170 Lucy Clark Lekarka z małego miasteczka


LUCY CLARK

Lekarka z małego miasteczka

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Co tu... ?

Vicky zwolniła, spoglądając na drogę przez brudną szybę. Zaczerwieniony i wystraszony Andrew Anderson, dwunastoletni chłopiec ubrany w ciemną koszulkę i luźne spodnie, zawzięcie wymachiwał rękami. Gdy zjechała na pobocze i zaparkowała tuż za lśniącym, niebieskim jaguarem, podbiegł do jej auta.

- Pani doktor! - wykrzyknął zdyszany. - Ojej, jak dobrze, że panią widzę! Neila ukąsił wąż, trzeba go ratować. Chciałem wezwać karetkę, ale zatrzymałem jednego pana. - Andrew wskazał drugie auto. - Powiedział, że jest lekarzem, kazał mi wrócić, poszukać kogoś znajomego i poprosić o wezwanie karetki.

Vicky wysiadła z samochodu, otworzyła bagażnik i sięgnęła po torbę lekarską oraz składane nosze. Zdawała sobie sprawę, że ma coraz mniej czasu na kąpiel i zmianę ubrania przód popołudniowym spotkaniem, ale taka jest dola wiejskiego lekarza.

- Rozumiem - oznajmiła.

Gdy w pośpiechu pokonywali sięgające jej do pasa ogrodzenie z drutu kolczastego, ucieszyła się, że ma na sobie dżinsy. Andrew podniósł leżący na pastwisku rower i biegł z nim po wyboistym gruncie.

- Karetka wyjechała do innego pacjenta, ale niedługo powinna dotrzeć do szpitala. - Vicky zauważyła niespokojną minę chłopca. - Neil wyzdrowieje. Możesz mi powiedzieć, jak to się stało? Widziałeś tego węża?

- Pewnie. Był wielki, brunatny - odparł Andrew. - Po obiedzie jeździliśmy na rowerach. Neil chciał sprawdzić, dokąd prowadzi ta ścieżka, więc za wybiegiem pojechaliśmy w busz. Potem stanęliśmy przy zwalonym pniu. Neil... - Andrew zadrżał. - Neil wsunął rękę do dziupli i wtedy ugryzł go ten wąż. Nie wiedzieliśmy z początku, co to było, ale kiedy odskoczyliśmy, wyszedł z kryjówki. Był ogromny!

- Ile czasu minęło od ugryzienia?

- Chyba z dziesięć minut. Pomyślałem, że szosa jest blisko, więc prędzej zatrzymam jakieś auto, niż dojadę do domu. Tamten pan, który jest lekarzem, stanął od razu. Kiedy mu pokazałem, gdzie jest Neil, wysłał mnie z powrotem na drogę.

- Widziałeś ślad po ugryzieniu na ręce Neila?

- Tak... - Andrew znów się wzdrygnął. - On wyzdrowieje, pani doktor? To przecież mój najlepszy kumpel.

- Wszystko będzie dobrze, musimy go tylko szybko zawieźć do szpitala.

- Jest tam. - Wskazał niewielką polankę w buszu. Neil leżał na ziemi, a obok niego klęczał jakiś mężczyzna.

- Cześć! - Vicky przywitała się z chłopcem, którzy niepewnie się do niej uśmiechnął. Daremnie czekała, aż zajęty bandażowaniem jego ramienia nieznajomy podniesie wzrok i zwróci na nią uwagę.

- Karetka wezwana? - burknął.

- Jeszcze nie... - zająknęła się, wytrącona z równowagi jego napastliwym tonem.

- Czemu, do jasnej cholery? - Podniósł głowę i zza ciemnych okularów zmierzył ją taksującym spojrzeniem.

- Chciałam... najpierw obejrzeć ranę.

- Jesteś pielęgniarką? - rzucił drwiąco.

- Nie - odparła. I nim zdążyła wyjaśnić, czym się zajmuje, usłyszała:

- W takim razie nie trać czasu, mała, i sprowadź karetkę. Chyba wiesz, skąd można zadzwonić. - Gdy wściekła Vicky sięgnęła po telefon komórkowy, umieszczony przy pasku dżinsów, dodał: - Mam nadzieję, że twój działa, bo mój odmówił posłuszeństwa.

Nie reagując na jego słowa, czekała na połączenie.

- Nicole? Czy karetka już wróciła? - Zamilkła na chwilę. - Świetnie. Powiedz Macowi, żeby jak najszybciej przyjechał do zagajnika koło południowowschodniej granicy gospodarstwa Andersonów. Brunatny wąż ukąsił Neila Simpsona. Potrzebna będzie surowica. - Wysłuchała odpowiedzi przełożonej pielęgniarek i zakończyła rozmowę.

- Jak długo będziemy czekać na karetkę?

- Najwyżej dwadzieścia minut - odparła rzeczowo.

- Dziękuję - mruknął bez przekonania i dodał: - Znajdź mi jakiś patyk, zrobimy prowizoryczne łupki.

Vicky odetchnęła głęboko i popatrzyła na Neila.

- Dobry pomysł. - Uśmiechnęła się do niego. - Andrew i ja wybierzemy dla ciebie najładniejszy kijek w całym zagajniku. Będziesz miał łupki jak się patrzy.

Gdy Neil się rozchmurzył, skinęła na jego kolegę. Oddalili się we dwójkę na poszukiwanie patyka, który powinien być długi i gładki.

- Dlaczego ten facet jest dla pani taki okropny? - zapytał Andrew. - Przecież oboje jesteście lekarzami. Pani też potrafi obandażować ramię.

Aha, chłopcy spostrzegli niechęć między nią a nieznajomym.

- Zajął się Neilem, więc trzeba mu pomóc - tłumaczyła, nie chcąc krytykować mężczyzny w obecności Andrew. - Mac wkrótce dostarczy surowicę, potem zawieziemy Neila do szpitala, a tam zaopiekują się nim na piątkę z plusem.

- Dobry? - spytał Andrew, podnosząc z ziemi patyk.

- Idealny - odparła. - Wygląda ładnie, jest gładki i ma odpowiednią długość. Doskonale się spisałeś. - Poklepała chłopca po ramieniu.

- Ja go znalazłem - oznajmił, podając kijek mężczyźnie. - Pani doktor powiedziała, że jest idealny.

Nieznajomy w końcu podniósł głowę i popatrzył na nią. Wciąż miał na nosie ciemne okulary. Rozdrażniona pomyślała, że człowiek dobrze wychowany dawno by je zdjął. Żałowała, że nie może popatrzeć mu w oczy i skarcić wymownym spojrzeniem.

- Dentystka, weterynarz czy lekarka? - zapytał.

- To ostatnie - odparła zaczepnie. Chyba wolałby mieć do czynienia z przedstawicielką wcześniej wymienionych profesji.

- Nie stój bezczynnie, pomóż mi bandażować - burknął. Poczuła się głupio. Z irytacją zacisnęła zęby, uklękła i przytrzymała patyk, a nieznajomy wyjął z torby bandaż elastyczny i przy pomocy kija unieruchomił ramię.

- Mama będzie wściekła, prawda, pani doktor? - spytał Neil drżącym głosem, przeczuwając, na co się zanosi.

- Została powiadomiona? - spytał mężczyzna.

- Oczywiście - przytaknęła Vicky. - Nasza siostra przełożona na pewno przekaże wiadomość rodzicom.

Gdy trzymała kijek, nagle zdała sobie sprawę z bliskości nieznajomego. Spostrzegła niewielki garb na jego nosie - zapewne ślad po złamaniu sprzed lat - i poczuła działającą na zmysły woń męskiej wody kolońskiej. Kruczoczarne włosy były krótko obcięte i bardzo gęste. Poczuła absurdalną ochotę, by je pogłaskać. Wyraziste rysy twarzy świadczyły o zarozumiałości, z którą już miała okazję się zetknąć, natomiast wargi... Rozchylił je lekko, bandażując ramię małego pacjenta, a Vicky niespodziewanie zaczęła się zastanawiać, jak by zareagowała, gdyby ją pocałował.

Poczuła szybsze bicie serca, wyobrażając sobie, że nieznajomy bierze ją w ramiona. Na moment przymknęła oczy i westchnęła cicho. Dobiegający z tyłu szelest poszycia wyrwał ją z zadumy. Obejrzała się i zobaczyła Andrew, który stał na stercie gałązek i liści. Była mu wdzięczna, że nieświadomie pomógł jej uwolnić się spod uroku, którym emanował nieznajomy. Co ją napadło? Zwykle okazy wała mężczyznom obojętność i chłód. Ten przystojniak był jednak wyjątkowo źle wychowany: typowy lekarz z wielkiego miasta!

Skwapliwie pomogła mu zabandażować ramię Neila, zastanawiając się przy tym, co jeszcze przyniesie ten dzień. Przeszedł ją dreszcz, gdy poczuła na dłoni muśnięcie jego palców. Zaskoczona szybko podniosła głowę i popatrzyła na niego, lecz był całkiem zaabsorbowany swoim zajęciem. Jej serce, które przed chwilą wreszcie się uspokoiło, znowu zakołatało niespokojnie.

Gdy nieznajomy owinął bandażem górną końcówkę patyka, poczuła ulgę, bo nie potrzebował już pomocy, więc mogła cofnąć rękę. Westchnęła głęboko i zawołała do Andrew:

- Pomożesz mi rozłożyć nosze? Przeniesiemy Neila na pobocze, żeby Mac nie musiał nas szukać.

- Jasne - odparł.

Zadanie nie było skomplikowane i jedna osoba szybko by się z nim uporała, ale Vicky chciała znaleźć chłopcu jakieś zajęcie i skupić się na swych obowiązkach. Kiedy nosze zostały przygotowane, odwróciła się do Neila i rzekła z uśmiechem:

- Teraz czeka nas krótka wędrówka. - Ponownie uklękła obok niego, starając się nie zwracać uwagi na obecność kolegi po fachu. Neil powinien być spokojny i rozluźniony; to utrudni przenikanie trucizny do dalszych partii ciała. Odsunęła niesforny kosmyk spadający mu na oczy. - Jesteś bardzo dzielny - zapewniła.

- Czy jad bardzo mi zaszkodzi? - spytał, zagryzając wargi.

- Mac wkrótce przywiezie surowicę i bez trudu sobie z tym poradzimy.

- Dlaczego nie ma jej pani w torbie? - wypytywał, bo ciekawość wzięła górę nad strachem.

- Ja również tego żałuję, ale surowice na jad węży i pająków muszą być przechowywane w niskiej temperaturze, na przykład w lodówce.

- Mam nadzieję, że w twoim szpitalu są odpowiednie preparaty - wtrącił mężczyzna.

- Naturalnie, kolego - odparła i z zadowoleniem stwierdziła, że mówi głosem równie stanowczym jak on. - Na wsi częściej niż w innych rejonach zdarzają się takie wezwania, toteż byłoby lekkomyślnie z naszej strony, gdyby ta sprawa została zaniedbana.

Vicky skupiła się znów na Neilu, szukając oznak znużenia lub mdłości. Do tej pory nie skarżył się na ból głowy i podobne dolegliwości, a to dobry sygnał.

- Mały jest pewnie twoim pacjentem, więc dokończ teraz oględziny, ale potem trzeba go położyć na noszach - rzekł mężczyzna.

Była coraz bardziej zakłopotana. Odwróciła się, by przysunąć torbę, i policzyła do dziesięciu, starając się odzyskać spokój.

- Zmierzę ci puls i poświecę w oczy tak samo jak wtedy, kiedy mama przyprowadziła cię do gabinetu na badania okresowe. Wszystko jasne? - powiedziała do Neila, dotykając jego nadgarstka.

- Pewnie. Wiem, że to nie boli - odparł śmiało.

Badanie potwierdziło, że Neil jest spokojny, a puls ma normalny, co opóźniało przenikanie jadu do krwioobiegu. Zapewne wystarczą dwa lub trzy zastrzyki z surowicy, aby zneutralizować jego działanie. Zadowolona z oględzin, nieznacznie skinęła głową nieznajomemu i przysunęła nosze. Gdy bez trudu podniósł Neila, pod wykrochmaloną białą koszulą dostrzegła jego napięte mięśnie. Przyciągał ją niczym magnes i bardzo jej się podobał. Kiedy wstał, obejrzała go sobie w całej okazałości. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a drogi garnitur znakomicie się prezentował na jego sylwetce.

- Co z rowerami? - spytał Andrew.

- Proszę? - Zerknęła w bok i zmarszczyła brwi; była tak oszołomiona, że nie zrozumiała, co do niej mówi. - Aha! Możemy je tu zostawić, a potem zabierze je twój ojciec. Teraz będę potrzebowała twojej pomocy. Weźmiesz moją torbę. Dasz radę?

- Pewnie! - odparł, przekładając ciężar z ręki do ręki.

- Ruszajmy - mruknął mężczyzna, czekając, aż Vicky ujmie drążki z drugiej strony. - Grunt jest nierówny, więc patrz pod nogi - dodał. - Tego nam tylko brakuje, żebyś skręciła kostkę. Jak on śmie!

- Proszę się o mnie nie martwić, kolego - odparła z przesadną uprzejmością. - Przywykłam do wiejskich bezdroży, ale wypadki chodzą po ludziach, więc radzę uważać.

Odwrócił się, żeby na nią popatrzeć, i ruszył ku szosie. Z uśmiechem pogratulowała sobie zręcznej riposty. Zbliżali się do płotu, gdy dobiegł ich odgłos syreny.

- Jesteśmy uratowani - mruknął kpiąco nieznajomy.

Właśnie pokonywali ogrodzenie, gdy Mac zaparkował i podbiegł, żeby im pomóc. Otworzył tylne drzwi karetki, a gdy umieścili w środku Neila, podał Vicky torbę z surowicą.

- Łap, skarbie! - powiedział ze szkockim akcentem, zerknął na Neila i dodał: - Cześć, panie Simpson. Nieźle się urządziłeś, co? - Jego słowa brzmiały jak reprymenda, ale oczy mu się śmiały. - Wyjdziesz z tego, dzieciaku. Masz szczęście, że pani doktor od razu przyjechała.

Vicky napełniła strzykawkę, przetarła wacikiem skórę na zdrowym ramieniu chłopca i zapytała:

- Gotowy?

Energicznie kiwną głową, a potem skrzywił się lekko, czując ukłucie. Pod czujnym spojrzeniem najlepszego kumpla nie mógł okazać słabości. Vicky była z niego dumna.

- Dzielny chłopiec - rzekła z uśmiechem, gdy skończyła robić zastrzyk. Odzyskała już pewność siebie, zebrała swoje rzeczy i popatrzyła na Andrew, którego najwyraźniej ogarnęło znużenie. Spojrzała porozumiewawczo na Neila.

- Twój kumpel jest chyba zmęczony. Musiał pojechać rowerem do drogi i wrócić, a ty leżysz sobie na noszach jak król. Może obaj pojedziecie karetką do szpitala? To wam poprawi humory.

- Naprawdę? Ale fajnie! - zawołał Andrew, wdrapał się do środka i usiadł obok przyjaciela. Vicky odwróciła się do nieznajomego, który opierał się o maskę lśniącego jaguara.

- Dzięki - powiedziała, uśmiechając się uprzejmie. - Gdyby nie natychmiastowa pomoc, ukąszenie skończyłoby się dla Neila długą i ciężką chorobą.

Skinął głową i wyjął z kieszeni wizytówkę.

- W razie potrzeby proszę o kontakt.

Wzięła kartonik, spojrzała na niego przelotnie i schowała do kieszeni. Marzyła tylko o tym, by odjechać i uwolnić się od tego mężczyzny. Przyglądał się jej przez chwilę, potrząsając kluczykami.

- Można tu dobrze zjeść?

Nie przewidziała takiego pytania i początkowo nie mogła się skupić. Gdy odzyskała jasność myśli, odparła:

- Oczywiście. W naszej kawiarni jest spory wybór dań, a jej właścicielka Faith Jones to moim zdaniem najlepsza kucharka w okolicy. Nie sposób przeoczyć jej knajpki. Dziś mamy dobrą pogodę, więc stoliki będą wystawione na zewnątrz. Budynek jest pomalowany różową farbą, a na dachu widać drewniany szyld z napisem „Kawiarnia”.

Zdawała sobie sprawę, że to niepotrzebna paplanina, ale nie mogła przestać mówić. Zbiła ją z tropu niespodziewana zmiana nastroju przybysza. Gdy uśmiechnął się do niej po raz pierwszy, wydało jej się, że nogi ma jak z waty. Nabrała pewności, że wszędzie, gdzie się pojawia ten facet, otacza go wianuszek kobiet. Cofała się niezdarnie, aż wyczuła za plecami maskę samochodu. Oparła się mocno, żeby nie upaść, i odwróciła wzrok, by nie patrzeć na tego mężczyznę, ale było to dla niej wielkie wyrzeczenie. Gdy znów się odezwał, patrzyła na jego usta.

- Opis jest tak dokładny, że nie mogę zabłądzić.

- Najpierw trzeba dotrzeć do miasteczka. Proszę jechać za mną, a osiągniemy cel.

Rozpromienił się, słysząc tę wieloznaczną uwagę. Przystojny, obdarzony cudownym uśmiechem oraz, jak się przed chwilą okazało, także poczuciem humoru. Kiwnęła mu głową na pożegnanie, głęboko przekonana, że nigdy się już nie spotkają.

Gdy przyjechała do szpitala, Neil był już pod opieką siostry przełożonej Nicole Mumford, która sprawowała tę funkcję od początku istnienia tej placówki, czyli od dziesięciu lat. Niedawno straciła męża i od tamtej pory całą swą energię i czas poświęcała pracy i pacjentom. Zawsze wyglądała poważnie i schludnie. Na pierwszy rzut oka budziła zaufanie. Jej krótkie, ciemne włosy lekko już posiwiały, lecz oczy pełne blasku mówiły o tym, że zawód pielęgniarki to jej powołanie.

- Syn wyzdrowieje, pani Simpson - zapewniła matkę Neila, gdy stały przed drzwiami jego separatki. - W samą porę dostał surowicę, nie ma żadnych objawów zatrucia. - Obejrzała się i zobaczyła Vicky. - Mam rację, pani doktor?

- Naturalnie - odparła Vicky. - Trzeba jeszcze zrobić kilka zastrzyków. Chciałabym zatrzymać go na obserwację. Rano po obchodzie zdecyduję, co dalej robić. - Odwróciła się do Nicole i wyjęła z kieszeni dżinsów wizytówkę nieznajomego, starając się nie patrzeć na litery i cyfry. Przecież nic dla niej nie znaczył. Oczarował ją wprawdzie, gdy się rozstawali, ale nie darowała mu wcześniejszej zarozumiałości.

- Włóż to do akt Neila.

Siostra Nicole zmarszczyła brwi, patrząc na wizytówkę, a Vicky dodała:

- To jakiś miejski doktorek zatrzymany przez Andrew na drodze. Kiedy się tam zjawiłam, właśnie opatrywał Neila. Na wszelki wypadek zostawił swoje dane. - Popatrzyła na panią Simpson. - Neil był bardzo dzielny. A Andrew zrobił wszystko, co należało. Zapewniam, że to była dla nich prawdziwa nauczka.

- Oby! - usłyszała w odpowiedzi.

- Chciałabym go od razu zbadać. - Popatrzyła na zegarek. - Spieszę się, po południu mam ważne spotkanie. - Odgarnęła włosy, zadowolona, że niedawno obcięła je na pazia. Była okropnie potargana.

- Ach tak! - Pani Simpson kiwnęła głową. - Przecież dziś odbędzie się licytacja. O której zaczynacie?

- Punkt draga. Muszę pojechać do domu, wziąć prysznic i przebrać się - tłumaczyła Vicky. - Nie mam ochoty tam jechać, ale czuję, ze powinnam.

- To przykre, że twoja siostra zdecydowała się na sprzedaż gruntu. Tyle gospodarstw ostatnio zmieniło właściciela.

- Pani Simpson pokręciła głową.

- Nie chodzi mi tylko o ziemię. Jestem przygnębiona, bo pod młotek idzie część mojego dziedzictwa, rodzinnej przeszłości. Czuję się tak, jakby mnie okradziono, ale siostra widzi to inaczej. Niewiele mogę zrobić w tej sprawie, ale muszę być w ratuszu na czas. - Wzruszyła ramionami i spojrzała na Nicole. - Zajrzymy teraz do pacjenta?

Dom Vicky stał pod miastem, a ze szpitala można tam było dotrzeć w kwadrans. Dziś jechała dziesięć minut. Wykąpała się i włożyła szary kostium - wyglądała w tym stroju poważnie i godnie, a kolor pasował do jej nastroju. Wyszczotkowała włosy, ożywiła policzki odrobiną różu, lekko pomalowała usta, pobiegła do drzwi i ruszyła z powrotem do miasta.

Za pięć druga spotkała się w drzwiach ratusza ze swą najlepszą przyjaciółką Mary Jamieson i pospiesznie zajęły miejsca. Atmosfera była przygnębiająca. Vicky najchętniej wyszłaby z sali aukcyjnej, lecz wiedziała, że musi tu zostać. Westchnęła głęboko i powiedziała sobie, że nie co dzień człowiek ma sposobność asystować przy sprzedaży rodzinnej posiadłości.

- Spróbuj się odprężyć - szepnęła Mary, dotykając jej ramienia. - Strasznie jesteś spięta.

- O Boże! - jęknęła Vicky.

- Co się stało? - zapytała Mary, spoglądając w tym samym kierunku.

- Jest tu Nigel Fairweather - irytowała się Vicky, wskazując blondyna siedzącego w pierwszym rzędzie.

- Mówiłaś chyba, że Leesha nie chciała mu sprzedać swojej części, choć ją nagabywał.

- Tak było. Mój szwagier uznał, że lepiej wystawić grunt na licytację, żeby podbić cenę. Domyślałam się, że Nigel tu będzie, ale miałam cichą nadzieję, że nim dojedzie, piekło go pochłonie.

Ubawiona Mary zachichotała cichutko.

- Przez wzgląd na ciebie mam nadzieję, że mu się nie powiedzie. Ostatnio kupił sporo ziemi w okolicy.

- Trzeba przyznać, że nie jest w miasteczku mile widziany - przyznała Vicky. - Czy dasz wiarę, że miał czelność zaproponować mi kupno mojej części? Kiedy mu powiedziałam, że nie chcę jej sprzedać, uznał mnie za idiotkę, ale zaproponował wyższą cenę.

- Tylko spokojnie. - Mary znów poklepała ją po ramieniu. - Nie gorączkuj się tak, dziewczyno.

- Ten facet doprowadza mnie do szału! Gdybym miała dość forsy, żeby spłacić Jerome'a i Leeshę, sytuacja byłaby zupełnie inna.

- Ale nie jest - odparła rzeczowo Mary, a Vicky wzruszyła ramionami.

- Mama przewraca się w grobie. - Ścisnęła mocno dłoń przyjaciółki. - Dzięki, że dziś tu przyszłaś. Czuję się pewniej.

Licytator zastukał młotkiem i aukcja się rozpoczęła. Nigel zaproponował najwyższą cenę.

- Po raz pierwszy... - usłyszała Vicky.

- Błagam, niech ktoś da więcej - szepnęła z rozpaczą. Jakby w odpowiedzi na jej modlitwy inny mężczyzna w eleganckim garniturze podniósł rękę, podbijając stawkę. Vicky odetchnęła z ulgą, a Nigel popatrzył na nią z oburzeniem, po czym zerknął na konkurenta. Licytacja nabrała tempa, lecz po chwili Nigel zgarbił się i zamilkł. Licytator uderzył młotkiem po raz ostatni. Trzecia część rodzinnej własności została sprzedana nieznajomemu z drugiego rzędu. Vicky z satysfakcją obserwowała pokonanego wroga, który jak burza wypadł z sali. Miała nadzieję, że nowy właściciel nie zniszczy wszystkiego jak tamten drań. Gospodarstwa kupione przez Nigela po zburzeniu domów i wycięciu drzew straciły swój wyjątkowy charakter i zostały zamienione w rolnicze monokultury, gdzie na skalę przemysłową uprawiano winorośl.

- Idziemy? - zapytała Mary, gdy zebrani rozchodzili się z wolna. Kilku mężczyzn w garniturach otoczyło nabywcę.

- Za chwilę - odparła Vicky. - To dziwne. Kiedy tu przyjechałam, nie mogłam się doczekać końca licytacji, a teraz nie mam ochoty wyjść.

- Rusz się! - nalegała Mary. Przyjaciółka nadal siedziała nieruchomo, więc dodała: - Miałam ci o tym nie mówić, ale Faith Jones organizuje małe spotkanie. Mówi, że to jakby stypa, bo poniosłaś bolesną stratę, a obcy się obłowili. Faith urządziła przyjęcie na cześć twojej rodziny, więc obiecałam dopilnować, żebyś przyszła.

- Ojej! - zawołała Vicky, wzruszona serdecznością znajomych. - W takim razie na co czekamy? - Zerwała się i pobiegła w stronę drzwi.

Mary zatrzymała się niespodziewanie.

- Proszę, proszę! - szepnęła. - Kto to jest?

- O kim mówisz? - dopytywała się Vicky, zerkając na boki.

- Widzisz tego faceta przy drzwiach? Mówię ci, że gdybym nie była mężatką, natychmiast padłabym mu w ramiona.

Vicky po raz pierwszy tego dnia wybuchnęła śmiechem.

- Uważaj, bo potkniesz się z wrażenia i rzeczywiście padniesz mu do stóp. - Vicky zerknęła na mężczyznę, którym zachwycała się Mary. - To on! - szepnęła i nagle zrobiło jej się gorąco.

- Znasz go? - wypytywała zdumiona Mary, zielonymi oczami obserwując zakłopotaną przyjaciółkę.

- I tak, i nie - usłyszała w odpowiedzi. - Widziałam go dziś rano, gdy udzielał pierwszej pomocy Neilowi Simpsonowi. Mówiłam ci przecież, że małego ugryzł wąż. Dlatego przyjechałam tu w ostatniej chwili.

- Chodź - nalegała Mary. - Musimy do niego podejść.

- Po co? - oburzyła się Vicky, a przyjaciółka uśmiechnęła się z politowaniem.

- Ponieważ w naszym miasteczku od dawna nie pojawił się przystojny nieznajomy, na dodatek do wzięcia.

- Trafiłaś w dziesiątkę. Oto idealny mąż: opryskliwy lekarz bez odrobiny taktu - drwiła Vicky.

- Już planujesz ślub? - spytała Mary ironicznie. - Podoba ci cię, prawda?

- Mniejsza z tym. - Vicky nie zwracała uwagi na gadaninę przyjaciółki. - Zresztą skąd pewność, że nie jest żonaty?

- Nie nosi obrączki, głuptasie - odparła Mary.

- Jak wielu żonatych mężczyzn. Na przykład twój Jeff.

- Tylko dla bezpieczeństwa, kiedy pracuje na farmie. Ale poza domem zawsze nosi.

Vicky zachichotała, ubawiona tą rozmową.

- Tylko jedno ci w głowie, Mary.

- Chcę, żebyś wyszła za mąż i była szczęśliwa jak ja.

- Sądzisz, że on jest dla mnie odpowiedni?

- Żeby się o tym przekonać, musisz z nim porozmawiać. - Mary chwyciła ją za rękę i pociągnęła za sobą. - Cześć! - Wyciągnęła rękę do nieznajomego. - Jestem Mary Jamieson.

- Miło mi. Witaj, Mary. A to chyba doktor Hansen!

- Tak - odparła Vicky krótko, oszołomiona jego promiennym uśmiechem.

- Wyglądasz inaczej niż rano - zakpił dobrodusznie. Vicky poczuła, że się czerwieni, ale dostrzegła komizm sytuacji i odparła rezolutnie:

- To niesłychane, jak odrobina wody i mydła oraz nowy strój zmieniają kobietę.

- Co u Neila?

- Ogląda telewizję i wojuje o jedzenie. Raz jeszcze dzięki za pomoc, doktorze...

- Pearce. Steven Pearce. Dla znajomych po prostu Steve. Darujmy sobie niepotrzebne ceremonie - poprosił, ujmując jej dłoń. Ścisnął ją delikatnie i cofnął ramię. Zapadła cisza, którą przerwała Mary.

- Cieszę się z naszego spotkania - powiedziała, a następnie zwróciła się do przyjaciółki: - Pora jechać do Feith, bo inaczej sama tu po nas przyjdzie.

- Mówisz o Faith Jones? - upewnił się Steven.

- Tak - odparła Mary, ciągnąc Vicky za ramię.

- W takim razie zobaczymy się u niej.

- Zaprosiła cię? - spytała z niedowierzaniem Vicky.

- Oczywiście. Czemu jesteś taka zdziwiona?

- Skądże! Chodzi mi...

- Nie miała pojęcia, jak taktownie wybrnąć z sytuacji. - To małe miasteczko, wszyscy się znają...

- A ja jestem tu obcy - wpadł jej w słowo. - Poznałem Faith w kawiarni, wzięła mnie w krzyżowy ogień pytań. Dzięki za wskazówki, trafiłem od razu.

- Chcesz pojechać z nami? - zaproponowała Mary.

- Dzięki, ale muszę teraz porozmawiać z kilkoma osobami. Faith dała mi dokładne instrukcje: duży biały dom na rogu trzeciej przecznicy na prawo, tak?

- Wszystko się zgadza. Do zobaczenia. - Roześmiana Mary siłą wyciągnęła przyjaciółkę z sali aukcyjnej.

ROZDZIAŁ DRUGI

Faith Jones ucieszyła się, kiedy przyjechały. Wszyscy goście mogli liczyć na serdeczne przyjęcie, nikt się także nie dziwił, że zaprosiła Stevena Pearce'a. Dobiegająca osiemdziesiątki, ale bardzo żywotna Faith zawsze miała słabość do przystojnych mężczyzn.

- Mam nadzieję, kochanie, że nie przeszkadzają ci moi nowi znajomi. Byli w kawiarni, kiedy opowiadałam o twoich okropnych przejściach. Zapytali, czy mogą się do nas przyłączyć i osobiście zapewnić cię o swojej sympatii. Gdy poznałam także uroczego doktora Pearce'a, po prostu nie mogłam go pominąć.

Vicky poczuła ulgę, kiedy się dowiedziała, że oprócz Stevena na przyjęciu będzie jeszcze kilku nieznajomych. Zrobiło się jej ciepło na sercu na myśl, że potrafią okazać współczucie i rozumieją ogrom straty. Ta ziemia od trzech pokoleń należała do rodziny Hansenów, którzy od lat zajmowali się hodowlą bydła mlecznego. Ojciec Vicky umarł młodo, ale jego żona przysięgła sobie, że zrealizuje wspólne plany. Doskonale sobie radziła z prowadzeniem gospodarstwa i wykształciła troje dzieci. Jerome uzyskał stypendium i skończył medycynę, a Leesha w wieku dwudziestu lat wyszła za mąż i przeniosła się do Queensland.

Vicky, ku wielkiej radości matki, też postanowiła zostać lekarzem, a ponieważ jako jedyna z rodzeństwa lubiła życie na wsi, obiecała, że po zdobyciu wykształcenia będzie praktykować w McLoughlin Valle. W tym czasie gospodarstwo mocno podupadło, ale pani Hansen robiła wszystko, by opłacić studia najmłodszej córki. Umarła wkrótce po uzyskaniu przez nią pierwszego stopnia specjalizacji.

Vicky uwielbiała rodzinną posiadłość zwaną Dębową Doliną i uważała ją za jedyny prawdziwy dom. Jerome i Leesha chętnie zgodzili się, by dostała w spadku zabudowania i otaczający je grunt. Im przypadły w udziale pozostałe części. Teraz postanowili sprzedać dla zysku swoje dziedzictwo. Vicky nie liczyła na to, że zrozumieją jej obiekcje i rzeczywiście pozostali głusi na wszelkie prośby i błagania. Nie mogła nawet marzyć, by zebrać pieniądze na spłacenie rodzeństwa, bo wszystkie oszczędności przeznaczyła na kupno prywatnej praktyki w rodzinnej miejscowości.

Z uśmiechem przyglądała się znajomym obecnym w domu Faith. Frank Mitchell właśnie kończył rozmowę i skierował się w jej stronę. Wprawnym okiem lekarza od razu zauważyła, że lekko utyka.

- Przyszliśmy tu, żeby cię pocieszyć, dziecinko - oznajmił, całując ją w policzek. Przez wiele lat przyjaźnił się z jej ojcem, a jego lśniące niebieskie oczy i wyjątkowe poczucie humoru przypominały jej o dzieciństwie.

- Dzięki, Frank - odparła. - Nie zapomnij, że jutro musisz się pojawić w moim gabinecie. Masz wizytę.

- Bez obaw - zapewnił, przewracając oczami. - Mavis wciąż robi mi wymówki, bo ostatnim razem nie poszedłem. Wzięłyście mnie w dwa ognie, więc jestem bez szans.

- Frank, jeśli nie będziesz regularnie zjawiać się na kontrolę, grozi ci poważne przemieszczenie stawu biodrowego - ostrzegła Vicky.

- Przyjdę na pewno - obiecał - i to punktualnie. Słyszałem, że mój prawnuk Andrew wpakował się w kłopoty.

- Niezupełnie. - Opowiedziała mu, co się zdarzyło tego ranka, i dodała: - Zachował spokój i natychmiast sprowadził pomoc, ale teraz, kiedy jest już po wszystkim, czuje się poszkodowany. Uważa Neila za szczęściarza, bo kazałam mu leżeć w łóżku przez tydzień, więc nie będzie chodził do szkoły. Dwunastolatek ma własną logikę.

- Nic się nie martw, dziecinko. Już ja się postaram, żeby Andrew poczuł się jak prawdziwy bohater.

- Dziękuję.

Przez chwilę w milczeniu obserwowali gości witanych przez Faith. Był wśród nich Steven Pearce, który z uszanowaniem pocałował ją w rękę.

- Ten wie, jak traktować damę, co? - mruknął Frank.

- Owszem - przytaknęła. - Doskonale zdaje sobie sprawę, że panie uwielbiają gesty typowe dla filmowych amantów. I jak widać, kobiety rzeczywiście mają do niego słabość.

- Pomyślała, że wcale się im nie dziwi. Steven był wyjątkowo przystojny.

Rozejrzał się dyskretnie po pokoju, nim popatrzył jej prosto w oczy. Trwali tak przez chwilę, a Vicky czuła, że z wrażenia serce podchodzi jej do gardła. Dlaczego mężczyzna, którego dopiero co poznała, wzbudza w niej tak silne emocje? Zawsze była dumna ze swego opanowania i odporności na męski urok, ale Steven Pearce... Frank szybko pojął, co oznaczają te spojrzenia, przeprosił ją i odszedł, a Steven stanął u jej boku.

- Byłaś niegrzeczna? - spytał z uśmiechem, który przyprawił ją o szybsze bicie serca.

- Skądże - odarła bez zastanowienia i uznała nagle, że ma dość analizowania własnych uczuć.

- W takim razie czemu stoisz w kącie? Sądziłem, że to przyjęcie na cześć twojej rodziny.

- Owszem. - Wzruszyła ramionami.

- W takim razie, skoro nie ma tu innych Hansenów, powinnaś być gościem honorowym, prawda?

- Zapewne. Wszystko zależy od punktu widzenia. Większość obecnych jest w podobnej sytuacji: ziemia należąca do ich rodzin została sprzedana. Można powiedzieć, że przyszliśmy tutaj, żeby nawzajem się pocieszać. - Z westchnieniem pomyślała o przykrościach, które ją ostatnio spotkały.

- Rodzinna posiadłość wiele dla ciebie znaczy, prawda? - Steven wsunął ręce w kieszenie spodni i pochylił się ku niej lekko.

- Owszem. - Utkwiła wzrok w opróżnionej filiżance. Sama czuła się równie pusta jak to naczynie. - Mniejsza z tym; co się stało, to się nie odstanie. Zresztą, nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej.

- A mianowicie?

- Nigel Fairweather chciał kupić ten kawałek gruntu. Na szczęście mu się nie udało.

- Nigel Fairweather... - powtórzył Steven.

- Od kilku lat skupuje u nas ziemię. Przez niego okolica traci swój charakter i urok; znikają historyczne pamiątki. Wszędzie powstają winnice: równe rzędy krzewów sadzonych pod sznurek.

- Sądziłem, że McLoughlin od dawna słynie z win.

- I miałeś rację. Miejscowi wytwórcy produkują wspaniały trunek, potrafią go sprzedać, a także ściągnąć turystów.

- Fairweather robi to samo, więc o co chodzi?

- Prosta sprawa: nie jest tutejszy. Jego zyski do nas nie wracają. Jeśli nadal będzie rozwijał swoje przedsiębiorstwo w takim tempie, zniszczy atmosferę tych stron.

- Rozumiem. - Steven wolno pokiwał głową. - Ciekawy punkt widzenia. Bardzo mnie zainteresowałaś.

- Naprawdę? - spytała Vicky z kpiącym uśmiechem. - Pewnie rzucisz pracę i przeniesiesz się tutaj, żeby uprawiać winorośl?

Gdy wybuchnął śmiechem, od razu poweselała.

- Nasze władze zachęcają do takich decyzji. Wystarczy sprawdzić, jakie ulgi podatkowe otrzymują producenci wina.

- Dlatego Nigelowi tak zależało na kupnie tego kawałka ziemi - podkreśliła.

- Z twojego tonu wnioskuję, że niezbyt wysoko go cenisz.

- A dlaczego miałby zasługiwać na uznanie? To goniący za zyskiem dorobkiewicz z wielkiego miasta, który nie dba o ludzi i lekceważy ich uczucia.

- Jest człowiekiem interesu - podkreślił Steven. - Jeżeli mu się powiedzie, zarobi miliony, a będzie go interesować wyłącznie stan konta.

- Znasz osobiście paru milionerów, prawda?

- Kiedyś marzyłem o takich znajomych. - Wybuchnął śmiechem i wskazał pustą filiżankę. - Napijesz się czegoś?

- Nie, dziękuję.

- Może kieliszek wina?

- Wykluczone. Mam dyżur telefoniczny, więc nie mogę pić alkoholu.

- Nie gniewaj się, że tak mówię, ale nie wyglądasz na lekarkę. Wydajesz się taka młoda! Aż trudno uwierzyć, że ukończyłaś studia. - Skrzywił się i dodał: - Zresztą już to pewnie słyszałaś. Zdradzi mi pani swój wiek, doktor Hansen?

- Chyba panu wiadomo, doktorze Pearce, że kobiety się o to nie pyta.

Pochylił się lekko, zajrzał jej w oczy i powiedział:

- Powiem ci, ile mam lat, jeśli zdradzisz mi, jak długo żyjesz.

- Skończyłam dwadzieścia dziewięć lat. - Uśmiechnęła się zakłopotana jego bliskością, wyrzucając sobie, że przy ostatnim słowie omal się nie zająknęła, bo zabrakło jej tchu. Dlaczego ten mężczyzna tak łatwo wytrąca ją z równowagi? Czym ją fascynuje? Może uporczywym, hipnotycznym spojrzeniem niebieskich oczu?

- Rzeczywiście, nie dałbym ci więcej niż trzydzieści - przyznał kpiąco i wyprostował się, czekając na jej reakcję.

Mimo woli wybuchnęła śmiechem.

- Pochlebiasz mi, Steven. Tego cię uczyli na medycynie?

- Raczej nie. Mam wrodzony talent.

- Obiecałeś zdradzić mi swój wiek. - Uśmiechnęła się zadowolona z miłego towarzystwa. - Musisz dotrzymać słowa.

- Mam trzydzieści sześć łat - odparł i chciał coś dodać, lecz nagle rozległo się głośne wołanie Faith.

- Vicky, gdzie jesteś? - Goście zamilkli, a Vicky machinalnie podała Stevenowi pustą filiżankę i pobiegła tam, skąd dobiegał głos.

- Mary zasłabła - rzuciła Faith, chwyciła ją za ramię i pociągnęła do sypialni, gdzie ich przyjaciółka leżała na łóżku, trzymając się za brzuch.

- Skurcze? - zapytała Vicky, dotykając jej czoła. Było rozpalone.

- Tak - jęknęła boleśnie Mary.

- Było krwawienie?

- Tak - powtórzyła Mary, zaciskając powieki. Na jej twarzy malowała się rozpacz. Vicky sięgnęła po telefon komórkowy umieszczony przy pasku i nacisnęła guzik.

- Jestem u Faith. Natychmiast przyślijcie karetkę. Mary Jamieson grozi poronienie.

- Jak długo trwa ciąża? - usłyszała niski głos Stevena i poczuła złość. Po co tu za nią przylazł?

- Prawie szesnaście tygodni - odparła. Wzięła z półki ręcznik, zmoczyła go w zimnej wodzie i położyła na czole Mary, by je ochłodzić. - Już dobrze, jestem przy tobie.

- Sprowadzę Jeffa i znajdę kogoś do opieki nad dziećmi - powiedziała Faith i zostawiła ich samych.

- Przepraszam cię bardzo... - zaczęła Vicky, nie patrząc na Stevena. Mówiła przyciszonym głosem, żeby nie denerwować przyjaciółki. - Zrozum, Mary potrzebuje spokoju.

- Naturalnie. Poprosiłem Franka, żeby tu nikogo nie wpuszczał. W takich przypadkach niespodziewanie może nastąpić pogorszenie - oświadczył i zmierzył Mary puls. - Nieco przyspieszony, ale tego należało oczekiwać - oznajmił, a Vicky kiwnęła głową. - Jak długo będziemy czekać na karetkę?

- Kilka minut - mruknęła, coraz bardziej zaniepokojona stanem przyjaciółki. Jej obawy narastały, gdy myślała o możliwych następstwach zasłabnięcia. Co mogło być jego przyczyną? Drzwi sypialni nagle się otworzyły i do środka wszedł Mac.

- Już dobrze, Mary, kochanie moje - zagadnął. - Zaraz położymy cię na noszach i zawieziemy do szpitala.

Vicky wsiadła z nimi do karetki, ale odwróciła się jeszcze do Stevena:

- Dzięki za pomoc. Kiedy dzieje się coś złego, czuję się pewniej, jeśli mogę na kogoś liczyć.

W milczeniu skinął głową i cofnął się, a Mac zamknął drzwi auta. Po kilku minutach zatrzymali się przed szpitalem, a Mary przewieziono do izby przyjęć.

- Aha, jesteś wreszcie, Steven. - Jasnowłosy David Malcolm, dyrektor do spraw produkcji w winiarni Sharlock, przeciął szpitalny hol i wyciągnął rękę do przyjaciela. - Ledwie zdążyłem sfinalizować transakcję, a ty znikasz, bo w ciągu godziny zdążyłeś się już zaprzyjaźnić z tubylcami.

- Staram się, jak mogę. - Uśmiechnięty Steven mocno uścisnął mu dłoń. - Raz jeszcze chciałbym ci pogratulować. To była mistrzowska zagrywka. Podczas licytacji Fairweather nie miał żadnych szans.

- Muszę przyznać, że mi się udało - odparł chełpliwie David. - Chciałem ci tylko powiedzieć, że wszystkie dokumenty zostały podpisane, opatrzone pieczęciami i przekazane kontrahentom.

- Znakomicie. - Steven z roztargnieniem pokiwał głową.

- Wynająłem już ekipę, która wyremontuje ten stary domek, lecz jeśli mam być szczery, nadal nie rozumiem, czemu przenosisz się z Adelaide na tę prowincję.

- Nigdy tego nie pojmiesz - odparł Steven. - Kiedy rozpocznie się sadzenie winorośli?

- Za dwa tygodnie. Trzeba się spieszyć, bo wiosna to najlepszy czas na uprawę ziemi i założenie winnicy. Aha! - dodał David, tknięty nagłą myślą. - Poznałeś już siostrę Jerome'a? Jak ona ma na imię?

- Vicky.

- Zgadza się. Miałeś sposobność, żeby z nią pogadać?

- I tak, i nie!

- Mów jaśniej!

- Rozmawialiśmy, ale nie o sprzedaży gruntu. - Stevert z ponurym wyrazem twarzy kołysał się na piętach w przód i w tył. - Muszę nad nią popracować. Nie sądziłem, że jest tak bardzo przywiązana do swojej posiadłości.

- Jak chcesz ją urobić?

- Mam asa w rękawie - odpowiedział z tajemniczym uśmiechem.

- Uważaj, kolego - ostrzegł go pogodnie David. - Skończy się na tym, że dostaniesz więcej, niż chcesz wziąć. Pamiętasz tę rudą z Naracoorte? Wystarczył jeden pocałunek i jej stary uznał, że jesteście po słowie.

- Jak zwykle przesadzasz! - Steven zachichotał. - Zapewniam cię, że tym razem będzie inaczej.

- Naprawdę? Ładna ta Vicky Hansen?

- Człowieku! - Steven westchnął i oznajmił: - Ona jest cudowna!

- Trzymam za ciebie kciuki, mój drogi. - David poklepał go po ramieniu. - Oby szczęście ci dopisało. - Popatrzył na zegarek. - Muszę lecieć, bo o piątej powinienem być w mieście. Zostajesz tu... na noc? - Uśmiechnął się porozumiewawczo.

- Nie sądzę - odparł domyślnie Steven. - Jutro rano muszę przyjąć mnóstwo pacjentów.

- Informuj mnie na bieżąco, co się dzieje. - David pomachał mu na pożegnanie i ruszył w stronę drzwi.

Steven skinął głową i zajął się swoimi sprawami. Trzeba znaleźć Vicky i sprawdzić, jak się czuje Mary, Poszedł korytarzem do pokoju pielęgniarek.

- Słucham pana - powiedziała uprzejmie Nicole.

- Nazywam się Steven Pearce...

Badanie ultrasonograficzne wykazało, że płód jest martwy, jego czaszka zdeformowana, a mózg poważnie uszkodzony. Nawet gdyby Mary donosiła ciążę, dziecko nie miałoby szans na przeżycie. Jeff, zawiadomiony przez sąsiadów o zasłabnięciu żony, natychmiast przyjechał do szpitala i podtrzymywał ją na duchu podczas sztucznie wywołanego porodu. Gdy było po wszystkim, razem opłakiwali utraconego synka.

Vicky nie mogła sobie darować, że nie zleciła badań prenatalnych, ale nie miała żadnych podstaw do niepokoju, bo Mary nie skarżyła się na przykre dolegliwości, a uporczywe bóle krzyża uznała za nieuchronne w tym stanie. Poprzednia ciąża miała podobny przebieg, a przecież wszystko poszło gładko.

Gdy Jeff i Mary opuścili salę operacyjną i zostali sami w separatce, Vicky poszła do pokoju lekarzy. Stając w drzwiach, poczuła zapach świeżo zaparzonej kawy i uśmiechnęła się smutno. Nicole jak zwykle zadbała o wszystko. Zamyślona napełniła kubek i podeszła do wygodnej kanapy, żeby trochę odpocząć.

- Och! - Wstrzymała oddech na widok Stevena, który siedział bez ruchu z czasopismem na kolanach i uważnie się jej przyglądał. - Jak mogłeś! - burknęła, patrząc na kubek pełen gorącej kawy, który trzymała w ręku. - Niewiele brakowało, żebym się poparzyła!

- Przepraszam - odparł z uśmiechem, który nie pasował do jego pokornego tonu. - Nicole powiedziała mi, że mogę tu na ciebie poczekać.

- Ach tak? - mruknęła, odstawiając kubek, i oparła dłonie na biodrach. - Szkoda, że nie raczyła mi o tym wspomnieć. Tak mnie przestraszyłeś, że omal nie dostałam ataku serca.

Odwróciła się i podeszła do drzwi. Steven zerwał się i zastąpił jej drogę.

- Nie złość się na nią - odparł, kładąc dłoń na jej ramieniu. - Sam ją przekonałem, żeby ci nic nie mówiła. Przepraszam, Vicky. - Popatrzył jej w oczy ze skruchą. - Bardzo proszę, usiądź i wypij kawę. Na pewno dobrze ci zrobi.

- Czemu tak sądzisz?

- Wyglądasz na znużoną.

- Mam złe nowiny. Dziecko Mary umarło, ponieważ mózg był poważnie uszkodzony.

- Rozumiem...

- Nieprawda! - przerwała z ogniem w oczach. - Na samym początku ciąży zdarzały jej się plamienia, a mnie nie przyszło do głowy, żeby skierować ją na usg. W czwartym miesiącu straciła dziecko. - Zrozpaczona uderzyła pięścią w oparcie krzesła. - Czemu nie przyjrzałam się dziecku? Jak mogłam zlekceważyć objawy? Powinnam zlecić badania prenatalne. Czemu Mary nie wspomniała, że miewa bóle krzyża? - Steven siedział bez słowa i nie przerywał jej. - To moja najlepsza przyjaciółka. - Zamilkła na chwilę, a potem dodała: - Jako lekarka zdaję sobie sprawę, że nie zdołałabym utrzymać przy życiu tego dziecka.

- Ale jesteś również człowiekiem - usłyszała jego ciepły głos i poczuła mocny uścisk dłoni. - Wiedza medyczna i wysoka technika tego nie zmieni. Lekarze nie są cudotwórcami. Od czasu do czasu musimy to sobie uświadomić.

Gdy postąpiła krok w jego stronę, położył dłonie na jej ramionach, jakby chciał ją pocieszyć. Przytuliła głowę do jego piersi, wsłuchana w rytmiczne bicie serca. Zbierało jej się na płacz, ale w jego objęciach uświadomiła sobie, że przy nim czuje się bezpieczna i wcale nie ma ochoty uwolnić się z uścisku.

Gdy odzyskała spokój, poszła do swego gabinetu, żeby zrobić notatki w karcie pacjentki i wypełnić formularze niezbędne do pokrycia kosztów leczenia i pobytu w szpitalu. Chciała jak najszybciej uporać się z papierkami, a potem zajrzeć do Mary i sprawdzić, jak się czuje. Po godzinie odłożyła pióro i poszła do separatki. Nicole i pielęgniarka o imieniu Lydia na zmianę czuwały przy chorej.

Gdy Vicky otworzyła drzwi, Lydia od razu wstała i zostawiła je same. Mary wyglądała na zrozpaczoną; puste spojrzenie utkwiła w oknie.

- Cześć - powiedziała Vicky, podeszła bliżej i dotknęła jej czoła, by sprawdzić temperaturę. - Gdzie Jeff?

- Pojechał do dzieci, żeby z nimi porozmawiać. Uznaliśmy, że powinny jak najszybciej dowiedzieć się, co nas spotkało. Nie sądzę, żeby Anita dużo z tego zrozumiała, ale Thomas na pewno zapamięta, że stracił braciszka.

Zamilkła. Vicky usiadła na łóżku Mary, ale nie próbowała namawiać przyjaciółki do zwierzeń. Obie miały łzy w oczach. Wzięły się za ręce i długo płakały z żalu.

- Nie wiem, jak ty się czujesz, ale naprawdę mi ulżyło - rzekła Vicky, gdy wytarły nosy i mokre policzki.

- Mnie również - odparła Mary i uśmiechnęła się lekko po raz pierwszy od chwili, gdy straciła synka.

Kiedy zjawił się Jeff z dwójką dzieci, Vicky dyskretnie opuściła pokój. Wiedziała, że ciepło kochającej rodziny to najlepszy lek na wszelkie dolegliwości cielesne i duchowe. Nim wróciła do swego gabinetu, zajrzała jeszcze do Neila Simpsona.

- Nie muszę pytać, jak się czujesz - stwierdziła, przyglądając mu się uważnie. Siedział na łóżku, a przed nim stała ogromna taca z jedzeniem.

- Całkiem nieźle - odparł, przełykając szybko.

- Miło mi to słyszeć. Domyślam się, że twoja mama poszła już do domu.

- No - mruknął, odgryzając następny kęs.

Vicky z zadowoleniem popatrzyła na kartę pacjenta. Nie zanosi się chyba na powikłania po ukąszeniu brunatnego węża.

- Widzę, że zrobili ci badanie krwi - powiedziała, wieszając tabliczkę w nogach łóżka. - Jutro będą wyniki, więc zajrzę tu z rana, a tymczasem nie jedz za dużo, bo cię brzuch rozboli. Przypomnę siostrze Nicole, żeby o rozsądnej porze wyłączyła telewizor.

Neil pokiwał głową.

- Obiecała mamie, że zrobi to punktualnie o ósmej.

- W takim razie baw się dobrze, póki czas. - Vicky wybuchnęła śmiechem. - Dobranoc, Neil, pięknych snów.

Wróciła do swego gabinetu i uzupełniła notatki dotyczące małego Simpsona. Bolała ją głowa i oczy.

- Wyglądasz, jakby przejechał po tobie walec. Podniosła wzrok i spojrzała w niebieskie oczy Stevena.

- Jeszcze tu jesteś?

- Zawsze mówisz od razu to, co myślisz? - Podszedł do biurka, nie odrywając od niej wzroku.

- Owszem - przyznała z wymuszonym uśmiechem. - Wybacz, ale jesteś ostatnią osobą, którą spodziewałam się tu zobaczyć. Byłam pewna, że dawno odjechałeś.

Zerknął na zegarek i znów na nią popatrzył. Gdy oparł ręce na biurku i pochylił się, jego głowa znalazła się kilka centymetrów od jej twarzy.

- Dam ci pewną radę - powiedział cicho i łagodnie, a Vicky mimo woli zerknęła na jego usta. - Pamiętaj, że trudno się mnie pozbyć.

- Czepiasz się jak rzep psiego ogona? - spytała niewinnie, a jego spontaniczny śmiech był jak balsam dla jej zbolałego serca.

- Niezupełnie. Chciałem cię tylko ostrzec, że jeśli pragnę czegoś lub... kogoś... - Nastąpiła znacząca pauza i wymowne spojrzenie prosto w oczy. - Zawsze stawiam na swoim.

Gdy nerwowo oblizała wargi, pochylił się jeszcze niżej.

- A o co tym razem chodzi?

- Marzę o kolacji w towarzystwie pięknej kobiety. Vicky poczuła na policzku jego oddech i musiała zebrać wszystkie siły, żeby nie odchylić się tchórzliwie na oparcie.

- Rozumiem - odparła zdławionym głosem. Odchrząknęła i podniosła głowę, mierząc go badawczym spojrzeniem. - Jeśli pragniesz zawrzeć znajomość z urodziwą kobietą, chętnie podam ci kilka nazwisk, chociaż jestem pewna, że w mieście czeka na ciebie długa kolejka ładnych pań.

Wyprostował się i parsknął śmiechem.

- Vicky, jesteś naprawdę wyjątkowa! Co za pomysł! - Obszedł biurko i ujął jej dłoń. - Pragnę twojego towarzystwa i dlatego kupiłem w restauracji waszego znakomitego hotelu dwa posiłki na wynos. Szef kuchni serwuje dziś...

- Wiem: pieczeń wołową, pieczone ziemniaki, duszoną marchewkę, zielony groszek, cebulę i mięsny sos - przerwała mu. - W każdą niedzielę podaje taki zestaw. Często kupuję tam jedzenie.

Steven skulił ramiona i zwiesił smętnie głowę, udając pokonanego.

- Wszystkie moje wysiłki, żeby cię oczarować, spełzły na niczym. - Zamilkł na chwilę. - A jeśli powiem, że na deser...

- Świeże ciasto z leśnymi owocami?

- Czy ten facet co tydzień serwuje to samo? - Z niedowierzaniem pokręcił głową.

Vicky sięgnęła po torebkę oraz dokumenty, które miała oddać Nicole.

- Takie są uroki prowincji, doktorze Pearce. Proszę się łaskawie odsunąć. Wychodzę i chciałabym zamknąć gabinet.

- Mam rozumieć, że moja propozycja została przyjęta?

- Zważywszy na to, że zadałeś sobie tyle trudu, nietaktem byłoby ci odmówić. Czy mogę wiedzieć, gdzie zjemy te pyszności?

Steven odchrząknął i wymamrotał coś niezrozumiałe.

- Proszę?

- U ciebie.

Bez słowa opuściła gabinet i ruszyła do wyjścia. Steven w milczeniu dreptał za nią aż na parking.

- Jak daleko jest stąd do twojego domu? - spytał, uznając jej uporczywe milczenie za zgodę.

- Samochodem dotrzesz tam w kwadrans.

- Ruszaj, pojadę za tobą.

Zerknęła na lśniącego jaguara i pokiwała głową.

- Liczmy dwadzieścia minut, bo musimy nadłożyć drogi. Twoje auto nie jest przystosowane do wiejskich kolein.

Kiwnął głową, przyznając jej rację.

- Jakaś ty przewidująca!

ROZDZIAŁ TRZECI

Otworzyła tylne drzwi i weszła do środka. Dom, w którym dorastała, był zadbany i dobrze utrzymany. Od razu zrobiło jej się ciepło na sercu, chociaż po śmierci matki nikt jej tu nie witał. Wystarczyło jednak rozejrzeć się wokół, aby powróciły radosne wspomnienia.

Zostawiła Stevenowi otwarte drzwi i poszła do kuchni. Zapaliła światło i zaczęła wyjmować talerze i kieliszki. Uśmiechała się, nakrywając obrusem niewielki, kwadratowy stół. Podczas krótkiej jazdy do domu zastanawiała się, czy mają zjeść kolację w obszernej jadalni, gdzie dawniej cała rodzina gromadziła się na wieczorny posiłek, czy zostać w kuchni, gdzie sama zwykle jadała. Kuchnia była pomieszczeniem wyjątkowo przytulnym, więc taki domowy posiłek mógł zanadto ich do siebie zbliżyć, ale Vicky machnęła ręką na te wątpliwości: niech Steven myśli sobie, co chce. Uznała, że do kolacji poda wino, ale o świecach nie ma mowy.

- Wejdź! - zawołała, słysząc pukanie. Buty stukały głośno, gdy szedł po drewnianej podłodze korytarza. Odgłosy ucichły, kiedy stanął w drzwiach, trzymając w rękach kartonowe opakowanie. - Postaw na blacie - poleciła, wyjmując z szafki talerze, po czym zajrzała do pudełka. - Przełożę dania na talerze i odgrzeję w mikrofali. Stojak z winem jest tam. - Wyciągnęła rękę, nie odrywając się od swego zajęcia.

- Możesz wybrać spośród kilku gatunków miejscowych czerwonych win. Korkociąg jest w tej szufladzie. - Ruchem głowy wskazała kredens.

- Masz jakieś propozycje? - zapytał, oglądając butelki.

- Nie, sam zdecyduj.

Wybrał i odkorkował wino, a potem usiadł przy stole i wodził spojrzeniem za Vicky, która postawiła na blacie przyprawy i serwetki. Nie wiedziała, że Steven zdaje sobie sprawę, jak niepewnie ona się czuje, będąc z nim sam na sam w swoim domu i przygotowując dla nich kolację. Popatrzyła na stół i uderzyło ją, że mimo braku świec w kuchni zrobiło się nastrojowo. Podniosła głowę i zobaczyła uśmiechniętą twarz Stevena.

- Wspólna kolacja miała poprawić ci humor, a tymczasem coraz bardziej się denerwujesz.

- Nieprawda - odparła zbyt pospiesznie. Podszedł bliżej i wziął ją za rękę.

- Czy moja obecność cię krępuje?

Na chwilę spuściła oczy, a gdy postanowiła znów na niego popatrzeć, usłyszała pisk kuchenki mikrofalowej. Wyrwała dłoń i odwróciła się natychmiast.

- W samą porę. Miałaś szczęście! - powiedział znacząco, gdy sięgnęła po ściereczkę, by wyjąć gorące talerze. Puściła mimo uszu jego uwagę i skupiła się na tym, żeby uniknąć poparzenia przy podawaniu kolacji.

- Jedzmy, póki gorące.

Obserwowała uważnie Stevena, kiedy nalewał wino.

- Na razie dam ci spokój - stwierdził kpiąco, gdy usiadł po drugiej stronie stołu - ale w końcu będziesz musiała odpowiedzieć na moje pytanie.

- Już zapomniałam, o co ci chodziło. - Starannie rozłożyła serwetkę, unikając jego wzroku.

- Nie martw się, znajdę sposób, żeby ci przypomnieć. Szczerze mówiąc, potrafię wyczuć, kiedy jesteś speszona moją obecnością. - Roześmiał się cicho i uniósł kieliszek. - Za miłe towarzystwo, dobre jedzenie i przyjemny wieczór, który pozwoli nam lepiej się poznać.

Bez słowa powtórzyła jego gest i upiła łyk wina, spełniając toast. Podczas kolacji Steven okazał się wspaniałym kompanem. Wybuchała śmiechem, gdy opowiadał historyjki ze swego dzieciństwa.

- Moje siostry zrobiły kiedyś świetną imprezę, kiedy rodzice pojechali pod Melbourne na wesele. Mieli tam przenocować, ale tacie coś zaszkodziło, więc postanowili wrócić. Na szczęście mama uprzedziła nas telefonicznie, że zmienili plany. - Steven chichotał, wspominając zdarzenia sprzed lat. - W ciągu godziny moje siostry pozbyły się gości i sprzątnęły mieszkanie. Zrobiłem zdjęcia i latami je szantażowałem.

- Domyślam się, że nie pomogłeś w sprzątaniu?

- Skądże, byłem oburzony, bo nie pozwoliły mi zaprosić kolegów, choć w wieku dziesięciu lat uważałem się już za dorosłego.

- Kiedy przeniosłeś się do Adelaide?

- Mniej więcej szesnaście lat temu.

- A reszta twojej rodziny? - zapytała niewinnie.

- Siostra osiadła niedaleko, a rodzice nadal mieszkają w Melbourne. - Zamilkł na chwilę, a potem dodał: - Jill, najstarsza z rodzeństwa, nie żyje od dwudziestu lat.

- Jakie to smutne. - Vicky odruchowo wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni.

- Takie jest życie. Była lekarką i pracowała w Afryce. Podczas tamtej masakry zginęli wszyscy mieszkańcy wioski. Tylko jeden człowiek się uratował. Z czasem został moim szwagrem i od dziewięciu lat jest szczęśliwym mężem Kathryn. - Twarz mu się wypogodziła, gdy mówił o siostrze. - Oboje są lekarzami, zatrudnili się w miejskim szpitalu dziecięcym. Kathryn wkrótce na pewien czas zrezygnuje z pracy. Po kilku latach intensywnego leczenia bezpłodności zapłodnienie in vitro nareszcie przyniosło efekty. Za parę miesięcy moja siostra urodzi pierwsze dziecko.

- Na pewno są bardzo szczęśliwi.

- Oczywiście. - Wytarł usta serwetką. - Nie mówmy już o mnie. - Zmierzył Vicky badawczym spojrzeniem i mocniej ścisnął jej dłoń. - Opowiedz teraz o sobie.

Popatrzyła na ich splecione palce i spojrzała mu w oczy. Znów poczuła się zakłopotana i dlatego wyrwała rękę, jakby się sparzyła, a potem wstała i zaczęła sprzątać ze stołu.

- Musisz przyznać, że kolacja była smaczna. W naszym hotelu doskonale gotują - powiedziała, unikając jego wzroku. Bez pośpiechu zbierała talerze i starannie układała je w zmywarce.

- Racja - przytaknął.

Od razu się domyśliła, że wyczuł jej zakłopotanie. Pomógł jej sprzątnąć ze stołu, potem bez słowa napełnił i włączył elektryczny czajnik.

- Filiżanka kawy to doskonały pomysł. Dzięki, że o tym pomyślałaś - skomentował kpiąco, obserwując, jak Vicky krąży po kuchni niczym ćma wokół płomienia.

Znieruchomiała na moment i odważyła się znów na niego spojrzeć. Widząc jego uśmiechniętą twarz, zorientowała się, że z niej żartuje.

Świadoma, że nie wypada dłużej zwlekać z odpowiedzią, dała za wygraną. Właściwie nie miała nic przeciwko temu, żeby opowiedzieć mu o sobie i swojej rodzinie, ale niepokoiło ją to ich miłe sam na sam. Gdy byli na szpitalnym parkingu, sądziła, że nie ma się czym przejmować, choć wiedziała, że sąsiedzi na pewno będą plotkować na temat przystojnego Stevena Pearce'a, który spędził wieczór u ich pani doktor, ale teraz nie była już tak pewna siebie. ` Jutro w pracy z pewnością usłyszy wiele podchwytliwych pytań od pacjentów, którzy znali ją niemal od kołyski i uważali za swoją, co ich zdaniem usprawiedliwiało mieszanie się w jej prywatne sprawy. Gdzie wtedy będzie uroczy doktor Pearce? Zapewne w wielkim mieście. Z ponurą miną patrzyła, jak opiera się o kredens i splata ramiona na piersi.

- Czy to spojrzenie jest przeznaczone dla mnie, czy błądzisz gdzieś myślami? - spytał kpiąco, a Vicky od razu się zaczerwieniła. Po namyśle szczerze i otwarcie przyznała, że obawia się plotek. Opuścił ramiona i podszedł bliżej.

- Chcesz, żebym sobie poszedł? Ostrzegam, że i tak wrócę niezależnie od tego, co pomyślą twoi sąsiedzi. Możesz być tego pewna. Na razie chciałbym dowiedzieć się o tobie czegoś więcej. To cię przecież do niczego nie zobowiązuje. - Na jego twarzy znów pojawił się ujmujący uśmiech. - Po prostu bądźmy przyjaciółmi.

- Zgoda - odparła nieśmiało i od razu poweselała, po czym uścisnęła dłoń, którą do niej wyciągnął. Niespodziewanie znalazła się w jego objęciach.

- Wszystkim przyjaciołom okazujesz tyle serdeczności?

- Oczywiście. - Niski, wibrujący głos przyprawił ją o drżenie. Czajnik wydał przenikliwy gwizd, a potem sam się wyłączył. Vicky poczuła, że Steven wypuszczają z objęć, więc niechętnie się od niego odsunęła.

- To już reguła, że rozdziela nas jakiś dzwonek albo pisk - zauważył, stawiając na blacie filiżanki do kawy. - Przygotowałaś więcej takich efektów dźwiękowych?

- Nie - odparła z uśmiechem, zdumiona, że czuje się znacznie lepiej po tym, jak ją przytulił. - Zjemy na deser po kawałku ciasta? Jaką kawę pijasz? - Czuła na sobie jego wzrok, gdy sypała neskę do filiżanek. - Nie mogę podać świeżo zaparzonej, bo mój ekspres jest chyba zepsuty.

- Proszę z mlekiem, bez cukru.

Vicky przeszła do przytulnego salonu, niosąc oba kubki, a Steven przyniósł talerz z ciastem. Przyglądał się regałom wypełnionym książkami i fotografiom stojącym na obramowaniu kominka. Wokół starego, wygodnego fotela z podnóżkiem leżały czasopisma medyczne, co oznaczało, że Vicky tu przesiaduje.

- Przepraszam za bałagan - powiedziała, zbierając je z podłogi.

- Nieważne. Chodź tu i usiądź obok mnie. Mieliśmy się przecież zaprzyjaźnić - odparł, z naciskiem wymawiając ostatnie słowo, i poklepał obicie kanapy. Gdy posłuchała, wziął ją za rękę i znów poczuła dziwny dreszcz.

- Jesteś bardzo wylewny, prawda?

- Czemu w twoich ustach to określenie brzmi jak zarzut? Cechuje mnie... spora uczuciowość. Masz coś przeciwko temu?

- Tak i nie - odparła szczerze. - Ledwie cię znam, ale czuję, że istnieje między nami jakaś więź. Sam wiesz, że próbowałam to zlekceważyć i okropnie się wygłupiłam.

- Nie zrobiłaś żadnego głupstwa, Vicky. Opowiesz mi o sobie?

- Co chcesz wiedzieć? - zapytała.

- Jak długo tu mieszkasz? Kiedy skończyłaś medycynę? - Ściszył głos i dodał szeptem: - Podzielisz się ze mną wspomnieniami o rodzicach i szczęśliwych chwilach, które z nimi spędziłaś?

Długo mu się przyglądała i w końcu doszła do wniosku, że potrafi zrozumieć ogrom jej straty. Gdy sam mówił o śmierci siostry, czuła, że bardzo to przeżył.

- Chcesz poznać koleje losu Vicky Hansen? Zgoda, ale jeśli się zdrzemniesz podczas mojej opowieści, dostaniesz kuksańca.

Jadła ciasto i mówiła o dzieciństwie oraz czasach, gdy na farmie mieszkali Jerome i Leesha.

- Oboje czuli się skrępowani, żyjąc w miasteczku, gdzie przed sąsiadami nic się nie ukryje. Leesha powtarzała często, że nawet gdy kichnie, w całej osadzie słychać komentarze. Dla mnie na tym polega urok tego miejsca. Na początku studiów przyjeżdżałam tu na weekendy, żeby pomóc mamie w prowadzeniu gospodarstwa. Kiedy przybyło mi nauki, tęskniłam za domem i przysięgałam sobie, że pewnego dnia powrócę w rodzinne strony i będę tu praktykować.

- I dopięłaś swego - powiedział. - Podziwiam ludzi, którzy potrafią określić cel i urzeczywistnić go mimo trudów i przeciwności.

- Dopiero przed sześcioma miesiącami kupiłam gabinet i przejęłam praktykę. Wydałam wszystkie oszczędności. Gdybym przewidziała, na co się zanosi, może podjęłabym inną decyzję.

- A konkretnie?

- Chodzi o ziemię. Miałam nadzieję, że rodzeństwo zamiast sprzedać swoją część, okaże trochę cierpliwości i da mi czas na uporządkowanie wszystkich spraw, ale się myliłam. Potem zjawił się Nigel Fairweather i próbował kupić moją ziemię. Nie mam pojęcia, dlaczego jemu oraz innym uczestnikom licytacji tak zależy na tym gruncie.

- Sądzę, że przyczyną jest specyficzny mikroklimat. Ta okolica przypomina tereny nad Morzem Śródziemnym i dlatego winorośl udaje się tu wyjątkowo - odparł po chwili namysłu i dodał: - Tyle usłyszałem podczas aukcji.

- Ach tak. Wiem, że klimat jest wyjątkowy łagodny, ale nie sądziłam, że i tu można zakładać winnice.

- Gdybyś została uprzedzona o planowanej sprzedaży, czy mimo wszystko kupiłabyś gabinet?

- Raczej tak. Doktor Loveday zdecydował się przejść na emeryturę i szukał następcy gotowego przejąć po nim przychodnię i pacjentów. Nadal przyjmuje raz w tygodniu i ma kilku podopiecznych, ale większość mieszkańców chętnie leczy się u mnie. Wierzą, że uporam się z ich dolegliwościami. Mój jedyny kłopot to nadmiar pacjentów. Ledwie sobie radzę.

- Pora szukać wspólnika?

- Wkrótce powinnam się tym zająć. Na razie potrafię sprostać wszystkim obowiązkom, ale na dłuższą metę to ponad moje siły. Oprócz tego mam dyżury w szpitalu. Nie pomyśl sobie tylko, że narzekam - dodała pospiesznie, wywołując uśmiech na twarzy Stevena.

- Nie przyszło mi to do głowy.

- Dzisiejszy dzień był dla mnie bardzo trudny. Raz po raz odtwarzałam w pamięci kolejne wizyty kontrolne Mary.

- Przestań się zadręczać. - Steven uścisnął jej dłonie. - Każdy z nas bywa czasem bezradny wobec cierpień pacjenta. Taka jest dola lekarza. - Nie protestowała, gdy ją objął. Długo siedzieli przytuleni, a Vicky czuła, jak pod wpływem jego czułości powoli odpręża się po trudach całego dnia. Podniosła głowę i spojrzała mu w oczy.

- Dziękuję - szepnęła, świadoma jego bliskości. - Dobrze jest zwierzyć się koledze. - Mimo woli popatrzyła na jego usta, spojrzała mu w oczy i znów zerknęła na wargi, zastanawiając się, jak by zareagowała, gdyby ją pocałował. Szczerze mówiąc, nie mogła się tego doczekać.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł, obejmując dłońmi jej twarz. Przysunął się bliżej, wolno pochylił głowę i musnął wargami jej usta. Wstrzymała oddech i oddała mu pocałunek. Nie mogła się oprzeć pokusie i zapomniała o wszelkich skrupułach. Steven całował ją coraz goręcej. Gdy głaskał jej policzki i objął dłońmi szyję, nie była w stanie ukryć drżenia, a gdy dotknął lekko biustu, wydała cichy jęk rozkoszy.

Najwyraźniej spodziewał się takiej reakcji, bo przytulił ją mocniej i nie przerywając pocałunku, posadził sobie na kolanach. Przylgnęła do niego, objęła ręką za szyję, a palce drugiej ręki wsunęła w jego gęste włosy. Nikt jej tak dotąd nie całował. Dwoje samotnych, obcych ludzi pragnęło równie mocno swej bliskości. Pożądanie rozpaliło się w nich i narastało. Vicky miała nadzieję, że ta słodka tortura nigdy się nie skończy.

Stojący w korytarzu stary zegar wybił jedenastą. Słysząc jego uderzenia, Steven niechętnie podniósł głowę, lecz nadal obejmował Vicky. Po chwili oboje oddychali regularnie.

- Nie zdawałem sobie sprawy, że jest tak późno. - Dotknął jej podbródka i delikatnie uniósł głowę. Przez chwilę patrzyli na siebie zdziwieni, że wystarczyło kilka pocałunków, aby przestali nad sobą panować. - Muszę już iść - powiedział, jakby chciał się usprawiedliwić. - Jutro rano mam pacjentów, a czeka mnie jeszcze godzinna jazda, więc lepiej się pożegnam.

Odsunęła się, zakłopotana gwałtownością swojej reakcji. Steven najwyraźniej nie czuł się skrępowany, bo ujął jej dłoń, raz jeszcze pocałował w usta i pociągnął w stronę drzwi.

- Odprowadź mnie do samochodu - powiedział, na moment puszczając jej rękę, by włożyć kurtkę. Potulnie ruszyła za nim. Gdy zbliżyli się do auta poczuła, że odzyskuje zdrowy rozsądek.

- Dzięki za dzisiejszy wieczór. Kolacja była świetna i... bardzo przyjemnie spędziłam czas.

- Przyjemnie? - spytał z niedowierzaniem. - Nie przychodzi ci do głowy inne słowo?

- Masz rację - przyznała z uśmiechem. - Wieczór był wyjątkowo przyjemny.

- Musimy to powtórzyć. Mam nadzieję, że wtedy znajdziesz lepsze określenie. - Pocałował ją w rękę. - Uważaj na siebie.

Skinęła głową i dodała:

- Jedź ostrożnie.

- Obiecuję. - Usiadł za kierownicą, opuścił szybę i powiedział: - Chodź tu. - Gdy pochyliła głowę i przysunęła się do okna, pocałował ją w usta, jakby nie miał ochoty jechać. Kiedy się odsunął, Vicky poczuła, że nogi ma jak z waty. Jego pocałunki były po prostu cudowne.

- Wracaj do domu - rzekł półgłosem, uruchamiając silnik. - Wieje zimny wiatr, a mieszkańcy tego miasteczka będą mi mieli za złe, jeśli ich lekarka zachoruje.

Skwitowała uśmiechem te słowa, mile zaskoczona jego troską, a potem uniosła rękę i pomachała mu na pożegnanie.

- Do zobaczenia, Steven.

- Wrócę tu, Vicky, możesz mi wierzyć.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Następnego ranka wstała wcześnie i pojechała do szpitala, aby zajrzeć do Mary i Neila, nim zacznie przyjmować pacjentów. Była pewna, że plotki o Stevenie i wspólnej kolacji już dotarły do przyjaciółki, która od razu zacznie wypytywać o szczegóły, więc postanowiła najpierw zajrzeć do chłopca. Weszła do separatki, stanęła w nogach łóżka i pokręciła głową.

- Spałeś dzisiaj, młody człowieku?

- No - odparł.

- Kiedy wczoraj cię odwiedziłam, siedziałeś w tej samej pozycji, jadłeś i oglądałeś telewizję. - Uśmiechnęła się szeroko. - Widzę, że używasz życia, póki się da. Czyżby siostra Nicole zapomniała wczoraj wyłączyć telewizor?

- Nie, przyszła o ósmej, nacisnęła guzik, choć obejrzałem dopiero połowę filmu, i powiedziała, że jeśli włączę to pudło po jej wyjściu i przyłapie mnie na oglądaniu, natychmiast zadzwoni do mojej mamy. - Zerknął na Vicky z obawą i niedowierzaniem. - Chyba nie mówiła poważnie, co?

- Wręcz przeciwnie - odparła, starając się zachować powagę. - Mam nadzieję, że zachowałeś się jak należy i nie włączyłeś ponownie telewizora.

- Jasne! - Energicznie pokiwał głową. - Mama ciągle powtarza, że okropnie ją przeraziłem, a poza tym ma dodatkowe obowiązki: odwiedza mnie w szpitalu, a potem będzie musiała opiekować się mną w domu, bo przez tydzień nie będę chodzić do szkoły. Jest na mnie zła, więc lepiej jej nie denerwować.

- Bardzo słusznie.

- Naprawdę przez calutki tydzień mogę siedzieć w domu? - Uradowany Neil patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.

- Owszem. Chciałabym, żebyś w tym czasie odzyskał siły. Masz leżeć w łóżku lub na kanapie, ale... - Vicky zrobiła efektowną pauzę - siostra Nicole zadzwoniła do twojej nauczycielki, która przygotuje specjalne ćwiczenia, żebyś nie miał zaległości.

- Ojej, muszę kuć, pani doktor? - jęknął, a Vicky z trudem ukryła rozbawienie.

- Nie jesteś na wakacjach. Gdyby nie to, że przejeżdżałam obok zagajnika i od razu udzieliłam ci pomocy, byłbyś poważnie chory i trzeba by cię przewieźć do szpitala w Adelaide na dalsze leczenie. Ciekawe, co by na to powiedziała twoja mama. - Neil odchrząknął nerwowo. - Przez najbliższy tydzień musisz się oszczędzać. Nie wolno ci biegać, odwiedzać kolegów, jeździć na rowerze. Żadnego wysiłku! Masz leżeć do góry brzuchem i odpoczywać przez cały tydzień. W piątek przyjadę cię zbadać. Musisz słuchać mamy i robić wszystko, co ci każe. Odrabiaj pracę domową, to zajmie kilka godzin dziennie, a kiedy się uporasz z ćwiczeniami, mama na pewno pozwoli ci oglądać telewizję.

- Doskonała rada - powiedziała Nicole, wchodząc do pokoju. - Twoja mama dzwoniła przed chwilą. Wpadnie tu, jak tylko odwiezie do szkoły twoje rodzeństwo. - Zwróciła się do Vicky. - Laboratorium w Adelaide koło południa przekaże telefonicznie wyniki badania krwi.

- Doskonale. Proszę mnie zawiadomić, gdy przyjdą. Wygląda na to, że możemy wypisać Neila dziś...

- Po lunchu - przerwał jej, stropił się i dodał zakłopotany: - Żarcie jest tu pierwsza klasa.

Vicky parsknęła śmiechem.

- Ze względu na twoją mamę wypiszemy cię dopiero po lunchu, żeby dzisiaj nie musiała dla ciebie gotować.

- Coś jeszcze, pani doktor? - spytała Nicole.

- Nie, proszę tylko zawiadomić panią Simpson, że w piątek wpadnę i zbadam Neila. Ma leżeć przez cały tydzień.

- Pogroziła mu palcem, żeby wziął sobie do serca jej słowa.

- Zajrzę jeszcze do Mary, nim zaczną się moje godziny przyjęć. Baw się dobrze, Neil.

- No pewnie! - Przypomniał sobie o dobrych manierach wpajanych przez matkę i dodał: - Dziękuję za wszystko, pani doktor.

- Drobiazg - odparła i wyszła, zostawiając go pod opieką Nicole, po czym skręciła w korytarz, gdzie była separatka Mary. - Słyszałam, że noc miałaś spokojną - powiedziała rzeczowo, gdy weszła do środka.

- Cieszę się, że przyszłaś. Nicole nie chce powiedzieć, kiedy mnie wreszcie wypiszecie. Mówi, że wszystko zależy od ciebie.

- To prawda.

- Świetnie. Czy to oznacza, że mogę wrócić do domu?

Vicky wpatrywała się długo w kartę, a potem nie wypuszczając jej z ręki, skrzyżowała ramiona, i z uwagą przyjrzała się pacjentce.

- Jestem twoją najlepszą przyjaciółką, ale to wcale nie znaczy, że wolno ci mną komenderować.

- I tu się mylisz - odparta Mary, wiercąc się na łóżku. - Brak mi Jeffa i dzieci.

- Wiem. - Vicky raz jeszcze popatrzyła na kartę, z której wynikało, że wszystko jest w normie. - Szybko odzyskujesz siły, a poza tym zdaję sobie sprawę, że wśród najbliższych od razu poczujesz się lepiej. Dobrze, wypiszemy cię, ale musisz mi coś obiecać. - Wycelowała w nią palec. - Nic na siłę. Dopilnuję, żeby przez najbliższe kilka dni przywożono wam do domu obiady. Nie ma mowy o sprzątaniu i gotowaniu, nie waż się pomagać Jeffowi w gospodarstwie, ani brać dzieci na ręce. Jeśli się dowiem, że nie przestrzegasz moich zaleceń, każę cię tu przywieźć i zatrzymam tak długo, aż spokorniejesz.

- Dobrze, pani doktor - odparła pojednawczym tonem Mary. - Skoro omówiłyśmy już moje sprawy, przejdźmy teraz do twoich.

- Co masz na myśli? - zapytała Vicky, świadoma, że zaczyna się przesłuchanie.

- Nie udawaj niewiniątka. Słyszałam, że wczoraj miałaś gościa.

- Owszem.

- Wkradł się do twojej przytulnej kryjówki i przewrócił wszystko do góry nogami, tak?

- Zjedliśmy razem kolację. - Obojętnie wzruszyła ramionami i dodała: - To był... miły wieczór. - Z pewnością Steven skrzywiłby się, słysząc to określenie, skoro obruszył się, gdy przyznała, że przyjemnie spędziła z nim czas.

- Przestań się wygłupiać - skarciła ją Mary. - Najpierw udajesz niewiniątko, a potem robisz ze mnie idiotkę. Nie zapominaj, z kim rozmawiasz.

Vicky na moment wstrzymała oddech, a potem z rezygnacją usiadła na łóżku.

- Ten wieczór był zupełnie niesamowity, cudowny, romantyczny i...

Mary mrugnęła do niej porozumiewawczo.

- Widzę, że Stevenowi udało się przebić mur, który wokół siebie zbudowałaś. To wam wyjdzie na dobre. Kiedy się z nim spotkasz?

- Nie wiem - wykrztusiła i westchnęła ciężko. - Obiecał tu wrócić, ale...

- Jakie to romantyczne. Muszę opowiedzieć o tym Jeffowi. Już się nie mogę doczekać!

- Z pewnością już wszystko wie. Chyba wszyscy wiedzą... Mogę się założyć, że część sąsiadów poszła spać później niż zwykle, bo czekali, kiedy jaguar Stevena pojawi się na głównej ulicy, żeby wiedzieć, czy wyszedł ode mnie o przyzwoitej godzinie.

- Która była?

- Jedenasta. - Vicky ponownie wzruszyła ramionami. - Nie chce mi się dzisiaj przyjmować pacjentów, bo wiem, że będą mnie wypytywać i wszystko się opóźni.

- Na pewno nie będą mieć do ciebie pretensji.

- O tak! - Vicky gwałtownie podniosła ręce w geście bezradności. - Darują mi opóźnienie, o ile zaspokoję ich ciekawość. - Chwyciła Mary za rękę i z niepokojem pokręciła głową. - Obym tylko potrafiła zlekceważyć te plotki. Wczoraj byłam przekonana, że kolacja sam na sam z mężczyzną w moim własnym domu to nic wielkiego, ale okazało się... - Przygnębiona pochyliła się i puściła rękę przyjaciółki. - Zobaczymy, jak to się ułoży. Na razie - powiedziała, wstając ze szpitalnego łóżka. - Muszę pędzić do pacjentów, bo inaczej wyważą drzwi gabinetu.

- Wpadnij do nas wieczorem po pracy. Będziesz się mogła wyżalić; współczucie i zrozumienie gwarantowane - powiedziała Mary. - Pewnie Faith dostarczy posiłki, bo ona jest pierwsza do takich rzeczy, a to oznacza, że jedzenia będzie w bród, więc przyjedź koniecznie.

- Dobrze - zgodziła się Vicky - ale nie czekajcie na mnie z kolacją, tylko zostawcie jakieś danie, które można odgrzać. Chyba nieprędko opuszczę dzisiaj przychodnię.

- I co, dziecinko? - powiedział głośno Frank Mitchell, gdy wszedł do gabinetu Vicky. - Słyszałem, że postanowiłaś się wczoraj trochę rozerwać.

- Owszem, Frank. Zdejmij marynarkę i podwiń rękaw koszuli, żebym mogła ci zmierzyć ciśnienie. - Sięgnęła po aparat. - Dobrze, sto dwadzieścia na osiemdziesiąt. - Odwróciła się i wzięła długopis leżący po drugiej stronie biurka, aby zanotować wynik. - Mam wypisać kolejną receptę? Chyba kończą ci się lekarstwa.

- Tak - odparł z roztargnieniem. - Co to za facet? Wczoraj u Faith widziałem go tylko z daleka. Jest dość wysoki, prawda?

- Owszem, Frank - przytaknęła, nie podnosząc wzroku, zajęta wypisywaniem recepty. - Czy coś się zmieniło od poprzedniej wizyty? Jak się czujesz?

- Bardzo dobrze, dziecinko. Podobno twój chłopak kupił dwa zestawy na wynos. Jedzenie było smaczne?

- Oczywiście. - Vicky puściła mimo uszu sugestię dotyczącą jej rzekomego chłopaka. - Skoro się przekonaliśmy, że twoje serce pracuje jak należy, sprawdzimy biodro.

Podniosła głowę i wreszcie spojrzała mu w oczy. Omal nie jęknęła, widząc szeroki uśmiech. Potwierdziły się jej najgorsze przeczucia: wczoraj miała trudny dzień, ale dziś będzie chyba jeszcze gorzej. Frank był pierwszy w kolejce, a rejestratorka Trudy powiedziała, że wszystkie numerki zostały już wydane.

- Dobrze, postawmy sprawę jasno. Dania jak zwykle były pyszne, Steven Pearce jest uroczym kompanem i przyznaję, że chciałabym się z nim znowu spotkać. Zadowolony?

- Pewnie!

- Ulżyło mi. Czy teraz mogę zbadać twoje biodro? Ściągaj spodnie, zapraszam na leżankę.

Frank wybuchnął tubalnym śmiechem.

- Jeśli to samo mówisz w sypialni, mam wrażenie, że ten Pearce nie zadowoli się byle czym i szybko tu wróci.

- Dzięki, Frank. - Kontynuowała badanie, nie zwracając uwagi na jego gadaninę. Gdy skończyła, pomogła mu wstać, a gdy się ubierał, zapisała obserwacje. Poczekała chwilę, aż Frank usiądzie po drugiej stronie biurka i powiedziała: - Moim zdaniem powinien cię obejrzeć chirurg ortopeda.

- Ale...

- Wiem. Chcesz powiedzieć, że robiłeś ćwiczenia.

- Ostrzegałaś, że w przeciwnym razie będzie ze mną krucho, więc ćwiczę codziennie wieczorem, tak jak obiecałem.

- Wierzę ci, Frank, i na razie nie ma mowy o żadnej operacji, ale z upływem czasu niewydolność stawu biodrowego będzie się pogłębiała i w końcu trzeba go będzie zastąpić protezą. Możemy jednak zyskać na czasie, chociaż twój stan będzie się z wolna pogarszać.

- Im wolniej, tym lepiej.

- Mimo wszystko - dodała z uśmiechem - chciałabym, żebyś poszedł do specjalisty. Szkoda, że nie mamy takiego w naszym szpitalu, ale niestety, ortopedzi zwykle wolą przyjmować w prywatnych gabinetach i renomowanych klinikach. Sprawdzę, jak przedstawia się sytuacja i spróbuję ci coś załatwić.

- Dziękuję.

- Jeszcze za wcześnie na podziękowania. Mam drugie zalecenie: nie wolno ci obciążać stawów i miednicy.

- Ależ dziecinko...

- Frank, wiem, że gospodarowanie jest twoją pasją, dlatego nie namawiam cię do całkowitej bezczynności, ale proszę, żebyś okazał choć trochę zdrowego rozsądku. Niedługo skończysz osiemdziesiąt trzy lata, więc trudno uznać cię za młodzika.

- Sam wiem, jak jest - obruszył się, ale pokiwał głową.

- Wszelkie prace wywołujące ból muszą odtąd wykonywać za ciebie pracownicy. Chyba po to ich zatrudniłeś, co?

Frank obrzucił ją badawczym spojrzeniem, ale usta mu drżały, jakby tłumił śmiech.

- A jeśli zaboli mnie biodro, kiedy trzeba będzie spełnić małżeńskie obowiązki? Czy też mam poprosić chłopaków, żeby mnie wyręczyli?

Vicky starała się zachować powagę.

- Moim zdaniem musisz pogadać o tym z Mavis, tym bardziej że twoi pracownicy są młodzi i bardzo przystojni.

- Victorio Hansen! - zawołał z udawanym oburzeniem. - Twoja matka w grobie się przewraca, jeśli słyszy, co tu wygadujesz!

Vicky znowu się roześmiała.

- Szczerze wątpię. Umówię cię ze specjalistą najszybciej, jak to będzie możliwe, ale trzeba poczekać kilka tygodni, bo zapisy robi się z dużym wyprzedzeniem, a oczekujących jest mnóstwo.

- Mnie to odpowiada. - Frank podniósł się z krzesła. - Nim wyjdę, jedno ci powiem.

- Tak?

- Mam nadzieję, że będzie ci dobrze z tym Stevenem Pearcem. Wszyscy, którzy tam siedzą... - wskazał drzwi gabinetu - chętnie by usłyszeli, co między wami zaszło, ale pamiętaj, dziecinko, że jesteśmy tacy ciekawi, bo cię bardzo kochamy.

- Wiem - odparła, wstała i obeszła biurko, żeby go uściskać. - Dzięki, Frank.

- Przynajmniej tyle mogę zrobić dla córki swojego starego kumpla. Twój ojciec byłby z ciebie dumny, a matka zawsze uważała, że nie ma na świecie lepszej córki.

- Frank - rzuciła ostrzegawczo, odsuwając się od niego. - Przestań się nade mną roztkliwiać. Liczyłam, że znajdę w tobie oparcie.

- I masz je, dziecinko. Stoimy za tobą murem. - Skinął jej głową na pożegnanie i wyszedł. Usiadła na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Wszyscy się tutaj o nią troszczyli, niekiedy przesadnie, zwłaszcza po śmierci matki.

Usłyszała dzwonek interkomu i głos Trudy:

- Mogę przysłać następnego pacjenta?

- Zaczynamy kolejne przesłuchanie - odparła Vicky z rezygnacją.

Na drugi dzień nie miała żadnych opóźnień i po wyjściu ostatniego pacjenta pojechała na zebranie rady nadzorczej szpitala.

- Cześć, Brian - przywitała się z lekarzem, który tam pracował i był przewodniczącym rady. Rzuciła na stół zabrane z gabinetu dokumenty i opadła na krzesło.

- Jak się żyje? - zapytał.

- Nie najgorzej. Co u Annie? Jest poprawa?

- Wkrótce dojdzie do siebie. Mówi się, że pielęgniarki i lekarze to szczególnie uciążliwi pacjenci, ale moim zdaniem żony lekarzy są pod tym względem jeszcze gorsze.

- Annie doprowadza cię do szału, co? - powiedziała z uśmiechem Vicky.

- Tak. Ciągle powtarza: „Brian, okaż mi trochę współczucia. Tego właśnie potrzebuję”. Przeszła zapalenie płuc i zdaję sobie sprawę, że kaszel okropnie ją męczy, ale to nie powód, żeby mi grała na nerwach. Obiecałem naszej córce, że oddam jej wszystkie oszczędności, byłe tylko przyjechała do domu na kilka tygodni i zajęła się matką, ale odmówiła!

- Nie do wiary! - odparła roześmiana Vicky, bo wiedziała, że to żart. Brian i Annie Philips od trzydziestu lat byli małżeństwem i bardzo się kochali.

Wkrótce przybyli inni członkowie rady i zebranie się rozpoczęło. Gdy omówili stałe punkty porządku dziennego, przyszła kolej na wolne wnioski i Brian zabrał głos.

- Nie zgłosiłem tego wcześniej, ale mam dobre nowiny dotyczące naszych starań o pozyskanie ortopedy. Od kilku miesięcy robię, co w mojej mocy, aby przekonać znajomego do rozszerzenia praktyki. Liczyłem, że zgodzi się regularnie przyjmować pacjentów w naszym szpitalu i dopiąłem swego. Na początek będzie pracował raz w tygodniu przez pół dnia, a potem... jeszcze zobaczymy. - Uśmiechnął się radośnie do zebranych.

- Wspaniale! - zawołała uradowana Vicky, a jej koledzy przyjęli nowinę z podobnym entuzjazmem. - Czemu wcześniej o tym nie wspomniałeś?

- Wolałem najpierw wszystko ustalić i mieć zapisane czarno na białym. Przygotowałem informacje o kandydacie, który jest ortopedą i chirurgiem. - Brian wręczył jej plik kartek. - Mam nadzieję, że pół godziny wystarczy na omówienie jego kwalifikacji i przebiegu pracy. Musimy zdecydować, czy nam odpowiada. Potem nastąpi głosowanie.

- Kto to jest? - spytała Vicky, zaglądając do materiałów.

- Steven Pearce.

Zdumiona otworzyła usta i gapiła się na przewodniczącego. Trzykrotnie zamrugała powiekami, nim dotarły do niej jego słowa. Pospiesznie zamknęła usta, ale było już za późno: wszyscy spostrzegli, że jest wytrącona z równowagi. Siedząca obok Janet poklepała ją po ramieniu i szepnęła:

- Sama widzisz, moja droga, że to dla ciebie wymarzona okazja, aby złapać męża.

- Wcale mi na tym nie zależy - warknęła Vicky, ale w tej samej chwili pożałowała ostrego tonu. - Wybacz, jestem trochę zbita z tropu.

- Drobiazg, kochanie. - Janet uśmiechnęła się do niej. - Przed czterdziestoma laty o Dereku i o mnie plotkowano, nim zaczęliśmy się umawiać.

- Ale on nie jest... My przecież... - protestowała Vicky, ale nie była pewna, czemu próbuje zaprzeczyć.

Jednego była pewna: Steven Pearce chce pracować na stałe w jej szpitalu. Leżące przed nią dokumenty stanowiły widome potwierdzenie tego faktu. Dlaczego nie był łaskaw jej o tym poinformować?

- Przeczytajcie otrzymane dokumenty, a potem omówimy sprawę - powiedział Brian.

Vicky nie mogła się skupić na lekturze, gdy czytała o dokonaniach Stevena. Był starszym konsultantem jednej z renomowanych klinik w Adelaide, prowadził także zakrojone na dużą skalę badania dotyczące rozmaitych aspektów chirurgii i ortopedii. Wyniki prezentowane na konferencjach naukowych przyniosły mu kilka prestiżowych nagród. Vicky nabrała dla niego szacunku.

- Otwieram dyskusję - powiedział Brian. - Potem będziemy głosować.

Wymiana opinii nie trwała długo, ponieważ wszyscy się zgodzili, że pozyskanie ortopedy jest korzystne dla szpitala, a Steven Pearce to cenny nabytek. Rada jednogłośnie uznała, że przyjmuje jego kandydaturę.

- Wiem od Stevena, że pierwszych pacjentów może u nas przyjąć w przyszłym tygodniu. To wszystko na dziś. Dziękuję za przybycie.

Vicky zebrała pospiesznie swoje rzeczy i natychmiast wyszła, bo nie chciała odpowiadać na pytania ciekawskich znajomych. Gdy wrzuciła papiery na tylne siedzenie auta, usłyszała Briana wołającego ją po imieniu, więc poczekała, aż podejdzie.

- Wybacz, że cię wcześniej nie uprzedziłem, ale Steven prosił mnie o dyskrecję.

- Jak długo się znacie?

- Kilka lat. Gdy ostatnio pojechałem do miasta, wspomniał, że chciałby przenieść się dalej na południe. Uznałem, że trzeba kuć żelazo, póki gorące i natychmiast zacząłem go przekonywać, aby tutaj osiadł, bo gdzie mu będzie lepiej. Postanowił nadal pracować dzień czy dwa w dużej klinice i zachować prywatną praktykę. Na pewno da sobie radę, ma dość zapału i energii.

- Przyjechał, żeby sprawdzić, jak u nas jest, prawda?

- Chyba tak. Wspomniał mi, że ma w okolicy coś do załatwienia, i przy okazji postanowił tu zajrzeć. - Brian uśmiechnął się serdecznie. - Moim zdaniem pomogłaś mu podjąć decyzję.

- Ja?

- Zaprosiłaś go do siebie, więc przekonał się, że na prowincji ludzie są gościnni i życzliwi.

- Brednie! Co ty gadasz, Brian? Wzruszył ramionami, ale zmienił temat.

- W niedzielę dość długo rozmawiał z Nicole o naszym szpitalu, a w poniedziałek rano zadzwonił do mnie i powiedział, że przyjmuje ofertę. W sobotę przyjedzie, żeby dopiąć wszystko na ostatni guzik.

- Dzięki za ostrzeżenie - mruknęła. - Na mnie już czas.

Pomyślała, że Steven nie zwierzył jej się, bo wolał starannie przemyśleć swą decyzję. Rozumiała jego racje, ale nie potrafiła ich przyjąć do wiadomości. Nie oczekiwała, że jej zdradzi wszystkie swoje tajemnice, nie mogła jednak zrozumieć, czemu był taki skryty, skoro chodziło o najważniejsze życiowe sprawy. Stała się nieufna i zadawała sobie pytanie, co jeszcze przed nią ukrywa.

W piątek rano, gdy niosła do domu koszyk pełen jaj od własnych kur trzymanych w zagrodzie na skraju obszernego podwórza, kątem oka zobaczyła duży samochód jadący drogą wzdłuż pola należącego przedtem do jej siostry. Nie wierzyła własnym oczom, gdy podjechał do niewielkiego domku, stojącego przy granicy dawnego gospodarstwa Hansenów. Od pięćdziesięciu lat nie był zamieszkany, a gdy tam kiedyś zajrzała, okazało się, że wymaga poważnego remontu.

W dzieciństwie mali Hansenowie sprzątnęli trochę to opuszczone domostwo i urządzili tam kryjówkę, z czasem jednak całkiem o niej zapomnieli. Po śmierci matki Vicky ani razu tam nie była. Teraz grunt został sprzedany.

Wróciła do siebie wzburzona. Ktoś obcy zamieszka na terenie należącym dawniej do rodziny Hansenów! Próbowała się opanować, lecz gdy energicznie postawiła na ławie koszyk z jajkami, jedno z nich spadło i rozbiło się o podłogę.

Popatrzyła z uwagą na białko i żółtko rozlane wśród szczątków skorupki. Dobra metafora; sama czuła się tak, jakby w jej ochronnej skorupie powstała szczelina, przez którą wylewają się ukrywane dotąd uczucia.

Dzwonek telefonu wyrwał ją z zamyślenia. Sięgnęła po słuchawkę pozostawioną na kuchennym stole.

- Vicky Hansen, słucham.

- Cześć, tu Molly. Znowu mamy kradzież. - Jej rozmówczyni była weterynarzem. Niedawno ktoś włamał się do jej gabinetu i zabrał stamtąd środki odurzające.

- Kiedy?

- Chyba dziś w nocy. Tym razem nie było włamania, ale ktoś przeszukał moją torbę i zabrał z niej silny lek.

- Przyjmuję dopiero po południu. - Vicky z westchnieniem pomyślała, że ma z głowy jedyny wolny poranek w tygodniu. - Masz trochę czasu?

- Tylko godzinę. Wpół do jedenastej muszę być w gospodarstwie Mitchellów.

- Domyślam się, że wezwałaś Daniela. Za kwadrans będę u ciebie. - Przerwała połączenie i wytarła podłogę ze szczątków jajka. Potem szybko przebrała się w granatowe spodnie i białą koszulę, narzuciła żakiet, chwyciła torebkę i pobiegła do samochodu.

Zaledwie kilka kilometrów dzieliło jej dom od gospodarstwa Molly. Kiedy tam dotarła, od razu spostrzegła policyjny samochód Daniela, który dopiero przed rokiem osiadł w dolinie z żoną i dwuletnią córeczką, ale wszyscy troje szybko zostali uznani za swoich. Policjant miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, rudą czuprynę oraz wąsy i z pasją wykonywał swoją pracę.

- To draga kradzież - przypomniała mu Molly, gdy robił notatki, i z niedowierzaniem pokręciła głową. Miała jasne włosy sięgające ramion, które wiązała w koński ogon.

- Czy ze szpitala lub przychodni nie zginęły ostatnio leki o działaniu podobnym do narkotyków? - Daniel zwrócił się do Vicky.

- Nic mi o tym nie wiadomo, ale powinieneś jeszcze porozmawiać z Emmą Travis, która jest u nas anestezjologiem. Dam ci jej telefon.

- Ta buteleczka była pełna. - Molly podała mu puste opakowanie owinięte w chusteczkę do nosa. - Złodziej opróżnił ją, używając strzykawki. Znajdziesz na szkle moje odciski palców, ale kto wie, może złodziej zostawił swoje?

- Miejmy nadzieję - odparł bez przekonania Daniel. - Kto miał dostęp do twojej torby lekarskiej? Zostawiasz ją w samochodzie czy zabierasz do domu?

Vicky słuchała uważnie zbitej z tropu Molly, która odtwarzała krok po kroku przebieg wczorajszej doby. Daniel spisał zeznanie i oznajmił, że zadzwoni do Emmy. Obiecał Molly, że wpadnie później, aby sprawdzić, czy nie ma żadnych śladów włamania.

Wkrótce pożegnali się i Vicky pojechała do domu. Przy wjeździe na drogę wiodącą przez część gruntu, który odziedziczyła i sprzedała Leesha, skręciła nagle. Była wprawdzie niezadowolona, że rodzinna ziemia przeszła w obce ręce, lecz chciała poznać człowieka, który ją kupił. Przecież będziemy sąsiadami, myślała, gdy samochód podskakiwał na wyboistej drodze.

- Dzień dobry - powiedziała, wysiadając z auta. - Co to? Przeprowadzka? - Ruszyła w stronę dwu mężczyzn, którzy palili papierosy oparci o karoserię białego auta, i wyciągnęła rękę na powitanie.

Uścisnęli jej dłoń, a jeden z nich wyjaśnił:

- My tylko podłączamy prąd.

- Mogę zajrzeć do środka? - Wskazała domek, który wyglądał teraz jak nowy. Najwyraźniej umknęło jej, że obecni właściciele błyskawicznie zrobili tu remont. Gdy jeden z mężczyzn skrzywi! się lekko, pokazała dach swego domu widoczny z miejsca, gdzie stali, i dodała szybko: - Tam właśnie mieszkam, więc uznałam, że trzeba wpaść i poznać nowych sąsiadów.

- Jasne. - Wzruszyli ramionami, uznając jej argumenty za wystarczające.

Gdy weszła do środka, od razu się zorientowała, że remont jest mocno zaawansowany, a wnętrze zostało unowocześnione i ciekawie zaaranżowane. Ogromne łoże z baldachimem zajmowało sporą część sypialni. Po usunięciu ścianki działowej sypialnia i salon tworzyły przestrzeń zastawioną niezliczonymi pudłami.

- Proszę, proszę! - Od wejścia dobiegł nagle znajomy głos. - Jak miło, że od razu trafiłaś do sypialni. Ciekawość okazała się silniejsza niż skrupuły, prawda, Vicky?

Odwróciła się powoli i spojrzała w błękitne oczy Stevena Pearce'a.

- Słucham? - Patrzyła na niego zdumiona. Miała nadzieję, że mimo oszołomienia zrozumie, co do niej mówi.

- Jak widzisz, czeka mnie tu huk roboty. - Gestem wskazał pokój i oparł się niedbale o framugę drzwi.

- Mam rozumieć, że to jest twój dom? - spytała z rosnącym niedowierzaniem.

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Skoro zatrudniłem się w miejscowym szpitalu jako chirurg ortopeda, uznałem, że najlepiej będzie znaleźć od razu jakieś lokum. Miałem szczęście, bo w tym samym czasie dyrektor do spraw produkcji Sharlock Wine Company uznał, że ten dom nie powinien świecić pustkami. Szczęśliwy zbieg okoliczności, ale... - dodał, rozglądając się wokół - remont przebiega wolniej, niż planowano.

Vicky zamrugała powiekami, próbując trochę ochłonąć. W jej głowie zapanował kompletny zamęt. Przez cały tydzień z radością i obawą myślała o powrocie Stevena, ale inaczej wyobrażała sobie to spotkanie.

- Znasz jednego z dyrektorów Sharlock Wine? - Słyszała już tę nazwę. Wiedziała, że do tej firmy należy teraz ziemia jej siostry.

- Oczywiście. David to mój dobry kumpel. - Pytająco uniósł brwi. - Masz jakieś zastrzeżenia?

- Skądże! - odparła, zaciskając usta i prostując się odruchowo. Przez chwilę obserwowała Stevena. Stał z rękami w kieszeniach dżinsów i wysoko podniesioną głową. Ciekawe, czy powiedział całą prawdę o swoim nowym mieszkaniu.

Jego związki z ludźmi, do których należała teraz ziemia stanowiąca dawniej rodzinną własność Hansenów były tylko przyjacielskie, ale zrobiło jej się ciężko na sercu, jakby sprzymierzył się z jej wrogami. Zdawała sobie sprawę, że takie rozumowanie jest po prostu śmieszne, lecz mimo to była zirytowana. Wiedziała, że wyraz twarzy przeczy jej zapewnieniom i miała nadzieję, że Steven to zauważy.

- Cieszę się z naszego spotkania. - Wyjął ręce z kieszeni i ruszył w jej stronę. Zaniepokojona jego słowami i zachowaniem miała się na baczności.

- Czyżby?

- Tak. Chcę cię poprosić o przysługę. Jak widzisz, trwa tu wymiana rur. - Wskazał łazienkę i kuchnię. - Z tego powodu miejscowe władze nie zgadzają się na zasiedlenie budynku, więc postanowiłem na kilka tygodni zamieszkać u ciebie.

- Co takiego?! - Vicky była na niego wściekła.

- Zostanę, póki nie zakończy się remont, potem trzeba jeszcze załatwić formalności w urzędzie i tak dalej. - Wzruszył ramionami, bezradnie rozłożył ręce i powiedział błagalnym tonem: - Bardzo proszę, pomóż mi. - Potem mrugnął do niej i dodał z łobuzerskim uśmiechem: - Przysięgam, że będę się zachowywać przyzwoicie.

Stała pośrodku sypialni, próbując zapanować nad uczuciami. Bezczelnie wprosił się do jej domu zaraz po oświadczeniu, że przyjaźni się z jej osobistym wrogiem! Później jednak jego cudowny uśmiech zbił ją z tropu i machinalnie skinęła głową. Co ma do stracenia? Miasteczko i tak trzęsie się od plotek, wiec czemu nie posłuchać głosu natury?

- Vicky... - Słysząc głos Stevena, ocknęła się z zadumy. - Zapewniam, że cię nie uwiodę. - Uniósł w górę dłoń, jakby składał przysięgę. Dlaczego nagle ogarnęło ją rozczarowanie? Nie słysząc odpowiedzi, dodał z chytrym uśmiechem:

- Chyba że będziesz sobie tego życzyła. - Oczy lśniły mu radośnie, więc odwróciła się i wyszła z sypialni, by ukryć rumieniec, który zdradzał jej najskrytsze pragnienia. - Moje rzeczy są w bagażniku - powiedział Steven.

Nie przypuszczała, że za nią pójdzie, toteż wzdrygnęła się, słysząc te słowa i przystanęła tak nagle, że omal jej nie staranował.

- Przepraszam - rzekł cicho i objął ją w talii, żeby nie upadła. Podniosła głowę, spojrzała mu w oczy i zakłopotanie natychmiast minęło. Wyczuwała znów jakąś więź między nimi i nic więcej jej teraz nie obchodziło.

Mierzył ją wzrokiem, nie wypuszczając z objęć. Do niczego jej nie zmuszał, w każdej chwili mogła odejść, ale nie potrafiła się na to zdobyć. Tęskniła za nim i zdawała sobie sprawę, że ma to wypisane na twarzy.

- Chodź tu - mruknął, nim pochylił głowę i pocałował ją w usta. Przymknęła oczy i cieszyła się tą chwilą. Przytrzymał dłonią jej kark i wplótł palce we włosy, przyciągając ją bliżej i mocniej obejmując.

Kiedy się wreszcie odsunął, wolno otworzyła oczy, jakby nie miała ochoty się od niego oderwać. Przytuliła głowę do jego piersi, wsłuchana w rytm serca.

- Szkoda, że moja żona nie wita mnie w ten sposób, kiedy wracam do domu - dobiegł ich z tyłu męski głos.

Vicky pospiesznie wyrwała się z ramion Stevena i zobaczyła elektryków, którzy przyglądali się im z rozbawieniem. Powróciło zakłopotanie, więc sięgnęła do kieszeni po kluczyki i pobiegła w stronę auta, nie patrząc na żadnego z mężczyzn. Wsiadła, uruchomiła silnik i z głośnym zgrzytem wrzuciła wsteczny bieg. Steven powinien za nią jechać, ale nie czekała na niego, ponieważ nie chciała być obiektem kpin. Na szczęście elektrycy nie byli tutejsi.

Zaparkowała na tyłach domu i czekała na gościa, oparta o karoserię. Po chwili zatrzymał się obok niej czerwony samochód terenowy marki Rover.

- Co się stało z jaguarem? - spytała, gdy Steven wysiadł.

- Posłuchałem twojej rady; skoro wyjeżdżam na wieś, potrzebny mi będzie odpowiedni środek lokomocji. Ale nie martw się o jaguara. Nic mu nie będzie, bo został w mieście. No proszę, całkiem przypadkowo wyszedł mi kalambur - dodał z uśmiechem.

Vicky się rozpogodziła i nabrała pewności siebie, bo nie mieli już widowni.

- Wejdź. - Gestem zaprosiła go do środka. Czuła na sobie jego wzrok, gdy szła przodem w stronę domu i dalej korytarzem wiodącym do kuchni. Tam włączyła elektryczny czajnik i zapytała: - Napijesz się kawy?

- Byłbym, zapomniał!

Odwrócił się i wybiegł z domu. Nie miała pojęcia, co o tym myśleć, więc stała bez ruchu, czekając na jego powrót. W końcu pojawił się, niosąc miękką torbę podróżną. Postawił ją na podłodze i pochylił się, odsuwając zamek błyskawiczny. Potem wyprostował się i z uśmiechem wręczył jej pięknie opakowany upominek.

- Co to jest? - spytała zaczerwieniona.

- Lubię dobrą kawę - powiedział, gdy wyjęła z pudełka miedziany ekspres.

- Dziękuję - odparła wzruszona i przesunęła palcem po gładkiej powierzchni naczynia. Ucieszyła się, gdy przemknęło jej przez głowę, że jednak myślał o niej w ubiegłym ty godniu. - Mimo wszystko na razie nie mogę cię poczęstować dobrą kawą, bo w całym domu nie znajdziesz ani jednego ziarenka. Muszę iść do sklepu i sprawdzić, co tam mają.

- Świeżo mielona. - Steven podał jej złocistą paczkę.

- Zadbałeś o wszystko, prawda?

- Jeśli chodzi o kawę, nie zdaję się na przypadek. Rano nie jestem w stanie prawidłowo funkcjonować, póki nie wypiję przynajmniej dwu filiżanek.

- Będę o tym pamiętać - odparła, umyła ekspres i wytarła do sucha. - Domyślam się, że chcesz go teraz wypróbować.

- Moim zdaniem to odpowiedni moment. - Z uśmiechem oparł się o blat i wodził za nią spojrzeniem, gdy krzątała się po kuchni. Kiedy skończyła, wziął ją za rękę i poprosił: - Zaprowadź mnie teraz do pokoju, w którym mam zamieszkać, i pokaż mi dom.

Chwycił torbę, nie puszczając jej dłoni. Była świadoma, że jest dla niej poważnym zagrożeniem: najpierw pocałował ją namiętnie, a teraz uparcie trzymają za rękę. Jeżeli to ma być przedsmak kilku najbliższych dni wypełnionych pocałunkami i pieszczotami, z pewnością ona nie wyjdzie z tego bez szwanku. Steven był dla niej jak narkotyk, od którego coraz bardziej się uzależniała.

Prowadziła go korytarzem, z którego wchodziło się do wszystkich pomieszczeń w starym wiejskim domu.

- Tu będziesz mieszkał. - Weszła do wygodnej, skromnie urządzonej sypialni, gdzie były tylko niezbędne sprzęty: szafa, łóżko, komoda, nocna lampka.

- A gdzie jest twój pokój? - zapytał z uśmiechem.

- Tam... dalej - wyjąkała i spłonęła rumieńcem, gdy się rozpromienił.

- Chcesz nasz rozdzielić, Vicky? - zapytał, unosząc brwi.

- Łóżko jest tu bardzo wygodne. - Wzruszyła ramionami i wysunęła dłoń z jego ręki. - Przyniosę ci pościel i ręczniki.

Odwróciła się pospiesznie, prawie biegiem opuściła pokój i ruszyła do pralni, gdzie trzymała czystą bieliznę. Weszła do środka i sięgnęła do szuflad, a potem roztrzęsiona oparła się o ścianę. Kiedy trochę ochłonęła, z naręczem pościeli i ręczników wróciła do jego pokoju. Osłupiała, gdy otworzyła drzwi i zobaczyła Stevena: był nagi do pasa. Zamknęła oczy, a bielizna wypadła jej z rąk.

- Vicky... - szepnął, ujął jej ręce i położył na swoim torsie. Poczuła ciepło jego skóry i otworzyła oczy. Ani grama tłuszczu, myślała, przesuwając wolno rękami w górę i w dół. Objął dłońmi jej twarz i uniósł w górę.

- Jakie to wszystko skomplikowane - mruknął, nim pochylił się, by pocałować ją łagodnie.

Ponownie zamknęła oczy i rozchyliła wargi, gdy poczuła, że Steven przesuwa po nich językiem, jakby zachęcał i kusił. Wziął ją w ramiona, a gdy opuszkami palców przesuwał po jej plecach, dziękowała niebiosom, że tym razem nie mają widowni. Steven budził w niej odczucia, o które się dotąd nie podejrzewała. Zapomniała o lęku i powoli się uspokajała, odzyskując pogodę ducha.

- Steven - szepnęła, wsuwając palce w jego włosy. Słysząc to, niechętnie przerwał pieszczoty i wyprostował się powoli, po czym nagle przytulił ją z całej siły.

- Tak? - wyjąkała, nie wiedząc, co się dzieje. Przed chwilą całowali się namiętnie i nagle zmienił zdanie.

- Cicho - szepnął.

Długo stali tak bez słowa. Vicky znieruchomiała, jej ręce opadły bezwładnie wzdłuż ciała. Znów usłyszała przyspieszone bicie jego serca, które z wolna odzyskiwało swój zwykły rytm. Po kilku minutach Steven roześmiał się posępnie.

- Przez ciebie zupełnie tracę rozum - powiedział nieswoim głosem.

- To dobrze czy źle? - spytała cicho. Odsunął ją na długość ramion i odparł:

- Wszystko się skomplikowało. - Zamilkł na chwilę i dodał: - Teraz wezmę prysznic.

Przez moment miał taką minę, jakby chciał zaproponować, by się do niego przyłączyła. Gdy ramiona mu opadły, poczuła się opuszczona. Zebrała rozsypane na podłodze pościel i ręczniki, a potem zaprowadziła Stevena do łazienki.

- Miłej kąpieli - mruknęła, próbując się opanować. - Całe popołudnie spędzę w przychodni, więc zrobię teraz coś do jedzenia, bo inaczej podczas dyżuru będzie mi burczeć w brzuchu.

- Doskonały pomysł - odparł z radością. - Umieram z głodu.

Powinna się czuć urażona tą nagłą zmianą nastroju, ale rozbrajający uśmiech zatarł nieprzyjemne wrażenie i mimo woli poddała się jego zniewalającemu urokowi.

- Rozumiem. - Energicznie skinęła głową, próbując odzyskać jasność myśli i skupić się na prostych czynnościach, które ją czekały.

Gdy weszła do kuchni, poczuła cudowny zapach świeżo zaparzonej kawy. Ekspres był prezentem wybranym z myślą o niej, chociaż Steven nie chciał się do tego przyznać. Uśmiechała się, krojąc chleb, i starała się myśleć logicznie, chociaż wątpiła, czy rozum ma jakąś szansę w konfrontacji z uczuciami, które budził w niej Steven. Krojąc ser i warzywa, starała się zapomnieć o tym, że on stoi teraz pod jej prysznicem. Przymknęła powieki i oczami wyobraźni ujrzała, jak krople wody spływają po jego torsie...

- Au! - Otworzyła szeroko oczy, upuściła nóż i podniosła palec do ust. - Ależ jestem głupia! - Otworzyła szafkę, sięgnęła po apteczkę i wyjęła z niej maść odkażającą i plastry, a następnie zabrała się do opatrywania ranki.

- Co ci jest? - zapytał Steven. Odwróciła się i zobaczyła, że idzie w jej stronę, wkładając sweter przez głowę. Miał na sobie dżinsy, ale był boso. - Aha, skaleczyłaś się, tak? - dodał, nie słysząc odpowiedzi. - Błąd w sztuce! Lekarka powinna wiedzieć, że nie wolno myśleć o niebieskich migdałach, gdy się trzyma w ręku ostre narzędzie. To prawdziwe szczęście, że nie przyszło ci do głowy specjalizować się w chirurgii.

Zerknęła na niego bez słowa i zajęła się opatrywaniem skaleczenia, ale nie mogła sobie poradzić z kawałkiem plastra, bo końce zlepiły się na dobre.

- Ja się tym zajmę. - Steven chwycił jej dłoń.

- Dam sobie radę - mruknęła przez zęby i wyrwała mu rękę. To wszystko przez niego! Gdyby się nie panoszył w jej domu, nie pozwoliłaby sobie na taką nieostrożność.

- Spokojnie, Vicky. - Przygotował kolejny plaster i ponownie ujął skaleczoną dłoń. - Niewiele brakowało, żebym musiał zakładać szwy.

- Przestań mnie pouczać!

- Zgoda - odparł. - Proszę bardzo, opatrunek gotowy. A teraz podaj kawę, a ja zrobię kanapki. Trzeba dopilnować, żebyś dotarła do przychodni na czas.

Vicky napełniła kubki kawą, pamiętając, że Steven dodaje mleka, ale nie słodzi. Usiadła przy stole i obserwowała, jak sobie radzi z szykowaniem kanapek. Początkowo wydawało jej się dziwne, że taki mężczyzna krząta się po jej kuchni i mieszka w tym domu, ale po namyśle stwierdziła, że jego obecność wydaje się jej całkiem naturalna.

- Jedz - polecił, stawiając przed nią talerz.

Posłuchała, nagle zdając sobie sprawę, że jest bardzo głodna; zajęta posiłkiem szybko zapomniała o wcześniejszych rozważaniach.

- Zupełnie jak moja siostra! - Steven z niedowierzaniem kręcił głową. - Wilczy apetyt i żadnej nadwagi! Kathryn zawsze mówi, że kierowanie oddziałem dużego szpitala dziecięcego ułatwia spalanie kalorii i zachęca do jedzenia.

- Chyba naprawdę jesteśmy podobne - uznała Vicky.

- Macie wiele wspólnych cech. Od razu to zauważyłem. Mam tylko nadzieję, że nie jesteś wybuchowa.

- No cóż... - rzekła z uśmiechem.

Gdy Steven opowiadał o swojej rodzinie, zazdrościła mu, że wszyscy są tak zżyci. Zawsze chciała, by Leeshę i Jerome'a łączyła z nią równie silna więź, lecz chociaż bardzo się kochali, niewiele mieli ze sobą wspólnego.

- Co tu dużo mówić! - Rozłożył szeroko ramiona. - Wiadomo, Kathryn jest ruda. Żal mi biednego Jacka, kiedy moja siostra ma zły dzień, ale na szczęście on zna sposób, żeby się z tym uporać, ot tak... - Strzelił palcami. - Niestety, reszta rodziny jest bezradna.

- Czasami wybucham - przyznała roześmiana Vicky - ale staram się tłumić złość, chyba że ktoś naprawdę wyprowadzi mnie z równowagi.

- Dziękuję za ostrzeżenie.

Popatrzyła na zegar, wstrzymała oddech i sięgnęła po następną kanapkę.

- Jakieś zmartwienie?

- Skądże, muszę jeszcze odwiedzić Neila Simpsona, nim zacznę przyjmować pacjentów, a w piątek jest ich najwięcej.

- Wcześnie zaczynasz, późno kończysz, co? - Pokiwał głową ze zrozumieniem. - Skąd ja to znam? A jednak lubisz to zajęcie, prawda?

- Uwielbiam! Zawsze chciałam tu praktykować i moje marzenia się spełniły.

- Tylko dlaczego mieszkasz tak daleko od szpitala i przychodni?

- Mogę tam dojechać w kwadrans. Moim zdaniem odległość wcale nie jest duża. Założę się, że w mieście masz znacznie dalej z domu do pracy.

- Naturalnie, ale tam są inni lekarze gotowi natychmiast udzielić pomocy. W twoim przypadku kwadrans stracony na dojazd do szpitala może kiedyś przesądzić o życiu lub śmierci pacjenta.

- Chcesz powiedzieć, że powinnam mieszkać obok szpitala? - obruszyła się Vicky.

- Szczerze mówiąc, to wcale nie jest głupi pomysł. Byłabyś stale do dyspozycji pacjentów i szybciej mogłabyś udzielać im pomocy.

- A co z tym? Masz jakiś pomysł? - Gestem wskazała kuchnię. - To mój rodzinny dom, więc jestem do niego bardzo przywiązana. - Ciepłe uczucia dla Stevena kiełkujące w jej sercu niespodziewanie straciły znaczenie. Jak śmie ją krytykować? Co mu do tego, gdzie mieszka?

- Możesz sprzedać dom - zaproponował.

- Co? - Zerwała się z krzesła i zaniosła naczynia do zlewu. - Nie brak ci tupetu! Wprosiłeś się tutaj, a teraz robisz mi wymówki, bo do szpitala jadę stąd piętnaście minut. Jeśli nie podoba ci się mój dom, możesz się wyprowadzić. Nie masz prawa kpić sobie z niego. Tu jestem u siebie! - Stanęła przed nim i wzięła się pod boki.

- Z pewnością szybko znalazłabyś nabywcę. Jestem pewny, że chętni już się tu pojawiali - odparł, nie zważając na jej przemowę.

Oburzona zacisnęła dłonie w pięści i krzyknęła ze złością:

- Jak śmiesz w ogóle o tym wspominać? Myślisz, że jestem taka sama jak moja siostra, która sprzedała rodzinny spadek? Nieprawda! Rzeczywiście, byli chętni. Nigel Fairweather kilka razy proponował mi duże pieniądze.

- Za mało, żeby zachęcić cię do sprzedaży.

- Chyba nie rozumiesz, o czym mówię! Nawet gdyby mi dawał całą forsę tego świata, nie sprzedam domu i ziemi, ponieważ to moje dziedzictwo. Możesz powiedzieć temu swojemu kumplowi z Sharlock Wine, że z Vicky Hansen nie ma żartów. - Wybiegła z pokoju, a Steven został sam przy kuchennym stole.

Masz odpowiedź, David, pomyślał i skrzywił się, gdy Vicky trzasnęła drzwiami. Podniósł do ust kubek z kawą i zastanawiał się, czy mówiła serio, każąc mu się stąd wynieść. Miał nadzieję, że nie będzie taka zasadnicza. Najlepszy sposób, by się pozbyła skrupułów co do ukochanego domu, polega na tym, żeby się do niej zbliżyć. Mały romansik to dodatkowy zysk. Vicky była warta grzechu i dlatego Steven nie miał nic przeciwko temu, żeby coś się między nimi zaczęło.

Dzwonek telefonu przerwał mu rozmyślania. Z korytarza dobiegło skrzypienie drzwi do pokoju Vicky i odgłos kroków. Bezprzewodowy telefon leżał na stole, więc Steven sięgnął po niego, gdy Vicky stanęła na progu kuchni.

- Rezydencja doktor Hansen. Mówi kamerdyner. Podbiegła i wyciągnęła dłoń, ale wykonał w powietrzu taki gest, jakby coś zapisywał, więc odwróciła się, chwyciła lezące na blacie notes i długopis, a potem rzuciła je na stół. Proszę bardzo, skoro postanowił to rozegrać po swojemu, niech rozmawia.

Pobiegła do pokoju i wyszczotkowała włosy, wkładając w to więcej energii niż zwykle, bo Steven doprowadził ją do furii tą błazenadą. Odłożyła szczotkę i żeby się opanować, zrobiła trzy głębokie, powolne oddechy. Potem umalowała usta, sprawdziła, czy koszula i spodnie wyglądają świeżo i uznała, że jest gotowa do wyjścia.

Wciąż zadawała sobie pytanie, czy naprawdę chce, żeby się wyprowadził. Miała w tej kwestii mieszane uczucia. Jej ciało wolało, żeby został. Rozzłoszczona własnym niezdecydowaniem pomaszerowała do kuchni. Steven miał ponurą minę i notował coś pospiesznie.

- Nicole, kiedy karetka tam dotrze? - spytał i zapisał informację. Milczał przez chwilę, a potem dodał: - Możesz umówić pacjentów na inny dzień i przełożyć wizytę domową u Neila Simpsona? Dobrze, już jedziemy.

- O kogo chodzi? - spytała cicho, zapominając o wrogości, gdy chodziło o sprawy zawodowe.

- Fred Durrant wjechał samochodem na drzewo. Żyje, ale jest poważnie ranny. Nicole powiedziała, że Daniel i Mac za kilka minut dotrą na miejsce wypadku, a zatem minie pół godziny, nim go przywiozą do szpitala.

- Daniel jest policjantem - wyjaśniła mu. - Gdzie rozbił się Fred?

- Na ostatnim zakręcie przed swoim gospodarstwem.

- Szczęście w nieszczęściu, że do miasteczka nie jest stamtąd daleko. - Odetchnęła głęboko, by ochłonąć po nagłym wstrząsie i nabrać sił. - Słyszałam, jak mówiłeś, że będzie ci potrzebna pomoc.

- Chcę, żebyś uczestniczyła w operacji. - Steven wstał. - Weź rzeczy, jedziemy do szpitala.

Minął ją i poszedł do swego pokoju. Po kilku sekundach pojawił się gotowy do wyjścia.

- Weźmiemy mój samochód - oznajmił, ruszając w stronę drzwi. Vicky poszła za nim bez słowa sprzeciwu.

W drodze do szpitala sprawiał wrażenie zamyślonego, więc milczała, by mu nie przeszkadzać. Ofiary wypadków samochodowych potrzebują zwykle interwencji chirurga ortopedy, a Steven rozważa zapewne rozmaite opcje i układa plan działania.

W szpitalu panował pozorny spokój - taka cisza przed burzą. Gdy szli korytarzem prowadzącym do sali operacyjnej, wyczuwało się ogólny niepokój i zdenerwowanie. Kiedy Nicole wyszła im naprzeciw, Steven zapytał:

- Jakie wieści? Mamy już listę obrażeń?

- Daniel przed chwilą podyktował ją przez radio i powiedział, że Mac dotrze tu za dziesięć minut. - Podała mu swoje notatki.

- Rany cięte, otarcia na twarzy, podejrzenie urazu czaszki, odcinek szyjny kręgosłupa unieruchomiony gorsetem, złamane oba przedramiona i kość udowa prawej nogi oraz pęknięcie jej główki, po prawej stronie siniaki na klatce piersiowej od uderzenia w kierownicę. - Raz jeszcze popatrzył na wykaz obrażeń. - Ile lat ma Fred?

- Dziewięćdziesiąt siedem - odparła Vicky.

Wymienili porozumiewawcze spojrzenia i oboje zdali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Żadna z wymienionych dolegliwości nie stanowiła zagrożenia dla życia, ale dla pacjenta w podeszłym wieku taka kombinacja mogła być śmiertelna.

- Mam nadzieję, że Fred jest w dobrej formie - dodał Steven, a Vicky skinęła głową.

- Często się gimnastykuje, nie pali, tylko raz w tygodniu przychodzi z kumplami do pubu.

Po chwili namysłu Steven zwrócił się do Nicole:

- Zakładam, że jego stan jest stabilny.

- Tak, doktorze. Mac donosi, że puls, ciśnienie krwi oraz wszystkie odruchy są w normie.

- Zaraz po przyjeździe karetki zbadam go, a potem zrobimy prześwietlenie. Poproszę o formularze, wypełnię je od razu.

- Nie musimy się z tym spieszyć - odparła Nicole, uśmiechając się lekko, jakby chciała dać do zrozumienia, że w mniejszych szpitalach nie ma takiej biurokracji jak w klinikach akademickich. - Proszę mi tylko powiedzieć, co należy prześwietlić, sama wszystkiego dopilnuję.

- Potrzebne mi zdjęcie czaszki, obu ramion, prawego uda i kręgosłupa. Z karty pacjenta wnioskuję, że trzeba będzie wymienić protezę stawu biodrowego, ale to może poczekać. Jaką grapę krwi ma Fred?

Nicole sprawdziła w notatkach i karcie pacjenta:

- Zero plus.

- Przygotujmy zapas. Vicky, będziesz mi asystować. Kiwnęła głową; wprawdzie od kilku lat nie pracowała z ortopedami, ale była pewna, że Steven umiejętnie nią pokieruje, gdy zajdzie taka potrzeba.

- Kto tu jest anestezjologiem?

- Ja - rzekła Emma, stając w drzwiach. Powitała uśmiechem Vicky i Nicole, a potem wyciągnęła rękę do Stevena. - Nazywam się Emma Travis. Szkoda, że poznajemy się w takich okolicznościach.

- Dziękujmy Bogu, że mamy tu ortopedę - wtrąciła Nicole, a wszyscy zgodnie przytaknęli.

Steven miał Zacząć pracę dopiero w poniedziałek rano, więc gdyby nie przyjechał na weekend, Fred po udzieleniu pierwszej pomocy zostałby przewieziony helikopterem do Adelaide, co ze względu na stres mogłoby się dla niego okazać fatalne w skutkach.

- Macie tu chirurga? - Steven zwrócił się do Vicky.

- Tak, ale jest na półrocznym urlopie. Tak się składa, że zrobiłam specjalizację z chirurgii ogólnej, więc umiem też postępować z rannymi, ale musiałam schować dyplom do szuflady, bo wiejska lekarka rzadko wykorzystuje takie umiejętności. Tak czy inaczej damy sobie radę.

- Na pewno - odparł z krzepiącym uśmiechem. - Masz dyplom chirurga! Jesteś niezwykła, ciągle mnie zaskakujesz.

- Dzięki. Wszystko gotowe do operacji.

- Owszem, brak tylko... - Urwał, słysząc zbliżające się wycie syreny, i zawołał: - Nareszcie! - Szybkim krokiem ruszył w stronę podjazdu.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Mac postarał się, by Fred dotarł do szpitala w dobrym stanie. Na miejscu wypadku podał rannemu środki przeciwbólowe, żeby zmniejszyć cierpienia; maska tlenowa ułatwiała mu oddychanie.

- Kilkakrotnie tracił przytomność - tłumaczył Mac - ale stracił niewiele krwi.

- W porządku - powiedział Steven po zbadaniu pacjenta. - Zróbcie teraz prześwietlenie. Czy jego żona przyjechała już do szpitala?

- Tak - odparła Nicole. - Faith przywiozła ją zaraz po przyjeździe karetki. Czekają w moim gabinecie.

- Chciałbym z nią porozmawiać. - Steven zerknął na Vicky. - Mogłabyś pójść ze mną? Pewnie ucieszy się na twój widok.

- Chodźmy. - Vicky skinęła głową.

W drzwiach Steven odwrócił się do Nicole, która uprzedziła jego prośbę i powiedziała:

- Dam znać, kiedy zdjęcia będą gotowe.

- Dziękuję, siostro - rzekł z uśmiechem i wyszedł, a Vicky pospieszyła za nim.

Faith dotrzymywała Dorothy towarzystwa w gabinecie Nicole. Na biurku panował idealny porządek, a wnętrze mogłoby się wydawać chłodne i ascetyczne, gdyby nie stojący na okiennym parapecie piękny wazon z bukietem żonkili. Dwa kubki z herbatą stały zapomniane na małym stoliku, przy którym siedziały obie kobiety, niespokojnie czekające na wieści o rannym.

- Dorothy... - Steven uspokajającym gestem położył rękę na ramieniu starszej pani, która podniosła na niego zaczerwienione oczy.

- Doktorze, co z nim będzie? Steven przysunął krzesła sobie i Vicky.

- Fred nieźle zniósł wstrząs pourazowy. Teraz robią mu prześwietlenie, żebym mógł zaplanować niezbędne zabiegi.

- Jak to dobrze, że tu jesteś, Steven - wtrąciła Faith, ściskając rękę Dorothy.

- Oczywiście - przytaknęła skwapliwie ta ostatnia i pokiwała głową, a potem westchnęła i zapytała: - I co dalej?

- Z relacji Maca i wstępnego badania wynika, że trzeba jak najszybciej operować Freda. Kość udowa prawej nogi jest złamana. Do jej zespolenia potrzebny będzie metalowy gwóźdź. To prosta metoda, ale po dwóch latach należy go wyjąć.

Vicky spostrzegła, że Dorothy pochmurnieje, i od razu się domyśliła, co zaraz usłyszy.

- Fred ma dziewięćdziesiąt siedem lat. A jeśli... - Dorothy umilkła, ale wszyscy wiedzieli, jakie ma wątpliwości.

- Moim zdaniem brak powodów do niepokoju - zapewniła z uśmiechem Vicky. - Rodzice Freda żyli po sto osiem lat, więc i on zapewne nie wybiera się jeszcze na tamten świat. Możesz być pewna, że wkrótce znów pójdzie z kumplami do pubu; będzie też chrapać obok ciebie tak głośno, że przez całą noc nie zmrużysz oka, i zostawiać na podłodze brudne skarpetki.

- Chyba nie zdołam go już nauczyć, żeby je podnosił. - Smutna twarz Dorothy wreszcie się rozjaśniła.

- Zapewne masz rację - przytaknął Steven. - Teraz nie będzie z niego pożytku, bo złamał obie ręce, więc na dwa, może trzy miesiące włożymy je w gips, ale moim zdaniem kości dobrze się zrosną. Doznał również lekkiego wstrząsu mózgu, co może powodować uporczywe bóle głowy, które nie są groźne, ponieważ wystarczy podać środki przeciwbólowe. Wiem, że przed kilku laty wstawiono mu protezę stawu biodrowego. Teraz chyba się przemieściła i została uszkodzona. Kiedy tylko dostanę zdjęcia, będę w stanie powiedzieć coś więcej, ale z góry uprzedzam, że to może poczekać. Fred ma sporo poważnych obrażeń, więc na razie odłożymy tę operację.

- Jak długo zostanie w szpitalu? - spytała Dorothy.

- Dwa do czterech tygodni. Jak powiedziałem, wszystko zależy od tego, co wykaże prześwietlenie miednicy.

Rozległo się głośne pukanie do drzwi i do gabinetu weszła Nicole.

- Mamy już pierwsze zdjęcia.

- Dzięki. - Steven zerwał się na równe nogi. - Dorothy, wrócę tu później, żeby ci powiedzieć, co ustaliliśmy. Jeśli masz jeszcze jakieś pytania, śmiało zwracaj się do mnie lub do Vicky.

- Jak długo potrwa operacja?

- Około godziny, ale minie jeszcze trochę czasu, nim ją rozpoczniemy. Wpadnę tu za pół godziny.

Steven wyszedł z Nicole, ale Vicky jeszcze została.

- Dorothy, nie muszę ci chyba mówić, że możesz dziś nocować w szpitalu. Sądzę, że dla Freda będzie lepiej, jeśli zostaniesz. Potrzebne są wam świeże ubrania i rozmaite drobiazgi. Jeśli nie chcesz się stąd ruszać, może Faith poprosi kogoś o przywiezienie waszych rzeczy. Tak czy inaczej powinnaś tu być, gdy Fred obudzi się z narkozy, ponieważ twoja obecność podniesie go na duchu.

- Wiem, że przez wzgląd na niego powinnam się opanować, ale... jest mi tak ciężko. - Dorothy wytarła nos.

- Wiem - odparła Vicky i ujęła jej dłoń. Zdawała sobie sprawę, że jedyny sposób, by jej ulżyć, to jak najszybciej pomóc Fredowi. - Muszę już iść, bo Steven potrzebuje mojej pomocy. - Spojrzała na Faith, która uspokajająco kiwnęła głową. - Zostawiam cię pod dobrą opieką. Wszyscy znajomi pewnie już wiedzą o wypadku i nie odmówią wam pomocy.

- Biegnij, kochanie, i powiedz Fredowi, że tu jestem i bardzo tęsknię.

- Obiecuję - odrzekła Vicky i wyszła z gabinetu.

Ruszyła w stronę umieszczonej od frontu pracowni rentgenowskiej, ponieważ domyślała się, że zastanie tam Stevena przed podświetlonym ekranem do analizy klisz. Wyposażenie pracowni było nowoczesne, choć szpital znajdował się na prowincji.

- Co ustaliłeś? - zapytała Stevena.

- Chyba wszystko w porządku. - Wskazał zdjęcie miednicy. - Sama widzisz, że proteza prawego stawu biodrowego jest przesunięta. Wykonano ją z metalu, więc na czarnobiałej fotografii widać ją bardzo wyraźnie, za to kości są ciemnoszare. Teraz można zobaczyć, że lekko się wygięła i trzeba ją wymienić. Gdyby nastąpiło tylko przemieszczenie, od razu bym się z tym uporał.

- W takim razie kiedy będziesz operować?

- Wszystko zależy od tego, jak Fred zniesie dzisiejszy zabieg. Chciałbym wymienić protezę za tydzień. Jeżeli stan Freda nie ulegnie pogorszeniu, mam siedem do dziesięciu dni, żeby się z tym uporać.

- Daj mi znać, jeśli będę mogła w czymś pomóc. - Vicky zająknęła się, gdy napotkała jego wzrok.

Oboje zamilkli na chwilę. Po raz pierwszy od przyjazdu do szpitala byli tylko we dwoje. Niebieskie oczy patrzyły na nią tak uporczywie i wymownie, że poczuła znajome pragnienie, by rzucić się w jego objęcia. Miała sucho w ustach, a nogi jak z waty.

- Vicky - szepnął, wyciągając do niej rękę, która opadła, gdy do pokoju weszła Nicole z kolejnymi zdjęciami.

Vicky utkwiła wzrok w podłodze i skarciła się surowo za to, że znów uległa potędze hipnotycznego wzroku Stevena. Jak zdołał tak ją omotać, chociaż nadal miała mu za złe lekceważącą uwagę na temat jej rodzinnego dziedzictwa?

Natychmiast wzięła się w garść i skupiła na pracy. Steven umieścił klisze na podświetlonym ekranie i we trójkę przyglądali się uważnie czaszce Freda.

- Wszystko w porządku - stwierdził w końcu Steven. - Nicole, muszę wymienić protezę stawu biodrowego, więc zamów odpowiedni model: ta sama firma, typ i rozmiar. Poprzednia chyba dobrze służyła Fredowi, więc nie będziemy eksperymentować.

- Oczywiście - przytaknęła. - To już ostatnie zdjęcia, więc pójdę teraz do siebie, bo mam jeszcze trochę papierkowej roboty.

Po jej wyjściu Vicky obejrzała z uwagą zdjęcia ramion i powiedziała:

- Złamania wyglądają niegroźnie.

- Tak przypuszczałem - odparł Steven, przyglądając się nadal czaszce Freda. - Wystarczy założyć gipsowy opatrunek. - Zdjął klisze z ekranu i ułożył je starannie. - Za godzinę zaczynam operować. - Popatrzył na zegar. - Dochodzi wpół do trzeciej. Najpierw złożę kość udową. Będę musiał uważać na przesunięty staw biodrowy, ale to nie stanowi większego problemu. Potem Emma obudzi Freda z narkozy i założymy gips. Pacjent w tym wieku powinien jak najszybciej odzyskać przytomność.

- Muszę przyznać, że od dawna nie mam nic wspólnego z ortopedią, ale jeśli powiesz jasno i wyraźnie, czego ode mnie oczekujesz, na pewno sobie poradzę.

Wystarczył jeden ujmujący uśmiech, by zapomniała o całym świecie.

- Nie poskąpię ci wskazówek... nie tylko w sali operacyjnej. - Nim zdążyła odpowiedzieć, dodał: - Chodźmy, koleżanko, pora zająć się Fredem.

Nim się umyli i przebrali, Emma uśpiła pacjenta i teraz uważnie obserwowała monitory z odczytem parametrów.

- Domyślam się - rzekł Steven do asystujących mu lekarzy i pielęgniarek - że sporo czasu minęło, odkąd braliście udział w takiej operacji. Zważywszy na to, że pracujemy razem po raz pierwszy, mogą się pojawić pewne trudności, nim oswoicie się z moją techniką i metodami. - Rozejrzał się po sali. - Zapowiadam, że nie toleruję niedbalstwa. Wszyscy mamy spore doświadczenie, każdy na swoim polu, ale jako zespół dopiero zaczynamy. Jeżeli pojawią się wątpliwości, na przykład jaki rozwieracz jest mi potrzebny albo kiedy należy osuszyć ranę, od razu pytajcie. Jestem gotowy prowadzić was krok po kroku we właściwym kierunku i udzielać potrzebnych wskazówek. Nie róbcie niczego bez porozumienia ze mną i nie improwizujcie. Szczerze was zachęcam, abyście podczas operacji o wszystko pytali. To mnie nie rozprasza. Zaczynamy.

Popatrzył na Vicky i kiwnął głową. Była mu wdzięczna za tych kilka słów, ponieważ gdy weszli do sali operacyjnej, wyczuła zdenerwowanie kolegów. Teraz wszyscy uświadomili sobie, że szef zespołu jest pełen dobrej woli, odpowie na każde pytanie i chętnie nimi pokieruje.

Niepotrzebnie martwiła się, gdy powiedział jej, że ma mu asystować. Okazało się, że nie zapomniała nabytych przed laty umiejętności. Kiedy operacja dobiegła końca, Emma obudziła Freda z narkozy i z radością oznajmiła, że wszystkie parametry są w normie.

Gdy gipsowe opatrunki były już na swoim miejscu, rannego przewieziono na oddział intensywnej terapii, gdzie miała przy nim dyżurować pielęgniarka. W sali nie było innych pacjentów, więc dbał o niego cały personel.

Vicky i Steven zdjęli fartuchy ochronne i umyli ręce. Z uwagą przyglądała mu się, gdy ziewał i przeciągał się z ramionami uniesionymi wysoko nad głową.

- Wiele bym dał za szklankę zimnego piwa - powiedział z uśmiechem.

- Naprawdę? - spytała z ciekawością. - Podobno większość chirurgów po takim wysiłku marzy o herbacie, kawie lub masażu, a ty się domagasz piwa.

Opuścił ramiona i popatrzył na nią z zainteresowaniem.

- A więc proponujesz mi masaż? Nie śmiem odmówić! Vicky poczuła, że robi jej się gorąco.

- Nie miałam na myśli...

- Przecież tylko żartowałem - zapewnił. - Idź do pokoju lekarskiego, wypij herbatę i odpocznij, a ja porozmawiam z Dorothy. - Odwrócił się i wyszedł. Vicky podeszła do drzwi i patrzyła za nim, aż zniknął za zakrętem.

- Piwo! - mruknęła. - Tego można było oczekiwać. Powinnam wiedzieć, że wszyscy mężczyźni są tacy sami - mamrotała, idąc w stronę pokoju lekarek.

Przebrała się, a potem zajrzała do Freda. Dyżurne pielęgniarki były zadowolone z jego stanu. Przejrzała notatki na karcie i odeszła, by nie przeszkadzać im w pracy.

- Piwo - mruknęła znowu i pokręciła głową.

- Słucham? - Za plecami usłyszała nagle głos Nicole. Odwróciła się i powiedziała z uśmiechem.

- Mówiłam o piwie.

- Tak mi się wydawało, chociaż wiem, że to nie jest twój ulubiony trunek.

- Racja, za to Steven Pearce jest piwoszem. Wspomniał przed chwilą, że po operacji marzy mu się zimny kufel.

- I dlatego włóczysz się po szpitalu, mamrocąc o piwie? Vicky spuściła oczy, a potem zerknęła na Nicole.

- Przyszło mi do głowy, że po pracy mogłabym zaprosić go do pubu. Jest tu nowy i chyba nie wie, gdzie warto pójść.

- Co cię powstrzymuje? - zapytała Nicole, usiłując zachować powagę.

- Przecież w piątek po południu w pubie jest tłoczno.

- Oczywiście. Faceci wcześniej kończą pracę i od razu lecą się upić. Wtedy opatrujemy najwięcej drobnych ran i skaleczeń - przytaknęła Nicole. - Próbujesz mi dać do zrozumienia, że nie chcesz, żeby widziano was razem, kiedy popijacie coś dobrego, odpoczywając po trudnym dniu?

- Właściwie...

- Jak wszyscy masz prawo rozerwać się trochę. A poza tym - dodała Nicole z promiennym uśmiechem - ludzie wkrótce się zorientują, że Steven z tobą mieszka.

Zdumiona Vicky otworzyła szeroko oczy.

- Jak się...

- Sam mi o tym powiedział. Muszę wiedzieć, gdzie szukać naszych lekarzy.

- Nie jest tak, jak myślisz - oburzyła się Vicky, a Nicole położyła jej rękę na ramieniu.

- Mnie nic do tego. Jakie to ma dla was znaczenie, co ludzie mówią i myślą? Jeśli podoba ci się ten mężczyzna, idź na całość, bo zasługujesz na odrobinę szczęścia.

- Owszem - przyznała z ociąganiem Vicky - ale czy Steven potrafi mnie uszczęśliwić? - Przypomniała sobie ich niedawną rozmowę dotyczącą rodzinnej własności gruntów i natychmiast ogarnął ją gniew wywołany jego zupełną bezmyślnością.

- To bardzo ważne pytanie. - Nicole wybuchnęła śmiechem. - Najpierw idź z nim do pubu, a potem będziesz się nad tym zastanawiać. Przecież nie będziecie tam sami.

- Słusznie, dzięki za radę. - Vicky odwróciła się niepewna, gdzie szukać Stevena.

- Poszedł się przebrać - podpowiedziała Nicole.

- Jeszcze raz dziękuję. - Skinęła jej głową i ruszyła w stronę pokoju lekarzy.

Czekała na zewnątrz, daremnie usiłując pozbyć się wizji półnagiego Stevena. Niemal czuła zapach wody kolońskiej, którą skrapiał się po kąpieli. Oparła się plecami o ścianę, przymknęła oczy i oddała się upojnym wspomnieniom. Zagryzła wargi, z podejrzaną łatwością przywołując smak jego pocałunków.

- Chyba błądzisz gdzieś myślami. Czy mogę się przyłączyć? - usłyszała przy uchu cichy głos.

Odskoczyła od ściany, otworzyła szeroko oczy i spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Ste... Steven - wyjąkała.

Uniósł brwi i spytał z domyślnym uśmiechem:

- Spodziewałaś się kogoś innego?

- Ja? Skądże!

- W takim razie czekasz tu na mnie - wywnioskował.

- Tak.

Nie rób z siebie idiotki, strofowała się w duchu. Nie brak ci rozumu, więc czemu odpowiadasz monosylabami?

- Skąd się tu wzięłaś?

- Pub - odparła i jęknęła w duchu, ponieważ nadal nie była w stanie odpowiedzieć pełnym zdaniem. Zacisnęła powieki, westchnęła głęboko i popatrzyła mu prosto w oczy. - Czekam tu, bo chcę, żebyś poszedł ze mną do pubu. Napijemy się czegoś, odpoczniemy...

- Doskonały pomysł! Zajrzę jeszcze tylko do Freda i możemy iść.

W sali intensywnej terapii przy łóżku rannego zastali Dorothy i Faith. Steven przeczytał zapiski na karcie, chwilę pogawędził z paniami i obudził Freda, by sprawdzić odruchy. Wkrótce chory zasnął, co po narkozie i operacji było dla niego najlepszą terapią. Steven dał pielęgniarkom kilka wskazówek i przez chwilę naradzał się z Emmą. Zrobił notatkę na karcie Freda, a potem odwrócił się do Vicky i powiedział:

- Chodźmy wreszcie do tego pubu.

- Idziecie się czegoś napić? - zapytała Faith i sięgnęła po torebkę leżącą na krześle. - Mogę się przyłączyć?

- Naturalnie - odparła Vicky nieco zbyt skwapliwie.

- Fred jest tu pod dobrą opieką - wtrąciła z uśmiechem Dorothy. - Powinnam chyba uspokoić jego kompanów od kieliszka, że najgorsze minęło.

Cała czwórka ruszyła bez pośpiechu do stojącego nieopodal starego budynku z piaskowca, gdzie było już sporo gości. Kiedy Dorothy weszła do środka, zewsząd odezwały się pokrzykiwania znajomych, którzy pili zdrowie jej męża.

- Zamknijcie gęby! - wrzasnął stojący za barem John, właściciel pubu. Od razu zrobiło się cicho. - I co, doktorku?

- Fred jest w dobrym stanie - odparł Steven. - Zrobimy mu jeszcze jedną operację, ale jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo.

- To właśnie chcieliśmy usłyszeć - odparł John. - Zapraszam do baru, proszę się czegoś napić... na mój koszt.

- Dziękuję - powiedział Steven.

Faith i Dorothy przysiadły się do znajomych, więc został sam z Vicky i pomógł jej zająć miejsce na wysokim stołku. Miała wrażenie, że wszyscy na nich patrzą, ale gdy spojrzała dyskretnie po sali, przekonała się, że mało kto się nimi interesuje. Znajomi nie dziwili się, że przyszła do pubu z przystojnym lekarzem, bo uznano ich za parę. Powiedziała sobie, że czas usiąść wygodnie i trochę się odprężyć. Wychyliła dwie szklanki zimnego napoju, a Steven sączył powoli swoje piwo.

- Postawić ci drugie? - zapytała, ale pokręcił głową.

- Zawsze piję tylko jedno, i to lekkie.

- Na pewno łączy się z tym jakaś historia - domyśliła się, a Steven pokiwał głową.

- Podczas stażu raz się zalałem i omal nie zrujnowałem sobie kariery. Zmieniłem wtedy nastawienie do alkoholu, a picie nie sprawiało mi już przyjemności.

- To wszystko, co masz mi do powiedzenia? Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, na pewno chodzi o kobietę - stwierdziła kpiąco, a Steven wybuchnął śmiechem.

- Skąd wiesz? To było tak. Po operacji trwającej całą noc spotkałem znajomych z kardiochirurgii... Lepiej od razu powiem, że zaprosiła mnie lekarka, filigranowa blondynka, którą chciałem poderwać. Koledzy skończyli właśnie nocny dyżur, więc poszliśmy do pubu na śniadanie.

- Ciekawe, co tam można zjeść o tej porze...

- Będziesz mi stale przerywać czy pozwolisz, żebym dokończył? - skarcił ją Steven.

- Przepraszam. - Vicky położyła palec na ustach i obiecała, że będzie milczeć.

- Jeden ze znajomych miał się wkrótce ożenić, więc uznaliśmy, że trzeba to oblać. Byłem zmęczony, mało zjadłem, więc szybko się upiłem. Wracając do domu, przypomniałem sobie, że w szpitalu zostały moje podręczniki.

- A kiedy tam poszedłeś, ktoś się zorientował, że jesteś pod wpływem alkoholu.

- Tym człowiekiem był profesor, u którego odbywałem staż. Niewiele brakowało, żeby mnie zwolnił dyscyplinarnie. Potem okazało się, że siostra wstawiła się za mną i dzięki temu dostałem tylko naganę z wpisaniem do akt. Profesor uznał, że taka nauczka wystarczy.

- Dobrze jest mieć wpływową siostrę, prawda?

- Ona rzeczywiście robi na ludziach wrażenie! Skończyło się tym, że poślubiła mojego profesora - dodał z uśmiechem.

- Muszę przyznać, że sporo jej zawdzięczam. Nie mogłem sobie darować, że ją zawiodłem. Bardzo się tym martwiłem. Do chwili, gdy zdałem egzamin specjalistyczny z ortopedii i chirurgii, nie tknąłem alkoholu, a potem tylko czasami pozwalałem sobie na coś mocniejszego.

- A twoja lekarka z kardiochirurgii? - zapytała Vicky i poczuła ukłucie zazdrości na myśl o kobiecie, która zainteresowała Stevena.

- O kim mówisz? - zapytał, marszcząc czoło, jakby daremnie próbował sobie przypomnieć dawną znajomą.

- Wszystko jasne. - Vicky roześmiała się zadowolona, że tamto zauroczenie minęło bez śladu.

- Poznałaś mój mroczny sekret.

- Tylko jeden, ale warto było posłuchać - odparła z uśmiechem. - Dziękuję.

Podczas godziny spędzonej w pubie raz po raz ktoś do nich podchodził, by powiedzieć kilka miłych słów, a Vicky zrobiło się ciepło na sercu, gdy pomyślała o serdeczności okazywanej sobie nawzajem przez mieszkańców doliny. Potem zerknęła na zegarek i jęknęła rozpaczliwie, widząc, że dochodzi pół do szóstej.

- Co się stało?

- Muszę jechać do Neila Simpsona. Jego matka pewnie szykuje już kolację i wkrótce zapędzi małego do łóżka. Nie chcę wieczorem zakłócać im spokoju.

- W takim razie powinnaś wyruszyć od razu. Proszę.

- Wręczył jej kluczyki. - Weź mój samochód.

- To potrwa dłużej, niż sądzisz. Muszę jeszcze zrobić zakupy i zajrzeć do Mary - tłumaczyła, sięgając po nie z ociąganiem, ale wzruszył tylko ramionami.

- Nie ma sprawy, ktoś mnie podwiezie do domu - odparł.

Gdy Vicky niepewnie kiwnęła głową, pochylił się i pocałował ją w usta. Zrobiło się cicho, bo goście zamilkli w pół słowa. Vicky najchętniej zapadłaby się pod ziemię.

- Waśnie przypieczętowałeś swój los - szepnęła drżącym głosem, zaciskając w dłoni kluczyki do jego auta.

- Nieprawda! - odrzekł, podnosząc brwi. - Przypieczętowane zostały nasze losy.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Postanowiła nie myśleć o Stevenie, ale łatwiej było to obiecać, niż spełnić. Wstąpiła na chwilę do szpitala, by wziąć z gabinetu torbę lekarską wypełnioną niezbędnymi lekami i narzędziami, po czym ruszyła do Simpsonów.

Matka Neila nie dostrzegła u syna żadnych niepokojących objawów prócz sporego rozdrażnienia.

- Okropnie daje mi się we znaki - oznajmiła, wichrząc czule jego włosy. - Tak było, jest i będzie.

Gdy mówiła te słowa, z jej oczu można było wyczytać, że bardzo kocha swego urwisa. Vicky roześmiała się, zbadała chłopca, a potem starannie zebrała swoje rzeczy i ułożyła je w torbie.

- Jutro możesz wyjść na podwórko i trochę pobiegać, ale się nie przemęczaj.

- Dobrze, pani doktor - obiecał uradowany Neil. - Starałem się słuchać mamy, odrobiłem też pracę domową.

- To ci się chwali. - Vicky pokiwała głową i zwróciła się do pani Simpson. - Na mnie już pora. W przyszłym tygodniu chciałabym go zbadać, więc zapraszam do przychodni.

- Umówię się na wizytę.

Vicky pożegnała się z Neilem oraz jego rodziną i wsiadła do terenowego auta Stevena. Prowadziła je z przyjemnością. Gdyby mogła sobie pozwolić na taki wydatek, dawno kupiłaby nowy samochód. Na szczęście stary dobrze się sprawował, więc nie miała powodu do narzekań.

Spojrzała na zegar wmontowany w deskę rozdzielczą i postanowiła odwiedzić Mary. Nie wykryła u niej dotąd żadnych objawów depresji poporodowej. Od kilku dni się nie widziały, ale codziennie rozmawiały przez telefon. Zaparkowała na podjeździe, chwyciła torbę i podeszła do drzwi. Energicznie zapukała dwa razy i weszła do środka, głośno witając domowników.

- Cześć! - krzyknął Jeff. Weszła do kuchni i ujrzała go w kuchennym fartuchu; mieszał coś w garnku. - Przyjechałaś w dobrym momencie, zaraz siadamy do stołu.

- Dziękuję, ale dziś nie mogę zostać. Chciałam tylko sprawdzić, czy Mary dobrze się czuje. Jak sobie radzicie?

- W ubiegłym tygodniu trochę popłakiwała, ale była dość spokojna - odparł. - Zważywszy na okoliczności, bardzo dzielnie zniosła tę stratę. Jestem z niej dumny.

- Gdyby pojawiły się niepokojące symptomy, daj mi znać.

- Przyrzekam, że zadzwonię.

- A ty? Jak sobie radzisz?

- Oczywiście jestem przygnębiony - odparł, wzruszając ramionami. - Przykro mi z powodu Stuarta i bardzo współczuję Mary, ale wydaje mi się, że mężczyzna przeżywa to inaczej, bo między nim i dzieckiem nie ma bezpośredniej więzi, którą odczuwa matka. Nie byłem pewny, czy mały kopał, chociaż Mary twierdziła, że się porusza. Mówimy o nim całkiem otwarcie, zwłaszcza przy dzieciach, bo naszym zdaniem to jedyny sposób, żeby przeboleć stratę.

- Masz rację. A oto i moja pacjentka - powiedziała Vicky, gdy Mary weszła do kuchni. Uściskały się serdecznie.

- Czemu zawdzięczamy twój przyjazd? - dopytywała się żartobliwie Mary.

- Wizyta domowa. Marsz do sypialni, muszę cię zbadać.

- Daj spokój, Vicky...

- Nie waż się sprzeciwiać. Jeśli się pospieszymy, Jeff nie będzie czekać na ciebie z kolacją.

Gdy weszły do pokoju, Mary usiadła na łóżku, a Vicky sięgnęła do torby po aparat do mierzenia ciśnienia.

- Całkiem nieźle. - Kiwnęła głową, gdy skończyła pomiar. - Wynik w normie. Połóż się na plecach. - Mary posłuchała i Vicky zmierzyła jej temperaturę, a potem zbadała starannie.

- Mogę usiąść? - zapytała Mary, gdy Vicky wkładała swoje rzeczy do torby.

- Tak, badanie skończone. Wszystko w porządku.

- W takim razie zaczynamy przesłuchanie. - Spoglądała na przyjaciółkę oczami lśniącymi z ciekawości. - Opowiedz, jaki on jest.

- Kto? Steven? - odparła z roztargnieniem Vicky, a Mary zachichotała cichutko.

- Zawrócił ci w głowie, prawda? Doskonale! Najwyższy czas, żeby się komuś udało.

- To dla mnie bardzo trudne. - Vicky głośno zatrzasnęła torbę. - Jestem pod jego urokiem, z czego on doskonale zdaje sobie sprawę.

- Czy to źle? Przecież wpadłaś mu w oko.

- Chyba tak. - Vicky usiadła, próbując uporządkować myśli, a Mary jak zwykle czekała cierpliwie. - Lubię jego towarzystwo, mamy takie samo poczucie humoru. - Przymknęła oczy i zaraz powróciły wspomnienia. - Uwielbiam, kiedy mnie dotyka i całuje. Zapominam wtedy o całym świecie. - Popatrzyła na Mary. - Do tej pory żaden mężczyzna tak na mnie nie działał!

- To czemu się denerwujesz?

- Bo Steven to najbardziej uparty, samowolny, arogancki i denerwujący facet, jakiego znam.

- Nieźle. - Mary z ciekawością uniosła brwi.

- Sam wprosił się do mojego domu, a teraz ciągle ma pretensje.

- Chwileczkę. - Mary podniosła rękę. - Steven Pearce z tobą mieszka?

- Tak. Rozumiesz, o co mi chodzi?

- Nic z tego nie rozumiem. Możesz zacząć od początku?

- Steven miał zamieszkać w domku na gruntach, które sprzedała Leesha, ale wymiana rur nie została skończona na czas, więc postanowił zatrzymać się u mnie. Uznał, że to najlepsze rozwiązanie i oznajmił, że się wprowadza.

- Mogłaś odmówić - wtrąciła Mary.

- To wcale nie jest takie proste. - Vicky spojrzała jej prosto w oczy i powiedziała wolno: - Chciałam, żeby u mnie został. Lubię czuć jego obecność, ale dziś... zachował się jak ostatni prostak. Najchętniej bym go udusiła.

- Nieźle.

- Przestań wygadywać bzdury. - Vicky była wściekła. - Miałam nadzieję, że poradzisz mi, jak postąpić.

- Dobrze, dobrze. - Mary wybuchnęła śmiechem. - Uspokój się i pozwól, że dokonam małego podsumowania. Steven doprowadza cię do szaleństwa, tracisz przy nim zdrowy rozsądek i popadasz w zmienne nastroje.

- Nie... Masz rację - przyznała Vicky.

- Lubisz jego towarzystwo i uwielbiasz pieszczoty.

- Tak. - Rozmarzona wolno pokiwała głową.

- No to wpadłaś.

- Nie rozumiem.

- Jesteś zakochana.

- Nieprawda! - obruszyła się Vicky. - Ledwie go znam.

- Ale to nie zmienia faktu, że go wybrałaś. - Mary nonszalancko wzruszyła ramionami.

- Nie kocham Stevena - upierała się Vicky. - Ten facet... Wiesz, do czego on mnie namawiał?

- Nie mam pojęcia, ale na pewno zaraz mi powiesz.

- Miał czelność twierdzić, że marna ze mnie lekarka, bo mieszkam za daleko od szpitala i mogę nie zdążyć na czas.

- Samochodem jedziesz niecały kwadrans. - Mary zmarszczyła brwi. - Zresztą, gdzie miałabyś zamieszkać?

- Zdaniem Stevena obok szpitala albo przychodni.

- Doktor Loveday mieszkał jeszcze dalej, ale to mu w niczym nie przeszkadzało.

- Właśnie! Steven wyprowadza mnie z równowagi. - Vicky zrobiła ponurą minę i zacisnęła pięści. - Najpierw podstępnie wkrada się do mojego domu, a potem najspokojniej w świecie zaczyna mnie pouczać.

- Może chodzi mu o coś innego - odparła po namyśle Mary.

- Ale o co?

- Jest całkiem prawdopodobne, że nasz nowy lekarz chce na stałe osiąść w tych stronach. Chyba zamierza się ustatkować, założyć rodzinę.

- Steven?

- Znasz go lepiej - odparła Mary. - Może próbował wybadać, jak się zapatrujesz na przeprowadzkę bliżej miasta, co sądzisz o małżeństwie, czy chciałabyś mieć dzieci.

- Wykluczone. - Vicky energicznie pokręciła głową. - Steven nie nadaje się na męża. Moim zdaniem marzy mu się płomienny romans. Teraz mam być jego kociakiem.

- Przyjmijmy, że masz rację. Czy to ci odpowiada?

- Skądże! Tyle razy powtarzałam, że mimo wszelkich przeciwności chcę wyjść za mąż i mieć dzieci, ale Steven nie należy do mężczyzn, z którymi można zostać do końca życia.

- Dlaczego? Skąd ta pewność?

- To się rzuca w oczy. Idę o zakład, że złamał wiele serc. Nie zamierzam być jeszcze jedną z jego wielu zawiedzionych wielbicielek.

- Na takie deklaracje jest chyba za późno, ponieważ straciłaś dla niego głowę.

- Naczytałaś się romansów!

- Nie udawaj niewiniątka - odparła Mary. - Sama masz na swoim koncie kilka złamanych serc.

- To za dużo powiedziane. Utarłam nosa kilku natrętnym adoratorom, to wszystko. Wątpię, czy w ogóle mieli serca.

- Z twoich słów wynika, że Steven cię lubi i podziwia - tłumaczyła Mary. - Osiągnęłaś wszystkie cele: skończyłaś studia, masz praktykę lekarską w naszej dolinie. Zrealizowałaś swoje plany, więc nie możesz się już nimi zasłaniać. Moim zdaniem szukasz wymówki i dlatego twierdzisz, że Steven nie nadaje się na męża.

- Powstała między nami pewna więź, ale to wcale nie znaczy, że on planuje małżeństwo. - Vicky wstała i zaczęła chodzić po pokoju. - Panuję nad sytuacją, więc między nami nic nie było...

- Czy on jest równie powściągliwy?

Vicky zastanawiała się przez moment, a potem wyznała:

- Owszem. Gdy przyniosłam mu do pokoju ręczniki i pościel, stał tam nagi do pasa, w dżinsach. - Patrzyła przed siebie rozmarzonym wzrokiem i ciągnęła: - Zaczęliśmy się całować i byłam gotowa mu ulec, ale się opamiętał. Gdy zapytałam, co go powstrzymało, usłyszałam, że wszystko za bardzo się komplikuje.

- Widzisz! - Mary uśmiechnęła się triumfalnie. - Z pewnością ma wobec ciebie jakieś plany.

- Tobie wciąż jedno na myśli, ale chyba trafiłaś w sedno.

- To znaczy?

- Wmawiam sobie tylko, że panuję nad sytuacją, ale gdyby Steven chciał ode mnie czegoś więcej, natychmiast bym się zgodziła. - Obie długo milczały. Vicky odezwała się pierwsza. - Już sama nie wiem, czego chcę. Mam zamęt w głowie.

Rozległo się pukanie i do sypialni wszedł Jeff.

- Skończyłyście? Bo dzieci umierają z głodu.

- Już idę, kochanie. - Mary wstała z łóżka i uśmiechnęła się do niego. - Vicky, zjesz z nami?

- Dzięki, nie mogę. Mam gościa i muszę się nim zająć.

- Trzymam kciuki - szepnęła Mary, ściskając ją mocno. Gdy Vicky weszła do domu, zegar wybił ósmą, a z kuchni dochodziła woń smażonego mięsa i czosnku. Zajrzała do środka i zobaczyła Stevena stojącego przy kuchence.

- Cześć - powiedział z uśmiechem, odwracając się ku drzwiom. Poczuła, że nogi się pod nią uginają, więc podeszła bliżej i usiadła na stołku przy kuchennym blacie. - Nie byłem pewny, kiedy wrócisz, ale uznałem, że pora szykować kolację.

- Dziękuję. - Obserwowała w milczeniu, jak sprawdza, czy steki są już odpowiednio wysmażone. Czyżby Mary trafiła w dziesiątkę? Może Steven rzeczywiście zamierza się ustatkować i chce z nią zostać na dłużej? Co miał na myśli, gdy powiedział w pubie, że przypieczętowane zostały ich losy?

- Dlaczego siedzisz z założonymi rękami? - Wskazał lodówkę. - Przygotuj sałatkę i pokrój chleb. - Zamyślona wzięła się do pracy. Nagle usłyszała tuż przy uchu jego szept: - Uważaj, bo się skaleczysz. - Tak ją przestraszył, że omal nie krzyknęła. Upuszczony nóż spadł na kuchenny blat.

- Spokojnie! - Położył jej rękę na ramieniu i obrócił w swoją stronę. - Ja tylko żartowałem. Jak się czujesz?

- Do... dobrze - wykrztusiła, podniosła głowę i spojrzała mu w oczy. Natychmiast zrozumiała, że to błąd.

- Myślami byłaś daleko - powiedział, patrząc na nią badawczo. - Czy Mary dobrze się czuje? Co z Neilem?

- Oboje wracają do zdrowia. - Kiedy stał tak blisko, traciła zdrowy rozsądek. Na domiar złego traktowała każde jego słowo niczym zagadkę wymagającą rozwiązania, w każdym zdaniu dopatrywała się ukrytych znaczeń. - Przepraszam - wymamrotała, uwalniając się z jego objęć.

Wybiegła z kuchni i uciekła do swego pokoju. Oparła się o drzwi i zawstydzona ukryła twarz w dłoniach. Kilka razy odetchnęła głęboko, opuściła ramiona, a potem przebrała się w dżinsy i bawełnianą koszulkę.

- Robisz z siebie pośmiewisko - powiedziała na głos, mocno szczotkując włosy. - Zapomnij o rozmowie z Mary i weź się w garść. Mniejsza z tym, czy Steven chce ci coś dać do zrozumienia, czy też nie. - Wycelowała palec w swoje odbicie. - Przestań analizować każdą uwagę i po prostu ciesz się jego obecnością. Doceń, że poświęcił tyle czasu i energii, żeby przygotować kolację.

Zdecydowanie skinęła głową, przywołała na twarz przyjazny uśmiech, otworzyła drzwi i wpadła na stojącego za nimi Stevena, który właśnie uniósł rękę, by zapukać. Podniosła wzrok i natychmiast spoważniała. Jaki przystojny, pomyślała mimo woli.

- Wszystko w porządku? - spytał zaniepokojony.

- Oczywiście - zapewniła nieswoim głosem, trochę zakłopotana natrętnym i czułym spojrzeniem jego oczu.

Patrzyli na siebie przez chwilę, a potem Steven podszedł bliżej i wziął ją w ramiona. Dotknął ustami jej warg, a żar pocałunku zmiótł wszelkie bariery wznoszone dotąd z ogromną pieczołowitością. Pożądanie ogarnęło ich z równą siłą. Całowali się jak szaleni, powoli idąc w stronę łóżka. Gdy opadli na posłanie, Steven podniósł głowę i wyszeptał jej imię. Przymknęła oczy, spragniona kolejnego pocałunku i nagle zadrżała, bo zerwał się na równe nogi i wybiegł. Leżała nieruchomo, zastanawiając się, czemu nagle przerwał. Gdy poczuła zapach smażonego mięsa, zeskoczyła z łóżka, poprawiła ubranie i pobiegła za nim do kuchni.

- Zdążyłem w ostatniej chwili. - Z uśmiechem odwrócił się w jej stronę. - Kolacja gotowa.

- W takim razie siadajmy do stołu! - Spojrzała na dobrze wysmażone steki, wybuchnęła śmiechem i natychmiast się odprężyła. Pospiesznie doprawiła sałatkę, a Steven napełnił talerze. Z apetytem zabrali się do jedzenia.

- Jak się czuje Fred? Na pewno zajrzałeś do niego, nim wróciłeś do domu - powiedziała Vicky.

- Oczywiście! Jego stan jest stabilny i poprawia się stopniowo. Nicole przygotowała w sali łóżko dla Dorothy, więc od razu humor mu się poprawił. Mimo dziewięćdziesięciu siedmiu lat serce ma jak dzwon. Sądzę, że wkrótce wyzdrowieje. Pozbyłem się też obaw co do szybkiej wymiany protezy stawu biodrowego.

- Pyszny stek - oświadczyła, wskazując talerz - chociaż trochę przypalony.

- Przecież jestem kawalerem!

- I cóż tego? Czy twój kawalerski stan usprawiedliwia przypalanie potraw? - kpiła.

- Tylko wtedy, kiedy jestem... roztargniony - odparł z łobuzerskim uśmiechem, a Vicky omal się nie zakrztusiła kawałkiem mięsa.

- Nie poruszajmy... tego tematu.

- Ach tak! Jesteś zaskoczona, że umiem gotować?

- Owszem - przyznała szczerze i upiła łyk wina. - Większość mężczyzn, z którymi... - Umilkła z obawy, że Steven opacznie zrozumie jej uwagę.

- Większość mężczyzn, z którymi się spotykałaś... - podpowiedział, zachęcając ją, by dokończyła zdanie.

- Tak... Niewielu potrafiło coś upichcić. Ich zdaniem, to zajęcie dla kobiety.

- Nawet jeśli pracuje w pełnym wymiarze godzin? Proszę, proszę, to bardzo samolubnie z ich strony.

- Święte słowa.

- Ja jestem inny - zapewnił.

- Zauważyłam.

- Gotuję, sprzątam, potrafię nawet szyć.

- Nie zapominaj, mój drogi, że miałam dziś okazję zobaczyć twoje szwy. Jestem pewna, że Fred również doceni twój talent.

- Do tej pory pacjenci się na mnie nie skarżyli - odparł, wyciągnął rękę i ukradł jej z talerza małego pomidorka.

- Jak mogłeś! - obruszyła się, ale było już za późno, żeby dać mu po łapie. Steven roześmiał się jak psotny chłopak i ona również poweselała. Nim zjedli kolację, daremnie próbowała sobie przypomnieć, kiedy czuła się taka szczęśliwa.

Potem wypili kawę i usadowili się na kanapie w salonie, aby obejrzeć stary film z Cary Grantem w roli głównej.

- Cała moja rodzina uwielbia czarnobiałe kino sprzed lat - szepnął jej do ucha.

Kiedy ją przytulił, poczuła ciepły oddech i omal nie straciła głowy pod wpływem takiej bliskości, ale szybko się odprężyła i z radością pomyślała, że jest przy niej mężczyzna, którego darzy uczuciem. Pochylił głowę, żeby ją pocałować, i w tej samej chwili zadzwonił telefon. Oboje wydali jęk rozpaczy, a Steven podniósł słuchawkę. Vicky próbowała stłumić irytację; już po raz drugi tego dnia ubiegł ją i odebrał telefon, jakby mieszkał u siebie. Po chwili uznała, że dla radości przebywania w jego towarzystwie warto przymknąć oko na takie głupstwa. Nie chciała psuć miłego nastroju.

Nie oddał jej słuchawki, wiec domyśliła się, że ktoś dzwoni do niego. Podsłuchiwała rozmowę bez najmniejszych oporów i zmarszczyła brwi, gdy się odezwał.

- Czy w karcie są jakieś uwagi na ten temat? - zapytał.

- Chodzi o Freda? - spytała cicho, a on pokiwał głową.

- Trzeba zmienić antybiotyk. Podajcie erytromycynę - polecił. - Mam nadzieję, że mdłości i wymioty ustaną. Jest wysypka? - Milczał przez chwilę. - W takim razie obserwujcie go i na bieżąco mnie informujcie. Proszę też zrobić w jego karcie notatkę o zmianie leku, rano dam swoją parafkę. Będę w szpitalu przed siódmą. Do zobaczenia. - Odłożył słuchawkę.

- Domyślam się, że Fred jest uczulony na część antybiotyków, które mu zapisałeś.

- Tak. - Steven pocierał policzek. - Najwyraźniej amoksycylina mu nie służy, bo wymiotował i dostał lekkiej biegunki, ale mam nadzieję, że po zmianie leku wszystkie objawy ustąpią. Trzeba podać antybiotyk, żeby nie doszło do infekcji. - Milczał przez chwilę. - Dyżurna pielęgniarka sprawia wrażenie bardzo dobrze przygotowanej do zawodu.

- To u nas normalne - odparła żartobliwie Vicky. - Nazywa się Judith Tedesco. Razem z mężem, który jest pielęgniarzem, bierze nocne dyżury, odkąd ich ostatnia pociecha opuściła rodzinne gniazdo.

- No, Vicky, pora spać - wyznał niechętnie. - Wcześnie rano wpadnę na chwilę do szpitala, a potem wracam do Adelaide. Wpadłem tu sprawdzić, jak postępuje remont domku.

- Cieszę się, że przyjechałeś, bo... to dobrze dla Freda - wykrztusiła i poczuła na sobie jego badawcze spojrzenie.

- Oczywiście. W przeciwnym razie musiałabyś zadzwonić do większego szpitala i prosić o przysłanie karetki albo helikoptera, co jeszcze bardziej opóźniłoby leczenie. Wiesz, o czym mówię. Nadal sądzę, że dla twoich pacjentów byłoby najlepiej, gdybyś zamieszkała w miasteczku. Jedziesz tam prawie kwadrans, a dodaj jeszcze pięć minut na włożenie butów, zabranie torby i kluczy, dotarcie do auta.

- Już o tym rozmawialiśmy. - Vicky próbowała zachować spokój. Jeśli Steven naprawdę chce się ustatkować, nie można go spłoszyć. Z uwagą wysłuchała jego argumentów, policzyła wolno do pięciu i zapytała: - Czemu tak bardzo nalegasz, żebym się przeprowadziła?

- Chcę tylko, abyś zrozumiała, że jesteś w tej okolicy jedynym lekarzem ogólnym, a zatem powinnaś mieć stały dostęp do aparatury ratującej życie.

- Cały personel został przeszkolony. Nasze pielęgniarki, no i przede wszystkim Mac są na bieżąco ze wszystkimi nowinkami dotyczącymi udzielania pierwszej pomocy.

- Jesteś lekarzem, więc nikt oprócz ciebie nie zapisze leków i nie zleci zabiegów.

- A co z tobą?

- Nie rozumiem.

- Zostałeś zatrudniony w naszym szpitalu jako chirurg ortopeda. Gdyby doszło do wypadku, podczas akcji ratunkowej przydasz się znacznie bardziej niż ja, bo posiadasz umiejętności i doświadczenie, które mogą zdziałać cuda dla ocalenia ludzkiego życia. Dlaczego postanowiłeś zamieszkać w domu, który stoi równie daleko od miasteczka jak mój?

- Nie osiądę tam na stałe - odparł, a Vicky miała wrażenie, jakby skrzydła rosły jej u ramion.

- Nawet jeśli to prowizorka - nie dawała za wygraną - warto było wybrać lokum bliżej szpitala, bo przecież ciągle mamy tu wypadki. Powiedziałabym, że przyganiał kocioł garnkowi.

- Zamierzam wkrótce poszukać nowego mieszkania. Zresztą, mniejsza o odległość.

- W takim razie czemu się czepiasz? - zapytała uradowana. Steven zamierza osiedlić się tu na stałe, a to dobra nowina. Czy warto łudzić się nadzieją, że pewnego dnia... rozpoczną wspólne życie?

- Mam zastrzeżenia do tego domu.

- Co ci się w nim nie podoba? - spytała zirytowana.

- Po prostu jest dla ciebie za duży.

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem i policzyła do dwudziestu, nim odpowiedziała:

- To jest moje miejsce na ziemi, tutaj wyrosłam, a więc położenie i metraż nie mają znaczenia. W tych pokojach gromadziłam wspomnienia. Kocham ten dom, jest mi niezbędny do życia, stanowi jego treść. Potrafisz to zrozumieć?

- Tak, ale sądzę, że zamiast żyć wspomnieniami, powinnaś spojrzeć w przyszłość.

- W tym celu nie muszę się stąd wyprowadzać. Chcę dodać nowe wspomnienia do tych, które już mam. Wychowam w tym domu moje pociechy i jak dawniej będzie tu rozbrzmiewać dziecięcy śmiech.

- A co teraz? Na razie nie masz potomstwa, jesteś za to potrzebna swoim pacjentom. Wczoraj mówiłaś, że bardzo ci zależało na powrocie do tej doliny, bo pragnęłaś służyć ludziom, wśród których wyrosłaś. Nie sądzisz, że jesteś trochę samolubna, upierając się, żeby mieszkać z dala od nich?

Tym razem liczenie na nic się nie zdało. Vicky wstała, pożegnała się chłodno i wyszła. Ze złości mocno trzasnęła drzwiami do sypialni, bo Steven wyprowadził ją z równowagi. Chodziła z kąta w kąt i oddychała głęboko w nadziei, że łatwiej się uspokoi. Doszła do wniosku, że Mary się myli. Steven nie szuka w tym domu przyszłej żony. Jak mogła traktować poważnie tę sugestię?

Steven wsunął ręce w kieszenie i wzruszył ramionami, gdy wybiegła z pokoju. Miał nadzieję, że wreszcie skłoni ją do przeprowadzki, a tymczasem udało mu się tylko rozzłościć ją i zasmucić. Podszedł do okna i popatrzył w ciemność za szybą. Czy wierzył w słuszność swoich argumentów? Czy naprawdę sądził, że pacjenci cierpią na tym, że Vicky mieszka daleko od szpitala? Przecież była doskonałą lekarką.

Zaciągnął zasłony i wyszedł z salonu, by sprawdzić, czy drzwi frontowe i kuchenne są zamknięte na klucz, a potem zgasił światło w pokoju i w korytarzu. Zatrzymał się przed sypialnią Vicky i podniósł rękę, by zapukać, bo chciał ją przeprosić. Nasłuchiwał przez chwilę; dobiegło go mamrotanie i odgłos kroków, jakby niespokojnie chodziła po pokoju. Uznał, że nie jest to odpowiednia chwila, by się jej pokazywać.

Zamieszkał tu, żeby się do niej zbliżyć i dzięki temu łatwiej namówić ją do sprzedaży domu i ziemi, a teraz sam wszystko skomplikował. Po długim namyśle postanowił zrezygnować z kupna; pieniądze to nie wszystko, a Vicky Hansen mogłaby stać się...

Sharlock Wine Company będzie czerpać spore zyski z dwu działek już zakupionych, a więc nie musi zabiegać o grunt Vicky. Jej szczerość i oddanie były dla Stevena prawdziwym odkryciem. Żadna kobieta tak go dotąd nie całowała, a jej czułość poruszała go bardziej, niż gotów był przyznać.

ROZDZIAŁ ÓSMY

- Jesteś grzeczną dziewczynką - pochwaliła Vicky czteroletnią Megan, która starała się powstrzymać łzy. - Teraz zastrzyk w drugą rączkę - tłumaczyła, wkłuwając igłę. - Gotowe. Byłaś taka dzielna, że zasłużyłaś na cukierka, prawda?

Megan pokiwała głową i choć oczy miała pełne łez, nie wybuchnęła płaczem. Siedziała nieruchomo na leżance, aż matka podniosła ją, przytuliła i ucałowała. Vicky sięgnęła po słój z cukierkami. Była zadowolona, że godziny przyjęć dobiegają końca, bo w poniedziałek zawsze miała wielu pacjentów. Na szczęście poczekalnia była już prawie pusta.

- Jakiego koloru ma być twój cukierek? - spytała.

- Poproszę czerwony. - Megan wyciągnęła rączkę po nagrodę.

- Mam się spodziewać typowych efektów ubocznych, czy może udało się je wyeliminować od czasu ostatnich szczepień? - zapytała Sonya McMahon.

- Temperatura może się nieco podwyższyć, a wokół śladu po nakłuciu występuje czasem lekka opuchlizna, ale moim zdaniem wszystko będzie dobrze, pod warunkiem, że w ciągu najbliższej doby nie poskąpisz małej uścisków i całusów. Megan była szczepiona, gdy skończyła półtora roku, a od tamtego czasu farmaceuci opracowali nowe generacje leków i dlatego bardzo bym się zdziwiła, gdyby temperatura rzeczywiście się podniosła. Jeśli coś cię zaniepokoi, natychmiast do mnie zadzwoń.

- Dziękuję. - Sonya odwróciła się do Megan. - Już po wszystkim, kochanie - rzekła uspokajającym głosem. - Chodź, powiemy tatusiowi, jaka byłaś odważna.

Gdy wyszły, Vicky szybko zrobiła notatki, wdzięczna niebiosom, że większość matek w okolicy uznała szczepienia ochronne za konieczne. Przez interkom dała znak rejestratorce Trudy, żeby wprowadziła Susan Hartford. Po chwili do gabinetu weszła piętnastoletnia dziewczyna; była z nią matka.

- W czym mogę pomóc? - zapytała Vicky, gdy usiadły po drugiej stronie biurka.

- Trzeba powtórzyć receptę na inhalator - tłumaczyła pani Hartford. - Zaczyna się ta okropna wiosna, jak mówią astmatycy, więc nastąpiło pogorszenie.

Vicky osłuchała Susie, a następnie zmierzyła pojemność jej płuc. Wynik nie był imponujący.

- Ile czasu minęło, odkąd używałaś inhalatora?

- Pół godziny - odparła Susie świszczącym głosem i zaczęła kasłać, a potem trzykrotnie odetchnęła głęboko, próbując się uspokoić. Vicky powtórzyła badanie i tym razem wynik był znacznie lepszy.

- Doskonale - pochwaliła Susie. - Co z inhalacjami?

- Robimy je codziennie wieczorem - zapewniła pani Hartford.

- Dobrze. - Vicky pokiwała głową i sięgnęła po recepty. - Zwiększymy dawkę podawanych w ten sposób leków zapobiegawczych, żeby w ciągu dnia Susie rzadziej używała inhalatora. Mam nadzieję, ze regularnie odkurza pani jej pokój.

- Jak zwykle - zapewniła pani Hartford. - Wiele z tym zachodu, ale skutki są widoczne.

- Dobrze. - Vicky podała jej receptę. - Zapraszam na kontrolną wizytę pod koniec przyszłego tygodnia, żeby sprawdzić, czy inhalacje pomogły - zwróciła się do Susie.

- Dziękuję, pani doktor - odparła uśmiechnięta pacjentka i wraz z matką opuściła gabinet.

Gdy tylko drzwi się za nimi zamknęły, Vicky osunęła się na oparcie krzesła, a jej ramiona opadły bezwładnie. Dyżur dobiegł końca; mogła teraz pomyśleć o dzisiejszym wieczorze.

Sam na sam ze Stevenem... W czasie weekendu niewiele czasu spędzili we dwoje, lecz stale był obecny w jej myślach. Z rozrzewnieniem wspominała sobotni poranek. Zaspana weszła do kuchni i zastała go tam nad talerzem płatków kukurydzianych. Była pewna, że dawno wyjechał i dlatego nie włożyła szlafroka, tylko paradowała po domu w kusej bawełnianej koszulce.

- Dzień dobry - powiedział uwodzicielskim tonem, gapiąc się na jej nogi. Zadrżała, ponieważ upewniła się, że ilekroć czuje na sobie jego wzrok, popada w dziwne oszołomienie nawet wówczas, gdy się na niego złości. - Wyglądasz cudownie, kiedy jesteś zaspana.

Zakłopotana, a zarazem ucieszona jego komplementem, szybko wzięła się garść i zmieniła temat.

- Sądziłam, że już wyjechałeś.

- Jak widzisz, nadal tu jestem.

- O tej porze powinieneś już być w szpitalu. Fred zacznie się niecierpliwić.

- Widzę, że dalej jesteś na mnie zła. - Podszedł do niej z zaczepnym uśmiechem. - Nie zostawiasz mi wyboru.

- Co masz na myśli?

- Skoro nie ochłonęłaś jeszcze po naszej wczorajszej rozmowie, muszę przed wyjazdem naprawić jakoś wyrządzone szkody.

- A co tu jest do naprawiania?

- Twoje nastawienie. Nie mogę zostawić cię samej na kilka dni, skoro wiem, że będziesz uporczywie analizować i rozkładać na czynniki pierwsze moje uwagi dotyczące twojego domu.

- Dlaczego?

- Ponieważ jestem bardzo wrażliwy, a tamte błahostki nie są warte, żeby sobie nimi zaprzątać głowę.

Podszedł bliżej, wiec musiała się cofnąć, aż poczuła za plecami blat. Nie miała dokąd uciec. Wolno przesunął dłońmi po jej rękach i dotknął ramion. Przymknęła oczy, rozkoszując się odczuciami wzbudzonymi tą pieszczotą.

- Nie złość się na mnie, Vicky - szepnął, zmuszając ją, by spojrzała mu w oczy. Potem pochylił głowę i pocałował ją w usta.

Była zamyślona i roztargniona, gdy przerwał ten pocałunek i pożegnał się na kilka dni. Potem przez cały czas myślała o Stevenie. W sobotę miała dyżur w szpitalu, cotygodniowe wizyty domowe i mnóstwo papierkowej roboty, a gdy się uporała ze wszystkimi zajęciami i poszła do łóżka, długo nie mogła zasnąć, wspominając odczucia, które w niej obudził. Myślała o nim uporczywie przez całą niedzielę, krzątając się po mieszkaniu i pracując w ogrodzie. Po raz pierwszy od paru tygodni miała czas na domowe zajęcia, ponieważ nie było nagłych wezwań.

Wzięła pod uwagę argumenty Stevena i zastanawiała się bez emocji, czy łatwiej byłoby jej dbać o zdrowie pacjentów, gdyby zamieszkała bliżej szpitala. Studia medyczne i praktyka lekarska nauczyły ją starannej analizy danych przed podjęciem ostatecznej decyzji, więc teraz musiała rozważyć wszystkie za i przeciw. A jeśli Steven miał słuszność?

W poniedziałek rano weszła do kuchni, gdzie czekała ją niespodzianka jeszcze przyjemniejsza niż w sobotni poranek, bo stół był już nakryty do śniadania: kawa, sok pomarańczowy, talerz płatków kukurydzianych. Steven, ubrany w granatowy garnitur, siedział po drugiej stronie i jadł.

- Dobrze spałaś? - spytał na powitanie.

- To naprawdę ty? - zawołała.

- Nie, jestem wytworem twojej wyobraźni - odparł z kpiącym uśmiechem.

- Nie słyszałam, kiedy przyjechałeś.

- Czekałaś na mnie?

- Skąd miałam wiedzieć, kiedy przyjedziesz? - odparła urażona i usiadła.

- Na pewno wypatrywałaś mojego powrotu. - Ponieważ milczała, dodał: - Dotarłem tu po drugiej. Już spałaś, więc postanowiłem zrobić ci niespodziankę.

- Bawiłeś się do północy, co? - Zrobiło jej się ciężko na sercu, gdy pomyślała, że szalał w towarzystwie innej kobiety.

- Uwaga! Zaczynasz pokazywać pazurki - odparł żartobliwie. - Chciałem wrócić wcześniej, ale niespodziewanie zadzwonił mój szwagier.

- Co się stało?

- Kathryn miała lekkie skurcze, więc zawieźliśmy ją do szpitala na usg i morfologię. Gdy okazało się, że wyniki są dobre, wróciła do domu.

- Który to miesiąc?

- Zaczął się ósmy.

- Skoro miewa skurcze, powinna się oszczędzać.

- Jack ciągłe jej to powtarza. Jest bardzo zaborczy wobec niej i dziecka, ale po tym, co przeżył w Afryce, chyba ma do tego prawo.

- Cieszę się, że Kathryn jest w dobrej formie.

- Ja również. Jedzmy, bo spóźnimy się do pracy.

- To twój pierwszy dyżur. Jesteś zdenerwowany?

- Ja? Skądże!

Podczas śniadania gawędzili przyjaźnie, ale gdy wyszli z domu i Steven odprowadzał Vicky do auta, nagle znalazła się w jego objęciach.

- Tęskniłaś za mną? - Pochylił głowę i pocałował ją czule. Uradowana łagodną pieszczotą przymknęła oczy i oddała pocałunek. - To pewnie oznacza, że miałem rację - powiedział zmienionym głosem, kiedy się wreszcie odsunął. - Jedźmy do miasteczka.

Rozmarzona Vicky wyprostowała się na krześle i otworzyła szeroko oczy. Serce biło jej coraz mocniej, gdy wspominała pieszczoty Stevena. Marzyła, by znów jej dotknął. Ukryła twarz w dłoniach i mruknęła:

- Opanuj się, Victorio! Ten facet robi z tobą, co chce. Jesteś wobec niego całkiem bezradna.

Kiedy byli razem, to cieszyła się z jego towarzystwa, to znów wpadała w złość. Po raz pierwszy doświadczała takich skrajności. Targały nią sprzeczne uczucia, nad którymi nie potrafiła zapanować, ale jednego była pewna: chciała jak najszybciej wrócić do domu, żeby się z nim zobaczyć.

Zrobiła notatkę w karcie Susie Hartford, uporządkowała rzeczy na biurku i postanowiła, że zrobi Stevenowi gorącą kolację. Poprzednio on usmażył steki, więc kolej na nią. Nie była dobrą kucharką, więc zdecydowała się na proste i pożywne spaghetti po bolońsku.

Położyła karty pacjentów na biurku Trudy i poprosiła o zamknięcie gabinetu, po czym pobiegła do sklepu.

- Dzięki za kolację - powiedział Steven, gdy usadowili się na kanapie w salonie.

- Drobiazg. - Vicky siedziała wyprostowana, jakby kij połknęła. I co dalej? Czy tak samo jak wtedy będą oglądać film? Może podyskutują o artykule, który wczoraj przeczytała? Przyjemnie byłoby porozmawiać; jest dopiero wpół do dziewiątej, za wcześnie na sen.

Podczas kolacji wymienili uwagi na temat pacjentów, omówili stan zdrowia Freda. Była to ogólna rozmowa na tematy zawodowe. Vicky czuła się niepewnie, ale to było przyjemne wrażenie, bo mimo woli oczekiwała, że lada chwila coś się wydarzy... zupełnie jakby unosiła się w powietrzu na spadochronie i czekała na moment, kiedy znów dotknie gruntu.

Poczuła na sobie pełne niepokoju spojrzenie Stevena, który wyciągnął rękę i dotknął jej pleców.

- Odwróć się, zrobię ci masaż - polecił, a ona natychmiast usłuchała. Odprężała się wolno pod wpływem ciepła jego rąk dotykających jej przez bluzkę. - Odpocznij - szepnął, więc posłusznie zamknęła oczy.

Skupiona na rytmicznym oddychaniu nie zwracała już uwagi na ruchy jego rąk. Zadowolona i odprężona, mimo woli powróciła myślą do rozmowy z Mary. Nadal sądziła, że Steven nie nadaje się na męża, ale zadała sobie pytanie, czy warto się tym przejmować. Po chwili doszła do wniosku, że to bardzo ważna sprawa. Zawrócił jej w głowie, ale to uczucie nie ma przyszłości.

Wszystko albo nic! Chciała namiętności, zaufania, miłości, przyjaźni, poczucia wspólnoty. Steven był namiętny jak mało kto... i nic więcej. Czy dla chwili zapomnienia warto ryzykować szczęśliwą przyszłość? Jak długo potrwa wzajemne zauroczenie i kiedy się wypali, pozostawiając po sobie pustkę i pewność, że nic ich nie łączy? Powinna być uczciwa i powiedzieć Stevenowi, że przelotny romans nie wchodzi w grę.

- O czym myślisz? - zapytał tak czule, że zachwiała się w swoim postanowieniu.

- Nie będziesz zadowolony, gdy odpowiem - szepnęła.

- Już mam powody do niepokoju, bo znowu jesteś spięta.

- To prawda. - Odwróciła się i spojrzała mu w oczy, szukając właściwych słów. - Chodzi o ciebie i o mnie.

- Mów śmiało - zachęcił.

Westchnęła głęboko i postanowiła zaryzykować.

- Nie będę z tobą romansować, Steven - oznajmiła i zaraz spostrzegła, że drżą mu kąciki ust. - Jeśli teraz powiesz, że wcale nie masz na mnie ochoty, chyba dostanę szału. - Znowu westchnęła. - Nie waż się ze mnie kpić, bo i tak ledwie się zdobyłam na to wyznanie.

- Rozumiem - odparł przygnębiony.

- Chciałabym, ale taki związek mi nie wystarczy. Czekam na mężczyznę, który zostanie tutaj ze mną na zawsze. Pragnę wyjść za mąż, mieć dzieci i...

- Trochę się zagalopowałaś - przerwał. - Najlepsza jest metoda małych kroków. - Pochylił się i pocałował ją w usta. - Z mojego lekarskiego doświadczenia wynika, że potrzebujesz teraz odpoczynku i dobrej rozrywki. Zaparz kawę, a ja poszukam odpowiedniego filmu, zgoda?

- Oczywiście. - Westchnęła i poszła do kuchni. Machinalnie wykonywała dobrze znane czynności, rozmyślając o swym wyznaniu. Chyba mimo woli jeszcze bardziej wszystko skomplikowała. Po chwili zmieniła zdanie. Nim się zdobyła na szczerą rozmowę, w każdej chwili groził im nagły wybuch pożądania. Doskonale zdawała sobie sprawę, jak by zakończyli ten wieczór. Była pewna, że gdyby się dzisiaj kochali, Steven zawładnąłby bez reszty jej sercem, które pragnęła oddać przyszłemu mężowi.

Uznała, że nie ma powodu, aby odczuwać zakłopotanie i postanowiła zastosować się do jego rady: najlepsza jest metoda małych kroków. Dobrze się stało, że Steven poznał jej zdanie w tej materii. Nie miała wątpliwości, że mu się podoba, ale oboje potrzebowali czasu.

Gdy przyniosła kawę do salonu, leżał na kanapie z pilotem w dłoni, a telewizor był włączony.

- Prawdziwy raj dla każdego faceta, co? - spytała, podając mu kubek. - Kawa na życzenie i pilot w zasięgu ręki.

Uśmiechnął się i włączył magnetowid. Zdecydował się na „Ściganego” z Harrisonem Fordem. Wiedziała, co przesądziło o jego wyborze: w tym sensacyjnym filmie brak romantycznych wątków i scen erotycznych. Gdy seans w domowym kinie dobiegł końca, Steven wstał z kanapy i pociągnął za sobą Vicky.

- Czas do łóżka. - Gdy wstrzymała oddech, wyjaśnił:

- Nie ma powodu do obaw, zrozumiałem cię. Oboje musimy się wyspać.

- Wybierasz się jutro do Victor Harbour? - spytała, zastanawiając się, czy pocałuje ją na dobranoc, czy też od razu pójdzie do swego pokoju. Zapowiedziała, że nie zamierza z nim romansować, ale to nie oznacza, że ma coś przeciwko jego pocałunkom.

- Tak. Przenocuję tam, bo w środę od rana będę operować. Dzwoniłem do rejestracji i dowiedziałem się, że w ambulatorium i na oddziale będzie komplet pacjentów.

- Sam widzisz, że twoje usługi są po prostu nieodzowne.

- Zbyt późno zdała sobie sprawę z pewnej dwuznaczności tej uwagi. Gdy Steven obdarzył ją zmysłowym uśmiechem i objął, położyła głowę na jego piersi.

- Vicky - rzekł, wybuchając śmiechem - jesteś pełna sprzeczności. - Zajrzał jej w oczy i pocałował czule. - Będę tu w środę - dodał cicho, wypuszczając ją z objęć. - Dobranoc. Pięknych snów.

W środę rano obudził ją dzwonek telefonu. W pierwszej chwili pomyślała, że coś się stało Stevenowi, i zdenerwowana chwyciła słuchawkę.

- Vicky Hansen. - Popatrzyła na budzik: wpół do szóstej. Była pewna, że usłyszy złe nowiny.

- Cześć, mówi Daniel. - Wzdrygnęła się, słysząc ponury ton w jego głosie. - Musisz natychmiast przyjechać do Molly.

- Co się stało? - Wyskoczyła z łóżka i w pośpiechu zaczęła się ubierać.

- Nasz recydywista znowu włamał się do jej domu. Tym razem przyłapała go, kiedy grzebał w szafce z lekami.

- I co dalej?

- Zaatakował ją nożem i trafił w ramię, a potem uciekł jej autem. Zawiadomiłem okoliczne posterunki, ale wątpię, żeby go złapali.

- Kiedy to się stało?

- Przed dwudziestoma minutami. Molly upiera się, że zostanie u siebie. Ma prowizoryczny opatrunek, ale moim zdaniem rana jest głęboka i trzeba założyć kilka szwów. Czy mam dzwonić po Maca?

- Na razie nie. Wolałabym najpierw zbadać Molly, a poza tym jestem najbliżej. Zaraz tam jadę. - Odłożyła słuchawkę, chwyciła torbę lekarską oraz klucze i pobiegła do samochodu.

Gdy wjechała na podwórko, dom Molly był oświetlony jak choinka. Wszystkie lampy były zapalone. Przed frontowymi drzwiami stało kilka aut. Zaparkowała obok ciężarówki Franka Mitchella. Przywitała się z Danielem, pomachała Frankowi, który pomagał Mavis przygotować śniadanie, i pobiegła do sypialni Molly.

- Cześć, kochanie - powiedziała cicho, otarła jej łzy i dodała: - Wszystko będzie dobrze.

- Okropnie się bałam. Zaatakował mnie nożem, więc miałam szczęście, że skończyło się na jednej ranie. Byłam zaskoczona jego reakcją. Nie spotkałam dotąd podobnego szaleńca i nigdy nie miałam do czynienia z narkomanami.

- Pokaż mi ramię - poleciła z westchnieniem Vicky. Daniel miał rację: ranę należało zszyć. Gdy zakładała opatrunek, rozległo się pukanie i do pokoju weszła Mavis, ciotka Molly, niosąc tacę ze śniadaniem.

- Musisz się napić herbaty i zjeść grzankę - przekonywała. - Przyniosłam ci kawę, Vicky.

- Nie dacie mi spokoju, póki czegoś w siebie nie wmuszę - mruknęła z rezygnacją Molly.

Obie energicznie pokiwały głowami. Vicky została ponad godzinę, obserwując ranną koleżankę, która po pewnym czasie zapadła w niespokojny sen. Daniel nadal zabezpieczał ślady, skrupulatnie przetrząsając każdy kąt, a Mavis szykowała jedzenie dla jego głodnych pomocników.

Dochodziła ósma trzydzieści, gdy Vicky uznała, że można zostawić Molly pod opieką ciotki, i ruszyła w drogę powrotną. Gdy mijała pola należące do Jerome'a, zobaczyła kilku mężczyzn dokonujących pomiaru grantów. Spochmumiała na myśl, że niedługo kolejna część rodzinnej własności pójdzie w obce ręce.

- Gdybym miała dość pieniędzy... - mruknęła do siebie. Znużona weszła do domu i zadzwoniła do brata, ale go nie zastała, więc zostawiła mu wiadomość. Z pewnością się do niej nie odezwie, ponieważ w tej sprawie mieli różne zdania. Ogarnęło ją przygnębienie. Martwiła się o Molly, ponieważ włamywacz był na wolności i włóczył się po okolicy. Na domiar złego obcy ludzie mieli wkrótce zagarnąć rodzinną ziemię.

Szkoda, że nie ma tu Stevena. Mogłaby się do niego przytulić, a on zamknąłby ją w mocnym uścisku. Spory dotyczące jej domu i ziemi w tym wypadku nie miały znaczenia. Po chwili zdała sobie sprawę, że zbytnio się do niego przywiązała.

- Jest kawa? - dobiegł ją z tyłu znajomy głos.

- Cześć. - Vicky z uśmiechem obróciła się na krześle.

- Owszem, chodź i nalej sobie filiżankę.

Ucieszyła się na jego widok. Samotne dni dłużyły jej się w nieskończoność. Niedawno ze zdziwieniem stwierdziła, że okropnie za nim tęskni.

W środę wieczorem wrócił z Victor Harbour, a w czwartek rano pojechał do Adelaide, gdzie miał przyjmować pacjentów i przeprowadzić kilka operacji. Zadzwonił do niej między zabiegami, by powiedzieć, że wróci dopiero następnego dnia rano. Była z tego powodu bardzo rozczarowana, wręcz przygnębiona. Wprawdzie z drżeniem serca myślała o tym, że będą nocować pod jednym dachem, bo oboje mieli te same pragnienia i wysiłkiem woli tłumili pożądanie, ale wolała tę wewnętrzną walkę niż poczucie osamotnienia, które ją ogarniało, ilekroć Steven wyjeżdżał. Do tej pory nie przeszkadzało jej, że mieszka całkiem sama, ale odkąd pojawił się w jej domu, szybko przywykła do wspólnego oglądania filmów, posiłków we dwoje i pocałunków na dobranoc. W pojedynkę czuła się nieswojo.

Pożerała go wzrokiem, gdy wszedł do kuchni i sięgnął po dzbanek z kawą. Miał na sobie dopasowane dżinsy i białą koszulkę polo. Serce kołatało jej niespokojnie, więc oddychała głęboko, próbując się uspokoić.

- Źle się czujesz? - spytał, siadając po drugiej stronie stołu.

- Nic mi nie jest - odparła pospiesznie i otworzyła szeroko oczy. Wyrzucała sobie, że zachowuje się jak mała dziewczynka.

- Jak spędzasz wolne przedpołudnia? Odchrząknęła i po chwili z zadowoleniem stwierdziła, że jej głos brzmi całkiem normalnie.

- Nic nadzwyczajnego. Śpię dłużej niż zwykle, długo stoję pod prysznicem, bez pośpiechu jem śniadanie, a potem trzeba jechać do pracy.

- Skąd ja to znam? - odparł żartobliwie. - Opowiedz, co się tutaj wydarzyło pod moją nieobecność. W środę wieczorem mówiłaś o tej dziewczynie, która jest weterynarzem. Ma na imię Molly, prawda? Jak ona się czuje?

- Dochodzi powoli do siebie. Była załamana, kiedy się okazało, że na razie Daniel nie ma szans na wykrycie sprawcy. Wszyscy jesteśmy przerażeni tym włamaniem. Frank i Mavis wprowadzili się do niej na pewien czas.

- Jak długo zostaną?

- Zapewne kilka tygodni. Dobrym pretekstem jest remont ich domu. Tym razem Molly nie mogła odmówić, choć jest taka niezależna.

- Wychodzi na to, że udzieliła im schronienia, gdy chwilowo zostali bez dachu nad głową.

- Trafiłeś w sedno.

- Tutaj na prowincji wszyscy są tacy gościnni - dodał z uśmiechem.

- Sam się o tym przekonałeś - odparła znacząco, a z pozoru niewinne zdanie sprawiło, że uświadomiła sobie, co oznacza jego obecność w tym domu i jak wielkie stanowi zagrożenie. Nagle zrobiło jej się sucho w ustach, więc oblizała je ukradkiem.

- A... co u Freda? Domyślam się, że odwiedziłeś go z samego rana - powiedziała, machinalnie wpatrując się w jego usta. Widziała, że się poruszają, ale nie rozumiała słów.

- Vicky? - W końcu dotarł do niej jego łagodny głos. - W ogóle mnie nie słuchasz. Mówiłem... - Umilkł, gdy wyczytał z jej twarzy, o czym przed chwilą myślała.

Chwycił Vicky za rękę i pociągnął w swoją stronę. Usiadła mu na kolanach i przytuliła się mocno.

- Karygodne niedopatrzenie - mruknął. - Nie przywitałem się z tobą jak należy.

- Przestań tyle gadać i po...

Zamknął jej usta pocałunkiem, spełniając prośbę, której nie zdążyła wypowiedzieć. Poczuła, że w jej sercu wzbiera fala miłości, która ogarniają bez reszty, a wszelki opór znika. Całowała go coraz żarliwiej, czuła coraz większą przyjemność i drżała. Miłość? Czy naprawdę kocha Stevena?

Niespodziewanie wyrwała się z jego ramion i stała bez ruchu, oddychając płytko i nieregularnie. To prawda. Jej serce nie kłamało! Zakochała się w Stevenie.

Widząc wyraz jej twarzy, zerwał się na równe nogi.

- Vicky, co ci jest?

- Nic - szepnęła po chwili milczenia, bo przez dłuższy czas nie była w stanie wykrztusić słowa. - Ja tylko... - Zająknęła się, daremnie szukając właściwych słów. Stojący w holu zegar wybił dwunastą trzydzieści, a Vicky znalazła stosowną wymówkę. - Ależ ten czas leci! Muszę zaraz jechać do przychodni. Ty również powinieneś się pospieszyć, bo operujesz dziś Freda. Nicole mnie zabije, jeśli nie zdążysz.

Zdawała sobie sprawę, że to bezsensowna paplanina, ale marzyła jedynie o tym, by uwolnić się od natrętnej obecności Stevena i schronić w swoim pokoju, gdzie będzie mogła spokojnie przeanalizować swoje myśli i uczucia.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Wymiana protezy stawu biodrowego odbyła się bez żadnych komplikacji. Tak przynajmniej twierdził Steven, gdy późnym popołudniem zadzwonił do gabinetu Vicky. Tego dnia wszyscy pacjenci wypytywali o samopoczucie Freda.

- Wygląda na to, że skończę wcześniej od ciebie, więc dziś ja przygotuję coś do jedzenia - dodał.

Z obawą pomyślała o kolejnym posiłku i wieczorze we dwoje. Teraz wiedziała, co naprawdę czuje i nie miała pojęcia, jak sobie z tym wszystkim poradzi. Dotychczas z trudem opierała się Stevenowi, a teraz nie była w stanie niczego mu odmówić.

- Zgoda - odparła. - Do zobaczenia i dzięki za wiadomości o Fredzie.

Odłożyła słuchawkę i ukryła twarz w dłoniach. Wystarczyło, że usłyszała przez telefon jego głos< i od razu poczuła się wytrącona z równowagi. Straciła wszelką nadzieję: jest chora z miłości i nigdy się nie wyleczy.

Przed siódmą przyjęła ostatniego pacjenta, uzupełniła notatki i pożegnała się z Trudy. Chciała jak najszybciej wrócić do domu, by zobaczyć Stevena, a zarazem obawiała się tego spotkania. Gdy weszła do holu, poczuła miłą woń pieczonego kurczaka i zajrzała do kuchni, gdzie Steven ostrzył nóż, żeby go pokroić.

- Zgranie w czasie na piątkę z plusem. - Uśmiechnął się, a Vicky natychmiast poczuła dziwną słabość, więc oparła się o blat. Steven wykorzystał sposobność, żeby skraść jej całusa, a potem wrócił do swoich zajęć. - Dziś nie musisz mi pomagać, więc nalej sobie wina i usiądź.

Ruchem głowy wskazał stół nakryty dla dwojga. Butelka białego wina z doliny chłodziła się w napełnionym lodem wiaderku. Czekała cierpliwie, aż Steven poda kolację. Uspokajała się powoli i z zaciekawieniem słuchała anegdot z jego przeszłości.

- Kathryn wczoraj o ciebie pytała. Pojechałem do rodziny na lunch, nim zacząłem operować - wyjaśnił.

- Skąd o mnie wie?

- Wspomniałem, że u ciebie mieszkam i wyjaśniłem, jak do tego doszło, więc zaczęła mnie wypytywać. Taki ma charakter. - Vicky była trochę zbita z tropu tą wiadomością, ale postanowiła udawać, że wcale się nie przejęła. - Moja siostra i jej mąż chcieliby przyjechać tu w przyszłą niedzielę i zwiedzić dolinę.

- Na długo?

- Na jeden dzień. Kathryn miałaby ochotę zostać dłużej, ale odkąd jest w ciąży, woli spać we własnym łóżku.

- Mam nadzieję, że skurcze ustały.

- Owszem. W przyszłym tygodniu minie siedem i pół miesiąca, a potem zacznie się odliczanie. Kathryn ciągle powtarza, że ani się obejrzy, jak będzie po wszystkim.

Gdy zjedli kolację i sprzątnęli ze stołu, zaproponowała, żeby dla odmiany poszli na spacer zamiast oglądać film.

- Mamy ładny wieczór.

- Jak możesz tak mówić! - obruszył się Steven. - Niebo jest zachmurzone, zanosi się na burzę i pewnie wkrótce zacznie padać.

- O tym właśnie mówiłam: cisza przed burzą. - Vicky podeszła do tylnych drzwi i czekała na Stevena. - Deszcz po prostu czuje się w powietrzu.

- Tak, okropna wilgoć, nie warto brać płaszcza. - Steven zamknął za sobą drzwi. - I tak przemokniemy do suchej nitki.

- Masz rację. - Uradowana chichotała jak nastolatka. Jeszcze bardziej się ucieszyła, gdy ujął jej dłoń i zbiegł po schodach. Minęli kurnik i ruszyli w stronę miedzy dzielącej pola sióstr Hansen.

- Jak przebiega remont domku? - zapytała, przypomniawszy sobie nagle o przebudowie.

- Potrwa jeszcze tydzień, może dziesięć dni. Rozmawiałem z Davidem... Tak ma na imię mój znajomy z Sharlock Wine. Wczoraj spotkałem go w mieście - wyjaśnił. - Chcesz wstąpić do domku i sprawdzić, jak przebiegają prace?

- Nie, dziękuję - odparła po namyśle. - Od razu zaczęłabym myśleć o tym, co straciłam. Widziałam dziś geodetów na działce Jerome'a, więc zapewne i on przygotowuje się do sprzedaży.

- To dla ciebie wielka przykrość, prawda? - Zatrzymał się i objął ją w talii.

- Rzeczywiście, ale teraz nie chcę o tym mówić, bo jestem szczęśliwa i zadowolona z życia.

- I tak być powinno - odparł z uśmiechem, przysunął się bliżej i pocałował ją w usta tak łagodnie i czule, że się rozmarzyła. Ukochany trzyma ją w ramionach jak najdroższy skarb... Miała nadzieję, że delikatna pieszczota to oznaka jego uczuć. A może... Czy śniąc o wspólnej przyszłości, nie buduje zamków na lodzie? Steven podniósł głowę, ale nadal trzymał ją w objęciach. Przytuliła twarz do jego koszuli i słuchała mocnych uderzeń serca. Odniosła wrażenie, że znalazła wreszcie swoje miejsce na ziemi. Powinna go natychmiast przekonać, że są dla siebie stworzeni.

- Steven... - Podniosła wzrok i spojrzała mu prosto w oczy. - Musisz wiedzieć...

- Nic nie mów - szepnął i znów ją pocałował. Z jej twarzy mógł wyczytać wszystko: niepewność, pożądanie i miłość. - Pamiętasz? - dodał. - Metoda małych kroków.

Niebo przecięła efektowna błyskawica, więc oboje podnieśli głowy, żeby ją podziwiać.

- Niesamowite, prawda? - Steven nadal ją obejmował.

- Imponujące - przytaknęła, kiedy niebo ponownie się rozjarzyło.

- Wkrótce zacznie padać, trzeba wracać.

Oboje milczeli, idąc w stronę domu. Zatrzymywali się od czasu do czasu, by podziwiać świetliste arcydzieła matki natury. Gdy byli przy schodach wiodących do tylnych drzwi, spadły pierwsze krople ulewnego deszczu, który wkrótce zmienił pola w mokradło.

- Zdążyliśmy w samą porę - powiedział, gdy wpadli do środka.

Reszta wieczoru zeszła im na rozmowie dotyczącej kwestii medycznych. Mieli odmienne zdania, lecz spierali się bez złości. Ustalili, że kto pierwszy wraca do domu, ten przygotowuje kolację.

Przez cały tydzień trzymali się tej zasady. Wieczorami toczyli długie medyczne dyskusje, chodzili na spacery albo oglądali filmy. To były cudowne godziny. Gdy robiło się późno, Steven całował ją czule na dobranoc i znikał w swej sypialni.

Po kilku dniach omal nie zwątpiła w swą kobiecość. Może przestała go interesować? Czyżby uznał, że mu się narzuca? A jeśli uczucie, którego wcale nie ukrywała, działa odstraszająco? Oznajmiła wprawdzie, że nie interesuje jej romans, ale to nie powód, żeby całkiem przestał ją uwodzić. Każdej nocy oddawała mu pocałunek i szła do łóżka spokojna, choć trochę oszołomiona, i natychmiast zasypiała.

Spędzili we dwoje kolejne piątkowe przedpołudnie. Gdy jedli wczesny lunch, zadzwonił telefon.

- Vicky Hansen - powiedziała, odsuwając rękę Stevena, który próbował ukraść jej z talerza nie dojedzone ciastko.

- Witam. - Glos Nicole był spokojny, ale wyczuwało się w nim niecierpliwość. - Czy zastałam Stevena?

- Tak - odparła bez śladu zakłopotania. Mieszkańcy doliny z zadowoleniem przyjęli nowinę, że ich lekarka i nowy ortopeda mają się ku sobie, ale nie wtrącali się w ich sprawy, mimo że niecierpliwie czekali, aż zabrzmią weselne dzwony.

- To dobrze - ciągnęła Nicole. - Przed chwilą Mac zawiadomił mnie, że Susie Hartford złamała rękę, jeżdżąc na wrotkach. Ma atak astmy, więc sprawa jest poważna.

- Nagły upadek spowodował duszności - odparła Vicky. - Na pewno matka albo Mac podali lek w inhalatorze.

- Oczywiście, ale moim zdaniem to nie wystarczy.

- Rozumiem. Przygotujcie betamethason. Już jedziemy.

- Dotrzecie tu równocześnie z karetką. Wszystko będzie już przygotowane do zabiegu - dodała Nicole spokojnie i rzeczowo.

Vicky odłożyła słuchawkę, a Steven poderwał się i chwycił kluczyki.

- Co wiemy?

- Susie Hartford miała wypadek - tłumaczyła, gdy zamknęli za sobą drzwi i dopadli terenowego rovera. - To piętnastoletnia dziewczynka poważnie chora na astmę. Niedawno była u mnie po recepty na leki, które stale przyjmuje. - Wzruszyła ramionami. - Pojemność płuc mniejsza niż zwykle, ale wiosną tak bywa z astmatykami. Złamała rękę i dostała. ..

- Ataku duszności - wpadł jej w słowo. - Nicole powiedziała coś o złamaniu?

- Ani słowa.

- Będziemy w szpitalu, nim przyjedzie karetka? - rzucił opryskliwie, a Vicky domyśliła się, o co mu chodzi. Jego zdaniem powinna mieszkać bliżej. Z trudem trzymała nerwy na wodzy, gdy jechał po wyboistej drodze, którą zdążył już dobrze poznać.

- Przyjedziemy trochę wcześniej albo jednocześnie z karetką. Wszystko będzie dobrze - odparła zirytowana.

Oboje zamilkli i spochmurnieli.

Wyprzedzili karetkę o bezcenne trzy minuty. W tym czasie Vicky sprawdziła, czy ma pod ręką wszystkie leki i akcesoria niezbędne do opanowania ataku duszności, a Steven wypytał Nicole o szczegóły dotyczące złamania. Usłyszeli wycie syreny i wkrótce Susie znalazła się w izbie przyjąć. Z trudem chwytała powietrze, choć na twarzy miała maskę tlenową.

- Oddychaj głęboko - poleciła Vicky. - Nie ma powodu do obaw, świetnie sobie radzisz. Powoli wciągaj powietrze.

Przez dziesięć minut robili wszystko, by Susie odzyskała poczucie bezpieczeństwa. Podczas ataku choroby dla astmatyka najważniejszy jest spokój. Vicky spoglądała ku drzwiom, za którymi stała przerażona pani Hartford. W końcu Nicole oznajmiła, że puls i ciśnienie krwi są w normie, a pacjentka oddycha swobodnie. Vicky skinęła głową jej matce na znak, że może wejść do sali.

- Susie, przyszła do nas twoja mama - powiedziała cicho. - Jest bardzo dzielna - zwróciła się do pani Hartford, w którą Susie wpatrywała się z jawną ulgą.

- Nigdy się nie poddawaj. Świetnie sobie dajesz radę - odparła pani Hartford i pocałowała córkę, która od razu się uspokoiła. Po kilku minutach Vicky mogła zrezygnować z kolejnej dawki leków.

- Moja ręka... - rzekła Susie. Wciąż oddychała płytko pomimo maski tlenowej zasłaniającej część twarzy.

- Boli? - spytała Vicky, zadowolona, że pacjentka stara się mówić, ale tym razem Susie w odpowiedzi kiwnęła tylko głową. - Doktor Pearce zaraz się tym zajmie - uspokoiła ją, a Steven podszedł bliżej.

- Cześć, Susie. Nazywam się Steven Pearce. - Gdy spojrzał jej w oczy, na zbolałej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech. - Duszności ustąpiły, wiec podam ci teraz środki przeciwbólowe, żebyś nie cierpiała. Zbadałem już rękę i wiem, że to proste złamanie, ale na wszelki wypadek ją prześwietlimy, a potem założę ci gips.

Vicky cofnęła się i obserwowała Stevena, który dodawał odwagi ich pacjentce. Ta życzliwość i chęć niesienia pomocy sprawiły, że stawał się jej coraz bliższy. Serce miała pełne miłości. Nagle usłyszała cichy, zatroskany głos Nicole.

- Przepraszam, co mówiłaś? - spytała z roztargnieniem.

- Dobrze się czujesz? - Nicole zmarszczyła brwi.

- Tak. Czemu pytasz? Wyglądam na chorą? - dopytywała się szeptem Vicky.

- Wybacz, że przerwałam ci rozmyślania. Nie mam zastrzeżeń do twojego wyglądu - odparła Nicole z domyślnym uśmiechem.

- Co to ma znaczyć? - Vicky stała się podejrzliwa.

- Kochasz Stevena - szepnęła koleżanka. - Zastanawiałam się, kiedy wreszcie uświadomisz sobie, co do niego czujesz.

- To się rzuca w oczy?

- Kto cię dobrze zna, ten odgadnie.

- Wspaniale! - odparła z westchnieniem. - To oznacza, że cała okolica zna już mój sekret.

- Mniejsza z tym. - Nicole roześmiała się cicho. - Podczas zakładania gipsu Stevenowi potrzebna będzie twoja pomoc. Przygotujmy wszystko, a gdy Susie zostanie przewieziona do pokoju zabiegowego, natychmiast zabierzemy się do pracy.

Vicky rozejrzała się po sali i zobaczyła, że dziewczynka właśnie opuszczają na szpitalnym wózku. Steven usiadł przy biurku, żeby uzupełnić notatki w karcie, a gdy skończył, podał ją Vicky.

- Twoja kolej - rzekł z uśmiechem, od którego natychmiast zrobiło jej się ciepło na sercu. Przez całą wieczność mogłaby się wpatrywać w jego pogodną twarz. - Gdybyś mnie potrzebowała, jestem na radiologii.

- Dobrze. - Skinęła głową i zabrała się do pisania. Gdy wyszedł, Nicole współczującym gestem położyła jej rękę na ramieniu.

- To poważna sprawa, tak?

- Owszem. - Vicky pokiwała głową, niepewna, co ma zrobić. Czy powinna wyznać Stevenowi, że go kocha? Może lepiej poczekać, aż on zrobi pierwszy krok. A jeśli...

- Idę do pokoju zabiegowego. Wkrótce się tam zobaczymy - oznajmiła Nicole.

Vicky pospiesznie uzupełniła notatki w karcie Susie i podpisała się, spoglądając mimochodem na podpis Stevena - wyraźny i czytelny, co było rzadkością wśród lekarzy. Sama miała paskudny charakter pisma.

Po chwili przeszła do pokoju zabiegowego, by asystować Stevenowi, który zakładał gips na złamaną rękę Susie. Gdy odwieziono ją do separatki, postanowił zajrzeć do Freda.

- Pójdę z tobą - zaproponowała Vicky i we dwoje ruszyli do jego pokoju.

- Jak dziewczynka? - spytał Fred, gdy stanęli w drzwiach.

- Czuje się dobrze - odparła. - Atak duszności minął, więc oddycha swobodnie i odpoczywa.

- To dobrze! - odparł Fred i uspokojony opadł na poduszki. - Obie z matką najadły się strachu.

- Masz rację. - Vicky popatrzyła na jego kartę umieszczoną w nogach łóżka. Z zadowoleniem uznała, że rokowania są pomyślne.

- Co u Molly? Jak daje sobie radę? - wypytywał z niespokojną miną.

- Jest bardzo dzielna. Frank i Mavis na razie dotrzymują jej towarzystwa.

- Mam nadzieję, że Daniel znajdzie w końcu tego łotra, który ją napadł, i postawi go przed sądem.

Zmartwiony Steven pokręcił głową.

- Niestety, na to musimy trochę poczekać.

- Daniel sprawdza każdy ślad, ale takie śledztwo wymaga czasu - dodała Vicky.

- Święte słowa - przytaknął Fred. - Na szczęście Molly mieszka teraz z wujem i ciotką, więc jest bezpieczna i może spać spokojnie.

Vicky była innego zdania i nadal martwiła się o koleżankę. Podczas kolejnych wizyt upewniała się, że choć z pozoru Molly odzyskała równowagę, wcale nie czuje się tak dobrze. Z uwagą obserwowała jej reakcje i spostrzegła wiele niepokojących objawów. Wystarczyło, że zaszczekał jeden z psów, a Molly trzęsła się ze strachu.

Sąsiedzi jak zwykle stanęli na wysokości zadania i czuwali z daleka, starając sieją chronić w miarę swych możliwości. Vicky dowiedziała się o tym od Mary, która zgodnie z jej przewidywaniami dość szybko odzyskiwała dawną formę. Oboje z Jeffem pogodzili się już z wielką stratą, ale zdawali sobie sprawę, że nie zapomną nigdy o synku.

W sobotę od samego rana świeciło słońce. Vicky wiedziała o tym, nim otworzyła oczy, ponieważ zrobiło się tak jasno, że nie mogła spać. Na domiar złego Steven był blisko, a zarazem daleko, i ta świadomość doprowadzała ją do szaleństwa. Niewinne pocałunki na dobranoc pobudzały jej wyobraźnię, a tęsknota stawała się nie do zniesienia.

- Dzień dobry - usłyszała niski głos, gdy w szlafroku zeszła do kuchni.

Z uśmiechem popatrzyła na Stevena. Miał na sobie dżinsy i bawełnianą koszulkę.

- Jest kawa? - spytała zachrypniętym głosem.

- Oczywiście. Wcześnie się obudziłaś. Vicky odchrząknęła, napełniając kubki.

- Źle spałam tej nocy.

- Ja również - mruknął, przeczesując ręką włosy. Vicky podała mu kawę, wyszła na werandę i usiadła na schodach. Przyłączył się do niej i rozglądał wokół. Oboje milczeli, pogrążeni w zadumie. Steven siedział tuż obok Vicky, która czuła ciepło jego ciała. Szybko zdała sobie sprawę, że wiele ryzykują. Póki nie postanowi, co zrobić z tą miłością, lepiej trzymać się od niego z daleka. Przez chwilę szukała odpowiedniego tematu do rozmowy, a potem zapytała:

- Kiedy przyjedzie twoja siostra?

- Wpół do dziewiątej. Ostatnio marnie sypia.

- Tak bywa w jej stanie.

- Zgoda, ale niełatwo będzie zmusić Jacka, żeby wpół do ósmej był gotowy do wyjazdu, zwłaszcza że to jedyny dzień, kiedy nie musi być w szpitalu.

- Sądzisz, że się spóźnią?

- Nie, Kathryn postawi na swoim, czy to się Jackowi podoba, czy nie.

- Doskonale. Bardzo chcę ich poznać, ale najpierw obowiązek, a potem przyjemność. Muszę pojechać do szpitala i sprawdzić, jak się czuje Susie, a potem czekają mnie dwie wizyty domowe. Jeśli się z tym uporam przed przyjazdem Kathryn i Jacka, będę mogła z nimi spędzić cały dzień.

- Twoi pacjenci na pewno jeszcze śpią - rzekł Steven.

- Nie sądzę. Zazwyczaj przyjeżdżam do nich w sobotę wcześnie rano. Pani Swaine to staruszka, ma paskudny wrzód na nodze. Pielęgniarki regularnie zmieniają opatrunek, ale na wszelki wypadek badam ją co tydzień. Drugim pacjentem, którego odwiedzam w sobotę, jest pan Matthews, który od trzydziestu lat porusza się na wózku. Miał fatalny wypadek, chyba wpadł pod traktor. Nim także opiekują się nasze pielęgniarki. Zarówno on, jak i pani Swaine mają trudności z dotarciem do przychodni, więc jeżdżę do nich na kontrolne wizyty.

- Taka jest dola wiejskiej lekarki - odparł żartobliwie.

- Owszem, a z tego wniosek, że zamiast tu siedzieć i gadać, muszę wziąć się do pracy.

Zerwała się na równe nogi i poszła do domu. Stojąc pod prysznicem, skarciła się ostro za brak wyczucia w kontaktach ze Stevenem, ale wycierając się, nabrała dla siebie wyrozumiałości i nim włożyła ubranie, gotowa była rzucić mu się w ramiona, nie dbając, czy coś do niej czuje.

- Przestań się wygłupiać - rzekła do swego odbicia w lustrze. - Czekają na ciebie pacjenci, więc powinnaś się na nich skupić. - Wiedziała, że łatwiej to powiedzieć, niż wprowadzić w czyn.

Susie Hartford była w dobrej formie. Oddychała swobodnie i przyjmowała jedynie leki przepisane na stałe, dzięki którym jej organizm funkcjonował teraz jak sprawny mechanizm.

- Dzisiaj wypiszemy cię ze szpitala - oznajmiła Vicky.

- Dziękuję - odparła rozpromieniona dziewczynka.

- Doktor Pearce także jest z ciebie zadowolony, ale prosi, żebyś za sześć tygodni zjawiła się u niego. Wtedy zdejmie ci gips. Sam pewnie wczoraj ci o tym wspomniał.

- Zgadza się - odparła Susie.

- A zatem wszystko w porządku. - Vicky zapisała swoje obserwacje. - Do mnie przyjdziesz za tydzień, bo musimy sprawdzić, co z twoją astmą. A tymczasem uważaj, gdyby ci znów przyszła ochota pojeździć na wrotkach.

- Dobrze, pani doktor - odparła z powagą Susie.

Fred jeszcze spał, gdy Vicky zajrzała do jego pokoju. Sięgnęła po kartę, przeczytała zapiski dyżurującej nocą pielęgniarki i pospiesznie opuściła szpital, żeby jak najszybciej odwiedzić stałych pacjentów.

Bardzo się denerwowała przed spotkaniem z siostrą Stevena, ale starała się o tym nie myśleć. Młodsi bracia zwykle liczą się bardzo ze zdaniem starszych sióstr i dlatego mimo woli podejrzewała, że ta wizyta jest swego rodzaju próbą, której Steven postanowił ją poddać, nim zdecyduje się na trwały związek.

Gdy wróciła do domu, w garażu ujrzała czarnego sportowego jaguara. Może cała rodzina Stevena ma podobny gust? Z podziwem oglądała auto. Gdy zabrakło pretekstu, by odwlec spotkanie, zdenerwowana i pełna obaw ruszyła ku drzwiom.

- Otóż i ona - oznajmił Steven, gdy weszła do kuchni.

Zdobyła się na wymuszony uśmiech, lecz po chwili poweselała, gdy przedstawił jej siostrę i szwagra. Kathryn była śliczna, a kasztanowe włosy opadały jej na ramiona.

- Przepraszam, że wprosiliśmy się do ciebie, ale Steven twierdził, że nie masz nic przeciwko naszej wizycie - oświadczyła bez żadnych ceremonii, a potem zasłoniła usta ręką i dodała scenicznym szeptem: - Mężczyźni myślą innymi kategoriami niż my kobiety.

- Święte słowa - przytaknął jej mąż. - Jestem Jack Halden. Wspaniale, że cię wreszcie poznaliśmy.

Był wysoki, miał ciemne włosy i niebieskie oczy, które łagodniały, ilekroć spoglądał czule na żonę. Vicky zmarszczyła brwi i przez chwilę wodziła spojrzeniem po twarzach obu mężczyzn.

- Jack Halden? Ten słynny neurochirurg?

- Jesteś sławny, kochanie. Nawet tu cię znają - żartowała Kathryn.

- Przepraszam za ten nagły entuzjazm - usprawiedliwiała się Vicky - ale Steven nie wymienił waszego nazwiska. Czytałam artykuły Jacka i uważam, że są bardzo ciekawe i pożyteczne.

- Dziękuję! - Jack od razu się rozpromienił. - To wielka radość, że moje obserwacje na coś ci się przydały.

- Ona jest cudowna - powiedziała Kathryn do Stevena. - Po prostu nadzwyczajna! Vicky, zyskałaś dozgonną sympatię mojego męża. Kiedy słyszy, że jest wspaniałym neurochirurgiem, natychmiast dostaje zawrotu głowy. - Śmiała się z własnego żartu. - Gdybyśmy nie byli szczęśliwi, natychmiast poczułabym zazdrość.

- Przecież wiesz, że dla mnie liczysz się tylko ty. - Jack objął ją ramieniem. - Ale tak się składa, że moje obserwacje i wnioski publikuję, żeby się nimi podzielić także z innymi kolegami po fachu.

- Chcecie zwiedzić dolinę? - zapytał Steven.

- Oczywiście. - Kathryn wstała. - Vicky zaprowadzi mnie do łazienki, a potem możemy jechać. - Pogładziła się delikatnie po brzuchu i ruszyła za panią domu.

Wędrówkę po miasteczku rozpoczęli od mało uczęszczanej winiarni, którą Vicky najbardziej lubiła i dlatego chętnie przedstawiła właścicielom swoich gości. Gdziekolwiek weszli, witano jej nowych znajomych jak dobrych przyjaciół. Zorientowała się, że nie tylko Kathryn i Jack bardzo się z tego cieszą, lecz także Stevenowi sprawia to przyjemność.

- Mam wspaniałą okazję, żeby dać się poznać mieszkańcom miasteczka - tłumaczył, gdy opuścili czwartą winiarnię i ruszyli w stronę kawiarni Faith na lunch. - Vicky, jestem ci bardzo wdzięczny.

Podczas wędrówki po winiarniach Steven raz spróbował wina, Vicky wybrała inny gatunek, ale ich goście nie umoczyli nawet ust.

- Ja nie piję z oczywistych względów, mój mąż od dawna unika alkoholu, a mimo to cieszę się, że mogliśmy zwiedzić te piwnice - oświadczyła Kathryn. - Ciekawi mnie życie i praca innych ludzi. Kupiliśmy też parę butelek wina ze wskazanych przez ciebie roczników jako prezenty dla znajomych. Co do Stevena... - dodała żartobliwie - to stroni od alkoholu z powodu pewnej lekarki z kardiologii.

- Wiem - odparła Vicky. - Opowiadał mi tę historię.

- Naprawdę? - Zdziwiona Kathryn uniosła brwi. - Czy mówił ci również o swoich narzeczonych, które kolekcjonuje od lat? Widzę, braciszku, że teraz stawiasz na szczere wyznania.

- Przestań go zawstydzać, skarbie - wtrącił Jack.

- Po to ma starszą siostrę. - Kathryn wybuchnęła śmiechem. - Zresztą wie, że tylko żartowałam. - Strzeliła palcami. - Gdzie ja wsadziłam jego zdjęcia z dzieciństwa?

- Opamiętaj się - ostrzegł ją Steven z komiczną powagą. - Vicky jest znudzona.

- Nieprawda! - odparła. - Chętnie obejrzę te fotografie.

- Poproszę moją matkę, żeby zrobiła dla ciebie odbitki i wysłała pocztą - szepnęła Kathryn, a brat popatrzył na nią z wyrzutem.

Po lunchu zajrzeli do jeszcze jednej piwnicy z winem i zwiedzili szpital. W domu zjedli wczesną kolację, a potem goście uznali, że czas się pożegnać.

- Dzięki za ciekawą wycieczkę - rzekła Kathryn. - To był wspaniały dzień. - Gdy Jack pomógł jej wsiąść do auta, dodała z chytrym uśmiechem: - Uważaj na mojego brata.

- Moim zdaniem sam potrafi o siebie zadbać - odparła Vicky, a Kathryn pokręciła głową.

- Nie o to mi chodziło. Mam nadzieję, że kiedy przyjedziesz do miasta, będzie nas łączyło coś więcej niż miła znajomość.

Gdy • serdecznie żegnani goście odjechali, Steven objął Vicky, przytulił ją i pocałował.

- To podziękowanie? - spytała, gdy się odsunął.

- Mógłbym skłamać, że jestem ci wdzięczny za życzliwość okazaną mojej rodzinie, ale prawda jest taka, że... po prostu musiałem cię pocałować.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W środę Vicky przyjęła mnóstwo pacjentów, toteż z ulgą jechała do swej rodzinnej posiadłości. Zastanawiała się, czy Steven wrócił już z prywatnej kliniki, gdzie miał dzisiaj operować. Zwolniła na polnej drodze, by podziwiać różowości i oranże zachodu słońca. Ostatnio pogoda była zmienna - jak zwykle o tej porze roku na południu Australii. Po słonecznym i ciepłym dniu następowały burze z piorunami.

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch, więc odwróciła głowę i spojrzała na pole należące do brata. Zirytowana z całej siły nacisnęła hamulec, gdy zobaczyła stalowoszare ferrari Nigela Fairweathera zaparkowane na granicy swojej ziemi. Skręciła w bok z piaszczystej drogi i podjechała jeszcze kilka metrów, trzęsąc się z wściekłości. Zatrzymała auto i pobiegła rozprawić się z intruzem.

Pół godziny później wpadła do domu, trzaskając drzwiami, i usłyszała głos Stevena wołającego ją z kuchni. Rzuciła na podłogę kluczyki i torbę, a potem ruszyła do kuchni.

- Cześć - powiedział, mieszając coś w garnku. - Kolacja za chwilę będzie gotowa. Masz ochotę na kieliszek... - Umilkł, widząc jej minę. - Co się stało?

- Mój brat sprzedał ziemię.

- Rozumiem. - Wyłączy! palnik, otarł ręce, przytulił ją mocno i czekał.

- Przed chwilą natknęłam się na tego drania Nigela.

- Czego chciał?

- Nie uwierzysz! Miał nadzieję, że wstawię się za nim u Jerome^ i zniechęcę go do sprzedania gruntu Sharlock Wine. - Wysunęła się z ramion Stevena i zaczęła chodzić z kąta w kąt.

- Co mu odpowiedziałaś?

- A jak sądzisz? Odmówiłam! Za nic na świecie nie pomogłabym temu padalcowi. Nie jestem zachwycona, że Sharlock kupuje ziemię Jerome'a, ale wolę takie rozwiązanie niż sąsiedztwo tamtego złodzieja. - Spojrzała na Stevena i dodała: - Przepraszam, jestem wściekła i bezradna, ale nie powinnam psuć ci humoru. Niepotrzebnie tak się awanturuję.

Steven pokręcił głową.

- Masz powody, żeby się na mnie gniewać.

- Dlaczego?

- Usiądź, Vicky. Muszę ci coś wyznać.

- Co? - Zmarszczyła brwi.

- Siadaj, proszę. - Zmusił ją, żeby zajęła miejsce przy stole. - Ta sprawa od dawna nie daje mi spokoju. Muszę ci wreszcie powiedzieć całą prawdę.

- Steven, zaczynam się bać. - Miała złe przeczucia, więc słuchała uważnie jego słów.

- Chodzi o Sharlock Wine Company. - Stanął przed nią i oznajmił z kamienną twarzą: - Jestem dyrektorem i cichym wspólnikiem firmy.

To był mocny cios. Od razu zrozumiała, co dla niej oznacza ta nowina i ogarnęło ją święte oburzenie, a ponadto niedowierzanie, poczucie zawodu i odrzucenia.

- Wykorzystałeś mnie - powiedziała cicho. - Ty kłamco, oszuście... - Zerwała się na równe nogi. - Jesteś podły jak Nigel Fairweather. Nie! - Stanęła z nim twarzą w twarz. - Postąpiłeś znacznie gorzej. On przynajmniej nie ukrywa, że jest draniem, a ty jesteś fałszywy. Jaki miałeś plan? Zamierzałeś mnie uwieść i skłonić do sprzedaży? - Mówiła coraz głośniej, bo ogarniał ją coraz większy gniew. - Czy takie było twoje zadanie? - Ostatnie słowo zabrzmiało jak przekleństwo.

- Vicky, strasznie mi przykro. Mylisz się, to nie tak. - Daremnie próbował się bronić. Vicky była wściekła i nic jej nie mogło uspokoić.

- Posłużyłeś się mną, kłamałeś, rozkochałeś mnie w sobie. Zaczęłam patrzeć na świat przez różowe okulary, a ty wylałeś mi na głowę kubeł zimnej wody. Jak mogłeś? Teraz rozumiem, dlaczego tak ci zależało, żebym mieszkała bliżej szpitala. Nie chodziło wcale o dobro pacjentów, tylko o moją ziemię. Pilnowałeś interesu firmy! A ja zadawałam sobie pytanie, czy troszczę się należycie o ludzi, których leczę. Byłam nawet skłonna przyznać ci rację i szukać mieszkania bliżej miasteczka, bo uznałam twoje argumenty za słuszne! Jak mogłam być taka zaślepiona? Na dodatek zwierzyłam się Mary i zapytałam, co o tym myśli. Wiesz, co mi powiedziała? - Vicky roześmiała się pogardliwie. - Że namawiasz mnie do przeprowadzki, bo chcesz się ze mną związać i zamieszkać w domu, który będzie nasz, a nie mój. Och, jakże się pomyliła! A ja byłam taka naiwna. Nie masz żadnych ludzkich uczuć, a zamiast serca nosisz w piersi kalkulator. Domyślam się, że zakup całej posiadłości oznacza dla Sharlock Wine krociowe zyski. Niestety, będziesz musiał zawiadomić swoich wspólników, że wasz chytry plan spalił na panewce. Usłyszał to ode mnie tamten drań, a teraz mówię tobie: nie sprzedam mojej ziemi!

Zapadła cisza. Steven uniósł brwi i zapytał:

- Skończyłaś?

- Tak - odparła spokojniej. - Skończyłam, i to na dobre. Nie chcę mieć nic wspólnego z Nigelem Fairweatherem, z Sharlock Wine Company i z tobą. Skreśliłam cię raz na zawsze. - Gdy niecierpliwym gestem otarła łzy spływające po policzkach, Steven zrobił krok w jej stronę. - Nie waż się do mnie zbliżać! Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Absolutnie nic! Spakuj rzeczy i wynoś się z tego domu. To nie moja sprawa, czy masz dokąd pójść. Zejdź mi z oczu!

Odwróciła się, pobiegła do sypialni i padła na łóżko. Zalała się łzami, ponieważ była strasznie nieszczęśliwa. Jak on mógł! Czemu mężczyzna, którego pokochała całym sercem, okazał się nagle... obcym człowiekiem.

Gdy posiedzenie zarządu dobiegło końca, Steven został na swoim miejscu i czekał, aż wszyscy wyjdą. Uniósł ramiona i przeciągnął się, dając chwilę oddechu zmęczonym mięśniom. Vicky wspomniała kiedyś o masażu i miała rację. Zawsze trafiała w sedno. W prywatnej klinice przeprowadził dziś kilka operacji, a lista pacjentów była dłuższa niż zwykle. Teraz miał zebranie w biurze Sharlock Wine Company, które szczęśliwie dobiegło już końca. Z niecierpliwością czekał na ten moment.

- David - zwrócił się do kolegi z zarządu, który zapisał coś w notesie i zbierał swe papiery. - Musimy porozmawiać.

- Kłopoty?

- I to poważne. - Steven wstał i zaczął spacerować po pokoju, a David rozparł się w fotelu i czekał. - Chodzi o Victorię Hansen. - Ledwie o niej wspomniał, natychmiast ogarnęła go tęsknota.

- Tak mi się wydawało - odparł z uśmiechem David. - Mówiłem ci, żebyś zachował ostrożność.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - obruszył się Steven, a jego przyjaciel obronnym gestem uniósł ręce, - Niech zgadnę: nie sprzeda nam swojej ziemi?

- Właśnie. Uznałem, że nie będę naciskać. Vicky uważa ten grunt za rodzinne dziedzictwo. Szczególnie ważny jest dla niej dom. Ona bardzo się różni od swego rodzeństwa. Postanowiła zatrzymać ziemię i budynki właśnie dlatego, że tamci zdecydowali się oddać część posiadłości w obce ręce.

- Skoro masz pewność, że nie ustąpi, dajmy sobie z tym spokój. - David wzruszył ramionami. - Wystarczą nam pola znajdujące się po obu stronach jej gruntu. Warto było zadać sobie tyle trudu, żeby je kupić; wiem, że zrobisz z tej ziemi dobry użytek. - Kpiąco uniósł brwi i spojrzał badawczo na przyjaciela. - Masz asa w rękawie?

- Nie będę się uciekać do żadnych sztuczek! - Zirytowany Steven przegarnął włosy palcami. - Inna kobieta pewnie dałaby się nabrać, ale nie Vicky. - Pokręcił głową. - W tym wypadku to by jedynie pogorszyło sytuację. Z nią trzeba grać w otwarte karty, bo nie można jej niczego narzucić. Inne kobiety nie mogą się z nią równać.

- Chcesz powiedzieć, że nie przypomina tej rudej o czułym sercu, którą poznałeś w Naracoorte?

- Skądże! Bywa uparta i boleśnie szczera. Potrafi dać się człowiekowi we znaki. - Zacisnął pięści, a potem westchnął głęboko, próbując się uspokoić. - Jest także uczuciowa, wrażliwa, serdeczna... - Steven zamilkł, bo przypomniał sobie, jak wyglądała, kiedy ją całował. - I namiętna - po chwili dodał z czułością.

Miał wrażenie, że patrzy w ciemne oczy rozświetlone blaskiem szalonej niecierpliwości. Taka była Vicky, gdy brał ją w ramiona i wsuwał pałce w jej potargane włosy. Usta miała nabrzmiałe od jego pocałunków; oddychała płytko, czekając niecierpliwie na kolejny pocałunek. Odnosił wrażenie, że przez nią zwariuje.

- Bum! Trafiony, zatopiony! - zawołał David.

- O co chodzi? - Steven popatrzył na niego z roztargnieniem.

- Zakochałeś się, stary.

- Ja? - mruknął z niedowierzaniem.

- Kochasz Victorię Hansen. To szczere i głębokie uczucie; im szybciej się do tego przyznasz, tym większą masz szansę na szczęśliwe życie. - David uśmiechnął się szeroko i pokazał złotą obrączkę. - Każdemu może się przytrafić taka wpadka, kolego.

- To miłość? - Steven opadł ciężko na fotel.

- Pewnie. Czy wiesz, co ona do ciebie czuje?

- O tak! W tej kwestii mam pełną jasność. Kiedy jej powiedziałem, że jestem tu dyrektorem, oznajmiła, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Uznała mnie za oszusta, kłamcę i... miała do tego prawo. Rzeczywiście, paskudnie ją omotałem. Pewnie nigdy mi nie wybaczy.

- E tam! Kobiety w gniewie rzucają takie groźby - odparł lekceważąco David. - Jak przedtem było między wami?

- Cudownie. - Steven uśmiechnął się szeroko. - Stary, ona jest niesamowita.

- W takim razie co tu jeszcze robisz?

- Masz rację. - Steven sięgnął po teczkę. - Wybacz, muszę załatwić kilka ważnych spraw. Dzięki.

- Drobiazg. Pamiętaj, że mam być drużbą na twoim weselu - odparł David i uścisnął wyciągniętą dłoń przyjaciela.

- Vicky... - Głowę miała ciężką od snu, a w słuchawce, którą trzymała przy uchu, brzmiał natarczywy głos Nicole. - Chodzi o Molly. Narkoman znów się do niej włamał, ale tym razem sprawa jest poważna.

Te słowa podziałały na Vicky niczym kubeł zimnej wody. Oprzytomniała w jednej chwili.

- Co się stało? - Wyskoczyła z łóżka i przytrzymując słuchawkę ramieniem, ubierała się pospiesznie. Zerknęła na budzik: wpół do szóstej.

- Tym razem miał broń.

- Strzelał? - krzyknęła rozpaczliwie.

- Molly fizycznie nie ucierpiała, ale Frank jest ranny. Napastnik postrzelił go w nogę.

- Gdzie teraz są?

- W domu Molly. Przed chwilą dzwonił do mnie Daniel. Nie wiesz, kiedy Steven wróci z Adelaide?

- Miał tu być rano. Pewnie wyruszył przed świtem, więc niedługo przyjedzie.

- Miejmy nadzieję. Spróbuję się z nim skontaktować przez telefon komórkowy. Do zobaczenia w szpitalu.

Po chwili Vicky siedziała już w aucie. Gdy zaparkowała przed szpitalem i chciała otworzyć drzwi, obok zatrzymał się czerwony rover. Steven dotarł na czas. Jej serce biło coraz szybciej, ale natychmiast przypomniała sobie, dlaczego tu są.

Naciągnęła kaptur przeciwdeszczowej kurtki i wysiadła, trzymając w ręku torbę.

- Cieszę się, że zdążyłeś - powiedziała, gdy biegli ku schodom.

- Ja również. - Z oddali dobiegł stłumiony odgłos wyjącej syreny. - Fajnie, że i Mac wkrótce do nas dołączy. Jadę z tobą, ruszaj za nim do Molly - mruknął ponuro. - Trzeba tam zrobić porządek.

Gdy cała trójka dotarła do jej domu, Frank leżał na prowizorycznym posłaniu z koców i poduszek w pokoju na tyłach budynku służącym jako magazyn. Na szczęście nikomu nie przyszło do głowy, żeby go przenieść. Steven zajął się nim natychmiast, a Vicky pobiegła do sypialni Molly, która siedziała pośrodku łóżka okryta kocem, kołysała się w przód i w tył i cicho płakała. Vicky zmusiła ją do przełknięcia tabletki, pomogła się położyć i starannie okryła kołdrą. Gdy wychodziła z pokoju, wpadła na Faith.

- Posiedzisz z nią do powrotu Maca? - spytała.

- Oczywiście. Mavis pojedzie z Frankiem do szpitala, więc ktoś powinien pilnować Molly.

- Świetnie. Dałam jej valium, więc powinna spać co najmniej cztery godziny. Zbadam ją, kiedy się obudzi.

Pożegnała Faith i wyszła przed dom, gdzie Steven i Mac wsuwali nosze do karetki. Mavis siedziała już w środku i niecierpliwie czekała na odjazd.

- Możemy ruszać? - zapytał Steven, zwracając się do Vicky. - Będziesz mi potrzebna w sali operacyjnej.

- Jak sobie życzysz. - Obserwowała go, gdy wsiadał do karetki. - Oczywiście, będę z tobą. - Te dwuznaczne słowa sprawiły, że uniósł brwi i spojrzał na nią z rozbawieniem.

W pierwszej chwili nie zrozumiała, w czym rzecz, a potem dodała pospiesznie: - W sali operacyjnej.

Gdy spojrzał na nią z uśmiechem, zrobiło jej się gorąco.

- Jedź ostrożnie - poradził i zamknął drzwi karetki.

Z powodu ulewy jechali do szpitala pięć minut dłużej niż normalnie. Wszystko było już przygotowane do operacji. Udo Franka zostało natychmiast prześwietlone, a po wywołaniu i przeanalizowaniu zdjęcia zaczęła się operacja, która przebiegła pomyślnie.

- Kula wyjęta - oznajmił Steven, a cały zespół dyskretnie bił mu brawo. - Teraz pora zadbać, żeby Frank jak najszybciej odzyskał siły. - Założył szwy i opatrunek, a potem dał Emmie znak, aby obudziła pacjenta z narkozy.

Gdy skończyli, Vicky, nie zwracając uwagi na Stevena, pospiesznie zdjęła fartuch i maskę. Był znakomitym chirurgiem i przystojnym mężczyzną, zabrał jej serce, ale nie musi go lubić, skoro ją oszukał. Ruszyła w stronę drzwi.

- Musimy porozmawiać. - Położył jej rękę na ramieniu i zmusił, żeby się odwróciła.

- Nieprawda - odparła stanowczo. - Zresztą i tak nie mam ci nic do powiedzenia.

- W takim razie mnie wysłuchaj.

Targały nią sprzeczne uczucia, a serce kołatało niespokojnie pod wpływem jego dotknięcia i przenikliwego spojrzenia. Zachwiała się lekko, ale natychmiast ochłonęła.

- Wykluczone. Muszę teraz iść do Molly. Na pewno Mac dawno ją tu przywiózł. - Niechętnie podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. - Zegnaj, Steven.

Odwróciła się i pobiegła w głąb korytarza, a im dalej odchodziła, tym bardziej krwawiło jej serce.

Gdy w piątek wieczorem ostatni pacjent wyszedł z gabinetu, Vicky zdała sobie sprawę, że jest wykończona. Przez całe popołudnie musiała odpowiadać na pytania dotyczące porannego incydentu. Usłyszała ciche pukanie i nim zdążyła przywołać na twarz profesjonalny uśmiech, do środka wszedł Steven. Chciała mu pokazać drzwi, ale zabrakło jej sił. Patrzyła tylko, jak idzie w stronę biurka.

- Chcesz poznać ostatnie nowiny? - zapytał, siadając po drugiej stronie.

- Wszyscy są dziś spragnieni informacji, więc sama też chętnie posłucham. - Wzruszyła ramionami. - Zaczynaj.

- Frank czuje się dobrze, jego noga odzyska względną sprawność, lecz postrzał i zabieg pogłębią niedowład stawu biodrowego, a to oznacza, ż wkrótce trzeba go będzie zastąpić protezą. - Vicky pokiwała głową, a Steven dodał: - Nicole na pewno dzwoniła do ciebie, żeby powiedzieć, jak się czuje Molly.

- Oczywiście. Z Adelaide przyjedzie do nas psycholog, doktor Rolton. Zgodziła się przyjechać jutro rano. A Molly jakoś się trzyma.

- Zajrzałem do niej przed opuszczeniem szpitala. Siedziała w łóżku i jadła kolację. Bez apetytu, ale jadła.

- Dobra wiadomość. Co z tym narkomanem?

- Jeszcze go nie złapali, ale Daniel... - Urwał, słysząc dzwonek telefonu.

- Doktor Hansen, słucham - powiedziała znużonym głosem. Kilka razy wymamrotała coś niewyraźnie, a potem dodała: - Tak sądzę. Dzięki za wiadomość. - Znowu pauza. - Tak, jest tutaj. Dobrze. - Odłożyła słuchawkę.

- To Daniel, prawda? - domyślił się Steven.

- Owszem. Narkoman nie żyje. Znaleźli go na drodze za farmą Andersona. Leżał w błocie.

Długo patrzyli sobie w oczy, a otrzymana przed chwilą wiadomość zmieniła ich nastroje. Oboje pomyśleli, że ludzkie życie jest krótkie, więc każdy śmiertelnik powinien z niego korzystać.

- Vicky - rzekł cicho Steven. - Musimy porozmawiać.

- Wiem - przytaknęła - ale nie teraz. Padam z nóg. Zaproponował, by pojechali do niej. Lało jak z cebra, gdy posuwała się ostrożnie polną drogą. Czerwony rover sunął za nią. Gdy wjechała na podjazd, niebo przecięła błyskawica, potem druga i kolejna. To było niezwykłe widowisko. Nagle piorun uderzył w dom, potem błysnął następny. Przerażona Vicky nie wierzyła własnym oczom. Puls miała przyspieszony, w uszach jej szumiało, a żołądek podszedł do gardła. Nie! Wjechała na podwórko i zobaczyła kłęby dymu nad dachem od strony kuchni. Zahamowała gwałtownie, wyskoczyła i pobiegła ku schodom. Wpadła do kuchni, znieruchomiała i przez moment wierzyła, że nic się nie stało, ale gdy spojrzała na sufit, zobaczyła farbę łuszczącą się pod wpływem wysokiej temperatury.

- Nie! - krzyknęła na cały głos, podbiegła do kredensu i niezdarnie wygarniała naczynia z półek, nie zważając na szczęk tłuczonych kubków i talerzy. Kątem oka dostrzegła stojącego nieruchomo Stevena. Powinien jej pomóc! Niech coś poradzi!

- Daniel, pożar u Vicky - rzucił, trzymając przy uchu telefon komórkowy. Przerwał połączenie i pospiesznie ruszył w głąb holu.

Vicky chwytała wszystko, co jej wpadło w ręce, i wyrzucała przez okno. Po chwili Steven pojawił się znowu, podszedł do niej i z ponurą miną pokręcił głową.

- Płonie cały sufit. Nic się nie da zrobić.

- Ugasimy. - Wybiegła na podwórko, żeby przynieść ogrodowy wąż. Deszcz zacinał prosto w twarz, gdy zgrabiałymi palcami odkręcała kran.

Steven chwycił jej dłonie i ścisnął je mocno.

- Posłuchaj mnie - nakazał tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Już za późno. Strumyczek nie ugasi pożaru, skoro nawet deszcz go nie zdusił.

- Ale przecież to mój dom! - Odepchnęła go i wbiegła po schodach.

- Mamy najwyżej dziesięć minut, potem będzie tu piekło. Bierzmy, co się da! - krzyknął za nią.

- Jasne. - Ruszyła do swego pokoju i łapała wszystko, co jej się nawinęło: ubrania, książki, fotografie. Wrzucała je do samochodu i wracała do płonącego domu.

Steven rzucił się do jadalni, gdzie w kredensie stał pamiątkowy serwis z porcelany. Drewno już się rozgrzało, więc poparzyłby sobie palce, gdyby go dotknął. Jako osłony użył chusteczki do nosa, a porcelanę otrzymaną przez rodziców Vicky w prezencie ślubnym układał na zdjętej pospiesznie osmalonej koszuli. Talerze były gorące, jakby ogrzano je w piecyku.

Vicky stanęła na progu jadalni i rozejrzała się nerwowo, szukając go wzrokiem. Spojrzała na sufit, a potem na Stevena, który starannie układał kruche naczynia.

- Zostaw to! - krzyknęła, ale bez słowa pokręcił głową. Przemknęło jej przez myśl, że dopiero teraz zrozumiał, jak wiele znaczy dla niej ten dom ginący w ogniu.

- Weź to - polecił, gdy podbiegła. - Ja zabieram resztę.

- Zostaw te skorupy! - zawołała ponownie.

- Idź! - wrzasnął.

Chwyciła serwis i wyniosła go na podwórko. Steven upewnił się, czy wszystkie drzwi są zamknięte, bo dzięki temu ogień wolniej się rozprzestrzeniał. Żar był nie do zniesienia, a dym szczypał w oczy.

Gdy Vicky położyła na ziemi porcelanę, usłyszała trzask belek stropowych.

- Steven! - zawołała, ale wiatr stłumił jej głos. - Steven! - wrzeszczała, pędząc po schodach. Języki ognia lizały już ściany, gdy wbiegła do jadalni. - Steven! - krzyknęła ostrzegawczo, widząc, że belka nad jego głową lada moment runie. Gdy upadła z hukiem, pędził już ku drzwiom, wołając:

- Wynośmy się stąd!

Razem uciekali z ognistego pieca, którym był teraz dom. Na dworze Steven oddał Vicky zawiniątko z porcelaną i osunął się na ziemię, bo nogi się pod nim ugięły. Podeszła bliżej i patrzyła na jego tors lepki od potu i sadzy. Uklękła i objęła go, ale gdy chciała pogłaskać jego plecy, syknął z bólu. Natychmiast przypomniała sobie, że jest lekarką.

- Odwróć się - poleciła.

- Nic mi nie będzie.

Zaszła go od tyłu i zmarszczyła brwi. Skóra była gorąca i zaczerwieniona.

- Takie oparzenia nie są groźne, chociaż paskudnie wyglądają - zapewnił.

- Chodźmy do samochodu. Trzeba schronić się przed deszczem - powiedziała.

Bez sprzeciwu dał się tam zaprowadzić. W aucie wyjęła z torby lekarskiej maść odkażającą oraz witaminę E i ostrożnie posmarowała mu plecy. Gdy skończyła, odwrócił się i przytulił ją mocno.

- Tak mi przykro, że straciłaś dom. Teraz wiem, ile dla ciebie znaczył - powiedział cicho.

Rozpłakała się, ale to nie pożar wycisnął z jej oczu łzy. Omal nie straciła dziś mężczyzny, którego pokochała. Stojący w płomieniach budynek to rodzinna scheda pełna wspomnień i pamiątek, a może tylko sterta desek zbitych gwoździami. Vicky mogła przecież zbudować nowy dom, w którym będzie pielęgnować tradycję i budować nowe życie.

Usłyszeli wycie syren; strażacy zajęli się dogaszaniem zgliszcz, a siedzącym w aucie pogorzelcom dali koce i gorące napoje.

- Jedźmy do mnie, żeby się ogrzać - powiedział Steven.

- Do ciebie? - Otępiała Vicky nie rozumiała, o co mu chodzi, ale bez protestu dała się zaprowadzić do czerwonego rovera. Pospiesznie zapakował do bagażnika wszystkie rzeczy, które zdołali uratować. Jazda nie trwała długo. Zaparkował przed domkiem, wziął ją na ręce i wniósł do sypialni.

- Najpierw gorący prysznic, a potem marsz do łóżka. Zrobię ci herbatę i grzankę. Musisz się wyspać. - Gdy chciała zaprotestować, dodał: - To są zalecenia lekarza.

Po kwadransie umyta, rozgrzana i najedzona leżała w czystej pościeli, a ciężkie powieki same jej się zamykały. Powoli zapadła w sen.

- Około pół godziny.

Obudziła się, gdy dobiegł ją głos Stevena rozmawiającego przez telefon.

- Chyba już nie śpi, muszę kończyć.

Otworzyła oczy i rozejrzała się po pokoju. Nie miała pojęcia, gdzie się znajduje.

- Och, nie! - Przypomniała sobie o wydarzeniach poprzedniego wieczoru i usiadła na łóżku. - Mój dom - wyszeptała.

Steven natychmiast przysunął się do niej i mocno ją objął.

- Przed chwilą dzwoniłem do Faith i ustaliliśmy, że najlepiej będzie, jeśli zjemy u niej późne śniadanie - powiedział.

Zdziwiona Vicky otworzyła szeroko oczy i popatrzyła na budzik; dochodziła jedenasta.

Steven milczał, gdy jechali do kawiarni, ale przez całą drogę trzymał ją za rękę - nawet wtedy, gdy zmieniał biegi. Jak na ironię po wczorajszej ulewie dzień był słoneczny i ciepły; spokój po burzy.

Vicky zdziwiła się, że w lokalu jest pusto. Faith wyszła z kuchni i nad barem wyciągnęła do niej ręce.

- Witaj, kochanie. Tak mi przykro! Wiem, ile znaczył dla ciebie ten dom.

- Dzięki, wiem, że wszyscy mi współczują i naprawdę to doceniam - odparła, a Faith poklepała czule jej dłoń.

- Na pewno jesteście bardzo głodni, więc zaraz dostaniecie solidny posiłek. - Zniknęła w kuchni, wróciła z tacą pełną jedzenia i znowu podreptała na zaplecze. Vicky popatrzyła na Stevena.

- To dziwne... - mruknęła zaniepokojona. - O tej porze jest tu zwykle mnóstwo gości, szczególnie w soboty.

Gdy skończyli, Faith sprzątnęła ze stołu.

- Och, kochanie! Widzę, że słońce razi cię w oczy - szczebiotała nerwowo. - Steven, czy mógłbyś zasłonić okna? - poprosiła i znów wybiegła.

Wstał posłusznie i zaciągnął roletę. Vicky odruchowo spojrzała na niego i znieruchomiała, a widelec z brzękiem wypadł jej z dłoni, gdy ujrzała wielkie, czarne litery układające się w napis:

KOCHAM CIĘ, VICKY.

Z uśmiechem pociągnął w dół drugą roletę, gdzie było napisane:

WYJDŹ ZA MNIE.

Podszedł do niej i ukląkł obok jej krzesła.

- I cóż? - zapytał.

Była zdumiona, gdy w jego oczach wyczytała niepewność.

- Tak - szepnęła. - Kocham cię.

- Bałem się, że wszystko przepadło - odparł cicho. - Powinienem od razu powiedzieć ci o moich związkach z Sharlock Wine, ale zabrakło mi odwagi. Przepraszam.

- Cicho. - Położyła mu palec na ustach. - Wszystko ci wybaczyłam, kiedy omal nie zginąłeś w ogniu. Gdyby sufit się zawalił... Mniejsza o dom, liczysz się tylko ty.

- Wyjdziesz za mnie? - zapytał, sięgając do kieszeni. Wyjął z niej pierścionek z przepięknym diamentem.

- Tak - odpowiedziała, a Steven złożył na jej ustach pocałunek, który był obietnicą szczęśliwej przyszłości.

Usłyszeli radosne okrzyki i z kuchni wysypało się mnóstwo znajomych i sąsiadów, którzy czekali na takie zakończenie.

- A nie mówiłem, że trudno się mnie pozbyć? - Steven znów ją pocałował.

- I Bogu dzięki - powiedziała cicho, jakby odmawiała modlitwę.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
170 Clark Lucy Lekarka z małego miasteczka
170 Clark Lucy Lekarka z malego miasteczka
M170 Clark Lucy Lekarka z małego miasteczka
Lucy Clark Stworzeni dla siebie
Lucy Clark Na całe życie
Lucy Clark The Visiting Surgeon [HMED 85, MMED 1085] (v0 9) (docx)
Lucy Clark His Pregnant GP [MMED 1198, Practising and Pregnant] (v0 9) (docx) 2
Nowe zycie w Melbourne Lucy Clark
Lucy Clark The English Doctor s Dilemma [HMED 1213] (v0 9) (docx)
Clark Lucy Stworzeni dla siebie
240 Clark Lucy Lek na całe zło
257 Clark Lucy Idealna para
257 Clark Lucy Idealna para
Clark Lucy Na fali szczęścia
Clark Lucy Na fali szczescia
354 Clark Lucy Tajna misja
418 Clark Lucy Niezwykły ojciec

więcej podobnych podstron