Moore Armando Brat wilk

Armando Moore




Brat wilk

i siostrzyczka cykada

Przełożyła - Barbara Durbajło


Historie te opowiadają o jednym świętym i wielu zwierzętach. O ptakach i pszczołach, owcach i barankach. Jest też zajączek, wilk i wół, osiołek i sokół, no i oczywiście cykada...

Święty ma na imię Franciszek i urodził się w roku 1181 w Asyżu we Włoszech; bardzo kochał Pana Boga, wszystkich ludzi i wszystkie, ale to wszystkie zwierzęta.

Ludzi i zwierzęta stworzył Pan Bóg. Wilka i cykadę także... Święty Franciszek zawsze mówił o stworzeniach żyjących na ziemi, że są braćmi i siostrami, bo są dziećmi Bożymi.

Będą to zatem opowieści o bracie wilku i siostrze cykadzie...

Nie ja je wymyśliłem. Zaczerpnąłem je z żywota świętego Franciszka opowiedzianego przez jego najbliższych towarzyszy, którzy znali go dobrze. Są więc prawdziwe, a ja je tylko opisałem po swojemu i żadnych, ale to żadnych faktów nie zmieniłem...

W historiach tych święty Franciszek przemawia do zwierząt, a one go słuchają i rozumieją jego słowa. Kiedy my słyszymy ćwierkanie wróbli, nie wiemy, o czym tak rozprawiają, ale Święty wiedział i rozumiał mowę wszystkich stworzeń. Wiedział, kiedy zwierzęta były wesołe, a kiedy smutne. Bo owieczki też czasami bywają wesołe, czasami zaś smutne. A osiołki czasem się śmieją, a czasem płaczą.

My tego nie potrafimy zauważyć...

Może dlatego, że nie dość mocno kochamy naszych braci-zwierzęta. Może dlatego, że nie jesteśmy dostatecznie święci?

Autor


Brat wilk

Kiedy święty Franciszek przybył do miasta Gubbio, dowiedział się od jego mieszkańców, że w okolicy pojawił się wielki, okropnie zły i żarłoczny wilk. Pożerał nie tylko owce, które pasterze prowadzili na pastwiska, ale często też napadał na ludzi.

Mieszkańcy Gubbio drżeli ze strachu, zwłaszcza gdy zły wilk zbliżał się do miasta.

Wychodzili za mury ze strachem, uzbrojeni w kije i widły, jakby szli na wojnę. Ale kiedy ktoś napotkał sam na sam tego straszliwego potwora, nie mógł go pokonać i ginął rozszarpany na kawałki.

Wkrótce nikt już nie ważył się wychodzić z miasta, a nawet z własnego domu.

Świętemu Franciszkowi żal się zrobiło nieszczęsnych mieszkańców Gubbio. Postanowił wyjść wilkowi na spotkanie. Ludzie, którzy go bardzo kochali, starali się go za wszelką cenę powstrzymać:

- Na miłość Boską! Nie idź! Wilk cię rozszarpie!

Ale święty Franciszek zrobił znak krzyża i z kilkoma swymi towarzyszami wyszedł za mury miasta, całkowicie zdając się na Pana Boga.

Ledwie uszli kawałek drogi, bracia opuścili Franciszka. Bali się tak strasznie, że nie mogli zrobić ani kroku. Święty nie wahał się jednak ani przez chwilę i spokojnie szedł naprzód aż do miejsca, gdzie wilk miał swoją kryjówkę.

Wszyscy mieszkańcy miasta wdrapali się na mury okalające miasto, by zobaczyć, jak się to spotkanie zakończy. Niektórzy mówili ze smutkiem:

- Wilk na pewno rozszarpie nam świętego Franciszka.

Wilk usłyszał wrzawę i wyszedł ze swej nory groźnie szczerząc kły. Był tak wściekły, że z pyska ciekła mu spieniona ślina. Skoczył w stronę świętego Franciszka. Groźnie łypał przekrwionymi z wściekłości oczyma.

Święty Franciszek nie miał ze sobą żadnej broni. Nie wziął nawet kija. Ręce trzymał skrzyżowane na piersi.

Wilk stanął naprzeciw świętego, który podniósł rękę i zrobił znak krzyża, po czym zdecydowanym głosem przemówił:

- Chodź tu, bracie wilku! Rozkazuję ci, byś nigdy już nie czynił nic złego ani mnie, ani nikomu.

Spojrzał wilkowi głęboko w oczy. Wtedy wilk zamknął paszczę, podkulił ogon, ze spuszczonym łbem podszedł do świętego Franciszka i łagodny jak baranek położył się u jego stóp.

Święty spokojnie mu tłumaczył:

- Bracie wilku, wyrządziłeś wiele szkód bez Bożego pozwolenia. Zabiłeś mnóstwo Jego stworzeń. Pożerałeś nie tylko zwierzęta. Ośmieliłeś się nawet zabijać mężczyzn, kobiety i dzieci. Tą niegodziwością zasłużyłeś sobie na stryczek jak najgorszy zbójca. Wszyscy mieszkańcy okolicy nienawidzą cię i są twoimi wrogami. Ale ja, bracie wilku, chcę, by między tobą i ludźmi z Gubbio zapanował pokój. Jeśli nie będziesz już ich krzywdził, przebaczą ci wszystkie dawne winy.

Stojący wysoko na murach mieszkańcy miasta, z ustami szeroko otwartymi ze zdumienia, słuchali świętego Franciszka.

Wilk machnął ogonem, skulił uszy i skłonił łeb, jakby chciał pokazać, że zrozumiał słowa Świętego i obiecuje poprawę.

Franciszek mówił dalej:

- Bracie wilku, rozkazuję ci, byś teraz poszedł ze mną, nie obawiając się niczego. Musimy zawrzeć pokój między tobą i mieszkańcami Gubbio.

Święty odwrócił się i ruszył w stronę miasta, a wilk szedł za nim posłusznie jak wierny pies.

- Och! - Z ust oglądających tę scenę mieszkańców Gubbio wyrwał się pełen zachwytu okrzyk.

Wieść o cudownym wydarzeniu szybko rozeszła się po mieście. Ludzie, którzy ze strachu siedzieli w domach, wyszli teraz na dwór i wszyscy pobiegli na plac miejski. Otoczyli kręgiem Świętego i wilka. Dzieci, jak zwykle ciekawe, stały oczywiście w pierwszym rzędzie, by zobaczyć z bliska wielkiego, strasznie złego i żarłocznego wilka.

Święty Franciszek zwrócił się do zebranych:

- Posłuchajcie mnie, bracia najmilsi. Ten oto stojący przed wami brat wilk, obiecał mi, że zawrze pokój z wami wszystkimi, ale musicie mi przyrzec, że codziennie będziecie dawać mu tyle jedzenia, by nie chodził głodny. A ja ręczę, że mój brat wilk dotrzyma obietnicy i nigdy już was nie skrzywdzi.

Wszyscy zaczęli klaskać i jednogłośnie przyjęli warunki pokoju. Wtedy Święty odwrócił się do wilka, który przez cały czas ze spuszczonym łbem leżał u jego stóp.

- A ty, bracie wilku, czy przyrzekasz uroczyście, że dotrzymasz obietnicy? Czy przyrzekasz, że nie będziesz już nigdy krzywdzić ani ludzi, ani zwierząt, ani żadnego żywego Bożego stworzenia?

Wilk ugiął przednie łapy i ukląkł przed Franciszkiem. Stulił uszy, kilka razy kiwnął głową, pomachał ogonem. Tak jak potrafił, pokazał, że szczerze pragnie przestrzegać warunków umowy.

Święty Franciszek poprosił go jeszcze:

- Bracie wilku, a teraz chciałbym, abyś tu, wobec wszystkich ludzi dał mi jakiś dowód, że na pewno zachowasz pokój.

Słysząc tę prośbę wilk wstał, podniósł prawą łapę i podał ją świętemu Franciszkowi.

Święty mocno uścisnął łapę wilka. Wszyscy wokół głośno klaskali, a dzieci podeszły do wilka i zaczęły go głaskać. Wilk zaś lizał ich ręce zupełnie tak samo jak domowy piesek. Niektóre, co odważniejsze dzieci siadały wilkowi na grzbiecie.

Od tego dnia wilk mieszkał w mieście Gubbio. Wchodził do domów, wędrował od drzwi do drzwi i chętnie bawił się z dziećmi. Nikt mu nie dokuczał i on też nie krzywdził nikogo. Nie był zły nawet wtedy, gdy dzieci dla zabawy ciągnęły go za ogon. Nawet psy za nim nie szczekały.

Mieszkańcy Gubbio zawsze pamiętali, by zgodnie z daną świętemu Franciszkowi obietnicą codziennie jadł do syta.

Po kilku latach brat wilk umarł ze starości. Znaleziono go pewnego ranka przed bramą miejską.

Kiedy wieść o jego śmierci rozeszła się po okolicy, wszystkim było bardzo smutno, bo bardzo kochali brata wilka.

Wiele osób płakało. Zwłaszcza dzieci.


Siostrzyczka cykada

Nie opodal Asyżu stał mały przez wszystkich opuszczony kościółek w Porcjunkuli. Przy jednej z jego walących się ścian rosło duże rozłożyste drzewo figowe.

Młody Franciszek wszedł któregoś dnia do kościoła Świętego Damiana i ukląkł przed drewnianym krzyżem, który wisiał nad ołtarzem.

Wtedy Jezus z krzyża przemówił do niego:

- Franciszku, odbuduj mój kościółek w Porcjunkuli.

Franciszek spełnił prośbę Pana Jezusa i odbudował kościółek. Nie ściął jednak drzewa figowego, które przy nim rosło.

Później Franciszek opuścił rodziców i z miłości do Ukrzyżowanego Jezusa postanowił żyć dalej w biedzie. Podążyło za nim wielu młodych ludzi. Zostali jego pierwszymi towarzyszami.

Święty Franciszek wędrował ze swymi braćmi i głosił ludziom pokój. Co pewien czas wracał odpocząć do Porcjunkuli. Wybudował tam dla siebie i dla swych braci małe chatki, ubogie niczym cele klasztorne.

Któregoś roku Franciszek spędzał lato w Porcjunkuli razem z bratem Idzim i bratem Leonem. Było bardzo gorąco. Na drzewie figowym siedziała cykada i wygrywała swój koncert. Cykady śpiewają pięknie i z ochotą, kiedy jest bardzo upalnie. Słońce napawa je radością.

Siedzącej na drzewie figowym cykadzie odpowiadały inne. Jakby na równinie wokół Asyżu grała wielka orkiestra smyczkowa.

Święty Franciszek, brat Idzi i brat Leon z radością słuchali koncertu. Cykady wygrywały stale tę samą nutę. Bardzo szybko więc sen zmorzył i brata Idziego i brata Leona. Spali smacznie w cieniu wielkiego figowca. Ale święty Franciszek nie usnął. Półgłosem, tak żeby nie zbudzić swych braci, zawołał do cykady:

- Siostro cykado, siostro cykado!

Cykady boją się ludzi. Gdy ktoś zbyt blisko do nich podejdzie, milkną natychmiast.

Ledwie więc cykada z drzewa figowego usłyszała, że ktoś ją woła, przerwała swój śpiew i ukryła się pośród liści.

- Siostro cykado, siostro cykado! - zawołał znowu święty Franciszek.

Cykady są ciekawe, zupełnie jak małe dzieci. Cykada z drzewa figowego wystawiła więc z kryjówki najpierw czułki, a potem całą główkę, by zobaczyć, kto ją tak woła. Patrzy i widzi dwóch śpiących braci. Po chwili zobaczyła świętego Franciszka. Nie boi się Świętego. Wygodnie siada na swym ulubionym liściu i cykaniem, które tylko święty Franciszek rozumie, pyta:

- Czego chcesz ode mnie?

Franciszek uśmiecha się.

- Chciałbym wiedzieć - mówi - co takiego śpiewałaś.

- Dziękujemy naszemu ojcu słońcu - odpowiada cykada cykaniem, które tylko święty Franciszek rozumie.

- Siostrzyczko cykado - mówi święty. - Proszę cię, przyfruń tu do mnie, żebym cię lepiej słyszał, i usiądź mi na dłoni.

- Dlaczego nazywasz mnie siostrzyczką? - pyta cykada cykaniem, które tylko Franciszek rozumie.

Nie lęka się go wcale. Otwiera szeroko przezroczyste skrzydełka i szykuje się do lotu.

Święty uśmiecha się.

- Siostrzyczko moja, cykado, proszę cię, chodź tu do mnie.

Cykada wzbija się do lotu, zatacza koło wokół figowca, jakby chciała sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, i ufnie siada na otwartej dłoni świętego Franciszka.

Święty gładzi ją koniuszkiem palca i mówi:

- Nazywam cię siostrą, bo wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi. Naszym Ojcem nie jest, tak jak myślisz, słońce. Nasz prawdziwy Ojciec, moja siostrzyczko cykado, jest w niebie. To On ci dał życie. I On dał ci te przezroczyste skrzydełka i skrzypce, na których tak wspaniale potrafisz grać.

Cykada nastawiła czułki i słuchała uważnie.

- A teraz - ciągnie święty Franciszek - zaśpiewajmy razem z innymi cykadami hymn ku chwale naszego Pana i Stworzyciela. Powiedz o tym wszystkim siostrom cykadom.

Święty Franciszek budzi delikatnie brata Idziego i brata Leona.

- Bracia moi - mówi - zaśpiewajmy teraz z siostrami cykadami hymn ku chwale Pana.

Dwaj bracia przecierają z niedowierzaniem oczy, widząc świętego Franciszka i cykadę, którą trzyma w otwartej dłoni.

- Dobrze - odpowiadają brat Idzi i brat Leon, którzy zawsze okazują posłuszeństwo Świętemu. - Zaśpiewajmy hymn ku chwale Pana.

I rozlega się piękniejszy niż kiedykolwiek śpiew cykady, a odpowiadają mu inne cykady, również piękniejszym niż kiedykolwiek śpiewem. Święty Franciszek, brat Idzi i brat Leon razem z siostrami cykadami chwalą Pana.

Franciszek jest szczęśliwy. Święci zawsze czują się szczęśliwi, gdy chwalą Pana.

Śpiewają długo, bo nikt nie chce przerwać. Ale słońce zaczyna chylić się ku zachodowi. Cień drzewa figowego robi się coraz dłuższy i dłuższy...

Święty Franciszek mówi:

- A teraz, moi bracia i moje siostry cykady, już wystarczy. Pora trochę odpocząć.

Cykada posłusznie odfrunęła na swój ulubiony liść. Umilkły też inne cykady. I wszystkie zaczęły szykować się na spoczynek.

Dopóki bracia byli w Porcjunkuli, każdego popołudnia siostra cykada śpiewała, siedząc na dłoni świętego Franciszka, aż któregoś dnia Franciszek powiedział:

- Musimy już stąd odejść. Umilałaś nam śpiewem pobyt tutaj, rozweselałaś nas i cieszyłaś. Teraz i ty możesz już iść dokąd tylko chcesz.

Cykada radośnie porusza czułkami, bo jest szczęśliwa, że rozweselała Świętego. Żegna go jeszcze śpiewem i odlatuje. I nigdy od tamtej pory nikt już jej nie widział na drzewie figowym.


Kazanie do ptaków

Święty Franciszek szedł z bratem Maciejem doliną, gdzie mieszkało mnóstwo ptaków i rosło bardzo dużo kwiatów. Płynął tam też strumyk o przejrzystej wodzie. Święty Franciszek i brat Maciej idąc śpiewali, bo byli szczęśliwi. Kiedy jesteśmy szczęśliwi, często mamy ochotę śpiewać.

Na drzewach siedziały całe chmary ptaków: wróbli, zięb, rudzików, szczygiełków. Także ptaki śpiewają, kiedy są szczęśliwe.

Co pewien czas święty Franciszek i brat Maciej przystawali. Franciszek kładł palec na ustach i nakazywał bratu Maciejowi milczenie, by lepiej mogli słyszeć śpiew ptaków.

- Słyszysz, to głos braci wróbli - mówił Franciszek. - O, a teraz śpiewają bracia szczygły.

Nagle ptaki zaczęły świergotać całkiem innym tonem, jak gdyby kłóciły się między sobą.

Święty Franciszek zajrzał między gałęzie drzewa. Malutki wróbelek trzymał w dziobku okruszek chleba. Inne ptaki goniły go wśród gałęzi, dziobały i za wszelką cenę starały się wyrwać mu okruszynę. Franciszek uniósł ręce nakazując ptakom ciszę i niemal surowym głosem zapytał:

- Braciszkowie moi, dlaczego się kłócicie?

Ptaki natychmiast ucichły i przysiadły nieruchomo na gałęziach. Przycupnął również wróbelek z okruszyną chleba w dziobku.

Głos świętego Franciszka brzmiał niemal surowo i ptaki poczuły się nieswojo. Uczepiły się pazurkami gałęzi i z szeroko otwartymi dziobkami wyglądały na bardzo zmieszane.

A Święty mówił dalej:

- Nie powinniście się tak zachowywać, moi braciszkowie. Pan Bóg, wasz Stwórca, ubrał was w pióra. Wam, wróbelki, dał ubranko przypominające mnisi habit. Jesteście braciszkami dobrego Pana Boga. Was, rudziki, Stwórca naznaczył czerwoną plamką na piersi, byście przypominały wszystkim ludziom ranę Ukrzyżowanego Chrystusa. Wam zaś, ziębom i szczygłom, dał Stwórca pióra tak kolorowe jak kwiaty, które rosną tutaj, w lesie. A wszystkim wam dał skrzydełka, byście latały po błękitnym niebie.

Ptaki popatrzyły uważnie na swoje pióra i szeroko rozpostarły skrzydełka. Ale żaden nawet nie pisnął. Wróbelek, który trzymał w dziobku okruszynę chleba, upuścił swą zdobycz. Leżała teraz nie opodal bosych stóp świętego Franciszka.

Święty podniósł okruszek i na dłoni podzielił go na wiele jeszcze mniejszych drobin.

- Spójrzcie, moi braciszkowie - powiedział łagodnym głosem. - Dla każdego z was jest okruszek. Nie siejecie ani nie mielecie ziarna, nie pieczecie też chleba, a jednak Pan karmi was. Macie też w tym strumyku przejrzystą wodę do picia, w drzewach możecie się bawić, odpoczywać i spać. Czegóż wam jeszcze brakuje?

Zawstydzone ptaki milczały. Święty Franciszek wyciągnął ku nim dłoń, na której leżały okruszki i powiedział:

- Obiecajcie mi, że już nigdy nie będziecie się kłócić o jedzenie.

Wróble, zięby, rudziki i szczygły spuściły głowy na znak, że już nigdy nie będą się kłócić ze sobą.

- Teraz - ciągnął dalej święty Franciszek - chodźcie tu do mnie i zjedzcie te okruszyny.

Wszystkie ptaki trzepocząc skrzydłami sfrunęły z gałęzi i zjadały okruszki prosto z dłoni świętego Franciszka.

Gdy skończyły, Święty powiedział:

- Teraz, drodzy braciszkowie, wracajcie na drzewa i śpiewajcie dalej.

Ptaki posłusznie usiadły na gałęziach, rzędem jak uczniowie, i zaczęły śpiewać, każdy po swojemu, pochwałę Stwórcy.

A święty Franciszek razem z bratem Maciejem ruszyli lasem w dalszą drogę, także śpiewem chwaląc Pana. Uszedłszy kawałek, Franciszek przystanął zamyślony i rzekł bratu Maciejowi:

- Zupełnie o tym nie pomyślałem. Do tej pory głosiliśmy kazania jedynie ludziom, a to za mało. Musimy nauczyć wszystkie stworzenia Boże, jak mają chwalić Pana.

- Masz rację, święty ojcze - odpowiedział brat Maciej. - Musimy głosić pokój wszystkim stworzeniom na ziemi.

I od tego dnia, ilekroć święty Franciszek spotykał po drodze swych braci zwierzęta, czy to wiewiórki i lisy, czy ślimaki i zające, zatrzymywał się i prosił, by razem z nim chwaliły Pana.


Miejsce dla brata osiołka

Święty Franciszek wędrując po drogach i miasteczkach zatrzymywał się często wraz ze swymi towarzyszami nie opodal Asyżu w miejscowości zwanej Rivotorto. Mieszkali tam w opuszczonej przez wszystkich szopie, gdzie zawsze mogli się schronić przed burzą i zimnem. Odpoczywali tu po codziennych trudach. Często brakowało im nawet chleba i jedli tylko rzepę, o którą chodzili żebrać na asyżańskiej równinie.

Szopa była tak mała, że zmęczeni bracia mogli odpoczywać jedynie siedząc na gołej ziemi. Święty Franciszek rozpalonym w ogniu żelazem wypalił na belkach szopy imiona braci, aby każdy mógł bez trudu znaleźć swoje miejsce, gdy będzie chciał modlić się lub odpocząć.

Pewnego dnia, gdy wszyscy schronili się w szopie przed szalejącą burzą, która rozpętała się nad okolicą, święty Franciszek powiedział:

- Jak litościwy jest Pan nasz, bracia! Gdy tyle stworzeń moknie na deszczu, my mamy przytulne schronienie i dach nad głową. Błogosławiony Jezus nie miał tak wspaniałego mieszkania. Nie miał nawet nory, jaką mają lisy, ani kamienia, na którym mógłby złożyć głowę.

I mówiąc to, święty Franciszek płakał ze wzruszenia. Następnie ukląkł i zaczął się modlić, a wszyscy bracia poszli w jego ślady.

Burza wokół nadal szalała. Nagle, między jednym i drugim grzmotem bracia usłyszeli stukot kopyt i żałosne porykiwania osiołka.

Święty Franciszek podniósł się z kolan i otworzył drzwi szopy. Zobaczył moknącego na deszczu wieśniaka, który trzymał na sznurku osiołka.

Wieśniak otarł rękawem mokrą twarz i zapytał:

- W imię Boże, czy pozwolicie mi schronić się tutaj, dopóki burza nie ucichnie?

- Wejdź, wejdź - zaprosił go Franciszek. - Ściśniemy się trochę i zrobimy ci miejsce. Ale co będzie z osiołkiem?

- Och, może zostać na dworze - odpowiedział wieśniak - to przecież tylko zwierzę.

Wtedy święty skarcił go surowym głosem:

- Brat osiołek jest także stworzeniem Bożym. Jak możesz traktować z takim okrucieństwem zwierzę, które służy ci tak pokornie i wiernie?

Wieśniak ze wstydu poczerwieniał na twarzy. Bracia ścisnęli się i zrobili dla niego miejsce, ale kiedy próbowali wpuścić do szopy także osiołka, okazało się to zupełnie niemożliwe.

Święty Franciszek powiedział:

- Musimy znaleźć schronienie także dla brata osła. Wyjdę na dwór, niech osiołek zajmie moje miejsce.

Brat Sylwester założył kaptur na głowę i rzekł:

- Ja też mogę postać na dworze, nie boję się deszczu.

Brat Leon założył kaptur na głowę.

- Ja też mogę wyjść na dwór, burza już cichnie.

I gdy wszyscy bracia założyli kaptury na głowy i jeden po drugim wyszli z szopy, osiołek z łatwością się w niej zmieścił.

Kiedy burza ucichła, wieśniak i osiołek ruszyli w dalszą drogę. Zza chmur wyjrzało słońce. Bracia całkiem przemokli stojąc na deszczu. Święty Franciszek powiedział wtedy:

- A teraz brat słońce wysuszy nasze ubrania.

Wieczorem tego samego dnia Franciszek zwrócił się do braci:

- Synowie moi, jeśli brat osiołek tutaj wróci, musi mieć na stałe własne miejsce.

Rozniecił ogień i rozgrzał w nim żelazo. Rozgrzanym do czerwoności końcem wymazał z belki swoje imię i wypalił na drewnie imię brata osiołka.


Biedne wiewiórki

Franciszek wędrował z bratem Maciejem. Brat Maciej szedł przodem, Franciszek kilka kroków za nim. Kiedy znaleźli się na rozstaju dróg, skąd można było iść i do Florencji, i do Sieny, a także do Arezzo, brat Maciej zatrzymał się i spytał Świętego:

- Ojcze, którą drogą mamy iść?

A święty Franciszek odpowiedział:

- Tą, którą Bóg dla nas wybierze.

- A jak poznamy wolę Bożą? - spytał brat Maciej.

Święty Franciszek odparł:

- Gdy dam ci znak, zaczniesz obracać się w kółko, jak to robią dzieci podczas zabawy.

Brat Maciej posłusznie zaczął kręcić się w kółko. Po chwili święty Franciszek powiedział:

- A teraz zatrzymaj się i już się nie ruszaj!

Brat Maciej stanął w miejscu, a święty Franciszek spytał go:

- W którą stronę jesteś zwrócony twarzą?

- W stronę Sieny - odpowiedział brat Maciej, któremu kręciło się trochę w głowie.

- Więc to tę drogę Bóg dla nas wybrał.

I ruszyli do Sieny. Koło południa doszli do położonej wśród pól wioski. Święty Franciszek powiedział do brata Macieja:

- Teraz rodzielimy się i każdy z nas pójdzie pukać do drzwi domów i w imię Boże prosić o coś do jedzenia.

Franciszek i brat Maciej ruszyli w różne strony wioski. Franciszek był niski i drobny, a habit miał cały w łatach. Wyglądał jak prawdziwy nędzarz. Idąc od drzwi do drzwi uzbierał ledwie kilka kawałeczków suchego chleba.

Natomiast brat Maciej, który był przystojnym i dobrze zbudowanym mężczyzną, dostał od ludzi nie tylko duże kawałki chleba, ale i całe bochenki.

Kiedy skończyli żebrać, spotkali się poza granicami wioski w miejscu, gdzie przy drodze leżał duży kamień. Położyli na nim uzbieraną jałmużnę.

Wtedy święty Franciszek zobaczył, że brat Maciej uzbierał dużo więcej chleba niż on.

- O bracie Macieju - powiedział - widzę, że Pan wskazał nam dobrą drogę. Ale nie jesteśmy godni takiego skarbu.

Brat Maciej odparł:

- Ojcze, jak można mówić o skarbie, kiedy jesteśmy tak ubodzy. Nie mamy nic, ani domu, ani stołu, ani obrusa, ani noża, ani nawet miski.

Święty Franciszek spytał go wtedy:

- Czy widzisz, bracie Macieju, to drzewo? Siedzą tam dwie wiewiórki. Nie mają tyle szczęścia co my. Nie mają domu, ani stołu, ani obrusa, ani noża, ani nawet miseczki. Nie mają też tych wspaniałych kawałków chleba ani tego wygodnego kamienia. Sam widzisz, one są biedniejsze od nas.

Brat Maciej spojrzał na drzewo, które wskazał mu święty Franciszek. Na jednej z gałęzi dwie wiewióreczki, samiczka i samczyk, jadły jeden orzech. Samczyk odgryzał kawałeczek i oddawał orzech samiczce, która po kilku kęsach znów mu go podawała.

Święty powiedział:

- Widzisz, bracie Macieju, nasze wiewiórki mają we dwójkę tylko jeden orzech. A my we dwójkę mamy nie tylko dużo kawałków chleba, ale także całe bochny. Dlatego, proszę cię, odnieś je dobrym ludziom, którzy ci je dali. Nam wystarczą te kawałki.

Brat Maciej, jak zwykle posłuszny, wziął bochenki chleba i ruszył z powrotem do wioski.

Święty Franciszek zaś przysiadł na kamieniu i czekał na niego.

Kiedy brat Maciej wrócił z pustymi rękoma, święty Franciszek nadal siedział, a tuż przy nim na wielkim kamieniu przycupnęły dwie wiewiórki i chrupały, każda po jednym kawałeczku chleba.

Franciszek powiedział z uśmiechem:

- Czekałem na ciebie, synu, ale nasze siostrzyczki wiewiórki były tak głodne, że musiałem im dać już jeść.

Następnie święty Franciszek zrobił znak krzyża nad kawałeczkami chleba, jakie jeszcze zostały, i razem z bratem Maciejem zabrali się do jedzenia.

Baranki i nowy płaszcz

Pewnego razu święty Franciszek wędrował wiejską drogą razem z bratem Pawłem. Był to mroźny zimowy dzień. Na ziemi leżało mnóstwo śniegu, ale dwaj bracia szli po nim boso. Brat Paweł narzucił na tunikę stary płaszcz, lecz święty Franciszek miał na sobie tylko połataną tunikę.

Brat Paweł poprosił świętego Franciszka:

- Ojcze święty, idź za mną i stawiaj stopy na śladach, jakie zostawiam, to nie będzie ci tak zimno.

Szedł więc święty Franciszek za bratem Pawłem. Brat Paweł ponownie zwrócił się do niego:

- Ojcze święty, weź mój płaszcz i owiń się nim przed zimnem. Ja jestem młody i silny i nie zmarznę.

Ale święty Franciszek odpowiedział mu:

- Nie, nie zdejmuj płaszcza. Zobaczysz, że Bóg zatroszczy się o nas.

Niedługo potem zobaczyli idącego im naprzeciw człowieka. Wyglądał bardzo zamożnie. Miał na sobie ciężki, całkiem nowy płaszcz.

Mężczyzna zatrzymał się na widok braci i od razu poznał świętego Franciszka.

- Jestem już prawie w domu - zwrócił się do niego. - Proszę cię, weź mój nowy płaszcz i osłoń się nim przed zimnem.

Święty Franciszek podziękował mu:

- Jestem biedny i nie mogę nosić takiego płaszcza, ale ponieważ dobry Bóg cię tu przysłał, pożyczę go od ciebie. Gdy tylko będę mógł, natychmiast oddam.

- Niech i tak będzie - zgodził się mężczyzna.

Zdjął z ramion nowy płaszcz i otulił nim świętego Franciszka, po czym oddalił się zadowolony, że spełnił dobry uczynek.

Bracia wędrowali dalej drogą. Brat Paweł przodem, Franciszek za nim.

Święty Franciszek odezwał się:

- Teraz nie jest mi już zimno. Widzisz, jaki dobry jest Pan Bóg.

- Pan Bóg nie zapomina o swoich biedakach - odpowiedział brat Paweł.

Szli powoli dalej. Nagle usłyszeli beczenie owiec i niebawem zobaczyli pasterza, który niósł na targ dwa baranki. Przewieszone przez ramię, nogi miały związane i rozpaczliwie beczały.

Słysząc ich beczenie, święty Franciszek wzruszył się serdecznie. Podszedł i pogłaskał je, tak jak matka głaszcze płaczące dzieci. Spytał pasterza:

- Dlaczego tak męczysz braci moich, baranki, i niesiesz je związane i przerzucone przez ramię?

- Niosę je na targ, na sprzedaż - odparł wieśniak.

Święty Franciszek pytał go dalej:

- Co się potem stanie z tymi barankami?

Pasterz wytłumaczył mu:

- Ci, co je kupią, zabiją je i zjedzą.

Słysząc to święty Franciszek zawołał ze zgrozą:

- Przenigdy! Weź jako zapłatę ten nowy płaszcz i daj mi baranki.

Pasterz chętnie zgodził się na tę zamianę, bo płaszcz miał dużo większą wartość niż dwa małe baranki. Pozbył się więc ich bez żalu, wziął płaszcz i ruszył w drogę powrotną zadowolony, że zrobił dobry interes.

Wziąwszy baranki na ręce, święty Franciszek zaczął się zastanawiać.

- A jak teraz, bracie Pawle, zdobędziemy dom i jedzenie dla naszych braci baranków?

Brat Paweł odpowiedział:

- NIe możemy ich zatrzymać. Radzę ci oddać je właścicielowi, pod warunkiem, że ich nie sprzeda, że będzie je karmił i troskliwie chował.

- Masz rację - przyznał święty Franciszek. - Zawołaj go szybko z powrotem.

I święty Franciszek oddał baranki pasterzowi mówiąc:

- Zostawię ci te baranki, ale musisz mi obiecać, że nie sprzedasz ich na targu i będziesz się o nie troszczył. Możesz też zatrzymać nowy płaszcz. Pasterz zgodził się z największą chęcią, bez chwili wahania. Zabrał baranki i ruszył w drogę powrotną do domu, myśląc przy tym:

- To dopiero dobry interes! Za nic dostałem nowy płaszcz!

A święty Franciszek i brat Paweł poszli w swoją stronę. Brat Paweł przodem, święty za nim.

Franciszek bardzo zmarzł w starej połatanej tunice, ale był szczęśliwy, że uratował życie dwóm stworzeniom Bożym. I w sercu czuł ogromne ciepło.

Rozgadane jaskółki

Pewnego razu święty Franciszek poszedł z bratem Idzim wygłosić kazanie w jednej z okolicznych wiosek.

Był piękny wiosenny dzień. Na błękitnym niebie aż roiło się od jaskółek. Fruwały tam i z powrotem, i co pewien czas przelatywały nad samą drogą. Nurkowały ku ziemi, dziobkami chwytały różne owady i znów wzbijały się w górę, by zanieść pokarm swoim maleństwom, które z szeroko otwartymi dziobkami czekały w gniazdach kwiląc z głodu.

Kiedy święty Franciszek zjawił się w wiosce, ludzie szybko wybiegli z domów i zebrali się na rynku. Wszyscy chcieli posłuchać tego, co im powie.

Święty Franciszek miał głos łagodny i pełen słodyczy, ale niezbyt silny. Czasami zmęczony mówił cicho i ludzie musieli dobrze nastawiać uszu, by go usłyszeć i zrozumieć.

Ale Franciszek mówił tak pięknie, że podczas jego kazania panowała absolutna cisza. NIkt nie śmiał nawet kaszlnąć, żeby nie uronić ani słowa. Święty stanął na podwyższeniu, żeby ludzie lepiej go słyszeli. Zaczął mówić i wszyscy wstrzymali oddechy.

Ale pod błękitnym niebem jaskółki nadal przekrzykiwały się nawzajem. Również ich pisklęta w gniazdach uczepionych rynien domów popiskiwały, jak tylko potrafiły najgłośniej, bo były bardzo głodne.

Ptasia wrzawa zagłuszała cichy głos świętego Franciszka. Ludzie zadzierali głowy i gniewnie spoglądali na jaskółki.

Nagle Święty przerwał kazanie i zwrócił się do ptaków:

- Siostry moje, jaskółki, dajcie mi mówić. Teraz moja kolej. Wyście się już dosyć nagadały, więc póki nie skończę, słuchajcie w milczeniu i spokoju Słowa Bożego.

Święty Franciszek mówił bez cienia gniewu, nie podniósł nawet głosu.

I nagle jaskółki znieruchomiały, a po chwili odfrunęły i przysiadły na rynnach dachów, każda tuż obok swego gniazda. Wyglądały jak uczennice, które w czarnych fartuszkach i białych bluzeczkach siedzą w szkolnych ławkach.

Również jaskółcze pisklęta, widząc, że mamy są takie spokojne, ucichły i przestały upominać się o jedzenie.

Wyobraźcie sobie zdumienie wszystkich zebranych na placu. I choć święty Franciszek znowu mówił, nie mogli uważać. Byli zbyt poruszeni. Coraz ciaśniejszym kołem otaczali Świętego.

- Uciszył jaskółki! To cud! - krzyczeli.

I robili większą wrzawę niż przedtem ptaki. Wszyscy chcieli dotknąć tuniki świętego Franciszka, a matki podnosiły do góry dzieci, by Święty je pobłogosławił.

Na próżno brat Idzi starał się powstrzymać cisnący się do Franciszka tłum.

- Odsuńcie się! - wołał. - Dajcie mówić świętemu Franciszkowi. Jesteście gorsi niż jaskółki!

W końcu wrzawa ucichła i święty Franciszek mógł skończyć kazanie. A jaskółki przez cały ten czas siedziały rzędem na rynnach, nieruchome, jakby rozumiały słowa Świętego.

Kiedy Franciszek skończył, zwrócił się do ptaków:

- Siostrzyczki moje, teraz już możecie zająć się waszymi pisklętami, które czekają na jedzenie.

I wszystkie jaskółki wzbiły się do lotu i poszybowały w różnych kierunkach, przecinając błękitne niebo.

A ich pisklęta rozdziawiały gardziołka i podnosiły wrzawę, jakby znów wołały:

- Szybciej, szybciej, mamusiu i tatusiu! Przynieście nam coś do jedzenia, bo jesteśmy bardzo głodne!


Uwięziony zajączek

Zające to bardzo płochliwe zwierzęta. Ledwo usłyszą najmniejszy szelest, a już uciekają, by nikt ich nie złapał. Dlatego właśnie Pan Bóg dał im takie długie uszy, by z daleka słyszały każdy najdrobniejszy nawet hałas, i szybkie łapy, by łatwo mogły uciekać.

Pewna mama zajęczyca miała ślicznego zajączka. Uczyła synka wszystkiego, co konieczne, by mógł długo i szczęśliwie żyć. Uczyła go więc rozróżniać złowieszcze hałasy od zupełnie niegroźnych odgłosów.

Zajączek siedział na tylnych łapkach i pilnie słuchał lekcji mamy.

Zajączek wyrósł i w poszukiwaniu smakowitych kąsków biegał już po lesie sam, bez mamy.

Pewnego dnia zobaczył sidła z pyszną przynętą.

- Co za smakołyk! - pomyślał zajączek, zupełnie zapominając o przestrogach mamy.

Zrobił krok do przodu, jeden tylko krok, i pułapka nagle się zatrzasnęła.

Wydarzyło się to tak szybko, że biedny zajączek nie zdążył się nawet zorientować, że wpadł w sidła. Szarpie się, ale pułapka nie chce się otworzyć. Zajączek coraz boleśniej kaleczy sobie uwięzioną łapkę. Zaczyna więc krzyczeć, ile sił w płucach:

- Mamo, mamo! Chodź tu szybko i uwolnij mnie, bo nie mogę już biegać. Coś mnie trzyma za nóżkę!

Ale mama zajęczyca była daleko. Przestrzegła zajączka przed wszelkimi niebezpieczeństwami i pełna zaufania do synka pozwalała mu biegać samemu po lesie.

Wołania zajączka usłyszał natomiast myśliwy, który zastawił pułapkę. Przyszedł więc, wyplątał zajączka z sideł, związał mu sznurkiem łapy, przewiesił go sobie przez ramię i ruszył w drogę powrotną do domu.

Idąc przez las spotkał dwóch braci, którzy szli do świętego Franciszka. Jeden brat rzekł do drugiego:

- Popatrz, myśliwy. Poprośmy go, by dał nam zajączka, to będziemy mieli prezent dla świętego Franciszka.

Bracia podeszli do myśliwego i poprosili:

- Znasz z pewnością świętego Franciszka. Dobrze byłoby, gdyby mógł zjeść trochę mięsa. Czy mógłbyś ofiarować nam tego zająca, którego niesiesz na ramieniu?

Myśliwy, który bardzo kochał świętego Franciszka, wziął zająca i chętnie oddał go braciom. Bracia zanieśli zajączka Franciszkowi, który modlił się w grocie.

Położyli zajączka Świętemu na kolanach i powiedzieli:

- Ojcze święty, przynieśliśmy ci zajączka. Jeśli chcesz, oprawimy go i przygotujemy dla ciebie pieczeń.

Ale święty Franciszek rzekł im na to:

- Bracia moi, mam nadzieję, że to nie wy schwytaliście to biedne stworzenie Boże. Czy nie widziecie, jak cały drży? Ma spuchniętą łapkę. Czy nie słyszycie, jak rozpaczliwie woła mamę? Rozwiążcie natychmiast sznurek, którym jest skrępowany.

Dwaj bracia nie słyszeli płaczu zajączka, ale posłuszni świętemu Franciszkowi uwolnili go.

Byli przekonani, że natychmiast, ile sił w nogach, zerwie się do skoku i czmychnie, ale zajączek nadal siedział na kolanach świętego Franciszka wtulony w fałdy jego tuniki i wcale nie miał zamiaru uciekać. Święty głaskał mu uszy i główkę i tłumaczył:

- Bracie mój, zajączku, dlaczego dałeś się złapać? Uciekaj teraz, bo mama na pewno już cię szuka i bardzo się niepokoi.

Mówiąc to Franciszek delikatnie położył zajączka na ziemi, ale zwierzątko, kic, znowu wskoczyło mu na kolana.

Bracia nie wierzyli własnym oczom. Stali z otwartymi ustami, a w ręku nadal trzymali niepotrzebny już sznurek.

Święty Franciszek głaskał zajączka i mówił:

- Bracie zajączku, rozkazuję ci, uciekaj!

I po raz drugi postawił zajączka na ziemi. Ale zajączek znów wskoczył na kolana Świętego.

Wtedy Franciszek poprosił braci:

- Zanieście zajączka na skraj lasu.

Bracia spełnili oczywiście prośbę i tym razem zajączek pobiegł do lasu, gdzie czekała już na niego zaniepokojona mama.

Kulał trochę, bo bolała go spuchnięta łapka.

Nim zniknął w gęstwinie, odwrócił się jeszcze do świętego Franciszka i główką i uszami poruszył tak, jakby obiecywał, że już nigdy nie będzie nieposłuszny.

Ucieczka królika

Świętego Franciszka i brata Leona zmrok zastał na drodze.

- Ojcze, nie możemy iść dalej. Niebawem zapadnie noc i nie będziemy nawet widzieli, gdzie stawiamy nogi - powiedział w pewnej chwili brat Leon.

- Masz rację, synu - odpowiedział Święty. - Czy widzisz tamtą chatę? Pójdziemy tam i w imię Najwyższego poprosimy o gościnę na noc.

W chacie mieszkała stara gburowata wieśniaczka. NIe znała świętego Franciszka i miała się na baczności przed nieznajomymi pielgrzymami. Przywitała więc braci nieprzyjaźnie:

- W domu nie ma miejsca. Możecie najwyżej, jeżeli wam to odpowiada, spędzić dzisiejszą, ale tylko dzisiejszą, noc w oborze. Nie ma tam krów. Mieszkam sama i nie mogłabym się nimi zajmować.

Szykowali się więc bracia do spędzenia nocy w malutkiej i wilgotnej oborze. Podziękowali Bogu, po czym brat Leon ułożył się na wiązce siana i od razu zasnął. Święty Franciszek natomiast, nim położył się spać, długo jeszcze modlił się do Boga.

W kącie obory stała ciasna i cuchnąca klatka z bielutkim królikiem o czerwonych łagodnych i smutnych oczach.

Rankiem następnego dnia, gdy tylko wzeszło słońce, bracia wyszli z obory przecierając oczy. Co za wspaniały wiosenny dzień! Przed chałupą zobaczyli skrawek świeżej trawy, na której perliła się rosa.

Wieśniaczka była już na nogach i czerpała wodę ze studni. Święty Franciszek grzecznie się do niej zwrócił:

- Dziękujemy za tę noc. Ale proszę, powiedz mi, dlaczego trzymasz królika zamkniętego w oborze?

Wieśniaczka burknęła:

- A gdzie powinnam go trzymać, może w kuchni?

Święty Franciszek bardzo uprzejmie mówił dalej:

- To biedne zwierzątko nigdy chyba nie widziało słońca. Na pewno byłoby szczęśliwe, gdyby mogło trochę pobiegać po łące.

Kobiecie aż wiadro wpadło do studni, sama zaś wzięła się pod boki i gniewnie spytała:

- A cóż wy, biedni braciszkowie, wiecie o zwierzętach? Gdybym wypuściła królika na wolność, zaraz by uciekł.

- Obiecuję ci - zapewnił Święty Franciszek - że nie ucieknie.

- Chciałabym to zobaczyć - kobieta z powątpiewaniem potrząsnęła głową. - Ale jeśli ucieknie, porąbiecie mi siekierą cały ten stos drewna.

- Dobrze - z uśmiechem zgodził się święty Franciszek. - Bracie Leonie, przynieś tu królika.

Brat Leon pobiegł do obory i po chwili wrócił z królikiem, którego trzymał za uszy.

- Ostrożnie, ostrożnie - prosił Święty. - Daj mi go.

Święty trzymał przerażone i drżące ze strachu zwierzątko w ramionach. Długo je głaskał, po czym ostrożnie położył na trawie na skraju łąki.

Królik urodził się i wychował w klatce. Nigdy nie widział łąki. Powąchał trawę, zanurzył w niej pyszczek i po chwili czmychnął prosto przed siebie.

Kobieta krzyknęła:

- No i przepadł! Czyż nie mówiłam? Straciłam królika!

Ale królik przebiegłszy łąkę wzdłuż i wszerz, wrócił. I zdyszany, ale szczęśliwy, przycupnął u stóp Świętego.

Wieśniaczka nie mogła się nadziwić, a święty Franciszek zwrócił się do niej:

- Proszę cię, dobra kobieto, byś codziennie pozwalała bratu królikowi pobiegać trochę po łące.

I kobieta pokornym tonem szybko wyszeptała:

- Obiecuję ci, obiecuję!

- Teraz zaś - rzekł święty Franciszek do brata Leona - nim ruszymy w dalszą drogę, weźmiemy siekiery i narąbiemy drew tej dobrej kobiecie.


Historia nowej tuniki

świętego Franciszka


Tego dnia święty Franciszek szedł z bratem Pawłem do miasta Osimo. Gdy wędrowali drogą wiodącą przez łąki, zobaczyli pasterza i duże stado baranów i kóz, wśród których była jedna tylko bieluteńka owieczka. Pokorne i spokojne zwierzątko skubało świeżą trawę.

Na jej widok święty Franciszek przystanął i z sercem ściśniętym współczuciem powiedział bratu Pawłowi:

- Bracie mój, czy widzisz tę owieczkę samotną wśród baranów i kóz? Pan nasz Jezus Chrystus chodził pośród swych nieprzyjaciół równie samotny jak ta pokorna owieczka. Dlatego, synu mój, proszę cię, abyś z miłości do pana Jezusa użalił się nad nią. Kupmy tę owcę i zabierzmy stąd, aby nie musiała żyć dłużej pośród tego stada baranów i kóz.

Brat Paweł podobnie jak święty Franciszek poczuł litość dla biednego zwierzęcia. Ale bracia byli bardzo, bardzo biedni. Mieli na sobie tylko stare, liche tuniki. Nie wiedzieli, i bardzo się tym martwili, za co kupić owieczkę.

Ale w tej właśnie chwili na ścieżce pojawił się bogaty kupiec. Jechał konno, a u pasa wisiała mu ciężka od monet sakiewka.

Znał ze słyszenia świętego Franciszka, którego sława wszędzie już dotarła. Na jego widok zatrzymał się i spytał:

- O czym tak rozprawiacie?

Święty Franciszek odpowiedział:

- Chciałbym kupić tę biedną owieczkę. Ale w zamian za nią możemy dać pasterzowi tylko nasze mocno połatane tuniki.

Kupiec głęboko wzruszony słowami Świętego otworzył sakiewkę i podał mu złotą monetę.

- Nie, dziękuję - odparł święty Franciszek - nie chcę dotykać pieniędzy. Pójdź sam do pasterza i kup dla nas owieczkę.

Kupiec posłuchał, a po chwili wrócił i podarował Franciszkowi zwierzątko. Święty wziął owieczkę na ramiona i razem z bratem Pawłem ruszył dalej do miasta Osimo. Po drodze przemawiał czule do owieczki, która przytuliła łepek do policzka Świętego.

Gdy bracia przybyli do Osimo, święty Franciszek udał się do biskupa tego miasta. Wciąż trzymając owieczkę na ramionach ukląkł przed biskupem i powiedział:

- Przyszedłem prosić cię pokornie, byś pozwolił mi wygłosić kazanie w tym mieście.

Biskup zapytał go:

- Powiedz mi, dlaczego trzymasz tę owcę na ramionach?

Święty Franciszek odparł:

- Owieczka ta przypomina mi Pana naszego Jezusa Chrystusa, czystego i niewinnego.

Słowa Świętego wzruszyły biskupa. Podziękował w duchu Bogu, że mógł poznać świętego Franciszka. Pozwolił mu oczywiście wygłosić kazanie, po czym bardzo serdecznie pożegnał obu braci.

Święty Franciszek udał się na plac, gdzie wszyscy mieszkańcy zebrali się, żeby wysłuchać jego kazania. Z owieczką na ramionach mówił im o czystości i łagodności Pana Jezusa. Wszyscy, co go słuchali, mieli łzy w oczach.

Po kazaniu święty Franciszek zwrócił się do brata Pawła:

- NIe możemy dłużej wędrować z owieczką. Ale tu niedaleko jest klasztor. Podarujmy ją więc siostrom zakonnym. Na pewno w imię Pana chętnie przyjmą.

Siostry z radością przyjęły z rąk Franciszka owieczkę. Uważały, że to dar Niebios, i umieściły ją w klasztornym ogrodzie.

Czas płynął. Owieczka rosła, a wełna jej była biała i delikatna. Matka przełożona zwróciła się pewnego dnia do swoich sióstr:

- Kiedy święty Franciszek przyniósł nam tę owieczkę, miał na sobie starą, mocno połataną tunikę. Może więc z wełny tej owieczki utkamy naszemu ojcu nową tunikę?

Wszystkie siostry radośnie skinęły głowami na znak zgody. Również owieczka ucieszyła się, że z miłości do świętego Franciszka odda mu swą wełnę. Siostry ostrzygły owieczkę, uprzędły i utkały wełnę i uszyły nową tunikę dla świętego Franciszka. Kiedy była już gotowa, posłały ją Świętemu, który przebywał w tym czasie w Porcjunkuli.

Wziął święty Franciszek do rąk nową tunikę i wzruszony przytulił ją do serca. Całował ją i głaskał czule, jak gdyby trzymał w ramionach żywą owieczkę.

Później dał nową tunikę w prezencie jednemu z braci, bo i jego tunika była cała połatana.


Wół, osiołek

i Dzieciątko Jezus


W miasteczku, które nazywało się Greccio, żył mąż imieniem Jan. Był on bardzo oddany świętemu Franciszkowi. Jakieś dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem Franciszek poprosił go do siebie.

- Synu mój - powiedział - jeśli chcesz, byśmy obchodzili święta Bożego Narodzenia w Greccio, przygotuj dokładnie to wszystko, co ci powiem. Chciałbym pokazać ludziom Dzieciątko, które narodziło się w Betlejem, aby na własne oczy zobaczyli niedostatek i niewygody, w jakich przyszło na świat tej świętej nocy. Pan nasz leżał w żłobie, a obok niego stały wół i osioł. Przygotuj więc grotę, a w niej wszystko tak, jak to było w nocy, kiedy narodziło się Dzieciątko Jezus.

Jan szybko pobiegł naszykować wszystko, co potrzebne, zgodnie z planem świętego Franciszka.

I oto nadeszła wigilia Bożego Narodzenia. Święty Franciszek zaprosił z tej okazji do Greccio wielu braci. Tuż przed północą zaczęli schodzić się mężczyźni, kobiety i dzieci z okolicznych wiosek. Szli z radością, a w rękach nieśli świece i pochodnie, by rozjaśnić świętą noc.

Przyszedł do groty również święty Franciszek. Zobaczył, że wszystko wygląda dokładnie tak, jak tego pragnął. Cały promieniał radością.

Jeden z wieśniaków położył wiązkę siana w żłobie. Po chwili wprowadzono do groty wołu i osła. Greccio stało się jakby nowym Betlejem. Las wokół rozbrzmiewał głosami i radosnymi pieśniami.

Franciszek zaprosił również księdza, by odprawił w grocie Mszę świętą, a on sam służył do niej.

Po Ewangelii święty Franciszek wygłosił kazanie do ludzi zgromadzonych przed grotą. Wzruszonym głosem przypomniał narodziny Dzieciątka Jezus. Również wół i osioł uważnie go słuchały. Święty wymawiał słowo "Betlejem" drżącym głosem.

Wtem, punktualnie o północy, ledwie święty Franciszek skończył mówić, w grocie rozbłysło cudowne światło. W żłobie między wołem i osłem ukazała się otoczona aureolą postać Dzieciątka Jezus.

Wieśniacy i pasterze, którzy stali u wejścia do groty, wyraźnie zobaczyli Dzieciątko. Jezus leżał na wiązce siana i uśmiechał się. Wół i osiołek oddechami ogrzewały Maleńkiego, zupełnie tak samo, jak to robiły wół i osiołek w Betlejem.

Święty Franciszek ukląkł i zaczął modlić się gorąco. Pasterze i wieśniacy zaśpiewali kolędę. Ktoś grał na flecie, ktoś inny na kobzie. Dzieci machały pochodniami.

Po chwili Dziciątko Jezus zniknęło, a światło w grocie zgasło.

Po Mszy świętej ludzie wracali do domów ze śpiewem, w blasku palących się pochodni. Na niebie świeciły tysiące gwiazd.

Święty Franciszek długo jeszcze pozostał w grocie i modlił się. Głaskał wołu i osła i mówił im:

- Bracie wole i bracie osiołku, jesteście najszczęśliwsze ze wszystkich zwierząt, bo na własne oczy widziałyście Pana naszego i Stwórcę. Mogłyście też ogrzać Go swoim oddechem.

Wół i osioł patrzyły na Świętego wielkimi łagodnymi oczyma, pełnymi jeszcze światła, którym jaśniała grota. A święty Franciszek pouczał braci:

- Bracia moi, nakazuję wam, byście z miłości do naszego Pana w następnych latach w noc Bożego Narodzenia dawali jeść wszystkim zwierzętom. Gdyż w Narodziny Jezusa wszystkie stworzenia powinny świętować. Zwłaszcza zaś wołowi i osiołkowi przynoście dobrego świeżego siana.

Od tej pory aż do śmierci świętego Franciszka co roku w noc Bożego Narodzenia bracia karmili świeżym sianem wszystkie woły i osły.

I wy, dzieci, nie zapominajcie w noc Bożego Narodzenia dobrze nakarmić wszystkie zwierzęta, jakie macie w domu lub spotkacie gdzieś po drodze.

Rudzik łakomczuszek

Święty Franciszek wraz z kilkoma braćmi mieszkał w jednej z niewielkich chatek wybudowanych przy kościele w Porcjunkuli.

Któregoś dnia siedział z braćmi przy stole. Na cały posiłek mieli tylko bochen ciemnego chleba i dzban wody. Święty podzielił chleb i rozdał go braciom. I kiedy tak radośnie jedli chleb maczany w wodzie, na oknie refektarza siadły dwa rudziki. Był to samczyk i samiczka. Siedziały przekrzywiając główki raz w prawo, raz w lewo i patrzyły, jak bracia jedzą. Nagle Święty zauważył ptaszki i zwrócił się do nich:

- Braciszkowie moi rudziki, chodźcie zjeść z nami chleb, dar Boży.

Rudziki, bardzo wygłodniałe, nie dały się długo prosić. Przyfrunęły do stołu i zaczęły dziobać leżące na nim okruszyny. Kiedy skończyły, Franciszek powiedział:

- Już nic więcej nie ma. Podziękujmy Panu za jedzenie, jakie nam dał. A wy, braciszkowie moi rudziki, przylećcie znów jutro, bardzo was proszę. Podzielimy się z wami chlebem.

Ptaszki skinęły główkami na znak podziękowania i wyfrunęły przez otwarte okno.

Nazajutrz zjawiły się znowu. Usiadły na oknie i czekały grzecznie, aż święty Franciszek zaprosi je do stołu. Ćwierkały, jakby chciały coś powiedzieć.

- Zrozumiałem - rzekł święty Franciszek - macie w gniazdku jeszcze cztery wygłodniałe maleństwa do nakarmienia. Będziecie więc mogły zabrać dziś kilka okruszków dla waszych dzieci. A teraz chodźcie zjeść razem z nami.

I dwa rudziki tak jak poprzedniego dnia zjadły wszystkie okruchy.

Franciszek podrobił więc ostatni kawałek chleba, jaki mieli, i powiedział rudzikom:

- Weźcie teraz te okruszyny i zanieście waszym maleństwom, które na pewno na was czekają.

Przez następne dni dwa rudziki przylatywały i jadły razem ze świętym Franciszkiem i braćmi.

Aż pewnego dnia na oknie refektarza usiadły dwa rudziki ze swymi pociechami, które już nauczyły się fruwać. Cztery malutkie rudziki wyglądały dokładnie tak jak ich mama i tata.

Rudziki rodzice zaćwierkały, jak gdyby prosiły świętego Franciszka o pozwolenie, by ich dzieci mogły zasiąść do stołu.

Święty Franciszek rzekł do braci:

- Widzicie, nasi bracia rudziki, postąpiły tak jak ludzie. Powiedziały właśnie: Oto, przedstawiamy wam, bracia, nasze maleństwa, które wyrosły dzięki waszym okruszynom. Róbcie z nimi, co chcecie. My polecimy szukać jedzenia w innym domu.

Odwrócił się do rudzików i zaprosił do stołu.

- Bracia rudziki, bardzo się cieszę, że przyprowadziłyście do nas wasze dzieci. Chodźcie, okruszków starczy dla wszystkich.

I sześć rudzików przyfrunęło do stołu i zaczęło dziobać okruszyny.

Nazajutrz rudziki rodzice już nie przyfrunęły. Powierzyły swoje maleństwa braciom i mogły się już o nie nie martwić.

Cztery małe rudziki przylatywały codziennie. Najgrubszy i największy z całego rodzeństwa wydawał się też najbardziej łakomy i zuchwały. Zawsze chciał mieć największe okruchy, a kiedy zjadł swoją porcję, podkradał okruszki innym.

Kilka razy Święty strofował go:

- Braciszku, nie bądź taki łakomy. Zjadłeś już swoją porcję. Pozwól spokojnie zjeść swoim braciom.

Ale zuchwalec nie słuchał Franciszka.

Święty ze smutkiem rzekł do braci:

- Spójrzcie na tego łakomczucha. Najadł się już do syta, a zazdrości swym wygłodniałym braciom. Na pewno czeka go przykra śmierć.

Pewnego dnia rudzik łakomczuch usiadł na brzegu wiadra, by napić się wody. Przechylił się i wyciągnął szyjkę, by zanurzyć w wodzie dziobek. Nagle stracił równowagę i wpadł do wiadra.

Święty Franciszek szybko wyciągnął go z wody, ale było już za późno: rudzik dziób miał szeroko otwarty i sztywne nóżki.

I choć rudzik był łakomczuchem i zuchwalcem, wszyscy bracia i trzy pozostałe rudziki bardzo go żałowały i bardzo się smuciły.


Wół Marcina

NIejaki Marcin zaprowadził dwa woły na strome i kamieniste pastwisko, leżące daleko od wioski, w której mieszkał. Woły skubały trawę rosnącą pośród skał. Marcin usiadł na wielkim głazie i oparł się na kiju.

Jeden wół, cały biały, wspiął się na wyjątkowo stromą skałę, gdzie na drzewie dojrzał młode listki. Ale pośliznął się nieszczęśliwie, uderzył kolanem o kamień i upadł na ziemię z przejmującym rykiem.

Marcin pobiegł szybko do zwierzęcia. Ogląda zranioną nogę i widzi, jak bardzo groźna jest rana. Dużą chustką stara się zatamować krew.

Biedne zwierzę próbuje wylizać ranę, ale nie może jej dosięgnąć. Marcinowi nie pozostało nic innego, jak zabić wołu, by dłużej się nie męczył.

I kiedy tak się waha, co ma robić, widzi nagle świętego Franciszka, który zbliża się razem z bratem Sylwestrem. Z daleka usłyszeli ryki rannego wołu i spieszą mu z pomocą.

Zobaczywszy braci, Marcin biegnie im naprzeciw i prosi:

- Bracia moi! Bracia moi, Bóg mi was zsyła! Przydarzyło mi się nieszczęście! O ja biedny! Wół mój, Białasek, okulał. NIe mogę dłużej słuchać jego skarg, serce mi się ściska. Muszę go zabić, ale nie wziąłem ze sobą niczego, czym mógłbym potem zdjąć z niego skórę.

Święty Franciszek i brat Sylwester słuchają wzruszeni słów biednego Marcina.

Wieśniak ciągnie dalej:

- Wyświadczcie mi przysługę, dobrzy bracia. Pójdę do wioski ze zdrowym wołem, a wy zostańcie przy Białasku aż do mego powrotu. Obiecuję wam, że gdy zabiję Białaska, och, serce mi się ściska na samą myśl o tym, i dla was starczy mięsa.

- Idź spokojnie - mówi święty Franciszek. - Popilnujemy twojego wołu.

- Uważajcie, na litość Boską - dodaje Marcin. - W okolicy roi się od złych wilków. Gdy tylko poczują zapach krwi, mogą stać się niebezpieczne. Mam nadzieję, że jutro rano będę już z powrotem z potrzebnymi narzędziami. Wioska leży daleko...

- Bądź spokojny - przerywa mu święty Franciszek. - Zaopiekujemy się Białaskiem.

I Marcin ruszył w drogę do swojej wioski, prowadząc za sobą zdrowego wołu i ufając dobrym braciom.

Święty Franciszek i brat Sylwester usiedli na skale. Wyciągnęli z torby kawałek chleba, podziękowali Bogu i z apetytem zabrali się do jedzenia.

Tymczasem zapadł wieczór. Białasek chyba usnął. NIe słychać było jego skarg.

Przez całą noc święty Franciszek i brat Sylwester czuwali i modlili się gorąco. Nagle usłyszeli skradające się ciche kroki. To wilki zwęszyły zapach krwi. Między skałami oczy ich błyskały jak niezliczone światełka. O wschodzie słońca wilki oddaliły się równie cicho, jak podeszły.

Niebawem nadbiegł zdyszany Marcin. Miał przy sobie jeden nóż do zabicia wołu i drugi, specjalny, do zdzierania skóry. Podchodzi do skały, na której zostawił Białaska, ale wół zniknął.

NIe opodal zaś święty Franciszek i brat Sylwester klęczą i modlą się. Marcin podchodzi do braci i pyta ich:

- Dobrzy bracia, a gdzie jest mój wół? Czy zjadły go wilki?

- Twój wół? - święty Franciszek się uśmiecha. - Jest tam.

I rzeczywiście niemal niewidoczny między skałami Białasek pasie się spokojny i szczęśliwy.

Marcin z wrażenia upuścił na ziemię oba noże i podbiega do zwierzęcia. Dotyka kolana, ale rana zniknęła. Nie widać też ani blizny, ani krwi. "To pewnie nie ta noga była ranna" - myśli.

Obmacuje drugą nogę Białaska, lecz obie są zupełnie zdrowe.

- To cud! - wykrzykuje. - Dobrzy bracia, Białasek jest zdrowy! Mój wół wyzdrowiał!

Ale święty Franciszek i brat Sylwester, którzy najwięcej wiedzieli o tym cudzie, byli już daleko.


Na ratunek mrówkom

W ogródku warzywnym przy kościółku w Porcjunkuli rosło drzewo figowe, na którym przez wiele dni siostra cykada śpiewała ku chwale pana.

Rosły tam też inne drzewa. Bratu, który zbierał drewno na ogień, święty Franciszek przykazywał, by nie ścinał nigdy zielonych gałęzi, a brał tylko suche, i nie niszczył drzewa.

A bratu zajmującemu się warzywnikiem mówił:

- NIe zajmuj całego ogródka pod rośliny jadalne. Zostaw trochę miejsca na siostry rośliny, które nam dadzą dużo kwiatów, różnych, w różnych porach roku.

Poradził też Franciszek bratu ogrodnikowi, by przeznaczył kawałek warzywnika na ogród i zasiał w nim rośliny pachnące, które będą chwalić Boga zapachem. Ze ścieżek warzywnika zbierał Święty małe robaczki, by nikt ich nie zdeptał, a pszczołom kazał podawać miód i najlepsze wino, by podczas srogiej zimy nie zginęły z głodu.

Pośrodku warzywnika było ogromne mrowisko. Święty Franciszek w wolnych chwilach pełen zachwytu przyglądał się krzątaninie mrówek, które nieustannie dźwigały ziarenka i różne drobiny.

A braciom mówił:

- Spójrzcie, moi synowie, jak zgodnie i bez chwili wytchnienia pracują nasze siostry mrówki. Kiedy tak idą gęsiego, niestrudzone, wyglądają jak siostrzyczki zakonne. Są malutkie i pokorne, ale uczą nas swoim przykładem. Uczmy się od nich pracować bez chwili wytchnienia dla naszego Pana.

Czerpiąc przykłady z życia zwierząt, święty Franciszek pouczał swoich braci najprostszymi słowami.

Pewnego dnia bratu, który wstydził się pójść prosić o jałmużnę, Franciszek powiedział:

- Idź swoją drogą, bo chcesz żywić się trudem swoich braci i leniuchować. Nie przypominasz w niczym naszych sióstr mrówek, raczej trutnia, który każe pracować pszczołom, ale pierwszy chce zjadać miód.

Kiedyś jeden z braciszków, niedawno przybyły do Porcjunkuli, po umyciu rąk wylał wodę z miednicy prosto na mrowisko. Biedne zatopione mrówki, niemal nieżywe, rozpaczliwie przebierały nóżkami, chcąc wydostać się z kałuży.

Franciszek siedzący przy mrowisku szybko wziął z ziemi gałązkę i starał się pomóc biednym mrówkom. Ale było ich tyle, że musiał wezwać na pomoc innych braci.

- Szybko, szybko, drodzy bracia! Pomóżmy naszym siostrzyczkom wydobyć się z kałuży.

Wszyscy bracia z Porcjunkuli porzucili natychmiast swoje zajęcia i przybiegli do warzywnika. NIe zabrakło również pełnych powagi najstarszych braci o długich białych brodach.

Jedni źdźbłami słomy, inni gałązkami, klęcząc wokół mrowiska, pomagali biednym mrówkom, dopóki wszystkie całe i zdrowe nie znalazły się w bezpiecznym suchym miejscu.

Porządny osiołek

Pewnego razu święty Franciszek zapragnął udać się do samotni położonej wysoko w górach, gdzie mógłby spokojnie oddać się modlitwie. Był jednak bardzo słaby i schorowany. Ponieważ nie dałby rady dojść tam o własnych siłach, jeden z wieśniaków zaproponował mu, że zawiezie go na swoim osiołku.

Letni dzień był bardzo upalny, a droga trudna, bardzo ciężka i długa. Osiołek szedł powoli, niosąc świętego Franciszka na grzbiecie. Wieśniak z kijem do poganiania zwierzęcia w ręku wspinał się na górę tuż za nim.

Co pewien czas osiołek zatrzymywał się, żeby złapać tchu. Wieśniak trącał go kijem, żeby szedł dalej.

Franciszek odwracał się wtedy i prosił:

- Nie poganiaj osiołka. Wcale się nie spieszę.

Powoli, bardzo powoli posuwali się naprzód. Droga była trudna, bardzo ciężka i długa.

Święty Franciszek pochylony do ucha osiołka, przemawiał do niego półgłosem:

- Braciszku mój, oddałeś mi wielką przysługę. Jesteś najbardziej uprzywilejowanym ze wszystkich zwierząt. Błogosławiony Jezus i Jego Przenajświętsza Matka Maryja uciekali do Egiptu na takim jak ty osiołku. I Pan nasz wjechał na osiołku do świętego miasta Jerozolimy...

Osiołek strzygł uszami i kiwał głową, jak gdyby rozumiał słowa sługi Bożego, świętego Franciszka.

- Wio! Wio! - pokrzykiwał z tyłu wieśniak.

Powoli, bardzo powoli posuwali się naprzód. Droga była trudna, bardzo ciężka i długa.

Franicszek pochylony do ucha osiołka przemawiał do niego półgłosem:

- Braciszku mój, przepraszam cię, że z mojego powodu tak się męczysz. Gdybym mógł, szedłbym o własnych siłach, ale ciało mam bardzo zmęczone. Ono też jest biednym osiołkiem. Czy wiesz, że nazywam je bratem osłem?

Osiołek zastrzygł uszami i kiwnął głową.

- Wio! Wio! - pokrzykiwał z tyłu wieśniak.

Droga robiła się coraz trudniejsza i cięższa.

- Czy daleko jesteśmy od miejsca, gdzie chcesz się zatrzymać? - spytał wieśniak świętego Franciszka.

- Daleko jeszcze - odpowiedział Franciszek. - Ale możemy przystanąć na chwilę i trochę odpocząć. Twojemu osiołkowi chce się pić.

- NIe - odparł wieśniak - chodźmy dalej. Muszę wrócić, nim zapadnie noc.

Powoli, bardzo powoli posuwali się naprzód. Osiołek tak bardzo chciał pić. Święty Franciszek poprosił wieśniaka:

- Zatrzymajmy się przy tej skale.

Wieśniak też już był zmęczony i tak spragniony, że zgodził się przystanąć. Święty Franciszek zsiadł z osiołka, który wyglądał na bardzo, bardzo zmęczonego.

Święty ukląkł na ziemi i wzniósł ręce do nieba. Kiedy skończył się modlić, powiedział wieśniakowi:

- Idź szybciutko razem z osiołkiem za tę skałę, a znajdziesz tam źródlaną wodę, która was odświeży.

Wieśniak, który dobrze znał tę górę, odparł:

- Ta góra jest cała z bardzo twardej skały i nie ma na niej potoków.

Święty Franciszek nalegał jednak.

- W tej chwili błogosławiony Chrystus sprawił, że z kamienia wytrysnęła woda, abyście, ty i twój osiołek, mogli ugasić pragnienie.

Zza skały dobiegł szum płynącej wody. Wieśniak natychmiast popędził osiołka w tamtą stronę.

Dzięki modlitwie świętego Franciszka z bardzo twardej skały wypłynął strumyk czystej i chłodnej wody.

Osiołek i jego pan pili tak długo, aż ugasili pragnienie. Wtedy dopiero ruszyli w dalszą drogę.

Teraz osiołek sam szedł lekko, drobnym truchtem. Wieśniak wcale nie musiał go poganiać.

Powoli, bardzo powoli posuwali się naprzód, a kiedy doszli niemal na szczyt góry, święty Franciszek zapragnął chwilę odpocząć. Zszedł więc z grzbietu osiołka i znużony usiadł pod wielkim dębem, który rósł tuż przy drodze.

A kiedy siedział tak w cieniu rozłożystego drzewa, rozglądał się po okolicy.

Wtem nadleciała chmara przeróżnych ptaków, które śpiewem i machaniem skrzydełek okazywały ogromną radość. Niektóre siadały Świętemu na głowie, inne na ramionach, a jeszcze inne na rękach i na kolanach.

Zachwycony wieśniak nie mógł się nadziwić, a Franciszek wesoło zawołał:

- Wydaje mi się, że Pan nasz Jezus Chrystus chciałby, bym pozostał tu, bo nasi bracia ptaki tak cieszą się z mojego przybycia. Zostaw mnie tu, proszę cię, przybyłem na miejsce.

I wieśniak, który w ciągu jednego dnia widział dwa cudy, zostawił Świętego i zszedł z góry niemal równie zadowolony jak osiołek.

Sokół, który budził świętego Franciszka

Bardzo często święty Franciszek przebywał zupełnie sam w pustelni na szczycie jakiejś góry, gdzie oddawał się modlitwie. Spędzał całe dni w grocie. W nocy spał niewiele, zaledwie kilka godzin na gołej ziemi. Nim wstało słońce, klękał i modląc się wołał:

- Boże mój! Boże mój!

Powtarzał te słowa przez całe godziny ze łzami w oczach i z sercem przepełnionym gorącą miłością do Boga. W dni poświęcone modlitwie nie oddalał się nigdy od groty. Jadł niewiele: kilka korzonków, które sam wykopywał, i kilka jagód, które zrywał z krzaków. Pił wodę z bijącego przy grocie źródła.

Pewnego razu święty Franciszek schronił się w Toskanii na górze zwanej Alverna. Na skale obok groty, którą Franciszek wybrał, by spędzić tam kilka dni na modlitwie, uwił sobie gniazdo sokół wędrowny. Kiedy Franciszek przestawał się modlić, chętnie rozmawiał z sokołem. Po kilku dniach bardzo się zaprzyjaźnili.

Któregoś dnia Święty zwrócił się do sokoła:

- Bracie mój, chciałbym cię prosić o przysługę. Rano bywam tak zmęczony, że nie mogę zbudzić się na czas, by odmówić modlitwę przed wschodem słońca. Proszę cię więc bardzo, byś w imię naszej przyjaźni codziennie przed świtem budził mnie swoim głosem i trzepotem skrzydeł.

Sokół chętnie przystał na prośbę świętego Franciszka.

Nazajutrz, dokładnie o godzinie, jaką mu podał Święty, sokół wydał przenikliwy krzyk i z całej siły zatrzepotał skrzydłami.

Franciszek natychmiast się obudził, podziękował bratu sokołowi i ukląkł.

- Boże mój! Boże mój! - modlił się.

Minęło kilka dni. Co rano sokół spełniał swój obowiązek punktualnie jak zegar.

Ale po tylu dniach modlitwy i postu święty Franciszek był coraz bardziej osłabiony.

Sokół ma bystre oczy, doskonale więc widział, że Święty potrzebował więcej odpoczynku. Dlatego któregoś ranka zbudził go trochę później niż zwykle. Następnego dnia zbudził Świętego jeszcze kilka minut później. I tak każdego dnia przesuwał godzinę pobudki, by święty Franciszek mógł spać trochę dłużej. Porę budzenia przesuwał tak nieznacznie, żeby Święty niczego nie zauważył.

Dodatkowe godziny snu, jakie zawdzięczał sokołowi Franciszek, pozwoliły mu odzyskać siły.

Kiedy więc sokół, który ma bystre oczy, zobaczył, że święty Franciszek czuje się lepiej, zaczął go znowu budzić o ustalonej godzinie.

Sokół wędrowny służył tak świętemu Franciszkowi przez czterdzieści dni, cały czas, jaki Święty spędził na modlitwie na górze Alverna. W dniu, kiedy opuszczał samotnię, Franciszek zawołał sokoła i rzekł:

- Braciszku, chcę ci podziękować za przysługę, jaką mi oddałeś. Ale muszę ci powiedzieć, że nie zawsze byłeś punktualny. Kiedy byłem bardzo zmęczony, zwlekałeś z budzeniem. Jednak nie będę się na ciebie gniewał. Byłem ci posłuszny, bo głos twój przekazywał mi wolę Bożą. Nie wolno przemęczać zbytnio brata ciało.

Sokół, choć święty Franciszek przejrzał jego podstęp, ucieszył się tymi słowami.

Wzbił się wysoko w błękitne niebo i stamtąd swymi bystrymi oczyma patrzył na Świętego, który schodził z góry i wracał do braci.

Święty Franciszek wrócił do Porcjunkuli chudy i blady. Braci zaniepokoił stan jego zdrowia. Ale Franciszek uspokoił ich:

- Bracia moi, czuję się dobrze. Nie martwcie się o mnie jak brat sokół, który budził mnie później, niż prosiłem, żebym dłużej mógł spać.

I tak bracia poznali historię sokoła wędrownego i zapisali ją w księdze, z której ja zaczerpnąłem ją dla was, drogie dzieci.


Pszczeli domek

W rok po przygodzie z wędrownym sokołem święty Franciszek postanowił znów udać się na górę Alverna i spędzić tam czterdzieści dni na modlitwie i pokucie.

Wybrał tę samą grotę, ale nie zastał już tam sokoła. Był bardzo rozczarowany, że nie spotkał swego przyjaciela. Zaczął jednak ciężkie umartwienia. Rano wstawał bardzo wcześnie. Modlitwa jego nie zmieniła się:

- Boże mój! Boże mój! - powtarzał święty Franciszek ze łzami w oczach i z sercem przepełnionym gorącą miłością do Boga.

Od tego nieustannego płaczu oczy miał bardzo chore. Żywił się znowu tylko korzeniami i jagodami, a wodę do picia czerpał z pobliskiego źródła.

Minęło kilka dni. Ciężkie umartwienia coraz bardziej osłabiały Świętego. Ledwie miał siłę wykopać drżącymi dłońmi kilka korzonków, by się trochę posilić. Często cierpiał na ataki gorączki. Z trudem czołgał się do źródła.

Żeby nie iść do źródła za każdym razem, gdy chciał się napić, Franciszek ulepił z gliny naczynie. Odtąd mógł trzymać wodę w grocie i nocą, kiedy męczyło go pragnienie, pił łyk wody prosto z glinianego naczynia. Na tę jedną tylko wygodę pozwalał sobie Święty.

Tymczasem bracia bardzo martwili się o swego ojca. Święty prosił ich, żeby mu nie przeszkadzali przez cały czas jego pobytu na górze Alverna. Ale tym razem bracia nie byli mu posłuszni.

Któregoś dnia kilku z nich postanowiło wspiąć się na Alvernę, by zanieść Świętemu coś do zjedzenia. Z daleka już głośno go wołali. Święty Franciszek usłyszał ich, wyjrzał z groty i zobaczył szukających go braci. Nie chciał, by mu przeszkadzano, ale nie chciał też, by bracia martwili się z jego powodu.

Ruszył im na spotkanie i pozwolił zaprowadzić się do Porcjunkuli. Tam pod opieką braci powoli odzyskiwał siły.

A gliniana miseczka została w grocie sokoła wędrownego.

Kiedy święty Franciszek odpoczął i wyzdrowiał, bracia spytali go:

- Ojcze, gdzie byłeś, kiedyśmy przyszli po ciebie?

- W grocie sokoła - odpowiedział święty Franciszek. - I zostawiłem tam glinianą miseczkę, którą sam ulepiłem. Jesteśmy biedni i nie wolno nam niczego marnować. Gdyby któryś z was mógł mi przynieść miseczkę, używalibyśmy jej tutaj.

Brat Idzi i brat Leon natychmiast wyruszyli na górę Alverna po miseczkę ulepioną przez świętego Franciszka.

Weszli bracia do groty sokoła wędrownego. W kącie rzeczywiście stała miska, ale wokół niej krążył z głośnym brzęczeniem rój pszczół. Pszczoły znalazły miskę świętego Franciszka i zrobiły sobie w niej gniazdo.

- Spójrz, bracie - zwrócił się brat Idzi do brata Leona. - Pszczoły zbudowały w misce mnóstwo woskowych cel, które wyglądają jak nasze cele w Porcjunkuli.

A brat Leon odparł:

- Teraz składają tam nektar i zrobią z niego miód. Jest to z pewnością znak Boży. Pan nasz pozwalając pszczołom zbudować gniazdo w misce, z której pił nasz święty ojciec, chce powiedzieć, jak słodka jest modlitwa.

Bracia nie dotknęli nawet miski i pozostawili ją w grocie. Kiedy po powrocie opowiedzieli Franciszkowi, co się stało, pochwalił ich:

- Słusznie postąpiliście, drodzy synowie, zostawiając miskę w grocie. Ja z miłości do naszej siostry Biedy mogę się bez niej obejść. Natomiast pszczoły, nasze siostry, potrzebują domu, który Pan nasz w dobroci swojej im znalazł.

Smutny bażant

Święty Franciszek od długich i częstych postów i ciężkich umartwień bywał chory i bracia nie wiedzieli, jak go leczyć. Również wierni kochający świętego Franciszka wszelkimi sposobami starali się dbać o jego zdrowie.

Święty wszystkim dziękował i powtarzał:

- Nie martwcie się o mnie.

Pewnego razu święty Franciszek przebywał z kilkoma braćmi w małym domku nie opodal Sieny. Mieszkańcy miasta często do niego przychodzili i przynosili różne dobre rzeczy do jedzenia. Święty Franciszek zatrzymywał trochę dla siebie i braci, resztę zaś rozdawał ubogim.

Pewien bogaty szlachcic ze Sieny przysłał w prezencie świętemu Franciszkowi żywego bażanta. Święty bardzo ucieszył się z podarunku, ale wcale nie miał zamiaru otrzymanego bażanta zjeść.

- Bracie bażancie, niech Stwórca nasz będzie błogosławiony - przywitał ptaka, po czym zwrócił się do innych braci: - A teraz przekonajmy się, czy brat bażant chce zostać z nami, czy też woli wrócić do lasu, który jest na pewno odpowiedniejszym dla niego miejscem. Bracie Pawle, zanieś bażanta daleko stąd do winnicy i zostaw go na wolności.

Brat Paweł spełnił prośbę świętego Franciszka, ale bażant przyfrunął z powrotem do domu, w którym mieszkał Święty.

Franciszek powiedział wtedy:

- Bracie Pawle, zostawiłeś bażanta za blisko stąd, tak że mógł łatwo znaleźć drogę i wrócić do nas. Proszę cię więc, weź go i zanieś jeszcze dalej, do lasu, który jest odpowiedniejszym dla niego miejscem.

Brat Paweł posłusznie wziął bażanta i zaniósł go daleko, tak jak Święty mu polecił. Ale i tym razem bracia usłyszeli niebawem pukanie - to bażant stukał dziobem do drzwi domu. Otworzyli mu, bażant wszedł, skierował się prosto do świętego Franciszka i usiadł mu na kolanach.

Wtedy Święty widząc, że bażant woli być w domu niż w lesie, zgodził się zatrzymać go przy sobie. Dawał mu dużo jedzenia i głaskał kolorowe jak tęcza pióra.

Ale Święty wciąż chorował i nie mógł wyzdrowieć. Zatroskani bracia wezwali więc do niego bardzo sławnego lekarza.

Lekarz wszedł do domu braci i własnym oczom nie wierzył. Na wiązce słomy leżał święty Franciszek, a obok niego wierny bażant. Zbadał Świętego i powiedział:

- Dam ci teraz lekarstwo, po którym na pewno wyzdrowiejesz.

Święty Franciszek wziął lekarstwo i podziękował za wizytę.

- Dziękuję ci, że przyszedłeś do mnie. Ale jestem biedny i nie mam ci czym zapłacić.

Lekarz odpowiedział mu:

- Nie chcę zapłaty. Ale widzę tu bażanta. Chciałbym go mieć, nie po to, żeby go zjeść, ale na pamiątkę spotkania z tobą.

Święty Franciszek chętnie spełnił prośbę lekarza.

- Weź go, proszę, ale traktuj go jak brata.

Lekarz wziął bażanta pod pachę i zaniósł do swojego domu. Tymczasem bażant jak gdyby obraził się, że zabrano go od Świętego i nie chciał przyjmować jedzenia z rąk lekarza.

Ptak chował się smutny po kątach. Nawet jego pióra straciły kolor tęczy. Lekarz bojąc się, że bażant umrze z głodu, odniósł go świętemu Franciszkowi.

Gdy tylko bażant zobaczył Świętego, natychmiast przestał być smutny i wesoło zaczął jeść.

Od tego dnia święty Franciszek, dopóki pozostawał w domu nie opodal Sieny, nie rozstał się ani na chwilę ze swym najwierniejszym bratem bażantem.


Wesoła ryba

Święty Franciszek, chociaż poważnie chory, nigdy nie tracił pogody ducha. Któregoś dnia przybył do Perugii w towarzystwie brata Leona, który był tak łagodny i pokorny, że Święty nazywał go "owieczką Bożą".

Po drodze święty Franciszek zwrócił się do niego:

- Bracie Leonie, owieczko Boża, choćby bracia robili wiele, wiele cudów, zapisz i zapamiętaj dobrze, że nie jest to radość doskonała.

I wędrowali dalej. Po chwili święty Franciszek znowu się odezwał:

- Bracie Leonie, owieczko Boża, choćby bracia wiedzieli wszystko, ale to wszystko o ptakach, rybach i innych zwierzętach, a także o kamieniach i wodzie, zapisz i zapamiętaj dobrze, że nie jest to radość doskonała.

W końcu brat Leon poprosił świętego Franciszka:

- Ojcze, błagam cię, powiedz mi, co to jest radość doskonała.

Wtedy święty Franciszek wytłumaczył mu:

- Jeśli dojdziemy do klasztoru w Porcjunkuli, a brat furtian nas nie pozna i weźmie za dwóch zbójców, wyjdzie za bramę, złapie nas za kaptury, rzuci na ziemię i obatoży, i jeśli my to zniesiemy pogodnie i cierpliwie, myśląc cały czas o męce błogosławionego Chrystusa, będzie to, zapisz i zapamiętaj dobrze, bracie Leonie, radość doskonała.

I tak rozmawiając, doszli nad brzeg niewielkiego jeziora. W łódce siedział mężczyzna i wędką łowił ryby. Bracia przystanęli przy nim.

Po kilku minutach rybak wyciągnął z wody dużą, mieniącą się wszystkimi kolorami tęczy rybę. Zdjął ją z wędki. Ryba trzepotała się, a jej łuski lśniły w słońcu. Rybak zadowolony z udanego połowu - bo złowił już dużo ryb - ofiarował ją Świętemu.

Święty Franciszek wziął rybę, pogłaskał zraniony haczykiem pyszczek i nagle wrzucił rybę z powrotem do jeziora, a rybakowi powiedział:

- Dziękuję ci bardzo, ale lepiej zwrócić wolność siostrze rybie.

Zaś bratu Leonowi wytłumaczył:

- Owieczko Boża, rybę tę wyciągnięto z wody, gdzie może żyć, boleśnie zraniono jej pyszczek, a ona, jak sam widziałeś, nie żaliła się, nie rozpaczała. To właśnie jest, owieczko Boża, radość doskonała, o której rozmawialiśmy.

Tymczasem mieniąca się wszystkimi kolorami tęczy ryba nie zanurzyła się w wodzie i nie odpłynęła. Tańczyła po powierzchni jeziora, zataczała coraz mniejsze kręgi, skakała i trzepotała się szczęśliwa z odzyskanej wolności.

Wtedy święty Franciszek zwrócił się do niej:

- Siostro moja, rybo, powinnaś, tak jak potrafisz, dziękować Stwórcy, że żyjesz w tak pięknym jeziorze. Nie możesz śpiewać jak bracia ptaki hymnów ku chwale Pana Boga, ale możesz wielbić go pływaniem i kolorami łuski. Proszę cię jednak, siostro rybo, zawsze bądź wdzięczna i zadowolona.

I ryba, jakby rozumiała słowa świętego Franciszka, wynurzyła głowę z wody, a płetwami i ogonem uderzała o powierzchnię jeziora na znak zgody.

Rybak nie wierzył własnym oczom. A święty Franciszek mówił dalej:

- Teraz pozwalam ci z Bożym błogosławieństwem odpłynąć. Ale na przyszłość uważaj i nie daj się znowu złapać, abyś mogła żyć w czystej i przejrzystej wodzie, i być zawsze szczęśliwa.

Ryba zatoczyła jeszcze kilka kręgów, zrobiła kilka skoków, po raz ostatni zatrzepotała w powietrzu, zalśniła kolorami łusek, po czym zanurzyła się w jeziorze i znikła.


Turkawki i braciszek

Pewien chłopiec schwytał bardzo dużo dzikich turkawek i niósł je w klatce na targ. Turkawek było bardzo, bardzo dużo, a klatka była bardzo mała. Turkawki wyciągały główki za pręty i gruchały, jakby się żaliły. Chłopiec nie przejmował się ptakami. Szedł przed siebie pogwizdując i myśląc o pieniądzach, jakie dostanie za ptaki.

W okolicach Porcjunkuli szedł drogą w jego stronę święty Franciszek. Kiedy chłopiec mijał Świętego, zdjął z głowy kapelusz i grzecznie go przywitał.

Święty Franciszek popatrzył na turkawki wzrokiem pełnym litości.

- O dobry młodzieńcze - poprosił chłopca - w imię miłości Pana naszego proszę cię, uwolnij i daj mi te tak łagodne i niewinne ptaki.

Chłopiec ze wzruszeniem patrzył na tonącą we łzach twarz świętego Franciszka. Zupełnie zapomniał o pieniądzach, jakie miał dostać za turkawki, i bez chwili zastanowienia otworzył klatkę.

Turkawki, jedna po drugiej, z trudem wydostały się przez otwarte drzwiczki, ale zamiast odlecieć, usiadły jedne na ramionach, inne na otwartych dłoniach Świętego.

A Franciszek, głaszcząc je, tak do nich przemawiał:

- Siostrzyczki moje, turkawki, proste, niewinne i czyste, dlaczego dajecie się złapać? Chcę ocalić was teraz od śmierci i zbudować wam gniazda, byście miały dzieci zgodnie z przykazaniami naszego Stwórcy.

I gdy chłopiec z pustą klatką w ręku przyglądał się zachwycony, święty Franciszek zebrał z ziemi suche gałązki i na drzewach rosnących wokół kościółka w Porcjunkuli zbudował kilka gniazd.

Turkawki pomagały świętemu Franciszkowi znosząc w dziobkach gałązki i plotąc gniazda.

Po skończonej pracy świętemu Franciszkowi oczy lśniły już nie łzami, ale radością. I rzekł do chłopca:

- Dziękuję ci, dobry chłopcze, za podarunek, jaki zrobiłeś turkawkom dając im wolność. Pan Jezus wynagrodzi cię za to. Zostaniesz jednym z moich braci i z radością będziesz służyć Panu Jezusowi.

I rzeczywiście chłopiec został później bratem i żył w wielkiej prostocie u boku świętego Franciszka. Młody braciszek przybrał imię brata Simplicia - Prostaczka.

Turkawki zaś w zbudowanych przez świętego Franciszka gniazdach bardzo szybko zaczęły znosić jajka, z których wykluło się mnóstwo małych turkaweczek.

I wszystkie mieszkały oswojone niczym kury wokół kościółka w Porcjunkuli, razem z braćmi. Bracia karmili je i troskliwie się nimi opiekowali.

Ale kiedy święty Franciszek pobłogosławił je i pozwolił im odlecieć, natychmiast opuściły Porcjunkulę.


Płacz skowronków

Spośród wszystkich zwierząt najbardziej miłował święty Franciszek ptaki, bo są zawsze szczęśliwe. Fruwają po Bożym niebie i melodyjnym głosem wyśpiewują chwałę Stwórcy.

A spośród wszystkich ptaków najbardziej miłował Franciszek skowronki. Skowronek co dzień rano wylatuje na spotkanie słońcu, które wstaje przesycone światłem. Na główce ma kępkę ciemniejszych piórek.

Święty Franciszek powiadał o nim swoim braciom:

- Bracia moi, brat nasz skowronek nosi kaptur podobny jak my. To ptak, który chętnie wyrusza na poszukiwanie ziarenek, a jeśli znajdzie je choćby w nawozie, wydobywa je i zjada. Latając swoją pieśnią sławi Pana, tak jak powinni to robić wszyscy ludzie. Pióra skowronka, jego szata, są koloru ziemi. Wszyscy bracia winni brać z niego przykład i nosić nie ubrania eleganckie, ale skromne, w kolorze przypominającym ziemię, która jest najpokorniejszym żywiołem.

Tak chwalił skowronka święty Franciszek, a kiedy słuchał jego śpiewu, wzruszał się do łez. Bardzo chciał zrobić coś dla tych ptaszków. Któregoś dnia rzekł do braci:

- Bracia moi, gdybym mógł rozmawiać z cesarzem, błagałbym go i przekonałbym, żeby z miłości do Boga ustanowił specjalne prawo, by żaden człowiek nie mógł łapać ani zabijać braci skowronków i nie robił im nic złego. I aby wszyscy możni panowie, którzy mieszkają w zamkach, byli zobowiązani co roku, w dzień Bożego Narodzenia, rozrzucać po drogach ziarno i inne nasiona, aby bracia nasi skowronki miały co jeść w tak uroczystym dniu.

W dzień śmierci świętego Franciszka skowronki pokazały, jak bardzo go kochały odwzajemniając jego wielką miłość.

Święty Franciszek zmarł w wieku czterdziestu pięciu lat. Trudne życie, wielkie umartwienia, długie posty powoli osłabiły jego ciało.

Od dnia, gdy Jezus Ukrzyżowany przemówił do niego w kościele świętego Damiana, do śmierci upłynęło dwadzieścia lat.

Dwa lata przed śmiercią święty Franciszek modlił się na górze Alverna. Płakał rozmyślając o ukrzyżowaniu Jezusa. Jego ból był tak wielki, że na jego ciele pojawiły się rany podobne do ran Chrystusowych. Były one cały czas otwarte i krwawiły aż do śmierci Franciszka.

Święty Franciszek zmarł przy kościółku w Porcjunkuli, który przed dwudziestoma laty odbudował. Rośnie tam nadal drzewo figowe, pod którym przed tyloma wiekami święty Franciszek rozmawiał z siostrą cykadą.

Przy umierającym zebrali się wszyscy najwierniejsi bracia: brat Idzi, brat Maciej, brat Paweł, brat Sylwester, brat Simplicio i brat Leon, owieczka Boża. Przed śmiercią święty Franciszek poprosił, by położono go na gołej ziemi, tej ziemi, której kolor mają skowronki.

Święty Franciszek umarł wieczorem 3 października 1226 roku.

Skowronki, które są przyjaciółmi światła i boją się wieczornego mroku, w chwili śmierci świętego Franciszka krążyły całymi chmarami nad dachem Porcjunkuli, choć noc już dawno zapadła.

Ale śpiew ich nie był radosny jak rankiem, kiedy witają słońce. Brzmiał raczej jak płacz. Skowronki opłakiwały podobnie jak bracia śmierć świętego Franciszka. Opłakiwały brata wszystkich ludzi i brata wszystkich stworzeń, które fruwają, chodzą, pełzają, skaczą i pływają.

Swoim śpiewem towarzyszyły skowronki duszy świętego Franciszka, która szła po niebie jak wschodzące słońce.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Moore Armando Brat wilk i siostrzyczka cykada
Moore Armando Brat wilk i siostrzyczka cykada
Armando Moore Brat wilk
Moore Brat wilk i siostrzyczka cykada] (O śW FRAŃCISZKU)
Brat wilk i siostrzyczka cykada
Z jednostkami za pan brat
2007 06 Amarok–wypasiony wilk [Poczatkujacy]
INSTRUKCJA BHP - Wilk, GASTRONOMIA
BUSZUJĄCY W ZBOŻU, Pedagogika, Czytajmy razem Anioła Stróża- brat Tadeusz Ruciński, Teksty do CZYT
otyłosc, Psychologia kliniczna konwersatorium dr Małgorzata Cichecka-Wilk
Brat i siostra
Mandy Moore
Zagadnienia psychologii klinicznej, I ROK RESOCJALIZACJA UAM, Psychologia Kliniczna - Wilk
Wilk, W3 - chemiczny
Brat Rhanja – Pakistan wyrok dożywocie
Adolf Dygasiński Wilk, psy i ludzie
KOCHA JAK, Pedagogika, Czytajmy razem Anioła Stróża- brat Tadeusz Ruciński, Teksty do CZYTAJMY RAZEM

więcej podobnych podstron