Moore Armando Brat wilk i siostrzyczka cykada


Armando Moore

Brat wilk

i siostrzyczka cykada

Polski Związek Niewidomych

Zakład Wydawnictw i Nagrań

Warszawa 1991

Przełożyła -

Barbara Durbajło

Tłoczono pismem punktowym

dla niewidomych

w Drukarni PZN,

Warszawa, ul. Konwiktorska 9

Przedruk z wydawnictwa

"Pax",

Warszawa 1988

Pisała K. Pabian

Korekty dokonały

L. Więckowska

i D.Jagiełło

Historie te opowiadają o

jednym świętym i wielu

zwierzętach. O ptakach i

pszczołach, owcach i barankach.

Jest też zajączek, wilk i wół,

osiołek i sokół, no i oczywiście

cykada...

Święty ma na imię Franciszek i

urodził się w roku 1181 w Asyżu

we Włoszech; bardzo kochał Pana

Boga, wszystkich ludzi i

wszystkie, ale to wszystkie

zwierzęta.

Ludzi i zwierzęta stworzył Pan

Bóg. Wilka i cykadę także...

Święty Franciszek zawsze mówił o

stworzeniach żyjących na ziemi,

że są braćmi i siostrami, bo są

dziećmi Bożymi.

Będą to zatem opowieści o

bracie wilku i siostrze

cykadzie...

Nie ja je wymyśliłem.

Zaczerpnąłem je z żywota

świętego Franciszka

opowiedzianego przez jego

najbliższych towarzyszy, którzy

znali go dobrze. Są więc

prawdziwe, a ja je tylko

opisałem po swojemu i żadnych,

ale to żadnych faktów nie

zmieniłem...

W historiach tych święty

Franciszek przemawia do

zwierząt, a one go słuchają i

rozumieją jego słowa. Kiedy my

słyszymy ćwierkanie wróbli, nie

wiemy, o czym tak rozprawiają,

ale Święty wiedział i rozumiał

mowę wszystkich stworzeń.

Wiedział, kiedy zwierzęta były

wesołe, a kiedy smutne. Bo

owieczki też czasami bywają

wesołe, czasami zaś smutne. A

osiołki czasem się śmieją, a

czasem płaczą.

My tego nie potrafimy

zauważyć...

Może dlatego, że nie dość

mocno kochamy naszych

braci_zwierzęta. Może dlatego,

że nie jesteśmy dostatecznie

święci?

Autor

Brat wilk

Kiedy święty Franciszek

przybył do miasta Gubbio,

dowiedział się od jego

mieszkańców, że w okolicy

pojawił się wielki, okropnie zły

i żarłoczny wilk. Pożerał nie

tylko owce, które pasterze

prowadzili na pastwiska, ale

często też napadał na ludzi.

Mieszkańcy Gubbio drżeli ze

strachu, zwłaszcza gdy zły wilk

zbliżał się do miasta.

Wychodzili za mury ze

strachem, uzbrojeni w kije i

widły, jakby szli na wojnę. Ale

kiedy ktoś napotkał sam na sam

tego straszliwego potwora, nie

mógł go pokonać i ginął

rozszarpany na kawałki.

Wkrótce nikt już nie ważył się

wychodzić z miasta, a nawet z

własnego domu.

Świętemu Franciszkowi żal się

zrobiło nieszczęsnych

mieszkańców Gubbio. Postanowił

wyjść wilkowi na spotkanie.

Ludzie, którzy go bardzo

kochali, starali się go za

wszelką cenę powstrzymać:

- Na miłość Boską! Nie idź!

Wilk cię rozszarpie!

Ale święty Franciszek zrobił

znak krzyża i z kilkoma swymi

towarzyszami wyszedł za mury

miasta, całkowicie zdając się na

Pana Boga.

Ledwie uszli kawałek drogi,

bracia opuścili Franciszka. Bali

się tak strasznie, że nie mogli

zrobić ani kroku. Święty nie

wahał się jednak ani przez

chwilę i spokojnie szedł naprzód

aż do miejsca, gdzie wilk miał

swoją kryjówkę.

Wszyscy mieszkańcy miasta

wdrapali się na mury okalające

miasto, by zobaczyć, jak się to

spotkanie zakończy. Niektórzy

mówili ze smutkiem:

- Wilk na pewno rozszarpie nam

świętego Franciszka.

Wilk usłyszał wrzawę i wyszedł

ze swej nory groźnie szczerząc

kły. Był tak wściekły, że z

pyska ciekła mu spieniona ślina.

Skoczył w stronę świętego

Franciszka. Groźnie łypał

przekrwionymi z wściekłości

oczyma.

Święty Franciszek nie miał ze

sobą żadnej broni. Nie wziął

nawet kija. Ręce trzymał

skrzyżowane na piersi.

Wilk stanął naprzeciw

świętego, który podniósł rękę i

zrobił znak krzyża, po czym

zdecydowanym głosem przemówił:

- Chodź tu, bracie wilku!

Rozkazuję ci, byś nigdy już nie

czynił nic złego ani mnie, ani

nikomu.

Spojrzał wilkowi głęboko w

oczy. Wtedy wilk zamknął

paszczę, podkulił ogon, ze

spuszczonym łbem podszedł do

świętego Franciszka i łagodny

jak baranek położył się u jego

stóp.

Święty spokojnie mu tłumaczył:

- Bracie wilku, wyrządziłeś

wiele szkód bez Bożego

pozwolenia. Zabiłeś mnóstwo Jego

stworzeń. Pożerałeś nie tylko

zwierzęta. Ośmieliłeś się nawet

zabijać mężczyzn, kobiety i

dzieci. Tą niegodziwością

zasłużyłeś sobie na stryczek jak

najgorszy zbójca. Wszyscy

mieszkańcy okolicy nienawidzą

cię i są twoimi wrogami. Ale ja,

bracie wilku, chcę, by między

tobą i ludźmi z Gubbio zapanował

pokój. Jeśli nie będziesz już

ich krzywdził, przebaczą ci

wszystkie dawne winy.

Stojący wysoko na murach

mieszkańcy miasta, z ustami

szeroko otwartymi ze zdumienia,

słuchali świętego Franciszka.

Wilk machnął ogonem, skulił

uszy i skłonił łeb, jakby chciał

pokazać, że zrozumiał słowa

Świętego i obiecuje poprawę.

Franciszek mówił dalej:

- Bracie wilku, rozkazuję ci,

byś teraz poszedł ze mną, nie

obawiając się niczego. Musimy

zawrzeć pokój między tobą i

mieszkańcami Gubbio.

Święty odwrócił się i ruszył w

stronę miasta, a wilk szedł za

nim posłusznie jak wierny pies.

- Och! - Z ust oglądających tę

scenę mieszkańców Gubbio wyrwał

się pełen zachwytu okrzyk.

Wieść o cudownym wydarzeniu

szybko rozeszła się po mieście.

Ludzie, którzy ze strachu

siedzieli w domach, wyszli teraz

na dwór i wszyscy pobiegli na

plac miejski. Otoczyli kręgiem

Świętego i wilka. Dzieci, jak

zwykle ciekawe, stały oczywiście

w pierwszym rzędzie, by zobaczyć

z bliska wielkiego, strasznie

złego i żarłocznego wilka.

Święty Franciszek zwrócił się

do zebranych:

- Posłuchajcie mnie, bracia

najmilsi. Ten oto stojący przed

wami brat wilk, obiecał mi, że

zawrze pokój z wami wszystkimi,

ale musicie mi przyrzec, że

codziennie będziecie dawać mu tyle

jedzenia, by nie chodził głodny.

A ja ręczę, że mój brat wilk

dotrzyma obietnicy i nigdy już

was nie skrzywdzi.

Wszyscy zaczęli klaskać i

jednogłośnie przyjęli warunki

pokoju. Wtedy Święty odwrócił

się do wilka, który przez cały

czas ze spuszczonym łbem leżał u

jego stóp.

- A ty, bracie wilku, czy

przyrzekasz uroczyście, że

dotrzymasz obietnicy? Czy

przyrzekasz, że nie będziesz już

nigdy krzywdzić ani ludzi, ani

zwierząt, ani żadnego żywego

Bożego stworzenia?

Wilk ugiął przednie łapy i

ukląkł przed Franciszkiem.

Stulił uszy, kilka razy kiwnął

głową, pomachał ogonem. Tak jak

potrafił, pokazał, że szczerze

pragnie przestrzegać warunków

umowy.

Święty Franciszek poprosił go

jeszcze:

- Bracie wilku, a teraz

chciałbym, abyś tu, wobec

wszystkich ludzi dał mi jakiś

dowód, że na pewno zachowasz

pokój.

Słysząc tę prośbę wilk wstał,

podniósł prawą łapę i podał ją

świętemu Franciszkowi.

Święty mocno uścisnął łapę

wilka. Wszyscy wokół głośno

klaskali, a dzieci podeszły do

wilka i zaczęły go głaskać. Wilk

zaś lizał ich ręce zupełnie tak

samo jak domowy piesek.

Niektóre, co odważniejsze dzieci

siadały wilkowi na grzbiecie.

Od tego dnia wilk mieszkał w

mieście Gubbio. Wchodził do

domów, wędrował od drzwi do

drzwi i chętnie bawił się z

dziećmi. Nikt mu nie dokuczał i

on też nie krzywdził nikogo. Nie

był zły nawet wtedy, gdy dzieci

dla zabawy ciągnęły go za ogon.

Nawet psy za nim nie szczekały.

Mieszkańcy Gubbio zawsze

pamiętali, by zgodnie z daną

świętemu Franciszkowi obietnicą

codziennie jadł do syta.

Po kilku latach brat wilk

umarł ze starości. Znaleziono go

pewnego ranka przed bramą

miejską.

Kiedy wieść o jego śmierci

rozeszła się po okolicy,

wszystkim było bardzo smutno, bo

bardzo kochali brata wilka.

Wiele osób płakało. Zwłaszcza

dzieci.

Siostrzyczka cykada

Nie opodal Asyżu stał mały

przez wszystkich opuszczony

kościółek w Porcjunkuli. Przy

jednej z jego walących się ścian

rosło duże rozłożyste drzewo

figowe.

Młody Franciszek wszedł

któregoś dnia do kościoła

Świętego Damiana i ukląkł przed

drewnianym krzyżem, który wisiał

nad ołtarzem.

Wtedy Jezus z krzyża przemówił

do niego:

- Franciszku, odbuduj mój

kościółek w Porcjunkuli.

Franciszek spełnił prośbę Pana

Jezusa i odbudował kościółek.

Nie ściął jednak drzewa

figowego, które przy nim rosło.

Później Franciszek opuścił

rodziców i z miłości do

Ukrzyżowanego Jezusa postanowił

żyć dalej w biedzie. Podążyło za

nim wielu młodych ludzi. Zostali

jego pierwszymi towarzyszami.

Święty Franciszek wędrował ze

swymi braćmi i głosił ludziom

pokój. Co pewien czas wracał

odpocząć do Porcjunkuli.

Wybudował tam dla siebie i dla

swych braci małe chatki, ubogie

niczym cele klasztorne.

Któregoś roku Franciszek

spędzał lato w Porcjunkuli razem

z bratem Idzim i bratem Leonem.

Było bardzo gorąco. Na drzewie

figowym siedziała cykada i

wygrywała swój koncert. Cykady

śpiewają pięknie i z ochotą,

kiedy jest bardzo upalnie.

Słońce napawa je radością.

Siedzącej na drzewie figowym

cykadzie odpowiadały inne.

Jakby na równinie wokół Asyżu

grała wielka orkiestra

smyczkowa.

Święty Franciszek, brat Idzi i

brat Leon z radością słuchali

koncertu. Cykady wygrywały stale

tę samą nutę. Bardzo szybko więc

sen zmorzył i brata Idziego i

brata Leona. Spali smacznie w

cieniu wielkiego figowca. Ale

święty Franciszek nie usnął.

Półgłosem, tak żeby nie zbudzić

swych braci, zawołał do cykady:

- Siostro cykado, siostro

cykado!

Cykady boją się ludzi. Gdy

ktoś zbyt blisko do nich

podejdzie, milkną natychmiast.

Ledwie więc cykada z drzewa

figowego usłyszała, że ktoś ją

woła, przerwała swój śpiew i

ukryła się pośród liści.

- Siostro cykado, siostro

cykado! - zawołał znowu święty

Franciszek.

Cykady są ciekawe, zupełnie

jak małe dzieci. Cykada z drzewa

figowego wystawiła więc z

kryjówki najpierw czułki, a

potem całą główkę, by zobaczyć,

kto ją tak woła. Patrzy i widzi

dwóch śpiących braci. Po chwili

zobaczyła świętego Franciszka.

Nie boi się Świętego. Wygodnie

siada na swym ulubionym liściu i

cykaniem, które tylko święty

Franciszek rozumie, pyta:

- Czego chcesz ode mnie?

Franciszek uśmiecha się.

- Chciałbym wiedzieć - mówi -

co takiego śpiewałaś.

- Dziękujemy naszemu ojcu

słońcu - odpowiada cykada

cykaniem, które tylko święty

Franciszek rozumie.

- Siostrzyczko cykado - mówi

święty. - Proszę cię, przyfruń

tu do mnie, żebym cię lepiej

słyszał, i usiądź mi na dłoni.

- Dlaczego nazywasz mnie

siostrzyczką? - pyta cykada

cykaniem, które tylko Franciszek

rozumie.

Nie lęka się go wcale. Otwiera

szeroko przezroczyste skrzydełka

i szykuje się do lotu.

Święty uśmiecha się.

- Siostrzyczko moja, cykado,

proszę cię, chodź tu do mnie.

Cykada wzbija się do lotu,

zatacza koło wokół figowca,

jakby chciała sprawdzić, czy

wszystko jest w porządku, i

ufnie siada na otwartej dłoni

świętego Franciszka.

Święty gładzi ją koniuszkiem

palca i mówi:

- Nazywam cię siostrą, bo

wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi.

Naszym Ojcem nie jest, tak jak

myślisz, słońce. Nasz prawdziwy

Ojciec, moja siostrzyczko

cykado, jest w niebie. To On ci

dał życie. I On dał ci te

przezroczyste skrzydełka i

skrzypce, na których tak

wspaniale potrafisz grać.

Cykada nastawiła czułki i

słuchała uważnie.

- A teraz - ciągnie święty

Franciszek - zaśpiewajmy razem z

innymi cykadami hymn ku chwale

naszego Pana i Stworzyciela.

Powiedz o tym wszystkim siostrom

cykadom.

Święty Franciszek budzi

delikatnie brata Idziego i brata

Leona.

- Bracia moi - mówi -

zaśpiewajmy teraz z siostrami

cykadami hymn ku chwale Pana.

Dwaj bracia przecierają z

niedowierzaniem oczy, widząc

świętego Franciszka i cykadę,

którą trzyma w otwartej dłoni.

- Dobrze - odpowiadają brat

Idzi i brat Leon, którzy zawsze

okazują posłuszeństwo Świętemu.

- Zaśpiewajmy hymn ku chwale

Pana.

I rozlega się piękniejszy niż

kiedykolwiek śpiew cykady, a

odpowiadają mu inne cykady,

również piękniejszym niż

kiedykolwiek śpiewem. Święty

Franciszek, brat Idzi i brat

Leon razem z siostrami cykadami

chwalą Pana.

Franciszek jest szczęśliwy.

Święci zawsze czują się

szczęśliwi, gdy chwalą Pana.

Śpiewają długo, bo nikt nie

chce przerwać. Ale słońce

zaczyna chylić się ku zachodowi.

Cień drzewa figowego robi się

coraz dłuższy i dłuższy...

Święty Franciszek mówi:

- A teraz, moi bracia i moje

siostry cykady, już wystarczy.

Pora trochę odpocząć.

Cykada posłusznie odfrunęła na

swój ulubiony liść. Umilkły też

inne cykady. I wszystkie zaczęły

szykować się na spoczynek.

Dopóki bracia byli w

Porcjunkuli, każdego popołudnia

siostra cykada śpiewała, siedząc

na dłoni świętego Franciszka, aż

któregoś dnia Franciszek

powiedział:

- Musimy już stąd odejść.

Umilałaś nam śpiewem pobyt

tutaj, rozweselałaś nas i

cieszyłaś. Teraz i ty możesz już

iść dokąd tylko chcesz.

Cykada radośnie porusza

czułkami, bo jest szczęśliwa, że

rozweselała Świętego. Żegna go

jeszcze śpiewem i odlatuje. I

nigdy od tamtej pory nikt już

jej nie widział na drzewie

figowym.

Kazanie do ptaków

Święty Franciszek szedł z

bratem Maciejem doliną, gdzie

mieszkało mnóstwo ptaków i rosło

bardzo dużo kwiatów. Płynął tam

też strumyk o przejrzystej

wodzie. Święty Franciszek i brat

Maciej idąc śpiewali, bo byli

szczęśliwi. Kiedy jesteśmy

szczęśliwi, często mamy ochotę

śpiewać.

Na drzewach siedziały całe

chmary ptaków: wróbli, zięb,

rudzików, szczygiełków. Także

ptaki śpiewają, kiedy są

szczęśliwe.

Co pewien czas święty

Franciszek i brat Maciej

przystawali. Franciszek kładł

palec na ustach i nakazywał

bratu Maciejowi milczenie, by

lepiej mogli słyszeć śpiew

ptaków.

- Słyszysz, to głos braci

wróbli - mówił Franciszek. - O,

a teraz śpiewają bracia

szczygły.

Nagle ptaki zaczęły świergotać

całkiem innym tonem, jak gdyby

kłóciły się między sobą.

Święty Franciszek zajrzał

między gałęzie drzewa. Malutki

wróbelek trzymał w dziobku

okruszek chleba. Inne ptaki

goniły go wśród gałęzi, dziobały

i za wszelką cenę starały się

wyrwać mu okruszynę. Franciszek

uniósł ręce nakazując ptakom

ciszę i niemal surowym głosem

zapytał:

- Braciszkowie moi, dlaczego

się kłócicie?

Ptaki natychmiast ucichły i

przysiadły nieruchomo na

gałęziach. Przycupnął również

wróbelek z okruszyną chleba w

dziobku.

Głos świętego Franciszka

brzmiał niemal surowo i ptaki

poczuły się nieswojo. Uczepiły

się pazurkami gałęzi i z szeroko

otwartymi dziobkami wyglądały na

bardzo zmieszane.

A Święty mówił dalej:

- Nie powinniście się tak

zachowywać, moi braciszkowie.

Pan Bóg, wasz Stwórca, ubrał was

w pióra. Wam, wróbelki, dał

ubranko przypominające mnisi

habit. Jesteście braciszkami

dobrego Pana Boga. Was, rudziki,

Stwórca naznaczył czerwoną

plamką na piersi, byście

przypominały wszystkim ludziom

ranę Ukrzyżowanego Chrystusa.

Wam zaś, ziębom i szczygłom, dał

Stwórca pióra tak kolorowe jak

kwiaty, które rosną tutaj, w

lesie. A wszystkim wam dał

skrzydełka, byście latały po

błękitnym niebie.

Ptaki popatrzyły uważnie na

swoje pióra i szeroko

rozpostarły skrzydełka. Ale

żaden nawet nie pisnął.

Wróbelek, który trzymał w

dziobku okruszynę chleba,

upuścił swą zdobycz. Leżała

teraz nie opodal bosych stóp

świętego Franciszka.

Święty podniósł okruszek i na

dłoni podzielił go na wiele

jeszcze mniejszych drobin.

- Spójrzcie, moi braciszkowie

- powiedział łagodnym głosem. -

Dla każdego z was jest okruszek.

Nie siejecie ani nie mielecie

ziarna, nie pieczecie też

chleba, a jednak Pan karmi was.

Macie też w tym strumyku

przejrzystą wodę do picia, w

drzewach możecie się bawić,

odpoczywać i spać. Czegóż wam

jeszcze brakuje?

Zawstydzone ptaki milczały.

Święty Franciszek wyciągnął ku

nim dłoń, na której leżały

okruszki i powiedział:

- Obiecajcie mi, że już nigdy

nie będziecie się kłócić o

jedzenie.

Wróble, zięby, rudziki i

szczygły spuściły głowy na znak,

że już nigdy nie będą się kłócić

ze sobą.

- Teraz - ciągnął dalej święty

Franciszek - chodźcie tu do mnie

i zjedzcie te okruszyny.

Wszystkie ptaki trzepocząc

skrzydłami sfrunęły z gałęzi i

zjadały okruszki prosto z dłoni

świętego Franciszka.

Gdy skończyły, Święty

powiedział:

- Teraz, drodzy braciszkowie,

wracajcie na drzewa i śpiewajcie

dalej.

Ptaki posłusznie usiadły na

gałęziach, rzędem jak uczniowie,

i zaczęły śpiewać, każdy po

swojemu, pochwałę Stwórcy.

A święty Franciszek razem z

bratem Maciejem ruszyli lasem w

dalszą drogę, także śpiewem

chwaląc Pana. Uszedłszy kawałek,

Franciszek przystanął zamyślony

i rzekł bratu Maciejowi:

- Zupełnie o tym nie

pomyślałem. Do tej pory

głosiliśmy kazania jedynie

ludziom, a to za mało. Musimy

nauczyć wszystkie stworzenia

Boże, jak mają chwalić Pana.

- Masz rację, święty ojcze -

odpowiedział brat Maciej. -

Musimy głosić pokój wszystkim

stworzeniom na ziemi.

I od tego dnia, ilekroć święty

Franciszek spotykał po drodze

swych braci zwierzęta, czy to

wiewiórki i lisy, czy ślimaki i

zające, zatrzymywał się i

prosił, by razem z nim chwaliły

Pana.

Miejsce dla brata osiołka

Święty Franciszek wędrując po

drogach i miasteczkach

zatrzymywał się często wraz ze

swymi towarzyszami nie opodal

Asyżu w miejscowości zwanej

Rivotorto. Mieszkali tam w

opuszczonej przez wszystkich

szopie, gdzie zawsze mogli się

schronić przed burzą i zimnem.

Odpoczywali tu po codziennych

trudach. Często brakowało im

nawet chleba i jedli tylko

rzepę, o którą chodzili żebrać

na asyżańskiej równinie.

Szopa była tak mała, że

zmęczeni bracia mogli odpoczywać

jedynie siedząc na gołej ziemi.

Święty Franciszek rozpalonym w

ogniu żelazem wypalił na belkach

szopy imiona braci, aby każdy

mógł bez trudu znaleźć swoje

miejsce, gdy będzie chciał

modlić się lub odpocząć.

Pewnego dnia, gdy wszyscy

schronili się w szopie przed

szalejącą burzą, która rozpętała

się nad okolicą, święty

Franciszek powiedział:

- Jak litościwy jest Pan nasz,

bracia! Gdy tyle stworzeń moknie

na deszczu, my mamy przytulne

schronienie i dach nad głową.

Błogosławiony Jezus nie miał tak

wspaniałego mieszkania. Nie miał

nawet nory, jaką mają lisy, ani

kamienia, na którym mógłby

złożyć głowę.

I mówiąc to, święty Franciszek

płakał ze wzruszenia. Następnie

ukląkł i zaczął się modlić, a

wszyscy bracia poszli w jego

ślady.

Burza wokół nadal szalała.

Nagle, między jednym i drugim

grzmotem bracia usłyszeli stukot

kopyt i żałosne porykiwania

osiołka.

Święty Franciszek podniósł się

z kolan i otworzył drzwi szopy.

Zobaczył moknącego na deszczu

wieśniaka, który trzymał na

sznurku osiołka.

Wieśniak otarł rękawem mokrą

twarz i zapytał:

- W imię Boże, czy pozwolicie

mi schronić się tutaj, dopóki

burza nie ucichnie?

- Wejdź, wejdź - zaprosił go

Franciszek. - Ściśniemy się

trochę i zrobimy ci miejsce. Ale

co będzie z osiołkiem?

- Och, może zostać na dworze -

odpowiedział wieśniak - to

przecież tylko zwierzę.

Wtedy święty skarcił go

surowym głosem:

- Brat osiołek jest także

stworzeniem Bożym. Jak możesz

traktować z takim okrucieństwem

zwierzę, które służy ci tak

pokornie i wiernie?

Wieśniak ze wstydu

poczerwieniał na twarzy. Bracia

ścisnęli się i zrobili dla niego

miejsce, ale kiedy próbowali

wpuścić do szopy także osiołka,

okazało się to zupełnie

niemożliwe.

Święty Franciszek powiedział:

- Musimy znaleźć schronienie

także dla brata osła. Wyjdę na

dwór, niech osiołek zajmie moje

miejsce.

Brat Sylwester założył kaptur

na głowę i rzekł:

- Ja też mogę postać na

dworze, nie boję się deszczu.

Brat Leon założył kaptur na

głowę.

- Ja też mogę wyjść na dwór,

burza już cichnie.

I gdy wszyscy bracia założyli

kaptury na głowy i jeden po

drugim wyszli z szopy, osiołek z

łatwością się w niej zmieścił.

Kiedy burza ucichła, wieśniak

i osiołek ruszyli w dalszą

drogę. Zza chmur wyjrzało

słońce. Bracia całkiem przemokli

stojąc na deszczu. Święty

Franciszek powiedział wtedy:

- A teraz brat słońce wysuszy

nasze ubrania.

Wieczorem tego samego dnia

Franciszek zwrócił się do braci:

- Synowie moi, jeśli brat

osiołek tutaj wróci, musi mieć

na stałe własne miejsce.

Rozniecił ogień i rozgrzał w

nim żelazo. Rozgrzanym do

czerwoności końcem wymazał z

belki swoje imię i wypalił na

drewnie imię brata osiołka.

Biedne wiewiórki

Franciszek wędrował z bratem

Maciejem. Brat Maciej szedł

przodem, Franciszek kilka kroków

za nim. Kiedy znaleźli się na

rozstaju dróg, skąd można było

iść i do Florencji, i do Sieny,

a także do Arezzo, brat Maciej

zatrzymał się i spytał Świętego:

- Ojcze, którą drogą mamy iść?

A święty Franciszek

odpowiedział:

- Tą, którą Bóg dla nas

wybierze.

- A jak poznamy wolę Bożą? -

spytał brat Maciej.

Święty Franciszek odparł:

- Gdy dam ci znak, zaczniesz

obracać się w kółko, jak to

robią dzieci podczas zabawy.

Brat Maciej posłusznie zaczął

kręcić się w kółko. Po chwili

święty Franciszek powiedział:

- A teraz zatrzymaj się i już

się nie ruszaj!

Brat Maciej stanął w miejscu,

a święty Franciszek spytał go:

- W którą stronę jesteś

zwrócony twarzą?

- W stronę Sieny -

odpowiedział brat Maciej,

któremu kręciło się trochę w

głowie.

- Więc to tę drogę Bóg dla nas

wybrał.

I ruszyli do Sieny. Koło

południa doszli do położonej

wśród pól wioski. Święty

Franciszek powiedział do brata

Macieja:

- Teraz rodzielimy się i każdy

z nas pójdzie pukać do drzwi

domów i w imię Boże prosić o coś

do jedzenia.

Franciszek i brat Maciej

ruszyli w różne strony wioski.

Franciszek był niski i drobny, a

habit miał cały w łatach.

Wyglądał jak prawdziwy nędzarz.

Idąc od drzwi do drzwi uzbierał

ledwie kilka kawałeczków suchego

chleba.

Natomiast brat Maciej, który

był przystojnym i dobrze

zbudowanym mężczyzną, dostał od

ludzi nie tylko duże kawałki

chleba, ale i całe bochenki.

Kiedy skończyli żebrać,

spotkali się poza granicami

wioski w miejscu, gdzie przy

drodze leżał duży kamień.

Położyli na nim uzbieraną

jałmużnę.

Wtedy święty Franciszek

zobaczył, że brat Maciej

uzbierał dużo więcej chleba niż

on.

- O bracie Macieju -

powiedział - widzę, że Pan

wskazał nam dobrą drogę. Ale nie

jesteśmy godni takiego skarbu.

Brat Maciej odparł:

- Ojcze, jak można mówić o

skarbie, kiedy jesteśmy tak

ubodzy. Nie mamy nic, ani domu,

ani stołu, ani obrusa, ani noża,

ani nawet miski.

Święty Franciszek spytał go

wtedy:

- Czy widzisz, bracie Macieju,

to drzewo? Siedzą tam dwie

wiewiórki. Nie mają tyle

szczęścia co my. Nie mają domu,

ani stołu, ani obrusa, ani noża,

ani nawet miseczki. Nie mają też

tych wspaniałych kawałków chleba

ani tego wygodnego kamienia. Sam

widzisz, one są biedniejsze od

nas.

Brat Maciej spojrzał na

drzewo, które wskazał mu święty

Franciszek. Na jednej z gałęzi

dwie wiewióreczki, samiczka i

samczyk, jadły jeden orzech.

Samczyk odgryzał kawałeczek i

oddawał orzech samiczce, która

po kilku kęsach znów mu go

podawała.

Święty powiedział:

- Widzisz, bracie Macieju,

nasze wiewiórki mają we dwójkę

tylko jeden orzech. A my we

dwójkę mamy nie tylko dużo

kawałków chleba, ale także całe

bochny. Dlatego, proszę cię,

odnieś je dobrym ludziom, którzy

ci je dali. Nam wystarczą te

kawałki.

Brat Maciej, jak zwykle

posłuszny, wziął bochenki chleba

i ruszył z powrotem do wioski.

Święty Franciszek zaś

przysiadł na kamieniu i czekał

na niego.

Kiedy brat Maciej wrócił z

pustymi rękoma, święty

Franciszek nadal siedział, a tuż

przy nim na wielkim kamieniu

przycupnęły dwie wiewiórki i

chrupały, każda po jednym

kawałeczku chleba.

Franciszek powiedział z

uśmiechem:

- Czekałem na ciebie, synu,

ale nasze siostrzyczki wiewiórki

były tak głodne, że musiałem im

dać już jeść.

Następnie święty Franciszek

zrobił znak krzyża nad

kawałeczkami chleba, jakie

jeszcze zostały, i razem z

bratem Maciejem zabrali się do

jedzenia.

Baranki i nowy płaszcz

Pewnego razu święty Franciszek

wędrował wiejską drogą razem z

bratem Pawłem. Był to mroźny

zimowy dzień. Na ziemi leżało

mnóstwo śniegu, ale dwaj bracia

szli po nim boso. Brat Paweł

narzucił na tunikę stary

płaszcz, lecz święty Franciszek

miał na sobie tylko połataną

tunikę.

Brat Paweł poprosił świętego

Franciszka:

- Ojcze święty, idź za mną i

stawiaj stopy na śladach, jakie

zostawiam, to nie będzie ci tak

zimno.

Szedł więc święty Franciszek

za bratem Pawłem. Brat Paweł

ponownie zwrócił się do niego:

- Ojcze święty, weź mój

płaszcz i owiń się nim przed

zimnem. Ja jestem młody i silny

i nie zmarznę.

Ale święty Franciszek

odpowiedział mu:

- Nie, nie zdejmuj płaszcza.

Zobaczysz, że Bóg zatroszczy się

o nas.

Niedługo potem zobaczyli

idącego im naprzeciw człowieka.

Wyglądał bardzo zamożnie. Miał

na sobie ciężki, całkiem nowy

płaszcz.

Mężczyzna zatrzymał się na

widok braci i od razu poznał

świętego Franciszka.

- Jestem już prawie w domu -

zwrócił się do niego. - Proszę

cię, weź mój nowy płaszcz i

osłoń się nim przed zimnem.

Święty Franciszek podziękował

mu:

- Jestem biedny i nie mogę

nosić takiego płaszcza, ale

ponieważ dobry Bóg cię tu

przysłał, pożyczę go od ciebie.

Gdy tylko będę mógł, natychmiast

oddam.

- Niech i tak będzie - zgodził

się mężczyzna.

Zdjął z ramion nowy płaszcz i

otulił nim świętego Franciszka,

po czym oddalił się zadowolony,

że spełnił dobry uczynek.

Bracia wędrowali dalej drogą.

Brat Paweł przodem, Franciszek

za nim.

Święty Franciszek odezwał się:

- Teraz nie jest mi już zimno.

Widzisz, jaki dobry jest Pan

Bóg.

- Pan Bóg nie zapomina o

swoich biedakach - odpowiedział

brat Paweł.

Szli powoli dalej. Nagle

usłyszeli beczenie owiec i

niebawem zobaczyli pasterza,

który niósł na targ dwa baranki.

Przewieszone przez ramię, nogi

miały związane i rozpaczliwie

beczały.

Słysząc ich beczenie, święty

Franciszek wzruszył się

serdecznie. Podszedł i pogłaskał

je, tak jak matka głaszcze

płaczące dzieci. Spytał

pasterza:

- Dlaczego tak męczysz braci

moich, baranki, i niesiesz je

związane i przerzucone przez

ramię?

- Niosę je na targ, na

sprzedaż - odparł wieśniak.

Święty Franciszek pytał go

dalej:

- Co się potem stanie z tymi

barankami?

Pasterz wytłumaczył mu:

- Ci, co je kupią, zabiją je i

zjedzą.

Słysząc to święty Franciszek

zawołał ze zgrozą:

- Przenigdy! Weź jako zapłatę

ten nowy płaszcz i daj mi

baranki.

Pasterz chętnie zgodził się na

tę zamianę, bo płaszcz miał dużo

większą wartość niż dwa małe

baranki. Pozbył się więc ich bez

żalu, wziął płaszcz i ruszył w

drogę powrotną zadowolony, że

zrobił dobry interes.

Wziąwszy baranki na ręce,

święty Franciszek zaczął się

zastanawiać.

- A jak teraz, bracie Pawle,

zdobędziemy dom i jedzenie dla

naszych braci baranków?

Brat Paweł odpowiedział:

- NIe możemy ich zatrzymać.

Radzę ci oddać je właścicielowi,

pod warunkiem, że ich nie

sprzeda, że będzie je karmił i

troskliwie chował.

- Masz rację - przyznał święty

Franciszek. - Zawołaj go szybko

z powrotem.

I święty Franciszek oddał

baranki pasterzowi mówiąc:

- Zostawię ci te baranki, ale

musisz mi obiecać, że nie

sprzedasz ich na targu i będziesz

się o nie troszczył. Możesz też

zatrzymać nowy płaszcz. Pasterz

zgodził się z największą chęcią,

bez chwili wahania. Zabrał

baranki i ruszył w drogę

powrotną do domu, myśląc przy

tym:

- To dopiero dobry interes! Za

nic dostałem nowy płaszcz!

A święty Franciszek i brat

Paweł poszli w swoją stronę.

Brat Paweł przodem, święty za

nim.

Franciszek bardzo zmarzł w

starej połatanej tunice, ale

był szczęśliwy, że uratował

życie dwóm stworzeniom Bożym. I

w sercu czuł ogromne ciepło.

Rozgadane jaskółki

Pewnego razu święty Franciszek

poszedł z bratem Idzim wygłosić

kazanie w jednej z okolicznych

wiosek.

Był piękny wiosenny dzień. Na

błękitnym niebie aż roiło się od

jaskółek. Fruwały tam i z

powrotem, i co pewien czas

przelatywały nad samą drogą.

Nurkowały ku ziemi, dziobkami

chwytały różne owady i znów

wzbijały się w górę, by zanieść

pokarm swoim maleństwom, które

z szeroko otwartymi dziobkami

czekały w gniazdach kwiląc z

głodu.

Kiedy święty Franciszek zjawił

się w wiosce, ludzie szybko

wybiegli z domów i zebrali się

na rynku. Wszyscy chcieli

posłuchać tego, co im powie.

Święty Franciszek miał głos

łagodny i pełen słodyczy, ale

niezbyt silny. Czasami zmęczony

mówił cicho i ludzie musieli

dobrze nastawiać uszu, by go

usłyszeć i zrozumieć.

Ale Franciszek mówił tak

pięknie, że podczas jego kazania

panowała absolutna cisza. NIkt

nie śmiał nawet kaszlnąć, żeby

nie uronić ani słowa. Święty

stanął na podwyższeniu, żeby

ludzie lepiej go słyszeli.

Zaczął mówić i wszyscy

wstrzymali oddechy.

Ale pod błękitnym niebem

jaskółki nadal przekrzykiwały

się nawzajem. Również ich

pisklęta w gniazdach uczepionych

rynien domów popiskiwały, jak

tylko potrafiły najgłośniej, bo

były bardzo głodne.

Ptasia wrzawa zagłuszała cichy

głos świętego Franciszka. Ludzie

zadzierali głowy i gniewnie

spoglądali na jaskółki.

Nagle Święty przerwał kazanie

i zwrócił się do ptaków:

- Siostry moje, jaskółki,

dajcie mi mówić. Teraz moja

kolej. Wyście się już dosyć

nagadały, więc póki nie skończę,

słuchajcie w milczeniu i spokoju

Słowa Bożego.

Święty Franciszek mówił bez

cienia gniewu, nie podniósł

nawet głosu.

I nagle jaskółki

znieruchomiały, a po chwili

odfrunęły i przysiadły na

rynnach dachów, każda tuż obok

swego gniazda. Wyglądały jak

uczennice, które w czarnych

fartuszkach i białych

bluzeczkach siedzą w szkolnych

ławkach.

Również jaskółcze pisklęta,

widząc, że mamy są takie

spokojne, ucichły i przestały

upominać się o jedzenie.

Wyobraźcie sobie zdumienie

wszystkich zebranych na placu. I

choć święty Franciszek znowu

mówił, nie mogli uważać. Byli

zbyt poruszeni. Coraz

ciaśniejszym kołem otaczali

Świętego.

- Uciszył jaskółki! To cud! -

krzyczeli.

I robili większą wrzawę niż

przedtem ptaki. Wszyscy chcieli

dotknąć tuniki świętego

Franciszka, a matki podnosiły do

góry dzieci, by Święty je

pobłogosławił.

Na próżno brat Idzi starał się

powstrzymać cisnący się do

Franciszka tłum.

- Odsuńcie się! - wołał. -

Dajcie mówić świętemu

Franciszkowi. Jesteście gorsi

niż jaskółki!

W końcu wrzawa ucichła i

święty Franciszek mógł skończyć

kazanie. A jaskółki przez cały

ten czas siedziały rzędem na

rynnach, nieruchome, jakby

rozumiały słowa Świętego.

Kiedy Franciszek skończył,

zwrócił się do ptaków:

- Siostrzyczki moje, teraz już

możecie zająć się waszymi

pisklętami, które czekają na

jedzenie.

I wszystkie jaskółki wzbiły

się do lotu i poszybowały w

różnych kierunkach, przecinając

błękitne niebo.

A ich pisklęta rozdziawiały

gardziołka i podnosiły wrzawę,

jakby znów wołały:

- Szybciej, szybciej, mamusiu

i tatusiu! Przynieście nam coś

do jedzenia, bo jesteśmy bardzo

głodne!

Uwięziony zajączek

Zające to bardzo płochliwe

zwierzęta. Ledwo usłyszą

najmniejszy szelest, a już

uciekają, by nikt ich nie

złapał. Dlatego właśnie Pan Bóg

dał im takie długie uszy, by z

daleka słyszały każdy

najdrobniejszy nawet hałas, i

szybkie łapy, by łatwo mogły

uciekać.

Pewna mama zajęczyca miała

ślicznego zajączka. Uczyła synka

wszystkiego, co konieczne, by

mógł długo i szczęśliwie żyć.

Uczyła go więc rozróżniać

złowieszcze hałasy od zupełnie

niegroźnych odgłosów.

Zajączek siedział na tylnych

łapkach i pilnie słuchał lekcji

mamy.

Zajączek wyrósł i w

poszukiwaniu smakowitych kąsków

biegał już po lesie sam, bez

mamy.

Pewnego dnia zobaczył sidła z

pyszną przynętą.

- Co za smakołyk! - pomyślał

zajączek, zupełnie zapominając o

przestrogach mamy.

Zrobił krok do przodu, jeden

tylko krok, i pułapka nagle się

zatrzasnęła.

Wydarzyło się to tak szybko,

że biedny zajączek nie zdążył

się nawet zorientować, że wpadł

w sidła. Szarpie się, ale

pułapka nie chce się otworzyć.

Zajączek coraz boleśniej kaleczy

sobie uwięzioną łapkę. Zaczyna

więc krzyczeć, ile sił w

płucach:

- Mamo, mamo! Chodź tu szybko

i uwolnij mnie, bo nie mogę już

biegać. Coś mnie trzyma za

nóżkę!

Ale mama zajęczyca była

daleko. Przestrzegła zajączka

przed wszelkimi

niebezpieczeństwami i pełna

zaufania do synka pozwalała mu

biegać samemu po lesie.

Wołania zajączka usłyszał

natomiast myśliwy, który

zastawił pułapkę. Przyszedł

więc, wyplątał zajączka z sideł,

związał mu sznurkiem łapy,

przewiesił go sobie przez ramię

i ruszył w drogę powrotną do

domu.

Idąc przez las spotkał dwóch

braci, którzy szli do świętego

Franciszka. Jeden brat rzekł do

drugiego:

- Popatrz, myśliwy. Poprośmy

go, by dał nam zajączka, to

będziemy mieli prezent dla

świętego Franciszka.

Bracia podeszli do myśliwego i

poprosili:

- Znasz z pewnością świętego

Franciszka. Dobrze byłoby, gdyby

mógł zjeść trochę mięsa. Czy

mógłbyś ofiarować nam tego

zająca, którego niesiesz na

ramieniu?

Myśliwy, który bardzo kochał

świętego Franciszka, wziął

zająca i chętnie oddał go

braciom. Bracia zanieśli

zajączka Franciszkowi, który

modlił się w grocie.

Położyli zajączka Świętemu na

kolanach i powiedzieli:

- Ojcze święty, przynieśliśmy

ci zajączka. Jeśli chcesz,

oprawimy go i przygotujemy dla

ciebie pieczeń.

Ale święty Franciszek rzekł im

na to:

- Bracia moi, mam nadzieję, że

to nie wy schwytaliście to

biedne stworzenie Boże. Czy nie

widziecie, jak cały drży? Ma

spuchniętą łapkę. Czy nie

słyszycie, jak rozpaczliwie woła

mamę? Rozwiążcie natychmiast

sznurek, którym jest skrępowany.

Dwaj bracia nie słyszeli

płaczu zajączka, ale posłuszni

świętemu Franciszkowi uwolnili

go.

Byli przekonani, że

natychmiast, ile sił w nogach,

zerwie się do skoku i czmychnie,

ale zajączek nadal siedział na

kolanach świętego Franciszka

wtulony w fałdy jego tuniki i

wcale nie miał zamiaru uciekać.

Święty głaskał mu uszy i główkę

i tłumaczył:

- Bracie mój, zajączku,

dlaczego dałeś się złapać?

Uciekaj teraz, bo mama na pewno

już cię szuka i bardzo się

niepokoi.

Mówiąc to Franciszek

delikatnie położył zajączka na

ziemi, ale zwierzątko, kic,

znowu wskoczyło mu na kolana.

Bracia nie wierzyli własnym

oczom. Stali z otwartymi ustami,

a w ręku nadal trzymali

niepotrzebny już sznurek.

Święty Franciszek głaskał

zajączka i mówił:

- Bracie zajączku, rozkazuję

ci, uciekaj!

I po raz drugi postawił

zajączka na ziemi. Ale zajączek

znów wskoczył na kolana

Świętego.

Wtedy Franciszek poprosił

braci:

- Zanieście zajączka na skraj

lasu.

Bracia spełnili oczywiście

prośbę i tym razem zajączek

pobiegł do lasu, gdzie czekała

już na niego zaniepokojona mama.

Kulał trochę, bo bolała go

spuchnięta łapka.

Nim zniknął w gęstwinie,

odwrócił się jeszcze do świętego

Franciszka i główką i uszami

poruszył tak, jakby obiecywał,

że już nigdy nie będzie

nieposłuszny.

Ucieczka królika

Świętego Franciszka i brata

Leona zmrok zastał na drodze.

- Ojcze, nie możemy iść dalej.

Niebawem zapadnie noc i nie

będziemy nawet widzieli, gdzie

stawiamy nogi - powiedział w

pewnej chwili brat Leon.

- Masz rację, synu -

odpowiedział Święty. - Czy

widzisz tamtą chatę? Pójdziemy

tam i w imię Najwyższego

poprosimy o gościnę na noc.

W chacie mieszkała stara

gburowata wieśniaczka. NIe znała

świętego Franciszka i miała się

na baczności przed nieznajomymi

pielgrzymami. Przywitała więc

braci nieprzyjaźnie:

- W domu nie ma miejsca.

Możecie najwyżej, jeżeli wam to

odpowiada, spędzić dzisiejszą,

ale tylko dzisiejszą, noc w

oborze. Nie ma tam krów.

Mieszkam sama i nie mogłabym się

nimi zajmować.

Szykowali się więc bracia do

spędzenia nocy w malutkiej i

wilgotnej oborze. Podziękowali

Bogu, po czym brat Leon ułożył

się na wiązce siana i od razu

zasnął. Święty Franciszek

natomiast, nim położył się spać,

długo jeszcze modlił się do

Boga.

W kącie obory stała ciasna i

cuchnąca klatka z bielutkim

królikiem o czerwonych łagodnych

i smutnych oczach.

Rankiem następnego dnia, gdy

tylko wzeszło słońce, bracia

wyszli z obory przecierając

oczy. Co za wspaniały wiosenny

dzień! Przed chałupą zobaczyli

skrawek świeżej trawy, na której

perliła się rosa.

Wieśniaczka była już na nogach

i czerpała wodę ze studni.

Święty Franciszek grzecznie się

do niej zwrócił:

- Dziękujemy za tę noc. Ale

proszę, powiedz mi, dlaczego

trzymasz królika zamkniętego w

oborze?

Wieśniaczka burknęła:

- A gdzie powinnam go trzymać,

może w kuchni?

Święty Franciszek bardzo

uprzejmie mówił dalej:

- To biedne zwierzątko nigdy

chyba nie widziało słońca. Na

pewno byłoby szczęśliwe, gdyby

mogło trochę pobiegać po łące.

Kobiecie aż wiadro wpadło do

studni, sama zaś wzięła się pod

boki i gniewnie spytała:

- A cóż wy, biedni

braciszkowie, wiecie o

zwierzętach? Gdybym wypuściła

królika na wolność, zaraz by

uciekł.

- Obiecuję ci - zapewnił

Święty Franciszek - że nie

ucieknie.

- Chciałabym to zobaczyć -

kobieta z powątpiewaniem

potrząsnęła głową. - Ale jeśli

ucieknie, porąbiecie mi siekierą

cały ten stos drewna.

- Dobrze - z uśmiechem zgodził

się święty Franciszek. - Bracie

Leonie, przynieś tu królika.

Brat Leon pobiegł do obory i

po chwili wrócił z królikiem,

którego trzymał za uszy.

- Ostrożnie, ostrożnie -

prosił Święty. - Daj mi go.

Święty trzymał przerażone i

drżące ze strachu zwierzątko w

ramionach. Długo je głaskał, po

czym ostrożnie położył na trawie

na skraju łąki.

Królik urodził się i wychował

w klatce. Nigdy nie widział

łąki. Powąchał trawę, zanurzył w

niej pyszczek i po chwili

czmychnął prosto przed siebie.

Kobieta krzyknęła:

- No i przepadł! Czyż nie

mówiłam? Straciłam królika!

Ale królik przebiegłszy łąkę

wzdłuż i wszerz, wrócił. I

zdyszany, ale szczęśliwy,

przycupnął u stóp Świętego.

Wieśniaczka nie mogła się

nadziwić, a święty Franciszek

zwrócił się do niej:

- Proszę cię, dobra kobieto,

byś codziennie pozwalała bratu

królikowi pobiegać trochę po

łące.

I kobieta pokornym tonem

szybko wyszeptała:

- Obiecuję ci, obiecuję!

- Teraz zaś - rzekł święty

Franciszek do brata Leona - nim

ruszymy w dalszą drogę, weźmiemy

siekiery i narąbiemy drew tej

dobrej kobiecie.

Historia nowej tuniki

świętego Franciszka

Tego dnia święty Franciszek

szedł z bratem Pawłem do miasta

Osimo. Gdy wędrowali drogą

wiodącą przez łąki, zobaczyli

pasterza i duże stado baranów i

kóz, wśród których była jedna

tylko bieluteńka owieczka.

Pokorne i spokojne zwierzątko

skubało świeżą trawę.

Na jej widok święty Franciszek

przystanął i z sercem ściśniętym

współczuciem powiedział bratu

Pawłowi:

- Bracie mój, czy widzisz tę

owieczkę samotną wśród baranów i

kóz? Pan nasz Jezus Chrystus

chodził pośród swych

nieprzyjaciół równie samotny jak

ta pokorna owieczka. Dlatego,

synu mój, proszę cię, abyś z

miłości do pana Jezusa użalił

się nad nią. Kupmy tę owcę i

zabierzmy stąd, aby nie

musiała żyć dłużej pośród tego

stada baranów i kóz.

Brat Paweł podobnie jak święty

Franciszek poczuł litość dla

biednego zwierzęcia. Ale bracia

byli bardzo, bardzo biedni.

Mieli na sobie tylko stare,

liche tuniki. Nie wiedzieli, i

bardzo się tym martwili, za co

kupić owieczkę.

Ale w tej właśnie chwili na

ścieżce pojawił się bogaty

kupiec. Jechał konno, a u pasa

wisiała mu ciężka od monet

sakiewka.

Znał ze słyszenia świętego

Franciszka, którego sława

wszędzie już dotarła. Na jego

widok zatrzymał się i spytał:

- O czym tak rozprawiacie?

Święty Franciszek

odpowiedział:

- Chciałbym kupić tę biedną

owieczkę. Ale w zamian za nią

możemy dać pasterzowi tylko

nasze mocno połatane tuniki.

Kupiec głęboko wzruszony

słowami Świętego otworzył

sakiewkę i podał mu złotą

monetę.

- Nie, dziękuję - odparł

święty Franciszek - nie chcę

dotykać pieniędzy. Pójdź sam do

pasterza i kup dla nas owieczkę.

Kupiec posłuchał, a po chwili

wrócił i podarował Franciszkowi

zwierzątko. Święty wziął

owieczkę na ramiona i razem z

bratem Pawłem ruszył dalej do

miasta Osimo. Po drodze

przemawiał czule do owieczki,

która przytuliła łepek do

policzka Świętego.

Gdy bracia przybyli do Osimo,

święty Franciszek udał się do

biskupa tego miasta. Wciąż

trzymając owieczkę na ramionach

ukląkł przed biskupem i

powiedział:

- Przyszedłem prosić cię

pokornie, byś pozwolił mi

wygłosić kazanie w tym mieście.

Biskup zapytał go:

- Powiedz mi, dlaczego

trzymasz tę owcę na ramionach?

Święty Franciszek odparł:

- Owieczka ta przypomina mi

Pana naszego Jezusa Chrystusa,

czystego i niewinnego.

Słowa Świętego wzruszyły

biskupa. Podziękował w duchu

Bogu, że mógł poznać świętego

Franciszka. Pozwolił mu

oczywiście wygłosić kazanie, po

czym bardzo serdecznie pożegnał

obu braci.

Święty Franciszek udał się na

plac, gdzie wszyscy mieszkańcy

zebrali się, żeby wysłuchać jego

kazania. Z owieczką na ramionach

mówił im o czystości i

łagodności Pana Jezusa. Wszyscy,

co go słuchali, mieli łzy w

oczach.

Po kazaniu święty Franciszek

zwrócił się do brata Pawła:

- NIe możemy dłużej wędrować z

owieczką. Ale tu niedaleko jest

klasztor. Podarujmy ją więc

siostrom zakonnym. Na pewno w

imię Pana chętnie przyjmą.

Siostry z radością przyjęły z

rąk Franciszka owieczkę.

Uważały, że to dar Niebios, i

umieściły ją w klasztornym

ogrodzie.

Czas płynął. Owieczka rosła, a

wełna jej była biała i

delikatna. Matka przełożona

zwróciła się pewnego dnia do

swoich sióstr:

- Kiedy święty Franciszek

przyniósł nam tę owieczkę, miał

na sobie starą, mocno połataną

tunikę. Może więc z wełny tej

owieczki utkamy naszemu ojcu

nową tunikę?

Wszystkie siostry radośnie

skinęły głowami na znak zgody.

Również owieczka ucieszyła się,

że z miłości do świętego

Franciszka odda mu swą wełnę.

Siostry ostrzygły owieczkę,

uprzędły i utkały wełnę i uszyły

nową tunikę dla świętego

Franciszka. Kiedy była już

gotowa, posłały ją Świętemu,

który przebywał w tym czasie w

Porcjunkuli.

Wziął święty Franciszek do rąk

nową tunikę i wzruszony

przytulił ją do serca. Całował

ją i głaskał czule, jak gdyby

trzymał w ramionach żywą

owieczkę.

Później dał nową tunikę w

prezencie jednemu z braci, bo i

jego tunika była cała połatana.

Wół, osiołek

i Dzieciątko Jezus

W miasteczku, które nazywało

się Greccio, żył mąż imieniem

Jan. Był on bardzo oddany

świętemu Franciszkowi. Jakieś

dwa tygodnie przed Bożym

Narodzeniem Franciszek poprosił

go do siebie.

- Synu mój - powiedział -

jeśli chcesz, byśmy obchodzili

święta Bożego Narodzenia w

Greccio, przygotuj dokładnie to

wszystko, co ci powiem. Chciałbym

pokazać ludziom Dzieciątko,

które narodziło się w Betlejem,

aby na własne oczy zobaczyli

niedostatek i niewygody, w

jakich przyszło na świat tej

świętej nocy. Pan nasz leżał w

żłobie, a obok niego stały wół i

osioł. Przygotuj więc grotę, a w

niej wszystko tak, jak to było w

nocy, kiedy narodziło się

Dzieciątko Jezus.

Jan szybko pobiegł naszykować

wszystko, co potrzebne, zgodnie

z planem świętego Franciszka.

I oto nadeszła wigilia Bożego

Narodzenia. Święty Franciszek

zaprosił z tej okazji do Greccio

wielu braci. Tuż przed północą

zaczęli schodzić się mężczyźni,

kobiety i dzieci z okolicznych

wiosek. Szli z radością, a w

rękach nieśli świece i

pochodnie, by rozjaśnić świętą

noc.

Przyszedł do groty również

święty Franciszek. Zobaczył, że

wszystko wygląda dokładnie tak,

jak tego pragnął. Cały

promieniał radością.

Jeden z wieśniaków położył

wiązkę siana w żłobie. Po chwili

wprowadzono do groty wołu i

osła. Greccio stało się jakby

nowym Betlejem. Las wokół

rozbrzmiewał głosami i radosnymi

pieśniami.

Franciszek zaprosił również

księdza, by odprawił w grocie

Mszę świętą, a on sam służył do

niej.

Po Ewangelii święty Franciszek

wygłosił kazanie do ludzi

zgromadzonych przed grotą.

Wzruszonym głosem przypomniał

narodziny Dzieciątka Jezus.

Również wół i osioł uważnie go

słuchały. Święty wymawiał słowo

"Betlejem" drżącym głosem.

Wtem, punktualnie o północy,

ledwie święty Franciszek

skończył mówić, w grocie

rozbłysło cudowne światło. W

żłobie między wołem i osłem

ukazała się otoczona aureolą

postać Dzieciątka Jezus.

Wieśniacy i pasterze, którzy

stali u wejścia do groty,

wyraźnie zobaczyli Dzieciątko.

Jezus leżał na wiązce siana i

uśmiechał się. Wół i osiołek

oddechami ogrzewały Maleńkiego,

zupełnie tak samo, jak to robiły

wół i osiołek w Betlejem.

Święty Franciszek ukląkł i

zaczął modlić się gorąco.

Pasterze i wieśniacy zaśpiewali

kolędę. Ktoś grał na flecie,

ktoś inny na kobzie. Dzieci

machały pochodniami.

Po chwili Dziciątko Jezus

zniknęło, a światło w grocie

zgasło.

Po Mszy świętej ludzie wracali

do domów ze śpiewem, w blasku

palących się pochodni. Na niebie

świeciły tysiące gwiazd.

Święty Franciszek długo

jeszcze pozostał w grocie i

modlił się. Głaskał wołu i osła

i mówił im:

- Bracie wole i bracie osiołku,

jesteście najszczęśliwsze ze

wszystkich zwierząt, bo na

własne oczy widziałyście Pana

naszego i Stwórcę. Mogłyście też

ogrzać Go swoim oddechem.

Wół i osioł patrzyły na

Świętego wielkimi łagodnymi

oczyma, pełnymi jeszcze światła,

którym jaśniała grota. A święty

Franciszek pouczał braci:

- Bracia moi, nakazuję wam,

byście z miłości do naszego Pana w

następnych latach w noc Bożego

Narodzenia dawali jeść wszystkim

zwierzętom. Gdyż w Narodziny

Jezusa wszystkie stworzenia

powinny świętować. Zwłaszcza zaś

wołowi i osiołkowi przynoście

dobrego świeżego siana.

Od tej pory aż do śmierci

świętego Franciszka co roku w

noc Bożego Narodzenia bracia

karmili świeżym sianem wszystkie

woły i osły.

I wy, dzieci, nie zapominajcie

w noc Bożego Narodzenia dobrze

nakarmić wszystkie zwierzęta,

jakie macie w domu lub spotkacie

gdzieś po drodze.

Rudzik łakomczuszek

Święty Franciszek wraz z

kilkoma braćmi mieszkał w jednej

z niewielkich chatek

wybudowanych przy kościele w

Porcjunkuli.

Któregoś dnia siedział z

braćmi przy stole. Na cały

posiłek mieli tylko bochen

ciemnego chleba i dzban wody.

Święty podzielił chleb i rozdał

go braciom. I kiedy tak radośnie

jedli chleb maczany w wodzie,

na oknie refektarza siadły dwa

rudziki. Był to samczyk i

samiczka. Siedziały

przekrzywiając główki raz w

prawo, raz w lewo i patrzyły,

jak bracia jedzą. Nagle Święty

zauważył ptaszki i zwrócił się

do nich:

- Braciszkowie moi rudziki,

chodźcie zjeść z nami chleb, dar

Boży.

Rudziki, bardzo wygłodniałe,

nie dały się długo prosić.

Przyfrunęły do stołu i zaczęły

dziobać leżące na nim okruszyny.

Kiedy skończyły, Franciszek

powiedział:

- Już nic więcej nie ma.

Podziękujmy Panu za jedzenie,

jakie nam dał. A wy,

braciszkowie moi rudziki,

przylećcie znów jutro, bardzo

was proszę. Podzielimy się z

wami chlebem.

Ptaszki skinęły główkami na

znak podziękowania i wyfrunęły

przez otwarte okno.

Nazajutrz zjawiły się znowu.

Usiadły na oknie i czekały

grzecznie, aż święty Franciszek

zaprosi je do stołu. Ćwierkały,

jakby chciały coś powiedzieć.

- Zrozumiałem - rzekł święty

Franciszek - macie w gniazdku

jeszcze cztery wygłodniałe maleństwa do

nakarmienia. Będziecie więc

mogły zabrać dziś kilka

okruszków dla waszych dzieci. A

teraz chodźcie zjeść razem z

nami.

I dwa rudziki tak jak

poprzedniego dnia zjadły

wszystkie okruchy.

Franciszek podrobił więc

ostatni kawałek chleba, jaki

mieli, i powiedział rudzikom:

- Weźcie teraz te okruszyny i

zanieście waszym maleństwom,

które na pewno na was czekają.

Przez następne dni dwa rudziki

przylatywały i jadły razem ze

świętym Franciszkiem i braćmi.

Aż pewnego dnia na oknie

refektarza usiadły dwa rudziki

ze swymi pociechami, które już

nauczyły się fruwać. Cztery

malutkie rudziki wyglądały

dokładnie tak jak ich mama i

tata.

Rudziki rodzice zaćwierkały,

jak gdyby prosiły świętego

Franciszka o pozwolenie, by ich

dzieci mogły zasiąść do stołu.

Święty Franciszek rzekł do

braci:

- Widzicie, nasi bracia

rudziki, postąpiły tak jak

ludzie. Powiedziały właśnie:

Oto, przedstawiamy wam, bracia,

nasze maleństwa, które wyrosły

dzięki waszym okruszynom. Róbcie

z nimi, co chcecie. My

polecimy szukać jedzenia w innym

domu.

Odwrócił się do rudzików i

zaprosił do stołu.

- Bracia rudziki, bardzo się

cieszę, że przyprowadziłyście do

nas wasze dzieci. Chodźcie,

okruszków starczy dla

wszystkich.

I sześć rudzików przyfrunęło

do stołu i zaczęło dziobać

okruszyny.

Nazajutrz rudziki rodzice już

nie przyfrunęły. Powierzyły

swoje maleństwa braciom i mogły

się już o nie nie martwić.

Cztery małe rudziki

przylatywały codziennie.

Najgrubszy i największy z całego

rodzeństwa wydawał się też

najbardziej łakomy i zuchwały.

Zawsze chciał mieć największe

okruchy, a kiedy zjadł swoją

porcję, podkradał okruszki

innym.

Kilka razy Święty strofował

go:

- Braciszku, nie bądź taki

łakomy. Zjadłeś już swoją

porcję. Pozwól spokojnie zjeść

swoim braciom.

Ale zuchwalec nie słuchał

Franciszka.

Święty ze smutkiem rzekł do

braci:

- Spójrzcie na tego

łakomczucha. Najadł się już do

syta, a zazdrości swym

wygłodniałym braciom. Na pewno

czeka go przykra śmierć.

Pewnego dnia rudzik łakomczuch

usiadł na brzegu wiadra, by

napić się wody. Przechylił się i

wyciągnął szyjkę, by zanurzyć w

wodzie dziobek. Nagle stracił

równowagę i wpadł do wiadra.

Święty Franciszek szybko

wyciągnął go z wody, ale było

już za późno: rudzik dziób miał

szeroko otwarty i sztywne nóżki.

I choć rudzik był łakomczuchem

i zuchwalcem, wszyscy bracia i

trzy pozostałe rudziki bardzo go

żałowały i bardzo się smuciły.

Wół Marcina

NIejaki Marcin zaprowadził dwa

woły na strome i kamieniste

pastwisko, leżące daleko od

wioski, w której mieszkał. Woły

skubały trawę rosnącą pośród

skał. Marcin usiadł na wielkim

głazie i oparł się na kiju.

Jeden wół, cały biały, wspiął

się na wyjątkowo stromą skałę,

gdzie na drzewie dojrzał młode

listki. Ale pośliznął się

nieszczęśliwie, uderzył kolanem

o kamień i upadł na ziemię z

przejmującym rykiem.

Marcin pobiegł szybko do

zwierzęcia. Ogląda zranioną nogę

i widzi, jak bardzo groźna jest

rana. Dużą chustką stara się

zatamować krew.

Biedne zwierzę próbuje wylizać

ranę, ale nie może jej

dosięgnąć. Marcinowi nie

pozostało nic innego, jak zabić

wołu, by dłużej się nie męczył.

I kiedy tak się waha, co ma

robić, widzi nagle świętego

Franciszka, który zbliża się

razem z bratem Sylwestrem. Z

daleka usłyszeli ryki rannego

wołu i spieszą mu z pomocą.

Zobaczywszy braci, Marcin

biegnie im naprzeciw i prosi:

- Bracia moi! Bracia moi, Bóg

mi was zsyła! Przydarzyło mi

się nieszczęście! O ja biedny!

Wół mój, Białasek, okulał. NIe

mogę dłużej słuchać jego skarg,

serce mi się ściska. Muszę go

zabić, ale nie wziąłem ze sobą

niczego, czym mógłbym potem

zdjąć z niego skórę.

Święty Franciszek i brat

Sylwester słuchają wzruszeni

słów biednego Marcina.

Wieśniak ciągnie dalej:

- Wyświadczcie mi przysługę,

dobrzy bracia. Pójdę do wioski

ze zdrowym wołem, a wy zostańcie

przy Białasku aż do mego

powrotu. Obiecuję wam, że gdy

zabiję Białaska, och, serce mi

się ściska na samą myśl o tym, i

dla was starczy mięsa.

- Idź spokojnie - mówi święty

Franciszek. - Popilnujemy

twojego wołu.

- Uważajcie, na litość Boską -

dodaje Marcin. - W okolicy roi

się od złych wilków. Gdy tylko

poczują zapach krwi, mogą stać

się niebezpieczne. Mam nadzieję,

że jutro rano będę już z

powrotem z potrzebnymi

narzędziami. Wioska leży

daleko...

- Bądź spokojny - przerywa mu

święty Franciszek. -

Zaopiekujemy się Białaskiem.

I Marcin ruszył w drogę do

swojej wioski, prowadząc za

sobą zdrowego wołu i ufając

dobrym braciom.

Święty Franciszek i brat

Sylwester usiedli na skale.

Wyciągnęli z torby kawałek

chleba, podziękowali Bogu i z

apetytem zabrali się do

jedzenia.

Tymczasem zapadł wieczór.

Białasek chyba usnął. NIe

słychać było jego skarg.

Przez całą noc święty

Franciszek i brat Sylwester

czuwali i modlili się gorąco.

Nagle usłyszeli skradające się

ciche kroki. To wilki zwęszyły

zapach krwi. Między skałami oczy

ich błyskały jak niezliczone

światełka. O wschodzie słońca

wilki oddaliły się równie cicho,

jak podeszły.

Niebawem nadbiegł zdyszany

Marcin. Miał przy sobie jeden

nóż do zabicia wołu i drugi,

specjalny, do zdzierania skóry.

Podchodzi do skały, na której

zostawił Białaska, ale wół

zniknął.

NIe opodal zaś święty

Franciszek i brat Sylwester

klęczą i modlą się. Marcin

podchodzi do braci i pyta ich:

- Dobrzy bracia, a gdzie jest

mój wół? Czy zjadły go wilki?

- Twój wół? - święty

Franciszek się uśmiecha. - Jest

tam.

I rzeczywiście niemal

niewidoczny między skałami

Białasek pasie się spokojny i

szczęśliwy.

Marcin z wrażenia upuścił na

ziemię oba noże i podbiega do

zwierzęcia. Dotyka kolana, ale

rana zniknęła. Nie widać też ani

blizny, ani krwi. "To pewnie nie

ta noga była ranna" - myśli.

Obmacuje drugą nogę Białaska,

lecz obie są zupełnie zdrowe.

- To cud! - wykrzykuje. -

Dobrzy bracia, Białasek jest

zdrowy! Mój wół wyzdrowiał!

Ale święty Franciszek i brat

Sylwester, którzy najwięcej

wiedzieli o tym cudzie, byli już

daleko.

Na ratunek mrówkom

W ogródku warzywnym przy

kościółku w Porcjunkuli rosło

drzewo figowe, na którym przez

wiele dni siostra cykada

śpiewała ku chwale pana.

Rosły tam też inne drzewa.

Bratu, który zbierał drewno na

ogień, święty Franciszek

przykazywał, by nie ścinał

nigdy zielonych gałęzi, a brał

tylko suche, i nie niszczył

drzewa.

A bratu zajmującemu się

warzywnikiem mówił:

- NIe zajmuj całego ogródka

pod rośliny jadalne. Zostaw

trochę miejsca na siostry

rośliny, które nam dadzą dużo

kwiatów, różnych, w różnych

porach roku.

Poradził też Franciszek bratu

ogrodnikowi, by przeznaczył

kawałek warzywnika na ogród i

zasiał w nim rośliny pachnące,

które będą chwalić Boga

zapachem. Ze ścieżek warzywnika

zbierał Święty małe robaczki, by

nikt ich nie zdeptał, a

pszczołom kazał podawać miód i

najlepsze wino, by podczas

srogiej zimy nie zginęły z

głodu.

Pośrodku warzywnika było

ogromne mrowisko. Święty

Franciszek w wolnych chwilach

pełen zachwytu przyglądał się

krzątaninie mrówek, które

nieustannie dźwigały ziarenka i

różne drobiny.

A braciom mówił:

- Spójrzcie, moi synowie, jak

zgodnie i bez chwili wytchnienia

pracują nasze siostry mrówki.

Kiedy tak idą gęsiego,

niestrudzone, wyglądają jak

siostrzyczki zakonne. Są

malutkie i pokorne, ale uczą nas

swoim przykładem. Uczmy się od

nich pracować bez chwili

wytchnienia dla naszego Pana.

Czerpiąc przykłady z życia

zwierząt, święty Franciszek

pouczał swoich braci

najprostszymi słowami.

Pewnego dnia bratu, który

wstydził się pójść prosić o

jałmużnę, Franciszek powiedział:

- Idź swoją drogą, bo chcesz

żywić się trudem swoich braci i

leniuchować. Nie przypominasz w

niczym naszych sióstr mrówek,

raczej trutnia, który każe

pracować pszczołom, ale pierwszy

chce zjadać miód.

Kiedyś jeden z braciszków,

niedawno przybyły do

Porcjunkuli, po umyciu rąk wylał

wodę z miednicy prosto na

mrowisko. Biedne zatopione

mrówki, niemal nieżywe,

rozpaczliwie przebierały

nóżkami, chcąc wydostać się z

kałuży.

Franciszek siedzący przy

mrowisku szybko wziął z ziemi

gałązkę i starał się pomóc

biednym mrówkom. Ale było ich

tyle, że musiał wezwać na pomoc

innych braci.

- Szybko, szybko, drodzy

bracia! Pomóżmy naszym

siostrzyczkom wydobyć się z

kałuży.

Wszyscy bracia z Porcjunkuli

porzucili natychmiast swoje

zajęcia i przybiegli do

warzywnika. NIe zabrakło również

pełnych powagi najstarszych

braci o długich białych brodach.

Jedni źdźbłami słomy, inni

gałązkami, klęcząc wokół

mrowiska, pomagali biednym

mrówkom, dopóki wszystkie całe i

zdrowe nie znalazły się w

bezpiecznym suchym miejscu.

Porządny osiołek

Pewnego razu święty Franciszek

zapragnął udać się do samotni

położonej wysoko w górach, gdzie

mógłby spokojnie oddać się

modlitwie. Był jednak bardzo

słaby i schorowany. Ponieważ nie

dałby rady dojść tam o własnych

siłach, jeden z wieśniaków

zaproponował mu, że zawiezie go

na swoim osiołku.

Letni dzień był bardzo upalny,

a droga trudna, bardzo ciężka i

długa. Osiołek szedł powoli,

niosąc świętego Franciszka na

grzbiecie. Wieśniak z kijem do

poganiania zwierzęcia w ręku

wspinał się na górę tuż za nim.

Co pewien czas osiołek

zatrzymywał się, żeby złapać

tchu. Wieśniak trącał go kijem,

żeby szedł dalej.

Franciszek odwracał się wtedy

i prosił:

- Nie poganiaj osiołka. Wcale

się nie spieszę.

Powoli, bardzo powoli posuwali

się naprzód. Droga była trudna,

bardzo ciężka i długa.

Święty Franciszek pochylony do

ucha osiołka, przemawiał do

niego półgłosem:

- Braciszku mój, oddałeś mi

wielką przysługę. Jesteś

najbardziej uprzywilejowanym ze

wszystkich zwierząt.

Błogosławiony Jezus i Jego

Przenajświętsza Matka Maryja

uciekali do Egiptu na takim jak

ty osiołku. I Pan nasz wjechał

na osiołku do świętego miasta

Jerozolimy...

Osiołek strzygł uszami i kiwał

głową, jak gdyby rozumiał słowa

sługi Bożego, świętego

Franciszka.

- Wio! Wio! - pokrzykiwał z

tyłu wieśniak.

Powoli, bardzo powoli posuwali

się naprzód. Droga była trudna,

bardzo ciężka i długa.

Franicszek pochylony do ucha

osiołka przemawiał do niego

półgłosem:

- Braciszku mój, przepraszam

cię, że z mojego powodu tak się

męczysz. Gdybym mógł, szedłbym o

własnych siłach, ale ciało mam

bardzo zmęczone. Ono też jest

biednym osiołkiem. Czy wiesz,

że nazywam je bratem osłem?

Osiołek zastrzygł uszami i

kiwnął głową.

- Wio! Wio! - pokrzykiwał z

tyłu wieśniak.

Droga robiła się coraz

trudniejsza i cięższa.

- Czy daleko jesteśmy od

miejsca, gdzie chcesz się

zatrzymać? - spytał wieśniak

świętego Franciszka.

- Daleko jeszcze -

odpowiedział Franciszek. - Ale

możemy przystanąć na chwilę i

trochę odpocząć. Twojemu

osiołkowi chce się pić.

- NIe - odparł wieśniak - chodźmy

dalej. Muszę wrócić, nim

zapadnie noc.

Powoli, bardzo powoli posuwali

się naprzód. Osiołek tak bardzo

chciał pić. Święty Franciszek

poprosił wieśniaka:

- Zatrzymajmy się przy tej

skale.

Wieśniak też już był zmęczony

i tak spragniony, że zgodził

się przystanąć. Święty

Franciszek zsiadł z osiołka,

który wyglądał na bardzo, bardzo

zmęczonego.

Święty ukląkł na ziemi i

wzniósł ręce do nieba. Kiedy

skończył się modlić, powiedział

wieśniakowi:

- Idź szybciutko razem z

osiołkiem za tę skałę, a

znajdziesz tam źródlaną wodę,

która was odświeży.

Wieśniak, który dobrze znał tę

górę, odparł:

- Ta góra jest cała z bardzo

twardej skały i nie ma na niej

potoków.

Święty Franciszek nalegał

jednak.

- W tej chwili błogosławiony

Chrystus sprawił, że z kamienia

wytrysnęła woda, abyście, ty i

twój osiołek, mogli ugasić

pragnienie.

Zza skały dobiegł szum

płynącej wody. Wieśniak

natychmiast popędził osiołka w

tamtą stronę.

Dzięki modlitwie świętego

Franciszka z bardzo twardej

skały wypłynął strumyk czystej i

chłodnej wody.

Osiołek i jego pan pili tak

długo, aż ugasili pragnienie.

Wtedy dopiero ruszyli w dalszą

drogę.

Teraz osiołek sam szedł lekko,

drobnym truchtem. Wieśniak wcale

nie musiał go poganiać.

Powoli, bardzo powoli posuwali

się naprzód, a kiedy doszli

niemal na szczyt góry, święty

Franciszek zapragnął chwilę

odpocząć. Zszedł więc z grzbietu

osiołka i znużony usiadł pod

wielkim dębem, który rósł tuż

przy drodze.

A kiedy siedział tak w cieniu

rozłożystego drzewa, rozglądał

się po okolicy.

Wtem nadleciała chmara

przeróżnych ptaków, które

śpiewem i machaniem skrzydełek

okazywały ogromną radość.

Niektóre siadały Świętemu na

głowie, inne na ramionach, a

jeszcze inne na rękach i na

kolanach.

Zachwycony wieśniak nie mógł

się nadziwić, a Franciszek

wesoło zawołał:

- Wydaje mi się, że Pan nasz

Jezus Chrystus chciałby, bym

pozostał tu, bo nasi bracia

ptaki tak cieszą się z mojego

przybycia. Zostaw mnie tu,

proszę cię, przybyłem na

miejsce.

I wieśniak, który w ciągu

jednego dnia widział dwa cudy,

zostawił Świętego i zszedł z

góry niemal równie zadowolony

jak osiołek.

Sokół, który budził świętego

Franciszka

Bardzo często święty

Franciszek przebywał zupełnie

sam w pustelni na szczycie

jakiejś góry, gdzie oddawał się

modlitwie. Spędzał całe dni w

grocie. W nocy spał niewiele,

zaledwie kilka godzin na gołej

ziemi. Nim wstało słońce, klękał

i modląc się wołał:

- Boże mój! Boże mój!

Powtarzał te słowa przez całe

godziny ze łzami w oczach i z

sercem przepełnionym gorącą

miłością do Boga. W dni

poświęcone modlitwie nie oddalał

się nigdy od groty. Jadł

niewiele: kilka korzonków, które

sam wykopywał, i kilka jagód,

które zrywał z krzaków. Pił wodę

z bijącego przy grocie źródła.

Pewnego razu święty Franciszek

schronił się w Toskanii na górze

zwanej Alverna. Na skale obok

groty, którą Franciszek wybrał,

by spędzić tam kilka dni na

modlitwie, uwił sobie gniazdo

sokół wędrowny. Kiedy Franciszek

przestawał się modlić, chętnie

rozmawiał z sokołem. Po kilku

dniach bardzo się zaprzyjaźnili.

Któregoś dnia Święty zwrócił

się do sokoła:

- Bracie mój, chciałbym cię

prosić o przysługę. Rano bywam

tak zmęczony, że nie mogę

zbudzić się na czas, by odmówić

modlitwę przed wschodem słońca.

Proszę cię więc bardzo, byś w

imię naszej przyjaźni codziennie

przed świtem budził mnie swoim

głosem i trzepotem skrzydeł.

Sokół chętnie przystał na

prośbę świętego Franciszka.

Nazajutrz, dokładnie o

godzinie, jaką mu podał Święty,

sokół wydał przenikliwy krzyk i

z całej siły zatrzepotał

skrzydłami.

Franciszek natychmiast się

obudził, podziękował bratu

sokołowi i ukląkł.

- Boże mój! Boże mój! - modlił

się.

Minęło kilka dni. Co rano

sokół spełniał swój obowiązek

punktualnie jak zegar.

Ale po tylu dniach modlitwy i

postu święty Franciszek był

coraz bardziej osłabiony.

Sokół ma bystre oczy,

doskonale więc widział, że

Święty potrzebował więcej

odpoczynku. Dlatego któregoś

ranka zbudził go trochę później

niż zwykle. Następnego dnia

zbudził Świętego jeszcze kilka

minut później. I tak każdego

dnia przesuwał godzinę pobudki,

by święty Franciszek mógł spać

trochę dłużej. Porę budzenia

przesuwał tak nieznacznie, żeby

Święty niczego nie zauważył.

Dodatkowe godziny snu, jakie

zawdzięczał sokołowi Franciszek,

pozwoliły mu odzyskać siły.

Kiedy więc sokół, który ma

bystre oczy, zobaczył, że święty

Franciszek czuje się lepiej,

zaczął go znowu budzić o

ustalonej godzinie.

Sokół wędrowny służył tak

świętemu Franciszkowi przez

czterdzieści dni, cały czas,

jaki Święty spędził na modlitwie

na górze Alverna. W dniu, kiedy

opuszczał samotnię, Franciszek

zawołał sokoła i rzekł:

- Braciszku, chcę ci

podziękować za przysługę, jaką

mi oddałeś. Ale muszę ci

powiedzieć, że nie zawsze byłeś

punktualny. Kiedy byłem bardzo

zmęczony, zwlekałeś z budzeniem.

Jednak nie będę się na ciebie

gniewał. Byłem ci posłuszny, bo

głos twój przekazywał mi wolę

Bożą. Nie wolno przemęczać

zbytnio brata ciało.

Sokół, choć święty Franciszek

przejrzał jego podstęp, ucieszył

się tymi słowami.

Wzbił się wysoko w błękitne

niebo i stamtąd swymi bystrymi

oczyma patrzył na Świętego,

który schodził z góry i wracał

do braci.

Święty Franciszek wrócił do

Porcjunkuli chudy i blady. Braci

zaniepokoił stan jego zdrowia.

Ale Franciszek uspokoił ich:

- Bracia moi, czuję się

dobrze. Nie martwcie się o mnie

jak brat sokół, który budził

mnie później, niż prosiłem,

żebym dłużej mógł spać.

I tak bracia poznali historię

sokoła wędrownego i zapisali ją

w księdze, z której ja

zaczerpnąłem ją dla was, drogie

dzieci.

Pszczeli domek

W rok po przygodzie z

wędrownym sokołem święty

Franciszek postanowił znów udać

się na górę Alverna i spędzić

tam czterdzieści dni na

modlitwie i pokucie.

Wybrał tę samą grotę, ale nie

zastał już tam sokoła. Był

bardzo rozczarowany, że nie

spotkał swego przyjaciela.

Zaczął jednak ciężkie

umartwienia. Rano wstawał bardzo

wcześnie. Modlitwa jego nie

zmieniła się:

- Boże mój! Boże mój! -

powtarzał święty Franciszek ze

łzami w oczach i z sercem

przepełnionym gorącą miłością do

Boga.

Od tego nieustannego płaczu

oczy miał bardzo chore. Żywił

się znowu tylko korzeniami i

jagodami, a wodę do picia

czerpał z pobliskiego źródła.

Minęło kilka dni. Ciężkie

umartwienia coraz bardziej

osłabiały Świętego. Ledwie miał

siłę wykopać drżącymi dłońmi

kilka korzonków, by się trochę

posilić. Często cierpiał na

ataki gorączki. Z trudem czołgał

się do źródła.

Żeby nie iść do źródła za

każdym razem, gdy chciał się

napić, Franciszek ulepił z gliny

naczynie. Odtąd mógł trzymać

wodę w grocie i nocą, kiedy

męczyło go pragnienie, pił łyk

wody prosto z glinianego

naczynia. Na tę jedną tylko

wygodę pozwalał sobie Święty.

Tymczasem bracia bardzo

martwili się o swego ojca.

Święty prosił ich, żeby mu nie

przeszkadzali przez cały czas

jego pobytu na górze Alverna.

Ale tym razem bracia nie byli mu

posłuszni.

Któregoś dnia kilku z nich

postanowiło wspiąć się na

Alvernę, by zanieść Świętemu coś

do zjedzenia. Z daleka już

głośno go wołali. Święty

Franciszek usłyszał ich, wyjrzał

z groty i zobaczył szukających

go braci. Nie chciał, by mu

przeszkadzano, ale nie chciał

też, by bracia martwili się z

jego powodu.

Ruszył im na spotkanie i

pozwolił zaprowadzić się do

Porcjunkuli. Tam pod opieką

braci powoli odzyskiwał siły.

A gliniana miseczka została w

grocie sokoła wędrownego.

Kiedy święty Franciszek

odpoczął i wyzdrowiał, bracia

spytali go:

- Ojcze, gdzie byłeś, kiedyśmy

przyszli po ciebie?

- W grocie sokoła -

odpowiedział święty Franciszek.

- I zostawiłem tam glinianą

miseczkę, którą sam ulepiłem.

Jesteśmy biedni i nie wolno nam

niczego marnować. Gdyby któryś z

was mógł mi przynieść miseczkę,

używalibyśmy jej tutaj.

Brat Idzi i brat Leon

natychmiast wyruszyli na górę

Alverna po miseczkę ulepioną

przez świętego Franciszka.

Weszli bracia do groty sokoła

wędrownego. W kącie rzeczywiście

stała miska, ale wokół niej

krążył z głośnym brzęczeniem rój

pszczół. Pszczoły znalazły miskę

świętego Franciszka i zrobiły

sobie w niej gniazdo.

- Spójrz, bracie - zwrócił się

brat Idzi do brata Leona. -

Pszczoły zbudowały w misce

mnóstwo woskowych cel, które

wyglądają jak nasze cele w

Porcjunkuli.

A brat Leon odparł:

- Teraz składają tam nektar i

zrobią z niego miód. Jest to z

pewnością znak Boży. Pan nasz

pozwalając pszczołom zbudować

gniazdo w misce, z której pił

nasz święty ojciec, chce

powiedzieć, jak słodka jest

modlitwa.

Bracia nie dotknęli nawet

miski i pozostawili ją w grocie.

Kiedy po powrocie opowiedzieli

Franciszkowi, co się stało,

pochwalił ich:

- Słusznie postąpiliście,

drodzy synowie, zostawiając

miskę w grocie. Ja z miłości do

naszej siostry Biedy mogę się

bez niej obejść. Natomiast

pszczoły, nasze siostry,

potrzebują domu, który Pan nasz

w dobroci swojej im znalazł.

Smutny bażant

Święty Franciszek od długich i

częstych postów i ciężkich

umartwień bywał chory i bracia

nie wiedzieli, jak go leczyć.

Również wierni kochający

świętego Franciszka wszelkimi

sposobami starali się dbać o

jego zdrowie.

Święty wszystkim dziękował i

powtarzał:

- Nie martwcie się o mnie.

Pewnego razu święty Franciszek

przebywał z kilkoma braćmi w

małym domku nie opodal Sieny.

Mieszkańcy miasta często do

niego przychodzili i przynosili

różne dobre rzeczy do jedzenia.

Święty Franciszek zatrzymywał

trochę dla siebie i braci,

resztę zaś rozdawał ubogim.

Pewien bogaty szlachcic ze

Sieny przysłał w prezencie

świętemu Franciszkowi żywego

bażanta. Święty bardzo ucieszył

się z podarunku, ale wcale nie

miał zamiaru otrzymanego bażanta

zjeść.

- Bracie bażancie, niech

Stwórca nasz będzie

błogosławiony - przywitał ptaka,

po czym zwrócił się do innych

braci: - A teraz przekonajmy

się, czy brat bażant chce zostać

z nami, czy też woli wrócić do

lasu, który jest na pewno

odpowiedniejszym dla niego

miejscem. Bracie Pawle, zanieś

bażanta daleko stąd do winnicy i

zostaw go na wolności.

Brat Paweł spełnił prośbę

świętego Franciszka, ale bażant

przyfrunął z powrotem do domu, w

którym mieszkał Święty.

Franciszek powiedział wtedy:

- Bracie Pawle, zostawiłeś

bażanta za blisko stąd, tak że

mógł łatwo znaleźć drogę i

wrócić do nas. Proszę cię więc,

weź go i zanieś jeszcze dalej,

do lasu, który jest

odpowiedniejszym dla niego

miejscem.

Brat Paweł posłusznie wziął

bażanta i zaniósł go daleko, tak

jak Święty mu polecił. Ale i

tym razem bracia usłyszeli

niebawem pukanie - to bażant

stukał dziobem do drzwi domu.

Otworzyli mu, bażant wszedł,

skierował się prosto do świętego

Franciszka i usiadł mu na

kolanach.

Wtedy Święty widząc, że bażant

woli być w domu niż w lesie,

zgodził się zatrzymać go przy

sobie. Dawał mu dużo jedzenia i

głaskał kolorowe jak tęcza

pióra.

Ale Święty wciąż chorował i

nie mógł wyzdrowieć. Zatroskani

bracia wezwali więc do niego

bardzo sławnego lekarza.

Lekarz wszedł do domu braci i

własnym oczom nie wierzył. Na

wiązce słomy leżał święty

Franciszek, a obok niego wierny

bażant. Zbadał Świętego i

powiedział:

- Dam ci teraz lekarstwo, po

którym na pewno wyzdrowiejesz.

Święty Franciszek wziął

lekarstwo i podziękował za

wizytę.

- Dziękuję ci, że przyszedłeś

do mnie. Ale jestem biedny i nie

mam ci czym zapłacić.

Lekarz odpowiedział mu:

- Nie chcę zapłaty. Ale widzę

tu bażanta. Chciałbym go mieć,

nie po to, żeby go zjeść, ale na

pamiątkę spotkania z tobą.

Święty Franciszek chętnie

spełnił prośbę lekarza.

- Weź go, proszę, ale traktuj

go jak brata.

Lekarz wziął bażanta pod pachę

i zaniósł do swojego domu.

Tymczasem bażant jak gdyby

obraził się, że zabrano go od

Świętego i nie chciał przyjmować

jedzenia z rąk lekarza.

Ptak chował się smutny po

kątach. Nawet jego pióra

straciły kolor tęczy. Lekarz

bojąc się, że bażant umrze z

głodu, odniósł go świętemu

Franciszkowi.

Gdy tylko bażant zobaczył

Świętego, natychmiast przestał

być smutny i wesoło zaczął jeść.

Od tego dnia święty

Franciszek, dopóki pozostawał w

domu nie opodal Sieny, nie

rozstał się ani na chwilę ze

swym najwierniejszym bratem

bażantem.

Wesoła ryba

Święty Franciszek, chociaż

poważnie chory, nigdy nie tracił

pogody ducha. Któregoś dnia

przybył do Perugii w

towarzystwie brata Leona, który

był tak łagodny i pokorny, że

Święty nazywał go "owieczką

Bożą".

Po drodze święty Franciszek

zwrócił się do niego:

- Bracie Leonie, owieczko

Boża, choćby bracia robili

wiele, wiele cudów, zapisz i

zapamiętaj dobrze, że nie jest

to radość doskonała.

I wędrowali dalej. Po chwili

święty Franciszek znowu się

odezwał:

- Bracie Leonie, owieczko

Boża, choćby bracia wiedzieli

wszystko, ale to wszystko o

ptakach, rybach i innych

zwierzętach, a także o

kamieniach i wodzie, zapisz i

zapamiętaj dobrze, że nie jest

to radość doskonała.

W końcu brat Leon poprosił

świętego Franciszka:

- Ojcze, błagam cię, powiedz

mi, co to jest radość doskonała.

Wtedy święty Franciszek

wytłumaczył mu:

- Jeśli dojdziemy do klasztoru

w Porcjunkuli, a brat furtian

nas nie pozna i weźmie za dwóch

zbójców, wyjdzie za bramę,

złapie nas za kaptury, rzuci na

ziemię i obatoży, i jeśli my to

zniesiemy pogodnie i cierpliwie,

myśląc cały czas o męce

błogosławionego Chrystusa,

będzie to, zapisz i zapamiętaj

dobrze, bracie Leonie, radość

doskonała.

I tak rozmawiając, doszli nad

brzeg niewielkiego jeziora. W

łódce siedział mężczyzna i wędką

łowił ryby. Bracia przystanęli

przy nim.

Po kilku minutach rybak

wyciągnął z wody dużą, mieniącą

się wszystkimi kolorami tęczy

rybę. Zdjął ją z wędki. Ryba

trzepotała się, a jej łuski

lśniły w słońcu. Rybak

zadowolony z udanego połowu - bo

złowił już dużo ryb - ofiarował

ją Świętemu.

Święty Franciszek wziął rybę,

pogłaskał zraniony haczykiem

pyszczek i nagle wrzucił rybę z

powrotem do jeziora, a rybakowi

powiedział:

- Dziękuję ci bardzo, ale

lepiej zwrócić wolność siostrze

rybie.

Zaś bratu Leonowi wytłumaczył:

- Owieczko Boża, rybę tę

wyciągnięto z wody, gdzie może

żyć, boleśnie zraniono jej

pyszczek, a ona, jak sam

widziałeś, nie żaliła się, nie

rozpaczała. To właśnie jest,

owieczko Boża, radość doskonała,

o której rozmawialiśmy.

Tymczasem mieniąca

się wszystkimi kolorami

tęczy ryba nie zanurzyła się w

wodzie i nie odpłynęła. Tańczyła

po powierzchni jeziora,

zataczała coraz mniejsze kręgi,

skakała i trzepotała się

szczęśliwa z odzyskanej

wolności.

Wtedy święty Franciszek

zwrócił się do niej:

- Siostro moja, rybo,

powinnaś, tak jak potrafisz,

dziękować Stwórcy, że żyjesz w

tak pięknym jeziorze. Nie

możesz śpiewać jak bracia ptaki

hymnów ku chwale Pana Boga, ale

możesz wielbić go pływaniem i

kolorami łuski. Proszę cię

jednak, siostro rybo, zawsze

bądź wdzięczna i zadowolona.

I ryba, jakby rozumiała słowa

świętego Franciszka, wynurzyła

głowę z wody, a płetwami i

ogonem uderzała o powierzchnię

jeziora na znak zgody.

Rybak nie wierzył własnym

oczom. A święty Franciszek mówił

dalej:

- Teraz pozwalam ci z Bożym

błogosławieństwem odpłynąć. Ale

na przyszłość uważaj i nie daj

się znowu złapać, abyś mogła żyć

w czystej i przejrzystej wodzie,

i być zawsze szczęśliwa.

Ryba zatoczyła jeszcze kilka

kręgów, zrobiła kilka skoków, po

raz ostatni zatrzepotała w

powietrzu, zalśniła kolorami

łusek, po czym zanurzyła się w

jeziorze i znikła.

Turkawki i braciszek

Pewien chłopiec schwytał

bardzo dużo dzikich turkawek i

niósł je w klatce na targ.

Turkawek było bardzo, bardzo

dużo, a klatka była bardzo mała.

Turkawki wyciągały główki za

pręty i gruchały, jakby się

żaliły. Chłopiec nie przejmował

się ptakami. Szedł przed siebie

pogwizdując i myśląc o

pieniądzach, jakie dostanie za

ptaki.

W okolicach Porcjunkuli szedł

drogą w jego stronę święty

Franciszek. Kiedy chłopiec mijał

Świętego, zdjął z głowy kapelusz

i grzecznie go przywitał.

Święty Franciszek popatrzył na

turkawki wzrokiem pełnym

litości.

- O dobry młodzieńcze -

poprosił chłopca - w imię

miłości Pana naszego proszę cię,

uwolnij i daj mi te tak łagodne

i niewinne ptaki.

Chłopiec ze wzruszeniem

patrzył na tonącą we łzach twarz

świętego Franciszka. Zupełnie

zapomniał o pieniądzach, jakie

miał dostać za turkawki, i bez

chwili zastanowienia otworzył

klatkę.

Turkawki, jedna po drugiej, z

trudem wydostały się przez

otwarte drzwiczki, ale zamiast

odlecieć, usiadły jedne na

ramionach, inne na otwartych

dłoniach Świętego.

A Franciszek, głaszcząc je,

tak do nich przemawiał:

- Siostrzyczki moje, turkawki,

proste, niewinne i czyste,

dlaczego dajecie się złapać?

Chcę ocalić was teraz od śmierci

i zbudować wam gniazda, byście

miały dzieci zgodnie z

przykazaniami naszego Stwórcy.

I gdy chłopiec z pustą klatką

w ręku przyglądał się

zachwycony, święty Franciszek

zebrał z ziemi suche gałązki i

na drzewach rosnących wokół

kościółka w Porcjunkuli zbudował

kilka gniazd.

Turkawki pomagały świętemu

Franciszkowi znosząc w dziobkach

gałązki i plotąc gniazda.

Po skończonej pracy świętemu

Franciszkowi oczy lśniły już nie

łzami, ale radością. I rzekł do

chłopca:

- Dziękuję ci, dobry chłopcze,

za podarunek, jaki zrobiłeś

turkawkom dając im wolność. Pan

Jezus wynagrodzi cię za to.

Zostaniesz jednym z moich braci

i z radością będziesz służyć

Panu Jezusowi.

I rzeczywiście chłopiec został

później bratem i żył w wielkiej

prostocie u boku świętego

Franciszka. Młody braciszek

przybrał imię brata Simplicia -

Prostaczka.

Turkawki zaś w zbudowanych

przez świętego Franciszka

gniazdach bardzo szybko zaczęły

znosić jajka, z których wykluło

się mnóstwo małych turkaweczek.

I wszystkie mieszkały oswojone

niczym kury wokół kościółka w

Porcjunkuli, razem z braćmi.

Bracia karmili je i troskliwie

się nimi opiekowali.

Ale kiedy święty Franciszek

pobłogosławił je i pozwolił im

odlecieć, natychmiast opuściły

Porcjunkulę.

Płacz skowronków

Spośród wszystkich zwierząt

najbardziej miłował święty

Franciszek ptaki, bo są zawsze

szczęśliwe. Fruwają po Bożym

niebie i melodyjnym głosem

wyśpiewują chwałę Stwórcy.

A spośród wszystkich ptaków

najbardziej miłował Franciszek

skowronki. Skowronek co dzień

rano wylatuje na spotkanie

słońcu, które wstaje przesycone

światłem. Na główce ma kępkę

ciemniejszych piórek.

Święty Franciszek powiadał o

nim swoim braciom:

- Bracia moi, brat nasz

skowronek nosi kaptur podobny

jak my. To ptak, który chętnie

wyrusza na poszukiwanie

ziarenek, a jeśli znajdzie je

choćby w nawozie, wydobywa je i

zjada. Latając swoją

pieśnią sławi Pana, tak jak

powinni to robić wszyscy ludzie.

Pióra skowronka, jego szata, są

koloru ziemi. Wszyscy bracia

winni brać z niego przykład i

nosić nie ubrania eleganckie,

ale skromne, w kolorze

przypominającym ziemię, która

jest najpokorniejszym żywiołem.

Tak chwalił skowronka święty

Franciszek, a kiedy słuchał jego

śpiewu, wzruszał się do łez.

Bardzo chciał zrobić coś dla

tych ptaszków. Któregoś dnia

rzekł do braci:

- Bracia moi, gdybym mógł

rozmawiać z cesarzem, błagałbym

go i przekonałbym, żeby z

miłości do Boga ustanowił

specjalne prawo, by żaden

człowiek nie mógł łapać ani

zabijać braci skowronków i nie

robił im nic złego. I aby

wszyscy możni panowie, którzy

mieszkają w zamkach, byli

zobowiązani co roku, w dzień

Bożego Narodzenia, rozrzucać po

drogach ziarno i inne nasiona,

aby bracia nasi skowronki miały

co jeść w tak uroczystym dniu.

W dzień śmierci świętego

Franciszka skowronki pokazały,

jak bardzo go kochały

odwzajemniając jego wielką

miłość.

Święty Franciszek zmarł w

wieku czterdziestu pięciu lat.

Trudne życie, wielkie

umartwienia, długie posty powoli

osłabiły jego ciało.

Od dnia, gdy Jezus Ukrzyżowany

przemówił do niego w kościele

świętego Damiana, do śmierci

upłynęło dwadzieścia lat.

Dwa lata przed śmiercią święty

Franciszek modlił się na górze

Alverna. Płakał rozmyślając o

ukrzyżowaniu Jezusa. Jego ból

był tak wielki, że na jego ciele

pojawiły się rany podobne do ran

Chrystusowych. Były one cały

czas otwarte i krwawiły aż do

śmierci Franciszka.

Święty Franciszek zmarł przy

kościółku w Porcjunkuli, który

przed dwudziestoma laty

odbudował. Rośnie tam nadal

drzewo figowe, pod którym przed

tyloma wiekami święty Franciszek

rozmawiał z siostrą cykadą.

Przy umierającym zebrali się

wszyscy najwierniejsi bracia:

brat Idzi, brat Maciej, brat

Paweł, brat Sylwester, brat

Simplicio i brat Leon, owieczka

Boża. Przed śmiercią święty

Franciszek poprosił, by położono

go na gołej ziemi, tej ziemi,

której kolor mają skowronki.

Święty Franciszek umarł

wieczorem 3 października

1226 roku.

Skowronki, które są

przyjaciółmi światła i boją się

wieczornego mroku, w chwili

śmierci świętego Franciszka

krążyły całymi chmarami nad

dachem Porcjunkuli, choć noc już

dawno zapadła.

Ale śpiew ich nie był radosny

jak rankiem, kiedy witają

słońce. Brzmiał raczej jak

płacz. Skowronki opłakiwały

podobnie jak bracia śmierć

świętego Franciszka. Opłakiwały

brata wszystkich ludzi i brata

wszystkich stworzeń, które

fruwają, chodzą, pełzają, skaczą

i pływają.

Swoim śpiewem towarzyszyły

skowronki duszy świętego

Franciszka, która szła po niebie

jak wschodzące słońce.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Moore Armando Brat wilk i siostrzyczka cykada
Moore Brat wilk i siostrzyczka cykada] (O śW FRAŃCISZKU)
Moore Armando Brat wilk
Brat wilk i siostrzyczka cykada
Armando Moore Brat wilk
Brat i siostra
SIOSTRA ŁATKA, Pedagogika, Czytajmy razem Anioła Stróża- brat Tadeusz Ruciński, Teksty do CZYTAJMY R
Brat i siostra
Ani brat mój, ani siostra
Mroczne fantazje Brat i siostra
2007 06 Amarok–wypasiony wilk [Poczatkujacy]
Opieka nad siostrą, tom 6
INSTRUKCJA BHP - Wilk, GASTRONOMIA

więcej podobnych podstron