ajamuszęsięnatychmiastzobaczyć
zMetodymKiryłowiczem!
Spojrzawszy na wzburzone oblicze Miodowa Andriej zrozumiał, że sprawa jest
poważna.
– Tędy proszę – powiedział, wskazując dłonią na małe, ledwo zauważalne drzwi.
Miodowwpadłprzezniejakburza.
Znalazł się w przestronnym, aczkolwiek skromnie umeblowanym pokoju. Po obu
stronachznajdowałysięwysokiemeblościanki,awlukachmiędzynimiktośpowiesił
ogromne, zdobione lustra. Na środku pomieszczenia dziennikarz dostrzegł Kobyłkina
i wysokiego, dobrze zbudowanego, barczystego blondyna o twarzy z wyraźnymi
śladamipoprzebytejospie.
ByłtoRakitawewłasnejosobie.KonstantyPietrowiczznałgoniemaltakdobrzejak
samego Kobyłkina. Komisarz był przecież zastępcą i najlepszym przyjacielem
detektywa.
– Metody Kiryłowiczu, Panteleju Iwanowiczu! – wykrzyczał Miodow, potrząsając
gazetą.–Proszęsięniegniewać...O,niechpanowiespojrzą...
Mężczyznawyciągnąłodpowiedniarkusz.
–Takasprawa...takasprawa!...
– W czym problem, przyjacielu? – Kobyłkin momentalnie znalazł się za jego
plecami.–Ależpanzdenerwowany,proszęsięuspokoić!Copantakiegoznalazłwtym
„Pocztylionie”?
– Niech pan sam zobaczy! – Konstanty Pietrowicz zaskomlał jak zbity pies.
Następnierozłożyłgazetęnastoleiztriumfemwskazałpalcemnawydrukowanytłustą
czcionkąnagłówek:„Pierścieńwęża,czylitajemniczeprzygodypewnejmłodejdamy”.
Kobyłkinwydałzsiebiecichyokrzyk.Jegotwarzprzybraławyraznitozdumienia,
nitoprzestrachu.
– I co panowie na to? – spytał Miodow, z pewną dumą spoglądając na swoich
współrozmówców.
–Cóżtotakiego?–Rakitazbliżyłsiędotowarzyszy.Naułameksekundykomisarz
pochylił się nad gazetą, po czym momentalnie odskoczył i z zakłopotaniem skierował
wzrok najpierw na Miodowa, potem na Metodego Kiryłowicza. Ten ostatni wciąż
jeszczepożerałwzrokiemartykuł.Komisarzrozłożyłbezradnieręceirzekł:
–Ależnamsiędzieńprzytrafił...niespodziankazaniespodziankąijednawcalenie
lepszaoddrugiej...
– W rzeczy samej, drogi Panteleju Iwanowiczu, niespodzianki jak się patrzy! –
w gorączkowym pośpiechu przemówił Miodow. – Takie, co to się ich faktycznie nikt
nie spodziewał, ot co... Edelman uciekł... Mandżurska księżniczka zamiast odbywać
karęgdzieśwodległejSyberii,wśrodkunocybłąkasiępoPitrze...Aterazjeszczeten
„pierścieńwęża”.Rozumiepan?Niejakiśtampospolitywąż–żmijaczypadalec–ale
właśniewą-ążwpierście-eniu!–dziennikarzszczególniepodkreśliłostatniesłowa.–
Tensamwąż,wktórymMetodyKiryłowiczpokładawszelkienadziejenarozwiązanie
tejswojejmandżurskiejzagadki.
– A gdzie pan widział tę księżniczkę... to znaczy, panienkę Worobiową? – spytał
Rakitasurowymtonem.
–Widziałem!Agdzie,toniepowiem!..Niejestpanmoimprzełożonym,apozatym
toniejestprzesłuchanie!–odparowałKonstantyPietrowicz.
–Niemógłjejpanwidzieć!–zirytowałsiękomisarz.
– A właśnie, że mogłem! Paczkę zapałek zmarnowałem, ale swoje zobaczyłem! –
wykrzyknął Miodow rozgorączkowany. – Nawet jej, że tak powiem, woźnicę
odstąpiłem...wpewnymsensie.Rozumiepan?
– Ależ oczywiście, że ją pan widział! – zupełnie niespodziewanie wtrącił się
Kobyłkin.–Zrozumiałemtojużwczoraj,kiedyopowiadałmipanoswoimspotkaniu...
Powiem więcej, przyjacielu – detektyw zwrócił się bezpośrednio do Miodowa. –
Mogę utwierdzić pana w przekonaniu, że pańskie wczorajsze obserwacje były
słuszne... Mandżurska księżniczka była tu wczoraj i gdyby przyszedł pan chwilę
wcześniej to zastałby ją pan u mnie... Ale o tym za chwilę... W rzeczy samej, ja
równieżniemogęzrozumieć,wjakisposóbto–Metodywskazałnaartykułwgazecie.
–mogłosięznaleźćw„Pocztylionie”.Czyjtowogóletekst?
– Antoszki Rumpela! – rzekł Miodow ponuro, po czym dla wyjaśnienia, niczym
żądnykrwiJagonaOtello,dodał:–Młokos!
– Nigdy wcześniej o nim nie słyszałem... Istotnie, musi to być jakiś nowicjusz –
zadumał się Kobyłkin. – Ale, mimo wszystko, nie ma wątpliwości, że jest dobrze
poinformowany... Wie to i owo, ba! Powiem więcej. Zna bardzo dużo szczegółów
zprzeszłości.
Detektyw ponownie zagłębił się w lekturze. W artykule była mowa o tym, jak to
kilkudobrychludzi–robotnikówportowych–zheroicznympoświęceniem,niebacząc
na własne bezpieczeństwo, rzuciło się na pomoc damie w opresji. Ich walkę ze
wzburzonymi newskimi falami autor relacjonował w taki sposób, jak gdyby sam
znajdował się wśród wybawicieli i wspierał ich wysiłki podczas „imponujących
działań ratowniczych”... Z niespotykaną obrazowością oddał on zdumienie rybaków,
gdy zamiast jednej osoby wyciągnęli oni z wody aż dwoje poszkodowanych –
mężczyznęikobietę.Taostatniabyłajużnieprzytomna,alejejtowarzyszowirównież
niewiele brakowało do utraty świadomości. Poświeciwszy latarką robotnicy
dostrzegli,iżgłowamężczyznyjestcaławekrwi,lecznawszelkiepytaniareagowałon
uporczywym milczeniem i tylko „wodził dookoła wzrokiem niczym zaszczuty wilk”...
Nawiasemmówiąc,zwyglądunieprzypominałonRosjanina,araczej„nosiłwyraźne
piętnopoetycznegoWschodu...”
Dalejszłaopowieśćotym,jaktouratowany,gdyjużobojetonącychznalazłosięna
brzegu,naglenachyliłsięnadswojątowarzyszkąipocałowałją.Następniewyciągnął
nóż, zaczął nim gwałtownie wymachiwać i z dzikim pokrzykiwaniem rzucił się przed
siebie. Robotnicy rozstąpili się w przestrachu i „żarliwe dziecię muzułmańskiego
Wschodu, zaniósłszy się złowieszczym chichotem, skryło się w nieprzeniknionych
ciemnościachstołecznychulic”.
–Oproszę,jakpłynniemądralanawiązałdowęża!–wygłosiłMiodowuroczyście.
Podśródtytułem„Cudownytalizman”autorrelacjonowałprzebiegakcjiratunkowej
młodej kobiety. Rumpel zapewniał, że w trakcie tego wydarzenia zauważył jakieś
dziwnepołyskiwanie,którerzekomowydobywałosięzdłoniposzkodowanej.
– Łże jak pies! – znów nie wytrzymał Miodow. – Kto to widział, żeby rubiny
połyskiwały?!
– „Z ogromnym zainteresowaniem nachyliliśmy się – kontynuował Rakita nie
zwracającuwaginadziennikarza–inapalcuwskazującymmłodejdamydostrzegliśmy
dziwną obrączkę, jakiej z pewnością nikt wcześniej w Petersburgu nie widział.
Pierścień wykonany był z jakiegoś żelaza czy może nawet żeliwa i przedstawiał
osobliwie zwiniętego węża, który oplótł się parokrotnie wokół własnego,
bezkręgowego cielska. Śmiercionośne kły gada wpijały się okrutnie w jego własny
ogon.Jakudałonamsiędowiedzieć,zasprawątejobrączkipanienkaN.M.U.(inicjały
damy, uratowanej przez robotników) przeżyła wiele niezwykłych przygód, o których
opowiemy naszym drogim czytelnikom już jutro. Zdradzimy tylko, że wspomniany
wyżej„pierścieńwęża”bezwątpieniastanowiswojegorodzajutajemniczy,azarazem
fatalnytalizman,wyjątkowoniebezpiecznydlakażdego,ktoodważysięgonosić”...
A
VIII.NARADA
utorutrzymywał,żebohaterkacałegozajścia,tajemniczaN.M.U.,byłazwiązana
zesławetną„mandżurskąksiężniczką”,pannąW.,„(...)októrejparęlattemubyło
głośnonietylkowsamymPetersburgu,alebezmaławcałejRosji”.
–Adlamnieniewątpliwejestcoinnego!–rzekłMetodyKiryłowiczwzadumie.–
Ta tajemnicza osóbka, przedstawiona w artykule jako N.M.U., istnieje naprawdę.
Szanowny reporter widział ją i nawet miał sposobność z nią rozmawiać... To
oczywiste,bezdwóchzdań!Zatempierwszeinajważniejszepytaniebrzmi:kimjestta
zagadkowa N.M.U. Pamięta pan, Maria Jegorowna miała pokojówkę... Smagłą taką...
Miała na imię Nastia, a na nazwisko bodaj Uwarowa... Otczestwa nie pamiętam, ale
wystarczyspytaćSawczuka...Alewtejchwilicoinnegoniedajemispokoju.Gdybyto
byłaona,autornapisałbyA.zamiastN.PrzecieżwdokumentachwidniejeAnastasjia,
anieNastasja...AlebyćmożepomyliłsięwpośpiechuistądN.
– Sądzę, że ma pan rację, Metody Kiryłowiczu – zauważył Rakita. – Aż dziw, że
imnietamyślnieprzyszładogłowy!
– Ale to nie wszystko. Zastanawia mnie coś jeszcze – ciągnął Kobyłkin. – Mam
wrażenie, że autor artykułu wcale nie ma zbyt wybujałej wyobraźni i jego „dziecię
poetycznegoWschodu”–pomijającoczywiściepożegnalnypocałunek,wymachiwanie
nożemidzikieokrzyki–topostaćwpełnirealna...
– Co też pan mówi? – wykrzyknął Rakita. – Jeszcze przed chwilą miał pan co do
tegosporewątpliwości!
–Owszem.Alewtedyniemiałemjeszczepomysłu,jakwyjaśnićtajemniczeinicjały.
Słuchacie,panowie!Wszyscywiemy,żepierścieńwkształciewężagryzącegowłasny
ogontosymboljakiejśtajemnejpotęgi,bezsilnejtutaj,aleposiadającejnieograniczoną
władzę tam, na Dalekim Wschodzie, w dzikich stepach Mongolii i Mandżurii. Azjaci
nie bez powodu lgną do osoby, w rękach której znajduje się ten sekretny przedmiot.
Pierścień,którypowinnanosićMariaJegorownaWorobiowawjakiśsposóbtrafiłdo
jejpokojówkiidlategoci,dlaktórychjestonpewnegorodzajuświętością,coirusz
kręcąsięwokółjegoobecnejposiadaczki...Citajemniczynieznajomitobezwątpienia
dzieci, może nie poetycznego, ale za to Dalekiego Wschodu. Przecież sam autor
podkreśla,żeprzedmiottenwplątałnieszczęsnąNastięUwarowąwwieleosobliwych
przygód, jeśli to oczywiście ona. Dlaczego więc nie możemy założyć, że w tej
konkretnejsytuacjibyłatoprzygodazinterwencjątajemniczegowrogalubopiekuna?..
– Pańskie domysły nie są bezpodstawne – zgodził się Rakita – tak by wynikało
zistotysprawy.
– I co najważniejsze, rzuca to jakieś światło, choćby i słabe, na te egipskie
ciemności.
–AlewjakisposóbtakobietaznalazłasięwNewieitojeszczewczasieoszalałej
burzy? – spytał Miodow, którego umysł pracował w tej chwili na najwyższych
obrotach.
–Todrugorzędnakwestia!–odparłKobyłkin.–Jakieżtomaznaczenie?
–Pozwolipan,żespytam,szanownynauczycielu–przerwałmuPantelejIwanowicz.
–Jakbypanpodsumowałtocałezajścieicozniegowynika?
– Przede wszystkim to – zaczął detektyw – że mamy do czynienia z trzema
niezależnymi od siebie siłami: Edelmanem, mandżurską księżniczką i „pierścieniem
węża”.Nawiasemmówiąc,PantelejuIwanowiczu,wyjaśniłpankwestiępobytuHirsza
wszpitalu?Comówiąonimlekarze?
Rakitawzruszyłramionami.
– Chyba to, co zwykle, kiedy przypiera się ich do muru... Stwierdzili, że
wzachowaniuEdelmananiezachodziłyostatniożadnegwałtownezmiany.Byłbardzo
spokojnym pacjentem, łagodnym, posłusznym, ale nikt nie zauważył również, żeby
symulował...
– Ach ci nasi doktorzy – urzędnicy z krwi i kości... swoje odbębnić, byle się nie
narobić... No, ale mniejsza z tym... Już ja swoje wiem. Ten Edelman to bardzo
niebezpieczny łotr! Niegłupi, chytry, a do tego świetnie wyszkolony przez
zagranicznychnicponi!AzatemHirsztonaszapierwszasiła.
–Czylidruga,tomandżurskaksiężniczka?–podsunąłMiodow.
– W rzeczy samej, drogi przyjacielu... Pozwólcie, że pokrótce zdradzę wam moją
małą tajemnicę. Tylko pokrótce! O szczegółach potem... Możecie się przerazić, albo
poczuć oburzenie: otóż na stare lata Kobyłkin został przestępcą!.. Wiedzcie, że ja,
Metody Kiryłowicz Kobyłkin, „oko sprawiedliwości”, jak sami niejednokrotnie
określaliście waszego pokornego sługę, właśnie ja pomogłem skazanej przestępczyni
zbiec z miejsca, w którym odbywała należną jej karę... Sam zorganizowałem jej
ucieczkę z Syberii, ukryłem przed prześladowcami, przywiozłem do Petersburga
i zaoferowałem schronienie. I byłem na tyle skuteczny, że dopiero pan, Konstanty
Pietrowiczu, jako pierwszy odkrył, iż nasza mandżurska księżniczka jest tutaj.
Zaskoczeni,co?
–Anitrochę!–odparłMiodow.–Jużponiekądspodziewałemsięusłyszećodpana
tęnowinę.
– Skoro tak! Wspaniale. W takim razie parę słów o samej damie... Zdaje się, że
nazwałemjąsiłą.Toniezupełnietak.WnaszejwalceWorobiowajużprędzejodgrywa
rolę przynęty, na którą bez wątpienia da się złapać taka gruba ryba, jak Edelman.
Rozumiecie?Dlategotowłaśnieonajestswoistymepicentrum,wokółktóregoskupiają
się wszelkie żądze „dzieci poetycznego Wschodu”. A co za tym idzie, sama w sobie
MariaJegorownajestjedyniepunktem,wktórym,jaktookreślająNiemcy,„leżypies
pogrzebany”.Namojeokoniejestonaprzestępczynią,mimożewysłałaludzkąistotę
natamtenświat...Dlategoteżtakśmiałozdecydowałemsięjejpomócimojesumienie
nieczynimiztegopowoduwymówek...Aletotylkojednastronamedalu.Jestjeszcze
druga: tylko mając pod ręką Worobiową możemy zdemaskować Edelmana – jeśli
faktycznie wyzdrowiał – i spenetrować najskrytsze tajemnice Mandżurów. Po co nam
to?PrzecieżaniMandżurowie,aniMongołowie,czyktotamjeszcze,niepopełnilido
tejporyżadnegoprzestępstwa.Pozostająjedynieichsekrety,ażadneprawonikomunie
zabrania posiadania własnych tajemnic i ukrywania ich w nieprzeniknionych
schowkach. Ale rzecz w tym, że w zorganizowanym społeczeństwie, w którym i bez
tego aż roi się od niezliczonych wrogów tej organizacji, nie można dopuszczać do
powstawania tajemnic, których wyjaśnienia nie posiadałby przynajmniej ograniczony
krąg osób, którym społeczeństwo powierzyło swoje bezpieczeństwo i ochronę. Dla
tychosóbniepowinnyistniećżadnetajemnice,wszystkopowinnobyćjasnejaksłońce.
Nasza naczelna zasada brzmi: „Gdzie są tajemnice, tam będą przestępstwa”.
Zauważcie, że żadni z nas sędziowie czy członkowie wydziału karnego, jesteśmy
jedynie bojownikami, którzy walczą o bezpieczeństwo społeczeństwa, o prawo
każdego obywatela do godnego życia. I powinniśmy podejmować wszelkie środki,
żeby to poczucie bezpieczeństwa pozostało niezachwiane. Dlatego też postanowiłem,
bez względu na wszystko, wyjaśnić tajemnicę Mandżurów, a dokładniej – tajemnicę
„pierścienia węża”. Już dwukrotnie byłem bliski rozwiązania sekretu, ale prawda
wymknęła mi się z rąk. Aby działać swobodnie, a jednocześnie niepostrzeżenie,
zrezygnowałem z ulubionego zajęcia, porzuciłem wszystko, co było mi drogie i teraz
jestempewien,czuję,żetajemnica„pierścieniawęża”nieucieknieprzedemną...Nie
wysmykniemisię,gdyżwtedybyłbymzgubiony.
Metody Kiryłowicz zamilkł. Jego twarz przybrała blady odcień. Najwyraźniej był
bardzoporuszonyswoimwyznaniem.
– „Pierścień węża”, a właściwie znaczenie, jakie niesie ze sobą ten symbol –
ciągnął Kobyłkin po krótkiej przerwie – to jest właśnie trzecia siła.... Nazwałem je
niezależnymi od siebie. I niby faktycznie tak jest. Edelman działa na własną korzyść,
a obiektem jego działań jest Worobiowa. Jego interesy, jak łatwo się domyślić, są
całkowicie sprzeczne z interesami tych, dla których „pierścień węża” stanowi święty
symbol. Są to zatem dwa ukierunkowane przeciw sobie żywioły, które dążą do
wzajemnej destrukcji. Sama Maria Jegorowna pozostaje pasywna, całkowicie
niezdolna do aktywnego działania. Jest jednak siłą, która przyciąga dwie
przeciwstawne potęgi. Dlatego też za Worobiową powinniśmy stać my i wtedy ona
również stanie się aktywnym graczem, zdolnym wytrzymywać i odpierać ataki.
Zderzenietychtrzechżywiołówukażenamcałąprawdę,którejtakdługoiuporczywie
poszukujemy...
Kobyłkinzatrzymałsięiobrzuciłswoichtowarzyszypytającymspojrzeniem.
– Ma pan rację, Metody Kiryłowiczu! – odezwał się Rakita. – Jestem pewien, że
nawetzdążyłpanjużopracowaćplanwalkiztymirzekomymisiłami.
–Owszem...Całąnocniezmrużyłemokaicośudałomisięwykoncypowaći,żetak
toujmę,porozdzielaćrole...
P
IX.NAZWIADY
ochłonięci ożywioną konwersacją rozmówcy nawet nie zauważyli, że ranek już
dawno minął i zbliżało się południe. Burza ustała, poziom wód znacząco opadł,
pozostawiającnaulicachgrząskiebłoto.
Pierwszy ocknął się Rakita i zakrzątnął się w pośpiechu. Metody Kiryłowicz nie
zatrzymywałgoiodprowadziłprzyjaciela,życzącmuwszelkichsukcesów.Wkrótcepo
jegowyjściumieszkaniedetektywaopuściłrównieżMiodow.
Pozostawszy sam ze sobą, Kobyłkin potrząsnął głową, przejechał ręką po czole
wkierunkupotylicyiwyszeptałcicho:
– No cóż! Pora wspomnieć stare dobre czasy! Już dawno nie uciekałem się do tej
metody...Atrzebabędzie...
Detektyw otworzył jedną z szafek, poszperał w niej chwilę i wyciągnął ze środka
gorset z wysoką talią oraz torbę podróżną, w której znajdowało się całe mnóstwo
najróżniejszychsłoiczkówipudełek.
***
GdytylkoMiodowwszedłdoRedakcji„Pocztyliona”,AntonRomanowiczpowitał
gozotwartymiramionami.
– Przyjacielu! – krzyknął jeszcze z daleka. – Dzięki za pomoc! Dziennik należy do
mnie!
Rumpelspróbowałobjąćkolegę.
–No,no!Tylkobeztychwszystkichczułości!–Miodowskłoniłsięmajestatycznie.
–Aztwoimnosemwszystkowporządku?
–Comasznamyśli?–niezrozumiałdziennikarz–Wszystkowporządku,katarunie
mam.
–Janieotym.Normalnieleżyczyzadartypowyżejchmur?
Rumpelroześmiałsięwesoło.
– A o to ci chodzi! Skądże znowu, Nie odczuwam niczego, oprócz głębokiej
wdzięczności...
–Czyliprzyjdziesz?
–Dokąd?–AntonaRomanowiczazdziwiłatanagłazmianatematu.
–Do„Wiednia”,podrugiej...Musimyporozmawiać...
– Przyjdę, przyjdę, Kostia, możesz na mnie liczyć. O wszystkim porozmawiamy.
Zdaje się, że z mojego „gwoździa” co nieco pasuje i do twoich sensacji... Poradź mi
coś,nieodmawiaj...
–Dobrze, już dobrze! – Miodow uścisnął dłoń towarzysza. – Tylko się nie spóźnij.
Podrugiej!
–Będęnapewno.Dozobaczenia...
Przyjacielerozstalisię.
„Chłopakzupełniesię zmienił!–pomyślał Miodow,wychodzącz redakcji.–Skąd
tylkopojawiłsiętentonwgłosieinonszalancjawruchach!Ot,coznaczysukces...”
Miodow właśnie zakładał przyniesiony przez sługę płaszcz, gdy nagle, jakby spod
ziemiwyrósłprzednimprotokolantNadwyszekołokolenchodaszczyński.
– Pan Miodow! Co za spotkanie! – zagadnął zachłystując się słowami. – Nie
zdążyłem się przywitać... Widzę, że zaprzyjaźnił się pan z naszym Antonem
Romanowiczem!Tylkoproszęwtowszystkoniewierzyć...
– W co takiego? – spytał Miodow, obrzucając żałosnego sekretarza niezbyt
przyjaznymspojrzeniem.
–Wto,coAntonRomanowiczbędzieopowiadałomojejprzygodzie...
–Afaktyczniemiałpanjakąśprzygodę?–KontantyPietrowiczzmrużyłoczy.
–Ach!–westchnąłZachariaszJelpidiforowicz.-Itojaką...
–Zkobietą?
–Ajakże!
– Cóż, ładniutka chociaż? Ot, jak przyjemnie pracuje się w „Pocztylionie”! Pytam,
czyładna?
Nadwyszekołokolenchodaszczyński stropił się, zaczął przestępować z nogi na nogę
inaglewypalił:
–Trudnopowiedzieć...
– Jakże to tak? – zdziwił się Miodow. – Bohater i nie wie, jaką damę uratował
zopresji?
–Takwyszło,panieMiodow–wyszeptałZachariaszJelpidiforowicz.–Łatwosię
śmiaćznieszczęśnika,aja,żetakpowiem,otarłemsięoprzestępstwo!
–Coteżpanmówi,czyżbyświadomienaruszyłpanjakiśparagraf?Jakaśsprzeczka?
–Gorzej!Dladamytoidobójkibyłbymskory!Nawetposiedziećbymmógł,jeśli
trzeba.Aletogrubszasprawa,panieMiodow!Policjęobraziłem!
–Niemożebyć!Słownie?
–Czynem!Ingerencjąwjejpolecenia...Aleniemogłeminaczejpostąpić,ponieważ
sercemampełnemiłościiwspółczucia...Prawdęmówią:„Serceniesługa”.Noiprzez
tosercetrafiędokryminału!
–ZachariaszuJelpidiforowiczu!–gdzieśzwnętrzaredakcjirozległsiędonośnybas
naczelnegoGrochotowa.–Gdziesiępanpodział,dodiaska!
Miodowanimrugnął,aposekretarzuniepozostałoaniśladu.
„Dziwak–pomyślał.–Takiwymoczek,ajakwysokomierzy...Przygodazkobietą...
Kryminał... Co on tam nawyrabiał? Jakaś drobna intryga, a w jego oczach już wielka
przygoda...Jużgowidzęwrolibohatera!”
KonstantyPietrowiczzaśmiałsięwduchu.ZabawnytenZachariaszJelpidiforowicz.
J
X.PRZYJACIELSKAPOGAWĘDKA
ak to mówią, Miodowowi zazwyczaj wszystko przychodziło bez trudu. Szczęście
rzadko go opuszczało i przeważnie szybko znajdował rozwiązanie dręczącego go
problemu.Lecznietymrazem.
Dziennikarzjeszczeniezdążyłotrzymaćzamówienia,gdywsalipojawiłsiękolejny
gość.Napierwszyrzutokabyłtomłody,niewysoki,pogodnyblondyn,naswójsposób
przystojny, o rumianych policzkach i łobuzerskim spojrzeniu. Nieznajomy wszedł
i swobodnie omiótł spojrzeniem całe pomieszczenie. Jego wzrok przesunął się
obojętnie po Miodowie, który uniósł głowę i wpatrzył się badawczo w nowo
przybyłego. Nie zauważywszy niczego szczególnego, Konstanty Pietrowicz ponownie
skrył się za gazetą, a młody mężczyzna spokojnie zbliżył się do sąsiedniego stolika
iusiadłtwarządodziennikarza.Zamówiłśniadanieirównieżpogrążyłsięwlekturze.
Minęłokilkachwil.KonstantyPietrowiczodłożyłgazetęiwtymmomencieusłyszał
głossąsiada:
–Czymożna?
Miodow wzdrygnął się i obrócił się gwałtownie. Głos wydał mu się znajomy,
pobrzmiewały w nim charakterystyczne nutki, które reporter słyszał już wcześniej.
Sąsiadzuprzejmymuśmiechemnaustachpodałmuswójegzemplarz.
–Ależproszę!–powiedział.–Ajaskorzystamzpańskiej!
„Kidiabeł!–zdenerwowałsięMiodow.–Nigdygoniewidziałemnaoczy,agłos
jakbyznajomy...Tylkoniemogęsobieprzypomnieć,gdzieikiedygosłyszałem.Jednak
nieuprzejmietaksięgapić...”
Wręczyłmężczyźniegazetę.
– Dziękuję panu – rzekł tamten. – Lubię od czasu do czasu pogrążyć się w prasie!
Możnawniejznaleźćwielemądrości...Gazetawdzisiejszychczasachtodlanaschleb
powszedni...Takmisięzdaje!–zakończyłswojąwypowiedźniemalpytająco.
–Tak,bezwątpienia!–odparłMiodow,żebytylkocośpowiedzieć.
Czas leciał niezauważalnie. Była już prawie trzecia, gdy do sali, niczym jakiś
huragan,wpadłRumpel.Ibeztegoszerokatwarzredaktorarozlałasięjeszczebardziej,
policzkipałałyczerwienią,azczołaspływałykropelkipotu.
–Tutajpanjest!–zakrzyknąłodprogu.–Ajaszukampanapowszystkichlożach!
–Tamjestzbytdusznoinudno.Proszęsiadać.Zjedzmycoś,czekałemnapana!
– Całkiem niepotrzebnie! Chociaż jestem głodny jak wilk, więc nie odmówię. Ach
Miodow! Jakże się cieszę, jaki jestem szczęśliwy! Kto by pomyślał! Tyle ci
zawdzięczam...
– No, no, nie ma o czym mówić. Kolegom po fachu też trzeba czasem pomagać...
Kelner!
Na kilka minut Miodow i Rumpel zajęli się uważnym studiowaniem menu i nawet
nie zauważyli, kiedy na sali pojawił się jeszcze jeden gość. Nieznajomy usiadł
naprzeciwko.Byłtowysoki,szczupłybrunetzgęstąbrodą,rosnącąniemalodsamych
oczuifalamiopadającąnapierś.Wzroktegoczłowiekaskrywałyciemneokulary.Jeśli
ktoś wystarczająco długo i uważnie wpatrywałby się w nowo przybyłego, to
niewątpliwie zwróciłby uwagę na jego nienaturalną bladość. Na dodatek obie dłonie
mężczyznaukryłwrękawiczkach.
Wystarczyłobygośćwszedłdopomieszczenia,jakdobrodusznysąsiadKonstantego
Pietrowicza, dotychczas ukradkiem, acz wnikliwie obserwujący Rumpela, zupełnie
stracił zainteresowanie jego osobą. Cała uwaga blondyna skupiła się na mrocznym
sąsiedzie reporterów, a w jego oczach zapaliły się uważne iskierki. Wcześniejsza
pogodnośćustąpiłamiejscagłębokimzmarszczkomnaczole–najwyraźniejcośsobie
przypominał.
Rumpel zamówił śniadanie i bezwiednie rozejrzał się dookoła. Dostrzegłszy
mrocznegosąsiadaskrzywiłsięzniezadowoleniem.
– To już czwarty albo piąty raz dzisiaj – rzekł szeptem, choć niezupełnie cicho,
nachyliwszysięwstronęMiodowa–jaktrafiamnategotypa...
– Na kogo? – spytał szybko Konstanty Pietrowicz. – Na tego tutaj? – I skinął na
blondyna.
–Nie,nategozprawej...Zupełniejakbyuciekłzpiekła...Całyzwęglony.
Miodowobejrzałsięibezceremonialniezmierzyłsąsiadawzrokiem.
„Tegogdzieśsłyszałem,ategoznówwidziałem!–mignęłamuszybkamyśl.–Ado
diabłaznimi...Szkodaczasunatakiegłupoty...LepiejposłuchamAntona”.
Rumpel nie kazał się długo prosić. Cały był owładnięty niedawnym sukcesem i aż
siępalił,żebypodzielićsięszczegółamizeswoimtowarzyszem.Szybkowciągnąłsię
w opowieść i wyraźnie się rozgorączkował. Zapomniał nawet, że nie są sami na sali
imówiłbezoporów–głośno,niemalżekrzycząc.
–Owszem,KonstantyPietrowiczu,mogętoudowodnić!–zapewniał–Iudowodnię!
–Czyżby?–podbechtywałgoMiodow.–Acotakiego?
–ŻetotasamaNastasjaUwarowa...
–CóżzaUwarowa?–przerwałmuszybkotowarzysz.
–Ta,którawczorajtonęła...Ona...Znajdujesięterazumnie...Rozumiepan,jakiatut
mamwgarści?!ZnadNewyprzywiozłemjądosiebieizostawiłempodopiekąmatki
i siostry. Półżywą przywiozłem... Prosto z wody.... Od robotników portowych
wykupiłem,możnarzec...
– Cóż, faktycznie to poważny dowód. I co planujesz zrobić z tą swoją Uwarową?
Przecieżniemożeszjejcałyczastrzymaćprzysobie...
–Pomieszkanarazieumnie.Mówięci,Miodow,tadziewczynatobardzociekawa
osóbka. Prosta dziewucha, a przygód przeżyła co niemiara! Prawdziwa kopalnia
informacji–ledwiekilofemuderzysz,a„gwoździ”dla„Pocztyliona”całyskarbiec!
– Wiesz co, Rumpel – przerwał mu Konstanty Pietrowicz. – Musisz mi pokazać tę
swojąUwarową.
–Aproszęciębardzo,możeszjąnawetprzesłuchać!
– Nie ma potrzeby, to nie dla „Abrakadabry”... Sam się w tę sprawę wciągnąłem,
wieszdobrzedlaczego...
– Wiem, wiem! W końcu byłeś trybikiem w tej wielkiej machinie, która się wokół
mandżurskiegozłotakręciła.
–Otóżto.Dlategochętnieuciąłbymsobiepogawędkęztąpanną.
–Jeślichcesz,możemyprostostądpojechaćdomnie.Pocoodkładaćnapóźniej...
Oho! Spójrz no tylko, przecież to sam Zachariasz Jelpidiforowicz zmierza w naszą
stronę...Ej!Rycerzuzasprawiedliwość!Dołączdonas!Jastawiam!
N
XI.NOTATKA
adwyszekołokolenchodaszczyński stał w drzwiach i, nie bacząc na serdeczne
zaproszenieRumpela,wodziłnieobecnymwzrokiempocałejsali,jakgdybybył
tutajporazpierwszy.
–Pocogowołasz?–szepnąłMiodow.
–Poczekaj,niechsamciopowieoswoichnocnychprzygodach.Ubawpopachy!
–Ażebygoczort!..Zacznierzucaćcytatamizkodeksukarnego...Naconamon?
–Acotam,niechsobiegada!Siadaj,Zacharka!
Zachariasz Jelpidiforowicz obdarzył Miodowa pełnym szacunku ukłonem, po raz
kolejnyuścisnąłdłońRumpelowi,mimożewidziałgotegodnianiezliczonąilośćrazy
idopierowtedyusiadłdostołu,wjakiśniepojętysposóbulokowawszysięnasamym
skrajukrzesła.
– Częstuj się, Zacharka! Wypij z nami! – zachęcał Rumpel. – A przede wszystkim
opowiedz Konstantemu Pietrowiczowi o swoich nocnych wojażach! Taka z ciebie
cichawoda,atunaglejakiprzejawbrawury!Policjęznieważył!
– No dobrze, skoro pan nalega! Opowiem... Otóż zamknąwszy numer, jak zwykle
wyszedłem z naszej redakcji ostatni. Nocne ciemności spowijały ulice gęstą zasłoną.
Czułem,że...
–Pallicho,coczułeś,Zachariaszu–przerwałmuRumpel–dorzeczy!
– Nie, wybaczcie panowie, ale powinienem przecież opisać stan mojego ducha –
zaprotestował Nadwyszekołokolenchodaszczyński. – Inaczej obraz nie będzie
kompletny...
–Aidźty!–AntonRomanowiczmachnąłręką.–Wskrócie,otocosięstało:szedł
oninieczułabsolutnienic,poprostuwierszeukładał...Ażtunaglejakniespojrzy,atu
dwóchtypówzatrzymujekobietę...
–
Damę,
Antonie
Romanowiczu,
damę!
–
poprawił
kolegę
Nadwyszekołokolenchodaszczyński.
–Awdowódżeśjejzaglądał?Niesądzę.Siedźwięccichoisłuchaj...Onawnogi,
a oni biegiem za nią! Od razu ją dogonili i bez ceregieli pod pachy biorą... I nagle,
wyobraźsobie,naszZacharkapostanowiłzostaćbohaterem!Zebrałsięnaodwagęijak
nie krzyknie: „Zostawcie ją natychmiast! Wiecie kim jestem? Jestem... sekretarzem!”.
Acichuliganiniezdążylimusiędobrzeprzyjrzećipewniepomyśleli,żetofaktycznie
jakaś ważna persona... Zbaranieli, kobitkę wypuścili i wzięli się za Zacharkę.
Tłumaczą mu coś, plotą jakieś bzdury, że niby są agentami wydziału śledczego... Ale
nie z nim takie numery! Zacietrzewił się nasz Zachariasz, czasem tak bywa z ludźmi
jego pokroju, ściągnął dzielnicowego, dozorców... Słowem, wybuchła cała afera!
Łobuzówzabralinakomisariat,aZacharkawręczyłwładzomwizytówkęioddaliłsię
wblaskuchwały.
–Agdziesiępodziaładama?–zaciekawiłsięMiodow.
– Dama jeszcze na początku dała drapaka, nawet „dziękuję” nie powiedziała. Ot,
wdzięcznośćniewieścia.AbiednyZachariaszodpowiezatocałezamieszanie.Jeszcze
dziś rano oczu nie zdążył przetrzeć, a już oficer z protokołem do niego puka: że niby
proszępodpisaćiwięcejawanturniewszczynać...
KonstantyPietrowiczchciałcośpowiedzieć,alewtymmomenciepodszedłdoniego
kelneripodałmukopertę.
–Acototakiego?–zdziwiłsięMiodow.
–Askądmnietowiedzieć–padłaodpowiedź.–Kurierprzyniósł.
Dziennikarz w pośpiechu otworzył przesyłkę, przeleciał pismo wzrokiem i,
wzruszywszyramionami,włożyłjezpowrotemdokopertyischowałdokieszeni.
–Towszystko.Odpowiedziniebędzie!–poinformowałkelnera.
Tenskłoniłsięiodszedł.
–Niewidzęnicniezwykłegowjegoprzygodach–stwierdziłKonstantyPietrowicz,
kiwając głową w stronę Nadwyszekołokolenchodaszczyńskiego. – Co noc na ulicach
Petersburgamająmiejscesetkitakichincydentów...
–Alemimowszystko–sprzeciwiłsięRumpel–Zacharkaibohater...wgłowiesię
niemieści!
Miodownicnieodpowiedział.Obejrzałsiędotyłu,apotemspojrzałprzedsiebie.
Mrocznysąsiadsiedziałwpatrzonywoknoinajwidoczniejniezwracałnanichżadnej
uwagi.Dobrodusznyblondynopuściłsalę,alewróciłnaswojemiejsceniemalżewtym
samymczasie,kiedydziennikarzotrzymałkopertę.
–Nocóż–zakrzątnąłsięnagleRumpel.–Zbieramysię,Kostia?
Miodowpokręciłprzeczącogłową.
– Teraz nie mogę... Widzisz, wypadła mi jedna sprawa. Podaj mi swój adres,
przyjadęjaktylkobędęwolny,zgoda?
Uiścił rachunek, nie pozwoliwszy zapłacić pozostałym towarzyszom. Następnie
wszyscytrojeskierowalisiędowyjścia.
Gdytylkozaczęlisięzbierać,mrocznyjegomośćrównieżskinąłnakelnera.Zupełnie
jakby czekał, aż dziennikarze zaczną się rozchodzić. Zdecydowanie podniósłszy się
zkrzesła,skierowałsięwstronęwychodzących,aleniezdążyłprzejśćnawetpółsali,
gdypogodnyblondynzastąpiłmudrogę.
– Panie Kawrajew! – rzekł cicho, acz wymownie. – Proszę o chwilę pana uwagi.
TegoRumpelazdążypanjeszczedogonić...
Posępnybrunetodsunąłsię,niczymrażonygromem.
–Kimpanjest?–spytałzzakłopotaniem.–Nieznampana...
–Ależznapan,mójdrogi,zapewniam...–parsknąłblondyn.–Aleniewtymrzecz.
Dziś o dziesiątej wieczorem proszę przyjechać pod ten adres – podał mężczyźnie
drobno zapisany świstek – i będzie pan mógł zobaczyć pierścień węża na dłoni jego
prawowitejwłaścicielki.
M
XII.WOCZEKIWANIUNAKONIEC
iodowniebyłzadowolony.Notatka,którąotrzymałwrestauracji,pokrzyżowała
muwszystkieplany.JejautorembyłKobyłkin.MetodyKiryłowiczprosił–ito
prosiłtak,żeniesposóbbyłomuodmówić–abydziennikarzpozbyłsięRumpela,jak
najszybciejudałsiędoniego,Kobyłkina,itampoczekałnaprzybyciedetektywa.
Konstanty Pietrowicz musiał przewietrzyć umysł, dlatego zrezygnował z woźnicy
iposzedłnapiechotę,niebaczącnato,jakdługądrogęmiałdopokonania.Jednakże,
rozmyślającowydarzeniach,którerozegrałysięwciąguostatnichkilkudni,Miodow
nawetniezauważył,kiedydotarłnatęsamąulicę,nakońcuktórejstałdomMetodego
Kiryłowicza. Gdy powoli zbliżał się do posiadłości, jego uwagę przykuł dźwięk
nadjeżdżającejdorożki.Obróciłsiębezwiednieispojrzałnapasażera.Byłtotensam
dobroduszny blondyn, który siedział obok niego w restauracji i wymienił się z nim
gazetą. Miodow odniósł wrażenie, że mijając go, mężczyzna uśmiechnął się
łobuzersko.
„Kidiabeł!–zakląłwduchu.–Rumpelatenciemnyprześladuje,azamnąblondyn
jeździ...Jużdrugirazoglądamdziśtępodłąfizjonomię...Najpierww„Wiedniu”,teraz
tutaj...”
Ażsplunąłzezdenerwowania.
Ulicabyładośćdługa.Miodowszedłbardzocicho.Byłjeszczewsporejodległości
od domu Kobyłkina, gdy z naprzeciwka nadjechała ta sama dorożka, ale już bez
pasażera.
NagankuposiadłościdostrzegłsłużącegoAndrieja,którywyraźnienakogośczekał.
–MetodyKiryłowiczwdomu?–spytałMiodow,wchodzącposchodach.
–Wdomu,wdomu–pokiwałgłowąlokaj–proszęwchodzić.Prosił,żebypoczekał
panchwilęwsalonie.
Andriejusłużnieotworzyłdrzwi.
„Dziwne–pomyślałKonstantyPietrowicz.–Todokądskierowałsiętenosobliwy
typ? Zdaje się, że dalej już nic nie ma... Gdzież indziej miałby jechać, jeśli nie do
Kobyłkina?Aco,jeśli...–tamyśl,niczymoślepiającojaskrawabłyskawicaprzecięła
umysłdziennikarza–acojeśliwrzeczysamejbyłtoKobyłkin?”
Dochodzącyzprzedsionkagłosdetektywawyrwałgozzadumy.MetodyKiryłowicz
wysyłałdokądśAndrieja.
– Byle prędko, Andriusza! Weź dobrego woźnicę, pieniędzy nie żałuj –
komenderował. - Dostarcz ten list, najlepiej do rąk własnych... Wszystko jasne,
przyjacielu?
– Tak jest, Metody Kiryłowiczu! Co tu może być niejasnego... – odparł służący. –
Ajeśliniebędzieichwdomu?Zostawićczypoczekać?
– Cóż zrobić! Możesz zostawić. Tylko przekaż, żeby koniecznie zjawili się u mnie
oósmejwieczorem!Takimpowiedz:„Koniecznieoósmej!”.
–Jakpansobieżyczy,MetodyKiryłowiczu,zrobięwszystko,copankazał.
Miodow usłyszał, jak szczęknął zamek, a już po chwili w salonie pojawił się
Kobyłkin.Miałnasobieszlafrok,ajegotwarznosiłaśladyniedawnejkąpieli.
–Długomusiałpanczekać?Wybacz,przyjacielu!–wyciągnąłdoniegoobieręce.
– Znalazł pan dziś jakąś mądrość w gazetce? – spytał dziennikarz, w szczególny
sposóbpodkreślającostatniesłowa.
Kobyłkinprzyjrzałmusięuważnie,poczymwybuchnąłśmiechem.
–Czylidomyśliłsiępan?
–Acopanmyślał?
–Prawdęmówiącbyłemprzekonany,żeniczegopanniepodejrzewa!
–Niesłusznie!–Miodowwzruszyłramionami.–Myślałem,żelepiejmniepanzna...
Sampanwychwalałmojąprzenikliwość...
MetodyKiryłowiczuśmiechnąłsięlekko.
–Proszęniebraćtegodosiebie!–westchnął.–Szkodaczasunatakiedrobnostki...
Trzeba działać! I chyba już mogę pogratulować nam rozwiązania tej mandżurskiej
tajemnicy!
–Takpansądzi?
– Jestem o tym przekonany! Mogę opowiedzieć panu wszystko w najdrobniejszych
szczegółach. Ale najpierw powinniśmy udać się do tego pana znajomka, Rumpela
ispotkaćsięzNastasjąUwarową.
–Takmyślałem,żewłaśnieztegopowodumniepanwezwał.
–Takjest!Tylkodlatego...
Kobyłkin niemal w podskokach wybiegł z salonu. Miodow słyszał, jak detektyw
ubierasię,nucącwesołojakąśmelodię.
D
XIII.BEZCENNYPIERŚCIONEK
ziwnynastrój,któryzawładnąłKobyłkinem,zniknąłbezśladu,gdytylkoznaleźli
sięubramydomu,będącegocelemichpodróży.
Przeszli przez podwórze i po brudnawych schodach wspięli się na trzecie piętro
oficyny.Najednejzczterechpardrzwiwychodzącychnazewnątrzdostrzeglitabliczkę
znapisem:„AntonRomanowiczRumpel”.
Kobyłkin zadzwonił cicho. Drzwi uchyliły się niemal od razu. Na progu stanęła
drobnastaruszka.Ubranabyładośćskromnie,aleschludnie.
–NazywamsięMiodow–dziennikarzwysunąłsiędoprzodu.–AntonRomanowicz
prosił,żebyśmytunaniegopoczekali.Tojegomieszkanie,zgadzasię?
– Pan Konstanty Pietrowicz Miodow? – wykrzyknęła wesoło kobieta. – Proszę
wchodzić,zapraszam!Gośćwdom,Bógwdom!...
–ApanitopewniemamaAntonaRomanowicza?–domyśliłsięMetodyKiryłowicz.
– Bardzo miło panią poznać! Ten pani Antosza to taki porządny, przystojny młody
człowiek, że pewnie nie jedna matka pani zazdrości. A my w gruncie rzeczy
przyszliśmydopani,SofioNikołajewna,wjednejbardzoważnejsprawie...
–Czyżbywzwiązkuztąbidulką,którąAntoszkaprzywiózłwczorajnadranem?
– Zgadza się! Ależ pani domyślna! O nią właśnie chodzi, o pannę Anastasiję
MakarownęUwarową.AntonRomanowiczwłaśniezjejpowoduprzysłałnastutaj,do
swojegomieszkania.
Staruszkauchyliładrzwidosąsiedniegopomieszczeniaikrzyknęła:
–NastasjoMakarowna!Nastio,Nastieńko!Pozwóltudonas,kochaniutka!Panowie
pragnąsięztobązobaczyć.
Zza drzwi rozległ się szelest mocno nakrochmalonego kretonu i na progu pojawiła
sięmłodziutka,sympatycznadziewczyna.
–Nastieńka!–Kobyłkinrzuciłsięjejnaspotkanie.–Poznajemniepani?
Dziewczynazezdziwieniemspojrzałanadetektywa.
–Proszęmiwybaczyć–rzekła–panatwarzwydajemisięznajoma,aleniestetynie
pamiętam,gdzieikiedymoglibyśmysięspotkać.
–Porozmawiajciesobiemoidrodzy–zawołałamamaRumpela.–Ajatymczasem
nastawięsamowar...
Istaruszkawyszłazsalonu.
– Proszę mi się przyjrzeć, Nastieńko – rzekł Kobyłkin natarczywie, a nawet nieco
rozkazująco.–Nieminęłotakdużoczasu,żebymzmieniłsięniedopoznania.Przecież
panitoNastasjaMakarownaUwarowa,czyżnie?
– Owszem... Ach! – wykrzyknęła nagle dziewczyna. – Przecież pan jest tym
staruszkiemzwydziałuśledczego!
– Tym samym! Ale nie bój się, rybeńko – detektyw przybrał bardziej protektorski
ton.–Niemamzłychintencji,aiwcześniejnieuświadczyłaśprzecieżodemnieżadnej
krzywdy.Chroniłemcięibyłobylepiej,gdybyśnadalpozostawałapodmojąopieką...
Widzisz,wkońcuudałomisiępannęodnaleźć.Dlaczegodrżysz?Przecieżmówiędo
ciebiepoludzku,chcętylkotwojegodobra...Staramsięprzezwzglądnatwojąpanią...
–Mojąpanią?–woczachNastiizapłonęłyiskierki.–Acosięzniądzieje?Żyje?
– Żyje i cieszy się dobrym zdrowiem. No, usiądźmy wreszcie! To mój przyjaciel,
Konstanty Pietrowicz – Kobyłkin skinął na Miodowa. – On również trudzi się dla
twojej pani... Usiądźmy i porozmawiajmy. Uspokój się już, Nastieńko, bo nic ci nie
powiemoMariiJegorownie.
– Czyli twierdzi pan, że wszystko z nią w porządku? – wymamrotała Nastia,
uspokoiwszysięnieco.–Ech,gdybymtakmogłasięzniązobaczyćchociażnachwilę!
–Jeszczezdążysz,mojadroga!Jeślizechcesz,tochoćbyidzisiaj...
– Dzisiaj?! Nie może być! Co za szczęście! Ależ, czy pan mnie przypadkiem nie
nabiera?
– Gdzieżbym. Samą prawdę mówię, rybeńko. Maria Jegorowna na pewno ucieszy
sięzwaszegospotkania.Apierścieńzwężemcały?Nicmusięniestało?
–Adodiabłaznim!–zdenerwowałasięNastia.–Gdybynienależałdopani,już
dawnobymsięgopozbyła!
– Oho, cóż za bezwzględny ton! – roześmiał się dobrodusznie detektyw. – Czymże
pani zawinił biedny pierścionek? Zdradzę ci sekret, serdeńko. To nie jest zwykły
pierścień,amagiczny...
–Wtymrzecz,żejestniezwykły!Sameznimudręki!
–Dlategopowinienjaknajszybciejwrócićdoswojejprawowitejwłaścicielki.No,
ale to już niebawem. Dziś go oddamy! Oho! Łaskawa Sofia Nikołajewna niesie
herbatę... Dzięki piękne! – rzekł, biorąc szklankę od staruszki. – A my tu o ważnych
sprawachdyskutujemy!
– A dyskutujcie na zdrowie! – odparła prostodusznie kobieta. – A ja pójdę się
pokrzątaćpogospodarstwie.
Iponowniezniknęłazadrzwiami.
– Niech nam pani opowie, Nastieńko – podjął znów Kobyłkin – jakim cudem
znalazłasiępaniwNewieicotozakawalerpaniąratował?
–Widzipan–stropiłasięNastia–przyjechałamtutaj,żeby...
–Wiemy,wiemy!–przerwałjejdetektyw.–Żebyspotkaćsięzeswojąpanią.Nie
marnowałaś czasu, serdeńko... Ale niestety nie udało ci się jej odnaleźć i oddać
pierścienia.Iwróciłaśzpustymirękoma.Wszystkotojestnamdoskonaleznane.Aco
byłopóźniej?
–Popowrociemieszkałamwróżnychmiejscach.Niemogęnarzekać,warunkibyły
niczegosobie,alemimowszystkonieuRosjan...
–Aukogo?CzyżbyuTatarów?
– Owszem. Na oko moi gospodarze byli urodzonymi mieszkańcami mongolskich
stepów...Jednaknigdyniewyrządzilimiżadnejkrzywdy.Pobożni,niebronilichodzić
do cerkwi, chronili mnie jak chyba nikt wcześniej. Wynagrodzenie wypłacali
regularnieinieskąpilinaprezenty...Czegóżchciećwięcej?
–Aukogopanimieszkała?Chociażostatnienazwiskoproszęwymienić!
–Niewymówiszgo,panie!Ileżmiesięcytambyłam,adodziśniemogęspamiętać.
–Toprzynajmniejadresniechpanipoda!Proszęniczegonieukrywać...
Uwarowazamyśliłasięnachwilę.
–Nie,dlaczego miałabymcokolwiekukrywać! –rzekłai wymieniłanazwęjakiejś
głuchej wsi na prowincji, która zimą świeci pustkami, a ożywa jedynie latem, gdy
zapełniająsiędacze.
–Iwłaśnietampanimieszkała?–upewniłsięKobyłkin.
–Tak,odwiosny,przezcałelato.Gospodarzechcieli,żebymzostałateżznimina
zimę...
–Aleodmówiłapani?
Nastiapotwierdziłaskinieniemgłowy.
–Dlaczego?Źletampanibyło?
–Nie...Niechcękłamać.Państwobylidobrzy,alezbrzydłomiżyciewśródobcych
ludzi... Przecież byłam jedyną Rosjanką... Ile by nie prosili, ile by nie namawiali –
uparłamsięprzyswoim!Niewytrzymamtamdłużejikoniec!
–Noproszę–Kobyłkinpochyliłsięwjejstronę.–Zbliżamysiędonajciekawszej
części.
– Do intrygi! Nic ciekawego w niej nie było... Prosili mnie i prosili: i gospodarz,
igospodynie,służba,którapracowałarazemzemną.Alepozostałamniewzruszona.
–Gospodynie,powiadapani?
– Nie inaczej. Pan miał trzy żony. Bardzo porządne damy, chociaż obcego
pochodzenia.Alewidziały,żepodobremuniczegoodemnienieuzyskają,dlategoteż
zamknęłymniewpiwnicy!
– Oho! – wykrzyknął Metody Kiryłowicz. – Co za samowola! Bezprawne
pozbawienie wolności... Słyszał pan, Konstanty Pietrowiczu? Jakże tak można! I co
byłodalej?
– Nikt mi tam krzywdy nie wyrządził, jedzenie przynosili, poili winem... Ale
wypuścićniechcieli...
– Chwileczkę, Nastieńko! – przerwał jej Kobyłkin, spoglądając na zegarek. – Pani
opowieśćjestoczywiścieniezwykleinteresująca,aleczasumamycorazmniej.Dlatego
zanim ją dokończymy proszę mi powiedzieć, czy zgodzi się pani pojechać ze mną na
spotkaniezMariąJegorowną?
–Zpanem?–spytałaNastianiezdecydowanie.–Adokąd?
– Do mnie, rybeńko! Proszę się mnie nie obawiać, piwnicy nie mam i nikt nie
odważysiępanitknąć!Twojapani,MariaJegorowna,przybędziedziśdomnieprzed
ósmą.Jeślijąpanikocha,topojedziepanizemnąipodrodzedokończyopowieść.
S
XIV.PRZYGODYNASTII
ofia Nikołajewna bardzo się przestraszyła, kiedy Metody Kiryłowicz
poinformowałją,kimjestwrzeczywistości.Staruszkaanisłowemniesprzeciwiła
się nocnej przejażdżce Nastii, ale gdy goście wychodzili z mieszkania sprawiała
wrażeniewyjątkowozagubionejismutnej.
–Apan–KobyłkinzwróciłsiędoMiodowa,schodzącposchodach–niechbiegnie
do Antona Romanowicza i sam uprzedzi go o wszystkim! Proszę mu powiedzieć, że
chętniepoznałbymgoosobiście...Chybaniepogardzimoimzaproszeniem?Zajednym
zamachem spotka się też z Rakitą, a ta znajomość przedstawia pewną cenność dla
dziennikarskiejbraci,jakmniemam.
KonstantyPietrowiczszedłzasępiony.ByłomuszczerzeżalmatkiRumpelaiczułsię
w pewnym stopniu winny jej przestrachu. Miodow spoglądał nieprzychylnie na
Kobyłkina i gdyby nie ciekawość co do dalszych losów Nastii, niezwłocznie
pożegnałbyMetodegoKiryłowicza.
Ledwiewyszli,gdypodjechałdonichwoźnica.
–Poznajepan?–szepnąłKobyłkin,wskazującnafurmana.–Staryprzyjaciel...Przy
nim,żadenMandżurnamniestraszny!
Miodow przyjrzał się uważnie kuczerowi i ledwie udało mu się rozpoznać w nim
Sawczuka, dawnego pomocnika Kobyłkina, znanego mu doskonale z czasów, kiedy
niemalnieprzypłaciłżyciemswojejfascynacjimandżurskimzłotem.
– No a teraz, ptaszyno – zagadnął detektyw, kiedy cała trójka rozsiadła się
wpowozie–opowiedznam,codalejsięztobądziało.
–Cóż,dalejto...–zaczęłaNastia–uciekłamzpiwnicy,otco!
–Czylijednaknieupilnowali!–uśmiechnąłsięMetodyKiryłowicz.–Bywaitak,
nakażdegoznajdziesięsposób...Iniezauważyli?
– Ucieczki? Na początku nie... Pewnie nawet nie podejrzewali... Zapomnieli
zamknąć drzwi na zasuwkę, a ja to zauważyłam. Nabrałam śmiałości, popchnęłam
i widzę, że otwarte. I tak się wydostałam. Jak już uciekłam z piwnicy, reszta okazała
się dość łatwa. W końcu znałam wszystkie drogi i wyjścia. Co by pan pomyślał? Po
drodze nie spotkałam żywego ducha. Znalazłszy się na wolności pobiegłam przed
siebie, na oślep... Wszystko jedno dokąd – byle jak najdalej od tej przeklętej
mongolskiejbraci...
–Patrzcieno,ależzaleźlipanizaskórę,Nastieńko!–zauważyłKobyłkin.
– A żebym ich więcej na oczy nie widziała!... No cóż, następnie – dziewczyna
najwyraźniejsamawciągnęłasięwewłasnąopowieść–zauważyłam,żeniktmnienie
goni i ruszyłam dalej. Jednakże nie miałam pojęcia, dokąd idę. Miejsca nieznane,
a i w międzyczasie zapadł zmrok. Mimo wszystko szłam przed siebie: co ma być, to
będzie,byleniesiedziećwtejzmurszałejpiwnicy.Ażtunaglezerwałsięwiatr,silny,
przenikającydosamychkości.Ajawciążprędoprzodu.Niespodziewanieznalazłam
sięnabrzegurzeki.Odrazupoznałam,żetoOchta...Ależsięucieszyłam!Wiedziałam,
że niedaleko powinna być przystań. Wystarczyłoby znaleźć jakąś barkę, wynająć
przewoźnikaitylemniewidzieli...BylesięwydostaćztejgłuszyiżadenTatarwięcej
miniestraszny!
–Amiałapanizacowynająć?–spytałMetodyKiryłowicz.
– A jakże! Gdy zamykali mnie w tej piwnicy, miałam przy sobie wszystkie
pieniądze,codokopiejki!Coprawda,całydobytek,wszystkierzeczyzostałynagórze,
ale majątek ocalał. No i chodzę z tymi pieniędzmi od przewoźnika do przewoźnika,
a oni jak jeden mąż: „Burza idzie – powódź będzie!”. Sama słyszę, jak z miejskiej
twierdzybijąnaalarm,aleiśćjużniemamsiły–nogiodmawiająmiposłuszeństwa.
Ale na szczęście jeden chłopina dał się przekonać! I popłynęliśmy. Dookoła
nieprzeniknioneciemności...Pojęcianiemam,któragodzina.Wiatrhuczyjakopętany,
sztorm niczym na morzu, naszą łódkę zarzuca z boku na bok, a z naprzeciwka mkną
fale...Całyczasspychanasdotyłu...Chłopinamójumordowany:„Dłużejtakniedam
rady–mówi.–Potrzebnaprzerwa...”.Ajagobłagam:„Płyńdalej,gołąbeczku!Zlituj
się nad mą biedną duszą!”. Ale on mnie nie słucha! Zaczepił się bosakiem o barkę,
skręciłcygaroipaliwnajlepsze.Ledwiezgasiłpłomień,gdyzbrzegudoleciałdonas
okrzyk: „Ej, przewoźniku!”. Nogi się pode mną ugięły, głos był znajomy. Sam
gospodarz wyruszył moim śladem! „Nie odpowiadaj – błagam mężczyznę – to moi
wrogowie!” Przewoźnikowi zrobiło się mnie żal i nie zareagował na okrzyki.
Popłynęliśmy dalej. Płyniemy, płyniemy, a z tyłu słychać odgłos wioseł uderzających
o fale. Moje serce zamarło: dogonią Tatarzyny! Już chciałam zacząć krzyczeć
z rozpaczy... Aż tu nagle w powietrzu coś długiego jak nie świśnie! Zahaczyło mnie
lekko...Chłopinamójledwiezachrypiałichlupdowody!Ażcałąłodziązatrzęsło.Nie
wiem, skąd znalazłam w sobie tyle odwagi, żeby rzucić się do wioseł... Walczę
zfalami,alewtymsamymmomenciewiatrsięzmieniłignałódkędoprzodu!Ztyłu
niczego nie słychać, czyżbym zgubiła oprawców? Ale nie! Ledwie to pomyślałam,
a zza pleców już dobiegają okrzyki: „Daj spokój, Nastio! Zostaw te wiosła! Utopisz
się,znosiciędoNewy!”.Amnietakazłośćniepojętachwyciła,zazgrzytałamzębami
i jeszcze szybciej wiosłami przebieram! Już prędzej zginę, niż poddam się tym
bezbożnikom! U żadnych Tatarów więcej mieszkać nie będę! Łodzią szarpie na
wszystkie strony, a z tyłu przez cały ten szum słyszę okrzyki: „Trzymaj się, Nastasjo!
Gdzie jesteś?”. W tym momencie sama tak się przestraszyłam, że aż zaczęłam
krzyczeć...Tojużlepiejdotejmongolskiejpiwnicy,niżpodfalamizginąć...Dręsięile
siłiwidzę,jakzbokupodpływadrugałódka.Leczwtymmomencienowafalajaknie
uderzy! Tylko trzask było słychać. A ze mnie uleciały resztki jakiejkolwiek nadziei...
Od razu zalała mnie woda i co było dalej – nie pamiętam... Ocknęłam się dopiero
wpowozie,ubokuAntonaRomanowicza...
–Itojużwszystko?–spytałMiodowzwyraźnymrozczarowaniem.
– A czegóż chcieć więcej? - zakrzyknął Kobyłkin. – Mało panu takich rewelacji?..
Niech pan tylko spojrzy, co za pogmatwana historia! Najpierw wszelkie wygody
i opieka. Potem niewola w piwnicy, niekończąca się pogoń w czasie ucieczki, a na
koniecratunekprzedoszalałymżywiołem...Jednejtejhistoriinietylkona„gwóźdź”do
gazety wystarczy, ale i na całą powieść w odcinkach z efektownym zakończeniem
każdego!Wistocie,Nastieńko,miałapanirację:intrygacosięzowie!
–Noprzecieżmówię...–potwierdziłaskromnieUwarowa.–Tylkocojamamteraz
począć?Samaniewiem.
– Wszystko wyjaśnimy. Proszę się nie obawiać. I to jeszcze dzisiaj, byleśmy
bezpiecznie do domu dojechali i rozmówili się z panną Worobiową. A powiedz mi,
Nastieńko,gdzietenbezcennypierścień,któregowszyscyszukają?
UwadzeMiodowanieumknęło,żeMetodyKiryłowiczjużkilkakrotnieporuszałten
temat,aleporazpierwszyodważyłsięspytaćwprost.
– Ma go pani przy sobie? Mogę zobaczyć? – detektyw utkwił w Nastii świdrujące
spojrzenie.
– Proszę bardzo! – odparła dziewczyna, wyciągając z kieszeni woreczek
zpierścionkiem.
Kobyłkinchwyciłgowobiedłonie.Oczydetektywapłonęły.
– A oto i on! – rzekł wyjątkowo drżącym głosem. – Spójrz no tylko, mój miły
przyjacielu!Otoinasz„pierścieńwęża”!
Miodow nachylił się i z równie wielkim zaciekawieniem przyglądał się błyskotce,
wokółktórejrozgorzałotyleawantur,iktórastałasięprzedmiotemnieposkromionych
ludzkichżądziambicji...
–Tuwśrodkupowinienbyćnapis!–gorączkowałsięMetodyKiryłowicz.–Jużraz
trzymałem ten pierścień w ręku i od razu rzucił mi się w oczy... Tyle że wtedy nie
przywiązywałemdoniegoszczególnejwagi...Ot,kolejnedziełosztukijubilerskiej,nic
więcej...Nastieńkomojakochana!–zwróciłsięnagledoUwarowej.
–Czegopansobieżyczy?–odparła.
–Niepowierzymipanitegopierścienia?Obiecujęgochronić!
Nastiazamyśliłasię.
–Jeżeliwieczoremrzeczywiściespotkamysięzmojąpanią,todotegoczasumoże
pozostaćpodpańskąopieką–zgodziłasięwkońcu.
– Wspaniale! – ucieszył się detektyw. – Schowamy go w takim miejscu, że nikt go
nieznajdzie...
Metody Kiryłowicz wyciągnął z kieszeni kamizelki malutką torebeczkę,
przymocowaną do materiału przy pomocy łańcuszka i ostrożnie umieścił w niej
bezcennyprzedmiot.
–Terazjużjestemspokojny–stwierdziłinaglekrzyknął:–Aa-jaj!Cosiędzieje?
Powóz zachwiał się dziwacznie, następnie dał się odczuć dziwny wstrząs i troje
pasażerówpospadałozsiedzeń.
J
XV.NIEPRZYPADKOWYZBIEGOKOLICZNOŚCI
akkolwiekbystryniebyłKobyłkin,nawetonzzaskoczeniastraciłgłowę...Alejuż
pochwilidomyśliłsię,żetokołospadłozosiikaretaprzewróciłasię,gdykonie
zahamowały gwałtownie. Jednak było to jedyne, co zdążył sobie uzmysłowić. Przy
niespodziewanym wstrząsie detektyw poleciał do przodu, uderzył głową o ścianę
powozuibezwiedniezamknąłoczyczując,żetraciprzytomność.
Stan ten nie trwał długo. W każdym razie, gdy Metody Kiryłowicz ponownie
otworzyłoczydostrzegłMiodowa,który,przeklinającgłośno,próbowałwydostaćsię
zpowozu.
„Uwarowajużpewniewyszła!”–przemknęłomuprzezmyśl.
Z trudem pokonał wszechogarniającą niemoc, podniósł się szybko i nagle chwycił
się za kieszeń. Zamszowy woreczek, w którym schował pierścień, był na swoim
miejscu.
–No,tonajważniejsze–wyszeptałsamdosiebieiwyczołgałsięzkarety.
Dookołakłębiłasięścianagapiów.Słychaćbyłoszumgłosów,hałas,krzyki.Trzech
krzepkichstróżówsiłowałosięzespłoszonymikońmi,trzymającjezauzdy.
– Co się stało? – spytał Metody Kiryłowicz pocierając to stłuczone kolano, to
obolałykark.–Jaktosięmogłowydarzyć?
Dodetektywapodszedłwoźnicaiszepnąłmucośnaucho.
–Niemożliwe!–wykrzyknąłstaruszek.
–Niechsampanspojrzy,MetodyKiryłowiczu:przecięte!
Kobyłkinzbliżyłsiędotyłupowozu,schyliłsięiuważnieobejrzałcałąkonstrukcję.
Nakrętka przytrzymująca koło na osi była wykrzywiona, a oś w tym miejscu
najwyraźniejzostałaprzepiłowana...
Detektywuniósłgłowęirozejrzałsiędookoła.
–AgdziesiępodziałapannaUwarowa?–spytałcicho,zwracającsiędoMiodowa.
Dziennikarzzirytacjąwzruszyłramionami.
–Skądmamwiedzieć?–odburknął.
Kobyłkin bez słowa obszedł karetę dookoła. Dziewczyny nigdzie nie było. Na
twarzy detektywa odmalowało się zdziwienie, które po chwili zmieniło się
wpogardliwyuśmiech.
– Cóż, nic tu po nas! – stwierdził. – Wracajmy do domu, Konstanty Pietrowiczu.
Idziepanzemną?
Obajmężczyźnibezwysiłkuprzeszliprzeztłumludzi,któryrozstąpiłsięusłużnie.
–AcowkońcuzUwarową?–Miodowrozejrzałsiędookoła.–Gdziezniknęła?
– Szukaj wiatru w polu! – Kobyłkin aż zagwizdał. – Pewnie, bidulka, z powrotem
trafiładoswojejpiwnicy...
–Comapannamyśli?
–Aczyżniewidzipan,żenaszwypadekwcaleniebyłtakiprzypadkowy?
–Twierdzipan,żetosprawkaMandżurów?
–Akogóżinnego?Nakrętkawygięta,ośprzepiłowana...Niemampojęcia,jakimsię
to udało, ale cwane z nich bestie! Śledzili nas od samego początku i najwyraźniej
przewidzieli każdy nasz krok. Karetę uszkodzili po to, żeby zmusić nas do wyjścia...
Rozumie pan? Mieliśmy ją opuścić, jeśli nie wszyscy, to przynajmniej panna
Uwarowa... Przemyślane w najdrobniejszych szczegółach i rozegrane jak z nut...
Ledwie Nastia wyszła z powozu, a raczej wyskoczyła z przestrachu, od razu ją
przechwycili, odgrodzili od nas ludzkim parawanem i zanim sobie o niej
przypomnieliśmy, skryli się w tłumie. To jasne jak słońce! Ta ulica nie należy do
uczęszczanych, skąd tu nagle taka chmara ludzi? Rozejrzyj się tylko, przeszliśmy już
takikawałianiżywegoducha...
G
XVI.NIEPRZEWIDZIANAPRZESZKODA
dyKobyłkinprzyjechałdodomu,Andriejbyłjużnamiejscu.
–MetodyKiryłowiczu,nieudałomisięspotkaćnikogozosób,którekazałmi
pan powiadomić – stwierdził służący ze skruchą. – Ale list zostawiłem i informację
ustnieprzekazałem.
–No,teraztojużniemaznaczenia,bylewiadomośćdotarła...
–Dotrze...Niemamcodotegowątpliwości.
– Wspaniale. Uch, ale się zmęczyłem! Całą noc nie spałem, w dzień też się
miotałem, teraz nareszcie można chwilę odetchnąć! Zasłużyłem na odpoczynek...
Andriusza, jeśli utnę sobie drzemkę – ciągnął, ziewając słodko – to obudź mnie jak
tylkoktośprzyjdzie...Zwłaszcza,jeślipojawisiętapanna,którabyłaunaswczoraj...
O-oho!-ziewnąłjeszczerazMetodyKiryłowiczipoczuł,żeoczymusięzamykają.
Detektyw nie próbował walczyć z ogarniającą go sennością. Lekki, ożywczy sen
zawładnąłnimcałkowicie.
Nagle Kobyłkin poczuł, jak ktoś chwyta go za ramię i zaczyna mocno potrząsać.
Z początku Metody Kiryłowicz nie nadał temu żadnego znaczenia, myśląc, że to sen.
Jednakpochwiliusłyszałnadsobąznajomygłos,wktórymrozpoznałMiodowa.
–Niechżesiępanobudzi!–krzyczałmudouchaKonstantyPietrowicz.
–Cosięstało?–staruszekpoderwałsięzkanapy.–Cotakiego?
–Nowreszcie!Patrzciego,jaksięrozespał,ledwieudałomisiępanadobudzić!
– Ale co się stało? Kto tam z panem jest? – spytał Kobyłkin, zauważywszy
nieznajomąmęskąsylwetkę,stojącąwdrzwiachjegogabinetu.–Cotozajeden?
– Rumpel... Ale nie w tym rzecz. Niezły numer z tej pańskiej mandżurskiej
księżniczki,fiufiu!
–Comapannamyśli?–resztkisnuzniknęłybezśladu.
–Amówiłempanu!Niechwaldniaprzedzachodemsłońca!
–Niechsiępannademnąnieznęca,proszęmówićcosięstało!
–Odwczorajzapańskąmandżurskąksiężniczkąuganiasięcałastołecznapolicja,ot
co!..Byćmożejużzdążylijąschwytać...
–Niemożliwe!Kłamiepan!–wykrzyknąłMetodyKiryłowicz.–Cozabzdurypan
opowiada!Rakitabyotymwiedział!
– Dowie się, gdy zatrzymają ptaszynę... Jakby pan nie wiedział, jaka zacięta
rywalizacjapanujemiędzykryminalnymiawydziałemmiejskim.Odkryliuciekinierkę
zSyberii,więcniepuszcząparyzust,dopókisamijejniepochwycą...Tojużpannie
pamięta,jaksammieszczuchomłakomekąskiwyrywał?
– Ach, prawdę pan mówisz... – wymamrotał Kobyłkin. – Ten spór niemało krwi
napsułibiedynapytał.
Metody Kiryłowicz opanował się, odzyskał zimną krew i zdolność logicznego
myślenia.
Nie można powiedzieć, żeby Miodow znał sporo szczegółów o sprawie. Wraz
z Rumpelem z redakcji „Pocztyliona” udali się prosto na komisariat policji. Jednak
starszydziennikarzniezdecydowałsięopowiedziećkoledze,cozaszłopotym,gdysię
rozstali:jakodjechaliwrazzUwarowąizgubilijąwdrodzedodomu.
„Po co ja się w to mieszam?” – zastanawiał się reporter. – Zabiorę Antona do
Kobyłkinainiechsobiesamiwszystkowyjaśniają.Niemamochotynażadnespory”.
Jednak Rumpel nie chciał pójść na posterunek, wolał poczekać na kolegę
wpobliskiejrestauracji.Miodow,któryistotnieprzyjaźniłsięzkomisarzem,udałsię
bezpośredniodojegoprywatnegomieszkaniaizastałgoprzyobiedzie.
Komisarzbyłwwyśmienitymnastroju.
– Ach, czwarta władza, czymże sobie zasłużyłem na ten zaszczyt? – przywitał
KonstantegoPietrowicza.
–Jakbypanniewiedział!–roześmiałsiędziennikarz.–Pocóżmógłbymprzyjść?
–Poinformację,oczywiście!
–Awidzipan,jednakskucha!
–Czyżby?Poco,wtakimrazie?
–Tymrazempoprośbie...Alewimieniuprzyjaciela...
–Przyjaciela,powiadapan?–twarzkomisarzaprzyjęłapoważnywyraz.–Wybaczy
pan,aleniemogępomóc...
–Chwileczkę,nawetniezdążyłempowiedzieć,okogochodzi!
– Nie musi pan. Pewnie o tego, którego nazwisko ma ze trzy sążnie...
MiłosierdziawiarotwierdzinamskiczyteżWwodziwyszekolenstojaszczyński....
–Nadwyszekołokolenchodaszczyński,Zachariasz...
–Owłaśnie...Zetrzysążnie,przecieżmówię.Tensam!Iproszęzaniegonieręczyć,
niech mnie pan nie zmusza do odmowy takiemu serdecznemu i sympatycznemu
człowiekowi!
–Alecoontakiegonawyczyniał?Zwykła,drobnaaferka,jakichcodzienniesetkina
stołecznychulicach!PrzecieżZachariasztotakielelumpolelum!
–Żewymoczektofakt.Alenawywijałtak,żenieujdziemutonasucho...
– A cóż ten guzdrała mógł nawywijać? – wykrzyknął Miodow z rosnącym
zainteresowaniem.–Proszęmnieniestraszyć!
–Atowłaśnie,żeodbiłnaszymagentomuciekinierkęzSyberii!
–Uciekinierkę?ZSyberii?Coteżpanmówi?
–Comówi,comówi!–zdenerwowałsięśledczy.–Mówięjakjest!Dwóchnaszych
zuchów ją wypatrzyło. Naszych własnych, a nie od Rakity! Ta panna była oskarżona
o zabójstwo i zesłana na Syberię. Ale udało jej się uciec i trafiła do stolicy...
Niebezpiecznaosóbka!Nasichłopcywyśledzilizwierzynęijużmielijąschwytać,gdy
pojawił się ten bojownik od siedmiu boleści... Wmieszał się w sprawę, rozgorzała
aferaiwefekciesyberyjskiptaszekodleciał...Rozumiepan,wczymrzecz?
Miodowpostanowiłniewdawaćsięwszczegółowewyjaśnieniaiograniczyłsiędo
wstawiennictwazaZachariaszaJepidiforowicza.
Następnie odnalazł Rumpela, namówił go na wizytę u Kobyłkina i po drodze
opowiedział mu o wszystkich wydarzeniach, nie pominąwszy przygód sekretarza
„Pocztyliona”.
M
XVII.NIESPODZIEWANYGOŚĆ
iodow naprędce, zachłystując się słowami, opowiedział wszystko, czego
dowiedział się od znajomego komisarza. Kobyłkin z początku nawet nieco
zbladł, ale po chwili wziął się w garść i wysłuchał Konstantego Pietrowicza ze
stoickimspokojem.
– Cóż – stwierdził – niezbyt przyjemna sytuacja, ale zarazem nie bez wyjścia...
Najgorsze jest to, że nie mamy pojęcia, gdzie znajduje się Worobiowa. Ten szczegół
bardzoutrudniasprawę...
Metodypodniósłsięzeswojegofotelainieśpiesznieprzeszedłsiępogabinecie.
– Tak, tak! – mówił do siebie. – Wszystkie plany wzięły w łeb z powodu jednego
pstryknięciapalcami...Zupełniejakbyjakiśgigantstrzepnąłkomara–ipobiedakunie
zostało ani śladu. Był owad i nie ma owada, ulotnił się niczym sen. Ale nic to! Całe
zajście to tylko odrębny epizod w naszej walce. Nie ma co rozkładać rąk... Ale to...
To...
–Lepiejsięwycofajmy–szepnąłRumpeldoprzyjaciela.
–Ach,mapanrację!–zgodziłsięMiodow.–Staruszeksnujejakieśswojewywody,
wrzeczysamej,lepiejmuwtymnieprzeszkadzać...
Miodow i Rumpel wstali ze swoich miejsc. Kobyłkin miotał się z kąta w kąt i nie
zwracałnanichnajmniejszejuwagi.
W głębi duszy Metody Kiryłowicz wciąż jeszcze żywił nadzieję, że Kawrajew się
pojawi.Ba!Staruszekbyłotymwręczprzekonany.Nawetprzezchwilęniewątpił,że
Mandżur i wszyscy jego pobratymcy, tak bardzo zainteresowani losem pierścienia-
symbolu, już wiedzą, że Nastia Uwarowa nie ma go przy sobie. Jeśli ktoś znałby
wszystkie okoliczności tego szalonego dnia, bez problemu domyśliłby się, w czyich
rękach znajdował się w tej chwili drogocenny talizman. Kobyłkin był przekonany, że
jego przeciwnicy są wyjątkowo przebiegli i chociażby z tego powodu powinni się
domyślić,żepierścieńjestwjegoposiadaniu.Pomyślawszyotym,MetodyKiryłowicz
nawet pomacał woreczek na piersi, w którym spoczywał bezpiecznie bezcenny
pierścień.
„Nic mu się nie stało” - stwierdził staruszek, dokładnie badając zdobycz przez
materiał.
Cichy,ledwiesłyszalnydzwoneksprawił,żedetektywwzdrygnąłsię.
„Kawrajew!” - przemknęło w jego umyśle z prędkością błyskawicy i mężczyznę
zalałafalatriumfu.
–Kawrajew,czytopan?–krzyknąłi,zdejmująchaczyk,otworzyłdrzwinaoścież.
Lekkiokrzykzdumienia,anawetstrachuwyrwałsięzuststaruszka,gdyzobaczyłon
swojegopóźnegogościa.
Nie był to Mandżur Kawrajew. Przed Kobyłkinem w drzwiach stał człowiek,
któregoimięwostatnimczasiepowtarzanowtymdomuprawiecominutę.Ten,który
w całej historii o mandżurskim spadku odgrywał najistotniejszą rolę, ten, którego
dłoniebyłysplamionepotokamikrwi...
PrzedKobyłkinem,naprogujegowłasnegomieszkania,stałEdelman.
– Pan? Ty?.. Nie, to niemożliwe! – mamrotał z zakłopotaniem detektyw, zdumiony
icałkowiciezbityztropu.
Mógłspodziewaćsięwszystkiego,aletomunieprzyszłodogłowy.Wyrwawszysię
na wolność, dziki drapieżnik sam pchał się w sidła swojego łowcy. Mimo
wieloletniegodoświadczeniaMetodyKiryłowicznigdyniespotkałsięztakąsytuacją.
Staruszekmimowolniepoczułwsercuuczuciestrachu.Ktowezwałtegoniegodziwca
iwjakimceluzjawiłsięonuswojegobezwzględnegoprześladowcy?
Jednak w zachowaniu Hirsza Edelmana nie dało się dostrzec żadnych wskazówek,
które mogłyby świadczyć o jego złych zamiarach. Raczej sprawiał wrażenie
zabiedzonegonieszczęśnika,poniżonegoizbitegoztropu.MetodyKiryłowiczszybkim
spojrzeniemzmierzyłgoodstópdogłów.Edelmanmiałnasobiedługidopiętpłaszcz
zkapturem,anagłowęnałożyłkapeluszoszerokimrondzie,skrywającymcałątwarz
wcieniu.
– Proszę mnie nie przepędzać... Potrzebuję pomocy! – rozległ się urywany, pełen
smutku szept. – Potem może mnie pan oddać... komu tylko chce... Niech będzie! Ale
najpierwproszęmniewysłuchać..
Coś jakby szloch wyrwało się nagle z piersi tego człowieka. Usłyszawszy te
dźwięki, detektyw wzdrygnął się mimowolnie. Iskierka współczucia poruszyła się
wjegosercui,odsuwającsięoddrzwi,odparłsucho:
–Proszęwejść!
Bokiem, prawie przywarłszy do ściany, Edelman wśliznął się do środka. Metody
Kiryłowiczzamknąłdrzwi,nałożyłhak,dlapewnościprzekręciłjeszczekluczwzamku
i,wyjąwszygozeszczeliny,schowałdokieszeni.
Hirszstałpodścianą,opierającsięonią.Jegoposturawyrażałacałkowitąniemoc.
Nawet nie zdjął kapelusza, tylko spoglądał spod niego błagalnym wzrokiem w stronę
Kobyłkina.
–Niechpanwejdziedalej–rzekłtenostatni,wskazującnadrzwidosalonuiuniósł
wysokoświecę,oświetlającjejblaskiemswojegogościa.–Płaszczmożepanzostawić
tutaj–dodał,widząc,żeEdelmanplanujewejśćdośrodkawswoimprochowcu.
–Niemogę...–stwierdziłwodpowiedzidrżącygłos.
–Dlaczegóżto?
Mężczyzna rozsunął poły płaszcza i Metody Kiryłowicz zobaczył, że pod spodem
gość ma na sobie brudną, przemoczoną odzież szpitalną. Dłużej nie nalegał i tylko
gestem dłoni nakazał Hirszowi przejść do salonu. Tam surowym skinieniem głowy
wskazałEdelmanowifotel,asamzwiększyłpłomieńwlampie,kierującjegoświatło
wtensposób,abytwarzgościabyławidocznawpełnejkrasie.
Hirszsiedziałzezwieszonągłową.Faktyczniewyglądałnędznie-„rażąconędznie”,
jak określił go w myślach Kobyłkin, przyglądając mu się powierzchownie jeszcze
wprzedpokoju.MetodyKiryłowiczzapamiętałtegotypajakoprzystojnego,śmiałego,
sprytnegomężczyznęonieodpartymurokuosobistym.Terazmiałprzedsobążałosnego,
wyczerpanegoczłowieka,będącegozaledwiecieniemdawnegoHirsza.
„Cień przeszłości! – pomyślał mimowolnie Metody Kiryłowicz. – Cóż, trzeba
przyznać, że domy dla umysłowo chorych nie szczędzą swoich pacjentów! Tylko jaki
onwkońcujest?Choryczyzdrowy?Nie!Chorzynaumyślesązupełnieinni...Edelman
bez wątpienia jest zdrów. A zresztą, kto go tam wie! Po cóż go wpuściłem? Oby
Andriejszybkowrócił...”
Zdajesię,żeEdelmandosłownieprzeniknąłdoumysłuKobyłkina.Podniósłgłowę,
spojrzałstaruszkowiprostowoczy,uśmiechnąłsięipowiedzi
Jegogłoszabrzmiałjakośtakdziwaczniewśródciszy,którapanowaławogromnym
salonie.Detektyważzadrżał,gdyusłyszałtedźwięki,któreniespodziewaniezakłóciły
tokjegomyśli.Ale,cobyniemówić,pełnenapięciamilczeniezostałoprzerwane.
– Zdrowy, powiada pan? – powtórzył Metody Kiryłowicz. – W takim razie proszę
mi wyjaśnić, panie Edelman, z jakiego powodu raczył pan zawitać w moje skromne
progi?
E
XVIII.ATAK
delman, który podniósł głowę na to pytanie, ponownie opuścił wzrok. Zupełnie
jakbyniemógłwytrzymaćgroźnegospojrzeniaKobyłkina.
–Liczęnaniezwykleobiecującewyjaśnienie–ciągnąłMetodyKiryłowicz.–Otym,
że cieszy się pan dobrym zdrowiem świadczy nie tylko fakt, że udało się panu uciec,
alerównieżto,żemniepanodnalazł.Człowiekpsychiczniechoryniebyłbywstanie
tegodokonać.Alejednocześniejestemprzekonany,żeniezrobiłpantegobezpowodu.
Sądzę,żekierujepanemdokładnieprzemyślanyzamiar,abyuzyskaćodemniecoś,co
jestpanuniezbędne...
– Nie bez powodu, nie bez powodu! – przytaknął Edelman. – Co do tego ma pan
całkowitąrację.
Mężczyznauśmiechałsię,wypowiadająctesłowa.
– Proszę posłuchać! Chce pan, żebym wszystko opowiedział? Rozumie pan?
Wszystko! Proszę nie myśleć, że ma pan przed sobą wariata. O nie! Już od dawna
jestemzdrowy.Wtedy,gdywydarzyłasiętastrasznatragedia,dopadłomniechwilowe
zaćmienieumysłu.Minęłopraktyczniebezśladu,aleciidiociztytułamiakademickimi
przypiętymi do surdutów, chociaż chełpią się głośno: „My psychiatrzy znamy się na
chorej duszy ludzkiej” – w istocie wiedzą tylko to, co ich kancelaria zamieści
w papierach... Nic dziwnego, że okazałem się zdrowy, natomiast dziwne jest to, że
potem nie popadłem w obłęd... W końcu mimo wszystko musiałem tam mieszkać!
Zdrowywśródszaleńców!Niechpansobiewyobrazitakieżycie!..Trzymałemsiętylko
dzięki sile woli. Powtarzałem sobie: „Heinrich! Co by się nie działo, nie możesz
popaść w obłęd, bo umysł to twoja jedyna broń”. Powiedziałem tak i jak pan widzi,
dotrzymałem słowa. I tak mieszkałem wśród niepoczytalnych, pod nadzorem
niedouczonych... Tych pierwszych było mi szkoda, z drugich sobie kpiłem. Pomiędzy
jedynymiadrugimijakojedynymiałemwszystkieklepki.Żyłemnadzieją,żeudamisię
wydostaćztegoprzeklętegodomu...Miałemswójcel,nadalmam.Kiedynadarzyłasię
okazja,uciekłem.Jak?Niemaoczymmówić.Tutejszeszpitaledlaobłąkanychsątak
urządzone... Aż dziw, że szaleńcy nie spacerują jeszcze po mieście całymi zgrajami.
Powiempanutylko,żewybrałemodpowiednimoment,całkiemspokojniewłożyłemten
oto płaszcz, szczęśliwie wiszący na wieszaku, nałożyłem kapelusz i bez pośpiechu
przeszedłem wzdłuż korytarzy, mijając sale pacjentów. Wyszedłem przez główną
bramę, a majestatyczny odźwierny nawet osobiście otworzył przede mną drzwi. I tak
znalazłem się na wolności. Niedługo dowie się pan, albo już wie, że tego dnia do
naszego przybytku zawitał pewien katolicki ksiądz. To jego płaszcz raczyłem sobie
przywłaszczyć.
„Zgadzasię!–pomyślałKobyłkin.–Rakitajużmiotymopowiadał...”
Edelman zamilkł, żeby nabrać powietrza. Metody Kiryłowicz słuchał, nie
spuszczajączniegowzroku.
–Jakjużwspomniałem–kontynuowałHirsz–miałemkonkretnycel,którypozwolił
mizachowaćjasnośćumysłu.Pewniesiępandomyślajaki:znalazłszysięnawolności,
chcęodnaleźćMarięWorobiową...
–Alechybanieliczypannato–wycedziłironicznieKobyłkin–żepomogęmutego
dokonać?
–Adlaczegoniemiałbypantegozrobić?–Edelmanwyglądałnazdziwionego.
– Co ty sobie myślisz, łajdaku – wybuchnął detektyw – kpisz sobie ze mnie?
Myślisz,żepostradałemrozum,jaktwoikamraci?Jakśmieszmnieotoprosić?!
–Spokojnie,spokojnie!–uciszyłgogość.–Musipandbaćoswojeserce...Proszę
usiąść. Myślałem, że należy pan do tej kategorii ludzi, którzy potrafią słuchać
iwyciągaćwnioski.Dlaczegoniemamprawapowiedziećnagłostego,copanwłaśnie
usłyszał?Cozłego,niedopuszczalnegolubzbrodniczegokryjesięzamoimisłowami?
Ipocosiępandenerwuje?Napanamiejscuniezłościłbymsię,asłuchałbym,coztego
wszystkiego wyniknie... A fe panie Kobyłkin! Takie zachowanie panu nie przystoi.
Proszędaćmidokończyć...
–Niechpanmówi!–rzekłponuroMetodyKiryłowicz,biorącsięwgarść.
–Azatem,moimcelembyłoodnalezienieMariiWorobiowej–ciągnąłEdelman.–
I dlaczego nie miałbym tego zrobić? Jestem jej winien przeprosiny, nieskończenie
długie przeprosiny... Ale nie ja jeden. Jeszcze bardziej zawinił wobec tej biednej
dziewczyny,tejnieszczęsnejsierotki...
–Aktouczyniłjąsierotą–przerwałmuKobyłkin.–czyabyprzypadkiemniepan?
– Pan wybaczy, ale co ja mam z tym wspólnego? To okoliczności sprawiły, że
zostałasierotą.Aleokozaoko:panobwiniłmnie,aterazjaoskarżępana!
–Nibyoco?–spytałdrwiącodetektyw.–Możeoto,żewporęniepozbyłemsię
takiegoszubrawca,jakpan?
–Iznówmipanubliża.Pocopantorobi?Przecieżmówię:niejajedenmamzaco
przepraszać biedną Worobiową. Jeśli już porównujemy, to zdecydowanie większy
udziałwewszystkichjejnieszczęściachmiałniejakiKobyłkin!
–Ja?!–wykrzyknąłdetektywznieskrywanymzdumieniem.
–Owszem,pan.Jeślitylkodopananależywymienioneprzezemnienazwisko.
W tej chwili Edelman zupełnie nie przypominał nędznego, upokorzonego
nieszczęśnika,któryjeszczechwilęwcześniejpojawiłsięudetektywa.Terazsiedział
wyprostowany, w niewymuszonej, a nawet nieco wyzywającej pozie. Płaszcz zsunął
mu się, ale Hirsz ani myślał go poprawiać. Jego oczy błyszczały. Nawet policzki
zapłonęłynagłymrumieńcem,awgłosiezabrzmiałapewnasiebiezuchwałość.
–Tak,tak,pan!–powtórzył.–No,dopókiwsprawęzamieszanybyłMorley(jako
mózgiinspirator),miałpanjeszczejakieśpowody,żebysięmieszać.Alepotem...Po
co tak bardzo starał się pan ochraniać Marię, wtrącać się w naszą miłość, niszczyć
naszzwiązek?Copanprzeztoosiągnął?Unieszczęśliwiłpanbiedaczkęinicpozatym.
Gdyby nam pan nie przeszkodził, Maria byłaby teraz moją żoną i byłaby szczęśliwa.
Ale pan musiał się wtrącić. Potrzebował pan połechtać swoje ego, że niby każdą
tajemnicępotrafipanrozwikłać,ponitcedokłębkaiinnebzdury.Noirozwikłałpan...
Czy naprawdę nigdy nie przeszło panu przez myśl, że to pan może być przyczyną
wszystkich tych nieszczęść, cierpienia, całej przelanej krwi? Nigdy nie odczuł pan
potrzeby, aby odkupić chociaż cząstkę tego nieszczęścia, które wylało się na nas
niczym strumień z roztrzaskanej skały? A czymże ja ją skrzywdziłem? Niech mi pan
powie, starcze, co złego zrobiłem, albo chciałem zrobić? Od kiedy to pragnienie
mężczyzny, żeby uczynić kobietę swoją prawowitą małżonką i to jeszcze z miłości
możnauznaćzaprzestępstwo?
Kobyłkinroześmiałsięnerwowo.
–Amniesięwydaje–stwierdził–żepołożywszyrękęnajejmandżurskimspadku,
odesłałbypanmałżonkęhendaleko...Nadrugibrzeg,żetakpowiem...
–Proszęniegadaćgłupot!–przerwałmuEdelman.–Zpanasłówwynika,żeniema
pan o niczym pojęcia... Żadnego pojęcia. Gdybym ożenił się z Marią, zrobiłbym
absolutnie wszystko, żeby żyła jak Matuzalem! W końcu ja również wiem to i owo
otajemniczym„pierścieniuwęża”...
G
XIX.NIEWOLNIKNAWOLNOŚCI
dydziwnygośćwypowiedziałtesłowaciałemMetodegoKiryłowiczawstrząsnął
dreszcz, zupełnie jakby poraził go prąd. Edelman niczego nie zauważył
ikontynuował,alejużniegwałtownym,araczejprzekonującymtonem.
– Już dawno przeczuwałem, że nie ma pan o niczym pojęcia. Byłem o tym
przekonany już przebywając w szpitalu. Domyślałem się, kombinowałem to tak, to
siak... I w końcu doszedłem do wniosku, że gdyby wiedział pan o wszystkim, to nie
doszłobydotychokropnychwydarzeń.AnidocierpienianieszczęsnejMariiimojego,
anidoprzelewukrwi.Wydawałomisię,żebędziepansprzyjaćnaszemumałżeństwu,
ponieważwgruncierzeczyjestpanuobojętne,kogopoślubiMaria.
–Ipostanowiłpanprzyjśćtutajimiotympowiedzieć?–spytałKobyłkin,patrząc
wprostnaEdelmana.
– Owszem... zjawiłem się właśnie z takim zamiarem. Mówiłem, że mam jasno
określonycel.
– I zapewne informacji, którą zamierza mi pan przekazać, również udzieli pan na
ściśleokreślonychwarunkach?
–Oczywiście.Niejestembezinteresowny,amojezeznaniastanowiądlapanadużą
wartość.
–Zczystejciekawościchciałbymjednaknajpierwpoznaćtewarunki...
–Och,niesąoneskomplikowane...Dlapanatonicnieznaczącadrobnostka.
–Proszęmówić...Aleniechpanniezapomina:interesujemnietylkoprawda.
Edelmanuśmiechnąłsięironicznie.
– Nie musi mnie pan o to prosić – rzekł. – Nie mam po co kłamać. I co to za
kłamstwo,jeślisamstawiamwarunki?Otoone:chcę,żebyzaaranżowałpandlamnie
spotkaniezMarią,jeślioczywiściejesttakamożliwość.
–Copanprzeztorozumie?Jakamogłabybyćewentualna„niemożliwość”?
– A bo to jedna? Wiem, że pomógł pan Marii zbiec z Syberii... A jako że posiada
panznajomościwznanychkręgach,towraziejejaresztowaniaioskarżeniaoucieczkę
zorganizowanie spotkania na osobności nie sprawiłoby panu żadnego problemu.
Podkreślam,naosobności.Rozumiepan?
Edelmana do tego stopnia pochłonęła jego własna wypowiedź, że nawet nie
zauważył, jakie wrażenie wywarła ona na Kobyłkinie. Gdy tylko Hirsz zaczął
opowiadaćotym,cojestmuwiadome,MetodyKiryłowiczwlepiłwniegoroziskrzone
spojrzenie. Zmienił nawet pozycję i słuchał swojego gościa, pochyliwszy się całym
sobąwjegostronę.
–Załóżmy,żejakośtozorganizuję–zacząłdetektyw.-Cobędziedalej?
–Następniepomożemipanożenićsięztądziewczynąizaplanowaćnasząucieczkę.
–Zagranicę?
Edelmanprzytaknął.
–Itowszystko?
–Wszystko...Jeślipantozrobi,będęwpełniusatysfakcjonowany.Achtak!Jestcoś
jeszcze,aletojużdrobiazg.Ukryjemniepanprzedswoimikolegamipofachu...Wiem,
żeniesprawitopanutrudności.
–Cóż...wysłuchałempanawarunków...Gdziezatempańskatajemnica?
–Toznaczyniemojawłasna,aznanamitajemnica„pierścieniawęża”...
–Wszystkojedno.Pytam,coznią?Załóżmy,żeprzystałemnapanawarunki.
–Apocozakładać!–roześmiałsięEdelman.–Niemamzamiaruniczegozakładać,
chcę mieć pewność. Pozna pan ten jakże cenny dla pana sekret w tym samym
momencie,kiedymyzMariąprzekroczymyrosyjskągranicę.Wyślępanulist,wktórym
opowiemwszystkozeszczegółami.Możemipanwierzyć.
–Alejakąmamgwarancję,żedotrzymapansłowa?-spytałMetodyKiryłowicz.
– A jaką ja mam gwarancję, że załatwi pan to, o co proszę? – odparł pytaniem na
pytanieEdelman.
Kobyłkin nic nie odpowiedział. Zamiast tego zamknął oczy, by doprowadzić do
porządkuwszystkiemyśliiprzypuszczenia,którekłębiłysięwjegogłowie.
„Tenczłowiekniedziaławpojedynkę–rozważał.-Inawetwiem,ktostoizajego
plecami, kto działa przeciwko mnie... Wspomniał, że pomogłem w ucieczce
Worobiowej...Jakmógłsięotymdowiedzieć,skorosiedziałwdomudlaobłąkanych?
Przecież wie o tym tylko garstka osób. I nagle ten nicpoń z przytułku posiada taką
informację... Następnie przypuszczenie, że Worobiowa może być aresztowana
i osądzona za ucieczkę... Nie mógł przecież tak szybko zorientować się w całej
sprawie,skorodopierouciekłzeszpitala!Ajestemprzekonany,żewieowszystkimze
szczegółami. Ajajaj! Gra dąży do wyjaśnienia! Muszę mieć się na baczności...
Kawrajewnieprzyszedł.Zamiastniegopojawiłsiętentyp.Mandżurowiedająosobie
znać...Towszystkonicinnego,jakpierwszyataknamojąosobę...Nocóż,spróbujemy!
Dlaczegóżbysięniezgodzić,apotem...Potemwszystkobędziejasne...”
Wprzedpokojuzabrzęczałdzwonek.
–Proszęsiedzieć!–rzekłMetodyKiryłowiczdoEdelmana,poczymwyszedł.
Wrócił Andriej i przyniósł Kobyłkinowi nakreśloną pośpiesznie notatkę od Rakity.
Przeczytawszywiadomośćdetektywwzruszyłramionamiiwymamrotałprzezzęby:
–Łatwoposzło...Cóż,zatemspróbujmy!
Kazałsłudzeudaćsięprostodoswojegopokoju,asamwróciłdosalonu.Edelman
siedział w poprzedniej pozycji i, zgarbiwszy się, przebierał palcami po rondzie
kapelusza.
–Warunki,któremipanpostawił–zacząłMetodyKiryłowicz–wymagająnamysłu
i pewnej dyskusji. Mam nadzieję, że da mi pan na to czas. Zgadzam się, że aż do
ostatecznejdecyzjiniepowinienpantrafićanidoszpitala,anidowięzieniaitylkoja
mogęudzielićpanuschronienia,gwarantującegopewnąswobodę.Biorąctowszystko
poduwagę,proponujępanunapewienczaspozostaćtutaj.
–Wtejchwiliniepragnęniczegoinnego–Edelmanskinąłgłową,wyrażającswoją
aprobatę.
– Proszę jednak nie myśleć – ciągnął Metody Kiryłowicz twardym tonem – że
pozostanie pan na wolności... Niech pan potraktuje moją gościnę jak areszt domowy.
Jeślispróbujepanuciec,gorzkopantegopożałuje.
–Niemamdokąduciec–uśmiechnąłsięEdelman.–Niejestemażtakgłupi,żeby
zamienićpewnąkryjówkęnabrudną,mokrąizimnąulicę,gdziewtakimstrojumoże
mniezatrzymaćkażdystróżprawa.Niemusimniepanpilnować:nieruszęsięnakrok
zaprógwskazanegoprzezpanaschronienia.
–Bardziejzależyminatym,żebyuchronićodpanainnych,dlategozamierzampana
tuzatrzymać...Zostaniepanwmoimdomu.Proszęzamną!
MetodyKiryłowiczgestemdłoniwskazałdrzwi,prowadzącenakorytarz.Edelman
podniósł się, wyprostował i tym razem dumnie i odważnie udał się we wskazanym
kierunku. Kobyłkin podążył za swoim zakładnikiem. Poszli do gabinetu pełnego szaf
i luster. Najważniejszą cechą, wyróżniającą to pomieszczenie było jedno malutkie,
zabezpieczoneżelaznąkratąokno,któreznajdowałosiępodsufitem.
–Zupełniejakwwięzieniu–roześmiałsięEdelman.–Alenieprzeczę,tutajitak
jestlepiejniżwdomudlaobłąkanych.
MetodyKiryłowicznicnatonieodpowiedział.Zamiasttegootworzyłjednązszaf,
wskazałnawiszącątamodzieżirzekł:
–Proszęsobiecośwybrać...Apotemotrzymapankolację.Aterazpozwolipan,że
gozostawię.Iniechpanniepróbujeuciekać,będziepanpodstałymnadzorem.
Ztymisłowamidetektywwyszedłizamknąłdrzwi,przekręcającdwukrotniezamek.
–Gratoczysiędalej,każdymaswójatutwrękawie!–szeptałcicho.–Zobaczymy,
ktomalepszekarty...AlecotakiegoprzydarzyłosięRakicie?
Znalazłszysięwswoimgabinecie,MetodyKiryłowiczwyjąłzkieszenizapiskęod
PantelejaIwanowiczaiprzeczytałjąuważnie,odczasudoczasukręcącgłową.
Wiadomośćbyłakróciutka.Brzmiałanastępująco:
„Drogi nauczycielu i przyjacielu! To, o czym mi pan napisał, powinno się wkrótce
spełnić...Niestety!Tymrazempanainformacjesąprawdziwe.Istniejejeszczeszansa,
by podjąć pewne kroki w innym kierunku. Musimy się spotkać! Trzeba natychmiast
omówić,coijak”.
Podpisuniebyło,zamiasttegowidniałtylkojakiśsymbol.
– Trzeba jechać! – wymamrotał Metody Kiryłowicz. – Ale co się mogło stać? Co
takiego?IgdziesięzapodziałSawczuk?
Okazałosię,żeowilkumowa.Pomocnikdetektywawróciłzmęczonyirozdrażniony.
Jego poszukiwania nie zakończyły się sukcesem: Worobiowa czy też „mandżurska
księżniczka”,jakzwykłjąnazywać,znikłabezśladu.
Kobyłkin nie czekał na bardziej szczegółową opowieść, śpieszył się na spotkanie
z Rakitą. W skrócie wyjaśnił Sawczukowi, że powinien pilnować „zwierzyny”, po
czymopuściłmieszkanie.
Z
XX.SPRYTNYWYPAD
nalazłszy się na osobności, Edelman osunął się na jeden z foteli stojących obok
biurka, na którym Kobyłkin pozostawił dla niego lampę. Mężczyzna zastygł
w pozycji wyrażającej najgłębsze zamyślenie. Po chwili podniósł się i rozejrzał się
wnikliwie dookoła. Jego wzrok błądził po ścianach i suficie. Wyjątkowo długo
zatrzymałsięnadrzwiachi,najwidoczniej,oględzinywypadłypomyślnie.Wkażdym
razie Edelman uśmiechnął się wesoło i dziarsko potrząsnął głową. Dopiero potem
podszedłnieśpieszniedoumywalki,umyłsiędokładnie,wytarłdosucha,stanąłprzed
lustreminawetkilkarazypowiódłdłoniąpogładkozaczesanychwłosach.Następnie
podszedłdoszafyizacząłstaranniedobieraćsobieubranienazmianę.Przebrałsiębez
pośpiechu, jeszcze raz przejrzał się w lustrze i wyraźnie zadowolony z osiągniętego
efektuzacząłspacerowaćpopokoju.
Minęłojeszczekilkaminut.NagleEdelmanuniósłgłowęiwytężyłuwagę:dojego
uszudoleciałjakiśledwosłyszalnydźwięk–nitodrapanie,nitostukanie,dochodzące
odstrony,gdzieniemalpodsamymsufitemznajdowałosięzakratowaneokno.
Upewniwszy się, że słuch go nie myli, mężczyzna podniósł się zza stołu i zaczął
krążyć po pokoju, od czasu do czasu kiwając głową z góry na dół, zupełnie jakby
komuś przytakiwał. Niczym na potwierdzenie jego gestów rozległo się ciche
skrzypnięcie. Malutki lufcik okna – a raczej tylko wywietrznik – niespodziewanie
uchylił się i do pomieszczenia wleciała niewielka paczuszka, lądując miękko na
podłodze.
Edelmannadalspacerowałzkątawkąt,niezatrzymującsięaninachwilę.Jednakże
zakażdymrazemstarałsiętakzmieniaćkierunekswoichkroków,żebyniedostrzegalnie
zbliżyćsiędozawiniątka.
Znalazłszysięobokniego,Hirsz,niezwalniająckroku,trąciłjenogąwtensposób,
żeopakowanieprzekoziołkowałoniemaldosamegostołu.Jednocześnieten,ktodziałał
zzewnątrz,zdołałniepostrzeżeniezamknąćlufcik.
Edelmanzbliżyłsiędostołu,sięgnąłposerwetkęiudając,żewycierausta,upuścił
ją akurat na podrzucony przedmiot. Niewymuszonym gestem schylił się, żeby ją
podnieśćiwstającchwyciłrównieżpaczuszkę.Wszystkotowydarzyłosiętakszybko
i naturalnie, że nawet gdyby ktokolwiek go obserwował, to zapewne nie zauważyłby
niczego,comogłobywzbudzićpodejrzenia.
Zakończywszy te kombinacje, Edelman, z godnym pozazdroszczenia apetytem,
przystąpił do posiłku, a następnie z wyrazem pełnego zadowolenia z siebie
i otaczającej go rzeczywistości, odchylił się na oparciu fotela i przyjął pozycję
człowieka,któryzamierzanadczymśpodumać.
Z zamyślenia nie wyrwał go nawet stukot kół kolaski, która podjechała pod dom.
Mężczyznauśmiechnąłsię tylkotajemniczoi jeszczewygodniejumościł sięwfotelu,
zupełniejakbyzamierzałuciąćsobiedrzemkę,dopókiniktmunieprzeszkadza.
Na ganku mieszkania Metodego Kiryłowicza kręcili się jacyś ludzie. Służący
Andriej wybiegł na dzwonek swojego pana, widać było też krzepką sylwetkę Rakity.
Kobyłkin i Pantelej Iwanowicz nie wyprowadzili, a wręcz wynieśli na rękach
zpowozujakąśkobietęipodtrzymującjąostrożnie,pomoglijejwspiąćsięnaganek.
Tutaj Rakita zatrzymał się, ustąpił miejsca Andriejowi i zwrócił się półgłosem do
staregodetektywa:
–Zrobiłemwszystko,comogłem,MetodyKiryłowiczu...
–Nawetwięcej,mójprzyjacielu!–zapewniłgoKobyłkin.
– Być może... Ale teraz pozwoli pan, że się oddalę... Nie jestem tu już potrzebny
apan,mamnadzieję,opowiemiowszystkim,cosiętuwydarzy.
–Oczywiście,niechpanidzie!..Dziękujęzapomoc...Jestempanadłużnikiem.Oby
tylkonicjejsięniestało!
–Miejmynadzieję.Todozobaczenia.
Inieczekającnaodpowiedź,Rakitazbiegłzgankuizniknąłwpowozie.Kobyłkin
razemzAndriejemwnieślikobietędomieszkania.Biedaczkabyłanawpółprzytomna.
Mężczyźni zdjęli z niej wierzchnią odzież. Twarz Kobyłkina przybrała zatroskany
wyraz, na czole pojawiły się zmarszczki. A Andriej, kręcąc w zamyśleniu głową,
odezwałsiępółgłosem:
–Niedopoznaniatanaszapanienka,przecieżcałapłonie...
–
O
XXI.UCIECZKAPRZEDLOSEM
to i ona – rozległ się cichy szept za plecami detektywa. – Nasza gołąbeczka,
mandżurskaksiężniczka!
KobyłkinobróciłsięszybkoistanąłtwarząwtwarzzSawczukiem.
–Tak, tak –odparł w zamyśleniu– oto i ona,ścigana nie przezludzi, a przez sam
los.
–Coznią,MetodyKiryłowiczu?PanienkaWorobiowawyglądanabardzochorą.
–Zdajesię,żetyfus...Wkażdymrazie,okropneprzeziębienie.Przeszarżowaćcałą
noc,wszczególnościtaką,jakwczoraj...Wpotwornychemocjach,bezprzerwyczując
na karku oddech prześladowców – każdy by się rozłożył. Przecież omal nie została
schwytana. Gdyby nie Pantelej, już dawno siedziałaby w więzieniu. Szukają jej
wszystkiesłużbywstolicy!
– Nie wpadną na to, żeby szukać jej u nas, a nawet jeśli – nie ośmielą się tu
przyjść...
– Na to właśnie liczę... Ale cóż, trzeba położyć ją do łóżka... Może być w moim
gabinecie.Będzieszmusiałjejpilnować,Sawczuk,ajapojadępolekarza.
–PoKołokoleńskiego?Tomożejapolecę?
– Nie, nie... Czy myślisz, że ten odludek z tobą pójdzie? Tylko mnie się posłucha.
Szkodatylko,żeniemamydamskiejsłużby...Nonic,poradzimysobiesami...Andriej,
pomóżmi!
SawczukiAndriejprzenieślichorądogabinetu,wktórymjeszczewczorajnocował
Miodow i ułożyli ją na posłaniu, przygotowanym uprzednio na tureckiej kanapie.
Worobiowa pojękiwała cicho, ale gdy tylko okrył ją przyjemny chłód pościeli,
otworzyła oczy i zatrzymawszy wdzięczne spojrzenie na Metodym Kiryłowiczu,
wyszeptała:
–Dziękuję...Sprawiłampanutyleproblemów...Niewiem,jaksięodwdzięczę...
– Co też pani mówi, to głupstwo! – zapewnił pośpiesznie detektyw. – Jesteśmy
starymiprzyjaciółmi.Możebyćpanispokojna,nikttupaninieruszy...
–Tak,tak,wiemotym.Ufampanu...
MariaJegorownaprzymknęłapowieki.
– Tss! – Kobyłkin przyłożył palec do ust. – Zostawmy ją, niech odpocznie. Niech
zaśnie,jeślidaradę.Sentonajlepszyuzdrowiciel.
DetektywprzykazałSawczukowi,żebyuważniepilnowałchorej,asamudałsiępo
doktora. Zanim wyszedł z domu, zakradł się bezgłośnie do pomieszczenia, w którym
zostawiłEdelmanaizajrzałprzezszparęwdrzwiach.Zdawałomusię,żewięzieńśpi
głęboko na kanapie stojącej w pobliżu stołu. Płomień w lampie zgasł, dlatego nie
możnabyłodostrzecjegotwarzy,alejużsamwidokdrzemiącegouspokoiłKobyłkina.
Opuściłdomcałkowiciepewien,żedojegopowrotuniezdarzysięnicszczególnego.
Jednak nie minęło nawet pięć minut od wyjścia Metodego Kiryłowicza, gdy
wmieszkaniubyłegosokołarozległsiędzwonektelefonu.Sawczuk,którypoiłwłaśnie
spragnioną Worobiową, był zmuszony opuścić gabinet. Andriej poinformował go
szeptem,żedzwoniRakitaiżądajegonatychmiastowejobecności,jeśliwdomuniema
samegogospodarza.Sawczuknieośmieliłsięsprzeciwićiwyruszyłczymprędzejdo
PantelejaIwanowicza,przekazawszyopiekęnadchorąsłużącemu.
Alenajwidoczniejzmęczenietegodługiegodniadałoosobieznać,gdyżjużwkrótce
powyjściuSawczuka, donośnechrapanielokaja rozbrzmiałowcałym domu.Spał on
tak mocno i słodko, że nawet ogłuszający dzwonek do drzwi nie był w stanie go
obudzić.
Metody Kiryłowicz wrócił sam. Nie zastał doktora, któremu ufał i który
niejednokrotnie ratował go z opresji. Powiedziano mu, że Kołokoleński utknął na
jakimś konsylium i detektyw musiał ograniczyć się do sporządzenia notatki, w której
błagał lekarza o jak najszybszą wizytę w jego mieszkaniu. Nic więc dziwnego, że
Kobyłkinwróciłwfatalnymnastroju.
„PocoRakitawzywałSawczuka?Cosięznowustało?–przemknęłomuprzezmyśl.
–CzyżbyktośwpadłnaśladWorobiowej?”
Nawspomnienieochorejdetektywożywiłsię.Nałeb,naszyjęrzuciłsięwstronę
gabinetu i ostrożnie uchylił drzwi. Maria Jegorowna leżała na boku, twarzą do drzwi
i spała cichutko. Jej lewa ręka była ułożona pod głową, a prawa wyciągnięta na
kołdrze. Pozycja ta wyglądała całkowicie naturalnie i Kobyłkin z ulgą wypuścił
powietrze.
–Ijaknaszabiedulka?–spytałstojącegozanimAndrieja.–Niebudziłasię?Nie
wołała?
–Anirazu...–padłaodpowiedź.–Możefaktyczniesenjąuzdrowi!
–Obytakbyło.Widocznietobieteżtylkosenwgłowie–wypomniałmustaruszek.–
Z łaski swojej nie zasypiaj już więcej... Jak tylko wróci Sawczuk, albo pojawi się
doktor – od razu mnie zawiadom! Jeśli Maria Jegorowna się obudzi, również chcę
otymwiedzieć.
–Takjest!Agdziepanbędzie,MetodyKiryłowiczu?
– W drugim gabinecie... Tylko nie wchodź do środka, wystarczy, że zapukasz do
drzwi.
–Do-brze.Jakpansobieżyczy...
Najpierw Kobyłkin podszedł do drzwi zamkniętego pomieszczenia i ponownie
zajrzałprzezszparę.Tymrazemnawetnajbardziejpodejrzliwyczłowiekniemógłmieć
wątpliwości,żeEdelmanuciąłsobiedrzemkę.Rozparłsięnaswoimposłaniu,zjedną
ręką zwisającą z kanapy, a głośny, miarowy oddech również świadczył o tym, że sen
całkowiciezawładnąłtymczłowiekiem.
Metody postał jeszcze chwilę pod drzwiami, celowo poszurał nogami, a następnie
zamarł i ponownie przylgnął wzrokiem do dziurki od klucza. Więzień nie zmienił
swojejpozycjiiKobyłkinostateczniesięprzekonał,żemężczyznanieudaje.Dopiero
wtedy–tymrazemnaprawdę–odszedłoddrzwi.Przeszedłprzezkorytarziudałsię
do niewielkiego pomieszczenia, które służyło mu jako sypialnia. Tutaj staruszek
najwyraźniej całkowicie się uspokoił. Zapalił świece, usiadł do stołu, wyjął
zkieszonkipierścieńwkształciewężaizacząłmusięprzyglądać.
Gdy już napatrzył się do woli, wyciągnął z szuflady kartkę papieru cienkiego jak
papirus. Przeciągnął go przez pierścień i zaczął ostrożnie pocierać arkusz rękojeścią
noża. Wkrótce na kartce pojawiły się jakieś linie, które już po chwili zaczęły
przybierać określoną formę, aż w końcu na papierze odrysował się cudaczny napis
w jakimś wschodnim dialekcie. Kobyłkin uśmiechnął się z zadowoleniem, obejrzał
kartkępodświatłoiprzekonawszysię,żenapisjestczytelny,ponownieukryłbezcenny
pierścionek w kieszeni na piersi, a papier, nad którym pracował, złożył na czworo
i schował do szuflady. Potem podniósł się z miejsca, przeciągnął się, ziewnął i rzekł
cichosamdosiebie:
–Amożepójśćjeszczenachwilkępogaworzyćzmoimnowymprzyjacielem?
Jednaksłabyjękdałmuznać,żeMariaJegorownaobudziłasię.
G
XXII.WZLOTIUPADEK
dy Metody Kiryłowicz wszedł do gabinetu, od razu zauważył przemianę, jaka
zaszła w Marii Jegorownie: Worobiowa siedziała dziarsko na kanapie. Co
prawda,jejtwarzpłonęła,aoczyiskrzyłysięgorączkowymblaskiem,alezdawałosię,
żeodzyskałastraconesiły.Kobietanawetpodniosłasięzpościelinajegowidok.
–Oho,cóżzazmiana!–krzyknął,zezdumieniemobserwującswojegogościa.–Co
tomaznaczyć?Jakrękąodjął!Cóżtozaczarodziejtakszybkopodniósłpaniąnanogi?
– Owszem, czuję się o wiele lepiej – odparła nieco głucho Maria Jegorowna. –
Anawetzupełnie zdrowa....Tak...Proszę usiąść,MetodyKiryłowiczu –wskazałana
fotelobokkanapy.
Detektywusłuchał.Zezdziwieniemspoglądałnamłodąkobietę,nierozumiejąc,co
jestźródłemjejrześkości,tegoniespodziewanegopowrotusiłżyciowych.
–Proszęmipowiedzieć–zagadnęłaMaria–czyktośtuzemnąprzebywał?
–Niesądzę...Zabroniłemwchodzićdopanibezpozwolenia.Adlaczego?
–Tak,hmmm...Zdawałomisię...Nie,nie,topewnietylkosennemarzenia.Zwykły
sen!
Worobiowamówiładalej:
–Wiem,żetoniemożliwe,pewniemajaczyłam,ale...Wydawałomisię,żeHeinrich
stoi nade mną i cicho, cichutko szepcze mi coś do ucha... Nawet słyszałam co!
Przysięgał,żenadalmniekocha,żetotylkozłylosciąglestajenanaszejdrodze.Nie
powiedział„ludzie”,awłaśnie–los...Nieobwiniałnikogo,atylkopowtarzał,żemnie
kocha...Kocha...Słyszałamwyraźniejegosłowa,takjakterazsłyszępańskigłos.Tak,
to na pewno był on, mój Heinrich! I jeszcze jeden szczegół: chciało mi się pić,
gorączka paliła mnie od środka, wysuszyła usta... Heinrich podał mi tę szklankę... Tę
samąszklankę–Worobiowawskazałanaczynie.–Wypiłaminaglezrobiłomisiętak
lekko,takdobrze...Zasnęłamspokojnieispałambardzomocno...Czytonaprawdębył
tylkosen?!
–Och,MetodyKiryłowiczu!Czyżbykolejnemiraże?Niechpanspojrzy!..
Lewąrękąmocnoschwyciładetektywazaramięizamarła.Drugądłońwyciągnęła
przedsiebie,zupełniejakbypróbowałaodgrodzićsięodkogośijednocześniewskazać
gopalcem.
Kobyłkin obrócił się szybko i gwałtownie poderwał się z fotela. W drzwiach
gabinetustałEdelman.
–Pan?!–krzyknąłgniewniedetektyw.–Copanturobi?Jakpanśmie?!
Mężczyznaniezwróciłnajmniejszejuwaginajegookrzyki.
–Marie!MojaMaszeńka!–odezwałsięgłośnym,urywanymszeptem.–Wkońcusię
spotykamy!
Zrobił krok do przodu, rozpościerając szeroko ramiona. Metody Kiryłowicz ruszył
wjegostronę,alewtymsamymmomencierozległsięspazmatyczny,pełencierpienia
szloch, który wyrwał się nagle z umęczonej piersi. Po czym z prędkością, o jaką nie
sposóbbyłopodejrzewaćjejwyniszczonechorobąciało,Worobiowarzuciłasięprzed
siebieizamarławobjęciachHeinricha.
– Mój! Na zawsze mój! – powtarzała w zapamiętaniu, pokrywając twarz i ręce
ukochanegoniezliczonymipocałunkami.–Nikomucięteraznieoddam!Jużnigdy!Mój,
nazawsze!
– Na zawsze! – jak echo powtórzył Edelman, odpowiadając pocałunkami na jej
pieszczoty.
Kobyłkinwzruszyłramionamiiodszedłnabok,wodległy,ciemnykąt.
MimowszystkoMetodyKiryłowiczczułsięoburzony,chociażjegozłośćwcałości
byłaskierowananaMarięJegorowną.
– Marie! – powtarzał Edelman – czy masz pojęcie, cóż ze mną uczyniłaś? Twoja
miłośćzwyciężyła...Zwyciężyładrapieżnika,którybyłwemnie...Preczzcałąobłudą,
precz z oszustwem i narzuconą rolą... Panie Kobyłkin! Gdzie pan jest? Proszę tutaj
podejść! Dowie się pan teraz o sprawach, o których nie miał pan najmniejszego
pojęcia!UsłyszypanspowiedźkajającegosięEdelmana...
– Najdroższy! Nie trzeba, później... – ledwie słyszalnym głosem wymamrotała
Worobiowa–jestemzmęczona...Ach,takbardzochcemisięspać!Powiekisamesię
zamykają...Później...Wyśpięsięiobudzęsięzupełniezdrowa!
Głos chorej słabł z każdym dźwiękiem. Ostatnie słowa wypowiedziała zupełnie
niewyraźnieiumilkławpółsłowa.Edelmanocknąłsięgwałtownie,zdjąłswojeręce
zwiotkiego,płonącegogorączkowymogniemciałaMariiJegorownyizprzerażeniem
woczachprzyłożyłuchodojejpiersi.
–Zamiera!Corazciszej,iciszej...Śpi!–zaryczałnagle.–O,przeklętylosie!
Zanim Metody Kiryłowicz zdążył cokolwiek zrobić, Edelman rzucił się do drzwi.
Detektyw próbował zagrodzić mu drogę, ale mężczyzna z ogromną siłą odepchnął
staruszka, aż ten odleciał precz i nie utrzymawszy się na nogach, upadł na dywan,
ogłuszonysiłąuderzenia.
K
XXIII.NOWEZAGADKI
obyłkinwokamgnieniuskoczyłnarównenogiirzuciłsięwśladzaEdelmanem,
ale ten był już daleko. Oszołomiony Andriej wpatrywał się ze zdumieniem
w szeroko otwarte drzwi. Sługa nawet nie podejrzewał, że w ich domu znajduje się
obcy człowiek i teraz nie mógł zrozumieć, skąd właściwie wziął się ten nieznajomy,
któryprzedchwilązszalonąprędkościąopuściłmieszkanie.
Metody Kiryłowicz przez kilka minut stał na ganku. W jego myślach panował
całkowity zamęt. Detektyw zdawał sobie sprawę, że wydarzyło się coś dziwnego,
zapowiadającego nieprzewidziane trudności w rozwiązaniu sprawy. A jednocześnie
stary wyga doskonale rozumiał, że znalazł się w obliczu nowej zagadki, której nawet
takdoświadczonyśledczyjakonniepotrafirozwikłać.Przynajmniejniewnajbliższym
czasie. Dopiero co ten sam Edelman – o czym po chwili namysłu przekonał się
Kobyłkin – dopuścił się nowego przestępstwa, którego ofiarą po raz kolejny padła
mandżurskaksiężniczka.
Pod wpływem tych pędzących przez głowę domysłów detektyw, wzdrygnąwszy się
od nagłego przeczucia, pomknął z powrotem do swojego gabinetu. W biegu
poinstruował Andrieja, żeby zamknął drzwi i pod żadnym pozorem nikomu ich nie
otwierał. Serce staruszka zamarło, gdy cicho, na palcach wszedł do pomieszczenia.
Jegostrachbyłtakwielki,żenieodrazuzdecydowałsięspojrzećnaWorobiową,ale
gdytozrobił,kamieńspadłmuzserca...MariaJegorownaspała.Jejpierśunosiłasię
miarowo, usta były uchylone. Powieki nie otulały szczelnie oczu i było spod nich
widać blask nieruchomych źrenic. Była jednak żywa i to wystarczyło, żeby Kobyłkin
sięuspokoił.
Ostrożnie stąpając po miękkim dywanie, podszedł do śpiącej i przyjrzał jej się
uważnie. Zadziwiła go bladość Worobiowej. W jej twarzy, jeszcze przed chwilą
płonącej wyraźnym, gorączkowym rumieńcem, nie było teraz ani kropli krwi. Skóra
straciła żółty odcień i zrobiła się jakaś szarawa, a oczy zapadły się tak głęboko, że
kościpoliczkowestałysięwydatniejszeibardziejwyostrzone.
„Być może całe zajście było tylko skutkiem chwilowego wzburzenia – pomyślał –
wybuchłyemocjeiznówsłabymciałemzawładnęłachoroba...Organizmbiedaczkijuż
oddawnaszwankował...Cośniewidaćdoktora!”
Przykryłśpiącągrubym,ciepłymkocemipoprawiłjejpoduszkępodgłową,poczym
wyszedł z gabinetu. Dopiero teraz zauważył, że zranił się podczas upadku.
W pierwszym momencie w ogóle nie poczuł bólu, ale teraz uszkodzone ramię dało
o sobie znać. Staruszek spróbował podnieść rękę do góry, ale ledwie udało mu się
zgiąćjąwłokciu.
Kobyłkinponownieusiadłwfotelu.Andriejprzyniósłmuzimnyręcznikiobwiązał
ramię bandażem. Metody Kiryłowicz od razu poczuł ulgę. Miękki, ciepły fotel
oferował komfort i wygodę, dlatego detektyw jeszcze raz poinstruował lokaja, żeby
nikogoniewpuszczałbezjegozgody,poczympogrążyłsięwrozmyślaniach.
„Tojasne,żeEdelmanniemiałpojęcia,gdziejestpierścień–stwierdziłstaruszek.–
Itoniezjegopowoduzjawiłsięumnie...Oczywistymjestrównież,żewcześniejsnuł
jakąśintrygę...Itobardzosprytnieuknutą...Bezwątpienianiepracowałwpojedynkę,
domyśliłem się tego już wcześniej. Nie dziwi mnie też, że znalazł się przy łóżku
Worobiowej, w końcu w pośpiechu nie zamknąłem drzwi do swojego gabinetu...
Zapewnewyszedł,usłyszałrozmowęimożenawetrozpoznałgłosMariiJegorowny...”
Nić jego myśli przerwał dzwonek do drzwi. Przypomniawszy sobie o poleceniu
gospodarza,Andriejzatrzymałsięwpółdrogidoprzedpokojuizawrócił.
– Zdaje się, że to doktor, jeśli sądzić po głosie – poinformował Metodego
Kiryłowicza.
Służącyniemyliłsię.GdydrzwiotworzyłysięwobecnościsamegoKobyłkina,na
progu stanął wysoki, nadmiernie szczupły, brodaty mężczyzna z niewielkim bagażem
podręcznym.
ByłtodoktorKołokoleński,naktóregoztakimzniecierpliwieniemczekałdetektyw.
Nie odezwawszy się ani słowem, lekarz wszedł do mieszkania. Nie zwrócił
najmniejszej uwagi na gospodarza i służącego, tylko cisnął torbę na stół i, sapiąc
i dysząc, zaczął ściągać z siebie płaszcz. Metody Kiryłowicz dobrze znał dziwactwa
doktora, dlatego cierpliwie czekał, dopóki gość nie skończy. Trwało to ponad pięć
minut. Wreszcie, pozostawszy w samym surducie, Kołokoleński spojrzał pytająco na
Kobyłkinairaczejwybełkotałniżpowiedziałjednotylkosłowo:
–Pan?
Nieczekającnaodpowiedź,ściągnąłopatrunekzramieniadetektywa,pomacałrękę,
rozprostowałją,potrząsnąłmocnoiznów,tymrazemniecowyraźniej,odezwałsię:
– Głupstwo... Proszę dalej robić okłady... Nie trzeba było mnie wzywać, strata
czasu...
Ztymisłowamiobróciłsięwstronęwieszaka,naktórymzostawiłpłaszcz.
–Doktorze,niechpanpoczeka!Jestjeszczechora!–zatrzymałgoKobyłkin.
–Gdzie?–padłojednosylabowapytanie.
MetodyKiryłowiczgestemdłoniwskazałnasaloniruszyłprzodem,nieczekającna
reakcjędoktora.
„Trzeba go zaciekawić pacjentką – pomyślał detektyw. - W końcu odegrał niemałą
rolę w całej tej tragedii, a i nie ukrywam, że przyda mi się jego wiedza.... Niech
Worobiowapośpijeszczeprzezkilkaminut,takisennapewnoorzeźwiidodajejsił.”
Kołokoleńskizatrzymałsięnaprogusalonuimocnowciągnąłnosempowietrze.
– Niech pan będzie łaskaw usiąść, kochaniutki! - wskazał na fotel Metody
Kiryłowicz.–Zanimzobaczypanpacjentkę,opowiempanu,kimonajest...
–Nieprzyszedłemnapogaduszki!–przerwałmudoktor.–Cotutakśmierdzi?
Nie zwracając na niego uwagi, staruszek usiadł do stołu. Kołokoleński dał za
wygranąirównieżopadłnaprzeciwległyfotel.
– Pamięta pan historię mandżurskiej księżniczki? – zaczął Kobyłkin pośpiesznie,
żeby opowiedzieć wszystko, zanim doktor się znudzi. – Odkrył pan wówczas
prawdziweprzyczynyzagadkowejśmiercijejojca,anastępniepomógłzdemaskować
winowajcę...
–Małomnietointeresuje!–powtórzyłuparcieKołokoleński.–Cotutakśmierdzi?
– A skąd mam wiedzieć? – zdenerwował się Metody Kiryłowicz. – Pewnie
mieszkanie! Czego się pan uczepił? Próbuję panu powiedzieć, że pańską dzisiejszą
pacjentkąbędziewłaśniemandżurskaksiężniczka.
–Aniechbyimongolskaalbotybetańska...Cozaróżnica?Cotutakśmierdzi?
DziwnepytaniepadłojużporaztrzeciiKobyłkinniemógłgozignorować.Jednak
myślidetektywabyłyskierowanewinnąstronęidlategoniezwróciłnależytejuwagi
nasłowadoktora.
– Jeśli pan pozwoli, później sprawdzimy, co za smród pana niepokoi – rzekł
zrezerwą.–Apókico,skoronieinteresujepana,kimjestpańskapacjentka,chciałbym
panajeszczepoprosićojednąprzysługę...
–Ależproszę.
– Wiem, że doskonale zna się pan na medycynie dalekiego wschodu i żeby zgłębić
wszystkietajnikiznakomitegotybetańskiegodzieła„Czterytantry”musiałpannauczyć
siękilkudialektów:mongolskiego,mandżurskiegoiinnych,czyżnie?
Kołokoleńskiskinąłgłowąnaznakpotwierdzenia.
– Zatem – ciągnął Kobyłkin – chciałbym pana poprosić o tłumaczenie jednego –
głowyniedam,alechybamandżurskiego–zdania...
–Proszępokazać–odparłdoktorponuro.
Metody Kiryłowicz pośpiesznie wyjął kartkę papieru, na którą skopiował napis
z drogocennego pierścienia. Kołokoleński przez kilka minut z największą uwagą
wpatrywał się w kartkę z napisem, potem starannie złożył ją na pół, schował do
kieszeniistwierdziłnieśpiesznie:
–Jutro!
– Jutro, znaczy jutro – zgodził się szybko Kobyłkin. - Nie ma pośpiechu... A teraz
chodźmydopacjentki.
Obaj mężczyźni wstali i podeszli do drzwi gabinetu. Kobyłkin otworzył je i puścił
doktora przodem. Ten zatrzymał się w przejściu, powiódł na wszystkie strony mocno
zmarszczonymnosemikrzyknął:
–Fuj!Tostądtensmród!
– A oto pańska pacjentka, mandżurska księżniczka – detektyw wskazał na Marię
Jegorownę.–Mamnadzieję,żezachowapanwtajemnicytęwizytę.Pozwolipan,żeją
obudzę...
Jednakże Kołokoleński pierwszy znalazł się przy kanapie, na której leżała
Worobiowa. Bezceremonialnie, niemal brutalnie chwycił ją za ramię i potrząsnął.
Kobyłkinznajwiększymprzerażeniemstwierdził,żechoranieocknęłasię.Odsilnych
wstrząsówjejciało wygięłosiębezradnie dotyłu,głowa nienaturalnieprzylgnęłado
ramienia,aręcerozłożyłysięwzdłużtułowia...Jednocześniepowiekiuniosłysięlekko
ibyłowidaćzastygły,szklanywzrok.
Kołokoleński podniósł wysoko ramię Worobiowej i puścił je gwałtownie. Ręka
z głośnym pacnięciem upadła na kanapę. Doktor powtórzył badanie parokrotnie i za
każdymrazemrękaopadałaciężko,aciałopozostawałonieruchome.
Kobyłkin ze zgrozą przyglądał się całemu procesowi. Miał całkowitą pustkę
wgłowie.Wpadłwcośnakształtosłupienia.Niemógłsięporuszyć,anisformułować
myśli.Czułsięostateczniepokonany,zgnębionyiwpierwszejchwiliraczejniedotarło
doniego,cosięstało...
Wkońcupowolizaczęławracaćzdolnośćlogicznegomyślenia.
–Nieżyje!Onanieżyje!–zdławionyokrzykwyrwałsięzjegopiersi.
Posępny doktor niczego nie odpowiedział. W rękach trzymał już szklankę z wodą,
którą Worobiowa gasiła pragnienie, wywołane gorączką. Kołokoleński obwąchiwał
resztki napoju, uważnie przyglądał mu się pod światło i nagle, ostrożnie niosąc
wrękachnaczynie,wyszedłzgabinetu.
Kobyłkinrzuciłsięzanimnałeb,naszyję.
–Doktorze–krzyknąłwrozpaczy–kochanymój,powiedzżechoćjednosłowo!Co
znią?Nieżyje?Otruta?
Kołokoleńskistanąłnaszerokorozstawionychnogachiwuroczystymgeścieuniósł
nadgłowąszklankęzresztkamiwody.
–Niewiem–przyznałidodał,wskazującnaszklankę:–Alezatoonawie...
–Szklanka?Woda?
–Tak!Muszęjużiść...Przyjdęjutro.Proszęnamnieczekać.
–Acoznią?CozWorobiową?Och,doktorze!Możejednakżyje?
–Niewiem,proszędaćmispokój...Niechleży...Jutrorano...wszystkorano.
Trzymając szklankę przed oczami, Kołokoleński udał się do przedpokoju. Tam
przelałzawartośćdoflakonika.Andriejzzaciekawieniemprzyglądałsiętemu,corobi
lekarz.Wkońcuniewytrzymałipowiedział:
–Cotusięunaswyprawia,paniedoktorze,nicztegonierozumiem...
Kołokoleńskispojrzałspodełbanasługę.
–Ktośtamwyjeuwaswogrodzie.Piesalboczłowiek!
–Ano,teżsłyszałem–potwierdziłAndriej–jakotwierałempanudrzwi...Aleboję
się wyściubić nos z domu, ot co... Mówię panu, tutaj takie rzeczy się dzieją, że aż
strachpomyśleć.
–Pańskasprawa–wymamrotałpodnosemKołokoleńskiiwyszedłzmieszkania.
Odprowadzającgo,Andriejzatrzymałsięnaganku,wsłuchałsięuważnie,ależaden
podejrzanydźwiękniedolatywałwięcejzogrodu.Zamknąłdrzwiiwróciłdopokoju,
prostodoMetodegoKiryłowicza.WmiędzyczasiedetektywzdążyłułożyćWorobiową,
poprawił jej głowę na poduszce i ręce w ten sposób, że z daleka wyglądała, jakby
zapadławsen.Andriejowinawetprzezmyślnieprzeszło,żewczasiewizytydoktora
wydarzyło się coś dziwnego. Wręcz przeciwnie, widząc względnie opanowanego
Kobyłkinalokajuspokoiłsięiszybkoudałsiędoswojegopokoju.
MetodyKiryłowiczniezauważyłpojawieniasięsługi,atymbardziejjegowyjścia.
Nie spuszczał oka ze śmiertelnie bladej twarzy mandżurskiej księżniczki, a jego usta
poruszałysiębezgłośnie...
– Za wszystkie niedole, cierpienia i krzywdy – szeptał – ja, samotny starzec,
pokochałemcięjakwłasnącórkę.Wtwoichnieszczęściachwidziałemprześladowania
losu... Umarłaś, więc niech razem z tobą zginie i twoja tajemnica! – z tymi słowami
zerwał z piersi zamszowy woreczek. – Idź, przeklęty pierścieniu – krzyczał, tracąc
oddech – wracaj do swojej właścicielki... Teraz, żmijo, twoje żądło jest już
bezużyteczne!..
Kobyłkin nałożył pierścień na palec prawej ręki nieszczęsnej mandżurskiej
księżniczkiiułożyłdłonienajejpiersi.Rubiny,niczymkroplekrwi,czerwieniłysięna
białejkobiecejdłoni.
P
XXIV.WOGNIU
o wyjściu od Metodego Kiryłowicza, Miodow i Rumpel nie odezwali się do
siebie ani słowem. Dopiero późnym wieczorem, a raczej nocą, spotkali się
w swoim ulubionym „Paryżu” i nieśmiało, bez wdawania się w szczegóły poruszyli
temat wydarzeń, w których przyszło im uczestniczyć. Niespodziewanie do ich uszu
doleciałdźwięksygnałustrażypożarnej.
–Trzebasiędowiedzieć,gdzie...–zakrzątnąłsięRumpel.
– Zaraz się dowiemy... kelner! Podejdźże tutaj za róg, gdzie wiszą telegramy
opożarach.Dowiedzsię,druhu,coijak!
Miodownieodezwałsięanisłowem,dopókisłużącyniewróciłiniepoinformował
go,najakiejulicyipodjakimnumeremznajdujesiępłonącybudynek.
– Prędko, Anton! – poderwał się ze swojego miejsca. – Zostaw to wszystko,
jedziemy!
DziennikarzwzdrygnąłsięnerwowoinieczekającnaRumpela,wybiegłdoszatni.
–Cosięstało?–pytałAntoszka,czując,jakudzielamusięniepokójkolegi.–Gdzie
siępali?
–WmieszkaniuKobyłkina!Prędzej,prędzej!
Dwie minuty później obaj przyjaciele mknęli już najszybszą dorożką, jaką tylko
udało im się znaleźć. Im bardziej zbliżali się do opustoszałej ulicy, przy której stał
domek Metodego Kiryłowicza, tym jaśniejsza i jaśniejsza stawała się ognista łuna na
ciemnym tle nocnego nieba. Na co dzień cicha i wyludniona ulica teraz była pełna
gapiów.Pożarbyłtakpotężny,żeażczteryzastępystrażywalczyłyzpłomieniem.Ale
nawet doświadczeni strażacy nie zdecydowali się zbliżyć do płonącego budynku.
Płomień okalał dom ze wszystkich czterech stron. Języki ognia bez przerwy smagały
drewniane ściany. Słychać było charakterystyczne trzaski i syki. Jednak płonęły tylko
ścianyizdawałosię,jakbyogieńobejmowałjetylkozzewnątrz.Okna,zwybitymijuż
szybami,spoglądałyczarnymiszczelinamiwśródokalającychjepłomieni.Wylatywały
znichkłębydymu,aledymtenbyłżółtawo-szary.Oznaczałoto,żeogieńnieprzedarł
sięjeszczedośrodka.
MiodowiRumpelrzucilisiędoprzoduiznaleźliznajomegonaczelnikastraży.
–Dziwny,bardzodziwnyogień,panowie!–powiadomiłonreporterów.
–Dlaczego?–spytałnatychmiastRumpel.
–Aniewidząpanowie?Palisięnazewnątrz...Zewnętrzneścianystojąwogniu...
–Acowtymdziwnego?
–Jaktoco?Aktotowidział,żebybudynkipłonęłyodzewnątrz,anieodśrodka?
Przecież większość pożarów wybucha od nieostrożnego postępowania z ogniem.
Dajmynato,ktośrozbiłlampęizapaliłasięnafta,albozająłsięwęgielwpiecuczy
wielkim kominie... Ale to wszystko od środka. A tutaj co? Płonie na zewnątrz...
Podejrzanypożar!
Miodowszturchnąłłokciemtowarzysza.
–Podpalenie?–zaniepokoiłsięten.
–Aktotowie?Późniejtowyjaśnimy.Ateraztrzebaugasićogień...
–Amieszkańcy?Zdążyliuciec?–spytałlękliwieMiodow.-Wiepan,czyjtodom?
– Nie mam pojęcia... Mój zastęp nie był tu pierwszy. Ale słyszałem, że to ponoć
mieszkaniesłynnegopanaKobyłkina...Chociażnigdygoniespotkałem.
–Jakmożnabysiętegodowiedzieć?–zakrzątnąłsięKonstantyPietrowicz.-Gdyby
tylkoznałpanprzyczynę...Gdybytylkoznaćprzyczynę!...
Naczelnikroześmiałsię.
–Jutrosiędowiem!–obiecał.–Boinaczejtopanowietakichcudównaplotą,żejak
przeczytam rano wasze dzieła, to sam sobie nie uwierzę: byłem ja w ogóle przy tym
pożarze?
Ale przyjaciele już go nie słuchali. Wymachując zgodnie ramionami i łokciami,
torowali sobie drogę wśród tłumu, żeby dostać się jak najbliżej płonącego budynku.
Liczylinato,żespotkajątamznajomychpolicjantów.
LedwieMiodowiRumpeldotarlinasamprzód,gdyrzuciłimsięwoczyczłowiek,
najwyraźniej na tyle osłabiony, że nie był w stanie samodzielnie ustać na nogach.
Trzymałogopodręcedwóchdzielnicowychibeztejpomocybiedaczyskonajpewniej
przewróciłbysięnaziemię.Zjegociałaspływałystrużkiwody–zapewnetrafiłpod
strumieńpompystrażackiej.
–Andriej!–krzyknąłMiodow,rozpoznajacwprzytrzymywanymmężczyźnielokaja
Kobyłkina.
Rzucił się przed siebie i wyskoczył z tłumu. Niespodziewanie, jak spod ziemi
wyrósł przed nim naczelnik stołecznej policji. Na szczęście mężczyzna nie tylko znał
Konstantego Pietrowicza, ale nawet uważał go za przyjaciela. Dlatego też zamiast
surowegookrzyku,naczelnikrozpłynąłsięwuśmiechuinaznakpowitaniawyjątkowo
długościskałdłoniezarównoMiodowa,jakistojącegozanimRumpela.
–Cozahistoria,mówiępanom!–przekrzykiwałzgiełk.–Niedość,żedomzapalił
sięzzewnątrz,tojeszczeznaleźliśmywpobliżujakiegośtypazranąciętą.
Miodowniesłuchałgo.PodszedłdoAndrieja,chwyciłgozamokryrękawispytał:
–GdziejestMetodyKiryłowicz?
Sługaodrazurozpoznał,zkimrozmawia.
–Och,cozanieszczęście!–krzyknąłniemalżezpłaczem.–Niemampojęcia,jakto
sięstało!
–GdziejestKobyłkin?–powtórzyłpytanieMiodow.–Powinieneświedzieć!
–Niewiem,nicniewiem...Niewidziałemgo...Pewniewciążtam!..
–Gdzie,tam?
–Tam!–Andriejwskazałnapłonącydom.-Pewniezostałzpanienką.
–Jakąpanienką?
–MariąJegorowną...Przywiózłjąskądśwchorobie.Onaspała,apanjejpilnował.
Gdy zaczął się pożar, wybiegłem na zewnątrz, a Metodego Kiryłowicza nigdzie nie
było...
–Askądwogólewziąłsiętenpożar?
– Nie mam pojęcia... Bardzom był senny... Nagle poczułem smród spalenizny,
przetarłemoczy–jasno,awoknieogień...Zacząłemsięmiotaćwtęizpowrotem...
Próbowałem się dostać do Metodego Kiryłowicza, ale drzwi były zamknięte,
aizewsządleciałdymipełzłypłomienie.Nawetniewiem,jakudałomisięwydostać
nazewnątrz...
–Patrzcie,patrzcie!–rozległysięokrzykiwtłumie.–Ogieńdostałsiędośrodka!
Istotnie, w oknach płonącego domu pojawiły się ogniste języki. Jednocześnie dach
osunął się znacząco – cienkie, drewniane ściany przepaliły się na wylot. Z zewnątrz
ogieńzdawałsięjakbymniejszy,zatopłomieniezaczęłyszalećwewnątrzmieszkania.
Dym niemal zupełnie przestał się wydobywać na ulicę, a okna zniknęły pod ognistą
zasłoną.
–No,toterazmożnadziałać!–rozległsięgłosjednegoznaczelnikówstraży.–Żar
zaczął opadać. Zaraz się ze wszystkim uporamy... Tylko – auć! – środka nie uda się
uratować,wszystkoprzepadło...
Jego rozważania przerwały okrzyki przerażenia, wydobywające się jednocześnie
z kilkudziesięciu gardeł. W jednym z okien pośród płomieni pojawiła się ludzka
sylwetka–trwałotoraptemsekundęipostaćzniknęła.Najwidoczniejczłowiek,który
znalazłsięwtympiekle,jakimścudemprzedostałsiędooknaitamopadłzsił.
Wokółdomuwszyscyzamarli.Zapadłagrobowacisza.
–PrzecieżtoKobyłkin!–krzyknąłnieswoimgłosemMiodow.–MetodyKiryłowicz
Kobyłkin! Sam gospodarz! Bracia, chyba nie dacie mu spłonąć żywcem!? Przecież
wammówię,ktotojest!CzyżbyścieniesłyszelioKobyłkinie?
Dziennikarz ze zgrozą rozejrzał się dookoła. Wszyscy stali bezczynnie,
zopuszczonymigłowami.Niebyłowśródnichśmiałków.
Nagle ktoś wyrwał się do przodu. Był to Anton Rumpel. Zanim ktokolwiek zdążył
zareagować, mężczyzna, przykrywając twarz jakąś rogożą, czy też schwyconym
wbiegukawałkiemskóry,pokonałodległośćdzielącątłumodpłonącegodomu,naparł
swoimmasywnymciałemnaprzepalonypłoti,przedostawszysiędośrodka,wskoczył
naparapet,przyktórymchwilęwcześniejpojawiłasięsylwetkanieszczęśnika.
–Tchórze!–zawyłstojącywpobliżunaczelnikstraży.–Cywilmawięcejodwagi
niżwy!Hańba!Ej,kołomieńscy,zamną!
Z tymi słowami mężczyzna sam pomknął w ślad za Rumpelem, a kilku strażaków
ruszyło za nim. Antoszka był jeszcze na parapecie, gdy znaleźli się obok niego.
Wszystko to trwało zaledwie parę sekund. Zaraz potem w tę stronę, dokąd pobiegli
śmiałkowie,skierowanorównieżstrumieniewodyzkilkupompjednocześnie.Ułatwiło
toakcjędotegostopnia,żenaczelnik,znalazłszysięzRumpelemwgorącympokoju,
zdążył podnieść nieszczęsnego Kobyłkina i przekazać go swoim podwładnym. Ci
podnieślinieprzytomnego,mocnopoparzonegostaruszkaibiegiemzabraligozdalaod
pożaru.
– Do szpitala! Prędko! – zarządził szef stołecznej policji. – Co za tragedia! Taki
człowieki,możnapowiedzieć,przegrałzrozwścieczonymżywiołem...
MiodowprzypomniałsobieoprzyjacieluKobyłkina,Kołokoleńskimiporadził,żeby
zabrano staruszka do szpitala, w którym pracuje doktor. Dopiero potem dziennikarz
zauważył, że obok niego ponownie pojawił się Rumpel. W podartym płaszczu,
zosmalonymiwłosamiisporymipoparzeniaminarękachitwarzy.
– A ty po co żeś się tam pchał, wariacie? – rzucił się na przyjaciela Konstanty
Pietrowicz.
– Jak to po co? – zdziwił się młodzik. – Sam pomyśl, co to za „gwóźdź” dla
„Pocztyliona”! „W morzu ognia”... I podtytuł: „Z osobistych doświadczeń Antona
Rumpela”...
R
XXV.ZAMIASTEPILOGU
umpel nie na darmo wskoczył do gorącego budynku i wyciągnął z niego
nieszczęsnego Kobyłkina. Jego artykuł w „Pocztylionie” wywołał taką sensację
i wzrost sprzedaży detalicznej, że Grochotow zapłakał ze wzruszenia i w obecności
wszystkich pracowników ucałował zawstydzonego, ale dumnego ze swoich osiągnięć
AntonaRomanowicza.
Sława Rumpela przyćmiła sławę Miodowa i na Konstantego Pietrowicza zaczęli
spoglądać spode łba nawet koledzy z „Abrakadabry”, która zawdzięczała
dziennikarzowiwieleswoichsukcesów.
AleMiodowodnosiłsiędotegowszystkiegozrezerwą.Zupełniejakbyzapomniał
o istnieniu „Abrakadabry”, „Pocztyliona”, a nawet samego Antoszki. Znalazł sobie
nowyobiektzainteresowań,którystałsiębardzobliskijegosercu.
MetodyKiryłowicznieudusiłsięwdymiepożaru,ajegooparzenianiebyłynatyle
rozległe, żeby zagrażać bezpośrednio życiu. Niemniej, jego stan był bardzo poważny.
Długielatastresującegoipełnegonajróżniejszychemocjiżyciajużdawnowyniszczyły
jegoorganizm.Kobyłkindługoznajdowałsięnagranicyżyciaiśmierci,zanimnastąpił
kryzys,zwiastującywyzdrowienie.
Miodow nie opuszczał chorego na krok. Dzięki znajomości z Kołokoleńskim mógł
odwiedzać Metodego Kiryłowicza, kiedy tylko chciał. Co więcej, Konstanty
Pietrowicz w jakiś sposób przekonał doktora, żeby wynajął mu pokój i zazwyczaj
ponury lekarz okazał się nad wyraz zadowolony z towarzystwa tego gadatliwego
redaktora,któryożywiałciszęjegomieszkaniaswoimnieustającymsłowotokiem.
Kołokoleńskiprzezdługiczasniechciałpowiedzieć,cosięwydarzyłoudetektywa
podczasjegoostatniejwizyty,alewjakimśprzypływiekoleżeńskichuczućnapomknął
oWorobiowejiostanie,wjakimbyła,gdyjąspotkał.
–Nieumarła,aleprzecieżmogła!–mówiłposępnie.–Niebezpowoduzgłębiałem
tajniki tybetańskiej medycyny i długie godziny ślęczałem nad wszelkimi truciznami.
Znam je, znam ich działanie, umiem rozpoznać je po zapachu i wyglądzie otrutego.
W tym wypadku miałem do czynienia z misterną trucizną, która nie zabija, ale
wprowadzaczłowiekawstanprzypominającyśmierć.
–CzyliWorobiowaspłonęłażywcem?
–Wszystkojestmożliwe...Gdywychodziłem,Kobyłkindałmidoprzetłumaczenia
napis,skopiowanyzpierścienia,udekorowanegowężem.Jakkolwieksięniestarałem,
nie udało mi się go odczytać, chociaż znam wiele wschodnich dialektów. Zdanie to
zostało napisane w jakimś szczególnym narzeczu. Przypuszczam, że są to symbole,
wykorzystywaneprzeznajwyższychlamaistów,dlategoteżniktichniezna.
– Tam obok pożaru znaleziono jakiegoś rannego mężczyznę – zaczął nieśmiało
Miodow.–Nietrafiłprzypadkiempodpanaskrzydła?
–Człowiektenzniknąłitowbardzodziwnysposób...Byłtaminagleprzepadłbez
śladu.
Gdy Metody Kiryłowicz wyzdrowiał na tyle, że mógł wysłuchać wszystkiego bez
ryzyka, iż coś mu się stanie, Kołokoleński w obecności Miodowa opowiedział mu
owydarzeniach,któremiałymiejscewokółpożarujegomieszkania.
Kobyłkinsłuchałzzamkniętymioczami.
„Mandżurska księżniczka nie zginęła – myślał staruszek – pierścień wrócił do
swojejwłaścicielki.Pożarbyłtylkoprzykrywką,żebyporwaćtęnieszczęsnąkobietę,
a ranny to bez wątpienia Edelman. Otruł Worobiową, a potem symulował skruchę,
wyobrażającsobie,żenastąpiłaśmierć.Ijegoteżzabralicinieznaniludzie...Tylkopo
co? Nie mam pojęcia... Czyż nigdy się tego nie dowiem? Nie! Przez całe życie
pracowałem na rzecz społeczeństwa, to na stare lata mogę coś zrobić dla samego
siebie!Muszęsiędowiedzieć...Jeśliprzeżyję,tozawszelkącenęrozwiążętajemnicę
mandżurskiejksiężniczki...”
Detektyw otworzył oczy, spojrzał na Miodowa i Kołokoleńskiego i uśmiechnął się
lekko...
Koniec
NOTAOAUTORZE:
„Najsłynniejszyautorpowieścikryminalnejwodcinkach!”
(LiraPublishing)
A. Ławrow (1866 – 1917) to pseudonim Aleksandra Iwanowicza Krasnickiego,
słynnego autora kryminałów, którego dzieła rozeszły się w milionowych nakładach.
Zaczynał jako reporter, później zajął się literaturą. Opublikował ponad sto powieści,
wieleopowiadań,wierszy,niemówiącjużoreportażachiszkicach.Podpseudonimem
A. Ławrow napisał powieściowe cykle pt. „Caryca hunhuzów” oraz „Fatalna
tajemnica” – wielopłaszczyznowe utwory, w których po raz pierwszy pojawia się
postać słynnego detektywa Metodego Kobyłkina. Szczególnym sentymentem pisarz
darzył powieść awanturniczą, a zwłaszcza kryminał. Był bowiem mistrzem
wtworzeniuzmyślnychintryg.
DALSZYCIĄGPRZYGÓDDETEKTYWAMETODEGOKOBYŁKINA
WTOMIEIIICYKLU„CARYCAHUNHUZÓW”
PT.„CARYCAHUNHUZÓW”
PRZYPISY
PanLecoq–słynnyfrancuskidetektyw,tytułowybohatercyklupowieściÉmile’aGaboriau(przyp.tłum.).
Russkaja Starina” - czasopismo historyczne, wydawane w Sankt-Petersburgu od 1870 do 1918 roku. Celem
miesięcznika było zaznajomienie odbiorcy z „imperatorskim” okresem rodzimej historii i literatury, dlatego też
szczególneznaczeniemiałypublikowanewnimzapiski,dziennikiiautobiografie–przyp.tłum.
Chachlandia, Chachły – powstałe w XIX wieku pejoratywne określenie Ukrainy i jej mieszkańców.
Najprawdopodobniej nazwa pochodzi od tradycyjnej fryzury kozackiej, którą Rosjanie nazywają „chachłem” (przyp.
tłum.)
Do 1917 roku w prawodawstwie rosyjskim figurowały dwa oficjalne terminy, dotyczące zesłania na Syberię.
Cięższąkaręnazywanozesłaniem„woddalonemiejscaSyberii”,natomiastlżejszą-„wmiejscanietakoddalone”.