MIŁOŚĆ BLIŹNIEGO


- 1 - 

Spróbujcie sobie wyobrazić, że macie tatusia marynarza. Nosi on granatową bluzę, spodnie rozszerzone u dołu jak dzwon i marynarską czapkę. Ale Wy z waszą mamą zazwyczaj oglądacie go tylko na fotografii. Marynarz, wiadomo, spędza swój czas przeważnie gdzieś na bezkresnym morzu. Trzeba długo czekać, żeby znowu poczuć ciepło jego dłoni, żeby mu się napatrzyć i nasłuchać o jego przygodach.

Jednego razu płynie Wasz tatuś po dalekim morzu, a tu nagle pogoda się psuje, podnosi się wiatr, nadchodzi niebezpieczna burza. Morze zaczyna się coraz bardziej pienić· Wicher wieje i świszczy. Całe góry wody podnoszą się, rozpędzają i całą siłą rzucają na statek. Marynarze zwijają się jak frygi, ale statek zo staje uszkodzony i grozi mu zatonięcie, jeżeli nie nadejdzie szybko pomoc. Poprzez nadajnik radiowy idzie w świat wezwanie: "SOS, tu statek w potrzebie".

Gdyby załogi innych statków myślały tylko o sobie, gdyby sobie mówiły: "Po co mamy się narażać dla jakichś polskich marynarzy", tatuś nigdy by już na pewno nie wrócił do domu. Zostałaby po nim tylko fotografia. Na szczęście załogi innych statków płyną pospiesznie na pomoc. Tatuś i jego koledzy są uratowani i są niezmiennie wdzięczni tym, którzy w potrzebie udzielili im pomocy nie zważając na trud i ryzyko. Wdzięczni są Bogu i tym szlachetnym marynarzom nie tylko sami uratowani, lecz również ich bliscy: krewni i przyjaciele.

Ks. Kustra A., Nie chcemy być gorsi, BK 2-3 (1984), s. 93

- 2 - 

Pewna dziewczynka chciała z całą klasą szkolną pojechać na wycieczkę w góry, ale w domu nie mógł zostać bez opieki pięcioletni jej braciszek, gdyż mama była w szpitalu, a tatuś w pracy. Za zgodą więc pani nauczycielki zabrała go ze sobą. Ten zaś po krótkiej drodze szlakiem górskim zaczął płakać i opasywać szyję utrudzonej siostrzyczki. Ona jednak niosła go dzielnie - tak jak lubią dzieci - "na barana". Jadący wyciągiem krzesełkowym turyści, widząc jak się męczy i stale przystaje, wołali: "Dziewczynko, zrzuć ten ciężar z siebie, ma przecież nogi, niech idzie sam". Ona jednak zmęczona, lecz roześmiana zawołała: "To nie ciężar, proszę pana, to jest mój brat".

Ks. Jeziorski A., Środki społecznego przekazu a rozwijanie solidarności pomiędzy ludźmi i narodami; BK 2-3/1988/, s. 81

- 3 - 

Zapewne już słyszałeś o młodym żołnierzu niemieckim, z pochodzenia Austriaku, którego grób znajduje się na cmentarzu parafialnym w Machowej koło Pilzna w woj. tarnowskim. Na grobie, na niedużym maszcie flaga austriacka i zawsze świeże kwiaty. Miejscowa ludność uważa go za świętego, przyozdabia jego grób i modli się do niego. Chodzi tu o Ottona Schimka. Był katolikiem dobrze wychowanym przez matkę. Od niej nauczył się religię traktować na serio. A przecież miał dopiero 19-lat, gdy 14 listopada 1944r. został rozstrzelany przez swoich. Gdy był na urlopie w domu, pokazując matce swoje ręce powiedział, że są czyste, że nie są skrwawione. Mówił, że nie strzela do ludzi, bo wie, że oni, tak jak i on chcą żywi wrócić do swoich rodzin. Nie zgodził się, by wziąć udział w egzekucji zakładników polskich w Pilznie tłumacząc, że oni są niewinni, a niewinnych zabijać nie wolno, bo tego zabrania Prawo Boże i sumienie. Wiedział, ile kosztować go może odmowa wykonania rozkazu w warunkach wojennych. I przyszedł rozkaz z kancelarii III Rzeszy, że należy go rozstrzelać jak psa w rowie. Kapelan wojskowy modląc się z nim towarzyszył mu w ostatniej drodze na spotkanie z tym, który powiedział: "Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy Królestwo niebieskie" (Mt 5,10). Wydawałoby się, że przegrał, bo życie stracił, ale jest to tylko pozorna przegrana. Sam pisał w liście do brata, gdy wiedział, że będzie rozstrzelany: "Jestem w radośnie podniosłym nastroju. Cóż mam do stracenia? Nic, tylko nasze biedne życie, duszy nie mogą przecież zabić. Jaka nadzieja!" ("Homo Dei", nr 2 z 1975 r.)

Ks. Łatka S., Prawdziwe zwycięstwo, BK 4l1985/, s. 215

- 4 - 

Piotr był waszym rówieśnikiem. Był od urodzenia kaleką. Miał sparaliżowane obie nogi i dlatego, chociaż tego pragnął, nie mógł być tak jak wy, na Mszy św. w kościele. Zbliżały się imieniny Piotra. Rodzice na tę uroczystość zaprosili kolegów, koleżanki i księdza. Wszyscy pragnęli sprawić radość Piotrowi w dniu jego imienin. Grzesio, jako prezent, przyniósł grę "Bitwa morska". Marek zakupił wielogłosowe organki, a Agnieszka z Kasią wręczyły piękne bukiety kolorowych kwiatów. Dziewczynki przyniosły również gitarę, aby razem pośpiewać. Ksiądz także pragnął zrobić niespodziankę Piotrowi i odprawił Mszę św. w jego pokoju.

Piotr był w tym dniu prawdziwie szczęśliwy i cały czas uśmiechnięty. Może nawet zapomniał, że jego nogi są chore.

Ks. Firosz A., Cierpi człowiek... i woła drugiego człowieka BK 1/1988/, s. 4

- 5 - 

Wilhelm Huenermann w swej książce pt. "Ojciec Damian" opowiada o flamandzkim misjonarzu, który poświęcił swe życie dla ludzi skazanych na śmierć przez straszliwą chorobę - trąd. Posłuchajmy fragmentu powieści: Damian wędrował od chaty do chaty na "wyspie śmierci" Molokai. Wszędzie znajdował niewysłowiony brud, wszędzie nędzę, grozę, śmierć i rozkład za życia, ropiejące rany, okaleczone członki, zniekształcone twarze, ludzi o kulach, ludzi czołgających się po ziemi jak robaki.

Na Molokai nawet szpital był miejscem zgrozy. Tutaj mieszczą się ciężko chorzy! - wyjaśnił Biały Kormoran. A Damian wpatrzył się w niego pełen zdumienia i wyjąkał: - To myśmy do tej pory odwiedzali lżej chorych? Okazało się, że Biały Kormoran miał rację. Tutaj groza przechodziła wszelkie wyobrażenie. Tu nie było ludzi, tylko żywe, czołgające się, jęczące skąmlące trupy. Wielu z nich o pustych ślepych oczodołach, wielu zżartych na wpół przez robaki. I ci ludzie byli bez żadnej pomoc /s.187-188)

Ks. Waldera R., Czy ufasz?, BK 1 /1985/, s.18-19

- 6 -

Istnieje takie opowiadanie, że do trzech Mędrców jadących szukać Chrystusa, chciał się dołączyć czwarty Mędrzec. Początkowo jechali wspólnie, ale właśnie wtedy, gdy znikła gwiazda, nie pojechał do Heroda, jak tamci, lecz na własna rękę szukał Chrystusa. Instynktownie wyczuwał, że Nowonarodzony Zbawiciel przynosi światu wewnętrzny bój, prawdziwą radość życia oraz czystą, bezinteresowną miłość. Doszedł do ważnego odkrycia, że im bardziej człowiek okazuje drugiemu ilość, pomoc, pokój, tym bardziej zbliża się do Chrystusa, niejako pochyla się nad Jego żłóbkiem. Dlatego gdy spotkał biednego człowieka, i dzielił się z nim kosztownymi darami, które miał przekazać Dzieciątku małemu. Własnoręcznie usługiwał chorym. Ludzie go nawet pytali, czy chorzy to jego bliscy krewni lub jacyś jego dobroczyńcy. A gdy słyszeli odpowiedź przeczącą, tym bardziej dziwili się i nie mogli pojąć, jak to, zupełnie obcy człowiek, tak bogato ubrany, zupełnie bezinteresownie usługuje nieznanym sobie ludziom? Powoli zaczęło świtać ludziom w głowach, że jest coś w życiu ważniejsze aniżeli pieniądze czy nawet złoto. Kiedy po latach w te strony zawitał sam Pan Jezus, wtedy już jasno jęli, że ci będą z Bogiem szczęśliwi na zawsze, którzy głodnych armią, chorych pielęgnują. Wspomnieli na tego Mędrca i mówili sobie, że on już był blisko Jezusa.

A tymczasem czwarty Król dalej spełniał dobre czyny - napominał grzeszących, pocieszał strapionych, wykupywał niewolników, karmił głodnych. Podróż do Chrystusa przeciągała się, trwała już kilkanaście dobrych lat. Zabrakło mu złota, pieniędzy, ale wcale o nie już nie dbał. Miał bowiem coś cenniejszego od majątku - miał dobre serce dla drugich i chętnie służył ludziom ubogim, sponiewieranym przez innych. Miał przy tym coraz większe przekonanie, że jest to właśnie służba samemu Jezusowi.

Kiedy wreszcie stanął na ziemi Palestyńskiej, udało mu się iść tą drogą, którą wcześniej przechodził Chrystus, Skwapliwie pytał ludzi o Niego. Dobrzy ludzie mówili mu, że jest już niedaleko. A na jego dalsze pytania, co Pan Jezus czyni - mówili mu, że jest bardzo ludziom oddany, że nie szuka swego, ale naucza pięknego życia, a przy tym karmi głodnych, uzdrawia chorych, niesie radość smutnym i zgnębionym. Ucieszył się tym bardzo, bo uprzytomnił sobie, że przecież i on czyni podobnie. Zrozumiał; że naśladując Chrystusa, coraz bardziej zbliża się do Niego.

Aż dopiero po 33 latach dotarł wprost do Jezusa. Tym razem na Kalwarię, zbliżył się do Krzyża, a na nim dostrzegł swego Pana. Dowiedział się, że cierpi niewinnie za grzechy ludzi. Wzruszyła go bardzo tak dalece posunięta miłość. Słyszał, jak Pan Jezus umierając woła: "Ojcze, w ręce Twoje oddaję ducha mego". To była dla niego bardzo pouczająca lekcja - trzeba Bogu się powierzyć aż po ostatnie tchnienie życia.

Ks. Orszulak F. CM, Człowiek szukający Boga, BK 6 /1984/, s. 339

- 7 -

W tym roku na święta Bożego Narodzenia klasa V a wyszła z ciekawą inicjatywą. Każdy z uczniów narysował laurkę świąteczną, podpisy na niej złożyła cała klasa i te laurki z podpisami i życzeniami wysłano chorym dzieciom do szpitala. Właściwie byli to chorzy nieznajomi, ale klasa chciała im zrobić taką świąteczną niespodziankę. W ubiegłym tygodniu przyszła odpowiedź. Chorzy rówieśnicy przysłali swoje rysunki do klasy V. Na rysunkach przedstawiali swoją chorobę, szpital, na jednym jest pan doktor, na innym panie pielęgniarki. Klasa zrobiła w szkole wystawę z tych rysunków.

Ks. Molenda B., Trędowaci naszych czasów, BK 1 /1988/, s. 9

- 8 -

Wojtek, którego poznałem przed dwoma laty, też był nieszczęśliwy. Ciężko chorował i długie miesiące nie mógł wychodzić z domu. Ale jego smutek trwał tylko do pewnego czasu, bo wkrótce jego przyjaciele dowiedzieli się o jego chorobie. Zaczęli prowadzić mu w szkole zeszyty, by nie musiał tyle przepisywać, regularnie go odwiedzali, tłumaczyli lekcje. Mimo iż Wojtek tak wiele opuścił i wycierpiał, jednak roku nie stracił, a na świadectwie miał nawet kilka piątek. Komu zawdzięcza swoją radość?

Ks. Molenda B., Dobre uczynki - owocem obecności Chrystusa w nas, BK 1/1987/, s. 6-7

- 9 -

Każdemu dziecku znana jest osoba Janusza Korczaka. Był lekarzem, wychowawcą, oficerem - człowiekiem wychowanym w kulturze polskiej, duchem bliski chrześcijaństwu. Przez całe życie kochał dzieci. Pisał dla nich i o nich, leczył chore, pomagał ubogim. W czasie drugiej wojny światowej z wolnego wyboru stał się dla nich ojcem i matką. Gdy Niemcy zdecydowali wywieźć dzieci z Warszawy do obozu w Treblince pojechał z nimi. I wtedy, gdy nagie dzieci, pod wpływem napływającego gazu padały na ziemię, Janusz Korczak uspokajał, tłumaczyl, że wolność przyjdzie za chwilę, budził nadzieję, odrzucał panikę, dał każdemu dziecku żydowskiemu szansę spokojnego umierania. Naprzeciw śmierci trzeba iść z nadzieją życia, życia wiecznego w niebie, w Boga.

Ks. Rogowski P., Wierzę, że Wybawca mój żyje, BK 4l1984l, s.199-200

- 10 -

Na ulicy spotkałem dziewczynkę. Miała może siedem lat. Szła pod górkę. Na plecach dźwigała swojego młodszego braciszka. Zapytałem dokąd dźwigasz ten ciężar? - zatrzymała się, postawiła brata na chodniku i z dumą odpowiedziała: "proszę księdza, czy ksiądz nie widzi, to nie jest żaden ciężar, to jest mój brat". W domu Justyny wszyscy byli z niej bardzo zadowoleni. Rodzice za to, że będąc w szóstej klasie przynosiła same piątki. Dziadziuś i Babcia cieszyli się Justynką najbardziej. Zawsze po powrocie ze szkoły do domu opowiadała im, jak było na lekcjach, co nowego dowiedziała się na katechezie. W niedzielę po Mszy św. Jystyna rozweselała cały dom. Babcia nieraz myślała: jak byśmy bez niej żyli? Koleżanki i koledzy zawsze mogli liczyć na Justynę, że pomoże w lekcjach. Wszystkim służyła chętnie swoimi umiejętnościami. Tam, gdzie znalazła się Justyna było wesoło i dobrze.

Ks. Mroczkowski J., Służyć czy panować?, BK 4 /1984/, s. 203

- 11 -

Ania miała koleżankę Basię. Była to biedna dziewczynka. Jej mama ciągle chorowała, a tatuś już nie żył. Basia ze smutkiem spoglądała na i, gdy kupowały owoce w sklepie, gdy bawiły się nowymi zabawkami. Nie miała pieniędzy na owoce, nie przynosiła do szkoły nawet kanapek. Była często głodna. Ania miała dobre serce i żal jej było Basi. ś wychodząc do szkoły, poprosiła mamę o dodatkową kanapkę. Na długiej przerwie podeszła do Basi i poczęstowała ją. A potem prawie go dnia było podobnie. Ania bawiła się z Basią, razem wracały ze y na spacer, odrabiały lekcje i Ania cieszyła się, gdy widziała, że i coraz częściej jest uśmiechnięta.

Ks. Gryszka F., Przyjdzie sądzić żywych i umarłych, BK 4 /1984/, s. 225

- 12 -

Przed wielu, wielu laty żył, w Krakowie... Słowa te brzmią jak początek pięknej baśni czy legendy. Jednak historia dotyczy prawdziwego człowieka, jak wy. Miał imię i nazwisko, adres domu, w którym mieszkał. Chodzi o Adama Chmielowskiego.

Mieszkał w Krakowie. Uczył się najpierw w Puławach, niedużym mieście, tak jak Kraków położonym nad Wisłą. Potem, gdy wybuchło Powstanie Styczniowe, przyłączył się do ludzi kochających swoją Ojczyznę i walczył o to, by Polska odzyskała wolność. Udział w powstaniu przepłacił kalectwem. Po upadku powstania odkrył w sobie talent artysty i zaczął malować obrazy. Były naprawdę piękne. Przyjaciele, Adama mówili, przepowiadając mu wspaniałą karierę: "Przez swe obrazy będziesz sławny, znany na całym świecie". Jednak Pan Bóg miał wobec Adama inne plany. Chciał bowiem, aby malarz "był święty i nieskalany przed jego obliczem".

Pewnego dnia, gdy Adam Chmielowski szedł wąskimi uliczkami starego Krakowa dostrzegł nieszczęśliwego człowieka: odartego, głodnego, nie mającego dachu nad głową. Adam zainteresował się nim. Pomógł, dał nowe ubranie, nakarmił, znalazł dom i zajęcie. Po pewnym czasie dostrzegł, że takich ludzi biednych i nieszczęśliwych jest w Krakowie więcej. Zrozumiał, że im powinien poświęcić swoje siły, życie. ożył zakon, przyjął imię Albert i od tego imienia zaczęto nazywać zakonników Braćmi Albertynami. Przyjaciele dziwili się. Przecież będąc sławnym malarzem byłby bogaty. Mógłby pieniądze otrzymane ze sprzedaży swoich obrazów dawać ubogim. Nie chcieli, żeby Adam, a właściwie już brat Albert, w ten sposób postępował. Bolało ich to, bo zmuszało do zastanowienia się nad ich własnym postępowaniem.

Ks. Dulniak H., Ubóstwo - znakiem Apostoła, BK 6 /1985/, s. 327-328

- 13 -

Kiedyś jeden ksiądz katecheta postawił dzieciom III klasy następujące tanie: "Kiedy uczeń w grupie katechetycznej czuje się dobrze?" Dzieci dawały różne odpowiedzi. A oto niektóre z nich: Uczeń czuje się dobrze w grupie wtedy, gdy jest zdrowy, gdy otrzymał piątkę, gdy uczniowie wybierają się na wycieczkę, gdy zbliżają się wakacje... Najtrafniej jednak .powiedział Marek. Powiedział on: "Uczeń w grupie katechetycznej je się najlepiej wtedy, gdy między dziećmi panuje zgoda". Ksiądz katecheta uzupełnił tę odpowiedź mówiąc, że zgoda istnieje tylko tam, gdzie między ludźmi jest miłość. Bo tam gdzie panuje miłość, m ludzie żyją jak jedna, zgodna rodzina, tzn. tam ludzie stanowią

  Ks. Hajda J., "Jedność w wielości", BK 3-4 /1988/, s.161

- 14 -

Jak piękne jest opowiadanie o szewcu Janie, któremu bardzo znudziło życie! Mieszkał sam, musiał ciężko pracować i bardzo był smutny. Pewnego razu poszedł ze swoimi smutkami do kościoła. Stanął przy krzyżu i skarży się do Jezusa: Chryste, zabierz mnie do siebie, bo jestem bardzo nieszczęśliwy. Jest mi smutno i źle. Na to dopowiada z krzyża Chrystus: Nie martw się, Janie, Ja jutro przyjdę do ciebie, aby cię pocieszyć. - Panie, Ty przyjdziesz do mnie? - zdziwił się szewc. Przybiegł domu posprzątać mieszkanie, bo będzie miał Wielkiego Gościa. Następnego dnia od świtu czeka Jan na Chrystusa. Mijają godziny,  zbliża się południe, wreszcie słyszy pukanie, otwiera drzwi, a u progu stoi sierota Kasia i prosi szewca o buty, bo już jej zimno chodzić to. Jan się zmartwił, bo to chwila nieodpowiednia, ale żal mu było sieroty. Szybko poszukał jej buty, dał i czekał dalej. Już się wieczór zbliża, a Chrystusa nie ma... Wreszcie słyszy pukanie - bardzo szczęśliwy otwiera drzwi, bo to na pewno Chrystus, a w drzwiach widzi żebraka, który prosi o kawałek chleba i odpoczynek. Już miał zamykać drzwi, ale mu się zrobiło biedaka - zaprosił go do mieszkania, dał jeść i pozwolił odpocząć. Już późna noc, a Jezusa nie ma... Następnego dnia biegnie szewc do kościoła i woła do Jezusa na krzyżu: Chryste, zawiodłeś mnie, ja czekałem cały dzień, a Tyś nie przyszedł. Na te słowa Chrystus odpowiada: Janie, Ja u ciebie byłem, to ty nie chciałeś ze Mną być długo. Bardzo zdziwił się szewc - Ty, Panie, byłeś u mnie...?

Ks. Iłczyk S., Chrystus w nas żyje, BK 2 /1989/, s. 99-100

- 15 -

W jednej z parafii poznańskich, na zakończenie Tygodnia Miłosierdzia procesja z darami podczas Mszy św. dla dzieci była inna niż zwykle. Każdej niedzieli dzieci przynoszą hostię i komunikanty oraz wino i wodę, które kapłan przemienia w Ciało i Krew Chrystusa, a także przynoszą zebrane ofiary pieniężne na cele parafialne.

Tym razem przyniesiono do ołtarza jeszcze inne dary. I tak np. przedstawiciele klasy II przynieśli pocztowy przekaz pieniężny, bo na katechezie składali do wspólnej skarbony pieniądze z własnych oszczędności przeznaczając je dla biednych. Pani katechetka wysłała je do księdza biskupa, który jest odpowiedzialny za pomoc potrzebującym w naszej Ojczyźnie. Klasa III - przyniosła odzież i zabawki dla biednych dzieci. Klasa IV - 5 kg jabłek, bo oni w tygodniu Miłosierdzia odwiedzali chorych w parafii, zanosząc im owoce i słodycze upieczone przez mamy. Przyniesione do ołtarza jabłka po Mszy św. też zanieśli chorym.

Ks. Buczkowski G., Wy dajcie im jeść, BK 3-4 /1989/, s.172

- 16 -

Jurek myśli: Jak wygląda nowy rok?.. położył się spać. Rano się budzi, patrzy, co to takiego, wszystko po staremu nic się nie zmieniło. Ten sam biały śnieg za oknem, ta sama zima, ten sam widok z ulicy, ten sam pan mleczarz, który przywozi bańkę mleka... Jurek zdjął stary kalendarz, zawiesił nowy, ale patrzy ten nowy zupełnie do starego podobny: te same miesiące - styczeń, luty, marzec... te same dni - poniedziałek, wtorek, środa... na takich samych kartkach, tak samo napisane, w dwóch kolorach - czarne i czerwone...

Co to znaczy?. .

Na początku tego roku, który minął - w styczniu, tatuś postawił Jurka w skarpetkach plecami do ściany, czerwoną kredką zaznaczył na ścianie kreskę. Kilka dni temu zmierzył, okazało się, że Jurek urósł 6 centymetrów.

Każde dziecko urosło, stało się silniejsze, nauczyło się czegoś, ale to jeszcze nie wszystko. Czy stało się lepsze w ciągu tego roku?

Co robić, żeby być wyższym, silniejszym? - Trzeba jeść, kłaść się wcześnie spać, jeździć na saneczkach, biegać po podwórku...

A co trzeba zrobić, żeby stać się lepszym? - Trzeba coraz bardziej kochać ludzi, jak chce tego Pan Jezus...

- 17 -

Pewnego dnia dwoje dzieci, które bardzo wiernie i punktualnie przychodziły na swoje lekcje religii, pokłóciły się ze sobą gwałtownie, tak, że kłótnia zakończyła się zerwaniem wszelkich stosunków.

- Proszę księdza, Piotrek i Tomek pokłócili się - skarżyli inni malcy.

Piotrek miał osiem lat i to wystarczyło, aby jemu samemu, bez nadzoru, wolno było wyjść na ulicę. Tomek natomiast miał dopiero pięć lat i dlatego nie wolno mu było wyjść z domu bez towarzystwa. Ponieważ obydwaj mieszkali bardzo blisko siebie, Piotrek przechodził obok Tomka i zabierał go ze sobą na naukę religii. Po nauce odprowadzał go znów do samego domu.

Ale tego fatalnego wieczoru chłopcy pokłócili się, była już późna pora, a tu trzeba wracać do domu... Wszyscy inni chłopcy wychodzili z sali jeden za drugim, a tylko ci dwaj siedzieli jeszcze w ławce ... Piotrek nieśmiało przystąpił do Tomka. Powiedział do niego coś po cichu... Musiały to być jednak jakieś przyjazne słowa, bo wyraz twarzy Tomka naraz zmienił się na lepsze i mina zrobiła się przyjemniejsza. Przecież nie byle jaką sprawa dla małego Tomka było to, że on sam w pojedynek nie mógł wrócić do domu.

Gdy sala w zupełności opustoszała ksiądz, który uczył dzieci religii, dokonał prawdziwego odkrycia... Znalazł właśnie kartkę, wprawdzie bez podpisu, ale której treść pozwalała, bez żadnej wątpliwości, poznać kto to pisał: "Dla Ciebie, Jezu, zawarłem pokój z Tomkiem, chociaż on zawinił, a nie ja. Ponieważ Cię kocham, odprowadzę go do domu, jak gdyby nic nie zaszło".

- 18 -

Janek postanowił napisać list do babci, która mieszkała w małym miasteczku i bardzo go kochała. Wziął białą kopertę z niebieską podszewką, położył na stole, nakleił najpiękniejszy znaczek kolorowy, napisał adres, podkreślił linią. Potem wziął arkusik papieru, rozłożył na stole. Bierze do ręki pióro i pisze: kochana Bab.. i co się stało? Na piątkę udało się pierwsze "B", ale przy drugim "b" wszystko poszło źle... krzywo. Janek patrzy: Jak ja poślę babci list z taką krzywą literą.. ?

Babcia czeka i czeka, kartkę z kalendarza zrywa, do okna podchodzi - może pan listonosz idzie? Otwiera lufcik - i nic...

Janek myśli: muszę być wytrwały, muszę ten list napisać. Bierze drugi arkusik papieru. Rozłożył na stole. Pisze: Kochana Babciu. Wszystko dobrze, prosto. Pisze dalej: Jak się kochana Babcia czuje? Co się stało? Napisał z błędem.. Jak babci poślę list z błędem? I siedzi nad tym błędem. Kiwa głową, jak ptaszek kiwa główką...

Babcia czeka i czeka, lufcik otwiera: gdzie ten pan listonosz? Nie ma i nie ma!

Janek nie daje za wygraną. Musi być wytrwały. Bierze jeszcze jedna kartkę papieru. Na stole układa. I wszystko napisał porządnie: i tytuł, i cały list bez błędu. Nagle ciocia przychodzi po kąpieli z ręcznikiem na głowie.

Stanęła przed Jankiem i pyta: Co ty piszesz?. I chlap, chlap. Tak zaczęła ciocia chlapać po stoliku, że list zachlapał się. Jak taki list do babci posłać?

Babcia czeka i czeka, wygląda listonosza, co się stało? Może wiatr porwał torbę z listami, wszystkie listy rozrzucił... Myśli babcia - co się stało? Ten list nie przychodzi!

Janek nie daje za wygraną. Wziął jeszcze arkusik papieru. Pisze - już wszystko napisał, wszystkie było na piątkę. Pobiegł na pocztę, wrzucił list. Wspiął się na paluszki i jeszcze przyłożył ucho do skrzynki pocztowej, tak nasłuchiwał, jak nasłuchuje doktor serce. List cichutko padł na samo dno.

Babcia list otrzymuje. Ucieszyła się. Zaczęła sto razy czytać. Tam i z powrotem, sto razy czytała jeden list...                                              

Patrzcie, jaki ten chłopczyk był wytrwały. Jak zaczął coś dobrego musiał doprowadzić do końca...

Słowo "wytrwałość" trzeba chyba sto razy pamiętać, żeby być wytrwałym.

- 19 -

Znałem Krzyśka którego kiedyś tak zapytałem /nagranie/ Krzysiu, powiedz mi co zrobisz, gdy będziesz duży? Gdy będę duży zostanę sportowcem. Jakim chciałbyś sportowcem zostać? Takim, co podnosi ciężary. Żeby być takim, trzeba mieć dużo siły i być bardzo mocnym.

To ja nie bod grymasił przy jedzeniu i będę pilnie ćwiczył na lekcjach wychowania fizycznego.

Dobrze. Powiedz mi jeszcze dlaczego chcesz zostać takim sportowcem?

Bo ja chce być mocny. Obroni każdego gdy ktoś, będzie chciał zrobić mu coś złego. Pomaga wstać babci, gdy się przewróci zimą na chodniku. Zrobił wszystkim zakupy i przyniosę starszemu panu, który mieszka w naszym bloku i nie może chodzić.

- 20 -

Tego dnia Krzyś wracał ze szkoły z wielkim pośpiechem. Wpadł do domu, rzucił tornister. Już od drzwi wołał:

- Mamusiu, idę na boisko. Umówiliśmy się z chłopakami z drugiej "a" na ważny mecz.

- Krzysiu powiedziała mamusia, czy naprawdę musisz iść dzisiaj na boisko? Myślałam, że zostaniesz w domu z twoją małą siostrzyczką, jest chora i muszę pójść do apteki po lekarstwa dla niej, a nie mam jej z kim zostawić. Dlatego czekałem aż wrócisz ze szkoły...

- Mamusiu - powiedział zrozpaczony Krzysiek. Ale ja umówiłem się z kolegami... I już dawno nie grałem w piłkę. I w ogóle, dlaczego mam siedzieć w domu, gdy inni moi koledzy mogą się bawić. ...? Wtedy mamusia podeszła do Krzysia, pogładziła dłonią, jego rozczochraną fryzurę i powiedziała:

- Zrobisz co chcesz, ale myślę, że jeśli naprawdę kochasz swoją mamusię, to zrobisz to, o co cię proszę.

- 21 -

Jak zwykle pani Ludwika siedział a przy biurku i sprawdzała zeszyty swoich dzieci. Była nauczycielka i bardzo lubiła tę pracę. Z okna jej mieszkania było widać ulicę i domy stojące po drugiej stronie. Co jakiś czas podnosiła głowę i spoglądała przez okno. Na ulicy nic się nie działo. Jak w każdy dzień ludzie śpieszyli się do domów z hałasem przejeżdżały samochody. Chciała zabrać się do dalszej pracy. Naraz ujrzała dym wychodzący z okna domu sąsiadującego po drugiej stronie ulicy. Zostawiła wszystko i szybko zbiegła po schodach. Wiedziała, że w tym domu mieszkała rodzina z którą dobrze się znała. Ogień był coraz większy. Wbiegła do domu. Szybko zorientowała się, że rodziców w domu nie ma. Została tylko trójka ich dzieci. W gęstniejącym dymie zauważyła tylko jedno. Chwyciła je - wyniosła na dwór i pobiegła po drugie. Po chwili wróciła z nim na ręku. Ogień objął już cały budynek. Co chwila spadała już jakaś belka. Z trudem udało jej się dojść do wyjścia. Gdy miała już wychodzić z łoskotem spadła następna belka i przygniotła ją do ziemi. Gdy się obudziła leżała już w szpitalu. Była bardzo mocno popalona. Po kilku dniach zmarła.

Kim była pani Ludwika? /nauczycielką/ Dlaczego pani Ludwika poszła do płonącego domu? /by ratować dzieci/ Dlaczego chciała je ratować, przecież to nie były jej dzieci.

- 22 -

Wojtek przez całą lekcję języka polskiego przeszkadzał nauczycielce. Na przerwie podszedł do niego Stefan, który był przewodniczącym klasy i powiedział: jeszcze raz będziesz strzelał z plasteliny w dziewczęta, przeszkadzając przez to dziewczętom, a przede wszystkim nauczycielowi, to ja z tym wszystkim zaprowadzę cię do wychowawczyni. Pomyśl - tłumaczył mu dalej - mamusia mówiła mi, że u naszej pani świeciło się światło do godziny drugiej w nocy. Widocznie poprawiała klasówki z klasy VI. Jest więc zmęczona i niewyspana, a ty ją jeszcze denerwujesz. To tak postępuje chłopak, który ma w tym roku przyjąć Pana Jezusa w komunii świętej po raz pierwszy. A ksiądz katecheta tak wiele razy mówił na religii , że Pan Jezus był dla wszystkich dobry. Więc i my mamy w tym być podobni do Niego.

- 23 -

Agnieszka pochodziła z bogatej rodziny. Miała wszystko to, czego sobie zapragnęła. Dwa miesiące po rozpoczęciu roku przyszła do ich klasy nowa koleżanka, Joasia. Joasia pochodziła z ubogiej rodziny. Dlatego dzieci z całej klasie nie chciały się z na bawić, a nawet jej unikały. Zauważyła to Agnieszka  najczęściej się z nią bawiła, by jej nie dać poznać, że jest nie lubianą przez inne dzieci. Chętnie pożyczam jej swój rower. zapraszała ją na maleńkie "przyjęcia', jakie urządzała dla koleżanek. Jej koleżanki widząc, Agnieszka jest przyjaciółka Joasi, powoli i one Zaczęły zmieniać swój stosunek do biednej Joasi., okazując jej, swoja koleżeńską pomoc w różnych potrzebach.

- 24 -

Jacek i Marcin byli kolegami. Codziennie chodzili ` razem do szkoły. W klasie siedzieli w jednej ławce.

Lubili grać w piłkę w jednej drużynie, ponieważ tworzyli dobrą parę.

Do Jacka przyjechała ciocia z Krakowa i przywiozła  cukierki, czekoladki i wiele innych smakołyków. Część tych smakołyków już zdążył zjeść. Przypomniał sobie jednak, że jego kolega Marcin nie ma cukierków, czekolady itp. Pobiegł więc do Marcina i ofiarował mu część tych smakołyków.

- 25 -

Kiedy ja byłem takim chłopcem jak wy, niedaleko mnie mieszkała starsza pani, która była bardzo chora. Zawsze w sobotę szedłem do niej, aby posprzątać mieszkanie, przynosiłem zakupy, lekarstwa z apteki, rozmawiałem z nią, czytałem książki, Pismo Święte. A przed każdym pierwszym piątkiem miesiąca zapraszałem do niej księdza, by mogła się wyspowiadać i przyjąć Komunię świętą.

- 26 -

Karol był kapłanem wojska włoskiego czasie II wojny światowej. Patrzył na śmierć tysięcy żołnierzy. Niektórzy z nich zostawili małe dzieci. Postanowił się nimi zaopiekować zwłaszcza chorymi i niepełnosprawnymi. Dlatego to po powrocie z wojny zakłada dla nich szereg domów we Włoszech.

Po kilkunastu latach wyczerpujących jego siły, umiera na białaczkę, w wieku 54 lat. Pragnie jednak po śmierci służyć innym, dlatego zapisuje swe oczy ociemniałym. We Włoszech był to pierwszy wypadek ofiarowania komuś oczu i prawo nie pozwalało na tego rodzaju zabieg. Stad policja chce przeszkodzić lekarzom. Jednak oni nie wahają się. W zamkniętym pokoju zdejmują rogówkę księdza. W środę 29 lutego 11 - letni chłopiec - Sylwek otrzymuje rogówkę księdza Karola. Wzrok stracił w skutek opryskania gorącym wapnem. Operacja trwała parę godzin. Po niej zabandażowano mu oczy. Kilka dni później lekarz, otoczony asystentkami i pielęgniarka mi, stanął przy łóżku Sylwka i kazał aby zdjęto mu bandaże. Potem zapytał: Czy widzisz? Tak widzę... Boże mój, mamo widzę!.

- 27 -

Fragment listu:

Na drodze naszego życia ciągle stają ludzie. Jedni przychodzą i odchodzą, inni idą z nami przez całe lata, dzieląc trudy i radości. Wśród nich są ludzie, którzy darzą nas zaufaniem, miłością. Zastanawiam się często czym winniśmy być dla tych, którzy nam zaufali, którzy nas kochają, których i my miłujemy? Wydaje mi się, że każdego człowieka, który miłuje bliźniego można porów nać do muru obronnego. Jego miłość bowiem osłania tego drugiego przed ciosami zadawanymi przez życie. Ta miłość broni jednak również samego miłującego. I właśnie w ten sposób tworzy się "twierdza miłości", gdzie każdy może się schronić, a nic jej zniszczyć nie może.

W czasie okupacji zwierzchnik wyrządził mu wielką krzywdę. Chorego, pod zarzutem opuszczenia pracy, oddał w ręce gestapo. Dostał się do obozu. Przeżył straszne miesiące. Wojna się skończyła. W latach pięćdziesiątych, pracodawca zmarł. Skrzywdzony przyszedł na pogrzeb. Kiedy koledzy ze zdziwieniem przecierali oczy i pytali: czyżby zapomniał o krzywdzie, jaką mu wyrządził? Odpowiedział: Przebaczyłem. Codziennie mówię: Ojcze, odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Dziś on bardziej potrzebuje pomocy niż ja.

- 28 -

Po koniec maja 1985 r odbył się mityng lekkoatletyczny, w którym brała udział młodzież szkół średnich. Mityng odbył się w jednym z miast wojewódzkich w południowej Polsce. Prestiżową dyscypliną tych zawodów był bieg na 400 m przez płotki.

Zawodnicy stanęli na starcie. Zapowiadał się piękny dzień wszystko tonęło w blasku wschodzącego słońca. Na twarzach zawodników malowała się ogromna wola walki i chęć zwycięstwa. Na zwycięzcę biegu czekała atrakcyjna nagroda indeks na AWF. Nagle powietrze przeszył strzał startera. Zawodnicy pokonywali już pierwsze przeszkody. Na czoło wysunęło się dwóch chłopców Adam i Paweł, zdobyli oni już bezpieczną przewagą nad pozostałą grupą. Do mety zostało już nie wiele jeszcze tylko 100, 50 m. Paweł wysunął się do przodu. No chyba on pierwszy przekroczy linię mety i stanie na najwyższym podium. To chyba jemu przypadnie indeks na AWF. Do pokonania została ostatnia przeszkoda. Paweł sprężyście odbija się od bieżni sądząc, że chyba nic nie jest w stanie mu przeszkodzić.

W tym momencie ogromny krzyk przeszył ciszę stadionu. Paweł leży nieprzytomny na bieżni. Nadbiegający Adam zatrzymuje się przenosi go na skraj bieżni i towarzyszy mu do przyjazdu karetki.

Wychowawca Adama zapytał go tonem pełnym wyrzutu: dlaczego nie biegłeś dalej? On kierując swój wzrok na odjeżdżającą karetkę powiedział: zatrzymałem się, bo on mnie potrzebował.

- 29 -

Moje kapłańskie życie liczy się tyle ile jest w nim Chrystusa. Dla Niego siedzę w konfesjonale nieraz po kilkanaście godzin, dla Niego staram się porozumieć z głuchą babcia i nie znającym podstawowych pojęć religijnych młodym inteligentem. Dla Niego czytam, patrzę w telewizor, robię wszystko by zrozumieć problemy ludzi. I wtedy rodzi się to najważniejsze przekonanie, że moje kapłaństwo jest potrzebne, że wciąż muszę wychodzić na przeciw ludzkim sprawom, uchylać drzwi ich mieszkań, być z nimi na co dzień. Poszukiwać ich na różnych drogach i zakamarkach. Gromadzić rozproszonych, leniwych, opornych. Ale wiem również, że winienem równocześnie oczekiwać ludzi, nie tylko ich poszukiwać.

Staram się wic być w konfesjonale, w salce katechetycznej i kancelarii parafialnej. Staram się tam czekać na nich. Muszę ich oczekiwać, aby gdy przyjdą, zastali mnie.

Bywa też tak, że nieraz nie chce mi się już czekać, trwać na stanowisku. Pokusa od takiej czy innej pracy duszpasterskiej często mnie nęka. Ale trwam! Trwam nawet wtedy, gdy samotność dokucza tak mocno, że staje się wprost nie do zniesienia. Na szczęście przychodzi chwila refleksji i wtedy się zastanawiam: "Gdybym miał własną rodzinę czy potrafiłbym tyle czasu poświęcić dla innych. Zapewne moje zatroskanie ograniczyłoby się wtedy tylko do tych najbliższych - do żony, dzieci... i nie miałbym czasu, aby pójść do salki katechetycznej, lub do konfesjonału, gdzie wciąż ktoś na mnie czeka. A przecież kapłan ma być dla wszystkich i wszystkim ma służyć.

Staram się więc wiernie trwać przy Bogu choć czasami mnie nuży i adoracja i brewiarz, i różaniec. Męczy mnie niekiedy ta pozycja jakby kosza na śmieci, do którego ludzie rzucają swoje różne brudy i zgryzoty. Ale równocześnie tu odkrywam wielki paradoks mojego życia kapłańskiego i im bardziej jakieś zajęcie mnie męczy, tym większą daje mi satysfakcję. Chcę wnosić w ludzkie życie dużo optymizmu a przede wszystkim wiary i miłości, bo to jest najważniejsze. Dlatego w moim kapłańskim posługiwaniu często proszę Pana aby mógł patrzeć na człowieka z miłością. Tylko wtedy można dawać innym prawdziwy Chrystusowy pokój.

- 30 -

Sześcioosobowa grupa postanowiła sobie, że będzie pomagać ludziom starszym, chorym i opuszczonym. Poprosili księdza katechetę, aby pomógł im wskazać takie osoby, które potrzebują pomocy. Ksiądz katecheta bardzo się ucieszył tą inicjatywą. Młodzi ludzi zabrali się do pracy pełni zapału. Nie zważali na żadne trudności. Odwiedzali trzy starsze osoby. Kupowali lekarstwa, nosili węgiel z piwnicy, aby napalić w piecu. Dużo rozmawiali z podopiecznymi. Kiedy miał przyjść ksiądz z Najświętszym Sakramentem do domu chorej przygotowywali mieszkanie. Oddali się swej służbie drugiemu człowiekowi całym swym sercem. Ofiarując cały swój wolny czas.

- 31 -

Jest skromną, nieśmiałą dziewczyną. Ma 14 lat i chodzi do 7 klasy szkoły podstawowej. Mieszka razem z rodzicami i rodzeństwem w małym miasteczku, niedaleko wielkiego i przemysłowego miasta. Zdawać by się mogło, że niczym nie wyróżnia się spośród swoich koleżanek z klasy i ze szkoły. A jednak tak nie jest. Magda jest inna niż jej rówieśniczki. Ci co ją znają, mówią, że jest to wzór pracowitości, uczynności, dobroci. Nazywają ją po prostu "małą opiekunką". Kim się opiekuje;? Jeżeli nawet komuś pomaga, czy tego nie czyni z chęci zysku? - oto podstawowe pytania, które mogą cisnąć się na usta. Odpowiedzią na nie będzie sama Magda.

Jej codzienny dzień zajęć to szkoła, odrabianie lekcji i pomoc rodzicom, czasami towarzyskie zabawy z koleżankami i przede wszystkim pomoc ludziom chorym, tym o których sama wie, że potrzebują prawdziwej opieki. W jej miasteczku jest bardzo mało takich, ale są i każdego dnia czekają. Nie tylko na Magdę, która przecież ma tak wiele innych obowiązków ale także na innych ludzi. Codziennie przed lekcjami melduje się w domu starszej samotnej babuni. Przynosi mleko i pieczywo które zostawia ekspedientka w sklepie porozmawia, umyje butelkę z poprzedniego dnia, którą zabierze wracając ze szkoły. Po kilkunastu minutach biegnie do szkoły. Po zajęciach lekcyjnych, gdy każda z koleżanek idzie do swojego domu, Magda odwiedza pewną panią, Która od kilku lat choruje na nogi i większą część dnia spędza na wózku inwalidzkim. Porobi dla niej drobne sprawunki, opowie co było w szkole i w wolnych od nauki chwilach zabierze ją na spacer. Ta pomoc sprawia jej tak dużą radość i satysfakcje.

Pewnego dnia gdy została zapytana na lekcji języka polskiego: kim chciałaby zostać? odpowiedziała: "chciałabym po ukończeniu szkoły zostać pielęgniarką i pracować w szpitalu". Dlaczego taki zawód wybrałam? Z prostego powodu losu ludzi chorych cierpiących, samotnych naprawdę mnie obchodzi, a taką pracę mogę znaleźć w szpitalu. Jeżeli teraz nie sprawia mi żadnego ciężaru, to czy w przyszłości mogę narzekać i być niezadowoloną i smutną? Jest to dla mnie duża radość i myślę, że w przyszłości znajdę jeszcze większą.

- 32 -

Małgosia wróciła ze szkoły. Pomogła mamie posprzątać mieszkanie, odrobiła lekcję i mogła sobie wyjść sobie na dwór się pobawić z koleżankami. Nawet mama zachęcała Małgosię - zrobiłaś dzisiaj tak wiele, idź i pobaw się z koleżankami.

Małgosia przypomniała sobie, że jej koleżanka Kasia nie była dzisiaj w szkole. Mamo, zamiast bawić się, pójdę do Kasi ją odwiedzić, gdyż nie było jej dzisiaj w szkole. Idź córeczko - powiedziała mama. Małgosia wybiegła z domu uradowana.

- 33 -

Mama wysłała Piotrka żeby szedł do babci. Przechodząc obok rzeki Piotrek zauważył tonącego chłopca. Popatrzył, chwilę się zastanowił, ale coś mu mówiło pomóż tonącemu chłopcu, wyratuj Go. Piotrek wskoczył do wody i uratował młodszego od siebie Rafała, który się topił.

- 34 -

Marysia idzie z klasą do teatru. Przechodzą obok ruchliwej drogi. Marysia widzi staruszkę która boi  się przejść na drugą stronę jezdni. Podchodzi do niej: i przeprowadza staruszkę przez jezdnię.

- 35 -

Nar. - Niedawno rodzina Agnieszki przeprowadziła się do Częstochowy. W ten sposób Agnieszka w połowie klasy VII musiała przenieść się do nowej szkoły. W pierwszym dniu usiadła koło koleżanki. Dziewczynki od razu zaprzyjaźnił, się. Jola zaprosiła Agnieszkę do siebie, do domu. Drrrr - słychać dzwonek.

J. O cześć, nie wyobrażasz sobie jak cieszę się, że przyszłaś, już tak dawno nie było u mnie nikogo. A. Jaki masz piknie urządzony pokój, wszystko tu takie nowe i nowoczesne, chyba ci nic tu do szczęścia nie brakuje. Twoi rodzice muszą być chyba bogaci i bardzo cię kochają. Aha, wspomniałaś mi, że masz młodszego braciszka, zawołaj go, bardzo lubię małe dzieci.

J. - Nie ma go jeszcze - mama zabiera go do przedszkola dopiero po pracy o trzeciej

A. - Nie wyobrażam sobie jak ty możesz wytrzymać bez niego. Ja na twoim miejscu odebrałabym go zaraz po szkole.

J. - Wiesz nawet się nad tym zastanawiałam. Może i masz racje.

A. - Ja bez Dominika i Anety nie mogę żyć.

Nar. - Za kilka dni Agnieszka zaprosiła Jolę do siebie. U Agnieszki w domu było wiele hałasu, śmiechu, wrzasku, radości. Tuż przed nią mały Dominik na grzbiecie taty przeleciał jak wicher, a w drugim pokoju Anita czekała na zmianę. Agnieszka z mamą przygotowywały E obiad. Agnieszka ujrzawszy Jolę.

A. - O jak się cieszę, że przyszłaś, wejdź i czuję się jak u siebie w domu, a ja muszę mamie trochę pomóc przy obiedzie.

J. Hm - jak u ciebie w domu.

Nar. - Jola jednak poczuła się od razu jakby była tu stałym gościem. Mały Dominik zaraz poszukał papucie. Anita zaprosiła ja do swojego pudełka z zabawkami. Tata - odebrał życzliwie kurtkę i szalik, zagadnął jak udała się klasówka z matematyki, z kuchni dochodziło.

M. - Obiad!

T. - Jolu czy jadłaś już obiad?

J. - Nie, ale..

T. - Ależ Jolu, nie miej żadnych skrupułów, będzie nam bardzo miło, a i mama wreszcie się przekona, że jej kuchnia nie tylko nam smakuje.

Nar. - Przed obiadem modlitwa. Obiad. Jola - wracając do domu - czuła się bardzo szczęśliwa, zapragnęła aby jej rodzina była podobną.

- 36 -

Jola swój dzień rozpoczynała od porannej modlitwy. Kiedy wychodziła do szkoły w drzwiach domu, czyniła znak krzyża, aby Bóg błogosławił jej w drodze do szkoły i na lekcjach.

Do szkoły wychodziła razem ze swoim bratem, który był uczniem I klasy. Opiekowała się nim cały dzień w szkole.

Jeżeli spotkała Jolę przykrość od kolegów, zawsze chętnie przebaczała. Koledzy i koleżanki śmiali się? Joli, że jest "kujonem", że nie idzie na wagary i nie da się namówić, aby komuś zrobić na złość. Jola ofiarowała swoje przykrości w intencji owych kolegów i koleżanek. Swoją modlitwa wypraszała dla nich miłosierdzie Boże. Mimo przykrości, jakich doznawała od swoich kolegów, dzieliła się z nimi swoim śniadaniem, słodyczami, które dawała jej mama.

Joli nie przychodziło łatwo przebaczenie drugiemu człowiekowi, ale zawsze miała przed oczami swoją mamę, która jej mówiła: jeżeli ty Jolu przebaczysz, to i tobie, ktoś przebaczy i okaże miłosierdzie.

- 37 -

Minęło 10 lat od śmierci mojej Mamy. I właściwie z jej śmiercią zaczęło się rozsypywać to wszystko, co nazywa się domem rodzinnym. Półtora roku później zmarł ojciec. Wracam myślami do domu rodzinnego. Przypominają mi się sceny, zdarzenia, ludzie.

I Piątek miesiąca, zima, jest ok. godz. 6. rano, budzę się. Ojciec wychodzi z domu do kościoła; całuje mamę w rękę, przeprasza za to wszystko, co było złe. Idzie do spowiedzi.

Wakacje, I piątek sierpnia. Lato owego roku było wyjątkowo deszczowe. Od rana piękna, wymarzona pogoda. Ludzie starają się prześcignąć w pracy na roli. Trzeba ratować zboże. Nie wiadomo, jak będzie jutro... Przed południem pracujemy w polu. Podczas obiadu ojciec komunikuje nam: "Nie dajmy się zwariować. Kto zmoczy, ten i wysuszy. Jeżeli taka jest Jego wola, na pewno zdążymy i uratujemy chleb. Po południu przerwa w pracy. Idziemy do kościoła. I sprawił Bóg owego lata, że nigdy tak suchego zboża nie zwoziliśmy do stodoły...

Jeszcze inny obrazek. Był w naszym domu rodzinnym zwyczaj wspólnej modlitwy - rodziców i nas dzieci każdego wieczoru. Patrząc oczami człowieka dorosłego uświadamiam sobie, jak bardzo zbawienny dla nas wszystkich był ten nabożny zwyczaj. Wszelkie waśnie, zatargi, gniewy mogły trwać co najwyżej do wieczora. Bo jakże to modlić się z chęcią odwetu, zemsty, gniewu...

 Jeden raz zdarzyło się, że było kilka takich dni, gdy każdy po swojemu się modlił. Rodzice bowiem poróżnili się między sobą. Wspominała później Mama: właściwie brak wspólnej modlitwy, bylejakość tej prywatnej ze świadomością, że coś nie gra w obliczu Boga, kazały Rodzicom wyciągnąć ręce do zgody. Życie i my, dzieci, nie skąpiliśmy zmartwień i trosk rodzicom. Pozostali przez całe życie wierni sobie, Bogu i nam. Gdyby przyszło odpowiedzieć na pytanie, skąd rodzice czerpali moc i siłę, by sprostać tym nie łatwym zadaniom - odpowiedź jest jedna: codzienna modlitwa, Msza święta w każdą niedzielę, częsta spowiedź i Komunia święta.

Jestem księdzem. Powołanie, w dzień mojego chrztu, wyprosiła mi moja dobra Mama. Była na tyle delikatna, że powiedziała mi o tym fakcie  w przeddzień mojego wyjazdu do Poznania, do zgromadzenia zakonnego. Bóg przyjął prośbę - propozycję mamy. Gdyby jednak Pan miał inne względem mnie zamiary i dał mi łaskę powołania do małżeństwa, założyłbym rodzinę. I na pewno na wzór rodziny, w której się wychowywałem, tworzyłbym swoją własną. I pragnąłbym mieć dużo dzieci, bo nas sześcioro i to jest coś cudownego.

Ks. Kotlarz K. TChr., Chrystus rękojmią jedności i wierności małżonków, BK 1-2 (1990), s. 82

- 38 -

Był młody, zdrowy, i silny. Był przy tym wszystkim bardzo bogaty, co nie jest bez znaczenia. Bogactwo, pieniądze dają poczucie siły i pewności siebie. Jestem tak bogaty, że wszystko mogę!" - myślał sobie ten człowiek. Miał więc pieniądze. Czy był szczęśliwy? Trudno powiedzieć, nią wiem tego. Wiem tylko, że pewnego dnia zostawił przyjaciół i usnął się w nieznany świat. Chciał zobaczyć wszystkie krańce świata, mógł na to sobie pozwolić, stać go było. Nikogo i niczego nie potrzebował, miał dość pieniędzy.

Był właśnie w Afryce, znajdował się na skraju pustyni. Był człowiekiem ogólnie wykształconym, wiedział, że pustynia może być bardzo niebezpieczna. Ale on przecież szukał przygód, miał i wydawał pieniądze na to.  Byłoby czymś śmiesznym, gdybym moim bogactwem nie potrafił zmusić piasku pustyni do posłuszeństwa - myślał sobie i ruszył w drogę. Życie jest najlepszym nauczycielem. Ono wystawia najsprawiedliwsze oceny. Po kilku godzinach wędrówki nasz młody, zdrowy i silny bohater poczuł pragnienie, które z każdą chwilą było większe. "Muszę kupić sobie coś do picia" - powtarza półgłosem. Ale gdzie? Miał jednak szczęście, zobaczył oazę. Resztkami sił podszedł do studni, aby zaczerpnąć wody i... wtedy spostrzegł, że zgubił wszystkie pieniądze. Przestał być bogatym człowiekiem. Stracił teraz swoje dotychczasowe życie. Z rozpaczy rzucił się na piasek i głośno płakał. W tym czasie do studni podeszli Beduini - ludzie pustyni. Oni nie mają wielkich bogactw. Nie wiedzieli, co się stało, ale żal im było tego człowieka. Podnieśli go z piasku, otarli jego twarz, dali mu pić. "Wszystko będzie dobrze! - mówili w swoim języku. Po kilku chwilach życie powróciło do tego zrozpaczonego człowieka, i kiedy tak patrzył na ubogich Beduinów, kiedy przyglądał się jak oni bezinteresownie troszczą się o niego, wtedy zrozumiał, że tego, co jest najpiękniejsze i najwartościowsze na świecie, nie można kupić za pieniądze.

Ks. Machnacz J. SDB, Dar (J5,1-18), BK 1-2 (1990), s. 84-85

- 39 -

Może wtedy nie będziemy już więcej oglądać takich scen, jakie pokazano w jednym z programów Telewizja Nocą, gdzie matka staruszka - pokazuje posiniaczone ciało - płacze nie mogąc znieść bólu zadawanego ręką własnej córki. Może wtedy nie pokażą już więcej starych ludzi mieszkających w garażu, podczas gdy dzieci rozpierają się wygodnie w luksusowym mieszkaniu. Może wtedy stary górnik nie będzie musiał przez dwa lata patrzeć na ściany swego pokoju, w którym zamknęła go nie dołężność i czeka, by ktoś mu świat za oknem pokazał.

Ks. Praczyk L COr., "Czcij ojca swego i matkę swoją" - w rodzinie, BK 1-2 /1990/, s. 95

- 40 -

Przed trzema laty Polskie Radio nadało audycję o pracy misjonarek miłości, czyli sióstr Matki Teresy z Kalkuty. W audycji wspomniano bardzo wymowne wydarzenie. W Australii do jednych z domów, gdzie mieszkał stary, samotny mężczyzna, udała się jedna z sióstr. Posprzątała pokój, przygotowała posiłek, porozmawiała. Sprzątając pokój chciała umyć stojącą na stole lampę. Stary człowiek widząc to powiedział: "Niech siostra to zostawi, ja tej lampy nie zapalam. -Dlaczego? - Bo mnie nikt nie odwiedza - odrzekł starzec. "A gdy ja będę pana odwiedzać, to będzie pan zapalał lampę?" - "Tak! Misjonarka miłości odwiedzając i pielęgnując starego człowieka, zapaliła światło nie tylko w lampie na stole, ale również w jego sercu...

Ks. Kubiak M., Wy jesteście światłem świata, BK 1-2 /1993/, s. 7

- 41 -

Kiedyś dziennikarz niemieckiego czasopisma "Der Spiegel" wyjechał do Kalkuty, by odkryć tajemnicę ofiarnej służby sióstr. Zaszokowany, po obejrzeniu szpitali, pomieszczeń godnej śmierci i innych miejsc pyta Matkę Teresę: "Skąd siostry czerpią siły, by dzień po dniu, godzina po godzinie myć, karmić, pocieszać, tłumaczyć? Skąd uśmiech na twarzach sióstr i jakaś przedziwna radość z nich emanująca? Skąd one to mają?" Matka Teresa odpowiada: "Jestem przekonana, że gdyby nie było codziennie rano miałabym żadnej siostry.

Ks. Guździoł E., Uczta braterskiej miłości, BK 1-2 /1993/, s.18

- 42 -

Henryk Sienkiewicz w Quo vadis opisuje scenę śmierci lekarza Glaukosa. Wydanego przez Greka Chilona, podzielił los chrześcijan skazanych na spalenie żywcem za czasów Nerona i stał się żywą pochodnią. Zdrajca Chilon przechodząc po ogrodach cesarskich zobaczył jeszcze żywą, chociaż już zniekształconą ogniem swoją ofiarę. Dopiero gdy uświadomił sobie męczarnię Glaukosa, przejęty i wstrząśnięty widokiem, zrozumiał ogrom swej zbrodni. W poczuciu winy zawołał: Glauku, w imię Chrystusa, przebacz!" I usłyszał cichą, ale wyraźną odpowiedź: Przebaczam". Dlaczego tak się stało? Sienkiewicz odpowiada na to pytanie: bo religia chrześcijańska jest religią miłości i przebaczenia.

Ks. Południka K., Przebaczyć - znaczy kochać, BK 1-2 /1993/, s.104

- 43 -

Na jednej lekcji religii ksiądz katecheta zastanawiał się z klasą szóstą, jak kochać Pana Jezusa. Uczniowie dawali różne odpowiedzi. Wanda twierdziła, że należy w każdą niedzielę chodzić do kościoła i odmawiać codziennie pacierz. Bronka przypomniała, że mamy teraz miesiąc maj poświęcony Matce Najświętszej i należy chodzić na nabożeństwo majowe. Dorota podjęła myśl Bronki i dorzuciła, że trzeba kapliczkę Matki Bożej przystroić kwiatami, Konrad, który siedział w ostatniej ławce i miał najlepszy czas w biegu na 60 metrów oznajmił, że w każdą niedzielę po Mszy św. przynosi choremu sąsiadowi gazetę katolicką: „Przewodnik Katolicki” lub „Gość Niedzielny”. Uczniowie podawali jeszcze inne przykłady, jak należy wyznawać swoją wiarę i jak można kochać Pana Jezusa. Pod koniec lekcji ksiądz katecheta opowiedział klasie następujące zdarzenie. Kiedyś wracając ze szkoły, mówił ksiądz, byłem świadkiem budującej sceny. Pan Władysław, który mieszkał niedaleko kościoła, ciągnął wózek naładowany papierową makulaturą. Wózek był stary. Jedno kółko wypadło z ośki. Wysłużony już wózek mocno się przechylił i papiery spadły na ziemię. Był wiatr i padał deszcz. Akurat przechodzili tamtędy dwaj uczniowie z klasy szóstej: Jarek i Przemek. Gdy tylko zauważyli że pan Władysław nie może sobie sam poradzić, natychmiast podbiegli i pomogli pozbierać rozsypaną makulaturę. Znaleźli też śrubki, które wypadły z kółka. Pan Władysław naprawił wózek, mocniej związał papiery grubym sznurkiem, pięknie chłopcom podziękował i pojechał dalej. Choć na dworze było chłodno, to w sercach tych chłopców zaświeciło słońce. Oni wypełnili przykazanie miłości bliźniego, dali piękny przykład pomocy drugiemu człowiekowi. Tak przecież uczy Pan Jezus w Ewangelii. Taką też Ewangelię głosili apostołowie.

Na drugi dzień w szkole ksiądz pochwalił chłopców przed całą klasą. W czasie długiej przerwy w pokoju nauczycielskim opowiedział to wydarzenie wychowawczyni. Pani była dumna ze swoich wychowanków.

O. Jackiewicz K. O.Cist, Odpowiedzialność za Kościół, BK 3-4 /1993/, s.179-180)

- 44 -

Hubert miał siostrę Joasię, bardzo ją kochał, ale też często jej dokuczał. Z byle jakiego powodu robił awanturę, kłócił się, złościł a nawet bił. Kiedyś zginął mu mały samochodzik, którym lubił się bawić. Pomyślał, że z pewnością Joasia mu go zabrała i na złość pobazgrał jej cały piękny zeszyt do kolorowania. Joasia bardzo się tym zmartwiła i było jej smutno chociaż wcale mu nie schowała ani nie zabrała samochodu. - Takie robienie na złość siostrze zdarzało się często. Joasia była nieco starsza, chodziła już do spowiedzi św. i nigdy na złość nic nie robiła. Pewnego dnia nauczyła się takiej piosenki i zaśpiewała ją bratu: "Braciszku, braciszku, nic rób że mi krzywdy. Ty mnie zawsze bijesz, a ja ciebie nigdy!"

Ks. Grzelak Cz., Tajemnica chwastu, BK 5-6 /1993/, s. 336-337

- 45 -

Dnia 19 maja 1990 r. został beatyfikowany w Rzymie Piotr Jerzy Frassati, student włoski, który zmarł nagle w r.1925 w wieku 24 lat. Syn senatora i wydawcy dziennika w Turynie, głęboko pobożny i związany z Kościołem, często przystępował do Komunii św. Udzielał się również społecznie pracując między innymi w konferencji św. Wincentego. Kiedy jego znajoma /Alfreda Silla / dowiedziała się, że Jerzy często odwiedza ubogie rodziny w różnych dzielnicach miast, powiedziała zdziwiona i niemal przerażona: "żeby młodzieniec z tak zamożnej rodziny tak się poniżał?" - On odparł z uśmiechem: "Jezus nawiedza mnie każdego ranka w Komunii św., to ja Mu odwdzięczam w skromny i dostępny mi sposób: odwiedzam Jego biedaków".

Ks. Pawłowski A., Bądź miłosierny jak Jezus Eucharystyczny!, BK 3-4 /1993/, s.133

- 46 -

Zmarły w r.1857 w wieku 15 lat wychowanek św. Jan Bosko, św. Dominik Sawio w dniu swej I Komunii św. powziął cztery postanowienia:

- Będę się często spowiadał i komunikował.

- Będę święcił dzień święty.

- Moimi przyjaciółmi będą Jezus i Maryja.

- Raczej umrę, aniżeli zgrzeszę.

Wierny tym postanowieniom, związanym głównie z Eucharystią, prowadził dobre i przykładne życie w ciągu roku szkolnego w zakładzie. Na wakacjach zaś stawał się wzorem i nauczycielem dla rówieśników: opowiadał im budujące wydarzenia z historii św., młodszych uczył katechizmu, prowadzą na nawiedzenie Najśw. Sakramentu, zachęcał do udziału w Mszy św. Raz w klasie przyjął rzucone na niego niesłusznie oskarżenie /wyjaśnił, że chciał naśladować niewinnie oskarżonego Pana Jezusa/, stał się rozjemcą dwóch bijących się w szkole kolegów, a na ulicy w taktowny sposób zwrócił uwagę woźnicy, który publicznie wypowiadał przekleństwa.

Ks. Pawłowski A., Bądź miłosierny jak Jezus Eucharystyczny!, BK 3-4 /1993/, s.134

- 47 -

Jeden z uczniów opowiadał mi o przerabianiu lektury „Ludzie bezdomni" Żeromskiego. Podczas opisu postaci doktora Judyma wielu kolegów doszło do wniosku, że postawę Judyma wobec ludzi oczekujących jego pomocy można zrozumieć w świetle przykazania miłości Jezusa Chrystusa. Pan Jezus jest wszędzie tam, gdzie niesiemy czyn miłości wobec brata.

Ks. Oliwkowski I., "Chrystus Królem naszych serc", BK 3-4 /1993/, s.183

- 48 -

Św. Teresa od Dzieciątka Jezus wspomina w swoich "Dziejach duszy", jak to tatuś przyzwyczaił ją, że gdy spotkali biednego człowieka, tatuś dawał małej Tereni pieniążek, a ona dawała go biednemu. Kiedyś na spacerze spotkali człowieka idącego z trudem na kulach. Terenia podbiegła do niego z pieniążkiem otrzymanym od ojca, ukłoniła się jak najpiękniej i wyciągnęła rękę z tym pieniążkiem. A on uśmiechnął się tylko do niej bardzo smutno i nie przyjął. Terenia była ogromnie zmartwiona. Chciała pomóc, a wydawało się jej, że zrobiła mu przykrość... I wtedy coś jej przypomniało i aż krzyknęła do ojca: Wiem, co zrobię, gdy będzie moja pierwsza Komunia św.! Pomodlę się za niego! I pisze: Pięć lat później spełniłam obietnicę i ufam, że Dobry Bóg wysłuchał moją modlitwę"...

Ks. Warzybok L., Królestwo miłości, BK 3-4 /1993/, s.185

- 49 -

Podczas politycznej "odwilży początku lat 80. na ekranach polskich kin można było zobaczyć angielski film opowiadający o wielkim przywódcy Indii, Mahatmie Gandhim pt. "Gandhi". Ta nagrodzona kilkoma Oskarami filmowa opowieść o życiu i walce człowieka, który bez broni  przemocy doprowadził do narodowego wyzwolenia Indii z niewoli kolonistów angielskich, rozpoczyna się i kończy prawie jednakowo. Wschód i zachód słońca na morzu miesza się z falami uderzającymi o burtę statku i tworzy przebogatą kolorystykę barw, samorzutnie skłaniająca do refleksji i zadumania. I jakby z tej barwnej planety światła ginącego gdzieś w wodzie rozlega się melodia muzycznego podkładu i słowa o następującej treści: "Wszystkie ziemskie potęgi przeminą jak promienie światła niknące gdzieś w morskiej głębinie; i królestwa największe rozpadną się jak stłuczony kryształ; i straszne molochy oparte o kłamstwo, przemoc i terror upadną, a po tyranach, którzy miliony gnębili, śladu nie będzie. Zostaną tylko zwycięskie prawda i dobro, które nigdy nie przeminą i nic ich skruszyć nie zdoła".

Ks. Wnęk J., To jest Król... , BK 3-4 /1992/, s.172

- 50 -

Żył ze skromnej renty. Na utrzymaniu miał żonę pozbawioną jakichkolwiek źródeł dochodu. Warunki bytowe bardzo skromne. Kiedy go poznałem, skończył już 70 lat. W każdy pierwszy piątek miesiąca chodziłem do niego z Komunią świętą. I zawsze zadawał mi to samo pytanie: "Może ksiądz zna ,jakąś biedną rodzinę, która potrzebuje pomocy? Niewiele pozostaje nam z renty, ale chętnie tym, co mamy podzielimy się z innymi". W ostatnim liście, jaki otrzymałem przed jego śmiercią, zawarte było to samo pytanie.

- 51 -

Widziałem, jak dziewczynka - wnuczka, prowadziła swojego dziadzię niewidomego za rękę, ostrożnie, delikatnie. Ach, jaka była dla niego dobra! Bo mówiła, że dziadzio jest i tak już nieszczęśliwy, że jest stary i nie widzi.

Gdy zaś wróciła z nim do domu, to jak mamusia podsuwała mu krzesło, aby usiadł, podawała fajeczkę i opowiadała wszystko, czego się nauczyła w szkole. Dziadziuś nie nazywał jej inaczej, jak swoim aniołkiem i kwiatkiem.

"Gdzie mój kwiateczek?" - pytał. "Gdzie mój aniołek? - gdy tylko na chwilę odeszła. Nie mógł się też doczekać jej powrotu, gdy musiała iść do szkoły.

A gdy umierał, długo jej dziękował ze łzami w oczach.

"Moja ptaszyno kochana, mój aniołku, niech ci Pan Jezus za wszystko wynagrodzi. Gdy pójdę do pana Jezusa i do Matki Bożej, to im wszystko o tobie powiem i będę prosił, by ci z nieba błogosławił". Takie to było kochane dziecko.

- 52 -

Mietek na koniec roku szkolnego otrzymał od tatusia rower. Uczył się dobrze, przyniósł wspaniałe świadectwo i nagrodę za pilność. Mietek przez dwie godziny jeździł na rowerze, potem dał rower swej siostrze Basi, aby i ona sobie trochę pojeździła. Mietek kocha swoją siostrę.

- 53 -

Całym sobą wyznawał miłość brat Albert - Adam Chmie1owski. Karol Wojtyła w dramacie "Brat naszego Boga" ukazuje duchową walkę młodego artysty o prawdziwą miłość, o jej praktyczną postać. Kiedy Adam, młody malarz, żyjący w świecie natchnień, piękna; artyzmu styka się przypadkowo z ówczesnym marginesem społecznym, żyjącym w nędzy i poniżeniu człowieczeństwa, porusza to jego wnętrze. Długo zmaga się w sobie. Próbuje zagłuszyć prawdziwą miłość działaniem filantropijnym. Taka miłość poniża nędzarzy. Wtedy dojrzewa decyzja miłości: pełny dar siebie! Porzuca świat sztuki, wdziewa ubogi habit i zaczyna żyć pośród nędzarzy. Dla nich przygotowuje miejsca posiłku i noclegu. Przygarnia każdego, nawet zbrodniarzy. Zakłada zgromadzenie zakonne. Buduje też pustelnie, aby co pewien czas każdy z braci mógł odnowić swoje wnętrze. Wiedział, że źródłem miłości bliźniego jest rozpoznawanie i wyznawanie miłości Boga. Brat Albert nie tylko zrozumiał miłość, uwierzył Miłości, ale był jej posłuszny. Sam będąc uczestnikiem Królestwa Bożego, głosił je i wielu ludzi do niego zaprowadził.

- 54 -

A przecież dzisiejsze czytania są takie piękne! Mówią o miłości, a miłość - to słowo zawsze budzi w. nas dobre myśli, radosne, piękne, ale też i bolesne, smutne. Natomiast jeśli słowo "miłość" budzi w nas brzydkie myśli, to dlatego, że jeśli postąpilibyśmy według nich, wynikłoby z tego zło, a wtedy nie jest to miłość. Kiedy więc przygotowywałem to kazanie, nosiłem w głowie dobre myśli, chciałem bardzo pięknie, prawdziwie, mówić o Bogu i nie potrafiłem. Nie byłem nawet zmęczony, czy przeziębiony, a było mi coraz smutniej.

Wreszcie zawołano mnie na obiad. Poszedłem. Choć głodny, jeść mi się nie chciało. Gryzę jednym zębem, choć mam prawie wszystkie, nie odzywam się, choć inni śmieją się z opowiadanych dowcipów, a ja siedzę jak gradowa chmura. Ktoś wreszcie mnie zauważył, a może nie mógł już znieść mnie wyglądającego jak góra lodowa, i zaczął zagadywać, próbował jakoś rozruszać, a ja robiłem się coraz bardziej niespokojny. Uspokoiło mnie jedno zdanie, wypowiedziane przez naszą panią gospodynię: "Dajcie spokój Pan Bóg ma cierpliwość dla nas, grzeszników, to czego się czepiacie człowieka?" - Zrozumiałem: warto było niby zmarnować przedpołudnie, warto było się namęczyć, żeby usłyszeć te słowa.

Więc uczymy się być dobrymi. Pan Bóg ma cierpliwość dla nas, grzeszników!

Pan Bóg ma cierpliwość dla nas, grzeszników! Wielka to prawda. Upewnia nas. Dzisiaj Mojżesz nakazując Izraelitom, by przestrzegali Boże nakazy. Ale to trochę nam się nie podoba: ciągle tylko słuchać i słuchać.

"Podaj gazetę, wynieś śmieci, jedz, nie śmiej się, wynocha do swego pokoju, proszę cię, wyłącz radio, bo mi głowa pęknie..." Na dodatek Mojżesz mówi, że Boga trzeba się bać! Jak się bać, skoro ja się nikogo nie boję, chyba, że jest ciemno i człowiek nadchodzący z przeciwka wygląda na pijanego. Zwykłych ludzi ja się nie boję - dlaczego mam się bać Boga? - Pan Jezus dzisiaj nam to wyjaśnia a zarazem nasz kłopot czyni jeszcze większym kłopotem. Mówi, że jest jedno przykazanie, największe: będziesz miłował Pana Boga swego i bliźniego swego jak miłujesz siebie samego.

 Nasza obecność tutaj w świątyni na Mszy świętej jest wyrazem takiej miłości. Razem śpiewamy, chodzimy w procesji, podajemy sobie ręce i przychodzimy do wspólnego stołu, spożywamy ten sam Chleb. Wszystko nam przypomina, że Msza święta jest przedziwnym zjawiskiem danym nam przez Pana Jezusa po to, abyśmy uczyli się być dla innych ludzi dobrymi.

Nasza miłość do ludzi nie ogranicza się tylko do tych, którzy razem z nami znajdują się w kościele, których widzimy, słyszymy, dotykamy przy powitaniu na znak przyjaźni. Razem z nami są tutaj obecni i ci, którzy już przeżyli śmierć. Wspominamy ich w modlitwie powszechnej i podczas Modlitwy Eucharystycznej. Czasami zaraz na początku Mszy ksiądz mówi, że nasze modlitwy ofiarujemy dzisiaj za Marie, Jana, Władysława a zwłaszcza za Grzegorza w dziesiątą rocznicę jego zgonu. Modlitwa taka jest pięknym zwyczajem. Przywołanie zmarłych jest znakiem, że o nich pamiętamy, nadal ich serdecznie kochamy, tęsknimy za nimi i wierzymy, iż oni również mówią Panu Jezusowi o nas, troszczą się o nas, nie przestali przecież nas kochać.

Modlimy się za zmarłych także dlatego, że sami jesteśmy słabi i grzeszni. Pan Bóg nie chcąc, aby ktokolwiek cierpiał zarówno na ziemi jak i po śmierci, daje człowiekowi jeszcze jedną szansę, jeszcze jedną możliwość: my to nazywamy czyśćcem. Nie jest to jakieś miejsce, jak na przykład kąt w klasie, do którego pani stawia za karę. Czy ściec jest darem Bożej miłości. W nim człowiek, który nie zdążył pokochać Boga na ziemi, może nauczyć się miłowania.

- 55 -

W 1972 roku zmarł w Krakowie profesor Antoni Kępiński, znakomity uczony i myśliciel, przede wszystkim zaś dobry, szlachetny człowiek. Do dzisiaj ukazują się i natychmiast zostają sprzedane jego medyczne książki, przepojone głębokim humanizmem. Swego czasu czytałem wzruszające wspomnienia jego żony. Zapadł mi w pamięci opis jego ostatniej wigilii Bożego Narodzenia w 1971 roku. Profesor był już wtedy beznadziejnie chory. Leżał osłabiony i wycieńczony w łóżku, a przy nim stale czuwała jego wierna żona. Naraz ktoś delikatnie zastukał do drzwi. Był to kapelan szpitalny, a wraz z nim kilku kleryków. Dyskretnie zapytał o zdrowie i o to, czy pan profesor miałby ochotę wysłuchać kilku kolęd. Gdy chory się zgodził, wtedy ksiądz wraz z klerykami radośnie, z przejęciem odśpiewali kilka kolęd. Potem chcieli odejść, ażeby chorego zbytnio nie męczyć. Jednakże profesor cichym, osłabionym głosem prosił: "Jeszcze, jeszcze - to takie piękne!" Widać było, że profesor był do głębi wzruszony tym, że do niego, człowieka beznadziejnie chorego, w tym świątecznym wieczorze pofatygowali się młodzi, zdrowi ludzie, że w ogóle o nim pamiętali. Na koniec ksiądz kapelan podzielił się jeszcze opłatkiem i wyszedł wraz ze swoimi klerykami. Wtedy profesor powiedział do żony, że był to najpiękniejszy wieczór wigilijny, jaki w swoim życiu przeżywał. Niestety już ostatni raz na tej ziemi!

My doskonale rozumiemy, dlaczego chory tak się wyraził: spotkał się z bezinteresowną miłością.

Ks. Kazimierz Pielatowski Ukazała się łaska Boga BK 85/5

- 56 -

Podczas swej drugiej pielgrzymki do kraju papież Jan Paweł II dokonał między innymi beatyfikacji Adama Chmielowskiego, zwanego powszechnie Bratem Albertem. Dlaczego wybór papieski padł właśnie na tego człowieka? Jeśli Kościół wynosi kogoś na ołtarze, to nie tylko dlatego, że prowadził on szlachetne i godne życie. Takich jest wielu, setki tysięcy, miliony... Kościół spośród prawdziwie szlachetnych beatyfikuje i kanonizuje tych, których życie jest jakimś szczególnie wymownym znakiem dla konkretnej epoki. Tych, którzy są jakby naznaczeni Bożym charyzmatem dla aktualnie żyjących ludzi. Cóż można uznać za taki znak w życiu Brata Alberta? Chyba bezsprzecznie znakiem tym jest dobrowolnie wybrane ubóstwo.

Adam Chmielowski w sposób szczególny był otwarty na potrzeby ludzi sobie współczesnych. Jako młody człowiek bierze udział w zbrojnym zrywie Powstania Styczniowego. Zatroskany o sprawiedliwość, solidarny z narodem walczy zostaje ranny, traci nogę. Potem służy społeczeństwu swą sztuką malarską. Przybliża, uobecnia piękno, które ostatecznie czerpie swój początek z Boga, źródła wszelkiego piękna. Ale z biegiem czasz dochodzi do wniosku, że ani walka zbrojna, choć toczona w imię najszlachetniejszych ideałów, ani malarstwo, choć dotykające często tematyki religijnej - w pełni go nie uwierzytelnia. Jeśli naprawdę chce zanieść ludziom Boże wartości i jeśli te wartości z jego rąk mają być przyjęte - musi dokonać czegoś więcej.

I oto widzimy go w lwowskich i krakowskich ogrzewalniach - nędzarz wśród nędzarzy. Głoszona przezeń Ewangelia, zasada miłości i solidarności społecznej, stały się wiarygodne, bo osobiście realizował Chrystusowe polecenie: nie zabrał na drogę ani chleba, ani torby, ani pieniędzy... Weteran walk o niepodległość, malarz cieszący się powszechnym uznaniem, a równocześnie: człowiek obierający dobrowolne zabójstwo - na znak, na świadectwo. Oto charyzmat na nasze czasy, oto ukazany nam przez Jana Pawła II sprawdzian wiarygodności naszego apostolstwa.

Ks. Mieczysław Brzozowski Ubóstwo - znakiem apostoła BK 85/6

- 57 -

Przed wielu, wielu laty żył w Krakowie... Słowa te brzmią jak początek pięknej baśni czy legendy. Jednak historia dotyczy prawdziwego człowieka. Tak prawdziwego, jak wy. Miał imię i nazwisko, adres domu, w którym mieszkał. Chodzi o Adama Chmielowskiego.

Mieszkał w Krakowie. Uczył się najpierw w Puławach niedużym mieście, tak jak Kraków położonym nad Wisłą. Potem, gdy wybuchło Powstanie Styczniowe, przyłączył się do ludzi kochających swoją Ojczyznę i walczył o to, by Polska odzyskała wolność. Udział w powstaniu przypłacił kalectwem. Po upadku powstania odkrył w sobie talent artysty i zaczął malować obrazy.

Były naprawdę piękne. Przyjaciele Adama mówili, przepowiadając mu  wspaniałą karierę: "Przez swoje obrazy będziesz sławny, znany na całym świecie. Jednak Pan Bóg miał wobec Adama inne plany. Chciał bowiem, aby "był święty i nieskalany przed Jego obliczem" (II czyt.).

Pewnego dnia, gdy Adam Chmielowski szedł wąskimi uliczkami  Krakowa dostrzegł nieszczęśliwego człowieka: obdartego, głodnego, nie mającego dachu nad głową. Adam zainteresował się nim. Pomógł, dał, ubranie, nakarmił, znalazł dom i zajęcie. Po pewnym czasie dostrzegł, że takich ludzi biednych i nieszczęśliwych jest w Krakowie więcej. Zrozumiał, że im powinien poświęcić swoje siły, życie. Założył zakon, przyjął imię i od tego imienia zaczęto nazywać zakonników Braćmi Albertynami. Przyjaciele dziwili się. Przecież będąc sławnym malarzem byłby bogaty. Mógłby pieniądze otrzymywane ze sprzedaży swoich obrazów dawać ubogim chcieli, żeby Adam, a właściwie już brat Albert, w ten sposób postępował.  Jego życie skłaniało ich, nawet zmuszało do zastanowienia się nad ich własnym postępowaniem.

Ks. Henryk Dulniak Ubóstwo - znakiem apostoła BK 85/6

- 58 -

Matka Róźa Czacka, założycielka Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża, w swoich nie publikowanych zapiskach wyznaje: "Każde cierpienie rodzi wiele małych cierpień". Cierpienie nie związane Miłością, zadaje ból na prawo i lewo, nie szanuje cierpienia innych. Stając się samolubne, uznaje tylko własną drogę do jego uśmierzenia. Kto cierpiąc odrzuca Krzyż, ten wychodzi poza nurt powszechnego pragnienia zwycięstwa. Cierpi sam, pokonany ostatecznie własną bezradnością. Znacznie większym nieszczęściem jest, kiedy ludzie zamiast bratać się w cierpieniu jako Naród - godzą w siebie nawzajem marnując to, co mogłoby być ich siłą:

"Widziałem rzeczy straszne i żałosne

Widziałem ludzie do wężów podobne". (Słowacki)

W cichej modlitwie przed Najświętszym Sakramentem duchowe córki Matki Róży Czackiej odmawiają codziennie w Laskach tę oto modlitwę: "Panie, Boże mój, Tobie ofiaruję krzyż mój całodzienny, z miłości ku Tobie, w zjednoczeniu ż Męką Pana Jezusa na większą cześć i chwałę Twoją, na intencję Ojca Świętego, Kościoła Świętego i Ojczyzny, na zadośćuczynienie za grzechy moje, za grzechy całego świata, a w szczególności za duchową ślepotę ludzi. Przez Chrystusa Pana naszego". Całe dzieło Lasek mówi nam o skuteczności tej cichej modlitwy. To, co najgłębsze i najskuteczniejsze, niekoniecznie musi być w człowieku najgłośniejsze.

Ks. Henryk Pyka Niech zniknie stare - odnowi się wszystko BK 86/2

- 59 -

Słyszałem kiedyś opowieść o przygodzie, jaka spotkała wielkiego pisarza rosyjskiego, Lwa Tołstoja. Otóż któregoś dnia, trafił do niego pewien Arab, aby przeprowadzić dyskusję na temat, która religia jest lepsza i wartościowa: islam czy chrześcijaństwo. Po wymianie wielu zdań, Tołstoj w pewnym momencie - chcąc tryumfować - zapytał, czy w islamie jest przykazanie o miłości bliźniego? Arab opuścił głowę, potrząsając nią w negatywnej odpowiedzi. Jednak odchodząc, niejako w rewanżu, chciał zadać jeszcze ostatnie pytanie, a brzmiało ono tak: "Czy wy tę miłość, o której tyle mówicie, realizujecie w życiu"?

Ks. Marek Kabsz CR WSRÓD MODLITW I POSTÓW BK 86/3

- 60 -

Lew Tołstoj w jednej ze swoich książek opisał konia, który w połowie stromej ścieżki w dół buntuje się: "Mam dosyć ciągnięcia tego powozu i słuchania woźnicy, staję!" Może oczywiście to uczynić, ale płaci wówczas słono. Od tej bowiem chwili wszystko obraca się przeciwko niemu: woźnica okłada go batem, powóz toczy się i najeżdża mu na tylne nogi, pasażerowie krzyczą na niego, bo się boją (ALucciani, List do dawnych postaci). Z wami w codziennym życiu może być podobnie, kiedy wchodzicie na błędną drogę i buntujecie się przeciw Bogu, nie chcecie słuchać rodziców i nauczycieli, złościcie się na koleżanki i kolegów, w końcu na samych siebie. Przychodzi jednak chwila zagubienia, jesteście niezadowoleni z tego, co zrobiliście w szkole, w domu, na placu zabaw. Postanawiacie: dłużej tak nie może być! Przywrócenie pojednania stało się wielką tęsknotą człowieka.

 

Lew Tołstoj w swoim dziele Zmartwychwstanie pisze: "Można rąbać drzewo, można wyciskać cegły, można kuć żelazo bez miłości, ale człowiek z człowiekiem bez miłości żyć nie jest w stanie". W życiu obserwujemy ciekawe zjawisko: ten sam świat, te same rzeczy, to samo otoczenie i ci sami ludzie mogą stać się całkowicie inni, jeśli wraz z pojednaniem wprowadzimy tam radość i pokój, gdzie przedtem ich brakowało.

Mówi o tym historia - bajka o pewnym generale koreańskim. Po śmierci został on przydzielony do nieba, ale kiedy stanął przed świętym Piotrem, przyszła mu ochota na jedną rzecz i poprosił o nią: żeby mógł, zanim wejdzie do nieba, zobaczyć choćby na parę minut do piekła, tak tylko, aby mieć jakieś pojęcie o tym smutnym miejscu. Niechże tak będzie odpowiedział św. Piotr. Stanął więc na progu piekła i widzi ogromną salę  mnóstwem długich stołów. Na nich miski z gotowanym ryżem, suto okraszonym, pachnącym, apetycznym. Zaproszeni siedzieli po dwóch przy każdej misce, jeden naprzeciwko drugiego. Ale cóż? Do jedzenia ryżu mieli - podobnie jak Chińczycy - dwie pałeczki tak jednak długie, że mimo ogromnych wysiłków ani jedno ziarenko ryżu nie trafiło im do ust. Na tym polegała męka na tym polegało piekło. Widziałem, wystarczy mi - powiedział generał, zawrócił do drzwi nieba i wszedł. Podobna sala, te same stoły, ten sam ryż, pałeczki długie; ale biesiadnicy weseli, jedzą z uśmiechem. Dlaczego? Ponieważ każdy, nabrawszy na pałeczkę ryżu, wkładał go do ust towarzyszowi z przeciwka i udawało mu się doskonale (A. Lucciani).

Bajka prawdziwa! Zamiast myśleć, by nam było dobrze, trzeba by raczej myśleć o tym, by czynić dobrze innym, a wtedy wszystko i wszystkim będzie lepiej, wtedy będziemy prawdziwymi "pomocnikami" Maryi w dziele pojednania.

Ks. Leszek Kaczmarek - MARYJA - MATKA POJEDNANIA BK 86/3

- 61 -

Widziałem kiedyś piękny plakat. Na szczycie namalowanej kuli ziemskiej wyrasta duży krzyż, wokół zaś tej kuli stoją dzieci różnych narodowości. Trzymają się mocno za ręce i patrzą w górę, ku krzyżowi. Proś gorąco Pana Boga, by pomógł ludziom całego świata dojść do zgody, a także do miłości i wiary w Jezusa Chrystusa, bo "każdy z nas stworzony jest przez Pana i w każdym z nas zamieszkać pragnie Bóg".

LUDZIE CAŁEJ ZIEMI - BRAĆMI BK 86/5

- 62 -

Niedawno opowiadano mi o pewnym człowieku, dyrektorze w dużej fabryce. Miał bardzo dobrego znajomego, który pracował w tej samej fabryce, ale jako ślusarz. Był więc podwładnym dyrektora. Obaj w życiu prywatnym, poza miejscem pracy, doskonale się rozumieli. Mieszkali w tej samej parafii, należeli nawet do tego samego klubu tenisowego, bardzo często odwiedzali siebie wzajemnie z całymi rodzinami. Mówili do siebie wtedy przez "ty". Jednak kiedy znajdowali się w fabryce, gdzie jeden był przełożonym, drugi podwładnym, nie zwracali się do siebie go imieniu. Ślusarz mówił wówczas do swego znajomego: "Panie dyrektorze". Dziwne! Tacy dobrzy znajomi, w domu po imieniu, a w pracy tak oficjalnie, urzędowo... Co sądzicie o takim postępowaniu? Niektórzy powiedzą: "Jaki ten dyrektor pyszny, ważny? Chce pokazać co to on nie znaczy". Inni z was odpowiedzą: "To zupełnie mądre, przecież dyrektor nie powinien nikogo ze swoich pracowników wyróżniać. Pozostali pracownicy czuliby się pokrzywdzeni". Uważam, że rzeczywiście obaj postępowali bardzo mądrze i słusznie. Wyobraźcie sobie, że wy pracujecie w tej samej co oni fabryce. Byłoby wam przyjemnie gdyby dyrektor wyróżniał jednego z pracowników? Z pewnością nie! A może przeżyliście już podobną sytuację? Na przykład w szkole pani, niechcący zresztą, ciągle wyróżnia jednego ucznia Jakie to przykre dla pozostałych uczniów: czują się pokrzywdzeni! A i ten wyróżniany wcale nie jest z pewnością zadowolony. Nie chciałby, aby go ciągle wyróżniano. Traci przez to nawet przyjaciół. Sądzę, że dyrektor, o którym mówiłem był bardzo mądry, rozsądny i roztropny. Chciał wszystkich pracowników jednakowo traktować. Dlatego nikogo nie wyróżniał, nikomu nie dawał specjalnych przywilejów.

BÓG NIKOGO NIE WYRÓŻNIA BK 86/5

- 63 -

Pewien duszpasterz był zaniepokojony tym, że ubogo ubrany człowiek wchodził do kościoła każdego południa - na parę minut. Kazał kościelnemu porozmawiać z nim, czuwać, dowiedzieć się, co on robi w kościele, w którym było wiele cennych przedmiotów i obrazów. „Przychodzę się modlić" - odpowiedział kościelnemu. "Tak krótko. Tak, zawsze o 12,00 staram się wejść do kościoła i po prostu uklęknąć, powiedzieć: „Jezu to ja, Kuba. Posiedzę, pomyślę - i odchodzę”. To jest krótka modlitwa, ale myślę, że Jezus mnie słyszy. Po kilku latach stary, biedny człowiek uległ wypadkowi. Lecz okazało się, że w szpitalu wywiera dobry wpływ na chorych sali, w której leżał. Chorzy byli tam spokojni, nawet weseli - żartowali. Tym razem siostra mu powiedziała:  "Chorzy mówią, że to pan ma na nich dobry wpływa. Podobnie pan sam jest taki miły, spokojny, szczęśliwy". - Tak, siostro, jestem szczęśliwym człowiekiem. Ale, to nie moja zasługa - to dzięki Gościowi, który mnie odwiedza". - "Jakiemu gościowi?" - zdziwiła się siostra bowiem nikt go nie odwiedzał był samotny. Każdego dnia - mówił z wyraźnym przejęciem - o godzinie 12,00 On przychodzi, staje przy moim łóżku i mówi z uśmiechem: <Kuba, to ja, Jezus!"

(William Aitken) inspiracje-doświadczenia BK 86/5

- 64 -

"Wasza bieda jest większa niż nasza: duchowe ubóstwo Zachodu jest większe niż fizyczne ubóstwo Wschodu. Na Zachodzie wiele milionów ludzi cierpi z powodu osamotnienia i pustki życiowej - czują się niekochani i niechciani. Nie bywają głodni w sensie fizycznym, ale to, czego im brakuje, to więź z Bogiem i między sobą" (Matka Teresa). inspiracje-doświadczenia BK 86/5

- 65 -

Niedawno Mariola z klasy VIIa pokazała mi swój pamiętnik, w którym pisała o miłości do Jurka z VIIb. O miłości napisano już bardzo dużo. O miłości śpiewa się niezliczone piosenki, kręci filmy, pisze książki, wiersze. Każdy człowiek dziecko i starszy, chce być kochany. Już małe dziecko mówi pokazując rękami: "Tyle kocham mamusię". Dziecko chce być kochane najpierw przez rodziców później przez kolegów, koleżanki, wychowawców, nauczycieli. Jeżeli jest kochane, wówczas prawidłowo się rozwija i w ten sposób uczy się miłości od innych.

Ks. Jan Brodziak - NAJWAZNIEJSZE PRZYKAZANIE: "BĘDZIESZ MIŁOWAŁ..." BK 86/5

- 66 -

Polska pisarka, Zofia Kossak-Szczucka, napisała sztukę teatralną pt. Gość oczekiwany. Bardzo biedny człowiek, drwal leśny, w tragicznej sytuacji rodzinnej błagał Chrystusa u stóp figurki w lesie, by mu przyszedł z pomocą. Usłyszał odpowiedź: "Dziś wieczorem przyjdę do ciebie". Przygotowano się godnie na to przyjście, choć Pan Jezus jakby zwlekał z przybyciem... Ale wieczorem, zamiast Chrystusa, do domu drwala przybywa żebrak prosząc o coś do jedzenia. Gospodarze, choć niewiele bogatsi od niego, przyjęli go i nakarmili. Gdy ugoszczony odszedł, przekonali się po skutkach tej wizyty, że był to Chrystus. Druga część tej sztuki rozgrywa się u bogatego młynarza. Dowiedział się on o wizycie Pana Jezusa. Podobnie prosił i otrzymał podobną obietnicę: "Dziś wieczorem przyjdę do ciebie". Godnie i wystawnie przygotowano się w domu młynarza na zapowiedzaną wizytę, ale Chrystus nie przybywał. Zjawił się natomiast jakiś młody przybłęda, obszarpaniec wędrujący w poszukiwaniu pracy, proszący o nocleg. Nie przyjęto go, wypędzono, a gdy wrócił i nalegał - poszczuto psem. Na próżno wyczekiwano wizyty Jezusa. Dlatego też rano młynarz poszedł pod figurę Ukrzyżownanego i czynił Mu wymówki, że nie spełnił danej obietnicy. I wtedy usłyszał: "Byłem u ciebie późnym wieczorem a tyś mię psem poszczuł".

Taka jest treść sztuki. Pokazuje nam ona prawdę że przychodząc z pomocą bliźniemu w jego potrzebie, spotykamy się  z Chrystusem, On przyjmuje nasz czyn jako przysługę Jemu wyświadczoną.

Ks. Jan Brodziak - NAJWAŻNIEJSZE PRZYKAZANIE: "BĘDZIESZ MIŁOWAŁ..." BK 86/5

- 67 -

Na jednym z cmentarzy gdańskich spotkałem płytę nagrobną z następującym napisem: "Gdy człowiek umiera, nie pozostaje po nim na ziemi nic, oprócz dobra, które pozostawił innym". To jest największa prawda o naszym życiu. O tyle jestem człowiekiem, o ile jestem dobry. Albowiem dobro jest miarą naszego istnienia i człowieczeństwa.

O. Kazimierz Kozłowski OFM Conv. ŚWIĘCI DOPEŁNIAJĄ DZIEŁA CHRYSTUSA BK 87

- 68 -

Przed wywiezieniem do obozu w ciasnej celi więziennej w Łodzi wraz z innymi zatrzymanymi znalazł się kapłan. Jeden z więźniów strasznie bluźnił przeciwko Bogu. Wszyscy byli okropnie zgłodniali. Nagle otworzyły się drzwi i strażnik więzienny rzucił księdzu bochen wiejskiego chleba przywieziony proboszczowi przez litościwą duszę. Ksiądz zaczął łamać chleb i rozdawać więźniom. Rzucali się jak zgłodniałe wilki. W ręku księdza został jeszcze nieduży kawałek wonnego razowca. Ksiądz zauważył, że jego przeciwnik nic nie otrzymał. Przełamał na dwie części, podszedł do tamtego i podał mu. Z wahaniem głodny bluźnierca wziął kromkę chleba i wbił w nią swe zęby. Po zjedzeniu chleba i dłuższej chwili przyczołgał się do kapłana, wyciągnął dłoń i rzekł: Dałeś mi szkołę... wybaczcie". Odtąd stali się przyjaciółmi. Już nigdy więc ów człowiek nie bluźnił.

O. Albert Antkowiak OFM ROZDAWCY BOŻYCH DARÓW BK 87

- 69 -

W tym miejscu jestem zniewolony, by wspomnieć ks. kanonika Ludwika Walkowiaka, który przez długie lata pełnił funkcję proboszcza i dziekana w Miejskiej Górce. W książce napisanej przez ks. biskupa Franciszka Korszyńskiego pt. „Jasne promienie w Dachau” czytamy: W Dachau w obozie zawiązał się Caritas księży. Zbierali pożywienie, by ratować najbardziej głodnych, z każdego bloku jeden ochotnik szedł do tych zakażonych i wynędzniałych braci: Ks. Ludwik Walkowiak, kapłan archidiecezji poznańskiej, poszedł w imię Chrystusa jako jeden z pierwszych. Przydzielono go na blok 23, który władze obozowe skazały na zagładę. Został izbowym, aby opiekować się chorymi. A było ich 400, gdy w normalnych warunkach w jednej izbie było 80. W tej ciasnocie trudno było o zachowanie jakiejkolwiek higieny. Brakowało leków. Polski Caritas organizował przez księży różne rzecz, lecz to wszystko nie wystarczało. Chorzy więźniowie umierali jak muchy. Ks. Walkowiak robił, co było w jego mocy, by ratować. Służył im posługą kapłańską: rozgrzeszał i udzielał Komunii św. oraz przygotowywał na ostatnią chwilę życia. W końcu sam ks. Walkowiak pracując w tak okrutnych warunkach zapadł na tyfus. Stan jego zdrowia był ciężki, ale dzięki Bogu i pomocy dobrych kolegów wyszedł szczęśliwie i doczekał się wyzwolenia. Jeszcze do dziś jako miłą pamiątkę po Dachau przechowuje kartkę, na której ma spisane nazwiska podopiecznych.

O. Albert Antkowiak OFM ROZDAWCY BOŻYCH DARÓW BK 87

- 70 -

Opowiem wam, jak to było, gdy pracowałem na parafii w górach. Do kościółka, gdzie dzieci licznie przychodziły na roraty, prowadziło około czterdzieści schodów. A ponieważ śnieg co noc sypał, trzeba było się niemało natrudzić przy ich odśnieżaniu. Otóż B grudnia, wczesnym rankiem idę jak zwykle przygotować schody. Lecz gdy zbliżyłem się, oczom nie wierzę. Schody są nie tylko odśnieżone, ale jeszcze i piaskiem posypane. Wspinam się do kościółka, a na najwyższym stopniu wita mnie namalowany pięknie uśmiechnięty św. Mikołaj. Dopiero znacznie później dowiedziałem się, że to kilkoro dzieci zrobiło mi taki mały mikołajowy prezent. Była to jakże oryginalna odpowiedź na słowa proroka: "Gotujcie drogę Panu" Dzieci przygotowały prawdziwe schody by po nich bezpiecznie mogli wstępować do Pana Jezusa dorośli i rówieśnicy.

Św. Mikołaj czuwa nad pierwszym tygodniem grudnia i wzywa nas, jak w piosence: "Uczyńmy coś dobrego, gdyśmy rozpaczy bliscy, uczyńmy coś dobrego, to duszę nam oczyści..."

Ks. Krzysztof Ryszka GOTUJCIE DROGĘ, PANU BK 87

- 71 -

Tego dnia moi uczniowie podczas katechezy zachowywali się dziwnie niespokojnie. Byli jacyś inni, podenerwowani, rozgadani. W końcu kiedy zaczęło mi to przeszkadzać, powiedziałem do najbardziej w tym momencie aktywnego Gerarda:

- Jeśli masz coś ciekawego do powiedzenia, to podziel się ze wszystkimi naraz, mówiąc głośno, a nie urządzaj mi tu głuchego telefonu.

Gerard wstał i powiedział:

- Bo, proszę Księdza, Marcin mówi, że Pana Boga można jeszcze i dziś spotka na ziemi, że on Go widział i nawet z Nim rozmawiał.

- A co Ty na to? - zapytałem Gerarda.

- To niemożliwe. Pan Bóg jest w niebie, a nie na ziemi.

- Czy wszyscy myślą tak jak Gerard, czy ktoś zgadza się z Marcinem? Wybuchła ogromna wrzawa. Część klasy krzyczała, że Gerard ma rację, inni wołali: Marcin, Marcin Marcin?

Podniosłem ręce do góry i powiedziałem:

- W ten sposób problemu nie rozstrzygniemy. Proszę, by wszyscy, którzy chcą zabrać głos, podnieśli rękę i powiedzieli swoje zdanie.

Tablicę podzieliłem na dwie części, z jednej strony napisałem Gerard" z drugiej "Marcin". Następnie poprosiłem o wypowiedzi. Pierwszy zgłosił się Jacek przyjaciel Gerarda. Powiedział, że na ziemi to Pan Bóg jest tylko na obrazku, ale tak naprawdę to jest On w niebie. Nie wytrzymała tego Agata, która wstała i odpowiedziała pytaniem:

- A Komunia święta to co, czy tylko biały opłatek? Przecież to prawdziwy Pan Jezus pod postacią chleba.

Gerard wstał znowu: - Dobrze, zgadzam się, ale czy z Komunią mażesz porozmawiać? Mówisz i mówisz, a odpowiedzi nie słychać.

Aneta, sąsiadka z ławki Agaty wstała broniąc zdania koleżanki:.

- Właśnie, że w Komunii świętej też można z Panem Jezusem porozmawiać a On odpowiada, może nie słowem, ale swoją mocą, swoją łaską, którą przez ten sakrament otrzymujemy. O co Go prosimy, to spełni, jeśli to jest dla naszego dobra.

Wtedy wstał Marcin i powiedział:

- Zgadzam się z dziewczynami mówiącymi o Komunii świętej, ale nie to miałem na myśli mówiąc o spotkaniu z Bogiem i rozmowie z Nim.

Wszyscy zamilkli. Gerard krzyknął:

- Jak jesteś taki mądry, to powiedz, gdzie spotkałeś Pana Boga i z Nim rozmawiałeś.

Marcin zamyślił się i powiedział:

- Spotkałem Go wczoraj.

Klasa aż otworzyła buzię ze zdziwienia.

- Gdzie, jak opowiedz... - posypały się prośby.

- Moja ciocia jest siostrą zakonną i pracuje w Poznaniu, w domu dla ludzi nieuleczalnie chorych. Wczoraj mama zabrała mnie do Poznania, poszliśmy do cioci, a ona zapytała, czy chcę zobaczyć jak ona się modli i rozmawia z Panem Bogiem czy chcę zobaczyć Boga na ziemi. Nie wierzyłem tak jak wy, że to możliwe. I wówczas ciocia zabrała mnie do sali, gdzie byli chorzy ludzie. Uśmiechała się do nich, robiła im opatrunki, rozmawiała z nimi, chociaż to nie było wcale takie łatwe. Potem prosiła mnie, bym im zaśpiewał piosenkę, której nauczył nas ksiądz n religii. Śpiewałem razem z siostrą. Chorzy uśmiechali się do mnie, dziękowali. Gdy wróciliśmy do mamy, powiedziałem jej, że dziś spotkałem Pana Boga na ziemi w innych ludziach.

Klasa milczała, a ja powiedziałem, że Marcin przeprowadził dzisiaj za mnie katechezę. A żeby ją uzupełnić, rozdałem szybko Pismo święte i prosiłem by odczytano fragment z Ewangelii wg św. Mateusza, tekst, którego wysłuchaliśmy przed chwilą podczas liturgii...

OBJAWIENIE BOGA - CZŁOWIEKA" BK 87

- 72 -

Tylko ci, którzy w głodnym, chorym i cierpiącym dostrzegli Chrystusa i służyli Mu - usłyszą słowa: "Pójdźcie, błogosławieni Ojca mego, posiąść Królestwo przygotowane wam od wieków". Wspaniałą ilustracją tej prawdy jest opis śmierci papieża Innocentego III. Oto do umierającego papieża przychodzi św. Franciszek z Asyżu. Widzi papieża w agonii trawionego gorączką i lękiem przed zbliżającą się śmiercią, więc pyta: "Ojcze św., powiedz, coś uczynił w życiu?"

- Wysoko wyniosłem powagę tronu papieskiego - odpowiada papież.

- To mało - mówi Franciszek - coś jeszcze uczynił?

- Organizowałem krucjaty, starałem się odbić grób Chrystusa z rąk mahometan.

- To mało - coś jeszcze uczynił?

- Budowałem kościoły, sprowadzałem zakonników, wyposażałem klasztory.

- I to jeszcze mało, coś więcej uczynił?

Papież posmutniał jeszcze bardziej. Po jego zmęczonej twarzy spływał pot.

- Dom mój był zawsze otwarty - powiedział cicho. Każdy biedny, chory, każda wdowa czy sierota, mogli przyjść, mogli jeść z mojego stołu.

- To dużo, to bardzo dużo - zawołał Franciszek. Ojcze! nie lękaj się śmierci. Tam dobry Bóg czeka cię ze swoją nagrodą.

Na Sądzie Ostatecznym Bóg rozpozna nas pod warunkiem, że dziś my Jego dostrzeżemy w braciach naszych. Gdy na serio weźmiemy Chrystusowe słowa:

"Cokolwiek uczyniliście jednemu z braci moich najmniejszych - mnieście uczynili". Gdy nauczymy się cieszyć z tego, że służąc ludziom, służymy Bogu. Gdy nauczymy się cieszyć z tego, że jesteśmy potrzebni. Gdy nauczymy się bezinteresownie życzyć innym, by byli dobrzy i szczęśliwi.

Na tym polega odpowiedź wiary.

Ks. Mieczysław Brzozowski - Z WIARĄ BK 87

- 73 -

Starożytna opowieść żydowska głosi, że pewien rabbi-nauczyciel zapytał swych uczniów, jak można poznać w nocy, że rychło zacznie świtać i noc będzie się stawać dniem. Odpowiedzi były różne... - "Gdy zauważy się biegnące zwierzę i już można poznać, czy to jest owca czy pies..: "Jeśli patrząc na drzewo uda się rozpoznać, czy to figa czy brzoskwinia.. " Rabbi nie uznawał tych odpowiedzi za trafne i sam wyjaśnił: "Świt zbliża się wtedy, jeśli patrząc na twarz mężczyzny czy kobiety uznasz, że widzisz brata lub siostrę. Bo jeśli nie, to choćby już wzeszło słońce, ciągle będzie między nami panowała ciemność".

Pismo św. tyle razy nawiązuje do symbolu światła. To światło wiary i nadziei umożliwia nam widzieć więcej, widzieć inaczej, niż światło dnia na to pozwala!

Ks. Mieczysław Brzozowski - Z WIARĄ BK 87

- 74 -

Kilkanaście lat temu w procesji Bożego Ciała w Krakowie wzięła udział dziewczyna pochodząca z środkowej Afryki. Należała do grupy akademickiej. Skupiała na sobie uwagę niemal wszystkich. Jej niecodzienny udział w tym publicznym przyznaniu r1o Chrystusa budził podziw. Szczególnie jej uczestniczenie w modlitwach, jak i w śpiewach, budowało rówieśników, a także starsze pokolenie. Po procesji niektórzy pytali: skąd ona pochodzi? Kto ją "zmobilizował" do udziału w tej uroczystości? Dziewczyna ze środowiska studenckiego, a przynależąca do duszpasterstwa akademickiego, z radością opowiadała jak to się stało, że ta młoda osoba z Afryki potrafiła włączyć się we wspólne wyznanie Chrystusa. Przyjechała do Krakowa na studia. Otrzymała pokój w akademiku razem z naszą studentką. Ta koleżanka codziennie rano i wieczorem modliła się. Opuszczała swoją znajomą na dwie godziny w tygodniu, aby uczestniczyć w spotkaniach duszpasterskich. Wkrótce jej praktykami religijnymi zainteresowała się dziewczyna z Afryki. Odtąd zaczęły uczęszczać razem na spotkania do kościoła akademickiego i w ten sposób zawiązała się między nimi wspólnota wiary. Przed świętem Bożego Ciała - dotąd niewierząca Murzynka - przyjęła chrzest. Potem publicznie swoim zachowaniem postawą dawała świadectwo wiary w Chrystusa.

Ks. Ireneusz Oliwkowski NASZ CHRZEST - A NASZE ŻYCIE BK 87

- 75 -

Dwaj młodzi studenci, odbywając swoje wakacyjne wojaże po Mazurach, spotkali wypoczywającą tam także młodzież akademicką ze swoim duszpasterzem. Byli to chłopacy religijnie zupełnie obojętni. Zaimponowała im miła atmosfera panująca w grupie i chętnie przyjęli zaproszenie do wspólnego wędrowania szlakiem mazurskich jezior. Przez wszystkie wspólnie spędzone dni doświadczyli prawdziwej bratniej miłości, solidarności, w której istnienie już właściwie powątpiewali. Doświadczyli jej i uwierzyli w nią. Przeżycia religijne, wspólna modlitwa, Msza św., serdeczność, przyjaźń, a więc to wszystko, co można nazwać międzyludzką solidarnością, pozwoliły im na nowo odkryć Boga, Boga solidarnego z człowiekiem. Kiedy przyszedł czas na rozstanie, sami mówili że były to najlepsze rekolekcje" jakie kiedykolwiek przeżyli.

Ks. Rafał Pierzchała „SOLIDARNOŚĆ BOGA Z CZŁOWIEKIEM" BK 88

- 76 -

Pewna dziewczynka chciała z całą klasą szkolną pojechać na wycieczkę w góry, ale w domu nie mógł zostać bez opieki pięcioletni jej braciszek gdyż mama była w szpitalu, a tatuś w pracy. Za zgodą więc pani nauczycielki zabrała go ze sobą. Ten zaś - po krótkiej drodze szlakiem górskim zaczął płakać i opasywać szyję utrudzonej siostrzyczki. Ona jednak niosła go dzielnie, i tak jak lubią dzieci - "na barana". Jadący wyciągiem krzesełkowym turyści, widząc jak się męczy i stale przystaje, wołali: Dziewczynko, zrzuć ten ciężar z siebie, ma przecież nogi, niech idzie sam". Ona jednak zmęczona, lecz roześmiana zawołała: "To nie ciężar, proszę pana, to jest mój brat".

ŚRODKI SPOŁECZNEGO PRZEKAZU A ROZWIJANIE SOLIDARNOŚCI POMIĘDZY LUDŹMI I NARODAMI BK 88

- 77 -

Poszedłem więc na cmentarz. Szedłem przez cmentarne ścieżyny, pośród okwieconych i rozświetlonych grobów. Te zadbane groby dobrze świadczą o naszej pamięci o naszych drogich zmarłych. Ale też wtedy przypomniałem sobie wiersz współczesnego poety katolickiego, księdza Jana Twardowskiego. W jednym ze swoich utworów poetyckich zauważa on - i to jakże słusznie, że "Kochamy wciąż za mało i stale za późno?" Kiedy bowiem oni żyli na ziemi, wtedy oczekiwali od nas miłości, serdeczności, życzliwości, a myśmy nie zawsze ich ją obdarzali...

Weźmy dla przykładu takie znamienne wypowiedzi niby zwykle, niby proste, ale jakże charakterystyczne. Oto żona mówi do ustawicznie zajętego pracą męża: "Ty byś nawet nie zauważył gdybym odeszła!" Albo schorowany mąż błaga żonę: "Usiądź przy mnie i porozmawiaj ze mną chociaż krótko!" Bezskutecznie! Inne rzeczy i inne sprawy akurat były ważniejsze... A potem, gdy ta droga, bliska nam osoba odejdzie z tego świata, kiedy umrze wtedy okazuje się, że właściwie to wszystko inne nie miało żadnego znaczenia. I dlatego słusznie tenże ksiądz Jan Twardowski pisze w tym samym wierszu: "Spieszmy się kochać ludzi - tak szybko odchodzą!" Gdy bowiem odejdą, łzy twojej boleści i twojego smutku już tylko na cmentarną mogiłę spłyną.

Ks. Kazimierz Pielatawski KOCHAJMY NASZYCH ZMARŁYCH BK 88

- 78 -

We Francji przed kilku laty zawiązała się wspólnota, której doświadczenia są dziś szeroko znane i studiowane. Tworzą ją w większości ludzie ułomni, kalecy. Ludzie tacy spychani są często przez sprawnych na margines życia tak, jak zepchnięto na przedmieścia Betlejem do lichej szopy Jezusa i Jego Matkę. Tu w L'Arche czują się akceptowani i zaproszeni do współpracy przez pełnosprawnych. Radość życia w tej wspólnocie emanuje na przyjezdnych.

Mówi się, że miarą społeczeństwa humanitarnego jest stosunek człowieka do ludzi najsłabszych, upośledzonych fizycznie i psychicznie. Jean Vanier, twórca wspólnoty zwanej L'Arche - Arka, profesor filozofii jednego z uniwersytetów w Kanadzie, podjął ideę utworzenia takiego społeczeństwa, w którym ludzie zdrowi uczyliby się żyć z ludźmi upośledzonymi, a radość życia stałaby się dobrem wspólnym. Dla tej idei zarzucił działalność uniwersytecką i kupił we Francji część wioski. Jej mieszkańcy odsuwali się zrazu od przybyszów, To choroba upośledzonych czyniła wyraźny przedział. Zdrowi lękają się choroby. Cierpienie chorych burzy "uporządkowany" świat sprawnych. Stąd choć staropolski zwyczaj każe nam zastawiać na wigilijnym stole jedno miejsce dla człowieka biednego, bezdomnego, to przecież uczciwie musimy sobie powiedzieć, że gdyby do niejednych naszych drzwi zapukał ktoś nieznajomy, obdarty w dodatku, może upośledzony, to kto wie, czy nie zatrzasnęlibyśmy szybko przed nim drzwi, jak zatrzaskiwano w Betlejem drzwi przed Matką, która była w potrzebie. Pusty talerz uprzątnęlibyśmy, by nie psuł nam dostatniego spokoju, jakiego zażywamy w te święta.

Znajomy, który niedawno odwiedził wspólnotę L'Arche Jeana Vaniera, opowiadał o niezwykłej liturgii, którą tworzyli obok członków wspólnoty L'Arche, także mieszkańcy wioski z czasem przemienieni szczególnym blaskiem Miłości "arki". W procesji na wejście ustawili się: do krzyża jakiś mały garbaty człowiek, który wszelako wysoko niósł krzyż nad garbem okrutnym jak Golgota. Świece nieśli sunąc po posadzce kościoła dwaj mężczyźni upośledzeni chorobą Heinego-Medina. Lekturę odczytał człowiek dotknięty dziecięcym porażeniem mózgowym, który tak wykrzykiwał poszczególne słowa, jakby chciał zaśpiewać coś w wysokiej tonacji. Robiło to niesamowite wrażenia na kimś, kto przywykł przeżywać liturgię jakby coś wysublimowanego, dopracowanego w każdym calu na sposób teatralnego spektaklu. Nie, to nie był teatr! Ci ludzie próbowali żyć. Obecność ludzi zdrowych - bo drugą lekturę czytał człowiek całkiem sprawny - mówiła, że obecność na Mszy świętej, to nie jest jakieś estetyczne przeżycie, lecz sposób uczestniczenia w tajemnicy Wcielenia Syna Bożego. On także będąc bogatym - stał się ubogim. Siedząc po prawicy Ojca uniżył samego siebie, przyjąwszy postać Sługi. Może nie rozumiemy do końca takiego uniżenia śpiewając czasami naiwnie w kolędzie:

"Czy nie lepiej, nie lepiej, nie lepiej

siedzieć było w niebie,

wszak Twój Ojciec niebieski, niebieski

nie wyganiał Ciebie..:

Jean Vanier nazwał swoją wspólnotę „Arką". Jak biblijna arka okazała się miejscem schronienia dla wszystkich, którzy zechcieli do niej wejść, tak Kościół podług Bożych zamiarów ma być miejscem powszechnego humanizmu miejscem schronienia dla wszystkich, miejscem spotkania i powszechnej radości. Tu właśnie, w Kościele, spodziewamy się zrozumienia dla każdego człowieka. Bo ufamy, że ci wszyscy, którzy się tu spotykają, rozumieją co znaczy, że Bóg stał się Człowiekiem, że stanął pośród nas i nie lękał się naszych ułomności. Co więcej - zechciał obarczyć się naszym cierpieniem i dźwigać nasze choroby.

Tę przedziwną miłość Boga do człowieka uwikłaną w ludzki los, podziwiał i rozważał w nabożnym skupieniu pewnej betlejemskiej nocy święty Franciszek z Asyżu. Po powrocie z Ziemi Świętej zainscenizował on w Grecio - małej miejscowości położonej w Umbrii spektakl, który dzisiaj ludzie sztuki nazwaliby happeningiem. Do groty położonej w górach wprowadził rodziców z dzieckiem, a także wołu i osła. W tej scenerii sprawowano Mszę świętą, na którą przyszli także okoliczni pasterze. Święty Franciszek adorował Dziecię, a Dziecię do Franciszka się uśmiechało. W prostej, poetyckiej wyobraźni Biedaczyny z Asyżu począł się nasz bożonarodzeniowy żłobek, stajenka, do której spieszą dzisiaj dzieci i dorośli, by rozważać w tym obrazie przedziwną Miłość, która nie zna lęku przed bliźnim: kimkolwiek by on nie był - jest człowiekiem.

Może dlatego opuszczamy w tę noc nasze domy, w których zażywamy błogiego pokoju tych świąt, bo czujemy, że trzeba w te dni być z ludźmi. W te dni także czujemy bardziej niż kiedykolwiek wewnętrzny niepokój, jeśli nie ma wśród nas ludzi, których powinniśmy kochaś. Czujemy niepokój wtedy, kiedy nasze serca nie są arką dla tych, którzy mają prawo do naszej miłości.

STAĆ SIĘ DLA WSZYSTKICH "ARKĄ" BK 88

- 79 -

W pewnej amerykańskiej rozgłośni radiowej ogłoszono kiedyś konkurs z nagrodami na najlepszą pogadankę o miłości bliźniego. W wyznaczonym czasie kandydaci do nagrody, zebrani w poczekalni, indywidualnie przechodzili do studia, w którym rejestrowano ich słowa na taśmie magnetofonowej. Ale konkurs został zorganizowany dość sprytnie, o czym uczestnicy dowiedzieli się dopiero po ogłoszeniu wyników. W kącie korytarza, który wiódł do studia, umieszczono człowieka udającego chorego na atak serca. Każdy z biorących udział w eliminacjach musiał przejść obok niego: świadków nie było, a zachowanie się przechodzących rejestrowała ukryta kamera. Niektórzy z nich zatrzymywali się na chwilę, ale potem, zerkając na zegarek, dochodzili do wniosku, że mogą nie zdążyć na nagranie swego przemówienia i odpaść z rywalizacji; inni nawet się nie zatrzymali... Konkurs wygrał mężczyzna w średnim wieku, który pobiegł do najbliższego telefonu i zawiadomił pogotowie ratunkowe. Spóźnił się na nagranie do studia, mówił zdyszanym głosem, czasem nawet nieskładnie, komisja jednak uznała, że jemu należy przyznać główną nagrodę, bo choć pod względem językowym i oratorskim inni wypadli lepiej, on zdał na piątkę egzamin z praktyki miłości bliźniego.

Podobny eksperyment przeprowadziła polska milicja na odcinku autostrady koło Wrocławia. Kilka metrów od jezdni umieszczono wrak  samochodu, polewając go benzyną i zapalając, a nieco dalej położono kukłę imitującą rannego w wypadku kierowcę. Ukryci w zaroślach funkcjonariusze obserwowali reakcję przejeżdżających kierowców, a informacje przekazywali za pomocą krótkofalówki do stojącego kilkaset metrów dalej radiowozu. Niektóre samochody zwalniały inni prowadzący je dodawali gazu, a tylko kilka osób zjechało na pobocze, i podbiegło w kierunku rzekomej ofiary, by udzielić jej pomocy. Obsługa radiowozu zatrzymywała wszystkich, którzy obojętnie minęli miejsce domniemanej katastrofy, pytając o powody takiego zachowania. Wyjaśnienia były różne, przeważnie mętne i nie przekonujące; jedni tłumaczyli, że bardzo się spieszyli, i tak już będąc spóźnieni na umówione spotkanie inni odpowiadali, że bali się przesłuchań przed sądem w charakterze świadków albo odpowiedzialności za to, iż nieświadomie przyczynili się do śmierci ofiary, poruszając rannego i wioząc go do szpitala. Ktoś zdenerwowany oświadczył, że na drogach szybkiego ruchu powinny często pojawiać się specjalne patrole, aby zawiadamiać pogotowie ratunkowe i zabezpieczać ślady.

  Ks. Śniegocki J., Idźcie i nauczajcie, PWD - Płock 1987.

- 80 -

Henry van Dyke napisał przepiękną legendę zatytułowaną, "Czwarty Mędrzec Wschodu". Opisuje w niej przygody czwartego mędrca, który miał na imię Artaban. Artaban umówił się z swymi braćmi magami: Kasprem, Melchiorem i Baltazarem, że razem wyruszą do Jeruzalem powitać nowo narodzonego Króla żydowskiego. Przygotowując się do podróży, sprzedał wszystko co miał i za otrzymane pieniądze kupił kilka bezcennych klejnotów, które postanowił zawieźć w darze Królowi Królów. Artaban pędził co koń wyskoczy na umówione spotkanie z trzema mędrcami. W drodze zatrzymał się tylko raz, po to, aby pomóc umierająccmu z choroby i wycieńczenia biednemu człowiekowi. Artaban nie tylko opatrzył chorego, ale ofiarował mu również jeden z klejnotów, które wiózł w darze dla Króla Królów. Czas poświęcony choremu biedakowi spowodował zwłokę w podróży. Kiedy Artaban przybył na umówione miejsce, otrzymał wiadomość, że trzej mędrcy zniecierpliwieni czekaniem, udali się w poszukiwanie Króla Królów bez niego. Artaban nie załamał się tym niepowodzeniem. Postanowił sam wyruszyć na poszukiwanie, po drodze napotykał ludzi biednych, którzy prosili go o pomoc, a on zawsze zatrzymywał się i tej pomocy im udzielał. W końcu rozdał ludziom biednym wszystkie drogocenne klejnoty, które wiózł w darze dla nowo narodzonego Króla.

Legenda o czwartym mędrcu kończy się tym, że Artaban jest stary i biedny. Nigdy nie zrealizował największego marzenia swojego życia, aby zobaczyć Króla Królów, upaść u Jego stóp i ofiarować Mu klejnoty. Pomimo tego jeszcze raz postanawia udać się do Jerozolimy. W dniu, w którym dotarł do miasta, dowiedział się, że w mieście ma się odbyć egzekucja skazańca, który zwodził lud, mieniąc się Bogiem. Kiedy Artaban zobaczył skazańca, jego serce zaczęło bić mocniej. Coś mówiło mu, że to jest właśnie Król Królów, którego on szukał przez całe życie. Zasmucił się bardzo Artaban na ten widok, tym bardziej, że nie mógł nic uczynić, aby pomóc swojemu Królowi. I wtedy wydarzyło się coś nadzwyczajnego. Artaban usłyszał głos Króla Królów, który powiedział do niego: "Nie smuć się, Artabanie. Pomagałeś mi przez całe życie. Kiedy byłem głodny, ty dałeś Mi jeść. Kiedy byłem spragniony, ty dałeś Mi pić. Kiedy byłem nagi, ty Mnie przyodziałeś". Na te słowa twarz Artabana zajaśniała dziwnym blaskiem. Jego wędrówka się skończyła, dary zostały przyjęte. Czwarty Mędrzec Wschodu znalazł swego Króla.

KS. BENDYK M., ŻYĆ EWANGELIĄ A 

- 81 -

29 lutego 1956 roku, umierający na raka ksiądz włoski Gnocchi ofiarował swoje oczy dwojgu niewidomym dzieciom. Okulista, prof. Galeazzi, przeszczepił jedno oko jedenastoletniemu chłopcu, drugie zaś osiemnastoletniej dziewczynie. Po kilku tygodniach przekonano się, że operacja się udała i dzięki ofierze bohaterskiego księdza obdarowane osoby mogą prowadzić normalne życie.

KS. BENDYK M., ŻYĆ EWANGELIĄ  A

- 82 -

Znany z felietonów na ostatniej stronie "Tygodnika Powszechnego", zmarły już publicysta Stefan Kisielewski - określający siebie mianem "liberała" - zamieścił w 1966 r. w tymże czasopiśmie wspomnienie o salezjaninie o. Idzim Mańskim, który zginął tragicznie na grani Giewontu 15 sierpnia 1966 roku: "Był taternikiem, organistą, muzykologiem, kompozytorem, dyrygentem, ale zawód i rzemiosło miał tylko jedno: dobroć. Dobroci tak bezgranicznej, a tak naturalnej, promieniującej nieustannie, a nie szukającej uznania czy wdzięczności, dobroci samej w sobie i samej dla siebie, w tym nasileniu i głębi nie spotkałem w ogóle. Niektórzy twierdzą, że chrześcijaństwo to wymysł, mit, konwencja czy zgoła bajki. Cóż wiec zrobimy z takim chrześcijaninem doskonałym, który znał tylko dwie rzeczy: wiarę i miłość? Wszyscy, którzy go znali wiedzą, że był to przybysz niezwykły, jakiś wysłany na ten świat ambasador dobroci, którą praktykował nieustannie. Podróżnik ten pochodził z daleka i tam też powrócił".

KS. BENDYK M., ŻYĆ EWANGELIĄ  A

- 83 -

W miejscowości Machowa, 16 km od Tarnowa, znajduje się grób z następującym napisem w języku niemieckim: "Otto Schimek ur. 5 maja 1922 roku, stracony w roku 1944 przez Wehrmacht, ponieważ odmówił strzelania do ludności polskiej". Ten młody dziewiętnastoletni żołnierz niemiecki przed rozstrzelaniem napisał do matki list. Między innymi pisze w tym liście: "Nie płaczcie, idę szczęśliwy! Was wszystkich pozdrawiam jeszcze raz. Niech Bóg wkrótce obdarzy was pokojem, a mnie niech da szczęśliwe odejście do ojczyzny. Wiem, że w każdym wypadku jestem w rękach Boga. On moje sprawy należycie ułoży i wspaniale zakończy. Jestem w radosnym nastroju. Cóż mam do stracenia? Nic, jak tylko moje biedne życic: duszy nie mogą mi przecież zabić".

Ten młody dziewiętnastoletni żołnierz miał głęboko w pamięci słowa Pana Jezusa z dzisiejszej Ewangelii: "Nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej Tego, który duszę i ciało może zatracić w piekle... Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie".

KS. BENDYK M., ŻYĆ EWANGELIĄ  A

- 84 -

Znamienną odpowiedź na temat sensu pobytu wśród trędowatych dała siostra zakonna turyście amerykańskiemu, protestantowi, który z ciekawością zwiedzał kolonie trędowatych w Algierze. - Siostro - mówi podróżny ja bym tutaj nie wytrzymał, gdyby mi nawet płacono rocznie dziesięć tysięcy dolarów. - Ma pan rację odpowiedziała zakonnica - ja bym tu nawet za sto tysięcy dolarów nie pozostała. - Ale w takim razie ile siostra otrzymuje? - Nic, absolutnie nic. - Więc dlaczego siostra tutaj siedzi i marnuje swoje młode życie pomiędzy tymi odrażającymi ludźmi? Wówczas zakonnica wskazała na obraz przedstawiający chwilę, gdy włócznia żołnierza przebija Serce Jezusa na krzyżu i rzekła: - Czynię to z miłości do Tego, który z miłości do pana i do mnie umarł na krzyżu.

Przepiękna odpowiedź tej siostry na pytanie turysty jest odpowiednim wprowadzeniem do dzisiejszej Ewangelii. Chrystus odpowiada w niej na pytanie uczonego w Piśmie: "Które przykazanie w Prawie jest największe?".

KS. BENDYK M., ŻYĆ EWANGELIĄ  A

- 85 -

Hinduski jezuita, Anthony de Mello (+ 1987), obraz wzajemnej miłości między braćmi ujął w formę wzruszającej opowieści. A oto ona:

"Dwaj bracia, z których jeden był kawalerem, a drugi był     żonaty, posiadali farmę; ziemia była żyzna i wydawała obfite plony. Połowę ziarna otrzymywał jeden brat, a połowę drugi. Na początku wszystko układało się dobrze. Potem, żonaty brat zaczął budzić się w nocy i rozmyślać: «To niesprawiedliwe. Mój brat nie jest żonaty, a otrzymuje połowę żywności z naszej farmy. A ja mam żonę i pięcioro dzieci, więc mam podporę, której będę potrzebował na stare lata. A kto zatroszcz się o niego biednego, gdy się zestarzeje? Musi oszczędzać dużo więcej na przyszłość, niż dostaje teraz, a więc jego potrzeba jest oczywiście większa od mojej». Po tym wstał z łóżka, przekradł się do domu swego brata wsypał worek ziarna do jego spichrza. Brata kawalera również zaczęły nękać po nocach niespokojne myśli. Często budził się ze snu i mówił do siebie: «To po prostu nieuczciwe. Mój brat ma żonę i pięcioro dzieci, a dostaje połowę płodów ziemi. Ja nie mam nikogo na utrzymaniu prócz siebie samego. Czy to sprawiedliwe, by mój biedny brat, którego potrzeba jest większa od mojej, dostawał dokładnie tyle samo co ja?» Następnie wstawał z łóżka i wsypywał worek ziarna do spichrza brata.

Pewnego razu obaj wstali z łóżka o tej samej porze i natknęli się jeden na drugiego, każdy z workiem ziarna na plecach.

Wiele lat później, po ich śmierci, historia wyszła na jaw. A gdy ludność miasteczka postanowiła wznieść świątynię, wybrano miejsce, w którym obaj bracia spotkali się owej nocy, ponieważ nikt nie mógł znaleźć żadnego innego miejsca, które byłoby świętsze od tego".

Anthony de Mello, Modlitwa żaby, Kraków 1992, t. 1, s. 71.

- 86 -

Stiren Kierkegaard (1813 - 1855), duński filozof, prekursor tzw. egzystencjalizmu w filozofii, pisząc o różnych rodzajach wielkości, najwyższą rangę przypisuje tej, która opiera się na Bogu:

"Nikt nie może być zapomniany, kto był wielki na świecie; ale każdy był wielki na swój. sposób, a każdy w zależności od wielkości tego, co umiłował. Albowiem ten, kto umiłował siebie, był wielki sam przez siebie, ten, kto kochał ludzi, stał się wielki przez swoje oddanie, ale ten, kto Boga ukochał; stał się największym ze wszystkich".

S. Kierkegaard, Bojaźń i drżenie..., Warszawa 1969, s. 14.

- 87 -

Św. Piotr w Dziejach Apostolskich powiedział o Chrystusie, że "przeszedł dobrze czyniąc i uzdrawiając wszystkich..."

Słowa te w jakimś sensie można by odnieść do wielu świętych, którzy z wielkim poświęceniem oddawali się działalności charytatywnej. Niewątpliwie można je też odnieść do Matki Teresy zmarłej w 1997 roku.

Matka Teresa z Kalkuty (ur. w 1910 roku w Jugosławii) przydomek "z Kalkuty" zawdzięcza terenowi swej działalności charytatywnej, którym były Indie, szczególnie miasto Kalkuta:

Tam  w 1946  roku założyła - zgromadzenie zakonne sióstr Missionaries of Charity. Swoim siostrom często przypominała:

"Kiedy służymy ubogim, służymy Jezusowi. Ja służę Mu 24 godziny na dobę. Cokolwiek czynię, czynię dla Niego i On dodaje mi sił. Miłując ubogich, miłuję Jezusa; z miłości ku Niemu miłuję ubogich".

Ch. Feldmann, Trdume beginnen zu leben. Grosse Christen unseres Jnhrhunderts, Freiburg i. Br. 1983, s. 82.

- 88 -

Życie Chrystusa, pełne wyrzeczeń i cierpień, i Jego zmartwychwstanie, powinno być dla nas wzorem i zachętą: ma nam bowiem uświadomić tę prawdę, że każde rzeczywiste dobro, każdy sukces i każde szczęście - nie tylko nadprzyrodzone, ale i doczesne - musi być okupione wyrzeczeniem, cierpieniem, a może i krzyżem. Zasada ta sprawdziła się w życiu Aleksandra Flemminga.

Aleksander Flemming, Anglik, wynalazca penicyliny, w 1945 roku otrzymał Nagrodę Nobla za swój wynalazek, którym uratował życie milionom ludzi. W roku 1949 był podejmowany w Rzymie przez papieża Piusa XII i mianowany członkiem Papieskiej Akademii Nauk. Odbył triumfalną podróż, która prowadziła poprzez wszystkie wielkie miasta i uniwersytety całego świata. Wszędzie witano go owacyjnie i przyjmowano z najwyższymi honorami. Po triumfalnej podróży znowu powrócił do swej żmudnej pracy w laboratorium, w którym przed kilku laty wyprodukował pierwszą szczepionkę penicyliny. W laboratorium, przy żmudnej, ukrytej pracy, spędził blisko 50 lat życia. Zmarł w centrum Londynu w roku 1955, pory pomocy lekarskiej. Dostał ataku serca; wezwany - powiedział, że przyjdzie później, że nie ma czasu, że to chyba nic groźnego. Gdy przyszedł; Flemming już nie żył. Człowiek, który dał medycynie najskuteczniejszą broń w walce z choroba; :nie doczekał się pomocy lekarza:

Za Nagrodę Nobla, za trwałe miejsce w historii medycyny i. w sercach ludzkich, A. Flemming zapłacił długoletnią, żmudną pracą i osamotnieniem w ostatnich chwilach życia.

- 89 -

Czy my rzeczywiście mamy poczucie tej jedności opartej na Bogu jako naszym wspólnym Ojcu? Miała je w wybitnym stopniu Sigrid Undset i dała tego liczne dowody.

Sigrid Undset (1883-1949), wybitna powieściopisarka norweska, nawrócona na katolicyzm w 1929 roku, laureatka Nagrody Nobla, czuła się solidarną z ludźmi potrzebującymi pomocy, zwłaszcza z katolikami. Ta solidarność przejawiała się u niej w wielkiej ofiarności na różne cele dobroczynne. Na cele dobroczynne poświęciła Nagrodę Nobla.

Podzieliła ją na trzy części: jedną przeznaczyła na pomoc dla norweskiego związku literatów, drugą na wspieranie rodzin mających upośledzone dzieci, trzecią część tej ogromnej sumy przeznaczyła rodzinom katolickim na potrzeby związane z religijnym wychowaniem dzieci.

Convertis du XX-e siecle, Paris 1959, t. III, s. 69-70.

- 90 -

Znamy przykazanie miłości bliźniego, ale też znamy egoistyczną ucieczkę przed tym przykazaniem: "A kto jest moim bliźnim?" Chrystus nam odpowiada w dzisiejszej Ewangelii, że jest nim każdy człowiek potrzebujący pomocy, w tym przypadku pomocy medycznej.

Warto w tym miejscu wspomnieć postać Teresy Strzembosz (1930-1970). Swoją posługę medyczną traktowała jako pomoc świadczoną bliźnim ze względu na Boga. Były to lata 50 i niełatwo było się dostać na medycynę w Warszawie. A tak bardzo chciała, by móc się oddać na służbę chorym. Ukończyła jedynie dwuletnie studium felczerskie i podjęła pracę w pogotowiu ratunkowym w Otwocku. Mając pierwsze doświadczenia z pracy, pisała w liście (rok 1956) do jednej z koleżanek studiujących medycynę w Krakowie:

"W tej chwili pracuję w szpitaliku w Otwocku na oddziale wewnętrznym i Pogotowiu. Ośrodek już rzuciłam, bo było trochę za dużo. Wczesnym latem przechodzę już na ośrodek wiejski - nie wiem jeszcze gdzie - w każdym razie na głuchą wieś. Rozumiesz chyba, jak bardzo się cieszę - wprost uwierzyć nie mogę, by tyle radości mogło się zmieścić w jednym życiu. To takie wielkie szczęście mieć możność służenia człowiekowi - a właściwie Bogu w ludziach. Nasz zawód pozwala nam być przy człowieku w najcięższych i najważniejszych dla niego momentach - w chwilach urodzenia i śmierci. I choć tak często jesteśmy tylko świadkami wypadków, świadkami czyichś zmagań czy cierpień, już to samo, że możemy przy danym człowieku być (choć zewnętrznie wydaje się, że nic mu pomóc nie możemy), jest wielką łaską. Czy ty też, wchodząc do szpitala, myślisz z radością o tym, że to dziwne i wspaniałe, że mamy to szczęście, że nam wolno tu przychodzić? Bo ja do dziś dnia temu się dziwię i cieszę (...)".

Cytat za: Elżbieta Sujak, Charyznat zaangażowania. Życie Teresy Strzembosz, Warszawa 1988, s. 37-38.

- 91 -

Autor Księgi Koheleta uczy nas właściwego spojrzenia na rzeczy doczesne: "Marność nad marnościami i wszystko marnościami ..."

Jeden z komentarzy do tej maksymy spotykamy w dziele pt. "O naśladowaniu Jezusa Chrystusa", w którym Tomasz a Kempis pisze:

"Cóż ci przyjdzie ze wzniosłej dysputy o Trójcy Świętej, jeśli nie masz współczucia dla ludzi, a więc nie możesz podobać się Bogu w Trójcy Świętej? Naprawdę wzniosłe słowa nie czynią świętego ani sprawiedliwego, ale życie prawe czyni człowieka miłym Bogu. Wolę odczuwać skruchę niż umieć ją zdefiniować.

Choćbyś znał całą Biblię na wyrywki i wszelkie mądre zdania filozofów, cóż ci z tego przyjdzie, jeśli nie masz miłości.

- 92 -

Prorok Amos w pierwszym czytaniu piętnuje egoistycznych, bezmyślnych bogaczy. "To wielka sztuka być bogatym, a także wielka odpowiedzialność" - mawiał Ignacy Łukasiewicz, którego sylwetka, jako człowieka bogatego, rysuje się bardzo pozytywnie na tle bogatych ludzi w ogóle. Warto więc o nim wspomnieć.

Ignacy Łukasiewicz (1822-1882) jest znany jako pionier przemysłu naftowego w Europie. Jego działalność była związana ze Lwowem, następnie z terenami naftowymi koło Jasła, Krosna, Gorlic. Najdłuższy okres życia spędził we wsi Polanka koło Krosna. W roku 1853 skonstruował lampę naftową, dając początek nowej erze w zakresie oświetlenia.

Mniej znamy Łukasiewicza od strony jego kontaktów z ludźmi. Obok swojej działalności w dziedzinie przerobu naftowego opłacalności społecznej i charytatywnej. Nazywano go Siewiczem". Zdarzały się przypadki, że nadużywano Jego ofiarności. Mawiał wówczas: "Wolę dać 99 nie potrzebującym, jak jednego potrzebującego ominąć".

W Gorlicach założył wśród górników tzw. bracką kasę; własnym kosztem utrzymywał ochronki dla ubogich dzieci, itd. Miał zwyczaj mawiać: "To wielka sztuka być bogatym, a także wielka odpowiedzialność".

T. Rojek, Stawni i nieznani, Warszawa 1975, 265-275.

- 93 -

Musimy pamiętać, że jesteśmy chrześcijanami, a jak mawia Chiara Lubich "życie chrześcijanina ma swoje korzenie w Niebie, a nie tylko na ziemi".

Przytoczmy na koniec dzisiejszych rozważań pouczającą scenę z Małego Księcia, w której to Mały Książę, przechodząc przez pustynię, spotkał nagle samotny kwiat... nędzny kwiat o trzech płatkach.

- Dzień dobry - powiedział mały Książę. - Dzień dobry - odrzekł kwiat.

- Gdzie są ludzie? - grzecznie zapytał mały Książę. Kwiat widział kiedyś przechodzącą karawanę, więc odpowiedział:

- Ludzie? Jak sądzę, istnieje sześciu czy siedmiu ludzi. Widziałem ich przed laty. Lecz nie wiadomo, gdzie można ich odnaleźć. Wiatr nimi miota. Nie mają korzeni - to jest bardzo niedobrze dla nich.

Tak, jeśli nie będzie w nas miłości do drugiego człowieka, obrony życia każdego człowieka, to stracimy korzenie i to zarówno niebiańskie jak i ziemskie.

Ks. Jan AUGUSTYNOWICZ APOSTOLSTWO NA RZECZ PRAWA DO ŻYCIA Materiały Homiletyczne Nr 151 Rok C - Kraków 1995

- 94 -

24 kwietnia 1994r. Ojciec św. Jan Paweł II ogłosił jako błogosławioną Giannę Berettę Molla. Urodziła się 4. października 1992 roku w Magencie w rodzinie wielodzietnej. Po ukończeniu liceum studiowała medycynę i chirurgię w Pawii. Doktoryzowała się w 1949 roku na uniwersytecie w Mediolanie. W 1955 poślubiła inżyniera Piotra Molla. W tym samym roku dziewczętom z "Wieczernika" (wspólnota religijna zrzeszająca młodzież katolicką) mówiła: "Do czego mamy dążyć? Mamy być bogate w łaskę Boga. Kogo mamy o to prosić: Jezusa. Jak? Przez modlitwę."

Mąż błogosławionej Gianny wyznaje: „Co rano widziałem tę kobietę w kościele, gdzie odprawiała medytację i uczestniczyła we Mszy św. Codziennie odmawiała różaniec". Ona sama w swoim dzienniczku zapisała: "Istotny warunek, by jakaś działalność była owocna, to trwanie na modlitwie.

Swoją pracę zawodową pojmowała jako służbę: "Wszyscy w świecie - pisała w 1953 roku - służymy w jakiś sposób ludziom. Lekarze służą człowiekowi bezpośrednio. Przedmiotem naszej wiedzy i pracy jest osoba... Nasza misja nie kończy się, gdy lekarstwa już nie skutkują. Trzeba jeszcze zanieść Bogu duszę... Nasza misja jest kapłańska: jak kapłan może dotykać Jezusa, tak my lekarze dotykamy Jezusa w ciele naszych biednych chorych."

Piotr i Gianna Molla mieli troje dzieci. W 1961 roku Gianna znalazła się w stanie błogosławionym po raz czwarty. Dowiedziała się podczas badań, że na macicy ma raka. Piętnaście dni przed porodem wiedziała, że będzie cesarskie cięcie. Powiedziała do swego męża: "Piotrze, wybieraj dziecko". Zmarła 28 kwietnia 1962 roku.

Oto przykład służby człowiekowi i społeczeństwu!

O. Stanisław Wódz OMI - SŁUŻYĆ CZŁOWIEKOWI I SPOŁECZEŃSTWU BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(134) 1995

- 95 -

A. J. Cronin, autor znanych u nas książek wyznaje, że jako student medycyny miał okazję spotkać pielęgniarkę w średnim wieku, która przez dwadzieścia lat z nieugiętą energią, cierpliwością i pogodą ducha służyła okolicznym mieszkańcom, i to całkowicie bezinteresownie. Chociaż ani nawet na moment nie dała poznać, że jest kobietą na wskroś religijna, jednak on zdawał sobie dobrze sprawę, że całe jej życie było nieustannym świadectwem wiary w Boga. W jednej chwili dotknięty łaska Bożą odczuł bogatą treść jej życia i wielką pustkę w sobie samym.

Ks. Stanisław Czyż OMI - POSŁANNICTWO KOŚCIOŁA BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(134) 1995

- 96 -

- Pewna chora staruszka opowiadała ze łzami w oczach o dzieciach z Krucjaty Eucharystycznej, które z okazji świąt odwiedziły ją, opowiedziały o swoich rodzinach, o szkole, o koleżankach i przyniosły kartkę z życzeniami. Kartka była wycięta w kształcie serca. Chora położyła tę kartkę na stoliku obok choinki i wszystkim opowiadała o radości, jaką sprawiły jej dzieci.

- Dziewczynki z Oazy odwiedzają dwa razy w tygodniu niewidomego człowieka i czytają mu prasę, Pismo św. i inne książki.

- Dziewczynki z grupy charytatywnej przy parafii również odwiedzają chorych, starych, samotnych. Robią zakupy, sprzątają, przygotowują posiłek. Apostołują wśród chorych.

Ks. Czesław Grelak - APOSTOLSTWO CHORYCH BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(134) 1995

- 97 -

Na Boskim Sadzie zjawia się pewien człowiek i wyznaje dobrodusznie: Oto, Panie, zachowywałem wszystkie Twoje prawa, nie uczyniłem nic złego, żadnej niesprawiedliwości i żadnego przestępstwa. Panie, moje ręce są czyste. - To prawda - odpowiedział Najwyższy Sędzia - tylko, niestety, są puste... (K. Wójtowicz Przypiski, Poznań 1985, s. 128)

Na Sąd Ostateczny każdy z nas winien przynieść owoce dobrych uczynków.

Ks. Jan Wal - BÓG UCZY NAS MIŁOSIERDZIA BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(137) 1996

- 98 -

Poruszał się na wózku inwalidzkim... Z tego wózka głosił kazania, odprawiał Msze święte, słuchał spowiedzi, przyjmował setki interesantów. Codziennie można było spotkać u niego ludzi różnego wieku, różnej kultury i różnych warstw społecznych. Ludzi z marginesu pragnął sprowadzić do "normalności". Potrzebujących duchowego wsparcia ubogacał cennymi radami. Wyciągającym rękę po pomoc materialna nie szczędził grosza. Pomagał w kraju i za jego granicami, w krajach misyjnych. Temu załatwił wizytę u lekarza, drugiemu wyszukał adwokata, tamtemu pomógł w znalezieniu mieszkania. Dla każdego miał czas, by go wysłuchać, z każdym dzielił cząstkę swego serca. Człowiek na wózku bogaty w miłość Boga i ludzi! Tę miłość rozdzielał wszystkim potrzebującym pełnymi garściami ze swego wózka. On, skromny jezuita - O. Czesław Białek. Czyńcie podobnie! I te wasze uczynki, okraszone miłością, ofiarujcie Bogu za tych, którzy czekają na Ewangelię.

O. Walenty Zaplata OMI - "STAWAĆ SIĘ W PEŁNI MĘŻEM APOSTOLSKIM" BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(137) 1996

- 99 -

Pewien biedny i pobożny Żyd, którego głównym źródłem utrzymania była krowa, miał w zwyczaju odkładać każdego tygodnia trochę pieniędzy, uzyskanych ze sprzedaży mleka, aby rozdać je między ubogich. Chciał, aby i oni mogli godnie świętować szabat. Któregoś dnia - nie wiadomo, czy cena mleka poszła w dół, czy krowa dawała mniej mleka - zabrakło pieniędzy na jałmużnę dla biednych. Biedny Żyd bez najmniejszego wahania zabił wtedy krowę i biednych obdzielił tego dnia mięsem zamiast pieniędzmi. Kiedy następnego dnia jego żona przyszła doić krowę, ze zgrozą stwierdziła, że bydlęcia nigdzie nie ma. Pobiegła do męża ze skarga, że krowa uciekła. Pobożny Żyd odparł jej ze stoickim spokojem: "Nie, ona nie uciekła, ona wstąpiła do nieba".

Ks. Władysław Kolorz - "KTO POKŁADA W NIM NADZIEJĘ, UŚWIĘCA SIĘ" BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(137) 1996

- 100 -

Postawa miłości jest więc bardzo ważna w świecie powszechnie przesiąkniętym duchem egoizmu i konsumpcjonizmu. Zwrócił na to uwagę młodzieży polskiej Ojciec Święty Jan Paweł II tłumacząc w słowach Apelu Jasnogórskiego w 1983 roku, a potem młodzieży całego świata w czasie Światowego Dnia Młodzieży w 1991 roku: "Czuwam - to znaczy dostrzegam drugiego. Nie zamykam się w sobie, w ciasnym podwórku własnych interesów czy też nawet własnych osądów. Czuwam - to znaczy: miłość bliźniego - to znaczy: podstawowa międzyludzka solidarność".

Ks. Marek Wyralak - "JA SAM BĘDĘ SZUKAŁ MOICH OWIEC" BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(137) 1996

- 101 -

Podziwiali jej temperament: energiczna, wesoła, ujmująca delikatnością i taktem, chyba od urodzenia miała w duszy zakodowane poświęcenie dla drugiego człowieka i dla Boga. Nikogo więc nie dziwiło jej zaangażowanie w ruch oazowy, wędrowanie w Pieszej Pielgrzymce Warszawskie na Jasną Górę, czy młodzieżowe odwiedziny chorych w swojej parafii. Wybór liceum medycznego był konsekwencją jej wewnętrznej potrzeby służenia człowiekowi. Po ukończeniu szkoły i rozpoczęciu pracy w szpitalu na oddziale intensywnej terapii - jak to zwykle bywa - wyszła za mąż. Kochali się bardzo, mieli swoje plany rodziny i małżeństwa: zbudować dom, mieć kilkoro dzieci, wychować je dobrze i cieszyć się życiem. Po przyjściu na świat Kamila, wnet zdecydowali się na drugie dziecko. W czasie ciąży Elżbieta odczuwała niejednokrotnie bóle. Lekceważyła je myśląc, że są związane z ciążą. Sylwia szczęśliwie przyszła na świat, ale bóle nie ustały, a wręcz zaczęły coraz bardziej narastać. Poddała się badaniom, pobrano próbki, operacja... Nowotwór złośliwy...

Gdy miała 24 lata, rozpoczęła się jej walka o życie. Chciała żyć za wszelką cenę, decydowała się na każdy rodzaj leczenia, byleby wyzdrowieć i być żoną dla męża i matką dla dwojga dzieci. Kiedy nadzieja na wyzdrowienie zaczęła coraz bardziej gasnąć, nie dopuszczała wcale do siebie myśli o śmierci. Chciała dożyć chociażby 30 lat... tylko 30 lat. Przed świętami Bożego Narodzenia powiedziała, że na Wigilię musi koniecznie pojechać do domu. I była... tylko, że w domu Ojca w niebie. W przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia odbył się jej wielki pogrzeb, a nawiasem mówiąc w tym właśnie roku miałaby owe upragnione 30 lat.

Człowiek, tak jak i każda istota żywa, pragnie żyć. To pragnienie jest tak oczywiste i tak właściwe naturze, że wydaje się nieprawdopodobny inny sposób rozumowania.

Ks. Jan Wnęk - EWANGELIA ŻYCIA BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 1-2 (137) 1996

- 102 -

W jednej z grup młodzieżowych postawiono problem: Kto powinien jako pierwszy zwrócić nam uwagę, że źle postępujemy? Po długiej wymianie zdań wszyscy zgodzili się co do jednego: powinien to być jego najlepszy przyjaciel. Kiedy w rozmowie padło to po raz pierwszy - w grupie zawrzało. Jak to, przyjaciel musi wspierać a nie dobijać, powinien zawsze mnie poprzeć, jego obowiązkiem jest mnie bronić - to tylko niektóre i bardziej cenzuralne wypowiedzi. Wspierać - owszem, ale czy w złym? To się kojarzy z mafijnymi powiązaniami. Poprzeć - czemu nie, ale czy popieranie kogoś musi być związane z zakłamaniem? Bronić - jak najbardziej, ale najtrudniej jest bronić człowieka przed samym sobą. Dopiero spojrzenie na ten problem przez pryzmat prawdziwej miłości rozjaśnia sprawę. W walce o prawdę trzeba być delikatnym ("idź, upomnij go w cztery oczy") i stanowczym (działać różnymi uczciwymi sposobami). Jak i kiedy to robić? Na te pytania tylko prawdziwa miłość przyniesie odpowiedź. Ona podpowie najwłaściwszy moment, ona podsunie odpowiedni sposób. Autentyczna miłość brzydzi się kłamstwem, jest przejrzysta i jasna jak... prawda. "Miłość nie wyrządza zła bliźniemu" (II czyt.), chociaż niejednokrotnie tak trudno siebie lub kochaną osobę wyrwać z kuszącego świata zakłamania.

Ks. Jan Kasztelan - ŚWIADCZYĆ O PRAWDZIE Z MIŁOŚCIĄ BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 1-2 (137) 1996

- 103 -

Posłuchaj my opowiadania o pewnej dziewczynce, która bardzo się zmieniła dzięki życzliwości swojej siostry.

Jadzia obchodziła swoje dziesiąte urodziny. Biała sukienka, biały sweterek błękitna kokarda wprowadziły dziewczynkę w odświętny nastrój. Wystrojona biegała po przedpokoju, oczekując niecierpliwie na dzwonek pierwszego a. W dużym lustrze widziała swoje odbicie. Choć skończyła już dziesięć nie była wcale duża na tle olbrzymiej szafy. Żeby się trochę powiększyć ruszyła w stronę lustra. Przyjrzała się swojej sukience. To dobrze, że jest taka ładna, bo przecież powinna odróżniać się dziś od każdego. Wszyscy powinni wiedzieć, że to jej święto. Nagle w odbiciu lustra pojawiła się postać zupełnie podobna do Jadzi i dziewczynka zobaczyła, że jej siostra, Janka, jest ubrana zupełnie tak samo jak ona. Dziewczynka miała na sobie białą sukienkę, biały sweterek i nawet białe pończochy.

- Jak to? - pomyślała ze złością Jadzia. - Przecież to moje urodziny! Dlaczego Janka wystroiła się tak samo jak ja? Jak mogła mi to zrobić? - myślała dalej dziewczynka. - W tym dniu ja sama powinnam się odróżniać od wszystkich! Dlaczego ktoś tak upodobnił się do mnie? To właśnie ja mam urodziny posmutniała ze złości, prysnęła cała radość z urodzin i oczekiwanych gości. Stała nieruchomo w przedpokoju. W lustrze patrzyła na nią Janka w białej sukience, uśmiechając się do siostry.

Co ci się stało? - powiedziała wesoło do Jadzi.

W przedpokoju rozległ się dzwonek, ale Jadzia nie podbiegła do drzwi, wszystko wydało jej się smutne, nie potrafiła się niczym cieszyć. Nie zobaczyła prezentów, które przynieśli jej goście. Nie umiała z nikim rozmawiać. Nie smakowały jej ciasta i słodycze przygotowane przez mamę. Myślała wciąż, że jej siostra, Janka, włożyła tego wieczoru taką samą sukienkę jak ona - solenizantka! Na dodatek, jeden z kolegów podszedł w pewnym momencie do Jadzi i przypadkiem trącił ją w rękę. Jadzia poplamiła sukienkę i biały sweterek. Wielka była rozpacz solenizantki, a zaraz potem wielkie zdumienie, kiedy jej starsza siostra podeszła do płaczącej Jadzi i zaproponowała jej własną sukienkę i sweterek. Jadzia nie przyjęła tej propozycji, ale od razu zrobiło jej się weselej. Pomyślała o tym, czy rzeczywiście powinna była tak złościć się na siostrę, skoro Janka chciała jej odstąpić sukienkę.

Wszyscy odeszli od stołu i zaczęli tańczyć. Tańczyła też Janka, a Jadzia stała z boku przyglądając się siostrze.

- Jak ona ładnie tańczy! - pomyślała Jadzia. - Taką mam dobrą i piękną siostrę. Już się nie będę gniewać za to, że ubrała się na moje urodziny tak samo jak ja! / Na podstawie: W. Żółkiewska, Trzy kostki cukru, Warszawa 1964, s. 8-24/

Jezus bardzo pragnie, byśmy cieszyli się wraz z innymi ludźmi i niczego nikomu nie zazdrościli.

Ks. Kaszowski M., Z Maryją... Katowice 1991, s. 53-54

- 104 -

Z pewnością wiele radości sprawimy Jezusowi i Jego Matce, Maryi, jeśli będziemy postępować, jak bohaterka dzisiejszego opowiadania.

Marysia miała ochotę iść pobawić się z Ewą na podwórko. Zbiegła po schodach i zadzwoniła do drzwi koleżanki. Drzwi otworzyła starsza pani, której Marysia nie znała.

- Czego chciałaś, dziecinko? - spytała nieznajoma.

- Przyszłam po Ewę - wykrztusiła Marysia i zobaczyła, że za plecami starszej pani jest zupełnie nieznane mieszkanie.

- Tutaj nie mieszka żadna Ewa - odrzekła kobieta uśmiechając się do dziewczynki.

- Chyba pomyliłam piętra - powiedziała Marysia i spojrzała na numer mieszkania. To 39, a Ewa mieszkała pod numerem 29. - Bardzo panią przepraszam! - dodała zawstydzona.

- Nic nie szkodzi - powiedziała nieznajoma. - W nowych blokach wszystkie korytarze są tak do siebie podobne, że można nie trafić nawet do własnego mieszkania. Ale Bóg mi ciebie zesłał! Właśnie nie miałam kogo poprosić, żeby mi kupił bułkę i mleko - ciągnęła dalej, uśmiechając się do Marysi.

- Czy mogłabyś mi zrobić tę przysługę?

- Nie ma sprawy... to znaczy tak, bardzo chętnie! - powiedziała Marysia, której przypomniało się, że jej babcia nie lubi, kiedy mówi się "Nie ma sprawy”.

Marysia wzięła siatkę i pieniądze i pobiegła do najbliższego sklepu. Ewa bawiła się na podwórku. Marysia zawołała ją i za chwilę obie dziewczynki, zdyszane przybiegły ze sklepu i zadzwoniły do drzwi starszej pani. Dziękuję, moje kochane, dziękuję. Wejdźcie do środka - zapraszała staruszka. - Poczęstuję was cukierkami.

Dziewczynki weszły do mieszkania, a nieznajoma poczęstowała je czekoladą zjadły jej bardzo dużo, chociaż wiedziały, że to nie wypada. Jednak ta pani była dla nich taka miła. Opowiedziały jej o szkole. Starsza pani słuchała wszystkiego z wielkim zainteresowaniem. Potem dziewczynki pożegnały się i wyszły.

W domu Marysia opowiedziała mamie o całym zdarzeniu. Mama zapytała: Czy starsza pani jest chora?

Marysia nie umiała odpowiedzieć. Wiedziała tylko, że staruszka z jakiegoś powodu nie mogła iść do sklepu, ale potem siedziała z nimi i rozmawiała. Wstąpię tam wracając ze sklepu - powiedziała mama.

Po powrocie mamy okazało się, że starsza pani to pani Stanisława chorująca na reumatyzm, który w tym dniu bardzo jej dokuczał. Mieszka zupełnie sama ponieważ syn wyjechał z rodziną na trzy lata za granicę. Czasem przychodzi do niej kuzynka pomóc w gospodarstwie.

Marysia słuchała z zaciekawieniem wszystkiego, co opowiadała mama, i postanowiła jeszcze raz odwiedzić panią Stanisławę.

Nie musiała nawet prosić o pozwolenie, bo mama powiedziała jej: Jutro po lekcjach zajrzyj tam i spytaj, czy nie trzeba czegoś załatwić. Następnego dnia Marysia kupiła znowu bułkę i mleko, a nawet ziemniaki i jarzyny na obiad. Weszła też chętnie na pogawędkę. Opowiedziała pani Stanisławie o lekcjach, koleżankach, o szkole. /Na podstawie: „Mały Gość Niedzielny”, 1986, nr 9, s. 15/

Nie tylko moja mama, tatuś i rodzeństwo stanowią rodzinę. Do tej wielkiej rodziny, nazywanej Kościołem, należą także moi dalsi krewni, a także sąsiedzi oraz ludzie nieznajomi. Wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami, dziećmi jednego Ojca, który nas bardzo kocha. Mamy jedną dobrą Matkę-Maryję.

Ks. Kaszowski M., Z Maryją... Katowice 1991, s. 56-58

- 105 -

Ksiądz Jerzy Popiełuszko. Wieś Okopy, parafia Suchowola. W roku 1947 Władysławowi i Mariannie Popiełuszkom urodził się syn - Jerzy. Poza nim mieli jeszcze czwórkę dzieci. Popiełuszkowie wierzą bardzo głęboko i praktykują niezwykle intensywnie. Jerzy służył do Mszy codziennie. Kościół i szkoła są w Suchowoli - cztery i pół kilometra od Okopów. Jerzy chodził tam na piechotę. Codziennie o siódmej był przy ołtarzu. Traktował to naturalnie. Nie było w tym nic z poświęcenia. Ziarno powołania dojrzewał w samotności. Nie opowiadał o swoich planach. O złożeniu papierów do seminarium powiedział w dniu balu maturalnego. Marzył o seminarium warszawskim.

Na pierwszym roku, wkrótce po obłóczynach, wzięto Jerzego do wojska. Ten okres wspominał jako czas próby. Wrócił w 1968 roku i wkrótce musiał się poddać poważnej operacji. Od tego czasu zaczęło się nieprzerwane już pasmo chorób, które starał się bagatelizować. Zawsze opiekował się innymi. Zawsze miał jakichś podopiecznych na mieście - Swoje apostołowanie rozumiał bardzo konkretnie: apostołuje się przez czyn, a słowo jest tylko pomocą. Pod koniec sierpnia 1980 roku znalazł się w Hucie Warszawa, aby strajkującym odprawić Mszę Św. Tak został duszpasterzem robotników. Miał niezwykłą umiejętność znajdowania się w różnych sytuacjach. Nie obnosił się ze swoim kapłaństwem. Jerzy miał ogromną zdolność nawiązywania kontaktów z ludźmi. Robił wrażenie jakby był jednym z nich.

13 stycznia 1982 roku, dokładnie miesiąc po wprowadzeniu stanu wojennego, odprawił pierwszą Mszę Św. za Ojczyznę u Stanisława Kostki na Żoliborzu. Zawsze wypowiadał się przeciwko wszelkiej przemocy. Powtarzał: "Dobrem zwyciężaj zło". Niezwykle szybko stał się osobą publiczną. Na Msze Św. za Ojczyznę zaczęło przychodzić po kilkanaście tysięcy osób. W pierwsze Boże Narodzenie stanu wojennego, po Pasterce, wsiadł do samochodu i jeździł z opłatkiem od patrolu do patrolu. To właśnie jest cały Jerzy! Żadnych schematów, żadnych stereotypów, ale też żadnego odstępstwa od zasad, od Ewangelii.

Wkrótce zaczęły się pogróżki. Znosił je z godnością, bez oblekania męczeńskiej maski. Stało się... 19 października 1984 roku trzech pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zamordowało księdza Jerzego Popiełuszkę. Parę tygodni wcześniej w jednym z wywiadów zapytano go, czy nie lęka się śmierci? Odpowiedział, że się boi. Ale dodał: Ktoś musi nazwać zło złem, a dobro dobrem. Takich osób nie potrzeba wielu. Ktoś jednak musi, jak Jan Chrzciciel, wskazać prawdę.

Niesienie krzyża dnia codziennego zostało uwieńczone w przypadku księdza Jerzego męczeńską śmiercią. Do końca naśladował Mistrza. Spodziewamy się, że teraz w niebie zaznaje w pełni szczęścia. My też chcemy być prawdziwymi uczniami Jezusa. Zatem jak mamy nieść na naszych drogach życia swój krzyż? Świat stawia przed nami pułapkę. Sugeruje nam, że nastawiając się na "branie", na zaspokajanie przyjemności, niekiedy wprost grzesznych - osiągniemy szczęście. Ponadto uderzani jesteśmy w czuły punkt: Jesteś wolny - wszystko możesz! Zaspokojenie jednych przyjemności rodzi niedosyt. Ten popycha do dalszego brania. I tak w nieskończoność...

Rozwiązaniem jest ofiara z siebie! Daję coś z siebie Bogu, daję bliźnim. Wtedy tworzy się miłość, to znaczy postawa dawania siebie innym. A tylko miłość potrafi uczynić szczęśliwym. Wyrzeczenie się czegoś, ofiarowanie czasu komuś, konkretna pomoc potrzebującemu - uczyni każdego szczęśliwym. Również na wieki. Nie wierzysz? Zatem spróbuj!

Ks. Eugeniusz Guździoł - CHRYSTUS UKRZYŻOWANY JEST MĄDROŚCIĄ BOŻĄ BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 1-2(138) 1997

- 106 -

"Pobożny mąż spotkał w zimie (a mróz był siarczysty!) małą dziewczynkę. Stała na brzegu drogi, trzęsła się z zimna, bo miała na sobie tylko cienką sukienkę. Widać było też, że już od paru dni nie miała nic w ustach. Dziecinne oczy patrzyły jakoś, bez nadziei. Pobożny mąż przeżył bardzo to niespodziewane spotkanie. Zdenerwował się nędzą dziecięcą, zaczął Bogu wymyślać, że dopuścił do tego; że nic: nie robi, aby ulżyć temu dziecku. Pan Bóg milczał cały dzień, a w nocy nieoczekiwanie odpowiedział: »Owszem, zrobiłem coś w tym kierunku - stworzyłem ciebie!«"

Pan Bóg stworzył każdego z nas po to, byśmy Mu oddawali cześć, byśmy Go wychowywali i kochali. I ta nasza miłość do Boga winna wyrażać się przez miłość do bliźniego. Do tego każdy z nas jest wezwany, gdyż Pan Jezus powiedział: "Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego". A zatem każdego dnia winniśmy stawiać kolejny krok w naszym doskonaleniu się w miłości bliźniego.

Ks. Janusz Wielgus - ZAUWAŻYĆ DRUGIEGO CZŁOWIEKA BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(139) 1997

- 107 -

Matka Teresa z Kalkuty została pewnego razu zawiadomiona, że w jednej z rodzin nie ma już nic do jedzenia. Wzięła więc trochę ryżu i zaniosła to matce czworga dzieci. Wtedy ta matka część tego ryżu zostawiła dla dzieci, a część wzięła ze sobą. Na pytanie Matki Teresy, gdzie niesie ten ryż, odpowiedziała: "Idę podzielić się z sąsiadką, bo ona i jej dzieci też nie mają nic do jedzenia". Ta kobieta dobrze zrozumiała, co znaczą słowa "głodnych nakarmić" i według nich żyła.

Ks. Janusz Wielgus - ZAUWAŻYĆ DRUGIEGO CZŁOWIEKA BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(139) 1997

- 108 -

Wzrastanie w wierze i miłowanie bliźniego to nieustanne tworzenie. Nie mogę w jakimś momencie powiedzieć: Już dosyć wierzę, już dosyć miłuję. Wciąż mogę bardziej, wciąż mogę lepiej... W ten sposób zdobywam niebo, prowadząc już tu na ziemi życie godne nieba.

W tym dziele nie jesteśmy sami. Wspomagają nas święci wypraszając u Boga potrzebne łaski. Jedną z nich jest święta Teresa od Dzieciątka Jezus. 30 września minęło 100 lat od jej śmierci. Teresa Martin urodziła się w roku 1873. Mając 15 lat wstąpiła do klasztoru karmelitanek w Lisieux. Tu odkryła miłość dobrego Ojca do ludzi i ich odpowiedź - dziecięce zaufanie Bogu. Napisała w Dziejach duszy: "Zaczęłam szybko biec po drogach miłości". Odznaczała się pokorą i wielką prostotą ewangelijną. Ostatnie lata 24-letniego życia, to czas choroby i cierpienia. Wtedy pojawia się myśl o niebie. Umiera wypowiadając słowa, które były treścią całego jej życia: "Boże mój, kocham Cię..." Prośmy ją o pomoc w budowaniu wiary i uczeniu się miłości bliźniego: Święta Tereso od Dzieciątka Jezus - módl się za nami!

Ks. Eugeniusz Guździoł - STAMTĄD PRZYJDZIE SĄDZIĆ ŻYWYCH I UMARŁYCH BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(139) 1997

- 109 -

Kiedy w roku ubiegłym gościł w Polsce Jan Paweł II, to przedstawiając całemu Kościołowi postać nowej świętej - Królowej Jadwigi, tak powiedział: "Jadwigo, ucz nas dzisiaj - na progu Trzeciego tysiąclecia - tej mądrości i tej miłości, którą uczyniłaś drogą swojej światłości. Zaprowadź nas, Jadwigo, przed wawelski krucyfiks, abyśmy jak Ty poznali, co znaczy miłować czynem i prawd, i co znaczy być prawdziwie wolnym" (Błonia krakowskie, 8 VI 97). Duch Mądrości królowej Polski dopomógł zostać i świętą, i mądrą, i wielką, i sławną.

Niedawno obchodzono 150 rocznic urodzin Bolesława Prusa. O pisarzu tym potomni takie dali świadectwo: "To wielkie serce, które ukochało wszystko, co małe, pogardzane i smutne" (S. Żeromski, Dzienniki t. 4) oraz "Był jednym z wielkich wychowawców, mądrym i cierpliwym nauczycielem" (A. Słonimski, "Polityka" 1971 nr 14).

Oboje - żyjący w zupełnie innych epokach oraz różnych warunkach - wykazywali się mądrością, która nakazywała im kochać Boga i bliźniego.

Ks. Edward Nawrot - DUCH MĄDROŚCI BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(139) 1997

- 110 -

Małżonkowie składają sobie przy ślubie obietnicę dozgonnej miłości. Piękne słowa. A gdy przychodzi sprzeczka, niezgoda, próba? Jak to bywa?

Nie wymienię wam imienia ojca i małżonka. Strasznie został zmasakrowany w wypadku samochodowym. Pewien czas ona - posiadali już dzieci owi małżonkowie znosiła niedołężność męża i ojca rodziny. Po dłuższym czasie zniechęciła się. Odwróciła się od niego i od swych dzieci. Czy to była prawdziwa miłość? Gdy przyszedł egzamin z miłości-cierpienia zdezerterowała.

Ale na szczęście jest dużo innych ludzi! - wysokiego stopnia oficer. Matka jego żony, czyli teściowa, zachorowała na sklerozę. Przez wiele lat nie mogli swobodnie wychodzić poza dom. Ciągle im uciekała. Trzeba było pilnować. Nie pamiętała niczego. Czasem załamywali się... Było widać jak są wymęczeni. Podejmowali ciągle, każdego dnia, egzamin z miłowania matki. Nie oddali jej do domu opieki. Dotrwali przy niej do ostatniego jej tchu. Pan Bóg jakby z rogu obfitości obsypywać ich zaczął błogosławieństwami w sprawach, które wydawały się nie do rozwiązania.

Może jeszcze jeden przykład egzaminu z miłości w ciężkim położeniu... Polskiego skazańca podczas przeszło stuletniej niewoli naszej Ojczyzny wywożą z więzienia, by go stracić. Krajewskiego - tak się nazywał ów skazaniec - pyta oficer rosyjski, jakie ma ostatnie życzenie. On odpowiada: "Czego można pragnąć przed jutrzejszą śmiercią? Ale czekaj! Mam życzenie. Pozwól mi ciebie uściskać jako brata Moskala". Objęli się ramionami. Oficer zapłakał. Rzekł: "Gdyby to ode mnie zależało, zaraz bym cię uwolnił".

Ks. Janusz Szajkowski - CIERPIENIE I MIŁOŚĆ BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(140) 1998

- 111 -

Matka Teresa z Kalkuty, która swoje życie uczyniła darem dla najbiedniejszych z biednych, powiedziała, że nie ma takiego człowieka, który nie miałby nic do dania. Wśród najbiedniejszych ludzi w Kalkucie postanowił spędzić kilka miesięcy życia także Dominique Lapierre, publicysta i pisarz francuski. Napisał książkę, którą zatytułował: Miasto radości. Na pytanie, dlaczego tak określił życie w slumsie, odpowiedział: "Ponieważ w środku tego piekła znalazłem więcej heroizmu, więcej miłości, więcej wzajemnej pomocy, więcej radości i więcej szczęścia niż w miastach naszego bogatego Zachodu".

Opisuje też pracę ks. Pawła Lamberta, francuskiego misjonarza. Ks. Lambert odwiedzał między innymi pewną wdowę z czworgiem małych dzieci, niewidomą z powodu postępującego trądu. Pomimo tej "niedotykalnej" dla Hindusów choroby, sąsiedzi spieszyli jej chętnie z pomocą, bo życzliwość wyzwala życzliwość. Ks. Lambert przynosił jej Komunię Św. Pewnego razu chora skarżyła się: "Ojcze nie wiem o co mam Boga prosić, tak bym chciała już umrzeć..." Ksiądz odpowiedział: "Skoro Pan Bóg trzyma cię przy życiu, to znaczy, że cię tutaj jeszcze potrzebuje". Nastąpił długi moment modlitewnego dziękczynienia w ciszy. Cztery maleństwa śpiące obok nawet się nie poruszyły. A gdy ksiądz wstał, trędowata wyciągnęła w jego stronę swój różaniec i powiedziała: "Niech ojciec przynosi mi cierpienia ludzi, z którymi się spotyka i niech im mówi, że modlę się za nich".

Nie ma takiego człowieka, który nie miałby nic do dania! Przykładów nie trzeba szukać daleko, gdyż mamy ich wiele w pobliżu. Daru zaś w życiu ludzkim nie da się zrozumieć, bo nie wypływa on z racjonalnej kalkulacji, ale z miłości. A miłość jest tajemnicą... To moc z wysoka, Dar Niestworzony - Duch Święty.

Jeśli więc ktoś czuje się nieszczęśliwy w życiu, niezadowolony, pokrzywdzony, ma żal do Pana Boga i do ludzi oraz nie przestaje się szamotać w walce o swoje prawa do zdrowia, szczęścia, uznania, wdzięczności... - to powinien modlić się gorąco o moc z wysoka. Nie pomoże żadna ludzka perswazja ani ludzkie pocieszanie, lecz jedynie Duch Święty, którego Ojciec daje tym, którzy Go proszą.

Ks. Antoni Kmiecik - DUCH ŚWIĘTY JAKO DAR BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(140) 1998

- 112 -

"Jak przed niezmierzonym oceanem, którego głębokości nie potrafimy zbadać, stoimy przed Bogiem - nie przedstawia się nam On jako bezczynna samotność, ale jako trójdzielny. Nasuwa się jednak pytanie, jakie znaczenie może mieć ta prawda wiary dla naszego życia. - Zbliżymy się do tego niepojętego Boga, gdy wyjdziemy od stwierdzenia, że On kocha nas w imponujący sposób, że jest sama miłości~ (1 J 4, 8) - jak powiada Apostoł. Stad też poznanie naszego ludzkiego losu otrzymuje Swoją ostateczną głębię. Bóg ukazuje się nam jako ustawicznie płodny i twórczy; w Nim istnieje wspólnota, która żyje we wzajemnym oddaniu się tak pełnym zaufania, iż stanowi ona jedną całość. W niej dokonuje się ustawiczna wymiana miłości i zrozumienia, w niej ma miejsce intensywne i nie kończące się spotkanie. Może wobec tego będzie nam łatwiej uwierzyć, że ten Bóg chciał być również blisko nas, że nas kocha. Rozumiemy teraz lepiej fakt, że istnieje na naszej ziemi wspólnota, przyjaźń i miłość, że stworzenia są twórcze, płodne i żywe. Ma się wrażenie jakoby trójosobowy Bóg rozlał na cały świat własne jestestwo. Człowiek stworzony na Jego obraz i podobieństwo jest przeznaczony, zgodnie ze swoją najgłębszą istotą, do wspólnoty i z tej racji - nie mając kontaktu z Bogiem i z ludźmi - musi pozostać nie wypełniony i pusty".

(F. Krenzer, Taka jest nasza wiara, Paris 1981 , s. 728)

Oprac. i tłum. - Ks. Adam Kalbarczyk BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(140) 1998

- 113 -

Stosunkowo niedawno byliśmy świadkami gorączkowych zabiegów, mających na celu uratowanie stacji kosmicznej "Mir". Każdego niemal dnia zdarzała się jedna lub kilka awarii wysłużonego już sprzętu. Aby przywrócić normalne funkcjonowanie stacji, konieczne było nie tylko dostarczenie z Ziemi zamiennych części, ale trzeba było także dokonać naprawy, wychodząc w kosmiczną przestrzeń. Ponieważ było to niebezpieczne zadanie, podczas gdy jeden z astronautów, ubrany w stosowny kombinezon, dokonywał naprawy na zewnątrz statku - pozostali czekali w kapsule ratunkowej.

Takiemu wyjściu człowieka w przestrzeń kosmiczną towarzyszyć może niemal euforyczne uczucie wolności. Oto znikają jakiekolwiek ograniczenia. Jest sam twarzą w twarz z niezmierzoną przestrzenią kosmosu. I tylko jeden cienki przewód wiąże go ze stacją i znajdującymi się na niej ludźmi. Nie jest nam trudno wyobrazić sobie przerażenia jakie odmalowałoby się na twarzy astronauty, gdyby ta jedna, cienka lina nagle się przerwała i człowiek z wielką prędkością zacząłby się oddalać od swojej stacji i znajdujących się w niej kolegów... Nawet gdyby jakimś cudownym zbiegiem okoliczności ów kosmonauta przeżył, zanurzając się w niezmierzone przestrzenie wszechświata, skazany byłby na doświadczenie nieludzkiej samotności. A czy może być coś bardziej przerażającego niż całkowita samotność? Przecież nawet w więzieniu czas w izolatce jest ściśle wyliczony w pojedynczych godzinach.

Nikt z nas nie jest stworzony do życia w samotności! Każdy pragnie żyć w jakiejś bliskości, przynależności, zrozumieniu z innymi ludźmi.

"Człowiek , nie może żyć bez miłości - pisze Jan Paweł II w encyklice o Zbawicielu człowieka - Człowiek pozostaje dla siebie istotą niezrozumiałą, jego życie jest pozbawione sensu, jeśli nie objawi mu się Miłość, jeśli nie spotka się z Miłością, jeśli jej nie dotknie i nie uczyni w jakiś sposób swoją [...]" (RH 10). Te słowa wydają się bardzo proste i oczywiste, a jednak zapominamy o nich na co dzień. Dlatego trzeba nam się ich uczyć wciąż na nowo na pamięć: "Człowiek nie może żyć bez miłości".

Ks. Piotr Mazurkiewicz - BÓG NIE JEST "STWORZONY" DO ŻYCIA W SAMOTNOŚCI... BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(140) 1998

- 114 -

Znam dwie dziewczynki i jednego chłopca. Dzieci te mieszkają obok siebie. Razem chodzą do szkoły i razem wracają do domu. Niedaleko ich mieszkania stoi kapliczka z figurą Matki Bożej Fatimskiej. Podobne kapliczki i przydrożne krzyże często spotykamy w czasie wakacyjnych wędrówek na Podhalu i Śląsku, Mazowszu i Pomorzu. Kapliczka, o której wam mówię, zawsze była uporządkowana. Dbała o nią pobożna trójka moich uczniów. Często im za to dziękowałem. Byłem wzruszony, gdy dzieci wspólnie modliły się przy figurze Matki Najświętszej.

Ale najbardziej dziękowałem im za to, że idąc z kwiatkami do kapliczki, zabierały ze sobą koleżankę, która miała chore nogi i posługiwała się wózkiem inwalidzkim. Woziły ją także na spacer, pomagały w odrabianiu lekcji. Dziewczynki uczyły ją haftować małe serwetki pod filiżanki. Widziały w chorej koleżance cierpiącego Zbawiciela. Powiedzcie mi, czy ta dzielna trójka, to była trójka pobożnych dzieci? - Oczywiście, że tak! Ich pobożność nie była pobożnością "pustych rąk". A wy, obecni dziś w kościele, czy chcecie być pobożnymi? - Brawo! Życzę wam, by w czasie wakacji wasza pobożność nie była pobożnością "pustych rąk". Bądźcie weseli, radośni, uśmiechnięci - i dużo pomagajcie innym!

O. Korneliusz Jackiewicz O. Cist. - DUCH POBOŻNOŚCI BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(140) 1998

- 115 -

Z pewnością w czasach współczesnych otrzymałby - jak Matka Teresa pokojową nagrodę Nobla! Był człowiekiem wolnym, w szarym habicie franciszkańskiego tercjarza. Po ludzku sądząc, mógł zrobić wielką karierę. Pomógłby mu w tym wielki talent malarski rozwijany studiami. Współcześni mu nazwą go "najwspanialszym człowiekiem pokolenia" (A. Nowaczyński) i "ucieleśnieniem wszystkich cnót chrześcijańskich i najbardziej płomiennego patriotyzmu" (H. Modrzejewska). Będzie natchnieniem dla poetów okresu międzywojennego i postacią sceniczną wielu sztuk teatralnych. Jedna z nich, pisana piórem młodego kapłana archidiecezji krakowskiej, Karola Wojtyły, przyszłego Jana Pawła II - doczeka się również wejścia na ekrany.

Trudno nie dojrzeć w życiu przyszłego świętego brata Alberta Chmielowskiego analogii do życia starotestamentalnego proroka Elizeusza. Zanim stanie się następcą proroka Eliasza, stanie się dobrowolnie jego sługa. Taką samą postawę służby - daru miłości, ukaże nasz rodak, wielki jałmużnik w tercjarskim habicie. Swój radykalizm ewangelicznego opuszczenia tzw. "kariery" i rodziny wyrazi najlepiej w bezkompromisowym stwierdzeniu: "Jeżeli by Cię zawołano do biedaka, idź natychmiast do niego, choćbyś był w świętym zachwyceniu, gdyż opuścisz Chrystusa... dla Chrystusa".

Ks. Bogdan Walczykiewicz SDB - DUCH WEWNĘTRZNEJ WOLNOŚCI I POKOJU BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(140) 1998

- 116 -

Każdy z was z całą pewnością wie doskonale, co to jest szpital. Myślę, że nawet najmłodsze dzieci potrafią coś na ten temat powiedzieć. (rozmowa z dziećmi) Tak, to jest miejsce, do którego trafiają ludzie chorzy, aby odzyskać zdrowie. Ale tak naprawdę, czym jest szpital wiedzą tylko ci, którzy już tam się kiedyś znaleźli. Bardzo ważną rzeczą jest wtedy to, żeby mieć ludzi, którzy pamiętają o chorym, odwiedzają go, przynoszą nieraz jakiś drobiazg na znak pamięci. Wtedy każda taka wizyta staje się dla chorego człowieka wielką pociechą. Kiedy Marcin złamał nogę i musiał przez kilka tygodni leżeć w szpitalu, unieruchomiony na specjalnym wyciągu, jego koleżanki i koledzy z klasy prawie w każdej możliwej chwili przesyłali mu jakiś znak pamięci. Kiedy nie mogli wejść do środka, posyłali listy, widokówki, drobne paczki. Marcin wiedział, że ma wielu przyjaciół i łatwiej mu było z taką myślą w szpitalu leżeć. Ale nieraz nie mają chorzy takich pociech. I wówczas dobrze, jeśli nawet nieznajomi okażą im trochę serca. Znam pewnego studenta, który pięknie gra na gitarze i śpiewa. Otóż ten chłopak chodzi co tydzień do jednego ze szpitali w swoim mieście, żeby chorym pograć i pośpiewać. Zwłaszcza tym, których nikt nie odwiedza. Jego działanie jest wielką pociechą dla tych samotnych ludzi.

Ks. Bogdan Molenda - DUCH ŚWIĘTY-POCIESZYCIEL BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(141) 1998

- 117 -

Być wierzącym dzisiaj... Cóż to znaczy? Jaką przyjąć postawę, na co położyć nacisk? Aby zaproponować odpowiedź, posłużę się trzema sytuacjami. Zdarzenie pierwsze. Byłem razem z klerykami pierwszego roku seminarium duchownego z wizytą u sióstr karmelitanek. Zaskoczyła nas pogoda ducha i jakiś trudny do wyrażenia pokój emanujący z sióstr. Każdy z nas podświadomie zadawał sobie pytanie: jakie jest jego źródło? Odpowiedź pojawiła się, gdy Siostry przedstawiły plan swojego dnia. Wszystkie zajęcia mają zogniskowane wokół bycia z Jezusem. Bliskość z Nim daje takie efekty. Bardzo ciekawie sprecyzowały swoje powołanie: mamy służyć Kościołowi i światu przez modlitwę...

Zdarzenie drugie. Z podziwem obserwuję przez ostatnie lata mojego znajomego, który po spotkaniu Jezusa i nawróceniu podjął zadanie jak najlepszego poznania swojego Pana. Jak to robi? Często jest na Mszy św. i przygotowuje się do niej rozważając teksty Pisma świętego, które w liturgii danego dnia są czytane. Ponadto jego egzemplarz Biblii jest podniszczony przez częste korzystanie. Dużo też czyta książek pozwalających jak najgłębiej poznać Osobę Jezusa. Obserwacja systematycznego poznawania Chrystusa mówi i mobilizuje do wysiłku na rzecz codziennego karmienia się słowem Bożym zawartym w Piśmie świętym i zrozumienia go, także przez studiowanie. Zdobycie wiedzy jest pierwszym krokiem do zażyłości z Jezusem. Zdobyć wiedzę o Ukochanym!

Zdarzenie trzecie. W ostatnie wakacje trafiłem na wczaso-rekolekcje dla chorych. Dużo młodych ludzi z zaangażowaniem pomagało niepełnosprawnym. Patrząc trochę z boku, widziałem realizację wezwania Chrystusa: "Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili" (Mt 24,40). Nikt nie nazwał tam w ten sposób zaangażowania pomagających. Ale jestem przekonany, że byli oni przedłużeniem rąk Jezusa i Jego kochającego serca. Niepełnosprawni mogli doświadczyć dotknięcia Jezusa. Zazwyczaj dokonuje się też proces odwrotny - chorzy pomagają zdrowym, zwłaszcza w sferze ducha. Jezus przychodzi, pomaga, dotyka wykorzystując do tego ludzi. Wspaniale jest być blisko Jezusa i być posłanym przez Niego do pomagania innym ludziom.

Ks. Eugeniusz Guździoł - JAKĄ DROGĄ? - POSTAWA CZŁOWIEKA WIERZĄCEGO BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(141) 1998

- 118 -

"Jurand słuchał opowiadania... Gdy Hlawa zaczął mówić o niedoli Danusi, wówczas w pustych jamach oczu zebrały mu się dwie wielkie łzy i spłynęły mu po policzkach. Ze wszystkich ziemskich uczuć pozostało mu jeszcze jedno tylko: miłość do dziecka.... On modlił się długo i znów łzy kapały mu na biała brodę.... Na koniec stary Tolima, prawa Jurandowa przez całe życie ręka, towarzysz we wszystkich bitwach i główny stróż Spychowa, rzekł: Stoi przed wami, panie, ten piekielnik, ten wilkołak krzyżacki, który katował was i dzieci wasze; dajcie znak, co mam z nim uczynić i jako go pokarać? Na te słowa przez oblicze Juranda przebiegły nagle promienie - i skinął, aby mu przywiedziono tuż więźnia. Dwaj pachołkowie chwycili go w mgnieniu oka za barki i przywiedli przed starca, a ów wyciągnął rękę, przesunął naprzód dłoń po twarzy Zygfryda, jakby chciał sobie przypomnieć lub wyrazić w pamięć po raz ostatni jego rysy, następnie opuścił ja na piersi Krzyżaka, zmacał skrzyżowane na nich ramiona, dotknął powrozów - i przymknąwszy znów oczy przechylił głowę. Obecni mniemali, że się namyślał. Ale cokolwiek bądź czynił, nie trwało to długo, gdyż po chwili ocknął się - i skierował dłoń w stronę bochenka chleba, w którym utkwiona była złowroga mizerykordia. Wówczas Jagienka, Czech, nawet stary Tolima i wszyscy pachołkowie zatrzymali dech w piersiach. Kara była stokroć zasłużona, pomsta słuszna, jednakże na myśl, że ów na wpół żywy starzec będzie rzezał omackiem skrępowanego jeńca, wzdrygnęły się w nich serca. Ale on ująwszy w połowie nóż wyciągnął wskazujący palec do końca ostrza, tak aby mógł wiedzieć, czego dotyka, i począł przecinać sznury na ramionach Krzyżaka. Zdumienie ogarnęło wszystkich, zrozumieli bowiem jego chęć - i oczom nie chcieli wierzyć. Tego jednak było im zanadto. Hlawa jął pierwszy szemrać, za nim Tolima, za tymi pachołkowie. Tylko ksiądz Kaleb począł pytać przerywanym przez niepohamowany płacz głosem: - Bracie Jurandzie, czego chcecie? Czy chcecie darować jeńca wolnością? - Tak! - odpowiedział skinieniem głowy Jurand. - Chcecie, by odszedł bez pomsty i kary? - Tak! Pomruk gniewu i oburzenia zwiększy się jeszcze, ale ksiądz Kaleb nie chcąc, by zmarniał tak niesłychany uczynek miłosierdzia, zwrócił się ku szemrzącym i zawołał: - Kto się świętemu śmie sprzeciwić? Na kolana! I klęknąwszy sam, począł mówić: - Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje... I odmówił "Ojcze nasz" do końca. Przy słowach: "i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom'; oczy jego zwróciły się mimo woli na Juranda, którego oblicze zajaśniało istotnie jakimś nadziemskim światłem. A widok ów w połączeniu ze słowami modlitwy skruszył serca wszystkich obecnych, gdyż stary Tolima o zatwardziałej w ustawicznych bitwach duszy, przeżegnawszy się krzyżem świętym, objął następnie Jurandowe kolano i rzekł: - Panie, jeśli wasza wola ma się spełnić, to trzeba jeńca do granicy odprowadzić. - Tak! - skinął Jurand. (Henryk Sienkiewicz, "Krzyżacy", rozdział XXV) Naprawdę, przepiękna scena, która zawsze wyciska u mnie łzy niesamowitego wzruszenia, ilekroć ją oglądam czy czytam! Bo po ludzku sądząc, człowiek ten doznał krzywdy, której nie da się naprawić. Oprawcy udusili mu żonę, spalili dwór, wykradli jedyne dziecko, ukochaną córkę Danusię, zwabiając go podstępnie do Szczytna. Godzinami każą stać u bram zamku w worze pokutnym i oczekiwać "miłosierdzia krzyżackiego". Wpuszczony, ale wyprowadzony z równowagi, rzuca się na oprawców chcąc ratować dziecko. W końcu związany ulega ich przemocy. Zostaje oślepiony, wyrwano mu język i odcięto prawą rękę i w takim stanie wypuszczono do domu. Gdy jest już w domu, przynoszą mu jego nieżyjące już dziecko, ale przyprowadzają też i zbrodniarza. Wszyscy zebrani czekają na zemstę, podają Jurandowi rozpalony miecz, aby sprawiedliwości stało się zadość, a Jurand tym mieczem przecina mu powrozy i puszcza go wolno.

Wspaniały przykład przebaczenia! Sponiewierany człowiek - Jurand ze Spychowa, po doznanych bestialskich krzywdach, rozcina więzy swemu wrogowi. Właśnie tego domaga się Chrystus, żeby serce człowieka było podobne do Jego serca: miłosierne i zawsze gotowe do miłości i przebaczenia.

Ks. Bolesław Domagała - PIERWSZY MĘCZENNIK KOŚCIOŁA BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(141) 1998

- 119 -

W 1978 r., w jednym z czasopism /„Kierunki” 9/78/ ukazał się pamiętnik pacjenta, leczącego się w szpitalu w Otwocku. Szpital ten stwarzał doskonałe warunki. Nie tylko pacjenci mogli wychodzić, ale również od rana do wieczora mogli przyjmować wizyty bez żadnych przeszkód. Ujemną stroną tej swobody było, iż jedni mieli tych wizyt nadmiar, a inni wcale, co jeszcze bardziej pomnażało przykrość i rozgoryczenie. Autor pamiętnika stwierdza, że ludźmi najrzadziej odwiedzanymi byli ludzie starzy, którym najbardziej potrzebna jest troska bliskich i świadomość, że ktoś ich kocha. Wielu z nich nie miało żadnych wizyt, chociaż wychowali po kilkoro dzieci i kilkunastu wnuków.

Jeden z pacjentów, 70-letni człowiek nie kładł się do łóżka, chociaż trapiła go wciąż skacząca temperatura. Zawsze był ubrany i gotów do wyjścia w przekonaniu, że syn lub córka przyjdą go stamtąd zabrać. Syn był lekarzem  aby nie mieć z ojcem kłopotów, „upchał” go na kilka tygodni do szpitala. Stary człowiek wychował czworo dzieci, wszystkie wykształcił. Powodziło im się dobrze, miały samochody. Tylko starym ojcem nikt nie chciał się zająć. Żadne z nich nie znalazło tyle czasu, aby choć raz w ciągu całego miesiąca odwiedzić ojca w szpitalu. Stary nie skarżył się, nie upominał, że mu brak spotkań z najbliższymi. Za to najczęściej opowiadał o tych swoich dawno dorosłych dzieciach, jak się rodziły chowały, uczyły i jak on troszczył się o nie i trudził. Te dzieci były jego dumą, kochaniem, chociaż, prawdę mówiąc, nie wiadomo, czy zasługiwały na to.

Ks. Pietrzyk T., Włączeni w śmierć Chrystusa, BK 4(107) /1981/, s. 243

- 120 -

Do tramwaju w Katowicach Bogucicach wsiadła w trzaskający mróz młoda kobieta, lekko ubrana z trzymiesięcznym dzieckiem owiniętym w cienki kocyk. Wracała ze szpitala. Zmarznięte dziecko płakało. Tramwaj był nieogrzewany i zatłoczony. Pasażerowie byli zdenerwowani głośnym pasażerem. Panie wypowiadały swe złośliwe uwagi pod adresem matki nieszczęśliwego dziecka. Wtedy jedna z kobiet ściąga ze szyi piękny niebieski, ciepły szal i owija nóżki dziecka. Dziecko przestało płakać. Nastąpiła cisza. Krytykanci byli nie tylko zdziwieni, ale także zawstydzeni. Milcząca pani od niebieskiego szalika dała wszystkim głośną lekcje prawdziwej miłości.

Ks. Waldera R., Miłość Boga i bliźniego, BK 2-3(107) /1981/, s. 102

- 121 -

W Nowej Zelandii, w pewnej szkole z internatem urządzono ciekawy eksperyment. Rano, na lekcji geografii poproszono dzieci, by wybrały na mapie kraj, w którym chciałyby być na obiedzie.  W kuchni przygotują im dziś na obiad takie danie, jakie dostałyby w tym kraju. Dzieci zgodziły się na tę propozycję i zaczęły wybierać kraje. Z zaciekawieniem oczekiwały na porę obiadową. Kiedy zeszły do stołówki, zastały na stolikach swoje obiady. Te, które wybrały Austrię, dostały sznycel po wiedeńsku. Ci, którzy chcieli jechać do Stanów Zjednoczonych, mogły zjeść smacznego hamburgera i popić sokiem. Kandydaci na wycieczkę do Związku Radzieckiego jedli ruskie pierogi. „Japończycy”, „Chińczycy”, „Koreańczycy” dostali ryż. A jakie było zdziwienie, kiedy niektóre dzieci dostały na obiad tylko parę suszonych owoców, inne tylko wodę, a niektóre, np. te z dotkniętych suszą krajów środkowej Afryki - nie dostały nic. Tak to praktycznie namacalnie i dokładnie dowiedziały się dzieci o tym, że istnieją na świecie kraje, gdzie ludzie głodują, gdzie dzieci nie mają co jeść.

Ks. Szczyrba J., Rozmnażać Chleb, BK 1(107) /1981/, s. ll-12

- 122 -

Działo się to 5 sierpnia 1971 roku w jednym z polskich miasteczek. W środku rynku mieścił się dworzec autobusowy. O uliczny łańcuch stał oparty rower, a przy nim siedemnastoletni wyrostek. Z pobliskiego baru mlecznego wyszedł konduktor PKS. Podszedł do roweru, przeprosił młodzieńca i chciał odjechać. Niechcący zaczepił o niego rowerem. Tamten rzucił się na starego człowieka. Uderzył go w głowę. Mężczyzna upadł. Młody chuligan, który się nigdzie nie uczył, ani nie pracował, kopał leżącego na drodze. Kopał go po głowie, w klatkę piersiową. Najokrutniejsze było jednak to, że wokół stał tłum gapiów. Kilku mężczyzn, nawet kolegów - kierowców. Patrzyli, jak na ich oczach maltretuje się człowieka.

Wdowa po zmarłym, na skutek obrażeń ciała, człowieku, opowiada reporterowi: „Pytam, Heniu, a ludzie nie reagowali? Odpowiedział: oj, boli mnie tu w piersiach, okrutnie patrzyli się okrutnie, a on tak mnie bił. Okrutnie patrzyli się”.

Ks. Pietrzk T., Włączeni w śmierć Chrystusa, BK 4(107) /1981/, s. 242

- 123 -

Paradoksy Ewangelii - mądrością.

Dnia 10.XII.1979 r., w auli uniwersytetu w Oslo zebrała się międzynarodowa elita z królem norweskim Olafem na czele. Wśród zgromadzonych była również pewna kobieta, wzbudzająca żywe zainteresowanie obecnych. Prawdopodobnie nie studiowała na żadnym uniwersytecie. Nie obracała się również w świecie arystokratów. Poza tym była fizycznie niepozorna. Zwraca uwagę jej skromne, wyróżniające odzienie. A i sama uroczystość, celebrowana od dziesiątków lat, ma odmienny przebieg. Zaczyna się nieoczekiwanie od znanej modlitwy św. Franciszka: „Panie, uczyń mnie narzędziem Twego pokoju”. /Matka Teresa z Kalkuty/.

Ks. Dreja A., Paradoksy Ewangelii - mądrością, BK 1(105) /1980/, s. 20

- 124 -

Ania była uczennicą 3 klasy technikum. Mimo, że była zwykle pogodna i łatwo nawiązywała kontakt, nie miała w klasie bliższych koleżanek. Przychodziła do szkoły tuż przed rozpoczęciem lekcji, przerwy wykorzystywała na przepisanie jakiś zeszytów, natomiast po lekcjach szybko wychodziła z klasy. Nie miała nigdy czasu na działalność w kręgach zainteresowań. Nie bywała też na szkolnych zabawach. Koleżanki i koledzy z klasy uważali ją za aspołeczną i dawali jej to odczuć. Sprawa trafiła do wychowawczyni, która wobec całej klasy poruszyła ten problem. Ania zapytana, dlaczego tak się zachowuje, odpowiedziała, że ma inne zajęcia, których jednak nie chciała ujawnić. Na półrocze otrzymała niższą ocenę ze sprawowania. Sprawa wypłynęła na wywiadówce. Ojciec Ani po wysłuchaniu uzasadnienia obniżonej oceny sprawowania Ani, odpowiedział: Nie zamierzam kwestionować wskazanych kryteriów zaangażowania na rzecz innych ludzi. Fakty jednak zdają się być po stronie mojej córki. Ona od czterech lat opiekuje się swoją kalekę siostrą i umożliwia jej normalną naukę. Sama nie ma czasu na rozrywkę, ma gorsze wyniki w nauce i obniżone teraz zachowanie. Nie widziałem jej jednak niezadowolonej lub zadąsanej, szczególnie gdy pomaga swojej siostrze. Ocenę jej sprawowania jest radość i rozwój jej kalekiej siostry. Dla mnie właśnie ta ocena jest miarodajna.

Ks. Wojaczek K., Jezus leczy chwiejność człowieka, BK 5(105) /1980/, s. 283

- 125 -

Pewien ojciec znalazł się nieoczekiwanie w perspektywie powiększenia rodziny o 4 dziecko, które trzeba umieścić w dwóch pokojach. W związku z tym żona będzie musiała przerwać pracę na szereg lat. Jest to dla niego problem, ale to jest do pokonania. Najbardziej zniechęcają go jednak reakcje sąsiadów, krewnych i kolegów w pracy. Te wzruszenia ramionami, oburzenia kolegów, niemądre dowcipy, współczujące kiwanie głowami, z jaką ingerują w cudzą rodzinę. Wielu czuje się uprawnionych do surowej krytyki, do pogardy, do wulgarnej drwiny i wydaje się, że to jest w porządku.

Ks. Poloch L., W oczekiwania na nowego człowieka, BK 4(105) /1980/, s. 228

- 126 -

Zadziwiająca dojrzałość świata dziecięcego.

Raoul Follereau, przyjaciel i ratownik trędowatych, zwrócił się kiedyś do wielkich mocarstw, by budowano o jeden bombowiec mniej /10 mln dolarów/, a pieniądze dano na potrzeby trędowatych. Nie odpowiedziano ani słowem. Gdy Ameryka sprzedała na złom 75 bombowców, Follerean zwrócił się z apelem do dzieci przed Bożym Narodzeniem, aby pomogły swym trędowatym rówieśnikom. Posypały się wówczas dary dziecięce, istna lawina paczek i pak oraz listów. Zostały wówaczas wysłane całe tony lekarstw, ubrań, zabawek. Opowiada dalej Follereau, że przyszedł do niego mały chłopiec, podał mu list i uciekł. W liście było 25 franków i słowa: „Proszę, niech Pan zechce, przez miłość Boga, przyjąć tę sumę od robotnika chorego od 6 lat, żeby nie pozbawiać go radości dopomożenia tym najnieszczęśliwszym”. I dodaje Follereau: „Chłopczyk z nocy wiglijnej /to była właśnie wigilia/ spoględał w głąb mnie, żeby nauczyć mnie na nowo miłości Jezusa do ubogich”. Inny chłopczyk pisał: „Posyłam ci 100 franków, które dostałem od mamy. Mam 7 lat. Nie jesteśmy bogaci, ale dobrze jest dawać”.

O. Kosiak P. ZP, Pomoc świadczona najmniejszym, BK 1(103) /1979/, s. 48

- 127 -

Obumierać czy żyć w pełni.

O. Jan Beyzym, polski misjonarz, pracujący wśród trędowatych na Madagaskarze, w jednym ze swoich listów pisał:

„Ile moi biedacy cierpią fizycznie, to Ojciec wie, choć może nie zupełnie dokładnie z moich listów i fotografii, które posłałem. Ale co gorzej, że daleko więcej ponoszą szkody na duszy. Patrzę na to codziennie i inaczej nie mogę Ojcu tego opisać, jak tylko, że jak najchętniej chciałbym zaraz dostać nie jeden, ale dziesięć nie wiedzieć jak ostrych trądów, żeby tylko przez to wyprosić u Matki Najświętszej jak najprędzej potrzebne pieniądze na wystawienie nowego schroniska i zabezpieczenie jego utrzymania, a przez to usunąć te wszystkie niebezpieczeństwa dla duszy, na które moi nieszczęśliwi są narażeni obecnie”.

Takim pełni poświęcenia pozostał w pamięci tych, którzy go znali osobiście.

O. Alojzy Ward SI wspomina:

„Około 14 lat okazywał swą ofiarność na wyspie afrykańskiej, otaczając opieką tych, co ich ludzie nie chcieli widzieć i własne dzieci, na sznurze z domu wywlekali do lasu, aby się nie zarazić. Poświęcenie nie lada. Podnoszą się głosy, aby jego ciało na ołtarzu umieścić, na co rzeczywiście zasłużył”. /w: Ks. Drążek Cz. Posługacz trędowatych, Kraków 1977, s. 204-205/.

Ks. Grzesica J. Jeśli ziarno pszeniczne nie obumrze, BK 2(102) /1979/, s. 70

- 128 -

Jesteśmy przeznaczeni do życia.

Rzecz dzieje się we francuskim szpitalu w Neuilly. Cztery pielęgniarki, pełniące nocny dyżur zabawiają się grą w karty w wydzielonym dla nich pomieszczeniu. Na krótko przed świtem słychać jęk dochodzący z jednej z sal chorych. Gdy jęk się potęguje, jedna z pielęgniarek zdenerwowana zakłóceniem zabawy, zamyka tylko drzwi, żeby nie było słychać i wraca spokojnie do gry, mówiąc do koleżanek: „To nic, umiera numer 137!”./La Croix/

Ks. Mularczyk W., Powołani do udziału w życiu Zmartwychwstałego Pana, BK 2(102) /1979/, s. 83

- 129 -

Konsumpcja czy dar?

Była to wyraźna prowokacja ze strony starego profesora. Miał zwyczaj wkraczania ze swoimi problemami w sposób najmniej oczekiwany. „Jeżeli wszystko jest dla nas takie proste, to powiedzcie mi najkrócej, ale 1 najdosadniej, co to jest miłość. Nieśmiałe zrazu propozycje przerodziły się w burzliwą licytację. Wypowiedzi jednak wbrew oczekiwaniom autorów ocenione zostały jako mętne, przydługie, a nawet banalne. Ujęcie profesora przyjęto bes zaetrzeżeń: "miłość - to ofiara".

Ks. Lepa A., Miłość jest cierpliwa i wszystko przetrwa, BK 6(102) /1979/, s. 333

- 130 -

Świadectwo życia ważnym środkiem ewangelizacji.

W dniu 21 sierpnia l977 roku w czasopiśmie religijnym „Gość Niedzielny” /nr 34/ ukazał się artykuł pt. „Zginął ratując bliźniego”. Centralna postać tego wspomnienia Paweł Pieczka - były pracownik internatu w Zakładzie dla Dzieci Niewidomych w Laskach pod Warszawą, będąc na wakacjach w swojej rodzinnej miejscowości w Lędzinach, podjął się akcji ratowania tonącej maturzystki Alicji Bednarz. Niestety zginęli oboje. Paweł Pieczka który był bratem zakonnym, miał wtedy 29 lat. Jego pogrzeb stał się jedną wielką manifestacją. Zaś końcowe słowa reportażu zaczerpnięte były z płyty grobowej w Alei Zasłużonych Powązkach w Warszawie: „Gdy człowiek umiera, pozostaje po nim tylko dobro, które innym uczynił”.

Ks. Jeziorski H. Świadectwo ważnym środkiem - ewangelizacji, BK 2(102) /1979/, s. 88

- 131 -

Maryja - natchnienie odnowy.

Tak mało jest miłości w naszych domach i w życiu rodzinnym Powiada słynna Matka Teresa z Kalkuty. Nie mamy czasu dla naszych dzieci, nie mamy czasu jedni dla drugich, nie mamy czasu cieszyć się sobą wzajemnie,  myślę, że gdybyśmy tylko mogli żyć

tak, jak Jezus, Maryja i Józef żyli w Nazarecie, gdybyśmy mogli uczynić z naszych domów drugi Nazaret, wtedy pokój i radość zapanowałyby na świecie. Miłość zaczyna się w domu, żyje w domach. Gdybyśy słuchali Jezusa, powtórzyłby nam to, co już kiedyś powiedział: Miłujcie się wzajemnie tak jak Ja was umiłowałem”/J 15,12/ Jeśli kochacie się narawdę, to musicie ponosić ofiary. /Droga miłości. Matka Teresa z Kalkuty, Warszawa 1978/

Ks. Białek Cz. SJ, Aby katecheza zwłaszcza dzieci i młodzieży pod tchnieniem Królowej Apostołów została odnowiona, BK 2(102) /1979/, s. 101

- 132 -

Miłość nie jedno ma imię.

W jednym ze szpitali w Gdyni leżał chory marynarz. Był niewierzący. Odwiedzała go dziewczyna, która opiekowała się chorymi na terenie parafii, gdzie ów szpital się znajdował. Po kilku odwiedzinach chory spostrzegł, że jest dobra, miła i pobożna. Pewnego dnia zapytał ją „a co ty masz za to, że tutaj przychodzisz?”. Odpowiedziała, że nic, że robi to bezinteresownie. Postawił jej następne pytanie: „a d1a kogo ty to robisz?” Dla Chrystusa, który mnie i pana także kocha - odpowiedziała. Marynarz zmieszał się trochę, zaskoczyła go taka odpowiedź. Dziewczyna odwiedziła go jeszcze kilka razy. Kiedy chory powrócił do zdrowia i opuszczał szpital, kupił jej piękne róże i powiedział, dziękując za opiekę: „Zanieś te róże twojemu Chrystusowi”.

Ks. Świątczak A., Miłujmy się wzajemnie, BK 3-4(102) /1979/, s. 124

- 133 -

Pomagaj żyć w łasce uświęcającej.

Przy klasztorze karmelitanek w dużym mieście wojewódzkim leżał w rynsztoku pijany mężczyzna. Chodnikiem przechodziła studentka. Spojrzała z obrzydzeniem, przeszła. W tej chwili przypomniało się jej coś z Ewangelii: poranio człowiek między Jerozolimą a Jerychem, kapłan żydowski, lewita, Samarytanin. Zatrzymała się, cofnęła: „Gdzie Pan mieszka, zaprowadzę Pana do domu”. On odpowiedział nie wyraźnym bełkoten. Pomogła mu wstać oprzeć się o ścianę. „Niech pan powie, zaprowadzę, przecież pan tak nie może leżeć. „Niech się Pani mną nie zajmuje - mruczał - ja jeetem do niczego. Ja jestem zmarnowany człowiek”. Ona na to: „Pan też jest dzieckiem Bożym”. Zamilkł. Wydobyła z niego adres, zaprowadziła. Przy drzwiach chwycił ją za rękę: „Niech pani też powie, gdzie pani mieszka”. Nie chciała, ale tak uporzywie ją trzymał, że w końcu powiedziała, wyrwała się i uciekła, pewna, że i tak zapomni. Następnegn dnia ktoś dzwoni do jej drzwi. Studentka otwieraa: ten sam, dziwnie zmieniony. „Bo pani mi wczoraj powiedziała, że ja też jestem dzieckiem Eożym. A to jest niemożliwe, już trzydzieści lat nie byłem u spowiedzi, piję, popełniam takie grzechy i takie”. Zaczął się przed nią spowiadać. Ona zatyka uszy: „Niech pan idzie do księdza, to należy do spowiedzi, nie do mnie”. „Nie pójdę”. „Ale niechże się pan nie boi, będzie panu lżej, będzie pan szczęśliwy”. Nie chciał, ale w końcu powiedział: „Gdyby pani poszła ze mną, może bym się odważył” Poszli zaraz. Poprosili spowiednika w pobliskim klasztorze. Spowiadał się długo, odzzedł pełen łez. Potem, szczęśliwy dziękował: „To wszystko dlatego, że pani mi przypomniała, że ja też jestem dzieckiem Bożym. Okazało się wkrótce, że do klasztoru karmelitanek matka tego człowieka od wielu lat zanosiła ofiarę, by modlić się o jego nawrócenie. I tam, w rynsztoku, dotknęła go łaska.

Ks. Piątkowski M., W maryjenj szkole pomagania Kościołowi, BK 3-4(102) /1979/, s. 193-194

- 134 -

Do dobrego życia przez ofiarę.

W roku 1967 wielkie wrażenie w całym świecie katolickim wywołała wiadomość, że kard. Leer z Montrealu w Kanadzie zrezygnował ze swojego stanowiska w diecezji. Udał się do Afryki i tam objął funkcję kapelana w zakładzie dla nieuleczalnie chorych. A uczynił tak, bo - jak powiedział - zrozumiał, że Bóg żąda od niego nie tylko słów ale i czynów. Wprawdzie pełnił dobrze swoje obowiązki jako biskup w diecezji, ale - aby stać się jeszcze doskonalszym, aby lepiej służyć Chrystusowi - wybrał drogę całkowitego poświęcenia się dla bliźnich.

Ks. Pawłowski A., I wy powinniście być miłosierni, BK 2-3(103) /1979/, s. 93

- 135 -

Torturowany przebacza temu, który go wydał.

Lekarz Glaukos wydany przez Greka Chilona, podzielił los chrześcijan skazanych za czasów Nerona na spalenie żywcem. Chilon, spacerując po ogrodach cesarskich, zobaczył płonącego na palu, już na pół zwęgloną, ale jeszcze żywą ofiarę. Wstrząśnięty do głębi tym widokiem, wznosi oczy do góry i woła: „Glaukosie, w imię Chrystusa proszę, przebacz mi”. Usłyszał odpowiedź: „Przebaczam”./H. Sienkiewicz, Quo vadis/.

Ks. Fryczowski J., Spowiedź pojednanie z bliźnimi, BK 6(100) /1978/, s. 257

- 136 -

Był kiedyś zakonnik, ojciec Damian, który bardzo długo pracował na wyspie Molokai wśród ludzi trędowatych. Gdy kiedyś siedział wśród trędowatych dzieci, z poczty przyniesiono list z jego rodzinnego kraju. W tym liście wyczytał bardzo smutne, dla siebie wieść: zmarł jego ojciec. Kiedy trędowate dzieci zobaczyły, jak ten biały człowiek, który niczego się nie bał, który był bardzo silny i odważny, ten człowiek, który ich pocieszał i ocierał ich łzy i rany, teraz ten człowiek płacze, tak jak tylko dziecko może płakać po śmierci ojca. Trędowaty mały Chinczyk dotknął wtedy pochylonej głowy kapłana i powiedział: „Nie płakać, Ojcze. Jutro ja klęczeć przed ołtarzem i modlić się za twego ojca. Wtedy pójdzie on do Boga w niebie. Tak sam mówiłeś, że dopiero w niebie wszyscy mamy dom”. Misjonarz pochwycił okaleczoną dłoń chłopca i powiedział: „Masz rację, w niebie wszyscy mamy dom. Zapomniałem o tym na chwilę”. Następnego dnia mały Chińczyk gdzieś zaginął. Był wieczór, a trędowatego niewidomego dziecka nie było. Zniknął gdzieś razem ze swoim kolegą. Ojciec Damian oczekiwał na dzieci zaniepokojony, był nawet zagniewany, że poszli gdzieś i nie powiedzieli mu dokąd. Miał już zamiar iść ich szukać, ale zobaczył, jak pośród drzew wychodzą obaj mali winowajcy. Na pytanie, gdzie byli, mały Chińczyk odpowiedział: - Rwaliśmy kwiatki, a potem poszliśmy nad morze i wszystkie kwiatki rzuciliśmy do morza. Morze zabierze kwiaty i zaniesie je na grób twojego ojca. I już się nie gniewasz? Ojciec Damian zamknął drzwi, ukląkł i dziękował Bogu za miłość tych dzieci.

Ks. Przech Cz., Może i mnie Bóg woła do kapłaństwa, BK 6(98) /1977/, s. 265

- 137 -

Krótko po święceniach niemal codziennie odwiedzałem młodego śmiertelnie chorego ojca rodziny, przynosząc mu Komunię św. Wiedziałem, że lekarze zrobili wszystko, co było w ich mocy. Ja nie mogłem ulżyć mu w cierpieniu, a jednak ilekroć chciałem odejść do domu zatrzymywał mnie. Kiedyś powiedział:

- Niech ksiądz zostanie. Jest mi ksiądz potrzebny.

Nie jestem lekarzem, byłem bezradny wobec jego cierpienia, a jednak byłem mu potrzebny.

Ks. Simon H., Funkcje społeczne powszechnego kapłaństwa wiernych, BK 6(98) /1977/, s. 282

- 138 -

11.IV.1975 r zmarła w Paryżu na wylew krwi do mózgu słynna tancerka i pieśniarka rewiowa zwana „Gwiazdą i Legendę wielkiej rewii”. To Józefina Baker, Mulatka. Obchodziła na dwa dni przed śmiercię jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. Bardziej jednak stała się głośną z tego, że wszystkie swoje oszczędności przeznaczyła na wychowanie w swej posiadłosci dziesięciorga dzieci różnych ras i kolorów skóry, realizując hasło miłości i równości bez wzgledu na rasę i kolor skóry.

O. Kosiak P. ZP, Ewangelizacja Miłości Miłosiernej, BK 5(99) /1977/, s. 228

- 139 -

Na Kongresie Eucharystycznym w Filadelfii (sierpień 1976) opowiadała Matka Teresa z Kalkuty m.in.: „W Kalkucie trudno nieraz o cukier. Razu jednego małe dziecko, czteroletnia dziewczynka hinduska przyszła do nas z rodzicami przynosząc mały słoik cukru i powiedzała: - nie jadłam cukru przez trzy dni, weź ten cukier i daj swoim dzieciom. - Dziecko potrafi sobie od ust odjąć ulubiony i potrzebny przysmak, by podzielić się z głodnymi.

O. Kosiak P. ZP, Ewangelizacja Miłości Miłosiernej, BK 5(99) /1977/, s. 228

- 140 -

„Przewodnik Katolicki” z dnia 15.VIII.1976 r. zawierał artykuł z cyklu „Spotkania w drodze”.

Rzecz o nieszszęśliwych ludziach-nałogowcach, którzy odnaleźli miejsce wśród nas dzięki chrześcijańskiemu podejściu, dzięki prawdziwie aktywnej wierze bliźnich.

Głęboka jest treść wypowiedzi jednej z nich, z tych zbłąkanych owiec:

- Ja ludzi dzielę na trzy kategorie: Do pierwszej zaliczam tych, którzy obrzucali mnie wyzwiskami, przekleństwami, ludzie ci budzą we mnie nienawiść. Do drugiej kategorii zaliczam tych, co mnie traktowali jak powietrze, byli obojętni nawet wtedy, gdy błagałam ich o pomoc. Mam do nich ogromny żal. Człowiek nigdy nie przestaje być człowiekiem i nie wolno odmawiać ludzkiego spojrzenia, odrobiny życzliwości. I wreszcie do trzeciej kategorii zaliczam tych wszystkich którzy usiłowali mi pomóc, którzy nie żałowali dla mnie czasu, traktowali mnie jak człowieka.

Oni dali mi smak dobra. Dzięki nim wróciłem do wiary w człowieka.

Ks. Dziwik J., Nasza ojczyzna jest w niebie, BK 2(98) /1977/, s. 73

- 141 -

W początkach bieżącego roku toczył się w Poznaniu proces  przeciwko młodocianej zbrodniczej grupie z Puszczykowa. Byli w wieku od 14 do 18 lat. A więc już zaawansowani w rozwoju umysłowym. Jedni uczęszczali do szkoły, drudzy już nie. Rekrutowali się z przeciętnych rodzin - nie przestępczych. Szukając urozmaicenia i wrażeń w swoim - jak uważali - nudnym życiu, zabawiali się podpalaniem różnych obiektów. Spalili więc stodołę, budynek gospodarczy, gdzie były zmagazynowane różne wartościowe rzeczy i chlew z 700 kaczkami, następnie dwa domki letnie i inne obiekty, wielokrotnie podpalali ściółkę na terenie Parku Narodowego, a wreszcie spalili dzwonnicę kościelną. Straty szły w setki tysięcy złotych. Starali się od siebie odwrócić uwagę, uczestnicząc w wyjazdach miejscowej ochotniczej straży pożarnej do zaistniałych pożarów. A więc wolność i swoboda za cenę zbrodni.

Ks. Białek Cz. SJ, Abyśmy w cichym i pokornego serca Chrystusie uznali jedynego i prawdziwego wyswobodziciela, BK 5(98) /1977/, s. 248

- 142 -

Miała od września pójść do szkoły pielęgniarskiej i pielęgnować chorych w szpitalu. Okazało się jednak to dla niej zbyt trudne i ciężkie powołanie. Wezwana kiedyś do ciężko chorej staruszki, zżeranej rakiem, bliskiej śmierci, dostała niemal torsji z odrazy. Postanowiła już wycofać swe podanie o przyjęcie. Ale oto po raz drugi wzywają jej pomocy do tej samej chorej kobiety. Przezwyciężyła wstręt, zbliżyła się do niej, wzięła chorą na ręce, gdy prześcielano jej łóżko. I wtedy, trzymając to biedne, rozkładające się ciało, zanosiła w duszy taką modlitwę do Jezusa: „Panie, jeśli to jest prawda, że Ty jesteś w spotkanym człowieku, że jesteś w najmniejszym z braci, w tej biednej chorej pomóż mi się przezwyciężyć, zaradź memu niedowiarstwu”. W w tym momencie coś się w niej przełamało. Poczuła nagle w sobie wzbierającą ku chorej wielką czułość i miłość. Miała wrażenie, że to nie kobietę chorą, ale samego Chrystusa dźwiga, układa na łóżku, okrywa kocem. Wszystko się zmieniło... W tej kobiecie - zeznaje - dotknęłam samego Jezusa Chrystusa. Trudno wyrazić to, co przeżyłam. Nie wycofała podania, została fachową pielęgniarką /Tygodnik Powszechny nr 32, 1973/.

O. Kosiak P. ZP, Wniebowzięta znakiem zwycięstwa miłości, BK 1(97) /1976/, s. 44

- 143 -

Kiedy byłem w szkole średniej i potem na studiach, przynajmniej dwa razy do roku wyjeżdżałem w Tatry. Góry są piękne - każdy wie. Chodzenie po górach, to fascynująca przygoda. Nie muszę tłumaczyć dlaczego. Często wracam w góry, żeby poczuć wiatr w skrzydłach, żeby spotkać się z majestatem i grozą gór. Żeby zobaczyć coś pięknego. Nigdy nie wróciłem zawiedziony.

Dwa lata temu zobaczyłem coś, co mnie zamurowało. Do dzisiaj mam ten obraz przed oczami. Jestem w Dolinie Pięciu Stawów - idę od strony Zawratu do schroniska. Pogoda nie najlepsza, zaczyna siąpić zimny deszcz. W pobliżu schroniska grupka turystów. Podchodzę bliżej. Młody chłopak leży na noszach. Obok noszy czterech młodych chłopaków, którzy z trudem łapali oddech. - "Co się stało?" - "Eee, nic takiego. Kolega jest sparaliżowany, ale chciał bardzo zobaczyć góry, więc wzięliśmy go na nosze i jesteśmy tutaj". Popatrzyłem na tego chłopaka. Był szczęśliwy! Mieć takich kolegów, to prawdziwe szczęście...

Ks. Lesław Juszczyszyn CM - WSZYSCY WIELBILI BOGA BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 1(144) - 2000

- 144 -

Zawody sportowe. Wyścigi motocyklowe na żużlu. Cztery maszyny z rykiem silników ruszają ze startu. Na pierwszym wirażu każdy z zawodników pragnie zająć jak najlepszą pozycję wyjściową na prostą. Przepychaja się, nerwowo kręcą kierownicami. Nagle dwa motocykle zahaczyły o siebie. Zawodnicy wylatują z siodełek, koziołkują po torze żużlowym. Jeden z nich pełnym impetem uderza w bandę (ogrodzenie toru). Leży i nie porusza się. Wyścig zostaje przerwany. Podbiega lekarz i pielęgniarze. Po chwili zabiegów oszołomiony zawodnik przychodzi do siebie. Wstaje z pomocą pielęgniarzy, którzy prowadzą go pod ramię. Sam, o własnych siłach nie mógłby iść. Ludzka pomoc jest niezbędna. Kontuzjowanemu człowiekowi ludzie pomogli wstać.

Zima. Mróz coraz większy. Wieczorem na skwerze w centrum miasta leży na ławce człowiek. To bezdomny. Nie ma gdzie mieszkać, nie ma za co kupić jedzenia, nie ma gdzie się ogrzać. Jeśli zostanie tak przez noc na ławce na pewno zamarznie. Podchodzi do niego dwóch młodych chłopaków. Pomagają mu podnieść się, prowadzą do swojego samochodu i zawożą do schroniska dla bezdomnych. Będzie mógł wyspać się w ciepłym pomieszczeniu, nie umrze. Bezdomnemu człowiekowi ludzie pomogli wstać.

Ks. Rafał Czerniejewski - "WSTAŁ (...) I WYSZEDŁ NA OCZACH WSZYSTKICH" BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 1(144) - 2000

- 145 -

Anna i Jan znają się od dzieciństwa. Mimo że przez lata niemal codziennie spotykali się na jednym podwórku, dopiero niedawno, podczas wspólnego wyjazdu do Francji, spojrzeli na siebie inaczej niż dotychczas. W trakcie próby chóru w katedrze w Strasbourgu Anna stwierdziła nagle, że Jan jest właściwie tym chłopakiem, którego zawsze szukała. "To ten profil, te oczy i ten głos" - pomyślała. A Jan, patrząc na Annę, zrozumiał naraz: "To, czego szukam daleko, mieszka tuż obok mnie!"

Historie miłości między człowiekiem a Bogiem są rzadko tak samo proste i piękne. W podstawowej strukturze wykazują jednak podobieństwo do historii Anny i Jana - przede wszystkim w tym nagłym olśnieniu: zanim my zaczęliśmy szukać Boga, On już dawno zaczął nas szukać.

Ks. Adam Kalbarczyk - BÓG SZUKA SWOJEJ OBLUBIENICY BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 1(144) - 2000

- 146 -

Odwiedził mnie niedawno znajomy. Darek ma 26 lat, kończy zaocznie technikum i pracuje jako palacz w szkole. Poprosiłem go, aby napisał odpowiedź na powyższe pytanie. Oto ona: "Dla mnie istotne jest to, że Bóg stanął w bardzo osobisty i nieoczekiwany sposób na mej drodze, że dotknął mnie swoją miłością. Ukazał mi się jako Byt niezwykle czysty, delikatny - jako Miłość. Dał mi zrozumienie rzeczy, które bez odniesienia do Niego są nieładem i bezsensem. Poznałem więc po części Miłość i co to znaczy kochać. Szukając i obserwując życie nie znalazłem rzeczy piękniejszej od Miłości. Spotkanie więc z Nim jest źródłem największej radości. Pisząc te słowa modlę się za was, by każdy z was został dotknięty w tak niezwykły i radosny sposób. Jeżeli szukacie Go szczerze, niebawem tak się stanie."

Muszę dodać, że Darek ma w sobie jakąś spokojną i z wnętrza wydobywającą się radość. Poza tym uderzyła mnie jego pewność sądów w odniesieniu do wielu życiowych spraw. Jest dla mnie kimś, kto spotkał Jezusa i ufa Mu.

Ks. Eugeniusz Guździoł - UZDOLNIENIE DO UCZESTNICTWA W DZIALE ŚWIĘTYCH BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(134) 1995

- 147 -

Małego Krzysia bardzo bolała głowa. Po przyjściu ze szkoły powiedział o tym mamie i prosił o lekarstwo. Mama podała Krzysiowi proszek na ból głowy, ale zaraz poprosiła go: "Krzysiu, wiem, że boli cię głowa, ale ja już jestem spóźniona do pracy, a trzeba jeszcze zanieść babci obiad. Jeśli ty nie zaniesiesz obiadu do babci, to ja nie zdążę".

Krzysio czuł się tak, jakby za chwilę głowa miała mu się rozsypać na kawałki, ale pomyślał, że jeżeli nie zaniesie babci obiadu, to babcia będzie głodna i będzie jej smutno, że nikt o niej nie pamiętał. Wziął więc obiad i poszedł. Szedł powoli, bo ból głowy nie ustawał, ale przyszedł do babci z obiadem, bo babcię bardzo kochał. A jeśli się kogoś kocha, to dla niego wszystko się zrobi, choćby to było nie wiadomo jak trudne.

Ks. Grzegorz Senderski - CZY MIŁUJESZ MNIE WIĘCEJ NIŻ INNI? BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(134) 1995

- 148 -

Z pewnością wielu z was słyszało o Górskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym, nazywanym w skrócie GOPR. Ratownicy GOPR-u, niezależnie od pogody, pory roku, są zawsze gotowi, nawet z narażeniem własnego życia aby pomagać zagubionym, rannym turystom, szczególnie tym którzy ulegli wypadkowi. Mimo to każdego roku w górach ginie kilka osób. By takich nieszczęśliwych wypadków było jak najmniej, ratownicy GOPR-u przypominają turystom, że nie należy wychodzić w góry w brzydką pogodę, że zawsze należy odpowiednio się ubrać, uczą też że w górach nie powinno się nigdy chodzić samotnie, a najlepiej mieć przewodnika.

Dlaczego nie wolno chodzić samotnie? Przecież właśnie wówczas można odpoczywać, kiedy się chce, można w ciszy podziwiać piękne widoki, a może nawet pomodlić się gdzieś na szczycie... To wszystko prawda, ale w razie wypadku, zasłabnięcia, zgubienia szlaku, łatwiej jest sobie poradzić w grupie, a tym bardziej z przewodnikiem, łatwiej jest wówczas wyjść z każdego niebezpieczeństwa i szczęśliwie dotrzeć do domu.

W naszym życiu, na co dzień, jest trochę tak, jak na górskim szlaku. W każdej chwili potrzebujemy się wzajemnie, potrzebujemy naszych rodziców, potrzebujemy nauczycielki w szkole, potrzebujemy pana kierowcy w autobusie, potrzebujemy tylu ludzi, bo bez nich życie byłoby prawie niemożliwe, byłoby nam bardzo trudno.

Ks. Paweł Wygralak - WE WSPÓLNOCIE PARAFIALNEJ BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 3-4(134) 1995

- 149 -

Nie bójmy się tak na siebie spojrzeć, nie bójmy się tak o sobie myśleć i nie bójmy się tak siebie nawzajem traktować! Podejść ze szczerą prostotą i dobrocią do drugiego człowieka, bo on tego potrzebuje, bo on tego oczekuje, bo w tym my spełnimy siebie i doświadczymy prawdziwej wielkości dziecka Bożego. Nie wstydźmy się dobrych, serdecznych słów i gestów. Nie bójmy się kochać ludzi - jak mówi poeta: "kochajcie ludzi, bo tak szybko odchodzą".  Przyjmijmy wobec siebie i bliźnich taką postawę, która pozwoli nam uniknąć dramatu pewnej amerykańskiej dziewczyny, która nie zdążyła powiedzieć wszystkiego i resztę musiała zamknąć w pamiętniku: „Pamiętasz ten dzień, kiedy pożyczyłam twój nowy samochód i uderzyłam w płot? Myślałam, że mnie zabijesz - ale nie zabiłeś. Pamiętasz, jak flirtowałam z wszystkimi chłopakami po to, żebyś był zazdrosny - i byłeś. Myślałam, że mnie zostawisz - ale nie zostawiłeś. Albo kiedy zapomniałam ci powiedzieć, że będzie to oficjalne przyjęcie i przyszedłeś w podartych dżinsach... Myślałam, że mnie utopisz w łyżce wody - ale nie utopiłeś. Tak wiele rzeczy chciałam ci powiedzieć, tak wiele chciałam dla ciebie zrobić - kiedy przyjedziesz z Wietnamu... Ale nie przyjechałeś".

Nie czekajmy na wielkie okazje bycia dobrym, serdecznym, szczerym i prostym. Te okazje mogą nam umknąć. Ludzie mogą od nas odejść, możemy ich stracić. Bądźmy dla nich dobrzy, kiedy są przy nas.

Ks. Adam Sikora - A SŁOWO STAŁO SIĘ CIAŁEM - WCIELENIE BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(137) 1996

- 150 -

"My przypilnujemy, a pan niech sobie poczyta" - powiedzieli robotnicy Karolowi Wojtyle, gdy ciężko pracował fizycznie w czasie wojny a oni byli świadomi, że jeszcze studiuje... To zdanie z wyznań Jana Pawła II Dar i Tajemnica przypomina autor szkicu pouczenia na Dzień Papieski 16 lipca, którego tematem jest wykorzystanie czasu i szans, jakie każdemu człowiekowi daje Opatrzność.

Dla wielu z nas teraz jest czas wakacyjnego wytchnienia. To też jest dar - szansa! Potem dar i szansa pracy duszpasterskiej i wykorzystywania natchnień, wynikających z Jego obecności wśród nas i z pouczeń Jana Pawła - Namiestnika Chrystusowego.

BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(138) 1997

- 151 -

Od 13 XII 1981 roku nastał stan wojenny. Wielu było odosobnionych w obozach internowania. Pan Jezus pocieszał ich, wspomagał. Czynił to przez Kościół. Na przykład biskupi, księża odwiedzali uwięzionych. Wstawiali się za nimi. Synek jednego z internowanych przystępował do I Komunii św. Biskup wstawił się za nim. Puścili ojca na I Komunię św. swojego dziecka na dwa dni. Proboszcz postarał się o ubiór dla chłopca, o wyżywienie. Trudne jednak było przejście wśród bloków w sutannie na skromne przyjęcie komunijne. Większość unikała internowanych jak trędowatych. Proboszcz wiedział, że zza firanek go fotografują. Jednak wbrew wielu - zaznaczył swoją solidarność z rodziną internowanego i z internowanym. Tego wymaga Pan Jezus! Minęło to wszystko. Minął cały stan wojenny. Mnóstwo ludzi napada niesprawiedliwie na Kościół, a tym samym na Chrystusa. Te osoby obecnie napastliwie pokazują, że nie kochały Chrystusa.

Teraz Pan Jezus przez Kościół i w Kościele wypomina ludziom zapominanie Ewangelii. Woła: Nie wolno zabijać niewinnych, nie wolno psuć ducha dzieci i młodzieży przez złe wychowanie. W tym momencie Pan Jezus, Kościół wielu osobom jest niby niepotrzebny. Po prostu denerwuje. Sami zdradzają się: Nie kochali Chrystusa! Kochali chleb! Pan Jezus jest im niepotrzebny z Jego Ewangelią, z boskimi przykazaniami...

Ks. Janusz Szajkowski - DLA SAMEGO CHRYSTUSA! BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(138) 1997

- 152 -

Kiedyś przed konferencją podczas rekolekcji dla młodzieży jedna z sióstr zapytała mnie, czy mogłaby w tej konferencji uczestniczyć, wysłuchać jej. Odpowiedziałem, że będę mówił o miłości chłopaka do dziewczyny. Na to siostra powiedziała: "Nie szkodzi...." Ta siostra uzmysłowiła mi, że właściwie to nie ma miłości "małżeńskiej", "rodzicielskiej", "patriotycznej"... - po prostu jest miłość, która inaczej jest wyrażana w małżeństwie, a inaczej w kapłaństwie czy w życiu zakonnym. Bo to właśnie "Bóg jest miłością", a my Jego uczniami.

Ks. Maciej Kubiak - W SŁUŻBIE SIOSTROM ZAKONNYM BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 5-6(138) 1997

- 153 -

Było to w jednej z miejscowości wczasowych. Aleją parkową kroczył niewidomy. Aleja zakręca. Na ławce siedzi grupa młodzieży. Mówią do siebie: „Zobaczysz, że ten za chwilę się wyprostuje”. Niewidomy nie spostrzegł przeszkody. Idąc prosto potknął się o drut, który wyznaczał brzegi trawnika. Kiedy niewidomy upadł, grupa siedząca na ławce śmieje się i z zadowoleniem stwierdza, że jest tak bardzo przewidująca. Nikt też z nich nie podszedł, by mu pomóc.

Ks. Basista W., Dotknięci kalectwem, BK 2-3(97) /1976/, s. 72

- 154 -

I ty w nich Chrystusa spotkasz.

Kiedyś przy stoliku w jednej z kawiarni krakowskich siedzieli Włodzimierz Tetmajer, Jan Skotnicki, Leon Wyczółkowski i inni, twórcy z tamtejszego środowiska artystycznego. Wśród nich brat Albert. Pochylony wiekiem w zgrzebnym habicie, z drewnianą protezą zamiast nogi, pogodny, tryskający humorem, pełen radości życia. Malarz i dyplomata, Jan Skotnicki, w pewnej chwili pochylił się w jego stronę, ażeby zapytać go o coś, co intrygowało ich wszystkich od szeregu lat. „Bracie, proszę mi szczerze odpowiedzieć. Wiem, że brat szukał szczęścia w wojaczce, w walce o Polskę. Wiem, że brat szukał ukojenia w nauce, sztuce. Czy wreszcie dzisiaj, w tym habicie, znalazł brat to, czego pragnął?” - Brat Albert roześmiał się na to moje pytanie - wspomina Skotnicki - położył swą rękę na mojej dłoni i patrząc mi w oczy odpowiedział: „Mam schronisko i stowarzyszenie mych braci w Krakowie, Żarnowie, we Lwowie i w Zakopanem. Rozdałem w tym roku 20000  bochenków chleba, 12000 porcji kaszy, daję nocami dach nad głową setkom tych, którzy go nie mają. Niech ci, bracie Janie, to służy za odpowiedź”. Potem wstał, wyprostował się, tupnął swą drewnianą protezą w posadzkę i powiedział: „Muszę odejść do swoich" Długo po jego odejściu siedzieliśmy nic do siebie nie mówiąc. Każdy z nas zastanawiał się nad własnym losem i nad własnym szczęściem.

Ks. Bernacki G., Dotknięci kalectwem, BK 2-3(97) /1976/ s. 75-76

- 155 -

Wielka Sobota. Godziny przedpołudniowe. Grupa studentów wraca do domu z klasztoru, gdzie przebywali od Wielkiego Czwartku.

Cóż za wspaniałe ceremonie. Jakże żywa liturgia. Tak wymowne teksty. Modlili się, czuli się całkowicie odrodzeni na duchu. Jeszcze wracając do domu byli tym dogłębnie przejęci.

Aż tu nagle, na skraju drogi ukazuje im się rozciągnięta postać. Początkowo wydaje im się, że to włóczęga. Będąc bliżej mówią, że to jakiś już dobrze wstawiony facet. Obojętnie przechodzą dalej. Po trzech godzinach dowiaduję się, że właśnie tym „rozciągniętym” na skraju drogi którą przechodzili, był ojciec rodziny, składającej się oprócz żony z piątki dorastających dzieci, tak bardzo potrzebujących ojca.

Został potrącony przez samochód. Kiedy karetka pogotowia przyjechała było już za późno. W drodze do szpitala zmarł. Lekarz stwierdził, że gdyby pomoc była wcześniej udzielona, dałoby się go uratować.

Dowiedziawszy się o tym, nie mówili już o pięknych ceremoniach. Spędzili przecież tyle czasu na litowaniu się nad Kimś kto cierpiał, kto był opuszczony, którego widok sprawiał ból, którego zostawiono samego, którego nikt nie umiał pocieszyć.

Zaledwie wyszli, spotkali Go i Go nie poznali.

Ks. Bernacki G. Pomocnik nasz - Duch Święty, BK 3-4(94) /1975/, s. 115

- 154 -

W powieści Bolesława Prusa „Faraon” występuje kapłan Pentner, który jest wrażliwy na niedolę egipskiego ludu. Kiedyś powiedział on o sobie: „Mam ból w duszy, to odczuwam nędzę milionów”. - „Któż ci każe” - zapytał znajomy. Pentner odpowiedział: „Oczy moje i serce. Jest ono jak dolina między górami, która nie może milczeć, kiedy słyszy krzyk, lecz odpowiada echem”.

Ks. Fortuniak S. Matka człowieczej rodziny, BK 4(95) /1975/, s. 216

- 155 -

  Św. Jan Gwalbert, żyjący pod koniec X wieku został rycerzem. Brata jego zamordowano. Miał on więc obowiązek, według ówczesnych pojęć, wywrzeć krwawą zemstę na zabójcy jedynego brata.

Sposobność zdarza się, bo spotyka bezbronnego mordercę we wąziutkim przesmyku górskim. Zbrodniarz widząc, że został poznany i że nie ma wyjścia, pada na kolana, błagając o przebaczenie w imię Chrystusa.

Jan Gwalbert przebacza i zabójcę jak brata przyjmuje.

Były więzień Oświęcimia i Dachau, ks abp A. Kozłowiecki wspomina na łamach swej książki, jak pewnego dnia wymierzono mu w Oświęcimiu 19 potężnych policzków.

- Czułem się skrzywdzony, kiedy zdyszany Niemiec skończył zabawę, nie za to bicie, ale za te 9 policzków za dużo. Przecież ja w zakonie służę Bogu dopiero 10 lat. Nie zasłużyłem na taką nagrodę, jakbym służył 19 lat. Chwyciłem znowu łopatę, ale czułem się jak pijany. Głowa mi się chwiała i bałem się, że gęba spuchnie mi nierówno, bo z jednej strony dostałem 10, z drugiej 9 uderzeń. Ale na szczęście spuchło równo. Pomodliłem się za Augusta i za to, żem był godzien coś cierpieć za tę lichą służbę Bogu w zakonie.

Ks. Poloch L., Przebaczenie warunkiem pojednania, BK 3-4(94) /1975/, s. 165

- 156 -

Malcolm Muggeridge w książce poświęconej dziełu Matki Teresy z Kalkuty pt. „Matka Teresa z Kalkuty” pisze:

- Zdarzyło się, że trafiła do najbiedniejszych ulic Kalkuty gdy nagle sobie uświadomiła, że tam właśnie jest jej miejsce, a nie w klasztorze Loretto, z jego pięknym ogrodem, garnącymi się do nauki uczennicami, miłymi koleżankami i wynagradzaną pracą. Gdy otrzymała zgodę swych przełożonych opuściła klasztor z kilkoma rupiami w kieszeni i skierowała się do najbiedniejszej, najnędzniejszej dzielnicy miasta. Znalazła tam jakieś lokum, zgromadziła wokół siebie gromadkę bezdomnych dzieci - i rozpoczęła służbę miłości.

I odtąd opiekuje się bezdomnymi dziećmi, starcami umierającymi na ulicach, trędowatymi.

Pomagają jej w tym założone przez nią Misjonarki Miłości.

Ks. Pawłowski A., Ku nowemu życiu, BK 4(95) /1975/ s. 224

- 157 -

Kilka lat temu, w jednym z codziennych pism w niedzielnym wydaniu podawane są pytania, na które czytelnicy mają odpowiedzieć, aby lepiej mogli poznać swój charakter. Ta stała pozycja nosi tytuł: „Raz w niedzielę psychozabawa”.

W jednym z numerów rzucono czytelnikowi pytanie: „Sprawdź, jakim jesteś sąsiadem!”. Redaktor od psychozabawy pytał: „Czy korzystasz częściej niż raz w miesiącu z telefonu sąsiadów? Czy pożyczasz od nich drobne rzeczy? Czy interesujesz się ich rodziną?” itd. Należało odpowiedzieć na te pytania. Postawić sobie stopień, dodać wyniki, a potem odczytać ocenę redaktora. Za dobrego sąsiada uznano tego, kto nie korzysta z telefonu, kto nic nie pożycza, kto nie zna swych najbliższych zza ściany.

Ks. Płatek K., Zbawimy się we wspólnocie, BK 1(95) /1975/, s. 6

- 158 -

Redakcja „Niewidzialnej Ręki” czyta list takiej mniej więcej treści: „Jestem ciężko chora i samotna. Mam poważne trudności z zaopatrzeniem się w artykuły żywnościowe. W mieszkaniu mam zimno, gdyż nawet do piwnicy nie mogę zejść”.

Po krótkim czasie ta chora pani znajduje karteczkę w drzwiach, z której wynika, że ma wystawić koszyk i spis potrzebnych artykułów. Chora, chociaż pełna obawy o pieniądze, zaryzykowała i wystawiła kosz. W pełnym napięciu czeka, kto się zjawi. Nagle odzywa się dzwonek, za drzwiami stał kosz z towarem i dokładnym rozliczeniem. Następnego dnia za drzwiami, ku swojemu zdziwieniu, znowu widzi wiadro z węglem. Tych niespodzianek było bardzo dużo. Chora pilnie nadsłuchiwała, by zobaczyć, kto to jest. ale nie zobaczyła”.

Ks. Leichman J., Bóg widzi serca, BK 2(94) /1975/, s. 68

- 159 -

Prof. Jan Szczepański, zapytany o sens życia, o to, jak żyć, by życie było piękne, odpowiedział: Sensu życia można poszukiwać w wielu wymiarach. Osobiście uważam, że są cztery podstawowe wymiary, w których przebiega życie ludzkie. Jednym jest stosunek człowieka do przyrody. Drugim - stosunek do społeczeństwa, do innych ludzi. Trzeci wymiar - to jest stosunek do swojej własnej osobowości. I wreszcie czwartym wymiarem jest stosunek człowieka do sił transcendentnych - jeżeli w nie wierzy. /„Kultura” 14.4.1974 r./.

Ks. Markwica H., Otwiera oczy, BK 2(94) /1975/, s. 66

- 160 -

Pewien ojciec - podróżnik zabrał swego kilkunastoletniego syna na wędrówkę przez pustynię. Po kilku dniach drogi zaczął im dokuczać straszny upał oraz brak wody. Syn jest śmiertelnie zmęczony. W tym stanie zaczyna majaczyć. Woła z radością: „oaza, widzę drzewo, zieleń, wodę”. Biegnie w tym kierunku. Ojciec ostrzega - to złuda, to fatamorgana. Do prawdziwej oazy trzeba iść jeszcze cały dzień drogi. Syn nie słucha i nie wierzy. Opierając się na złudnym widzeniu odchodzi i ginie na oczach zrozpaczonego ojca.

Ks. Basista W., Daje życie, BK 1(94) /1975/, s. 41

- 161 -

„Oglądałem niedawno fotografię z terenów misyjnych. Na jednej z nich - obok siebie - dwie twarze. Jedna z nich smutna, z oczyma przygaszonymi bólem i żalem, twarz całkowicie pokryta wrzodami i ropiejącymi ranami. To była twarz chłopca z afrykańskich krajów. Obok tej twarzy jest pokazana druga twarz miłego murzynka. Twarz roześmiana i czysta. Wspólny podpis wyjaśnia sytuację. Na tych dwóch fotografiach jest twarz tego samego pięcioletniego Ede Nvaegbo. Jeden zastrzyk penicyliny, podany przez dobrych ludzi z ekipy walczącej z chorobą pian spowodował, iż twarz tego samego chłopca po dziesięciu dniach stała się inna, radosna, czysta, zdrowa, pełna blasku i pokoju.

Ks. Majka E., Światło Chrystusa znakiem pokoju, BK 1(94) /1975/, s. 16

- 162 -

Film produkcji angielskiej pt. „Nauczyciel z przedmieścia”, który był nadawany przez naszą telewizję w sierpniu 1974 roku, ukazuje nieznośną klasę dziewcząt i chłopców, bez więzi klasowej o nastawieniu buntowniczym, niewychowaną, skłonną do robienia wszystkiego na złość. Żaden z nauczycieli nie może znaleźć z nimi wspólnego języka. Przychodzi nowy nauczyciel - Murzyn. Dzięki wytrwałości, opanowaniu, umiejętności milczenia, życzliwości, miłości do uczniów - klasa staje się zwartą, kulturalną wspólnotą, gdzie najgorsi chłopcy umieją uszanować dziewczynę, każdego człowieka. Nauczyciel nauczył ich dostrzegać w drugim człowieku elementy wartościowe. Np., uczennica potępiająca surowo swą nie najlepszą matkę /rozwiedziona, przyjmująca w domu mężczyzn/, dzięki odpowiedniemu ustawieniu nauczyciela, który nie potępia, a każe zrozumieć - odnajduje z matką wspólny język, jedność.

Ks. Poloch L., Pogłębienie więzi i jedności z ludźmi, BK 1(94) /1975/, s. 5

- 163 -

Film polski "Serce to samotny myśliwy" jest tragiczny, ale pouczający. Bohater filmu, głuchoniemy młody człowiek, który prawem paradoksu okazuje się człowiekiem spostrzegawczym, wrażliwym na ludzkie troski, spieszącym z pomocą dla potrzebujących i krzywdzonych, i który budzi sympatię nie tylko swego otoczenia, ale i widza, popełnia samobójstwo, bo dowiaduje się że jego przyjaźń nie jest odwzajemniona. Ponieważ nie spostrzega nikogo, kto by go umiłował, przestało go cieszyć dobro, którego tak dużo czynił, uznał, że jego życie jest niepotrzebne.

Ks. Rzepecki M. Odpowiedź człowieka na plan zbawienia, BK 5(95) /1975/, s. 274

- 164 -

Znamienna odpowiedź na temat sensu pobytu wśród trędowatych dała siostra zakonna turyście amerykańskiemu protestantowi, który z ciekawością zwiedzał kolonię trędowatych w Algierze.

„Siostro - mówi podróżny - ja bym tutaj nie wytrzymał, gdyby mi nawet dziesięć tysięcy rocznie płacono.

Ma pan rację odpowiedziała zakonnica - ja bym tu nawet za sto tysięcy dolarów nie pozostała.

Ale w takim razie, ile siostra otrzymuje?

Nic, absolutnie nic. Więc dlaczego siostra tutaj siedzi i tak marnuje swoje młode życie między tymi odrażającymi ludźmi? Wówczas zakonnica wskazała na obraz, przedstawiający chwilę, gdy włócznia żołnierza przebija Serce Jezusa na krzyżu i rzekła: Czynię to z miłości do Tego, który na krzyżu umarł z miłości ku  pana i ku mnie /Ks. J Ryba, Znak pokoju i miłości, Kraków 1963/

Ks. Poloch L., Serce Jezusa źródłem jedności, BK 5(94) /1975/, s. 296

- 165 -

Mahatma Gandhi tak mówił o swoim spotkaniu z Ewangelią: poznałem Biblię około czterdzieści pięć lat temu. Stary Testament nie budził we mnie większego zainteresowania, ale gdy dotarłem do Nowego i do kazania na Górze - zacząłem rozumieć nauczanie Chrystusa. W kazaniu tym zabrzmiało coś, co poznałem już w wieku dziecięcym. Nauka, żeby się nie mścić i nie odpłacać złem za zło. Z tej lektury na całe życie zapamiętam to, że Jezus przyszedł, aby ustanowić nowe prawo. Oczywiście, On powiedział, że nie przyszedł, aby dać inne prawo, ale zaszczepić coś nowego na starym prawie Mojżesza. Dobrze, ale zmienił je w taki sposób, że stało się nowym: już nie oko za oko, ząb za ząb, ale być gotowym do przyjęcia dwóch policzków jeżeli się otrzymało jeden i do pójścia dwa kilometry, jeżeli żądają jednego. Mówiłem sobie: z pewnością to nie jest chrześcijaństwo. Dla mnie obrazek chrześcijaństwa była wolność trzymania butelki wódki w jednej ręce, a widelca z befsztykiem w drugiej. Kazanie na Górze ukazało mi mój błąd. W miarę, jak wzrastały moje kontakty z prawdziwymi chrześcijanami, tzn. z ludźmi żyjącymi dla Boga, zobaczyłem, że to kazanie było całym chrześcijaństwem dla tych, którzy chcą żyć życiem chrześcijańskim. To kazanie wzbudziło moją miłość do Jezusa”. /Autobiografia, Książka i Wiedza 1973/

Ks. Poloch L., Ewangelia - Księgą pojednania, BK 1(95) /1975/, s. 23

- 166 -

Jest zima, na dworze trzaskający mróz. Koło domu sióstr zakonnych leży młody pijany człowiek. Siostry chcą go ratować, bo mu grozi śmierć przez zamarznięcie. Może ma żonę dzieci? Ledwie obudziły go ze snu pijackiego, usiłują podnieść go na nogi.

Ale on protestuje, bluzga ohydnymi przekleństwami, Żądając by się odczepiły od niego i na nowo układa się do snu. Zakonnice nie rezygnują. Mróz siarczysty, śmierć pewna. Wreszcie postawiły go ma nogi. Trochę oprzytomniał. Ciało jego przebiegały spazmatyczne dreszcze zimna. Drżał jak biedne, przemarznięte zwierzę. Pytają go jak się nazywa. Odpowiedział, że nie pamięta. Gdzie mieszka? Także nie mógł udzielić informacji, wodząc błędnymi oczyma dokoła. Czy ma dowód osobisty?. Też nie wie. Nareszcie siostry w jednej z kieszeni znalazły upragniony dokument i adres. Z trudnością odprowadziły go do jego domu. Mąż i ojciec został uratowany.

Ks. Krasiński J., Rodzina ostoję trzeźwości, BK 2(90) /1973/, s. 65

- 167 -

W sądzie powiatowym toczyła się międzysąsiedzka rozprawa, tzw. „pyskówka”. Od dwudziestu lat sąsiedzi „dochodzili swojej sprawiedliwości”. Jakie koszty, ile nerwów i zdrowia pochłonęły te sprawy! Powaśnieni jednak nie chcieli ustąpić; to byłby dyshonor! Przyszedł nowy sędzia, człowiek młody, który z całym zapałem włączył się w sprawę, by ją wreszcie zakończyć polubownie. Przejrzał wszystkie akta, sięgnął do pierwszego oskarżenia. Nie do wiary! Czy wiecie, o co wynikła pierwsza sprzeczka? O wycieraczkę przed progiem mieszkania! Sąsiad, gdy szedł na pierwsze piętro, wycierał swe buty na słomiance u sąsiada na parterze. Ludzie - wykrzyknął sędzia - przecież to nonsens! O takie głupstwo tyle nienawiści? Pogódźcie się! Obaj odpowiedzieli: nigdy! A twarze wykrzywił grymas zaciętości.

Ks. Drzewiecki M., Przez oczyszczenie z grzechów  - do wspólnoty Kościoła, BK 1(90) /1973/, s.7

- 168 -

Matka Teresa z Kalkuty opowiada pewne zdarzenie z jej życia. Spotkała pewnego staruszka o którego istnieniu nikt nie wiedział. Jego pokój był w potwornym stanie. Matka Teresa chciała go uporządkować, lecz staruszek powtarzał w kółko: „Jest mi tak bardzo dobrze”. W końcu jednak pozwolił jej zrobić porządek. A stała tam w kącie prześliczna lampa, pokryta wieloletnim kurzem. A kiedy spytała, dlaczego jej nie zapala, odrzekł, że nie ma dla kogo, bo go nikt nie odwiedza a dla niego jest niepotrzebna. Wtedy pyta Matka Teresa, czy zapaliłby ją, gdyby ona przysłała tu swoją „siostrę - odrzekł, że tak zapali, gdy usłyszy ludzki głos. Po jakimś czasie Matka Teresa otrzymała liścik od tego człowieka: „Proszę powiedzieć swej przyjaciółce, że ciągle lśni światło, które zapaliła w moim sercu” .

Ks. Polaczek P., Środki społecznego przekazu a problemy ludzi starszych, BK 1(109) /1982/, s. 32

- 169 -

24 czerwca 1950 roku wieczorem. Plac św. Piotra w Rzymie wypełnia się wielotysięczną rzeszą, a wśród nich matka, 84-letnia staruszka wraz ze swymi dziećmi i ich rodzinami bierze udział w uroczystej chwili, kiedy to papież Pius XII ogłosił uroczyście Marię Goretti /jej córkę/ świętą. Zginęła z rąk Aleksandra Serenellego, który pragnął ją zmusić do grzechu. 12-letnia Maria cała poraniona jeszcze przed śmiercią przebaczyła swemu zabójcy, który później wstąpił w charakterze brata do ojców kapucynów i zmarł w szpitalu 6 lipca 1902 roku.

Jakże wielkie było wzruszenie i radość matki w ten pamiętny wieczór 1950 r., wsłuchując się w słowa papieża, głoszącego chwałę nowej świętej Agnieszki i proszącego ją o wstawiennictwo u Boga za Kościół i świat, targany najróżniejszymi namiętnościami. Była to zapłata ze strony najlepszego Ojca za jej trud, poniesiony dla dobra dzieci, która wychowała po katolicku i za chrześcijański zmysł małżeństwa, którym się kierowała zawsze w całym swym znojnym życiu ta prosta a wielka matka św. Agnieszki XX wieku.

Ks. Kosiński S.SDB, Rola rodziców w przygotowaniu młodzieży do życia małżeńskiego, BK 6(109) /1982/, s. 364

- 170 -

Wieczorem, do pewnego domu na wsi zapukał człowiek stary schorowany, tułacz. Na natrętne pukanie otworzono wreszcie drzwi. Drzwiami szarpnął silny wicher, a zawieja śnieżna w jednym momencie zasypała przedsionek. Człowiek zziębnięty dawał znaki ale nie potrafił mówić. Był głuchoniemy. Dano mu więc szybko kawałek chleba oraz trochę pieniędzy, a następnie szybko zatrzaśnięto drzwi. Rano, kiedy ludzie szli na pierwszy pociąg, znaleźli na śniegu martwego człowieka. Umarł z wycieńczenia i mrozu. Ludzie, którzy zatrzasnęli przed nim drzwi swego przytulnego domu odrzucili łaskę Bożą i już nigdy nie będą mogli tego naprawić.

Ks. Basista W., Oto teraz dzień zbawienia, BK 1(114) /1985/, s.21

- 171 -

Jakżeż aktualne są słowa wielkiego Pawła Włodkowica, rektora Uniwersytetu Krakowskiego z XV wieku, który potępiając zbrodniczą politykę krzyżacką, wymierzoną przeciwko Królestwu Polskiemu i świeżo nawróconej Litwie /powtórzone przez Ojca św. Jana Pawła II „na tej Golgocie współczesnych czasów”/ - pisał w swym traktacie „Gdzie mocniej działa siła niż miłość, tam szuka się tego, co stanowi własny interes, a nie Jezusa Chrystusa, i stąd łatwo odstępuje się od reguły prawa Bożego”.

Ks. Kosiński S. SDB, Znak krzyża świadectwem naszego zbawienia. BK 1(114)  /1985/, s.45

- 172 -

W przedwojenne Warszawie znane było wszystkim nazwisko pani Zofii Będras. Szczególna historia jej życia rozpoczęła się od podjęcia pracy nauczycielki w rodzinie żydowskiej. Okres międzywojenny, trudny ekonomicznie, obfitował w ludzi szukających pracy. To samo spotkało naszą bohaterkę. Szukając pracy natrafiła na rodzinę Żydowską. Żyd, ojciec domu, we wstępnej rozmowie pyta o dane personalne pani Zofii. Pyta również o wyznanie. Jestem wyznania rzymskokatolickiego - pada odpowiedź pani Zofii Będras. Żyd zamyślił się i po chwili powiedział: Dobrze, będzie pani nauczycielko moich dzieci, ale niech pani pamięta, nie wolno pani ani jednym słowem wspomnieć moim dzieciom o Chrystusie. Pani nauczycielka, nie mając innego wyboru pracy, wyraża zgodę na warunek Żyda.

Rozpoczęła pracę nauczycielki. Bardzo szybko pani Zofia przez swoją dobroć, miłość i uczciwość, najpierw dla dzieci, a potem dla całego domu stała się przyjacielem, stała się jednym  z członków wspólnoty rodzinnej. W sposób szczególny dała dowód swojej miłości i oddania w czasie ciężkiej choroby żydowskich dzieci. Swoją troskliwością oraz poświęceniem w dużej mierze przyczyniła się do odzyskania zdrowia przez dzieci. Poświęcenie i troska o innych bardzo nadszarpnęło jej słabe zdrowie. Odwieziona do szpitala w niedługim czasie otoczona przez wielu przyjaciół i rodzinę żydowską umiera. Najbliżsi, przygotowując jej ciało do złożenia w trumnie, zdjęli z jej szyi zamykany medalion. W medalionie znaleziono kartkę na której wypisała tajemnicę swojego życia, miłości i poświęcenia: „Nie wolno mi było głosić Chrystusa słowem chciałam głosić Go życiem”

Historia tego pięknego życia zamyka się w kościele św. Aleksandra przy chrzcielnicy, gdzie czwórka żydowskich dzieci przyjęła chrzest.

Ks. Iłczyk S., Nauczajcie wszystkie narody, BK 3-4(114) /1985/, s. 168 i 169

- 173 -

...Rudolf Hoess jeden z największych zbrodniarzy hitlerowskich, pozostawił listy do rodziny, które są ciekawym świadectwem przemyśleń człowieka, dokonującego rozrachunku z samym sobą i konfrontującego własne postawy z postawami innych ludzi. Komendant oświęcimskiej fabryki śmierci nie może zrozumieć, dlaczego Polacy, którym wyrządził tyle krzywdy, ani w więzieniu, ani na sali sądowej nie kierują się w stosunku do jego osoby nienawiścią, nie znęcają się nad nim, nie mszczą się w sposób brutalny...

Ks. Bańkowski T., Miłosierdzie - dar Boga dla człowieka, BK 1(115) /1985/, s. 24

- 174 -

Już przed Chrystusem szukano odpowiedzi na to pytanie, szukano odpowiedzi, szukano skrótu wiary. Opisuje to opowiadanie Talmudu o poganinie, który pragnął stać się prozelitą. W tym celu przybył do sławnego rabina, Szammaja, prosząc go, by przekazał mu całą Torę w takim czasie, w którym potrafi wystać na jednej nodze. Szammaj przepędził go kijem, jakby chciał powiedzieć: to jest niemożliwe. Poganin zwrócił się do słynnego Hellela. Ten przyjął go i całą Torę zamknął w złotą regułę: co tobie niemiłe, tego nie czyń także bliźniemu oto cała Tora, wszystko inne jest wykładem - idź więc i naucz się tego".

Ks. Jeżyna K., Które z przykazań? BK 4(115)/1985/, s. 203

- 175 -

Pewnego wieczoru, zimą, ktoś zapukał do drzwi. Gospodarz otworzył je. Przed nim stał człowiek, włóczęga, żebrak. Gospodarz znał go, bo pojawiał się od czasu do czasu. Żebrak czekał na wsparcie. Otrzymał kilka złotych i jedzenie. Jako że na dworze było zimno, gospodarz włożył mu na głowę czapkę. Drzwi zamknięto, żebrak odszedł. Dziś ów gospodarz wie, że powinien był postąpić inaczej. Powinien był pomyśleć o wolnym pomieszczeniu w piwnicy. Jest tam łóżko i szafa. Nie pomyślał o tym. Myślał o swoim czystym mieszkaniu. Bał się, że może ów żebrak ma pchły, może będzie rozrabiał. Po kilku dniach od tego wydarzenia gospodarz dowiedział się, że ów żebrak nie żyje. Tamtego feralnego dnia zamarzł na mrozie. Ciepłe i czyste mieszkanie - człowiek umierający na mrozie. Zginął, bo zamknięto przed nim drzwi. Byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie. Zginął człowiek, bo ktoś zapomniał o Ewangelii, zapomniał o Chrystusie, o tym Chrystusowym Byłem przybyszem...

Mamy przed sobą dwa obrazy. Z jednej strony właściciel betlejemskiej gospody, który zamyka drzwi przed Maryją i Józefem i ów gospodarz, który zamknięciem drzwi skazał swego brata na śmierć, a z drugiej strony owego właściciela sali, w której miała miejsce Ostatnia Wieczerza i owego gospodarza, który zrozumiawszy swój błąd, teraz wie jak należało postąpić. I wszystko wydaje się nam proste, nie ma problemu, gdzie zło, gdzie dobro, którą postawę trzeba potępić, a na której się wzorować, a mimo to nadal zatrzaskujemy drzwi przed Chrystusem i nadal giną ludzie bezdomni. Są sprawy w naszym życiu do których podchodzimy mało poważnie, na których zbytnio nam nie zależy, które jedynie tolerujemy. Biada, jeśli czymś takim jest w naszym życiu wiara, Ewangelia, Jezus Chrystus. Każdy z nas ma określoną hierarchię wartości. To ceni bardziej, to mniej, na tym mu zależy bardziej, na tym mniej. Jeśli zauważymy, że w naszym postępowaniu jest coś z postawy właściciela betlejemskiej gospody to znak, że w naszej hierarchii wartości coś jest nie w porządku, bo Bóg musi być na pierwszym miejscu w naszym życiu. Gdy Bóg będzie na pierwszym miejscu, to wszystko będzie na właściwym miejscu. I wtedy nie będziemy musieli obawiać się, że ktoś z naszego powodu stracił życie. Bóg musi być na pierwszym miejscu.

Dk. A. Bartnicki Podróżnych w domu przyjąć s. 106-107, Materiały Homiletyczne Wielki Post  Nr 148

- 176 -

Bezrobotny ojciec pięciorga dzieci popełnił samobójstwo. W kieszeni marynarki odnaleziono jego pożegnalny list. Pisał w nim o swojej miłości do dzieci i o tym, że nie potrafił dać im pożywienia. Popełnił samobójstwo, bo po jego śmierci dzieci otrzymają od państwa pomoc, która pozwoli im przeżyć. Ludzie przekazując sobie tę wiadomość byli wstrzaśnięci. Ale gdzie byli wcześniej?

Dk. J. Mieczkowski Uczynki miłosierdzia względem ciała s. 92, Materiały Homiletyczne Wielki Post  Nr 148

- 177 -

Któregoś ranka - a było to nie tak dawno temu - pewien rolnik stanął przed klasztorną bramą i energicznie zastukał. Kiedy brat furtian otworzył ciężkie dębowe drzwi, chłop z uśmiechem pokazał mu kiść dorodnych winogron: "Bracie furtianie, czy wiesz, komu chcę podarować tę kiść winogron, najpiękniejszą z całej mojej winnicy?" - zapytał. - "Na pewno opatowi lub któremuś z ojców zakonnych". - "Nie. Tobie!" - "Mnie? Naprawdę chcesz mi ją dać?" - Bardzo się ucieszył brat furtian. - "Tak, ponieważ zawsze byłeś dla mnie dobry, uprzejmy i pomagałeś mi, kiedy cię o to prosiłem. Chciałbym, żeby ta kiść winogron sprawiła ci trochę radości".

Brat furtian ostrożnie wziął kiść winogron i przez cały dzień podziwiał ją, a w jego sercu panowała nieopisana radość i szczęście. Jednak zaświtała mu myśl, by tę kiść winogron ofiarować ojcu opatowi. Jak pomyślał - tak uczynił. Ofiarował tę kiść opatowi który bardzo się ucieszył. Nagle tenże opat przypomniał sobie o zakonniku staruszku i zaniósł tę kiść do jego celi. Staruszek bardzo się ucieszył z tego prezentu. Lecz i on sobie przypomniał o bracie, który cały dzień pracował w kuchni, i przez innego zakonnika przekazał winogrona temu bratu.

I tak ta kiść winogron wędrowała od zakonnika do zakonnika niosąc wielką radość, aż w końcu dotarła z powrotem do brata furtiana. W ten sposób zamknął się krąg radości! (Bruno Ferrero, Czterdzieści opowiadań na pustyni).

Miłość jest tym niezwykłym darem, którym dzieląc się z innymi - dostarczamy im ogromnej radości i wielkiego szczęścia.

Ks. Krzysztof Mai - KRĄG RADOŚCI BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 1-2(140) 1998

- 178 -

"Odpowiedź przynosi wiatr..." - Papież na koncercie Boba Dylana. "Papież wysłuchał również koncertu muzyki pop, który odbył się wieczorem, 27 września 1997 r., w ramach Krajowego Kongresu Eucharystycznego w Bolonii, z udziałem Boba Dylana oraz czołowych piosenkarzy włoskich. Na pytanie zawarte w piosence Dylana: przez ile dróg musi przejść człowiek, by być człowiekiem, Jan Paweł II odpowiedział bez wahania: Ja jestem droga (J 14, 6). On jest drogą prawdy, jest drogą życia" stwierdził Papież.

Słowa te, podobnie jak inne fragmenty papieskiego przemówienia, ok. 300 tys. zgromadzonej młodzieży nagrodziło gromkimi oklaskami. Spotkanie, połączone z koncertem muzyki młodzieżowej i dlatego nazwane przez organizatorów "muzycznym czuwaniem ", stało się dla Jana Pawła II okazja do poważnej katechezy.

Uprzedzając występ amerykańskiego piosenkarza, Papież nawiązał do jego utworu "Blowing in the Wind", w którym padają pytania o drogi człowieka, a refren mówi, że "odpowiedzi na nie przynosi wiatr". - "To prawda! - stwierdził Jan Paweł II. Tylko nie w wietrze, który wszystko rozwiewa w wirach nicości, lecz w wietrze, który jest tchnieniem i głosem Ducha, głosem, który przyzywa i mówi: chodź! Pytaliście, ile dróg musi przebyć człowiek, ażeby móc uznać się za człowieka? Odpowiadam: jedną!"

Papież nie poprzestał na tej lakonicznej odpowiedzi, ale ją natychmiast wyjaśnił: "Na skrzyżowaniach, gdzie zbiegają się liczne ścieżki waszych dni stawiajcie sobie pytanie o wartość prawdy każdego waszego wyboru. Może się czasem zdarzyć, że decyzja będzie trudna i niewygodna, i że nieustępliwa stanie się pokusa odstępstwa. Poznali to już uczniowie Jezusa, ponieważ świat pełen jest wygodnych i pociągających dróg w dół, które wiodą w cień doliny, gdzie widnokrąg staje się coraz ciaśniejszy i duszący. Jezus proponuje drogę na górę, którą idzie się z trudem, ale która jednak pozwala oczom serca ujrzeć coraz szersze horyzonty. Wybór należy do was: albo ulegniecie i będziecie zsuwać się w dół, ku dolinom płaskiego konformizmu, albo też podejmiecie trud wspinaczki ku szczytom, na których oddycha się czystym powietrzem prawdy, dobroci, miłości".

(Biuletyn KAI 1997 39).

Ks. Eugeniusz Pilatowski BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 1-2(140) 1998

- 179 -

Zapracowani obowiązkami w szkole, szukacie potem chwili wytchnienia poprzez różne zabawy, rozwijanie zainteresowań. Wolny czas spędzacie także na czytaniu ciekawych książek. W wieku przedszkolnym są nimi bajki i baśnie, a szczególnie znane w naszym kraju baśnie Andersena.

Jedna z nich, zatytułowana "Królewna Śniegu", opowiada o przyjaźni Gerdy i Kaja. Tę przyjaźń niszczy przypadek, gdy do oka Kaja wpada odłamek szkła z potłuczonego lustra okrutnej królowej śniegu. Od tej chwili Kaj staje się złym chłopcem i wszystko widzi pokrzywione; chłopiec sprawia przykrość chorym dzieciom, wyśmiewa dobrych ludzi, staje się okrutny nawet dla swej przyjaciółki - Gerdy, która zawsze mu pomaga. Kiedy za namową złej królowej śniegu jedzie do jej pałacu na biegunie północnym, serce jego staje się zimne jak lód. Przestaje kochać ludzi. Tylko dzięki dobroci Gerdy poszukującej Kaja, jej miłości - zimne jego serce wraca do dawnego stanu - znów kocha całym sercem człowieka.

Baśniopisarz, Krystian Andersen, chciał nas przekonać, że prawdziwa miłość może dokonać przemiany człowieka, że nawet najgorszy człowiek potrzebuje miłości.

Bp Antoni Długosz - GRZECH PRZECIW DUCHOWI ŚWIĘTEMU BIBLIOTEKA KAZNODZIEJSKA 1-2(140) 1998

- 180 -

Już dłużej nie wytrzymam! Mam dość domu - mamy i taty, babci i dziadka, brata i obydwu siostrzyczek, nie mówiąc o dalszej rodzinie i sąsiadach. Przez cały dzień nic innego nie mają mi do powiedzenie tylko: zostaw to, zanieś tamto, gdzie idziesz? kiedy przyjdziesz? jeszcze nie pozmywałeś? co? - jeszcze nie odrobiłeś polskiego? znowu wlazłeś w tych buciorach na dywan! - i tak od rana do wieczora. Pewnie i w nocy by mnie dręczyli, gdyby nie spali. Mam dość! Zobaczymy teraz co to za biedaczek tak lamentuje? Owszem, niczego sobie. Wzrost prawie 170 cm. Pod - nosem szumi, no, zaczyna szumieć wąs. Głos, prawie bas operowy i ubranie też trzeba kupować w sklepie dla dorosłych nie mówiąc o butach, bo nogę ma złodziejską. Ale w domu ciągle niemowlaczek. Królewicz albo lepiej, królewska córeczka z bajki. Nic tylko wymagania, wszyscy do usług. Co takiemu poradzić? Tak, poradzić. Mniejsza jaki on tam jest ten nasz maruder, ważne, że wcale mu nie jest dobrze żyć, jest na swój sposób nieszczęśliwy.

Najpierw trzeba przestać jęczeć i dobrze się rozejrzeć co jest w domu do zrobienia. Zechciej uprzedzić mamę i zapytaj: - mama, czy zakupy zrobione? - jeśli nie to już idę, daj forsę i siatkę. Tata, zostaw ten dywan, ja się przy nim pogimnastykuję.

Zaraz, bo jeszcze trochę i zabraknie nam czasu na rozmowę o Panu Jezusie. Nie przez przypadek jednak tak długo przypatrywaliśmy się naszemu maruderowi. Czasami bowiem dla Pana Jezusa też jesteśmy takimi beczącymi maluchami. Panie Jezu, jakie te Twoje przykazania są trudne do spełnienia. A tu dzisiaj Jezus mówi, że przykazania to jeszcze mało, trzeba czegoś więcej. Trzeba. m i ł o ś c i. Tak - m i ł o ś c i. Znowu wrócimy do tej rady, którą wymyśliliśmy dla naszego nieszczęśliwca. Nie czekaj, aż oni powiedzą co masz robić, ty sam poszukaj sobie pracy.

Ks. Wacław Oszajca NIE BĘDĘ NUDNY! Współczesna Ambona - Kielce 1984 Rok XI Nr 1-2

- 181 -

Nienawiść czy heroizm przebaczenia.

Temu siwemu panu Siedzącemu w kawiarni

I pijącemu spokojnie kawę Przebaczam

Śmierć moich rodziców.

Temu właścicielowi sklepu tytoniowego,

Który sprzedał mi fajkę

Przebaczam Śmierć moich przyjaciół.

Temu portierowi teatralnemu Od którego kupiłem program Przebaczam

Ruiny mojego domu.

Jeżeli jednak jesteś niewinny Bielszy nad śnieg

Przebacz mojej nieufności

Siwy panie siedzący w kawiarni, Właścicielu sklepu tytoniowego, Portierze teatralny.

Jeżeli jednak zabiłeś uśmiech mojej matki, Jeżeli zamęczyłeś mojego ojca,

Jeżeli zastrzeliłeś mojego przyjaciela, Jeżeli zburzyłeś mój dom,

Niech krew moich najbliższych Nie spadnie na ciebie

I na dzieci twoje. Niech na nikogo Nie spadnie,

Na nikogo.

(R. Brandstaetter)

Na pewno nie łatwo przychodzi wzniesienie się na taki szczyt heroizmu wybaczenia, o jakim mówi zacytowany wiersz. Pamiętamy jak przed kilkunastu laty wielu nawet tych, których uważaliśmy za "porządnych katolików" buntowało się przeciw słowom orędzia biskupów polskich da biskupów niemieckich, z okazji tysiąclecia chrześcijaństwa w naszej ojczyźnie. Pamięć doznanych krzywd była tak bolesna, że wydawało się niektórym, że sławo "przebaczamy" uwłacza dumie i godności narodowej. Niechęć a nawet nienawiść jest jakimś bardzo naturalnym uczuciem człowieka wobec tych, którzy go znieważyli, wyrządzili krzywdę moralną czy materialną. Po doznaniu niesprawiedliwości buntujemy się wewnętrznie, szukamy odwetu czy zemsty. Obecnie w naszej trudnej i skomplikowanej rzeczywistości ilu ludzi nosi w swych sercach niezabliźnione rany doznanych upokorzeń i cierpień, które wzmagają wzajemną niechęć a nawet odrazę. Musi jednak dojść do głosu refleksja, że nienawistne uczucia stanowią straszliwą siłę niszczącą. Nienawiść wyniszcza wewnętrzne wartości człowieka, czyni w nim duchowe spustoszenie. Żądza odwetu sprawia, że człowiek nie angażuje się wewnętrznie w podejmowaniu wspólnego wysiłku, by ten świat był lepszy i doskonalszy, ale szuka jedynie zaspokojenia swej namiętności. Nienawiść spacza obraz bliźniego, przytępia właściwe poczucie sprawiedliwości, prowadzi często do oszczerstw i złorzeczenia. Nienawiść potęguje i przedłuża tylko łańcuch zaistniałych nieszczęść. Bo zło rodzi nowe zło. Zemsta prowadzi do kolejnego odwetu. Stąd jedyna droga słuszna, to krucjata miłości i wybaczenia, dążenie do wzajemnego pojednania.

Ks. Wiesław Wilk NAJDOSKONALSZE OBLICZE MIŁOŚCI Współczesna Ambona - Kielce 1984 Rok XI Nr 1-2

- 182 -

Może warto przypomnieć jedno z mniej znanych "Opowiadań wieczornych" B. Prusa pt. Widzenie. O późnej porze do lekarza przybywa starszy człowiek, aby wezwać go do chorego na dyfteryt wnuczka. Lekarz w człowieku tym rozpoznaje wielkiego krzywdziciela, który doprowadził do ubóstwa jego rodzinę i jako wspólnik jego ojca "wydarł mu majątek i samego wpędził do grobu", a matkę błagającą o pomoc dla chłopca - sieroty szorstko odpędził. Toteż doktor z oburzeniem odrzuca prośbę starca - swego krzywdziciela. Po jego odejściu ze zdumieniem spostrzega, że postać Chrystusa na obrazku, wiszącym nad łóżeczkiem jego synka, zniknęła. A przecież jeszcze przed kilku minutami patrzył na nią i zastanawiał się nad napisem: "Miłujcie nieprzyjacioły wasze... czyńcie dobrze tym, którzy was nienawidzą i prześladują". Wstrząśnięty tym odkryciem wezwał na pomoc felczera i poszli do ubogiego mieszkania gdzie dokonawszy tracheotomii, doktor uratował dziecko. Udzielił też materialnej pomocy potrzebującej rodzinie dziecka. Po powrocie z trwogą zbliżył się do obrazka. Jakżesz był uszczęśliwiony, gdy zobaczył postać Chrystusa na dawnym miejscu.

Ks. Wiesław Wilk NAJDOSKONALSZE OBLICZE MIŁOŚCI Współczesna Ambona - Kielce 1984 Rok XI Nr 1-2

- 183 -

Zanim złożymy na ołtarzu dar chleba i wina, które staną się Ciałem i Krwią Jezusową, zanim przyjmiemy ten dar Życia w Komunii św., musimy rozejrzeć się w prawo i lewo, zwrócić się do bliźnich, tych w kościele i poza kościołem, i w głębi serca powiedzieć: "Wybaczam", "pokój wam".

Po powrocie z więziennego odosobnienia, jesienią 1956 r. Ks. Prymas kard. S. Wyszyński w jednym z kościołów warszawskich (bazylika Serca P.J. na Pradze) mówił w homilii o potrzebie otwartej dłoni, jako znaku wybaczenia, pojednania i życzliwości. Bo dziś często ludzie idą przez życie przepychając się łokciami. Uczniowie Chrystusa nie stosują przemocy, choć nie rezygnują z napomnień i pouczeń. Miłością wybaczającą, bezinteresowną, ofiarną oraz modlitewną pamięcią ogarnijmy wszystkich - wierzących braci w Chrystusie i tych, którzy odeszli, przyjaciół i prześladowców.

Ks. Wiesław Wilk NAJDOSKONALSZE OBLICZE MIŁOŚCI Współczesna Ambona - Kielce 1984 Rok XI Nr 1-2

- 184 -

Przed dwoma laty ukazała się mała książeczka, wydana przez XX Marianów pt. "Chrystus w moim życiu". Książeczka ta jest zbiorem i wyborem wypowiedzi ankietowych z ostatnich dziesięciu lat na temat wiary w Chrystusa i postawy wobec Jego nauki. Są tam wypowiedzi niejednokrotnie wstrząsające w swej szczerości; można by je czasem uważać za rachunek sumienia przed generalną spowiedzią. Ukazują one różne drogi, które doprowadziły ludzi do Boga. Nieraz wiodły one przez dociekania umysłowe, Częściej przez wydarzenia życiowe - raz piękne i wzniosłe, innym razem jakże bolesne i dokuczliwe. Okres szukania Boga był prawie zawsze czasem kryzysu i wewnętrznego buntu. Szczególnie trudno było dostrzec Chrystusa w bliźnich, zwłaszcza w tych, którzy byli dalecy od ideału. Ale wszyscy na ogół zdawali sobie sprawę, że nie można żyć w przyjaźni z Chrystusem, jeśli nie dojrzy się Go w otoczeniu. A nawet wobec tych, którzy nas skrzywdzili trzeba mieć otwartą dłoń, a na ustach i w sercu słowo "bracie". To także trud lepienia Bożych fragmentów w naszej duszy. Nie trzeba tylko poddawać się zwątpieniu. Bo przecież tak jak pierwszy krok w wierze stawia ku nam Bóg, tak a ostatni krok w ludzkim szamotaniu należy do Niego. Bo każdy z nas może za poetą powiedzieć "jestem tylko glinianym dzbanem, który codziennie leczy wielka ręka Pana" (B. Miązek).

Ks. Wiesław Wilk WIDZIEĆ NIEWIDZIALNEGO Współczesna Ambona - Kielce 1985 Rok XIII Nr 2

- 185 -

Francuski pisarz Saint Exupery w opowiadaniu pod tytułem "Ziemia planeta ludzi" opisuje między innymi zdarzenia z życia jego kolegi - pilota. W czasie lotu nad Andami spotkał silne, zstępujące prądy powietrza, wytracił wysokość i był zmuszony wylądować na odludziu, wśród ośnieżonych grani. Przez dwa dni szalała śnieżna Zawierucha. Przeczekał ją leżąc pod samolotem. Potem wstał i zaczął iść. Szedł pięć dni i cztery noce. Bez żywności, sztywniejący z zimna, zmuszał się, by iść. Zatrzymanie się byłoby równoznaczne z zamarznięciem. Musiał opanowywać straszne zmęczenie, nacierać śniegiem przemrożone nogi. Towarzyszyła mu stale myśl: zrobić krok, bo tylko to ratuje, jeszcze jeden krok. Udało mu się przezwyciężyć nadludzkie przeszkody. Uratował się. Wtedy do swego przyjaciela rzekł: "Tego, co zrobiłem, możesz mi wierzyć, nie zrobiłoby nigdy żadne zwierzę".

Tylko człowieka stać na taką wytrwałość, bo wytrwałość jest cechą człowieka i to człowieka dojrzałego. A takim powinien być uczeń Chrystusa.

Ks. Marek Hozera - WYTRWAŁOŚĆ CECHĄ UCZNIA CHRYSTUSOWEGO Współczesna Ambona - Kielce 1985 Rok XIII Nr 2

- 186 -

Pięknie wyraża to poetka pisząc o Schweitzerze:

Aby odchodzić z twarzą piękną trzeba żyć bardzo długo

mocno kochać i porzucać to co kochane

jechać daleko

choćby się było gdziekolwiek,

brać na ręce małe dzieci

iść samotnie

po to by innym było mniej samotnie (A. Kamieńska)

Miłość wzajemna, to wejście we wspólnotę z innymi w coraz to szerszych kręgach.

Ks. Alfred Wierzbicki - ABYŚCIE SIĘ WZAJEMNIE MIŁOWALI Współczesna Ambona - Kielce 1985 Rok XIII Nr 2

- 187 -

Było to kilka lat temu. Do Polski przyjechał staruszek Misjonarz z dalekiej Japonii. To Brat Zenon Żebrowski, zwany przez dzieci japońskie Królem gałganiarzy lub po prostu - ZENO.

Rozmawiał z nami krótko, nie chciał o sobie wiele opowiadać, jakby to było nie istotne. Widziałem Jego wielkie zmęczenie, a przy tym na Jego twarzy rysował się jakiś tajemniczy uśmiech.

Tu trzeba powiedzieć, że Brat Zeno przywiózł z Japonii do Swej ojczyzny wielki i święty dar. Zapewne wszyscy chcieliby wiedzieć co to za dar, ile kosztował i komu go podaruje?

Najpierw powiem, że dar ten kosztował ponad pięćdziesiąt lat ciężkiej pracy wśród najbiedniejszych i bezdomnych dzieci. Właśnie Zeno żebrał o wsparcie dla dzieci, niejeden raz otrzymał w policzek od złych ludzi, kupował ryż i ryby, by tym ratować umierających z głodu.

On też organizował dla kalekich dzieci - ofiar choroby popromiennej - domy specjalnej opieki.

W Polsce pierwsze kroki Brat Zeno skierował do Niepokalanowa. W tutejszym klasztorze przed laty usłyszał wezwanie Pana Jezusa: "Nie tyś mnie wybrał, ale Ja ciebie! Pojedziesz do Japonii i powiesz ludziom, że Ja ich bardzo kocham. Zabierz ze sobą Moją Matkę - Niepokalaną. Ona pragnie ze Mną królować w tym kraju".

Pochylił się nisko przed Bogiem Brat Zeno, a w cichej modlitwie składał w ofierze swój wielki i święty dar - czyli wszystkie lata pracy i posługi misyjnej. Zapewne mówił Jezusowi: - Posłałeś mnie mój Mistrzu - Ja wypełniłem zlecone zadanie. Przyjmij wszystko, co uczyniłem. Dzieci nie umarły z głodu, kaleki mają Dom Opieki oraz Dobre Serca sióstr zakonnych, ...i tylko Sam Pan wie, co jeszcze mówił staruszek misjonarz.

W podzięce za dobroć, otrzymał od władz Japonii najwyższe odznaczenie przyznane przez samego cesarza. Po powrocie do Japonii brat Zeno - otrzymał jeszcze piękniejszy medal. Sam Ojciec święty Jan Paweł II przyjechał do niego - już do szpitala, by objąć Go Miłością i ucałować.

A ja widziałem w Ojcu św. jakby samego Jezusa, Który pochylił nad staruszkiem i powiedział Mu: - Dziękuję Ci ZENO! Przysłałeś mi piękny dar.

Ks. Józef Musiał - OWOC Z DALEKIEGO KRAJU Współczesna Ambona - Kielce 1985 Rok XIII Nr 2

- 188 -

Mamy bowiem piękne przykłady ludzi pełniących wolę Bożą poprzez poświęcenie dla bliźnich, Przypomnijcie sobie postać św. Maksymiliana Marii Kolbego który w obozie oświęcimskim dobrowolnie oddał swoje życie, aby uratować drugiego człowieka, p. Franciszka Gajowniczka, ojca rodziny. Podobną ,postawę poświęcenia dla ludzi ukazuje nam w swoich wspomnieniach p. Władysław Obstarczyk, mieszkaniec Oświęcimia: "jako mały chłopiec byłem posyłany przez moją matkę na miejsce pracy więźniów aby zanieść im coś do jedzenia. Zapamiętałem słowa mojej matki: Idź tam, synku, ty jesteś jeszcze taki mały, to ciebie może nie zastrzelą..." Szedł więc ten mały chłopiec z narażeniem swojego życia, aby nieść chleb, dzielić się dobrem płynącym z matczynego i dziecięcego serca z innymi ludźmi, którzy również są dziećmi Boga. Każdy więc, kto pełni wolę Boga wypełniając Jego przykazania, czyniąc dobro innym, ten prawdziwie przynależy do wielkiej rodziny Bożej, stając się Jezusowym bratem, siostrą, matką.

Ks. Wacław Depo - Współczesna Ambona - Kielce 1985 Rok XIII Nr 2

- 189 -

Posłuchajmy jednak słów matki Teresy:

"Im bardziej zapomnisz o sobie, tym bardziej Jezus będzie o tobie pamiętał. Im bardziej uwolnisz się od swego ja, tym bliżej ciebie będzie Jezus. Nie myśl, że twój trud jest daremny; nie sądź, że to strata czasu karmić głodnych, odwiedzać i pielęgnować chorych i umierających, być otwartym dla niechcianych, i bezdomnych, gdyż to jest właśnie nasza miłość do Chrystusa przełożona na działanie. Nie możemy stronić od prac uważanych za upokarzające lub poniżające, gdyż jeśli ich nie podejdziemy, nie zrobi tego nikt". (W ciszy serca. Medytacje matki Teresy z Kalkuty, zebrała Kathryn Spink, Warszawa 1988, s. 49).

Ks. Mirosław Cisowski - NIE TAK BĘDZIE MIĘDZY WAMI.. Współczesna Ambona - Kielce 1988 Rok XVI Nr 4

- 190 -

PAWEŁKU! Masz pełną skarbonkę, już się w niej nic nie zmieści, a cioci są potrzebne pieniądze - dasz? Nawet wszystko? Na zawsze...?

TOMKU! Masz wolne popołudnie. Może - zamiast bawić się klockami sam, pójdziesz z Justynką na spacer...? Ona tak marzy o zabawie z Tobą...

AGNIESZKO! Basia ma uszyć fartuszek i sukienkę lalce... Ale nie umie... Pomożesz jej, nauczysz?

AGNIESZKO! PAWEŁKU! TOMKU! - was i mnie, nas wszystkich - Pan Jezus pyta dziś o bardzo ważną rzecz: CZY UMIEMY SIĘ PODZIELIĆ TYM, CO MAMY? CZY UMIEMY DAĆ, TO CO MAMY, UMIEMY, MOŻEMY? CO DAJEMY PANU BOGU?

B. Obertyńska RADOSNEGO DAWCĘ MIŁUJE BÓG Współczesna Ambona - Kielce 1988 Rok XVI Nr 4

- 191 -

Tymczasem prawda jest inna - bliźni to każdy człowiek!

To ten kolega, który przychodzi do szkoły zawsze ładnie i czysto ubrany, a także ten niedbały i brudny; ten zawsze uśmiechnięty i ten smutny; ten miły, grzeczny i ten, co zawsze ma zaciśniętą pięść i przezwisko na ustach; ten, co zawsze spieszył mi z pomocą i ten, co mnie wyśmiał, oszukał i minął obojętnie; "to ten - jak pisze M. Quoist - o którym mówisz - «Mam go ciągle w oczach» albo «Nie znoszę jego widoku» to ten, o którym nic nie mówisz, nic nie myślisz,

bo przechodzisz nie patrząc i dlatego nie spostrzegasz go...

Bliźni to ten

przez którego Bóg się wypowiada przez którego Bóg wzywa

przez którego Bóg ubogaca

przez którego Bóg mierzy naszą miłość Bliźni to twój chleb powszedni

twoja codzienna hostia Bliźni nazywa się Jan, Piotr, Anna, pan Kowalski... pracuje w tym samym biurze

mieszka w tym samym domu co ty, jedzie tym samym trolejbusem

siedzi koło ciebie w kinie..." (Modlitwa i czyn, s. 265-266).

Wszyscy ludzie są więc moimi bliźnimi. A bliźniego trzeba szanować i kochać. Bo przecież człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo Boga, który jest samą Miłością.

Ks. Stanisław Czerwik - CZYŃ MIŁOSIERDZIE, A BĘDZIESZ ŻYŁ Współczesna Ambona - Kielce 1989 Rok XVII Nr 3

- 192 -

Pewnego razu o północy zbudziło mnie mocne dobijanie się kogoś do okna. Z zewnątrz słyszę zmęczony głos: "Proszę księdza - do chorego"! Zrozumiałem, że pewnie ktoś umierający potrzebuje mojej posługi. W domu, dokąd udałem się, leżał na podłodze starszy człowiek w mokrym ubraniu, ledwie oddychający. Zanim przybyłem na to miejsce, dobrzy sąsiedzi wyciągnęli go ze studni, do której wpadł. Po kilku dniach doszedł do siebie, wyzdrowiał. Ten człowiek żyje do dziś. Cieszy się życiem. Wdzięczny jest Bogu i dobrym ludziom.

Ks. Jan Tusień - PAN MOIM WYBAWCĄ Współczesna Ambona - Kielce 1989 Rok XVII Nr 3

- 193 -

Niech nam pomoże w tym rosyjska legenda o bogatym człowieku, bardzo zatroskanym o pieniądze. Myślał o nich nawet w obliczu śmierci.

Ostatkiem sił odwiązał kluczyk noszony przez siebie na szyi, skinął na służącą i wskazał na skrzynię obok swego łoża, a następnie kazał włożyć pieniądze do dużego worka i umieścić je w swojej trumnie. Kiedy znalazł się w niebie, zobaczył długi stół zastawiony najlepszymi potrawami. Zapytał: „Ile kosztuje ten chleb?" "Jedną kopiejkę" - padła odpowiedź. "A sardynka?" - "Tyle samo". A ten pasztet?" - "Wszystko po kopiejce". Uśmiechając się pomyślał: "To bardzo tanio" i wybrał sobie całą tacę potraw. Ale gdy chciał zapłacić sztuką złota, sprzedawca nie przyjął monety. Potrząsając z litości głową powiedział: "Stary, mało nauczyłeś się w swoim życiu". "Co to znaczy?" - zamruczał stary. "Czy nie dosyć moich pieniędzy?" I oto usłyszał odpowiedź: "My przyjmujemy tu tylko ten pieniądz, który ktoś podarował innym".

Z głównej myśli legendy wynika, że szczególne znaczenie u Boga ma czynna miłość bliźniego. O wartości i zasługach człowieka nie decydują skrzętnie gromadzone bogactwa, ale ich używanie na potrzeby ludzi. I tu jest tajemnica religijnej roztropności i mądrości człowieka.

Ks. Jan Twardy - NASZA SŁUŻBA BOGU Współczesna Ambona - Kielce 1989 Rok XVII Nr 3

- 194 -

"Kiedyś przyszłam do księdza Jerzego w jego »porze obiadowej«. Zresztą on nie miał wyznaczonej pory obiadowej. Nie miał na to czasu. W ogóle nie miał czasu dla siebie. Otóż przyniósł mu ktoś wtedy kanapkę. Ucieszył się, gdyż był wtedy bardzo głodny. Zrobiłam mu herbatę. W tym momencie przyszedł chyba Stefan Bratkowski. Wszedł i mówi: »Oj świetnie, widzę tu kanapkę, taki jestem głodny«. Sięgnął po jedną i gdy już ugryzł zapytał: »Zaraz Jerzy, ale to może twoja?« Na to Jerzy: »Nie, nie ja... napiję się herbaty«. Właśnie taki był. Ostatnie rzeczy, które miał, dawał innym, bo ktoś bardziej potrzebował. Cokolwiek mu przyniesiono, nie zatrzymywał tego dla siebie, lecz dawał innym. Na stole było zawsze pełno różnych rzeczy, z których on nic nie jadł. Wszystko było dla gości." (wspomnienia p. M. Homerskiej).

Ks. Tadeusz Lewandowski - PASTERZEM MOIM JEST PAN! Współczesna Ambona - Kielce 1990 Rok XVIII Nr 2

- 195 -

Co znaczy być sługą Bożym? W zrozumieniu tego może nam pomóc bardzo piękna modlitwa:

"Spraw, Panie,

Niech oczy moje dojrzą tych, których już nikt nie dostrzega. Niech myśli moje obejmą tych, o których już nikt me pamięta.

Niech serce me pokocha tych, których już nikt nie kocha. Niech uszy me wysłuchają tych, których już nikt nie słucha. Niech wargi me mówią do tych, do których już nikt się nie odzywa. Niech usta me uśmiechają się do tych, do których już nikt się me uśmiecha. Niech ramiona me podtrzymują tych, których już nikt nie podnosi.

Niech ręce me przygarną tych, których już nikt nie szuka.

Niech kolana me zginają się za tych, za których już nikt się nie modli.

Niech kroki me kroczą dla tych, dla których już nikt się nie trudzi.

Niech stopy me przekroczą progi tych domów, do których już nikt nie wchodzi.

I niechaj wszystko co moje będzie Twoje, Panie..." (s. Wiesława C.)

Ks. Jan Tusień - KIM BYĆ? Współczesna Ambona - Kielce 1990 Rok XVIII Nr 2

- 196 -

..."W nocy 13 marca 1956 roku śnił się Prymasowi bardzo ... wyraźnie prezydent Bolesław Bierut. Rozmawiał z nim jak niegdyś w Belwederze. Dziwne było tylko to, że rozmowa odbywała się na ulicy w Lublinie. Gdy dochodzili do skrzyżowania ulic, Ksiądz Prymas chciał prezydentowi powiedzieć jeszcze o ważnych sprawach dla Kościoła, ale ten znikł mu z pola widzenia... Zmartwiony, że Bierut gdzieś przepadł, Ksiądz Prymas obudził się. Potem zapomniał o dziwnym śnie. Ale w tym właśnie dniu radio podało wiadomość, która wstrząsnęła Kardynałem: »Wczoraj wieczorem umarł w Moskwie Bolesław Bierut«... Prymas modlił się o miłosierdzie Boże dla zmarłepo. Napisał tego dnia: »Może wszyscy o nim zapomną rychło. Może się go wkrótce wyrzekną, jak dziś wyrzekają się Stalina - ale ja tego nie uczynię. Tego wymaga ode mnie moje chrześcijaństwo«"

(A, Micewski, Kardynał Wyszyński, Prymas i mąż stanu, Paris 1982, s.149-150).

Uwięziony Prymas Tysiąclecia modlił się za człowieka, który wtrącił go do więzienia. Czyż to, myśląc po ludzku, możliwe, aby się modlić za wroga?

I to nie z chęci odzyskania wolności, lecz z chrześcijańskiej miłości do człowieka, nawet do tego człowieka, który był sprawcą wielu zbrodni.

Ks. Jan Pracz - CHRZEŚCIJANIN ŻYJE DLA BOGA Współczesna Ambona - Kielce 1990 Rok XVIII Nr 1

- 197 -

Nikomu z nas nie trzeba tłumaczyć, co to znaczy odczuwać głód. Na temat głodu mówią dobitnie przysłowia ludowe, a jest ich' wiele, bo widocznie niejednemu brakowało chleba i pożywienia. Przytoczmy kilka przysłów: "Ciężko głód zaspać", "Człowiek głodu nie przemoże, wszystko inne przecierpi", "Głód fortece dobywa", "Głód to wielki pan", "Lepiej umrzeć z choroby niż z głodu", "Śmierć głodem zgoli i zbrojnego męża". I chociaż "głód jest złym doradcą", "oczu nie ma", "wszystkiego nauczy", to "najlepszy kucharz". "Głód cukruje wszystkie potrawy".1. Nowa księga przysłów polskich, red. J. Krzyżanowski, T. 1 Warszawa 1969 s. 663-666.

Jest jednak nie tylko głód fizyczny. Człowiek pragnie wielu wartości duchowych, "łaknie i pragnie sprawiedliwości" (Mt 5,6), choe coś znaczyć, szuka prawdy, uznania u ludu, awansów, władzy. Tak trudno zaspokoić wszystkie "głody" człowieka, bo on żyje nie tylko samym chlebem, ale karmi się również dobrym słowem i ludzką życzliwością.

Ks. Jan Twardy - JEZUSOWY ZNAK CHLEBA Współczesna Ambona - Kielce 1991 Rok XIX Nr 3

- 198 -

Kiedyś, zupełnie przypadkowo, włączyłem radio i natrafiłem na bardzo ciekawą audycję. Pewna pani wspominała trudne i koszmarne lata, jakie musiała przeżyć wśród zimna, chorób, długich mroźnych zim i głodu... na Syberii. Mając zaledwie dwa lata została zabrana wraz z mamą, z rodzeństwem i osadzona w łagrze - obozie, gdzie wszyscy czekali na śmierć. Jej rodzeństwo zabrano do specjalnego domu dziecka. Owa pani ze wzruszeniem opowiadała o śmierci swej mamy, która umarła z wycieńczenia, z głodu. Mama, niewielką porcję chleba, jaką przydzielano każdemu, oddawała swej maleńkiej wówczas córeczce, aby mogła przeżyć. Wszyscy więźniowie marzyli o powrocie do Polski. Przysłuchująca się tym rozmowom mała dziewczynka, wyobrażała sobie Polskę jako "duży biały dom, w którym jest bardzo... bardzo dużo chleba...".

Przeżyła te bardzo trudne czasy dzięki miłości swej mamy i dzięki miłości dobrych i życzliwych ludzi, którzy po śmierci matki, otoczyli ją rodzicielską opieką. Dopiero niedawno, po pięćdziesięciu latach, dowiedziała się, że jej rodzeństwo żyje, że wszyscy są w Polsce. Jak wspominała, było to bardzo wzruszające i pełne szczęścia spotkanie.

Pomyślmy! Gdyby nie miłość jej mamy i dobrych ludzi, byłaby zginęła, umarła. Popatrzmy! Ocaliła ją miłość, która cenniejsza jest niż chleb. Miłość pozwoliła przetrwać tej pani najtrudniejsze lata, pozwoliła wrócić do ojczyzny. Miłość dała chleb.

Ks. Jan Tusień - MIŁOŚĆ IDZIE PRZED CHLEBEM Współczesna Ambona - Kielce 1991 Rok XIX Nr 3

- 199 -

Prymas Tysiąclecia wspominał:

"Wspomnę z czasów Lubrańca jedno przeżycie. W początkowej sytuacji, gdy dopiero powoli organizowało się życie gospodarcze, nie było przewidziane w planach małego miasteczka organizowanie Seminarium. Nie mieliśmy chleba. Pewnego razu, gdy nasze siostry stały w ogonku i czekały na chleb, zdenerwowany piekarz powiedział: jak księża chcą jeść chleb, to niech przyjdą i czekają.

Otrzymał odpowiedź niezwykłą. Kobiety rozbiegły się po mieście i wkrótce, w ciągu godziny, Seminarium dostało ponad 70 bochenków chleba.

W pewnym momencie przychodzi do mnie mała dziewczynka (...) i dźwiga pod pachą olbrzymi bochen: Mamusia przysyła chleb. - Mówię: Podziękuj mamusi i powiedz, że już mamy 70 bochenków. To wystarczy. - Dziewczynka zaczęła płakać. - Czego płaczesz? - A bo ksiądz od bogatych to wziął, a że my są biedne, to od nas ksiądz nie chce wziąć chleba. - Wprowadziłem ją do spiżarni, pokazałem. A ona swój wielki bochen pospiesznie rzuciła na stół i uciekła" (Sursum corda, Warszawa 1974 s.47).

Ks. Tadeusz Lewandowski - CHLEB ŻYCIA Współczesna Ambona - Kielce 1991 Rok XIX Nr 3

- 200 -

"Kiedyś przyszłam do księdza Jerzego - wspomina M. Homarska - w Jego »porze obiadowej«. Zresztą on me miał wyznaczonej pory obiadowej. Nie miał na to czasu. W ogóle nie miał czasu dla siebie. Otóż przyniósł mu ktoś wtedy kanapkę. Ucieszył się, gdyż był bardzo głodny. W tym momencie przyszedł chyba Stefan Bratkowski. Wszedł i mówi: Oj, świetnie, widzę tu kanapkę, taki jestem głodny. Sięgnął po jedną i gdy już ugryzł, zapytał: »Zaraz Jerzy, ale to może twoja?  Na to Jerzy: »Nie, nie, ja... napiję się herbaty«". Właśnie takim był. Ostatnie rzeczy, które miał, dawał innym, bo ktoś bardziej potrzebował. Cokolwiek mu przyniesiono, nie zatrzymywał tego dla siebie, lecz dawał innym. Na stole było zawsze pełno różnych rzeczy, z których on nic nie jadł. Wszystko było dla gości".

Ks. Tadeusz Lewandowski - POKORA CHRZEŚCIJANINA Współczesna Ambona - Kielce 1991 Rok XIX Nr 3

- 201 -

Końcową zachętą dla nas niech będą słowa ze wspomnianej książki ks. Jerzego Bryły: "Pamiętajmy, że do głuchych nie tylko mamy mówić o Bogu, ale Panu Bogu mamy często mówić o głuchych. Polecajmy ich w naszych modlitwach ich patronom, św. Janowi Beverley, św. Franciszkowi Salezemu, bł. Filipowi Smaldone (tego ostatniego ogłosił Ojciec św. Jan Paweł II patronem głuchoniemych 12 maja 1996 roku). Ta miłość okazana głuchym będzie dla nas, jak mówił Filip Smaldone, drabiną do nieba" (Głusi słyszą, s. 165).

Ks. Jan Twardy - "NAWET GŁUCHYM SŁUCH PRZYWRACA I NIEMYM MOWĘ" Współczesna Ambona 2000

- 202 -

Żył sobie kiedyś pielgrzym, któremu najpierw pokazano piekło. Zobaczył tam ludzi siedzących przy długim solidnym stole zastawionym wszystkimi rodzajami egzotycznych potraw i przysmaków. Problem w tym, że mogli jeść to wszystko używając jedynie widelców i noży długich na półtora metra. Wyli ze złości i żalu: wszystko leży przed nimi, pachnąc kusząco, a oni nie mogą uszczknąć ni kęsa. Potem wzięto pielgrzyma do nieba i to, co zobaczył, było w zasadzie takim samym obrazem. Jedzenie było dokładnie takie samo, noże i widelce były dokładnie tej samej długości, ale wszyscy weselili się i radowali. Ci, co siedzieli po drugiej stronie stołu karmili swoich sąsiadów z naprzeciwka i na odwrót. Ten pomysł przyszedł im sam z siebie, ponieważ na ziemi przyzwyczaili się służyć jedni drugim.

(J. A. Feehan, Opowiadania na niedzielę. Poznań 1996, s. 101 )

Ks. Grzegorz Kaliszewski - CHCĘ SŁUŻYĆ Współczesna Ambona 2000

- 203 -

Im więcej masz, zdaje się mówić Jezus, tym bardziej musisz uważać:

- By nie zgubić radości, jaką niesie każdy poranek, blask słońca, podmuch wiatru, piękny krajobraz, by nie przestać zadziwiać się codziennością: Paulo Coelho w swojej pierwszej książce napisał: "to doświadczenie jest dla mnie najcenniejszym skarbem: To, co nadzwyczajne, odnajdujemy nadzwyczajnej ludzkiej drodze".

- By nie zacząć zamartwiać się tylko tym, jakby tu nic stracić, jak najlepiej i najwięcej zyskać, co przyniesie jutro... pisze Anthony de Mello: "Spójrzcie na tego jasnoniebieskiego ptaka siedzącego na gałęzi i skaczącego raz tu, raz tam, wypełniającego świat swoim śpiewem; zatraca się z niekontrolowanej przyjemności, gdyż obce jest mu pojęcie JUTRA"'.

- By nie myśleć tylko o napełnieniu swojej kiesy, ale pamiętać też o potrzebujących pomocy i o "nakarmieniu swojej duszy", jak pisał Janusz S. Pasierb w czasie podróży do Indii:

"Jeśli masz dwa kawałki chleba, Jeden podaruj biednemu.

Drugi sprzedaj i kup hiacynt,

Żeby nakarmić swoją duszę".

Ks. Tomasz Tobolski - WSZYSCY, CO ZASMUCENI ODCHODZĄ... Współczesna Ambona 2000

- 204 -

"Kocham, kochasz, kocha..." To częste słowo w naszym słowniku. Znaczy bardzo wiele i rozumiemy je bardzo różnie. Jeśli mówimy, że mama kocha swoje dziecko, wtedy zaraz wyobrażamy sobie mamę karmiącą bobasa, troskliwie wysyłającą bobasowego braciszka do szkoły, czuwającą przy łóżeczku chorego na grypę malucha lub nucącą mu kołysanki przed snem. Jeśli mówimy, że Zosia kocha swojego brata, to wyobrażamy sobie wspaniałą siostrę, która pomaga rozwiązać strasznie trudne zadanie - a czasem wyniesie śmieci, kiedy tato już po raz któryś upomina Jacka, a on właśnie musi zobaczyć w telewizji najnowsze "ferrari", o którym słyszał tylko od kolegów. Paweł zwykł mawiać, że kocha góry. Rzeczywiście, w chwilach wolnych pakuje plecak i wędruje po zboczach. Niepotrzebny telewizor i komputer. Najważniejsze, że widzi cel swojej wędrówki.

Myślę, że słowo KOCHAĆ jest wyjątkowo przyjemne. Kiedy je słyszymy, wtedy zaraz robi się nam raźniej i bezpieczniej. Ktoś, kto mnie kocha, nigdy nie zrobi mi krzywdy. Jest mi bardzo dobrze w jego towarzystwie.

Ks. Andrzej Kołek - TAJEMNICZY ZNAK MIŁOŚCI Współczesna Ambona 1997

- 205 -

Matka Teresa mówiła kiedyś, gdy była w Polsce: "Ludzie wierzący, którzy cierpią, dzielą mękę Chrystusa. Są ludzie, którzy wiele cierpią, ale nie wierzą. Przybliżyć im Boga może tylko wasza modlitwa, wasza dobroć, wasz uśmiech, ciepłe dotknięcie ręki. Chodzi o to, aby okazywać miłość Boga w czynie". Dodała jeszcze: "Pewnego razu w Kalkucie nie mieliśmy cukru. Dowiedział się o tym mały, czteroletni chłopiec. Przez trzy dni nie jadł cukru. Rodzicom powiedział, że odda ten cukicr Matce Teresie. To jest wielka miłość". Taka miłość może uzdrawiać.

Ks. Roman Froń - PAN JEZUS TROSZCZY SIĘ O ZDROWIE NASZEGO CIAŁA I DUSZY Współczesna Ambona 1998

- 206 -

Zdarzyło się to 28 stycznia 1945 roku, wkrótce po uwolnieniu przez Rosjan więźniów z "Obozu Pracy Częstochowa". Miała wtedy 15 lat i była całkowicie wyczerpana. Stała w obozowym ubraniu na jakiejś małej stacji między Krakowem a jej rodzinnymi Katowicami. Podszedł do niej młody człowiek w sutannie i zapytał, jak jej może pomóc. Po kilku minutach powrócił ze szklanką gorącej herbaty i dużą kromką chleba z serem. Próbowała jeść, ale nie mogła od razu. Była zagłodzona. Nagle ksiądz zapytał ją o imię. Wspominając to zdarzenie w jej obecnym mieszkaniu na górze Karmel w Hajfie, Edith Zierer zapłakała. "Po raz pierwszy zapytał mnie ktoś o moje imię. Do tej pory byłam tylko numerem, jednym wśród wielu". Widząc, że ta młoda Zydówka nie możc iść zpowodu opuchniętych nóg, ksiądz niósł jąna plecach -"przynajmniej 30 godzin" - do jakiejś innej stacji, z której miał odjechać pociąg, Po drodze organizował pożywienie, rozpalał ogień, by mogła się ogrzać.

Podarował jej swoją czarną pelerynę. W końcu postanowił zabrać ją do swej ciotki w Krakowie. W czasie, gdy ją na chwilę opuścił, przechodzący Żydzi postraszyli ją, że księża katoliccy będą więzić Żydów w polskich klasztorach. Mówi po latach, że ze strachu ukryła się w końcu przed tym księdzem. Nazywał się Karol Wojtyła. "Uratował mi życie - wspomina starsza już pani - a nawet mu nie podziękowałam. Od 50 lat mam wyrzuty sumienia". We wrześniu 1997 przyszedł do Watykanu list z adresem: "To Mr. Jan Paweł II, Watykan-Roma, Italia". Przed Bożym Narodzeniem tego samego roku otrzymała kartkę z życzeniami napisanymi odręcznie po łacinie i po polsku. W podpisie widniało: Jan Paweł II. Trzymając album ze znaczkami z portretem papieża, dodała na koniec: "On po raz pierwszy od lat nazwał mnie po imieniu. Tak uratował mi życie".

Por. Bamberger Bistumsblatt, Januar 1998.

Ks. Jarosław Jagiełło - KTO JEST MOIM BLIŹNIM? Współczesna Ambona 1998

- 207 -

Ania i Jacek chodzili do tej samej szkoły. Przez wiele lat łączyła ich przyjaźń, która przerodziła się w głębokie uczucie. Materialnie było im ciężko. Postanowili więc poczekać ze ślubem, aby Jacek w tym czasie trochę zarobił w Stanach. Minęło kilka miesięcy. Pewnego dnia Ania otrzymała list: "Jacek miał bardzo ciężki wypadek w pracy. Prosi, abyś przyleciała do Chicago". Poleciała. W szpitalu, przerażona, zobaczyła kalekę, bez nogi, z rękami odciętymi po łokcie. Przy łóżku narzeczonego biła się z myślami. Co mam zrobić? Zostawić? Związać się z kaleką? A rodzina? Nie! Wytrwam przy nim! Powiedziała Jackowi, że ślub wezmą zaraz po powrocie do Polski.

- To niemożliwe, niemożliwe - powtarzał narzeczony - wiązać się z takim kaleką, jak ja?

- Kocham Cię takiego, jakim jesteś - odparła. - Moja miłość nie wygasła. Z takim postanowieniem w sercu wróciła do domu. Pomimo sprzeciwu otoczenia przygotowała wszystko do ślubu. Rok po nim na świat przyszedł chłopiec. Prawdziwa miłość postawiła siebie na drugim miejscu, pragnęła szczęścia drugiej osoby.

Ks. Zbigniew Trzaskowski - MOŻESZ KOCHAĆ! Współczesna Ambona 1998

- 208 -

Fragment powieści dla młodzieży, powieści, w której autorka przedstawiła obraz wigilii w wielu różnych domach i różne sposoby jej przeżywania.

"Gabrysia szła z córkami prawą nawą. Ascetyczne, spokojne wnętrze kościoła Dominikanów tonęło w półmroku i ciszy. Kilkoro ludzi siedziało w ławkach. Światła były wygaszone. Na schodkach wiodących z górnej kaplicy pojawiła się właśnie wysoka, krągła i przygarbiona postać w białym habicie. Ojciec Krzysztof, przyjaciel rodziny Borejków, już z daleka rozjaśniał uśmiechem swe rumiane oblicze. Zamknął za sobą szklane drzwi, poprawił grube szkła, które wciąż mu zjeżdżały po nosie, i wymienił z Gabrysią uścisk dłoni, podczas gdy Pyza i Tygrysek uściskały go z obu stron w pasie. Na wieść, że trzy panie chciałyby obejrzeć szopkę, ojciec Krzysztof pozwolił uchylić zasłony w bocznej kaplicy, obok ołtarza. I sam zapalił wszystkie światła.

Szopka brata Piotra już gotowa - powiedział. - Ale odsłoni się ją dopiero na godzinę przed Pasterką. No, jak? Podoba się? Całe obszerne pomieszczenie kaplicy bocznej zostało, jak co roku, tak zaaranżowane, że przypominało raczej scenę teatralną. Po prawej kilka schodków prowadziło do drzwi jakiegoś mieszkania, z wizytówką i butelkami mleka u progu. W oknie umieszczonym obok drzwi migał siną poświatą telewizor, w drugim oknie błyszczały lampki choinkowe. W głębi stała uliczna latarnia, pod którą leżał na ławce bezdomny człowiek. A na schodkach, tuż przed drzwiami, wspierając się na kosturze stała postać męska w pielgrzymim płaszczu z kapturem, zastygła w takim geście, jakby właśnie przed chwilą zapukała do drzwi. - A zobacz tam! - zaszeptała Pyza, ciągnąc matkę za rękaw. W półmroku, u stóp schodków, czekała postać kobieca, cała spowita w obszerną tkaninę, spływającą z jej głowy. I jej twarz była niewidoczna. Tuż obok pochylonej głowy pod tkaniną widniała główka małego dziecka. - Myślisz, że ktoś im otworzy? - usłyszała Gabrysia szept Tygryska. - Myślę, że tak odpowiedział także szeptem ojciec Krzysztof. - Wiele drzwi dzisiaj się otworzy w naszym mieście. I wszędzie. Piękne powiedziała Gabrysia. - To właśnie jest to najważniejsze, co powinno zostać powiedziane tego roku.

- Czy to są manekiny, czy ludzie? - zainteresowało Tygryska.

- Wyglądają zupełnie, jakby się mieli zaraz poruszyć. Tylko tak na razie czekają.

- No, na mnie czas oświadczył ojciec Krzysztof. - I wy już idźcie, kościół zostanie zamknięty, aż do Pasterki. Mamy zaraz wieczerzę w klasztorze.

- Jeszcze chwilkę popatrzymy, a potem pogasimy światła - obiecała Gabrysia, więc ojciec Krzysztof pożegnał się ze wszystkimi bardzo miło, obiecując wpaść po Świętach, i odszedł ku bocznym drzwiom wiodącym w głąb klasztoru.

Gabrysia stała jeszcze z dziewczynkami dłuższą chwilę. Małe szeptały między sobą, trącały się łokciami, pokazując sobie jakieś fragmenty szopki - a Gabrysia stała i myślała.

Za jej plecami ktoś się poruszył. Obejrzała się. Przyciągnięci światłem bijącym zza czarnej zasłony, przed szopką zaczynali gromadzić się ludzie. Nadchodzili powoli z całego kościoła, by choć rzucić na nią okiem.

Gabrysia zgarnęła ramieniem córki i odsunęła się, robiąc miejsce innym.

Nagle gdzieś z tyłu rozległ się głośny tupot, plaskanie podeszew, huknęło przewrócone krzesło i w półmroku bocznej nawy rozległ się oburzony głos kobiecy:

- A ty co tu robisz?! W kościele? Precz mi stąd!

Głos należał do staruszki w futerku. Wysunąwszy się z ławki stała, grożąc palcem, nad małą Cyganką rumuńską, dzieckiem jeszcze, odzianym w malownicze łachmany, z nieodzownym kartonikiem na piersi. Dziewczynka, przestraszona, wlepiała w groźną osobę czarne oczy.

- Możesz sobie żebrać, ale przed kościołem - syczała staruszka, wskazując dziecku wyjście. - Na ulicę! Na ulicę!

Mała Rumunka wyszła, wraz ze swym pudełkiem pełnym drobnych banknotów. Za nią wyszli też wszyscy inni. Gabrysia, ze ściśniętym sercem, pogasiła, jak obiecała, światła, zasunęła kotary i pospieszyła ku drzwiom, niespokojna, bo jakoś nagle gdzieś się jej zapodziały córeczki.

Znalazła je przed kościołem, przy wyjściu z dziedzińca na ulicę. Pod arkadami trwała dyskusja. A w samym jej centrum znajdowała się Pyza z Tygryskiem.

- I tu zawsze każdy jest u siebie! - usłyszała Gabrysia własne słowa sprzed kwadransa, wypowiedziane głosem starszej córeczki. Pyza stała dzielnie wyprostowana, obie ręce trzymała na ramionach Tygryska. Gabrysia patrząc na nie przez tłum, z daleka nie umiała ocenić, czy to Pyza chroni Tygryska, czy też raczej Tygrysek osłania starszą siostrę przed gniewem tłumu.

W tej samej chwili zauważyła małą Rumunkę, tkwiącą nieco za jej córkami i obejmującą ramiona jeszcze mniejsze niż ona dziewczynki w łachmanach. Niesamowite podobieństwo obu gestów sprawiło, że Gabrysia ścisnęło się serce.

- To nie jest miejsce dla brudnych żebraczek! - powiedziała dobitnie staruszka w futerku. - Niech się nie pchają do domu Bożego. Niech idą na ulicę! Tam ich miejsce.

- Dlaczego tam?  To nie ich wina, że są brudne! powiedziała Pyza drżącym głosem, wysuwając bródkę.

To nie ich wina! - Gabrysia usłyszała teraz dzielny głos Tygryska. I przecież one nie wiedziały, że nie wolno!

- Jak dorośniesz pouczyła ją staruszka to zrozumiesz, że życie jest twarde. Każdy musi troszczyć się sam o siebie. A nie szukać pomocy u innych.

- Nie chcę tego zrozumieć powiedziała Pyza bardzo już drżącym głosem.

- O mnie też nikt nigdy się nie troszczył! - krzyknęła staruszka w futerku. Jej głos także drżał.

Ludzie gromadzili się pod arkadami, nadchodzili z ulicy, by przyjrzeć się dokładniej całej scenie. Deszcz wciąż padał. Ten i ów wtykał małej Rumunce jałmużnę do pudełka i spiesznie odchodził do swoich spraw. Ale większość stała i patrzyła.

- Już by się pani wstydziła - powiedział gruby wąsacz do sprawczyni zajścia. - Co te biedne dzieciaki komu winne.

- Panie, one może niewinne, ale pytam się, gdzie ich matka?! - wtrąciła obfita blondynka w pikowanym płaszczu.

- Popatrz pan dobrze, na pewno siedzi w jakiejś bramie i uważa, żeby dzieciaki zebrały jak najwięcej szmalu. Oni zawsze dzieciaki wystawiają, te Cygany.

- No i chyba słusznie, co, szefowo? - wtrącił się młody, krzepki, w narciarskiej kurtce i czerwonej czapce z pomponem. - Dzieciakowi to pani jeszcze czasem da parę groszy, ale dorosłemu?...

Krąg zacieśniał się i gęstniał wokół. Ludzie podzielili się na obozy i rozgorzał spór. Gabrysi, która przecież przyszła ostatnia, trudno było przecisnąć się do dzieci.

- Przepraszam - mówiła. - Chciałabym...

- No przecież jest Wigilia! - krzyknęła nagle Pyza gdzieś w głębi tłumu. W jej głosie Gabrysia usłyszała płacz. - Mamo? Mamo! Mamo! Gdzie jesteś?

- Tutaj!!! - krzyknęła Gabrysia zza pleców ludzi.

- Mamo, powiedz im! Ojciec Krzysztof mówił, żeby dziś otwierać drzwi.

- Komu? - spytała ironicznie staruszka w futerku. - Tym tu Cygankom?

- Im też! - krzyknęła Pyza.

- Żeby cię okradły? Podpaliły dom?

- One tego nie zrobią! - pospieszył z poparciem Tygrysek.

- A jeśli tak - zaśmiała się gorzko staruszka. - To zabierz je do domu, rzeczywiście.

Pyza uniosła hardo głowę. - Zabiorę! - oświadczyła. Mamo, prawda, że one pójdą z nami?

Gabrysia przepchnęła się w końcu przez tłum i stanęła obok dzieci. - Jasne - powiedziała spokojnie. - Pójdą z nami.

No bo faktycznie. Inaczej już po prostu nie mogło być".

(Małgorzata Musierowicz "Noelka", Bestseller, Poznań 1992, s. 129-133)

Kartoteka tematów Współczesna Ambona 1993

- 209 -

Miłość to owoc każdej pory roku, więc zawsze jest w zasięgu ręki.

(Matka Teresa z Kalkuty)

Pomagaj innym w rozwoju

i uczyń z tego największą radość swego życia

"Pewien duchowny wypowiedział kiedyś następujące smutne zdanie: Gdy zdecydowałem się na duszpasterstwo, myślałem, że uratuję cały ten świat i wszystkich ludzi. Ale to było dawno temu. Dzisiaj mam bardziej pesymistyczne podejście do każdego, kto myśli podobnie, i mój cel jest bardzo klarowny: ja chcę tylko przetrwać.

We współczesnym żargonie taką postawę określa się mianem wypalenia. Ludzie przestali wierzyć w ludzi. Dawne nadzieje na niesienie pomocy innym i ulgi w cierpieniu ustąpiły miejsca pesymizmowi. Teraz nie są nawet pewne, czy w ogóle wierzą w Boga.

Gdy po kilku takich rozmowach w moim gabinecie atmosfera gęstnieje od rozpaczy, często wracam myślami do Szwecji w okresie wojny i opowieści o pomocniku tokarza, protestancie Johanie Erikssonie. Chociaż nigdy nie poznałem go osobiście, wydaje mi się, że dobrze go znam, bo jego córka Dagny Svensson przez wiele lat kierowała naszym biurem.

W roku 1939 do Szwecji przywożono liczne transporty żydowskich dzieci. Niektóre w wieku trzech, może czterech lat, wysypywały się z pociągu bez żadnego dobytku. Miały tylko duże tabliczki na szyi z wypisanym miastem pochodzenia, nazwiskiem i wiekiem. Dzieci były wychudzone i blade, miały wielkie, zapadnięte brązowe oczy. Z ich smutnego spojrzenia widać było wyraźnie, że widziały już niejedno  że doświadczyły okrucieństwa, jakiego większość ludzi nigdy nie zazna w życiu.

Szwedzkie rodziny brały te dzieci "na okres wojny", chociaż niewielu wierzyło w pogłoski, że wojna nie potrwa długo. Jednym ze Szwedów, którzy otworzyli drzwi swojego domu, był Johan Eriksson. Wiedział, co znaczy niedostatek - w wieku dwudziestu ośmiu lat został wdowcem z czwórką dzieci. Teraz był mężczyzną w średnim wieku i część dzieci opuściła go już, by żyć własnym życiem. Lecz kiedy Johan dowiedział się, że przerażony dziewięcioletni Rolf szuka domu, zareagował jak zupełnie młody człowiek. W ten sposób żydowski chłopiec zaczął przystosowywać się do zwyczajów surowego, protestanckiego szwedzkiego domu. Z początku, gdy ktoś głośno zapukał do drzwi, a z dworu dobiegały głosy, chłopiec o zapadniętych oczach wskakiwał do szafy i zakrywał głowę. Na szczęście w domu Erikssona otoczony był ciepłem i miłością. Wkrótce zaczął przybierać na wadze, jego spojrzenie ożyło i w końcu znowu zaczął się śmiać.

Kiedy inwazja hitlerowska zdawała się nieunikniona, mężczyźni w warsztacie powiedzieli Johanowi tak: »Gdy wejdzie Hitler, będziesz miał kłopoty przez tego żydowskiego chłopaka. Przyjdą i zabiorą go«. Na ogół uprzejmy Szwed odpowiedział z zaciśniętymi zębami: »Nie zabiorą go, chyba że po moim trupie«. I co ciekawe, Johan równie stanowczo bronił Rolfa przed swoimi własnymi braćmi w wierze. Gdy inni parafianie zasugerowali, żeby spróbował nawrócić chłopca, Johan znowu zacisnął zęby. Rząd szwedzki zagwarantował, że dzieci zostaną przy swojej religii, i chociaż Johan zabierał małego Rolfa do kościoła razem ze swoją rodziną, pilnował, żeby chłopiec kultywował tradycje żydowskie i żeby gdy nadejdzie właściwy czas, w pełni przygotowany mógł celebrować swoje Bar Micwa. Po zakończeniu wojny Johan chciał zwrócić żydowskim rodzicom ich syna, którego wychowywał w miarę możliwości najbliżej jego tradycji.

Lecz kiedy, wojna się skończyła, rzeczywistość okazała się inna. Rodzice Rolfa zaginęli gdzieś w Europie jak miliony innych Żydów. Pewnego dnia przyniesiono kopertę bez znaczka. W środku znajdowała się pospiesznie skreślona wiadomość, że więcej do niego nie napiszą i że Rolf nigdy nie może zapomnieć tego, co zrobiła dla niego jego szwedzka rodzina.

I Rolf nie zapomniał. Gdy dorósł, wyjechał do Sztokholmu, gdzie całkiem nieźle zaczął sobie radzić w interesach. Ale okropne doświadczenia z czasów dzieciństwa odezwały się i pewnego dnia umysł go zawiódł. Rodzina mówiła Johanowi Erikssonowi, że już dość zrobił dla Rolfa, a władze domagały się zgody na zamknięcie młodego człowieka w zakładzie psychiatrycznym, ponieważ uważano, że jest niebezpieczny. Johan nie przystał na żadną z tych propozycji. »Jego miejsce jest tutaj« - powiedział zwyczajnie. - Tu jest jego dom«. I tak Rolf wrócił do niewielkiej miejscowości Amal. Spokojny, solidny Szwed znowu się nim zajął. Pielęgnował Rolfa przez cały rok, do czasu, gdy, jego umysł uspokoił się i wrócił do normy.

Później życie Rolfa biegło właściwie bez zakłóceń. Ożenił się, miał dzieci, założył własną firmę i bardzo się wzbogacił. Ale nigdy nie zapomniał człowieka, który przed laty obdarzył go bezinteresowną miłością. Kiedy Johan się postarzał i zniedołężniał, tych dwóch mężczyzn połączyły jeszcze silniejsze więzy. Gdy Johan był chory lub potrzebował Rolfa, ten po prostu wsiadał do pociągu i jechał przez pół Szwecji, żeby resztę weekendu spędzić z człowiekiem, który stał się dla niego ojcem. A kiedy Johan leżał na łożu śmierci, wszystkie dzieci pospieszyły do rodzinnego domu, ale i tak wszyscy wiedzieli, kto będzie pierwszy - Rolf.

Często wracam myślami do opowieści o Johanie i Rolfie, gdy dzielę wątpliwości i rozpacz moich kolegów po fachu. Powód jest prosty: nawet gdyby Johan Eriksson nie osiągnął w swoim długim życiu nic godnego uwagi, to i tak warto było żyć ze świadomością, że jest się schronieniem dla drugiego człowieka. Gdy z powodu innych ludzi zniechęcamy się do pracy, powinniśmy zaszyć się w jakimś zacisznym miejscu i pomyśleć: nie ma na świecie bardziej szlachetnego zajęcia niż niesienie pomocy drugiemu człowiekowi, pomaganie mu w dojściu do sukcesu".

(Alan Loy Mc Ginnis "Sztuka motywacji czyli: jak wydobyć z ludzi to co w nich najlepsze", Oficyna Wydawnicza "Vocatio" Warszawa 1992, s. 141-144)

Kartoteka tematów Współczesna Ambona 1993

- 210 -

Dwaj alpiniści, przedzierając się przez śnieżną burzę, dostrzegli leżącego na zboczu człowieka. Jeden poszedł dalej, uważając, że nie jest zobowiązany do niesienia pomocy, jeśli sam może przy tym zginąć. Drugi zszedł na dół, wziął poszkodowanego na plecy i zaczął się z tym ciężarem wspinać do góry. Ten wysiłek rozgrzał go. Ciepło jego ciała udzieliło się także skostniałemu z zimna człowiekowi. Po drodze minęli zwłoki pierwszego alpinisty, który ze zmęczenia ułożył się w śniegu i zamarzł. Alpinista zrozumiał wówczas, że ratując bliźniego, uratował siebie.

Ks. Roman Froń - "PRZYBĄDŹ, DUCHU ŚWIĘTY, ZEŚLIJ Z NIEBA WZIĘTY ŚWIATŁA TWEGO STRUMIEŃ" Współczesna Ambona 1998

- 211 -

Pewien lekarz psychiatra powiedział: "Kiedy chory zaczyna słuchać mnie, albo tak naprawdę słuchać innych, zauważać, uznawać ich, wówczas jest wyleczony". Można powiedzieć to samo o modlitwie. Jeśli ktoś słucha Boga, przyjmuje Jego słowo, jednoczy się naprawdę z Jego obecnością, wtedy jest uzdrowiony, ocalony. Nam tak bardzo potrzeba duchowego uzdrowienia, wewnętrznych mocy i sił. Wyciszmy się więc w Wielkim Poście. Pomyślmy o ograniczeniu czasu oglądania telewizji, zrezygnujmy z zabaw i rozrywek, by więcej i lepiej się modlić, wsłuchując się w słowo Boże.

Z modlitwą Jezus łączy post, który jest rezygnacją z czegoś dla Boga, by Mu pokazać swe serce. Każdy post staje się wyznaniem, że tęsknimy za Bogiem i Jego łaską, że jedynie On jest w stanie zaspokoić nasze pragnienia. Równocześnie post otwiera nas na drugiego człowieka i uzdalnia do współczucia oraz miłosierdzia. Winien łączyć się więc z jałmużną, z miłością bliźniego.

Ks. Stanisław Haręzga - "ZARZĄDŹCIE ŚWIĘTY POST" (Jl 2,15) Współczesna Ambona 1994

- 212 -

Ośmioletnia Zosia wzięła do szkoły flet, ponieważ jej koleżanka miała urodziny. Chciała jej sprawić przyjemną niespodziankę i coś zagrać. Ale na flecie ćwiczyła od niedawna, i ze zdenerwowania pomyliła się. I co się stało? Cała klasa pękała ze śmiechu. (Kaznodzieja może złożyć ciemne okulary.) Zosia rozpłakała się ze złości i rozczarowania. Obiecała sobie, że więcej nie weźmie fletu do ręki. Następnego dnia najukochańsza ciocia Zosi chciała posłuchać jej gry na flecie. Zosia niechętnie popatrzyła na instrument. Ciocia zachęcająco kiwnęła głową. (Teraz kaznodzieja może założyć czerwone okulary w kształcie serc.) Gdy ciocia po kilku pierwszych taktach zaklaskała i pochwaliła ją, Zosia zagrała prawie bez błędów.

Miłość ma siłę przemiany, jeżeli jest zachęcająca, dodająca odwagi, przychylna.

Darek jest asem w klasie: uczy się na same szóstki, jest uczynny i grzeczny. Co na to koledzy? (ciemne okulary) "To karierowicz, lizus, kujon! Zarozumiały! Nie można się z nim bawić!" Darek czuje się bardzo samotny. Jeden z kolegów, Karol, nie chodził do szkoły przez dwa tygodnie z powodu operacji na wyrostek. Gdy wrócił ze szpitala, zadzwonił do Darka z prośbą, czy nie pomógłby mu trochę w nauce (czerwone okulary). Darek zaraz pojechał rowerem do domu Karola, wytłumaczył wszystko cierpliwie... a potem razem się bawili. Po tym wydarzeniu wszystko się zmieniło - Darek nie czuł się już samotny.

Miłość ma siłę, by zmieniać, gdy jeden do drugiego podejdzie, odrzuci uprzedzenia, bezinteresownie pomoże.

Dziesięć rodzin mieszka w jednym bloku. Między nimi pewna stara pani, która narzeka, że inni jej ciągle przeszkadzają (ciemne okulary). Dzieci są bezczelne, zuchwałe, muzyka dudni w całym bloku, śmieci leżą na schodach. Kobieta stawała się coraz bardziej nieprzyjazna, niemiła. Nikt jej nie pozdrawiał, nikt jej nie lubił... Zaplanowano święto całego bloku. Zaproszono na nie także ową starszą kobietę (czerwone okulary). Najpierw nie dowierzała własnym uszom, ale potem zaproszenie przyjęła. To było wspaniałe święto. Atmosfera w całym bloku zmieniła się nie do uwierzenia.

Miłość ma w sobie siłę przemiany, gdy ktoś spróbuje uczynić pierwszy krok, gdy dąży do spotkania, nie uprzedza się. Miłość rozlewa w naszych sercach Duch Prawdy, Święty Duch.

On podtrzymuje w nas życzenie Jezusa, abyśmy na wszystkich ludzi patrzyli przez "pełne miłości okulary", "serdeczne okulary", także na ludzi, którzy nie potrafią cierpieć, nawet na naszych nieprzyjaciół - aby cała ziemia się zmieniła, aby zmieniła ją MIŁOŚĆ.

Ks. Roman Froń - MIŁOŚĆ PRZEMIENIA Współczesna Ambona 1995

- 213 -

Miłość miłosierna jest zagrożona. Jest zagrożona w wymiarze społecznym i indywidualnym. "Kiedy przyjechałyśmy do Polski - opowiada siostra Mala, misjonarka miłości - nie wiedziałyśmy jeszcze, co Bóg chce, abyśmy robiły. Udałyśmy się do parafii katedralnej (Warszawa), żeby dowiedzieć się o nazwiska ludzi starych i chorych, którym mogłybyśmy pomóc. Przeważnie zaczynałyśmy od sprzątania mieszkania, mycia tych biedaków. Nie były to prace duże, ale najpotrzebniejsze. Właśnie w parafii katedralnej znalazły kobietę, której los stał się piękną, symboliczną ilustracją ich działalności. Była to osoba stara i samotna, nie miała zupełnie nikogo, kto by się nią zajął. Umierała w swoim mieszkaniu, nikt o niej nie pamiętał. Dziewczęta były bardzo zdziwione mówi siostra Mala - że nawet w Polsce może się zdarzyć taka sytuacja... Przywiozły ją do Zborowa w sobotę, a ona w niedzielę umarła, w święto Matki Boskiej Częstochowskiej (26 sierpnia). Umarła w chwili, gdy wszystkie siostry stały przy niej i modliły się. Umarła godnie i nie w głuchej samotności. Więc nawet w Polsce - powtarza siostra Mala - znajdujemy wiele ludzi samotnych i dotkliwie cierpiących, nawet tu brakuje humanitaryzmu" (ks. J. Andruszewski). To jest Polska właśnie. Tysiące świętujących pielgrzymów na Jasnej Górze i samotnie umierająca kobieta. Odrywanie miłości Boga, miłości Matki Najświętszej od miłości bliźniego jest naszą polską specyfiką religijną. Potrzeba było obcych zakonnic, by odnalazły samotnie umierającą kobietę. Miłość Boga bez miłości bliźniego jest pusta - miedź brzęcząca i cymbał brzmiący.

Ks. Józef Kudasiewicz - "BĘDZIESZ MIŁOWAŁ PANA BOGA SWEGO..." Współczesna Ambona 1999

- 214 -

Wielkim czasem próby autentyczności miłości ewangelicznej było piekło obozów pracy w czasie II wojny światowej. Po kapitulacji angielskiej twierdzy Singapur Japończycy wysłali grupę jeńców szkockich nad rzekę Kwai do budowy linii kolejowej łączącej Binnę z Indiami. Trudne warunki obozowego życia, choroby i głód dziesiątkowały jeńców i powodowały bezwzględną walkę o byt oraz ich wrogość wobec siebie. Tę nieznośną sytuację przezwyciężyli dwaj podoficerowie - Miller i Moorc. Poprosili oni swego dowódcę, kapitana Gordona, aby wieczorami, po dziesięciogodzinnym dniu pracy czytał im i wyjaśniał Ewangelię. Wieczory te sprawiły, że stopniowo zdesperowani i walczący o byt więźniowie zaczęli myśleć kategoriami Ewangelii: rozpoczęli masowanie zwiotczałych mięśni chorych kolegów, robienie protez z bambusa, naukę języków, organizowanie orkiestry obozowej. Wzrastający szacunek wzajemny urósł aż do miłości nieprzyjaciół. Wiosną 1945 roku przybył do obozu konwój rannych, konających z głodu Japończyków. Chociaż nikt nie wydał rozkazu, jeńcy szkoccy opatrzyli rany swoim wrogom i podzielili się z nimi głodowymi racjami ryżu (zob. T. Bosco i in., W obliczu miłości, Rzym 1982, s. 94-118).

Miłość jest siłą potężną, zdolną dokonać radykalnego przeobrażenia ludzkich serc i całej rzeczywistości. Ona ostatecznie nadaje sens życiu i pozwala widzieć wszystko w Bożym świetle.

Ks. Henryk Sławiński - NIE MA SZCZĘŚCIA ANI PRZYSZŁOŚCI CZŁOWIEKA - BEZ MIŁOŚCI Współczesna Ambona 1999

- 215 -

Ciekawą aplikację życiową przykazania miłości prezentuje ks. Jan Twardowski:

"Boga kocha ten, kto kocha bliźnich: miłych i niemiłych. Kto bije brawo, gdy niemiły kolega ładnie mówi wierszyk.

Kto pocałuje rękę mamusi, gdy widzi w jej oku łzę, jak przezroczysty kamyk. Kto chorowitemu koledze opowie, co było w szkole, co zadane. Kto da orzeszka wiewiórce z ogonem tak długim, jak całe jej ciało. Kto nie skrzywdzi żaby zielonej jak szczypiorek i nie podepcze kwiatów ni grzybów w lesie. Kto przychodzi bliźnim z pomocą i patrzy na wszystko i wszystkich zakochanymi oczami, nawet na konduktora w autobusie i nauczyciela, który ocenę niedostateczną postawił" (J. Twardowski, Patyki i patyczki, Warszawa 1987, s. 35).

Śpieszmy się kochać Boga i ludzi - to istota i sens naszego ludzkiego powołania.

Ks. Henryk Sławiński - NIE MA SZCZĘŚCIA ANI PRZYSZŁOŚCI CZŁOWIEKA - BEZ MIŁOŚCI Współczesna Ambona 1999

- 216 -

Fiodor Dostojewski (1821-1881) rosyjski pisarz wywarł głęboki wpływ na literaturę całego świata. Znawca psychiki człowieka w swoich dziełach pozostawił bogactwo problematyki moralnej. Życiorys pisarza świadczy o jego głębokim przejęciu się Ewangelią Chrystusa.

W 1849 roku z powodu politycznych intryg i nienawiści został skazany na śmierć. Wszedł na szafot, otoczony przez tłum żądny krwawej sensacji, który zgromadził się w czasie egzekucji. Dosłownie w ostatniej chwili nadeszło ułaskawienie od cara. Wyrok śmierci zamieniono na katorgę.

Po tych strasznych przeżyciach znajomi zapytali autora Zbrodni i kary:

- Co czułeś wtedy, oczekując na śmierć?

- Przeniknęła moje serce - odparł szczerze - fala współczucia dla krzywdzonych ludzi, przebaczenia dla moich oprawców i myśl: "Wy ludzie nie możecie mi nic uczynić, co sprawi, że przestanę was kochać".

Ks. Zbigniew Trzaskowski-Wiedeń PRZYKŁADY, REFLEKSJE, ŚWIADECTWA Współczesna Ambona 1999

- 217 -

Alpinista włoski Reinhold Messner, pierwszy zdobywca wszystkich największych szczytów Ziemi, szedł tybetańskim szlakiem. Zamieć śnieżna i przenikliwe zimno sprawiły, że wyprawa stawała się bardzo niebezpieczna. W pewnej chwili Messner i towarzyszący mu tragarz zauważyli na półce skalnej, poniżej trasy, leżącego w śniegu człowieka.

- Musimy do niego zejść i pomóc mu - powiedział alpinista.

- Nikt nie może od nas żądać pomocy, gdy sami jesteśmy zagrożeni - odparł tragarz.

- Jeśli tak, jeśli mamy umrzeć, to umrzemy pomagając drugiemu upierał się przy swoim Messner.

Pomocnik nic nie odpowiedział, odwrócił się plecami i odszedł. Alpinista dotarł do leżącego nieruchomo mężczyzny, z trudem wziął go na plecy i powoli wyniósł na szlak. Mozolna praca rozgrzała go, a promieniujące ciepło ciała zaczęło ogrzewać skostniałego z zimna nieszczęśnika, którego niósł. Szedł wytrwale. Po drodze natknął się... na tragarza. Ten zmęczony, położył się w śniegu i zamarzł na śmierć.

Messner chciał i uratował drugiego człowieka, ale tak naprawdę ocalił swoje życie.

Ks. Zbigniew Trzaskowski-Wiedeń PRZYKŁADY, REFLEKSJE, ŚWIADECTWA Współczesna Ambona 1999

- 218 -

W takim domu, z domowymi skarbami, mieszkał pewien chłopiec o dziwnym imieniu: Domicjusz, a Mama wołała na niego: Domek. Ten dom Domka miał pięć balkoników, werandę, ganeczek, ogródeczek i bardzo wysoki płot. Był ten dom niby domek z piernika - taki słodko kolorowy, a czarodziejką w nim była Mama. Mama chuchała, dmuchała, kurze ścierała, dwa razy na dzień sprzątała i wciąż powtarzała: "A najważniejsze jest, drogi Domeczku, by dom był czysty i w porządeczku!" Domek słuchał tego rano i wieczorem.

Jego pokoik podobny był do komnaty królewicza, z białym dywanem, telewizorem i komputerem, z wielkimi pudłami klocków Lego, z tapetami z Disneylandu, z pełną szafą bajek i komiksów... Tylko, że Domkowi było w tym pokoju jakoś dziwnie zimno, nawet w lecie, choć Domek wcale nie był zmarzlakiem. Pod domem Domka była psia buda, też bardzo ładna, wygodna i czysta, a mieszkał w niej pies Bandyta, przed którym drżał każdy obcy, bo ten pies zawsze tylko warczał, szczerzył kły, szczerzył albo wył, nigdy nie kręcąc ogonem, czyli nie ciesząc się, zupełnie jak robot-strażnik...

Choć Domek miał dom nadzwyczajny, to chodził do zwyczajnej szkoły i wracał z niej z bardzo zwyczajnym chłopcem o imieniu Walek, czyli Walenty.

Ten Walek mieszkał we wsi Błotniska, w której nie było szosy, tylko mnóstwo kałuż. Buty miał zawsze ubłocone, tym błotem pochlapany tornister, a nawet włosy i uszy. Walek musiał czekać po lekcjach na zimnej i brudnej stacji dwie godziny na pociąg do Błotnisk, i zawsze wracali z Domkiem jedną drogą -właśnie do stacji, koło której Domek skręcał do swojego domu. Po drodze Walek opowiadał Domkowi o krowie Krasuli, która ryczy, jak pół orkiestry dętej i daje kąpiel w błocie; o psie Kamracie, który liże każdego, nawet obcego; o chałupie Walka, bardzo ciasnej, w której mieszka on z mamą, tatą, dwoma dziadkami, jedną babcią, trzema ciotkami i z pięcioma siostrami, a w której jest tak wesoło, że dziwią się ludzie wokoło...

Domek myślał czasem, by zaprosić Walka do siebie, ale kiedy przypomniał sobie Mamę: "Najważniejsze jest, drogi Domeczku, by dom był czysty i w porządeczku!" i wyobraził sobie buty Walka na swoim białym dywanie, no i psa Bandytę, który chciał gryźć każdego obcego, to tylko, to tylko cicho wzdychał i żegnał Walka pod stacją, i szedł do swojego nadzwyczajnego domu. Kiedyś chciał pojechać do Walka, lecz Mama powiedziała: "Nie będziesz się włóczył po jakichś brudnych norach!"

I przyszedł listopad. Pewnego dnia było tak zimno, taki wiał wiatr ze śniegiem i z deszczem, że jak to ludzie mówią, psa nie można wygonić w taką pogodę. Mama zabroniła wychodzić Domkowi z domu, żeby się w tym błocie i plusze nie zaziębił i nie ubrudził. Domek stał przy oknie i patrzył na ociekający deszczem świat. Nagle zobaczył, że przez jakąś dziurę w płocie wbiegł na podwórko kundel włóczykij przezwany Łachudra. Był tak chudy, ociekający błotem i deszczem, taki drżący, jak ostatni listek na drzewie, że aż żal było psa. Domek przeraził się, bo pomyślał, że jeśli Bandyta dopadnie Łachudrę, to go zagryzie... Włożył szybko kalosze i wybiegł na podwórku. Tam stanął zdumiony jak słup soli, bo oto Bandyta, ten groźny i okrutny Bandyta, nawet nie szczeknął, tylko popychał nosem Łachudrę, by ten wlazł do jego ciepłej i wygodnej budy. Nie do wiary! Istny cud! I wtedy Domek pomyślał o Walku, który też chyba siedzi na stacji, też mokry i drżący z zimna. Włożył szybko pelerynę i nie pytając Mamy, pobiegł na stację. Tak, Walek siedział w kącie drżąc i kaszląc. Domek przyprowadził Walka do domu, a Mamie, która stała w drzwiach i przerażona patrzyła na buciory Walka, powiedział: "Jeśli nie wpuścimy Walka, to on na pewno rozchoruje się na tej stacji!" Wpuścili Walka, który zdjął buty i rozglądał się ciekawie po domu, jak po muzeum. A kiedy weszli do Domkowego pokoju, to Domek podprowadził Walka do okna i pokazał mu w budzie Bandyty dwie psie mordki przytulone do siebie.

- "Wiesz, to istny cud!" - powiedział. A Walek, który się trochę jąkał odpowiedział: "Bandyta też po-potrafi kochać bli-bliźniego, jak się-siebie samego". - "A kto to jest bliźni?" - spytał Domek, który nie chodził na religię, a w komiksach tego słowa nie było. - "Bli-bliźni, to ktoś, kogo trzeba przybliżyć do serca, jak Bandyta Łachudrę" - odpowiedział Walek i dodał - "tego uczył Pan Jezus". - "A kto to jest Pan Jezus?" - spytał Domek, który na ścianie, zamiast krzyża miał Bruce'a Lee. - "To ty nie wiesz? - zdziwił się Walek - On jest Panem Bogiem, któ-który wszystkich ko-kocha i chce nauczyć tego kochania każdego bli-bliźniego. On jest całkiem niewidzialny, a jest tam, gdzie jakiś bliźni jest dobry dla drugiego bliźniego. Pewnie to On stał przy budzie Bandyty i teraz jest tutaj, bo ty jesteś dzisiaj dobry dla mnie, ja-jak Pan Jezus". Domek zaczerwienił się i przyniósł Walkowi herbaty z sokiem malinowym, od której policzki Walka też stały się malinowe i gorące. A potem pomyślał po cichu: "Trzeba będzie dowiedzieć się czegoś więcej o tym Panu Jezusie, bo takie kochanie bliźniego to jakoś rozgrzesza w środku i chce się tańczyć nawet w taką psią pogodę".

Kiedy odprowadzał Walka na stację, zajrzeli do budy Bandyty. Łachudra spał, przytulony do Bandyty, a ten się... uśmiechał, chyba pierwszy raz w swoim psim życiu. - "Chyba jednak - Ktoś tu przyszedł" - pomyślał Domek i objął ramieniem Walka, który był przecież jego BLIŹNIM.

Br. Tadeusz Ruciński - O DOMU DLA BLIŹNIEGO Współczesna Ambona 1999

- 219 -

Ojciec Patryk minął na ulicy kilku Murzynów, za którymi grupa młodocianych krzyczała:

- Hej, "czekolady" do Afryki. Murzyni do farbowania na biało! Wystraszeni obcokrajowcy przyspieszyli kroku. Obojętni przechodnie nie zwracali uwagi na zajście.

Kilka miesięcy później zakonnik odwiedzał w dużym bloku mieszkalnym znajomą rodzinę. Telewizja pokazywała właśnie czarnoskórych uchodźców w Polsce. Gospodarze na gorąco zaczęli komentować:

- Nic dość, że bieda w Polsce, to jeszcze nam Murzynów potrzeba. Wszędzie ci kolorowi i kolorowi.

Ksiądz nic się nie odezwał. Za kilka dni wysłał znajomym list w którym znajdowała się tylko jedna, mała kartka z tekstem, jaki nieznany Afrykańczyk z RPA pozostawił na drzwiach wejściowych domu pewnego białego.

"Kiedy się urodziłem, byłem czarny. Kiedy dorosnę, będę czarny.

Kiedy idę na słońcu, jestem czarny. I kiedy umrę, też będę czarny.

A ty!

Kiedy się urodziłeś, byłeś różowy. Kiedy dorośniesz, jesteś biały.

Kiedy jest ci niedobrze, jesteś zielony. Kiedy idziesz na słońce, jesteś czerwony. Kiedy jest ci zimno, jesteś siny.

Kiedy umrzesz, będziesz fioletowy.

I ty masz jeszcze czelność, nazywać mnie kolorowym!"

Ks. Zbigniew Trzaskowski- Wiedeń PRZYKŁADY, REFLEKSJE, ŚWIADECTWA Współczesna Ambona 1999

- 220 -

Na przejściu granicznym celnik zapytał proboszcza: - Czy ma ksiądz dewizy?

- Tylko jedną - odparł duchowny - "Kochaj bliźniego swego".

Ks. Zbigniew Trzaskowski- Wiedeń PRZYKŁADY, REFLEKSJE, ŚWIADECTWA Współczesna Ambona 1999

- 221 -

Zdawała sobie sprawę z tego, że jest postrzegana przez wielu ludzi jako osoba święta. Co to znaczyło dla niej, jak traktowała tę swoją świętość? Pozbawiona pychy, bez fałszywej skromności - akceptowała ją. Przecież być świętym to oznacza być blisko Chrystusa, kochać Go i służyć Mu. Kiedyś została zaproszona do udziału w uroczystym otwarciu Kongresu Eucharystycznego w Bombaju. Wyruszyła z domu wraz z kilkoma siostrami, lecz nie dotarła na miejsce, co wprawiło w zdumienie i zdenerwowanie kilka poważnych osób, które liczyły na jej obecność. Oto jak się później usprawiedliwiała: Wyruszyłam, aby adorować Chrystusa pod postacią chleba, a spotkałam Go na ulicy pod postacią umierającego człowieka. Zatrzymałam się i adorowałam Go, wyrażając w ten sposób całą moją miłość do Niego.

Motywem jej działalności było niewątpliwie dążenie do świętości. Dobrze wiedziała dokąd zmierza się drogą, którą wybrała. W zakrystii kaplicy przy jednym z domów prowadzonych przez Siostry Misjonarki Miłości zobaczyłem wypisane na ścianie słowa Matki Teresy: Świętość to nie jest luksus dla wybranych, świętość to mój i twój codzienny obowiązek.

(P. Mężyński, Albańska święta, "Życie", 8-9 maja 1999, 21)

Współczesna Ambona 1999

- 222 -

Żył sobie pewien ogrodnik, który kochał róże tak, jakby były jego dziećmi (bo prawdziwych dzieci nie miał). A kto kocha to: dba, troszczy się, osłania, kanni, broni, pieści... Tak kochał swoje róże ów ogrodnik. Jak bardzo się więc rozzłościł, gdy zobaczył pewnego dnia na grządce z różami (niebieskimi!) kępę ostów, co kwitły, jak dmuchawce. Powyrywał je natychmiast z korzeniami. Lecz osty chciały żyć, więc pochwytały się mocno ziemi i tym szybciej zaczęły odrastać. Ogrodnik płakał ze złości, choć róże dalej rosły, tylko że w jakim towarzystwie?~ Zapytał więc pewnego pustelnika, co ma robić. Pustelnik, który kochał bez wyjątku wszystko, co żyje, powiedział: "Weź i pokochaj te osty, a najbardziej ich kwiaty". No cóż, nie miał innego wyjścia ogrodnik i zaczął kochać osty MIMO WSZYSTKO. Po kilku tygodniach do jego ogrodu zaczęli przychodzić inni ogrodnicy, nie mogąc nadziwić się niespotykanie pięknym kwiatom ostów, które kwitły tak błękitnie, iż można było podejrzewać, że albo pożyczyły tego koloru od róż-sąsiadek, albo od błękitu, którego im nikt nie zasłaniał. Ogrodnik już nie wiedział, co kochać bardziej: róże, które z zazdrości zaczęły rosnąć w kolce, czy osty, które tak się zajęły kwitnięciem, że kolce potraciły? Pomyślał więc, że chyba kocha bardziej osty, bo tyle go to kochanie kosztowało.

Co więc pomoże rozwijać się temu, co dobre, piękne i kochane? TROCHĘ KOCHANIA właśnie, jak trochę słońca dla kwiatów.

A przecież z ludźmi jest tak samo, tylko że ja już o tym nie będę mówił, może ktoś z was mi opowie? Zdradzę wam tylko, że kiedyś bardzo bałem się i nie lubiłem smoków, a teraz do każdego, kogo lubię, mówię: "Smoku" i nawet mam o tym piosenkę.

"Kiedy byłem mały, przyszły nie wiem skąd, Może z bajek uciekały? - Wlazły w każdy kąt! Smok więc w kącie każdym straszył mnie co noc, aż raz Mały Książę z gwiazdy rzekł: »Pokochaj go!«

»Weź, pokochaj smoka, nikt nie kocha go!

Gdy pokochasz, to mu pokaż -Zmieni się twój smok!«

Choć ze strachu drżałem, - odważyłem się

W ciemny kąt więc wyszeptałem: »Smoku, lubię cię « Ktoś - zakręcił światem, w dzień zamienił noc

Smok się stał... przemiłym skrzatem i sam śpiewał to:

»Weź, pokochaj smoka...«

Każdy z nas ma smoka, który straszy go... Widzi nawet smocze oka tam, gdzie nie ma go! Strach ma wielkie oczy - wszędzie widzi zło.. . No i dobro gdzieś przeoczy, bo... nie kocha go!"

Zło lubi straszyć, tak jak szatan chce, by albo w niego nie wierzyć wcale, albo bać się go tak, żeby już żadnego dobrego człowieka nie widzieć, albo już nie wierzyć, że w złym jest jeszcze dobroć, którą trzeba w nim obudzić i pielęgnować. Zło straszy nas z filmowych horrorów, z codziennych wiadomości, z policyjnych programów telewizyjnych, z gazet, a nawet z filmów (niby) dla dzieci. Można w końcu uwierzyć, że nie dzieje się nie dobrego, że w każdym z nas siedzi "kawał diabła" lub "półdiablęcia", po którym wszystkiego złego można się spodziewać. I wtedy przestaje się wierzyć w Dobrego Boga, w to, że dobro i tak zawsze w końcu zwycięży zło, a nawet przestaje się wierzyć w to, że można samemu być tak dobrym, że się nawet o tym nie marzyło. Dlaczego? Bo właśnie gazetowo-ekranowe zło te marzenia zniszczyło. Dlatego im więcej zła się pokazuje, tym więcej trzeba czytać dobrych opowieści, tym więcej z dobrymi ludźmi robić dobrych rzeczy; tym więcej dobrze ludziom (nawet złym) życzyć i przez Okulary-Wiary widzieć dobro, które jak wiosenne kwiatki dopiero pod ziemią się rodzą i rozwijają. W tobie też! Ten zwycięży straszące zło, kto dojrzy w nim zasiane przez Boga dobro. Pamiętajcie: "WADY TO ZALETY, KTÓRE SIĘ JESZCZE NIE ROZWINĘŁY". Trzeba im pomóc - i w sobie, i w innych.

Br. Tadeusz Ruciński - WEŹ, POKOCHAJ... SMOKA Współczesna Ambona 2000

- 223 -

Opowiada, jedna z historii, że pewnego dnia wzburzone norze pochłonęło drzewo, w którym mieszkały małe wiewiórki, podczas gdy ich mama oddaliła się, aby przynieść im jedzenie. Po powrocie do gniazda mama wiewiórka zobaczyła dramatyczny obraz: wzburzone morze, które zabrało jej dzieci. Od tego momentu pomiędzy dzielnym zwierzątkiem a położonym oceanem rozpoczyna się walka. Bez chwili wytchnienia; każdego dnia mama wiewiórka moczy swój ogon w morskiej wodzie, chcąc w ten sposób powoli osuszyć ocean. Pewnego dnia ukazuje się jej anioł wzruszony szaleńczą i zuchwałą stanowczością jej przedsięwzięcia i mówi: "Nie karaj już więcej morza, odzyskasz twoje maleństwa ".

Znaleźliśmy tę indiańską przypowieść w książce: Hiob i wiewiórka, której autorem jest Silvio Lagorio. Książka ta w kluczu psychologicznym podejmuje pytania Hioba, "człowieka cierpienia" i mędrca biblijnego. Opowiadanie jest subtelną mieszaniną słodyczy i siły, beznadziei i nadziei, absurdu i pewności, ludzkiego zaangażowania i łaski. Miłość w swym najbardziej czystym i autentycznym wymiarze jest zdolna do heroizmu, nie patrzy na logiczność, na roztropność. Ze swą zewnętrzną "biedą" i delikatnością odważnie stawia czoła morzom i górom.

Ale jest jeszcze w tym coś więcej. Miłość "rodzi" cuda, w prawdziwym tego słowa sensie, tzn. "porusza" Pana Boga, prowokuje Go, aby zainterweniował, a przez to objawia się ona podobna do wiary, o jakiej mówił nam Jezus; "Zaprawdę powiadam wam, jeśli będziecie mieć wiarę jak ziarno gorczycy, powiecie tej górze... " (Mt 17,20). Oczywiście, że pełne mocy działanie człowieka nie może "zaszokować" Pana Boga, albowiem jest On wszechmogący. Pan Bóg daje się "pozyskać" przez miłość, ponieważ jest ona udziałem w Jego najskrytszej istocie, jest przecież Bogiem miłości.

Tak oto ta indiańska przypowieść odzwierciedla prawdę wyrażoną przez św. Jana w jego I Liście: "Jeśli miłujemy się nawzajem, Bóg mieszka w nas" (4,12), pozwalając nam dokonać prawdziwie boskich czynów, a nawet i większych (J 14,12). Ponieważ miłość " wszystkiemu wierzy we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma " ( 1 Kor 13,7).

G. Ravasi, Poranek Tłum. ks. Jan Nowak Współczesna Ambona 1998

 

- 224 -

Jean Vanier - założyciel wspólnot "Arki" i współzałożyciel wspólnot "Wiara i Światło" w wywiadzie dla pisma osób niepełnosprawnych, ich rodzin i przyjaciół pt. "Światło i Cienie" wyraził następującą opinię: "Coraz lepiej uświadamiamy sobie, że drogą Kościoła, Jak mówi Jan Paweł II, jest człowiek. Ja tutaj dodałbym: człowiek ubogi, potrzebujący i cierpiący. Tragedią jest fakt, że liczne ruchy religijne czy też środowiska katolików świeckich ograniczają się niekiedy tylko do praktyk religijnych lub aktywności intelektualnej. Tymczasem Jezus nieustannie wzywa nas ku ubogim".

Słowa te wyrażają głęboką prawdę o istocie religijności, której jakość nie polega wcale na liczbie praktyk religijnych, ale na stosunku do drugiego człowieka, zwłaszcza ubogiego w szerokim tego słowa znaczeniu.

Ks. Stanisław Haręzga - W TROSCE O AUTENTYCZNĄ RELIGIJNOŚĆ Współczesna Ambona 1994

- 225 -

Ty jesteś owym żydowskim kapłanem, lewitą - człowiekiem "dobrym", zajętym tyloma bardzo ważnymi sprawami, działalnością społeczną, może nawet dobroczynną, ale brak ci prawdziwej miłości jak tym trzem mnichom ze staroegipskiej legendy.

"Pewnego razu przyszli do opata trzej mnisi i zaczęli się wychwalać swoimi dokonaniami. Pierwszy nauczył się na pamięć całego Pisma Świętego. - Zapełniłeś więc słowami powietrze - stwierdził sucho opat. Drugi przepisał całą Biblię. - Zapełniłeś więc świat papierem - brzmiała odpowiedź. Trzeci tak pościł, że jego piec zarósł trawą. - Zaniedbałeś więc gościnności - podsumował" (K. Wójtowicz, Notki).

Ks. Szymon NOSAL - PRAWO MIŁOŚCI Materiały Homiletyczne Nr 195 Rok C - Kraków 2001

- 226 -

W związku z wymaganiem kierowania się miłością w odnoszeniu się do bliźnich zwłaszcza chorych, nieszczęśliwych, wydziedziczonych zwróćmy dziś uwagę na jeden moment: zmarnowanych okazji do świadczenia uczynków miłości. Oby ich było jak najmniej, byśmy nie musieli z tego powodu żałować. Ostrzeżeniem niech tu będzie ubolewanie poety.

Żal, że się za mało kochało że się myślało o sobie

że się już nie zdążyło że było za późno

Choćby się teraz pobiegło Choćby się spokorniało Choćby się chciało ostrzec Choćby się chciało pomóc Wszystko już potem za mało choćby się łzy wypłakało nagie niepewne.

(.J. Twardowski)

Wiele osób cierpi z powodu odepchniętej miłości, w rodzinie czy w małżeństwie. Są granice wtrącanie się w cudze problemy o kłopoty. Ale modlitwa nie ma granic gdyż jest darem naszej miłości ku Bogu i człowiekowi.

Ks. Tadeusz Skura CIERPIENIE I MIŁOŚĆ w DUCH ŚWIĘTY I JEGO OBECNOŚĆ W KOŚCIELE - Materiały Homiletyczne Rok A - Pod red. Ks. dr Stanisław Sojka - Tarnów 1998

- 227 -

Skłonność do wybielania siebie i widzenia "drzazgi" w oku bliźniego grozi każdemu z nas. Pomocą w powstrzymaniu się od tej skłonności mogą być słowa greckiego filozofa Sokratesa. Kiedyś przybiegł do niego pewien znajomy i zdyszany zaczął opowiadać:

"- Słuchaj, Sokratesie, muszę ci coś powiedzieć... twój przyjaciel...

- Poczekaj - przerwał mędrzec - przesiałeś to, co mi chcesz powiedzieć, przez trzy sita?

- Trzy sita? - zdziwił się opowiadający.

- Tak, mój przyjacielu, trzy sita. Pierwsze sito to prawda. Czy jesteś pewny, że wszystko, co mi chcesz powiedzieć, jest zgodne z prawdą?

- Nie jestem pewien, opowiedział mi to pewien...

- Tak, tak, ale z pewnością przesiałeś to przez drugie sito, a jest nim dobro. Czy to, co mi chcesz powiedzieć, jeżeli nie jest prawdziwe, jest przynajmniej dobre?

- Przeciwnie...

- To - przerwał filozof - użyjmy jeszcze trzeciego sita i spytajmy, czy to, co mi chcesz powiedzieć, jest konieczne?

- Konieczne? Chyba nie...

- A więc - uśmiechnął się Sokrates - jeżeli to, co mi chcesz opowiedzieć, nie jest ani prawdziwe, ani dobre, ani konieczne, to nie obciążaj tym ani siebie, ani mnie!"

Chrystus chce, abyśmy sobie pomagali, a gdy zajdzie potrzeba, upominali się wzajemnie.

On wie jednak doskonale, że tylko ten człowiek, który ma czyste sumienie i dobre serce, nie skrzywdzi bliźniego, gdy zwróci mu uwagę, a jego słowa nie wywołają jeszcze większego zła.

Ks. Wiesław Lechowicz w Materiały Homiletyczne - Z GWIAZDĄ EWANGELIZACJI W TRZECIE TYSIĄCLECIE - C - Tarnów 2000 Cz.1

- 228 -

Święty Raymund de Pennafort bardzo kochał biednych. Zwykł nazywać ich swymi wierzycielami. W takim duchu powinniśmy opiekować się biednymi. Nasz post w okresie Wielkiego Postu nie ma być tylko ćwiczeniem się w niejedzeniu. Tak jak święty Raymund mamy uważać, że zaoszczędzone przez nas pieniądze należą się ubogim. Jesteśmy ich dłużnikami.

Jałmużna w kategoriach ewangelicznych oznacza przede wszystkim postawę otwarcia na drugą osobę, dar wewnętrzny, gotowość dania siebie. Innymi słowy jest to umiejętność istnienia dla Boga i dla bliźnich.

Jest piękna rosyjska legenda o bogatym człowieku, bardzo zatroskanym o pieniądze. Myślał o nich nawet w obliczu śmierci. Ostatkiem sił odwiązał kluczyk noszony na szyi, skinął na służącą i wskazał na skrzynię stojącą obok swego łoża, a następnie kazał włożyć pieniądze do dużego worka, po czym umieścił je w swojej trumnie, w której oczekiwał już na śmierć. Kiedy znalazł się w niebie, zobaczył długi stół zastawiony najlepszymi potrawami. Zapytał: - Ile kosztuje ten chleb? Jedną kopiejkę - padła odpowiedź. - A sardynka? - Tyle samo. - A ten pasztet? - Wszystko po kopiejce. Uśmiechając się pomyślał: to bardzo tanio - i wybrał całą tacę potraw. Ale gdy chciał zapłacić sztuką złota, sprzedawca nie przyjął zapłaty. Potrząsając z litości głową powiedział: - Stary, mało nauczyłeś się w swoim życiu. - Co to znaczy? - zamruczał. - Czy nie dosyć moich pieniędzy? I oto usłyszał odpowiedź: - My przyjmujemy tu tylko ten pieniądz, który ktoś podarował innym.

Ks. Artur Ważny Sens postu w Materiały Homiletyczne Cykl C Z GWIAZDĄ EWANGELIZACJI W TRZECIE TYSIĄCLECIA - Tarnów 2000/2001

- 229 -

Pisarz Billy Graham w książce Pokój z Bogiem opowiada o chłopczyku, który wziął do zabawy drogocenny wazonik. Włożył do niego rączkę i nie mógł jej wyciągnąć. Ojciec wszelkimi sposobami starał się mu pomóc, ale bez skutku. Zaczęto już myśleć o stłuczeniu wazonu, kiedy ojciec powiedział: Synku, spróbujmy jeszcze raz. Ostatni już raz! Otwórz rączkę, trzymaj paluszki wyprostowane tak jak widzisz, że ja robię, a potem mocno ciągnij. Ku zdziwieniu obecnych chłopczyk odrzekł: Ależ tatusiu. Nie mogę tak wyprostować palców, bo upuszczę mój pieniążek. Graham kończy swoje opowiadanie tymi słowy: Uśmiechamy się na to, ale tysiące ludzi, jak ten chłopczyk, tak jest zajętych ściskaniem w garści bezwartościowej monety świata, że nie mogą się wydostać na wolność. Może nie jesteśmy bogaci i nie mamy zasobów do rozdawania potrzebującym pomocy. Ale właśnie biedny potrafi najlepiej zrozumieć tego, kto jest w potrzebie. Wspomagajmy biedniejszych od nas. A gdybyśmy się nawet pomylili i wspomogli "nieroba", próżniaka, łajdaka i pijaka, bądźmy spokojni. W wieczności nic na tym nie stracimy.

Stare kroniki piszą, że błogosławiony Jordan oddał kiedyś swój płaszcz trzęsącemu się z zimna biedakowi. Niestety obdarowany biedak otrzymany płaszcz przepił z kompanami w gospodzie. Gdy się o tym dowiedział błog. Jordan, powiedział: Szkoda tego biedaka, bo będzie nadal marzł z zimna. Ja tu nic nie straciłem, bo swój płaszcz przemieniony w królewski, odnajdę w domu Ojca Niebieskiego.

Ks. H. Kiemona Hierarchia celów s. 94. Materiały Homiletyczne Wrzesień/Pażdziernik nr 152.

- 230 -

Słynny lekarz dr Albert Schweitzer powiedział: Naszym czasom brakuje radości, bo naszemu światu brakuje miłości. Im mniej miłości, tym mniej radości. Schweitzer opuścił swoją ojczyznę, wygodne warunki życia i udał się w głąb afrykańskiej puszczy. Założył tam szpital dla cierpiących Murzynów i służył im z największym poświęceniem. W tych czynach miłości odnalazł radość, której dzisiaj ludziom brakuje.

Znana jest nam książka Chata Wuja Toma. Głównym bohaterem jest uwolniony niewolnik Henson. Kiedy w 1851 roku Henson wrócił z podróży po Europie jeden z kupców amerykańskich zaprosił go na przyjęcie. Goście, a wśród nich Murzyn Henson, zjawili się punktualnie na uczcie. Gdy jednak Henson zobaczył ów luksus i rozrzutność, powstał od stołu i szedł do wyjścia. Gospodarz pyta go: Czy ci się zrobiło niedobrze, że wychodzisz? Henson odpowiedział: Nic mi nie jest, lecz nie mogę siedzieć przy tak suto zastawionym stole, gdy moi czarni bracia jęczą w kajdanach i nie mają kawałka chleba i szklanki wody. Ukłonił się i wyszedł. Oto prawdziwa miłość do braci. Henson nie był egoistą, nie myślał tylko o sobie, ale o innych. A czy nas obchodzi, że nasz brat, przyjaciel, sąsiad i jakiś człowiek jest głodny? Że nie ma kawałka chleba i potrzebuje pomocy, życzliwości, serca?

Ks. H. Kiemona Głosimy miłość Chrystusową s. 124 Materiały Homiletyczne Marzec/Kwiecień nr 156.

- 231 -

Kilka lat temu odwiedziłem w niedzielne popołudnie w szpitalu osobę chorą na raka krwi. Był to ciężki krzyż dla młodej osoby. Gdy siadłem obok łóżka chorej i szukałem w myśli słów pociechy dla cierpiącej, do leżącej i zapłakanej kobiety podeszły dwie jej najlepsze przyjaciółki i zaczęły się z niej wyśmiewać: No, już z tobą koniec. Taka święta byłaś. Już widzimy jak twoja dusza leci do nieba. Chora z rozszerzonymi żrenicami patrzyła w milczeniu na te zdrowe, ale bez serca istoty. A przecież Ewangelia mówi, że gdy Jezus zobaczył strapioną wdowę, to podszedł do niej i powiedział z wielkim współczuciem i szacunkiem: Nie płacz. Pan Jezus widząc boleść swoich przyjaciół płakał nad ich cierpieniem. Jakże bardzo rozeszły się drogi Chrystusowe i nasze. Pocieszaj bliźniego w jego cierpieniu, zainteresuj się nim, zatroszcz się o niego. Taką piękną naukę pod tym względem daje nam Pismo Święte. Gdy Tobiasz znalazł się w niewoli syryjskiej i był w ciężkiej sytuacji życiowej po utracie wzroku, jego przyjaciele, sami biedni, wspierali go resztą swego pożywienia. Czynili to w tajemnicy przed chorym, bo bali się, aby go nie utracić i nie urazić swoim wsparciem.

My tak często wiemy wszystko o naszych bliźnich. Znają ludzie grzechy sąsiada prawdziwe i urojone. Wiedzą, co on zrobił, co myślał, o czym mówił. Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi - mówi przysłowie. Lecz gdy sąsiad cierpi, gdy choruje, gdy potrzebuje pomocy, staramy się o nizn zapomnieć. Udajemy, że go nie znamy, że nic nas z nim nie łączy.

Prawdziwy wyznawca Chrystusa okazuje miłość ludziom samotnym i opuszczonym. Człowiek samotny potrzebuje ciepłego słowa, rady, życzliwości, serca.

Ks. H. Kiemona Pomagajmy cierpiącym s. 54-55, Materiały Homiletyczne Wielki Post  Nr 148

- 232 -

- Był młody, skory do śmiechu, zawsze wesoły, wrażliwy i uczuciowy. Rano wyszedł z domu, jak zwykle zadowolony i radosny. Całując matkę powiedział: „Do wieczora”. Zabrał ze sobą cały swój sprzęt taternicki. Tego dnia on i jego koledzy mieli dokonać na linie bardzo trudne zadania. Nieszczęśliwy zbieg okoliczności stawia grupę wobec groźnego niebezpieczeństwa. Świadomy swej odpowiedzialności, jako szef ekipy, decyduje się dokonać tego, co graniczy z niemożliwością. W służbie tych, których nazywał swoimi braćmi zginął, aby oni mogli żyć. Kiedy go odnaleziono, było już za późno. Nie mógł nawet wypowiedzieć słów pożegnanin. Ale w jego notatniku znaleziono słowa napisane na kilka dni przed wypadkiem. Pisał tak: „Czuję się pełen miłości do tego świata. Miłość, którą odczuwam do ludzi, nie może być czym innym, jak tylko miłością Bogu dla nich poprzez moją osobę. Będę tym, który daje świadectwo miłości Chrystusa. Ale jakimi środkami? Ty, o Panie, decydujesz o tym. On mnie wzywa, ja odpowiadam Jego wola jest moim szczęściem bo On jest miłością. Jego wola to miłość”.

Ten chłopiec rozumiał dobrze, co znaczą słowa: „Idźcie, służcie Panu”.

Ks. Szymański St. SJ, Eucharystia podarunkiem miłości Najśw. Serca Jezusowego, BK /1972/, s.275

- 233 -

Claude Satharley, dowódca tzw. samolotu kierunkowego, który dał decydujący sygnał by rzucono bombę atomową na Hiroszimę, dopiero potem - z prasy i innych publikacji - dowiedział się co uczynił. Popadł w stan chorobliwego przygnębienia, był bliski samobójstwa, długi okres przebywał w kilku szpitalach, by się leczyć. Wśród ludzi, którzy w tym okresie podali mu rękę, był pewien japoński ksiądz, do którego pełen wdzięczności lotnik tak piał: „Wiem, że nauczyłem się trzech rzeczy, które na zawsze pozostaną najgłębszym przekonaniem mego serca i duszy. Życie, nawet najcięższe życie - to jest największy, najwspanialszy skarb świata. Ślubowałem poświęcić się zapewnieniu wszystkim ludziom szczęśliwego życia bez strachu, ciemnoty i niewoli. To drugie moje credo. Trzecie, że okrucieństwo, nienawiść, gwałt i niesprawiedliwość nigdy nie zdołają osiągnąć duchowego, moralnego ani materialnego millenium. Jedyną drogą do millenium jest życiodajna, twórcza miłość, zaufanie i braterstwo, nie tylko głoszone w kazaniach, ale i bezustannie praktykowane w życiu. Niech mi będzie wolno zacytować Biblię. Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Błogosławieni pokój czyniący, albowiem nazwani będę synami Bożymi” /No more Hiroshima, Warszawa 1963, s. 100/.

Ks. Piszcz, Grzechy przeciw życiu i zdrowiu ciała, BK 2/1972/, s. 79

- 234 -

Wzruszająco opowiadał kiedyś pewien publicysta o chorym upośledzonym chłopcu, przebywającym w zakładzie wychowawczym. Na skutek przykrej choroby otoczenie odzuwało się od malca, który stał się dlatego milczącym stroniącym od wszystkich. Jak dotkllwie to dziecko odczuwało brak serca, choć się nikomu z tym nie zwierzało okazało się wówczas, gdy ten publicysta odwiedził chłopca, okazał ojcowskie serce i przyrzekł zabrać je do siebie. Nieszczęście chciało, że nie mógł prze dłuższy czas spełnić swej obietnicy i zdawało się że zapomniał o chłopcu. Świadkowie opowiadali później, że dziecko chodziło długie tygodnie na stację kolejową, wyglądając przybranego ojca. Aż pewnego dnia dostało pomieszania zmysłów i nie odzyskawszy przytomności, zmarło. Oto potrzeba serca, zapotrzebowaniem miłości.

O. Kosiak P. ZP, Przynaglajce wezwanie, BK 7/1970/ s. 3

- 235 -

Głośny dzisiaj ksiądz katolicki, abbe Pierre, zbiera wokół siebie tysiące bezdomnych. Razem z nimi za wyżebrane materiały, buduje mieszkania dla biednych rodzin. Zrezygnował z wygodnego życia dyplomaty, by się zbratać z ostatnią nędzą, co nocuje pod namiotami i ginie na mrozie. Uratował setki rdzin. Jego głos rozchodzi się po świecie, począwszy od ONZ. Wszędzie nawołuje do umiaru w stylu życia, do pomocy biednym. Mobilizuje tysiące chętnych i opinię społeczną we Francji. Inny kapłan we Włoszech zorganizował rzeczpospolitę chłopięcą, małe państwo, gdzie rządzą się same dzieci pod jego opieką. Mają swoje szkoły, instytucje społeczne, warsztaty pracy, kształcą mądrych obywateli.

O. Kosiak P. ZP, Przynaglajcie wezwanie, BK 7 /1970/, s. 37

- 236 -

„Pamiętam doskonale z okresu studiów pewnego kolegę z naszego roku. Składał zawsze wszystkie egzaminy na „bardzo dobry”. Gdy w czasie pogawędek studenckich obmawialiśmy kogoś, Rysiek nigdy się nie przyłączał. Zachowywał bardzo wyraźne milczenie. To milczenie jego było nie tylko wymowne. Było produktywne. Milcząc uważnie słuchał. Zabierał głos na końcu i z wielkim spokojem stawał się adwokatem obmówionej osoby; protestował usprawieliwiał, podawał plusy jego charakteru i postępowania”           

                              /inteligent, lat 36/.

Ks. Śliwiński J., O każdym mówię życzliwie, BK 8 /1970/, s. 84

- 237 -

Wiktor Hugo ilekroć zapraszał do siebie przyjaciół i znajomych, zwykł był stawiać krzesło z poręczą i umieszczonyn na niej napisem: „Nieobecni są tutaj”. Nie wolno było nikomu na tym krześle siadać. Zaproszeni pytali poetę, jakie jest przeznaczenie tego krzesła, co to ma oznaczać. Hugo wyjaśniał wówczas gościom, że pragnie w swym domu uniknąć plotek. Napis ma więc oznaczać: „Bądźcie w rozmowach o bliźnich tak ostrożni, jak gdyby oni sami tu byli obecni".

  Ks.  Śliwiński J., O każdym mówię - życzliwie, BK 8 /1970/, s. 84

- 238 -

  „Przez 11 minut stania w kolejoe przed sklepem dowiedziałem się więcej ciekawostek i sensacji, niż przez sześć lat studiów uniwersyteckich. Prawie ekspsrymentalnie można było zaobserwować, obmowa i plotka przeradzają się w rzeczy zmyślone, proste oszczerstwa” /inteligent, lat 30/.

  Ks. Śliwiński J. O każdym mówię życzliwie,  BK 8 /1970/. s. 84

- 239 -

Władca kraju Zachodniej Afryki zakazał używać krwi Murzynów do transfuzji. W trzy tygodnie później córka szefa policji leży na stole operacyjnym. Potrzebna jest natychmiastowa transfuzja. W całej miejscowości nie ma nikogo, kto posiadałby jej grupę tylko czarny Murzyn może ratować zagrożoną. Bez słowa oddaje się do dyspozycji lekarza. Strzykawka napełnia się krwią Afrykańczyka. Dziecko jeat uratowane. Jestem chrześcijaninem - mówi czarny. Chrystus przelał krew za wszystkich ludzi pragnę trochę być Mu podobny. Ze wstydem biała matka pochyliła głowę przed czarnym bohaterem.

Ks. Szweda K., Chrystus przelał krew za wszystkich, BK 2 /1967/, s. 77

- 240 -

W pewnej rodzinie dobrze sytuowanej pani domu zwierza się swojemu duszpasterzowi: „Nasza Jola przyprowadziła do domu koleżankę z klasy. Dziecko pochodzi z rodziny zaniedbanej, jest biedne i obszarpane. Mówię do niej:

- Jolu, nie masz już innych koleżanek?

Dziecko nie dawało mi przez chwilę żadnej odpowiedzi, a potem wymruczało:

- Mamusiu, jest adwent.

Już się dalej nie pytałam. Zrozumiałam, że Jolka zbiera dobre uczynki, o których mówiła im katechetka na nauce religii."

Ks. K. Tabacki - POSŁUSZEŃSTWO WOLI OJCA

- 241 -

Wydarzenie, o którym chcę Wam opowiedzieć, miało miejsce ponad trzydzieści la temu, kiedy Was jeszcze nie było na świecie. Zdarzyło się to w jednym z najstraszliwszych miejsc na świecie, w Oświęcimiu. Dzieci wiedzą, że w czasie II wojny światowej był tam straszny obóz koncentracyjny, w którym więźniowie ginęli masowo wskutek pracy niewolniczej, głodu, nieludzkich warunków bytowania, bicia, tortur i egzekucji. Pewnego dnia 1941 roku jednemu z więźniów udało się uciec. Trzeba wiedzieć, jak wówczas SS-mani byli wściekli. Przed blokiem, z którego uciekł więzień, zrobiono zbiórkę. Więźniowie aż drżeli ze strachu, bo wiedzieli, że za chwilę zacznie się dziać coś strasznego. I rzeczywiście. Po dłuższej chwili ciszy SS-man powiedział, że co dziesiąty więzień z szeregu pójdzie do bunkra na śmierć głodową. Rozpoczęło się odliczanie. Raz, dwa, trzy,... dziesięć. Co dziesiąty więzień występował z szeregu. W pewnym momencie jeden z więźniów, Franciszek Gajowniczek, na którego padł tragiczny los, powiedział: "Moja biedna żona, i moje kochane dzieci". Wówczas stała się rzecz nadzwyczajna. Do SS-mana zbliżył się jakiś wychudły więzień i powiedział: "Chcę pójść na śmierć do bunkra głodowego za tego człowieka, bo on ma żonę i dzieci, a ja nie". Więźniowie poznali go. To ksiądz Maksymilian Kolbe - szeptali. Wszyscy byli zdumieni bohaterstwem księdza Maksymiliana. Mógł dalej żyć, a dobrowolnie ofiarował swoje życie za Franciszka Gajowniczka.

Ks. W Kolorz - KTO MIŁUJE SWOJE ŻCIE, TRACI JE

- 242 -

Pewien turysta zwiedzał kolonię trędowatych wyznania, protestant, który z ciekawości - podglądając pracę siostry, jej poświęcenia i miłość z jaką wykonywała ową posługę - powiedział - ja bym tutaj nie został, gdyby mi tu nawet sto tysięcy dolarów płacono rocznie.  Ma pan rację - odpowiedziała zakonnica. Ale w takim razie, ile siostra otrzymuje?

- Nic - odpowiedziała. To dlaczego siostra tutaj siedzi i tak marnuje swoje młode życie między tymi odrażającymi ludźmi?

Wówczas zakonnica wskazała na obraz przedstawiający chwilę, gdy włócznia żołnierza przebija Serce Jezusa na krzyżu i rzekła:

- Czynię to z miłości do Tego, który na krzyżu umarł z miłości ku panu i ku mnie"

Ks. Leonard Poloch - SERCE JRZUSA ŹRÓDŁEM JEDNOŚCI

- 243 -

Pewnego dnia O. Flanagan - słynny założyciel amerykańskiego Miasta Chłopców - zastał w swoim, gabinecie chłopczyka z matką. Przyjął go i kazał iść za sobą.

- Niemożliwe, ojcze - szepce matka - chłopiec jest kaleką.

- Nic nie szkodzi - powiada kapłan. Jeden z dużych zaniesie go do pokoju, a tam już zajmą się nim koledzy.

W ten sposób Miasto Chłopców zdobyło swój herb: chłopiec niesie na plecach małego kolegę. U dołu napis: "Nie jest to wcale ciężkie, mój ojcze, to mój brat.

Ks. Witold Karpowicz - PRZYNIOSŁA PLON STOKROTNY

- 244 -

Francuski pilot Antoine de Saint-Exupery opisał w książce zatytułowanej "Ziemia, planeta ludzi" swoje przeżycia związane z przymusowym lądowaniem na Saharze samolotu, którym wraz z kolegą udawał się w 1935 roku do Indochin. Najdotkliwiej odczuwali brak wody. Z pewnością czekałaby ich na tych bezkresnych pustynnych piaskach śmierć, gdyby nie przyszedł im z pomocą pewien libijski Beduin, przejeżdżający nie opodal w chwili, w której obaj towarzysze niedoli znajdowali się już u kresu swych sił.

Ugaszenie tak silnego pragnienia kazało później pechowemu pilotowi wyśpiewać taki oto hymn na cześć podtrzymującego życie napoju: "Wodo, nie masz ani smaku, ani koloru, ani zapachu. Nie można ciebie opisać, pij się ciebie, nie znając ciebie. Nie jesteś niezbędna do życia: jesteś samym życiem. Obdarzasz nas rozkoszą, której niepodobna pojąć samymi zmysłami. Wraz z tobą wracają nam władze, których już się wyrzekliśmy. Z twojej łaski otwierają się w naszym sercu wszystkie wyschłe już źródła".

Brak wody jest czymś bardzo uciążliwym nie tylko dla człowieka, ale i dla całej ożywionej przyrody. Bez niej umierają ludzie, giną zwierzęta, usychają rośliny. Tęsknota za wodą jest tęsknotą za życiem.

Ks. Jan Gliściński - MIŁOŚĆ UZDALNIAJĄCA DO WYRZECZEŃ

- 245 -

Bł. Albert Chmielowski przejął się do głębi nauką Jezusa o nieskończonej wartości dóbr nadprzyrodzonych, bo zrezygnował ze wszystkich swoich możliwości, aby być wielkim w oczach tego świata, a to dlatego, by -być bogaty Bogiem. Będąc młodzieńcem, niespełna osiemnastoletnim, jako uczeń Instytutu Rolniczo-leśnego w Puławach, gdy wybuchło powstanie styczniowe 1863 r. pozostawia szkołę i naukę, a bierze udział jako ochotnik w walce zbrojnej. W bitwie z wojskami rosyjskimi zostaje ciężko ranny, w wyniku czego traci nogę i dostaje się do niewoli. Wprost cudem uniknął kary śmierci a w najlepszym wypadku zsyłki na Sybir. Później, po studiach w Paryżu i Monachium, został bardzo zdolnym i liczącym się w świecie artystycznym, choć jeszcze młodym, malarzem. Po powrocie do Warszawy należy do wybitnych ludzi tej miary, co Henryk Sienkiewicz - laureat literackiej nagrody Nobla, Helena Modrzejewska - wybitna aktorka scen Polski i Stanów Zjednoczonych i wraz z nimi tworzy kulturę na wysokim poziomie. Stanęła przed nim wspaniała perspektywa kariery, i sławy jako utalentowanego malarza. I to pozostawił. I z tego zrezygnował, gdy dostrzegł nędzę materialną i moralną ludzi marginesu miasta Krakowa. Poszedł do nich, by być jak chleb, do którego może przyjść każdy, ukroić sobie dowoli i nim się pożywić. Dostrzega w tych nędzarzach potrzebującego Chrystusa. Wybierając całkowite ubóstwo, aby tylko zaradzić potrzebom najnieszczęśliwszych, sam wzbogaca się wewnętrznie w dary nadprzyrodzone. Nie zatrzyma ich tylko dla siebie, ale dzielić się będzie z innymi, aby tych nędzarzy moralnych podnosić i kierować ku Bogu, ku Chrystusowi i Jego Matce Maryi. Aby pracować i dawać skuteczniej rozgląda się za młodymi ludźmi, porywa ich swoim zapałem i tworzy zakon Albertynów, zakon sług dla najbiedniejszych, najbardziej potrzebujących i swoim zasięgiem obejmuje niemal cały nasz kraj. A kiedy choroba nowotworowa niszczy organizm i śmierć przyjmuje jako dar Boży, a braciom poleca za nią dziękować. I można pytać: dlaczego aż takie wyrzeczenia, aż taka rezygnacja? Odpowiedź może  być tylko jedna: miłość Boża rozlana w sercach naszych przez Ducha Świętego (por. Rz 5,5). Ta miłość Boża ukierunkowana na służbę bliźnim zrodziła tej miary świętego, co Brat Albert Chmielowski.

Ks. Stanisław Łatka - MIŁOŚĆ UZDALNIAJĄCA DO WYRZECZEŃ

- 246 -

Zdarza się nam nieraz może skorzystać z tzw. Okazji? Stoimy u wylotu drogi wiodącej w żądanym kierunku; jest zimno i dżdżysto. Machamy ręką, ale nikt się nie zatrzymuje: jedni pokazują, że będą za chwilę skręcać w prawo czy w lewo, inni nie mają wolnych miejsc, a jeszcze inni po prostu nie mają ochoty zabierać przemoczonego pieszego do swojego czystego samochodu. Po iluś tam minutach bezskutecznego wymachiwania stojący na szosie ludzie rezygnują z dalszego czekania: deszcz pada coraz gęstszy, a zimny wiatr dmie prosto w twarz. Z daleka nadjeżdża niebieska "Nysa". Kandydat na pasażera raz jeszcze podnosi do góry rękę, choć już bez głębszej nadziei, że prowadzący samochód zareaguje na jego prośbę. I nagle widzi, że kierowca włącza prawy migacz, zjeżdża na pobocze, zatrzymuje się. Wyglądający jak zmokła kura człowiek wsiada do wnętrza, dziękuje za okazaną mu życzliwość, a u celu swej podróży próbuje wcisnąć kierowcy w rękę jakiś pieniądz. Jedni przyjmują pieniądze, inni nie. Wysiadając z samochodu życzy szerokiej drogi i myśli: Uprzejmy, miły mężczyzna. Gdyby takich było więcej, łatwiej żyłoby się nam na świecie.

Albo inny przypadek: na gospodarstwie zostało dwoje starzejących się ludzi. Mają dzieci, ale żadne z nich nie chciało zostać na wsi. Skończyły szkołę, zaczęły pracować w mieście, założyły swoje rodziny. Owszem, przyjadą czasem do rodziców na niedzielę, aby odpocząć i ponarzekać na codzienne kłopoty; zabiorą kaczkę albo kurczaka. Ale w żniwach nie pomogą, mają przecież swoje obowiązki zawodowe... Rolnik patrzy na ścięte zboże na chmurzące się niebo i myśli: Jeżeli będzie padać, to sporo ziarna się zmarnuje. Może sąsiad przyjdzie z pomocą! Tamten ma swoje plany na popołudnie, ale rozumie, że w takiej sytuacji nie można odmówić. Uradowany gospodarz wraca do domu i mówi żonie: Są jeszcze dobrzy ludzie na świecie!

Ks. Edward Staniek Największe przykazanie

- 247 -

Maria Rilke w czasie swego pobytu w Paryżu przechodził regularnie plac, przy którym siedziała żebraczka. Nie patrząc na dającego bez gestu czy podzięki, tkwiła zawsze w jednym miejscu. Rilke jej nigdy nic nie dał, jedynie towarzysząca mu Francuzka rzucała jej pieniądze. Pewnego dnia zdziwiona Francuzka zapytała: czemu on nigdy jej nic nie daje? Rilke odpowiedział: „Pomocy potrzebuje jej serce nie ręka”.

Kilka dni później Rilke przyniósł żebraczce świeżo rozkwitłą białą różę. Podał ją w jej wychudłe ręce i chciał dalej pójść, ale stało się coś nieoczekiwanego: Żebraczka spojrzała na niego, podniosła się z trudem z ziemi, szukając obcego mężczyzny, ucałowała ją i poszła z różą przed siebie.

Cały drugi tydzień nie było żebraczki. Jej dawne miejsce przy którym żebrała pozostało puste. Po ośmiu dniach siedziała znowu jak dawniej na swoim miejscu. Była milcząca, jak zawsze, wyciągając bez słowa rękę po jałmużnę.

Ale z czego żyła przez te osiem dni - zapytała Francuzka? Rilke odpowiedział: „Żyła z róży" (tłum. z książki). Zawsze jest ktoś obok nas, kto oczekuje naszej miłości. Życie nasze ukazuje, że takich ludzi jest coraz więcej w naszej Ojczyźnie.

Ks. Romuald Waldera - MIŁOŚĆ BOGA I BLIŹNIEGO

- 248 -

Może wpadnie Ci do ręki „Tygodnik Powszechny" z dnia 11.1.1981 r. Jest tam zamieszczony wywiad z Anną Walentynowicz pt. „Ludzie może i nie są źli". Kim jest Anna Walentynowicz zapewne już wiesz, a jeśli nie, to tak w skrócie; Pracownica stoczni, urodzona na Wołyniu. Ukończyła przed wojną jedynie cztery klasy, potem uczyła się na kursie dla analfabetów i na kursach spawania. Całe jej życie to zmaganie, aby jakoś żyć. Ciężka praca od świtu do nocy od wczesnego dzieciństwa. Praca w stoczni, przodownica pracy, 270 procent normy, delegatka na Zlot Młodzieży w Berlinie w 1951 roku. Reprezentowała  grupę Kobiet w stoczni i walczyła o sprawiedliwe przyznawanie nagród pieniężnych dla ciężko pracujących solidnych pracownic stoczni. W 1965 roku zachorowała na raka. Po naświetlaniach lekarz powiedział jej, że ma przed sobą  w najlepszym razie pięć lat życia. Termin, jaki wyznaczyli jej lekarze minął. „Bóg darował mi życie, to po to przecież, żebym coś z nim mądrego zrobiła.

Zastanawiałam się, co też to     powinno być. Wiedziałam, że sama wielkiej wody nie zwalczę, więc zaczęłam od drobnych spraw". I dalej Anna Walentynowicz opowiada, jak przyniosła garnek z domu i gotowała ludziom mleko, nosiła na stanowiska pracy, by ludzie nie musieli chodzić do odległej stołówki. To samo z zupą, potem zmywała naczynia. Nie kosztem swojej pracy, tylko podczas przerw. Mistrz zarzucił jej, że robi to pod publiczkę, chce się pokazać. Zajęła się pomocą wobec chorych kobiet. Jedna pani Lodzia sparaliżowana od dwudziestu lat, druga pani Alicja osiemdziesięciotrzyletnia staruszka bez rodziny. Potem Anna Walentynowicz przeżyła coś najgorszego: zwolniono ją dyscyplinarnie z pracy, chociaż do pracy przychodziła dzień w dzień - podano w uzasadnieniu zwolnienia, że samowolnie pracę porzuciła. Skąd czerpała siłę dla niesienia pomocy posługi miłości? Daje w tym wyraźnie odpowiedź: „Wszystko to było dość ciężkie do zniesienia; podtrzymywała mnie tylko myśl, że nie jestem sama i że mogę się modlić. Modliliśmy się codziennie po południu, w kościele Najświętszej Maryi Panny w Gdyni. Głośno odmawialiśmy różaniec w intencji przyjęcia do pracy zwolnionych ludzi; w intencji sędziów którzy wydają niesprawiedliwe wyroki a przede wszystkim o to, żebyśmy mieli zawsze odwagę stawać w obronie drugiego człowieka. Na pytanie skierowane do Anny Walentynowicz czy ludzie są źli? "Ja przypuszczam - ludzie może i nie są źli tylko się bardzo boją". Anna Walentynowicz zwolniona dyscyplinarnie z pracy dnia 8 sierpnia została 14 sierpnia przywieziona do stoczni dyrektorskim samochodem na żądanie załogi stoczni, aby ją przyjęto z powrotem do pracy. W bramie stoczni wręczono jej kwiaty.

Czy Tobie starcza odwagi by to najważniejsze przykazanie miłości Boga  drugiego człowieka realizować w swoim życiu, rozpoznawać Chrystusa w każdym spotkanym człowieku?

Ks. Romuald Waldera - MIŁOŚĆ BOGA I BLIŹNIEGO

- 249 -

Mamy w Polsce człowieka, który Miłosiernego Boga wspaniale pokazał sobą. Któregoś dnia wszedł do krakowskiej "ogrzewalni".. Było to wówczas obskurne pomieszczenie, otwierane zimą na noc i ogrzewane, gdzie z miasta i okolicy schodzili się bezdomni: żebracy i żebraczki, złodzieje i złodziejki, pijacy i uliczne kobiety, młodzi i starzy, okropna nędza Krakowa. Siadali po kątach na ziemi, kładli się na ławy i podłogę, w zaduchu, brudzie, wśród robactwa, przekleństw i awantur. Obraz tego, co zobaczył, już go nie opuścił. Pewnego dnia rzucił mieszkanie, karierę artysty, wyrafinowane kulturalnie towarzystwo. Ubrał się w szorstki brunatny habit tercjarski i jeszcze raz wszedł do ogrzewalni, żeby tam już pozostać. Zgromadził wokół siebie braci i siostry, którzy poświęcili się posługiwaniu ubogim w imię Chrystusa. Z czasem zarząd miasta powierzył mu urzędowo opiekę nad ogrzewalnią.

Odtąd była otwarta przez cały rok. Postarano się doprowadzić pomieszczenie do bardziej ludzkiego ładu. Przychodzącemu nie patrzano w przeszłość i dowód osobisty, nie spisywano personaliów. Brat Albert najpierw kazał dawać chleba. Potem była kąpiel, pranie i łatanie odzieży, starania o pracę, a zawsze miłość i szacunek, bo w biednym przyszedł Chrystus.

Brat Albert mieszkał razem z nimi, jadał z tego samego kotła. Ratował nie ty1ko ciało, ale i duszę. A duszę zdobywa się duszą, serce zdobywa się tylko sercem. Nie był zwolennikiem rewolucji, która bogatym weźmie siłą, by rozdać biednym. Inną wskazywał drogę. Pomosty nad przepaścią dzielącą ludzi może rzucić tylko nowa miłość, taka, która "idzie do oczu" i potrafi w każdym dojrzeć i uszanować człowieka i dziecko Boże.

Być dobrym jak chleb - to jego hasło. Dobrym dla każdego, nawet najbardziej niegodziwego. Brali od niego chleb dobroci wierzący i niewierzący, chrześcijanie i żydzi. Tylko taka miłość zdolna jest przemienić świat. Brat Albert, jak Chrystus, jadał z grzesznikami i pochylał się im do stóp. Pozostawił prześliczne porównanie, godne św. Franciszka. Kiedy stół się chwieje, bo ma nierówne nogi, nie wystarczy go z góry nacisnąć, bo kiedy się przestanie, nadal będzie się churlał. Trzeba uklęknąć, pochylić się i podłożyć coś pad krótszą nogę, wtedy będzie stał równo. I człowiekowi nie można pomagać ,z góry". Trzeba przed nim przyklęknąć i na kolanach, pokornie, podeprzeć to, co słabe. Tak czynił, dlatego przyjmowano jego miłosierną miłość, a Bóg kazał go ogłosić Błogosławionym.

Ks. Marian Piątkowski - W NIEWOLĘ MIŁOŚCI MIŁOSIERNEJ

- 250 -

W czasie wspinaczki górskiej w Himalajach dwóch alpinistów utknęło w ścianie. Gwałtowna zmiana pogody uniemożliwiła akcję ratunkową, bezradni czekali na wybawienie. Ich życie wisiało na włosku, zależało od pogody i wytrzymałości liny. Jeden wybiegł myślami do swego domu, gdzie czekała na niego żona i dwoje dzieci, drugi był samotnym człowiekiem. Właśnie on miał tabliczkę czekolady, jedyny pokarm, który posiadali. Pod koniec dnia postanowił podać połowę tabliczki koledze, sam udał, że je, a w rzeczywistości swoją połowę zostawił na jutro. W drugim dniu połamał tę połowę i część podał koledze, sam nie wziął do ust. W trzecim dniu oddał mu resztę. Wyszedł z założenia, że kolega jako mąż i ojciec powinien mieć większą szansę na przeżycie. Czwartego dnia poprawiła się pogoda i koledzy dotarli do nich niosąc pomoc i ratunek. Wrócili stamtąd odmienieni - dotąd uważali, że dobroć polega na przekazaniu tego, co ma się w nadmiarze, teraz odkryli, że polega na podzieleniu się ostatnią kromką chleba. Taki gest świadczy o wielkości człowieka.

Ks. Andrzej Buryła - KTÓRĘDY DO SZCZĘŚCIA Krośnice 2000

- 251 -

W Malczewska urodziła się w l822 roku w Radomiu. Pochodziła ze znanego rodu Malczewskich, z którego wywodził się także znany malarz, Jacek Malczewski.

Wanda już od najwcześniejszych lat życia odznaczała się wielką pobożnością i zainteresowaniem religią, dlatego też pozwolono jej przyjąć Komunię już w wieku 8 lat, co należało wtedy raczej do rzadkości. W dziesiątym roku życia Wanda straciła matkę, co odczuła bardzo boleśnie. Jeszcze bardziej cierpiała, gdy ojciec ożenił się powtórnie, a druga żona wcale się o nią nie troszczyła. Kiedy dowiedziała się o tym ciotka Wandy, zabrała ją do siebie, do Klimontowa, gdzie dziewczynka doznawała więcej ciepła i życzliwości. Po dojściu do pełnoletności Wanda została - wbrew swojej woli - zaręczona z pewnym młodzieńcem. Wcześniej wybrała ona drogę wyłącznej miłości do Chrystusa i przed swym spowiednikiem złożyła ślub czystości, dlatego perspektywa narzucanego jej małżeństwa bardzo ją niepokoiła. Do ślubu jednak nie doszło ponieważ młodzieniec ciężko zachorował i zmarł. Wanda odczytała ten fakt jako wyraźny znak dany jej przez Boga. Od tej pory postanowiła szczególnie służyć Bogu przez modlitwę i pracę wśród okolicznej ludności wiejskiej. Opiekowała się chorymi, pielęgnowała ich, pomagała w przygotowaniu się do sakramentów świętych. Organizowała również naukę religii dla dzieci i starszych. Swoją pełną miłości działalność Wanda Malczewska kontynuowała przez całe swoje życie. Gdziekolwiek się znalazła i widziała ludzi w potrzebie tam spieszyła z pomocą. Gdy już nie mogła chodzić, przebywała w klasztorze św. Anny pod Częstochową. Ludzie biedni i chorzy przychodzili do niej, aby ich pocieszała i udzielała dobrych rad. Zmarła w 1896 roku w opinii świętości.

Ks. Kaszowski M., Z Maryją... Katowice 1991, s. 242

- 252 -

Różnie ludzie wyobrażają sobie szczęście.

Są ludzie radośni, cieszący się Bogiem i pragnący pozyskać dla Niego swoich braci.

Do nich zaliczyć można Pier Giorgio Frassatiego. Urodził się w 1901 roku w Turynie, w bardzo zamożnej rodzinie. Ważnym dniem w życiu chłopca był dzień pierwszej Komunii św., gdyż od tego dnia przyjmował Chrystusa niemal codziennie i stał się On celem jego życia i źródłem wszelkiej siły i męstwa. Jako uczeń, a potem student politechniki był chłopcem o silnym, męskim charakterze. Cechowała go równocześnie wielka łagodność i pogoda ducha. Pier Giorgio zawsze sumiennie wypełniał swoje obowiązki. Kochał też przyrodę, interesował się sportem, lubił zwłaszcza wspinaczki wysokogórskie. Sam często je organizował i dawał się wtedy poznać jako wierny i dobry kolega, a jego wewnętrzna radość udzielała się innym. Ci, którzy go bliżej znali, wiedzieli, że źródłem jego tak często uzewnętrznianej radości jest Bóg, z którym Pier Giorgio żył w wielkiej przyjaźni. Swą postawą pomagał innym w zbliżeniu się do Boga, łagodnie proponował modlitwę zwłaszcza różańcową, przypominał o uczestniczeniu w niedzielnej Mszy; zachęcał do korzystania z sakramentów świętych. A oto jak wspominał P Giorgia jeden z jego znajomych: „Wieczorem, o zachodzie słońca, dojeżdżaliśmy właśnie do Anthia, w powrotnej drodze ze zjazdu w Nooarze, kiedy Giorgio zjawił się w naszym wagonie z różańcem w ręku, swobodny, wesoły bez żadnej ostentacji proponując odmówienie różańca. Efekt był zaskakujący, bo już po chwili, wbrew konwenansom, ze wszystkich wagonów słychać było młode głosy odmawiające różaniec".

Pier Giorgio opiekował się również ubogimi i cierpiącymi, których wielu było w Turynie. Odwiedzał ich, przynosił paczki, często płacił za opiekę i kształcenie dzieci, pocieszał, wspierał moralnie, pomagał wrócić do Boga. Tak wspomina działalność Frassatiego pewien mężczyzna: „Widywałen często, kiedy zimą, z pełnym naręczem drewna na opał, wspinał się po tych, brudnych schodach domów stojących na peryferiach miasta, by zapewnić biedakom, którymi się opiekował choć trochę ciepła. Nie tylko przynosił drewno, nieraz interesował się również rachunkiem za gaz, który sam później opłacał. Ani jednego dnia nie pozostawił swoich ubogich choćby bez małego wsparcia, na jakie mógł się zdobyć. Na tym się jednak pomoc nie kończyła tam gdzie potrzebna była opieka moralna, nie odmawiał jej nigdy...” Giorgio Frassati umarł mając 24 lata, na skutek choroby Heinego Medina dniu 20 maja 1990 r. Ojciec Święty Jan Paweł II ogłosił go błogosławiony”.

Ks. Kaszowski M., Z Maryją... Katowice 1991, s. 251-252

- 253 -

Madeleine Delbrel.

W młodości przeżyła ona gwałtowne odejście od Boga. W wieku 25 lat nawróciła się jednak, a odkrywszy Ewangelię, postanowiła żyć nią w pełni. Chciała odtąd żyć dla Boga i dla bliźnich. Zadecydowała jednak, że nie wstąpi do klasztoru, lecz będzie żyć wśród ludzi. Wraz z dwoma kobietami, które chciały żyć podobnie jak ona, osiedliła się na przedmieściach Paryża, pracując jako asystentka społeczna. Zorganizowała tam stały dyżur pomocy dla ludzi, którzy nie potrafili się odnaleźć w społeczeństwie, rodzinie. Do jej domu przychodzili ludzie, aby przed nią wyżalić się, prosić o pomoc, znaleźć kogoś, kto by ich wysłuchał. Stała pamięć o jej dawnym odejściu od Boga ułatwiała jej zrozumienie i okazywanie pomocy zwłaszcza ludziom niewierzącym. Do każdego człowieka podchodziła z wielką tolerancją, każdego dostrzegała, umiała odczytać jego potrzeby i kłopoty, pomóc, pocieszyć, dla każdego znajdowała czas. Wspierała innych również listownie. Każdego dnia poświęcała jedną gonie listów. Gdy nie umiała komuś pomóc, mówiła: "Moje możliwości są ograniczone, muszę się z tym pogodzić". Wspierała wtedy bliźnich swoją modlitwą. Jej refleksje, zebrane w książce "Zaufać Bogu", to również jedna z form ukrytej a bardzo skutecznej pomocy udzielonej ludziom.

Wielką umiejętność słuchania innych posiadała Maryja, która wszystko zachowywała i rozważała w swoim sercu.

Ks. Kaszowski M., Z Maryją... Katowice 1991, s. 270-271

- 254 - 

Jezus i Maryja umieli współczuć innym. Taką wrażliwą osobą jest również Matka Teresa z Kalkuty. Urodziła się w 1910 roku w albańskiej rodzinie. Gdy postanowiła wstąpić do zakonu o charakterze misyjnym, została skierowana do zgromadzenia Sióstr Matki Bożej Loretańskiej. Po odbytym nowicjacie pojechała do Indii. Tam zetknęła się z ludźmi bezdomnymi, trędowatymi, ubogimi. Patrząc na cierpiących, gorąco im współczuła i pragnęła nieść im ulg. Po uzyskaniu zgody władz zakonnych. Matka Teresa opuściła zgromadzenie, ukończyła kurs sanitarny i powróciła do Kalkuty, aby tam rozpocząć swoją działalność wśród dzieci. Wiedziała, że najlepiej pomoże ludziom, gdy będzie wśród nich dzieląc ich trudny los. Jej wspaniały przykład pociągnął również inne osoby, które podobnie jak ona chciały służyć Bogu i ludziom, zwłaszcza tym najbardziej potrzebującym. Tak powstało zgromadzenie Sióstr i Braci Misjonarzy Miłości Bliźniego, zatwierdzone w 1950 roku, którego zadaniem jest praca wśród najuboższych i najhardziej cierpiących. Bracia i siostry z tego zgromadzenie żyją z ofiar ludzi dobrej woli. Siostry noszą prosty strój, taki jak ubogie kobiety indyjskie. Zapoczątkowane przez Matkę Teresę stale się rozprzestrzenia i coraz to nowi bracia i siostry niosą ulgę cierpiącym ludziom na całym świecie. Obecnie w Indiach jest już okuto 30 domów udzielających pomocy 35 tysiącom trędowatym. Matka Teresa z Kalkuty otrzymała za swoją działalność w 1979 roku nagrodę Nobla, którą w całości przeznaczyła dla ubogich.

Ks. Kaszowski M., Z Maryją... Katowice 1991, s. 281

- 255 -

Są jednak ludzie - nawet bogaci, którzy potrafią dzielić się wszystkim, co posiadają. Do takich hojnych osób należała błogosławiona Jadwiga. Oto kilka szczegółów z jej życia.

Jadwiga jako dziecko była zaręczona z księciem Wilhelmem z rodu Habsburgów. Oddała jednak - na żądanie panów polskich - rękę wielkiemu księciu litewskiemu Jagielle. Decyzja przyjęcia za męża Jagieły stwarzała możliwość pozyskania dla Chrystusa pogańskiego dotąd narodu litewskiego i pogodzenie się skłóconych i wrogich narodów. Królowa Jadwiga budowała klasztory i kościoły. Nie cieszyły jej jednak nawet najwspanialsze świątynie, jeśli u ich progów leżeli nędzarze. Fundowała szpitale, a często sama pocieszała, karmiła i wspierała żebrzących. Legenda mówi, że kiedyś, gdy wstawiała się za pokrzywdzonymi przez nieuczciwych urzędników, usłyszała zapewniła króla, że wyrządzona im krzywda zostanie naprawiona. Zapytała wtedy: „A kto im łzy przywróci?" Jako osoba wykształcona znała wartość nauki,  biblioteki, starała się o przetłumaczenie wielu ksiąg z języka łacińskiego na polski. Była przekonana, że bez własnego uniwersytetu, bez światłych ludzi naród nie będzie się rozwijać. Dlatego pod koniec swego życia przekazała na odnowienie uniwersytetu w Krakowie wszystkie swoje klejnoty.

Ks. Kaszowski M., Z Maryją... Katowice 1991, s. 383

- 256 -

Wielu jest ludzi, którzy - idąc za radą Chrystusa - nie szukają własnej chwały, lecz służą w wielkiej pokorze innym. Oto przykład takiego człowieka Alberta Schweitzera (1875-1965).

Już jako kilkuletni chłopak odznaczał się wielką wrażliwością na cierpienia i ludzką nędzę, np. w zimie nie chciał chodzić w ciepłym płaszczu, ponieważ widział, że jego koledzy nie mają odpowiednich zimowych ubrań. W wieku dziesięciu lat zaczął się uczyć muzyki. Doskonale odtwarzał dzieła Bacha. Gdy miał 18 lat zapisał się na uniwersytet w Strassburgu, dając równocześnie koncerty w całej Europie. Jako 22 letni młodzieniec uzyskał doktorat z teologii; a rok później - doktorat z filozofii. Dwa lata później został profesorem na uniwersytecie. Zrozumiał jednak, że kariera naukowa i artystyczna nie ma być celem ludzkiego życia. Nie chciał szukać rozgłosu ani sławy, zaczął służyć cierpiącym. W dzień Zielonych Świąt w 1899 roku napisał: "Spełniły się moje najcudowniejsze marzenia. Otwierało się przede mną wspaniałe życie. Ale zaraz moja myśl zwróciła się ku tym - zbyt wielu - ludziom, którzy nie posiadali nic. Natarczywie powracały mi na myśl słowa Ewangelii: „Komu wiele dano od tego wiele żądać się będzie... Szczodrze zostaliście obdarzeni, szczodrze więc dawajcie... Głoście Słowo... Uzdrawiajcie chorych". Albert nie przechwalał się swoimi talentami, lecz służył nimi innym. Podjął decyzję jeszcze przez sześć lat uczyć się i grać, a potem rozpocząć studia medyczne, by pomagać ludziom jako lekarz. Po ośmiu latach studiów medycznych wyjechał do Gabonu w Afryce, by tam resztę swego życia poświęcić ludziom chorym i nieszczęśliwym. Udał się tam wraz z żoną, Heleną, gdzie pracował w bardzo trudnych warunkach. Stary kurnik własnoręcznie przerobił na prowizoryczny szpital w którym przyjmował chorych. Dysponował niewielką ilością leków i narzędzi medycznych. Musiał walczyć nie tylko z chorobami, ale również z uprzedzeniami i zabobonami miejscowej ludności. „Przede wszystkim doktor Schweitzer oddzielił chorych zaraźliwych od innych. Potem rozpoczął badanie, na dworze, koło starego kurnika, pod palącym słońcem. Helena pobiegła przyniosła podręczną apteczkę na wszelki wypadek. Pracowali ramię przy ramieniu przez cały dzień, mając do dyspozycji tylko kilka rolek bandaży, niewiele środków odkażających. Kiedy zapadła noc i dookoła zaczęły brzęczeć roje groźnych komarów niosących malarię żółtą ferbę, oni wciąż jeszcze oczyszczali rany, dezynfekowali, opatrywali. Musieli wreszcie przerwać pracę doszczętnie wyczerpani, całe ich ciała ociekały potem. Ale kolejka przypadków była dłuższa niż rano. Wszystkie te nieszczęsne istoty ułożyły się na ziemi: trędowaci, chorzy na żółtą febrę i zapalenie płuc, czekali stłoczeni na swoją kolej, żeby biały „oganga” opatrzył ich, jeśli śmierć nie nadejdzie wcześniej"

W okresie I wojny światowej Schweitzer przymusowo opuścił Gabon. Zaraz po zakończeniu wojny wrócił tam ponownie, by wznowić swoją działalność; budował nowe szpitale, organizował kadrę medyczną, starał się o leki i narzędzia. W 1948 roku przyjechał do Europy. W 1952 roku przyznano mu Pokojową Nagrodę Nobla. Pomimo swego podeszłego wieku Schweitzer jeszcze powrócił do Gabonu, aby być wśród swoich chorych, którym poświęcił życie. Umarł w wieku 90 lat.

Ks. Kaszowski M., Z Maryją... Katowice 1991, s. 392-393

- 257 -

Historia zna wielu ludzi, którzy poświęcili się, by polepszyć los biednych, cierpiących, pokrzywdzonych. Do tych łaknących i pragnących sprawiedliwości należy Matka Teresa z Kalkuty, święty Brat Albert, św. Jan Bosko, który wychowywał chłopców, zwłaszcza bezdomnych, osieroconych. Oto przykład z życia tego świętego, który potrafił obronić niesprawiedliwie skrzywdzonego chłopca. Ks. Bosko tak wspomina to wydarzenie:

„W uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, o oznaczonej godzinie, ubierałem się do mszy św. Zakrystianin, Józef Comotti, widząc jakiegoś chłopca, poprosił go, aby mi służył do Mszy św.

- Nie umiem - odpowiedział mały z zażenowaniem.

- Chodź - powiedział zakrystianin - będziesz służył do Mszy św.

- Nie umiem - powtórzył chłopiec - nigdy jeszcze nie służyłem.

- Nicponiu, jeśli nie umiesz, to po co przyszedłeś do zakrystii? Mówiąc to chwycił miotełkę i zaczął nią okładać po głowie i po plecach biedaka, który szybko uciekał.

- Co robisz? - krzyknąłem głośno - za co bijesz tego chłopca? Co złego zrobił?

- Po co przychodzi do zakrystii, jeśli nie umie służyć do Mszy św.

- Źle postąpiłeś.

- A co to księdza obchodzi?

- Bardzo mnie to obchodzi, bo to jest mój przyjaciel. Proszę go natychmiast zawołać, chcę z nim porozmawiać".

Ksiądz Bosko dowiedział się, że chłopiec jest sierotą. Nie umiał pisać ani; czytać, nie przystąpił do pierwszej Komunii św., a na naukę katechizmu przestał przychodzić, bo wstydził się siedzieć razem z małymi dziećmi, ponieważ miał już 16 lat. Ksiądz Bosko zaczął go uczyć i prosił, aby przyprowadził swoich kolegów. Wkrótce było ich już dziewięciu. Tak zaczęto się wielkie dzieło dokonane przez św. Jana Bosko. Stał się on wychowawcą i opiekunem sierot, dzieci ubogich, bezdomnych i założycielem zgromadzenia zakonnego - Towarzystwa Salezjańskiego - zajmującego się opieką i wychowaniem młodzieży.

Każdy kto walczy z niesprawiedliwością, krzywdą ludzką, naprawia zło, kto wstawia się za krzywdzonymi, ten jest podobny do Jezusa Chrystusa. Oto przykład zachowania Jezusa, który ocalił od śmierci kobietę pochwyconą na cudzołóstwie.

Ks. Kaszowski M., Z Maryją... Katowice 1991, s. 406

- 258 -

Św. Jadwiga Śląska także potrafiła znieść, z miłości do Boga i ludzi, wiele sytuacji trudnych i bolesnych. Kiedy miała 12 lat przybyła na Śląsk, do Wrocławia, na dwór księcia Bolesława Wysokiego, by zaślubić jednego z jego synów, niewiele starszego, Henryka. Przybyła do obcych ludzi, nie znała też języka, miejscowych zwyczajów, na pewno nie było to więc dla niej łatwe. Dzieliła się jednak ze swoim otoczeniem umiejętnościami i wykształceniem. Uczyła modlitw, czytała dzieciom i dwórkom żywoty świętych, uczyła haftować, gotować, przygotowywać lecznicze zioła. Dyskretnie wpływała na męża skłaniając go np. do tego, aby - dla uniknięcia rozlewu krwi - pogodził się z pretendentami do tronu krakowskiego. Kiedy Konrad Mazowiecki uwięził jej męża podczas zamieszek, nie wahała się odbyć zimą długiej drogi na Mazowsze. Jej postawa zdumiała Konrada i uwolnił Henryka.

Jadwiga Śląska ceniła sobie ubóstwo i odznaczała się wielkim miłosierdziem. Ludzie potrzebujący garnęli się do niej, a ona była gotowa oddać im wszystko. Wysłuchiwała ich skarg i próśb. Każdemu starała się pomóc. Karmiła głodnych. Zabiegała o zmniejszenie opłat i danin ciążących na poddanych, a często płaciła za nich sama. Prosiła o łaskę dla skazanych na śmierć. Skłoniła męża by skazańcy mogli pracować przy budowie kościołów, zamiast siedzieć

Jadwiga Śląska urodziła sześcioro dzieci i w wielkim bólu przeżyła śmierć wszystkich, za wyjątkiem córki, Gertrudy. Najukochańszy syn Henryk Pobożny zginął w bitwie z Tatarami pod Legnicą, broniąc wiary chrześcijańskiej.  Jadwiga ze spokojem i poddaniem się woli Bożej oczekiwała wieści z pola bitwy. W dniu klęski powiedziała: „Straciłam syna. Jedyny mój syn jak ptak uleciał szybko ode mnie. Opuścił mnie, już go więcej na tej ziemi nie zobaczę". Wysłannik z pola bitwy przybył dopiero w trzy dni później, potwierdzając przeczucie księżnej. Św. Jadwiga z poddaniem się woli Bożej przyjęła swój krzyż. Modliła się: „Dziękuję Ci, Panie, Boże, żeś był łaskaw dać mi takiego syna, który nie sprawiwszy mi nigdy troski, zawsze mnie czcią otaczał i kochał miłością synowską. I choć chciałabym go mieć zawsze przy sobie, jestem szczęśliwa, że drogą męczeństwa zasłużył sobie na połączenie ze swym Zbawicielem i polecam Ci kornie jego duszę".

Ostatnie lata życia spędziła św. Jadwiga w klasztorze cystersek w Trzebnicy u boku córki Gertrudy, będącej opatką tego klasztoru. Zmarła 14 października 1234 roku.

Ks. Kaszowski M., Z Maryją... Katowice 1991, s. 409

- 259 -

Pierre Lefevre "Jak zmienić swoje życie?"

"W osiemnastym roku życia rozpocząłem służbę wojskową. Zostałem skierowany do Paryża. Po raz pierwszy w życiu mieszkałem pośród ludzi zupełnie niewierzących. Spośród 30 żołnierzy na naszej sali byłem jedynym, który w niedzielę chodził do kościoła. W tej sytuacji zaczynałem wątpić. Moi koledzy byli bowiem z gruntu porządni i sympatyczni, a przecież nie troszczyli się ani o Kościół ani o religię. Zatem można też żyć bez wiary. A poza tym, dlaczego akurat ja jeden miałem mieć rację, a wszyscy pozostali tkwić w błędzie? I tak stopniowo stawałem się w sercu niewierzący. Była we mnie ciemność. W tych ciemnościach Bóg dał mi światło. Miałem ciotkę, która bardzo ceniłem, ciotkę Teresę, pielęgniarkę. Była samą dobrocią. Nie wyszła za mąż i przez całe życie niosła w cichości pomoc niezliczonym osobom we wszelakich duchownych i cielesnych cierpieniach. Jeden z żołnierskich urlopów wykorzystałem, by ją odwiedzić. Mieszkała w dużej wsi koło Paryża. Siedziałem na poręczy mostu, gapiąc się na rzekę. Przechodził tamtędy stary włóczęga i zatrzymał się koło mnie, by trochę odpocząć. Zaczęliśmy rozmawiać. Nagle wskazał mi dom ciotki.

- Widzisz ten mały domek? - powiedział pełen zachwytu. - Tam mieszka najwspanialsza kobieta w całej okolicy. Sama prawie nic nie ma, a robi wszystko, by pomóc innym." W jego słowach i spojrzeniu wszystko stało się dla mnie jasne. Moja ciotka była bez wątpienia najlepszą osobą, jaką znalem - i była też głęboko wierzącą chrześcijanką. Czy może być nieprawdziwa wiara, która daje siłę tak pełną miłości`? Znalazłem znów drogę do wiary.

Ks. Andrzej Buryła - KTÓRĘDY DO SZCZĘŚCIA Krośnice 2000

- 260 -

W jednym małżeństwie, kilka lat po ślubie, mąż zaczął późno wracać do mocno pijany. Żona co wieczór czekając na męża kładła się krzyżem na podłodze i modliła się za niego żarliwie. Kiedyś zmęczona długim oczekiwaniem zasnęła w tej pozycji. Mąż wszedł nie zauważony, tym razem trzeźwy. Obraz, który zobaczył, tak nim wstrząsnął, że od tego czasu przestał pić. Ofiara żony uratowała szczęście ich rodziny.

Ks. Wnęk J., Rodzina, szkołą wyrzeczenia, BK 1-2 /1990/, s. 69

- 261 -

Pewien rolnik jechał saniami w zimę przez las. W pewnej chwili z zarośli usłyszał głos. Wystraszył się, bo było już ciemno. Opanował jednak strach, zatrzymał konia. Ruszył ostrożnie w kierunku zarośli. Zobaczył staruszka umierającego z zimna. Nie pytał, kim jest i w jaki sposób tutaj się znalazł. Owinął go w koc, przykrył sianem i szybko pojechał do domu. Wniósł go do izby, położył do łóżka i przykrył pierzynami. Żona nie była z tego wszystkiego zadowolona. Chodziła za nim i szemrała. Aż chłop nie wytrzymał i powiedział: Kobieto, czy ty nie masz chrześcijańskiego serca! Czy można zostawić człowieka na mrozie aby umarł?! Po tygodniu staruszek "przyszedł" do siebie. Odchodząc nie powiedział, kim jest i czego szukał w lesie. Nie powiedział też, dokąd teraz idzie. Powiedział jednak gospodarzowi, że kiedy księżyc będzie w pełni, ma udać się jeszcze raz na to miejsce, w którym go znalazł, zawiązać sobie oczy i kopać. Jeśli jego polecenie dokładnie wypełni - znajdzie skarb! Gospodarz wykonał dokładnie polecenie nieznanego bliżej starca: przy pełni księżyca pojechał do lasu, zawiązał sobie oczy i kopał. Odkrył szkatułę pełną złota! Stał się bogatym człowiekiem.

Ks. Machnacz J. SDB, To, co trudne zasługuje na uznanie, BK 1-2(1990), s.73

- 262 -

W Oświęcimiu uciekł jeden z więźniów. Obozowicze stali przez cały dzień na baczność na placu apelowym w oczekiwaniu, kiedy odnajdzie się uciekinier. Jednak nie znalazł się. Na plac apelowy przyszedł sam komendant Fritsch, aby dokonać wyboru na śmierć głodową dziesięciu za jednego. Ta śmierć była powszechnie uważana za najgorszą. Straszne rzeczy opowiadano sobie o męczarniach konających z pragnienia i głodu. Przechodząc koło bunkra głodowego można było usłyszeć przekleństwa, jęki i wycia. Dobrowolna śmierć z miłości św. Maksymiliana była "jakby uderzeniem pioruna", "rozładowaniem pioruna, "rozładowaniem atmosfery", jak zeznawali uratowani z obozu.

Fritsch przechadzał się wzdłuż stojących szeregów więźniów i wskazywał tych, którzy mieli umrzeć. Los padł na pana Franciszka Gajowniczka z Brzegu nad Odrą. Wyszedł z szeregu ze słowami: "Jak mi żal żony i dzieci, które osierocę. Słowa usłyszał św. Maksymilian. Wystąpił nie wezwany. Stanął przed Fritschem. Ten sięgnął ręką do kabury. Nie wiedział, czego chce więzień, czy w jakiejś ostateczności nie rzuci się - ale  nie! Pyta, kim jest i czego chce. Jestem księdzem i chcę uratować innego.

To nie słychane! Tu życie tak mało znaczyło, a ktoś chce swoje oddać, aby   uratować innego? Kiwnął ręką i pan Gajowniczek wstąpił do szeregu, a Maksymilian kończył szereg idących do bunkra głodowego  : Co wtedy myślał? Widział zapewne przed oczyma ojca rodziny, widział ,,  tą rodzinę, która odzyska ojca i przez to będzie pełna. Widział i tych biednych skazańców, którzy nie będą umierać w przekleństwach, ale z coraz z cichszym śpiewem pieśni maryjnych na ustach. Wyspowiadają się i otrzymają rozgrzeszenie. Może widział i to rozładowanie atmosfery w obozie i zwycięstwo miłości nad nienawiścią. W końcu pokolenia rodzin, które będą się wpatrywać w Jego świetlany wzór. Pragnął spełnienia dziecięcej wizji o koronach białej i czerwonej. Mówił dużo wcześniej, że chciałby, aby wiatr rozwiał jego prochy, by nawet one głosiły całej ziemi chwałę Niepokalnej. Być może wtedy, gdy siedział w bunkrze oparty o ścianę, zupełnie nagi, na betonie, zapatrzony w dal, już nieczuły, niepomny siebie, być wtedy zobaczył oczy Tej, która go zachwyciła w dziecięcej wizji?..  

Ta, której służył całym życiem, podała mu teraz koronę białą i czerwoną.  Właśnie przez tę czerwoną koronę męczeństwa z miłości biała nabrała szczególnej bieli.

O. Kaźmierczyk J. OFMConv, Sakramentalność rodziny, BK 1-2 /1990/, s.115

- 263 -

Opowiadał jeden z duszpasterzy, że kiedyś poproszą gorliwą - wydawało się - parafiankę, aby zaopiekowała się chorą samotną staruszką, mieszkającą na poddaszu w jej kamienicy. Był przekonany, że jako osoba wierząca chętnie to uczyni. Ale ona powiedziała: "Ja co dzień przychodzę do kościoła i przystępuję do Komunii św., odmawiam Różaniec, w niedzielę często jestem na dwóch Mszach św., składam ofiary na tacę i do skarbon, pomagam przy urządzeniu procesji, przynoszę do kościoła kwiaty. Czy to nie wystarczy, czy to za mało? - I odeszła.

Ks. Pawłowski A., Idźcie i wy do winnicy Mojej..., BK 3-4 /1990/, s.131

- 264 -

W grudniu ub. roku Tygodniku Powszechnym ukazał się artykuł pt. "Brzydkie kaczątko rodziny Frassatich". Poświęcony był młodzieńcowi włoskiemu Piotrowi Jerzemu Frassatiemu, synowi Alfreda, właściciela liberalnej, turyńskiej gazety "La Stampa”. Piotr Jerzy zmarł nagle 4 lipca l925r. Na postępujący paraliż spowodowany chorobą Heinego - Medina, w wieku 24 lat. W chwili śmierci był studentem inżynierii górniczej, miał przed sobą ostatnie egzaminy. Był głęboko wierzący, należał do stowarzyszeń katolickich i - już w gimnazjum, a później na uniwersytecie - szczególnie poświęcał się opiece nad ubogimi. W oczach ojca i matki uchodził za młodzieńca. Który „zawiódł nadzieje rodziny” ze względu na swoje zainteresowanie religijne i mierne wyniki studiów.

W artykule znajdujemy taką relację z przedostatniego dnia jego życia. "Jest piątek, jego dzień chorych. Z trudem wymawiając słowa prosi o kartkę papieru i ledwo czytelnym pismem wpisuje polecenie w sprawie lekarstw /dla biednych/ i wykupienia kwitu z lombardu oraz daje ojcu ogłoszenie do Stampy w sprawie biednych... I ostatnie słowa: Panie, przebacz"...

A pogrzeb? Pogrzeb stał się wielką manifestacją: kolegów, którzy widzieli w nim najlepszego i niezawodnego przyjaciela i uczestnika wycieczek, zwłaszcza wypraw górskich, oraz biedaków, którzy tłumnie przybyli okazać mu pamięć i wdzięczność. Wtedy okazało się, kim on był naprawdę.

Ks. Pawłowski A., Idźcie i wy do winnicy Mojej..., BK 3-4 /1990/, s.131



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
scenariusz teatralny pt miłość bliźniego, różne teksty
Miłość blizniego, Dok PROROCTWO EZO
Nic nie zastąpi miłości bliźniego
MIŁOŚĆ BLIŹNIEGO
rekolekcje, nauka rek.dla dzieci, MIŁOŚĆ BOGA I BLIŹNIEGO
MODLITWA ODDANIA BLIŹNIEGO MARYI W NIEWOLĘ MIŁOŚCI(1)
milosc do boga i blizniego droga do zycia wiecznego
Bliźniuk G , interoperacyjność przegląd, marzec 2008
ciaza blizniacza
milosc jest jak bezmiar wod www prezentacje org
ciąża bliźniacza1
De Sade D A F Zbrodnie miłości
Jest na swiecie milosc solo viol
30 JAK BYĆ ŚWIADKIEM BOŻEJ MIŁOŚCI
Miłość matki
boza milosc w sercu

więcej podobnych podstron