Wnuk Lipiński Edmund Apostezjon 02 Rozpad połowiczny


0x08 graphic

0x08 graphic

Edmund Wnuk-Lipiński

ROZPAD

POŁOWICZNY

Czytelnik Warszawa 1988


Okładkę i kartę tytułową projektował

Władysław Brykczyński


© Copyright by Edmund Wnuk-Lipiński Warszawa 1988

„Czytelnik” Warszawa 1988. Wydanie I.

Nakład 50320 egz. Ark. wyd. 10,9, druk. 9.31/A1.

Papier offset, ki. V, 70 g rola szer. 70 cm

Zakłady Graficzne.Dom Słowa Polskiego” Warszawa

Zam. wyd. 408; druk. 2300/K/87 K-21.

Printed in Poland

ISBN 83-07-01541-3


I

O godzinie ósmej stanęli przed bramą Ośrodka. Dzień rozpoczął się opadami deszczu; jak zwykle niezbyt obfity­mi. Czuwali nad tym ludzie z Podkomisji Gospodarki Wod­nej. Apostezjon otoczony był wprawdzie ze wszystkich stron morzem, ale cierpiał, podobnie jak druga część świata, na niedobór słodkiej wody. Dlatego też gospodaro­wano nią oszczędnie. Wczesnoporanne opady z reguły nie przekraczały godziny. Jedynie w wyjątkowych wypadkach Zespół Ekspertów zezwalał na przedłużenie porannego deszczu, ale wyjątki te zdarzały się prawie wyłącznie w porze wschodu zbóż. Rozmiary opadów zostały ściśle ure­gulowane w ramach porozumień między obu częściami świata. Nawet potężny Apostezjon musiał im się podpo­rządkować pod groźbą blokady izobarycznej.

Długi podniósł kołnierz kombinezonu, za który pociekło mu kilka zimnych kropel, sączących się ze stojących w bezruchu drzew. Stali pod bramą już dobre pięć minut, tymczasem konwojent załatwiał formalności związane z ich przybyciem.

Z Sekcji Przesłuchań wzięli Długiego wcześnie, jeszcze przed pobudką poranną. Załadowali go do ekwipartu transportowego razem z Porterem, Stanskym i Seagrenem, którego zdążył poznać w czasie dość krótkiego poby­tu w Sekcji. Seagren, pulchny, niskiego wzrostu (znacznie poniżej optymalnej normy), znosił odosobnienie z zadzi­wiającym spokojem, a nawet - jak się Długiemu zdawało - z pewnym rodzajem zadowolenia. Nie przejął go wyrok Trybunału, na mocy którego „lud Apostezjonu dawał mu trzyletnią szansę na powrót do społeczeństwa”, co oznaczało trzy lata

5


0x08 graphic
0x08 graphic
pobytu w Ośrodku Resocjalizacyjnym. - Życie jest za krótkie, żeby się martwić - mawiał. - W Ośrodku też są ludzie, a z ludźmi można żyć. - Zacierał przy tym wiecznie zapocone dłonie, jakby na taki właśnie obrót sprawy czekał od wczesnego dzieciństwa.

Seagren zarobił te trzy lata na zaokrąglaniu ułamków dziesiętnych. Pracował jako programista centralnego kom­putera kredytowego Apostezjonu i zagarniał nieuwzględ­niane w sprawozdaniach ułamkowe końcówki operacji bankowych. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko to, że nie interesowały go sumy większe od jednego miejsca po przecinku. - Nikt na tym nic nie tracił - bronił się na rozprawie - bo w rachunkach bilansowych uwzględnia się tylko liczby całkowite. Interesowały mnie jedynie resz­ty bliskie zeru; reszty, o których istnieniu nie mieli pojęcia właściciele kont.

Przewód sądowy wykazał jednak, że w ciągu dość krót­kiego czasu zdołał Seagren przelać na swoje prywatne konto całkiem okrągłą sumkę. Mógłby zapewne pędzić beztroskie życie, gdyby nie zawiść kolegów, którzy - jak mówił - mieli mu za złe, że sami wcześniej nie wpadli na ten pomysł. Seagren nie czuł się winny i byłby szczęśliwy, gdyby uczucie to podzielał również Trybunał. Tak się jed­nak nie stało, a przewodniczący Trybunału w konkluzji stwierdził, że wprawdzie nikt z właścicieli kont nic na jego operacjach nie stracił, ale jednak Seagren zyskał. A zatem straciło na tym społeczeństwo Apostezjonu, którego inte­resy przewodniczący reprezentował. Seagren nie mógł te­go zrozumieć. Miał mu w tym pomóc trzyletni pobyt w Oś­rodku Resocjalizacyjnym.

Długi dowiedział się o tym wszystkim między jednym przesłuchaniem a drugim, mimo że nie przejawiał żadnej ochoty do rozmowy, a tym bardziej zwierzeń. Dość miał własnych kłopotów.

Seagren nie zrażał się tym jednak i udało mu się nawią­zać z Długim coś w rodzaju nici porozumienia. Może sprawiły to długie,

6


bezczynne wieczory, kiedy poza ogląda­niem jednego, specjalnie ocenzurowanego kanału TV, nie pozostawało nic innego do roboty. A może był to wynik bezustannej gadaniny Seagrena, która pozwalała Długie­mu tłumić niespokojne myśli o przyszłości.

Oczekiwanie przed bramą przedłużało się. Seagren zbli­żył się do Długiego i rzekł konfidencjonalnie:

- Może mają komplet?

Długi wzruszył ramionami i spojrzał badawczo na dru­giego konwojenta, który siedział w otwartych drzwiach ekwipartu, trzymając na kolanach obezwładniacz. Konwo­jent zdawał się nie zwracać na nich specjalnej uwagi. Seagren, widocznie zrażony milczeniem Długiego, zwrócił się do Stansky'ego:

- Zdaje się, chłopcze, że nas tam nie chcą. Ale byłby numer! - zachichotał i zatarł ręce.

- Zamknij się! - warknął Stansky.

I on, podobnie jak Długi, chciał to już mieć za sobą.

Ruszył powoli w stronę bramy, ale zatrzymała go ostra komenda konwojenta:

- Nie oddalać się!

Stansky znieruchomiał, spojrzał ponuro na Seagrena i wrócił w pobliże ekwipartu. Długi nie wiedział, na czym naprawdę przyłapali Stansky'ego. Porter zapewniał, że ma informację z pewnego źródła, wedle której Stansky napisał podobno książkę wychwalającą tych zza morza. Długi nie wierzył jednak w takie plotki. Stansky sprawiał wrażenie bystrego faceta, może nawet z wykształceniem klasy A. Zresztą, jakie to ma znaczenie - pomyślał Długi - jego sprawa, jego kłopot. Dość mam własnych. Stansky nie wyglądał na autora ryzykownych tekstów, których i tak nikt normalny nigdy nie przeczyta. Chyba że temporyści. Ale przecież to margines, o którym nie warto wspominać. Już raczej bliższe prawdy było to, co podała TV, że Stansky przemycał jakieś niedozwolone specyfiki, na których sporo można było zarobić. Długi wiedział coś

7


o tym. Choć zasta0x08 graphic
0x08 graphic
0x08 graphic
nawiające było to, że TV w ogóle wspomniała o przestęp­stwie Stansky'ego. Przecież normalnie takich facetów zała­twia się po cichu, bo i po co tu rozgłos?

Niebo przecierało się. Niewysoka warstwa chmur roz­pływała się w powietrzu. W coraz większych przerwach jaśniał poranny błękit. Niewielkie kałuże wody szybko pa­rowały. Długi spojrzał w górę, gdzieś tam, gdzie za rzed­niejącymi chmurami prześwitywało słońce. Jeszcze kilka minut i będzie gorąco - pomyślał. Spojrzał na Stansky'e­go, stojącego nieruchomo w cieniu ekwipartu. Przeniósł wzrok na Portera, który właśnie przełykał jakąś pastylkę, i na Seagrena, który najwyraźniej z nich wszystkich nie­cierpliwił się. A później utkwił wzrok w bramie, za którą zniknął pierwszy konwojent.

O Ośrodkach Resocjalizacyjnych krążyły legendy. Długi nasłuchał się ich nie tylko w czasie pobytu w Sekcji Prze­słuchań. Wiedział o istnieniu Ośrodków jeszcze wcześniej; wtedy gdy był wolny. Już w Centrach Wczesnej Internali­zacji straszono, dzieci odesłaniem do Ośrodka, grożono nim niepoprawnym uczniom, którzy nie dość pilnie przy­swajali sobie historię potężnego Apostezjonu i jego na­ukowo planowaną przyszłość. Również i dorośli snuli na ten temat różne domysły, chociaż telewizja z rzadka jedy­nie poruszała ten temat. Ale najbardziej zastanawiające było to, że osoby wracające z Ośrodków nic nie mówiły o swojej przeszłości nawet przy najintymniejszej zażyłości. Długi miał w pamięci pierwsze spotkanie z ojcem, który wrócił był właśnie z takiego miejsca. Od tego czasu pozo­stał w nim osad gniewu i lęku. Gniewu.- gdyż stracił oj­ca. Jedyną osobę, której naprawdę ufał. Człowiek, z któ­rym wówczas rozmawiał, nie był już jego ojcem. Był ob­cym wcielonym w postać ojca.

Spotkanie to napełniło go także lękiem, uświadomił so­bie bowiem, że i jego czekać może podobny los. Toteż za­wsze, gdy ryzykował wylądowanie w Ośrodku, obok nor­malnego w takich sytuacjach dreszczu emocji, odczuwał strach. Tym silniejszy, im

8


wyraźniej wyobrażał sobie, kim nie chciałby być.

Brama otworzyła się. Konwojent ustawił ich gęsiego i ruszył. Za nim szedł Porter. Zawsze chodził przygarbiony, ale teraz wydawało się, iż ugina się pod niewidzialnym brzemieniem. Potem szedł Stansky. Jego płową czuprynę przeczesywał lekki podmuch wiatru. Stansky wbił ręce w kieszenie, aby ukryć zaciśnięte pięści. Jego nieruchoma twarz nieco przybladła, nie na tyle jednak, by mógł to za­uważyć ktoś, kto widział go po raz pierwszy. Drugi konwo­jent skinął na Długiego, który poczuł w tym momencie falę chłodu, napływającą gdzieś od kręgosłupa i obejmującą tkliwym uściskiem całą klatkę piersiową. Zaczerpnął głę­biej powietrza i podążył śladem Stansky'ego. Z tyłu usły­szał posapywanie Seagrena. Obejrzał się nieznacznie; po­chód zamykał drugi konwojent z obezwładniaczem prze­rzuconym niedbale przez ramię. Seagren mrugnął do nie­go, że niby wszystko idzie wspaniale, dokładnie tak, jak tego oczekiwali.

Mieli do przejścia nie więcej niż sto metrów. Ale były to długie, bardzo długie metry. Każdy krok był ważny, każda drobina żwiru wgniatana jego stopami została zarejestro­wana. Widział dokładnie najdrobniejsze fałdy na ubraniu Stansky'ego. Dostrzegł wtedy, że lewy but Stansky'ego ma nieco jaśniejszy odcień żółci niż but prawy. Zdawało mu się, że byłby w stanie policzyć zmarszczki na karku Stan­sky'ego, gdyby to miało jakikolwiek sens. Czuł, że mógłby tak iść, dzień i noc, zgodnym, równo odmierzonym kro­kiem, bez zmęczenia, a nawet z pewnym rodzajem radoś­ci. Niezwykła jasność myśli, wzmocnienie funkcji wszyst­kich zmysłów, tak, to po prostu strach - uświadomił sobie - strach przed tym, co spotka mnie za bramą. Szkoda że nie ma tu Kardena, przyjaciela i wspólnika. Czy żyje je­szcze, czy bał się tak samo jak ja? Żegnaj, Karden.

Zbliżyli się do bramy. Konwojent nakazał im wejść do środka. Wchodzili pojedynczo. Gdy przyszła kolej na Długiego, konwojent

9


0x08 graphic
szepnął coś do strażnika Ośrodka, a ten roześmiał się głośno, spoglądając na Długiego z zaintere­sowaniem.

- Całkiem przyjemni faceci - sapnął z tyłu Seagren.

- Nawet śmiać się potrafią. Nie będzie tak źle, zoba­czysz...

- Nie gadać tam! - krzyknął strażnik, który najwidocz­niej przejął ich już od konwojenta.

- Już nie gadamy - zachichotał przymilnie Seagren.

- Nie będzie pan miał z nami kłopotu. My jesteśmy grzeczni, jak bobaski w pierwszym roku socjalizacji.

- Mów za siebie - syknął Długi.

Strażnik podszedł do niego i zaczął mu się uważnie przyglądać.

- Jesteś uparty. Niedobrze, niedobrze... - pokręcił głową z udanym zafrasowaniem. - Podobno w Sekcji wy­trzymałeś zwykłą dawkę veritalu. To prawda?

Długi milczał, spoglądając na strażnika nieco z góry, bo przewyższał go o pół głowy.

- Nie jesteś rozmowny, synu.

- On tak zawsze, proszę pana. Niech pan tego nie bie­rze do siebie - ozwał się znowu Seagren, starając się mówić możliwie uniżenie.

- Ty się zamknij! - przerwał mu strażnik. - Nie je­stem żadnym panem, tylko technikiem bezpieczeństwa nu­mer służbowy 149. Tak się należy do mnie zwracać! Zro­zumiano?

- Tak jest, panie techniku - odparł skwapliwie Sea­gren.

- A ty pójdziesz ze mną. - Długi poczuł dłoń strażni­ka, zaciskającą się na jego łokciu. Strażnik przeprowadził go przez bramę i pchnął lekko w kierunku ruchomego chodnika, niknącego w szarej, lekko pulsującej ścianie. Po chwili wahania Długi wszedł na chodnik.

- Ręce na kark! - usłyszał ostrą komendę.

Nie był to głos strażnika. Rozejrzał się, ale nie zobaczył nikogo.

10


Głos komendy dolatywał jakby z przodu, zza pulsującej ściany. Chodnik zatrzymał się.

- Ręce na kark! Nie rozglądać się! - To mógł być głos automatu.

Długi z ociąganiem wykonał polecenie. Nadal nie było nikogo w zasięgu wzroku. Chodnik ruszył z szarpnięciem. Długi zachwiał się, lecz odzyskał równowagę. Jego ciała bez trudu przeniknęło przez szarą, pulsującą ścianę i wów­czas zauważył, że chodnik wiedzie dość długim, mrocz­nym korytarzem, zakończonym szklanymi drzwiami.

Za drzwiami stało czterech strażników zajętych rozmo­wą. Prawdopodobnie opowiadali sobie dowcipy, bo co chwila wybuchali śmiechem. Długi, trzymając ciągle ręce na karku, czekał na dalszy rozwój wydarzeń. Strażnicy nie zwracali na niego uwagi. Jeden z nich prześliznął się wzrokiem po jego sylwetce, ale Długi nie dostrzegł w jego oczach najmniejszego zainteresowania. Ręce zaczynały już drętwieć, więc opuścił je powoli, czekając, aż któryś ze strażników zareaguje. Żaden z nich jednak tego nie za­uważył. Długi rozejrzał się ukradkiem po pomieszczeniu. Był to przestronny hall, w którym najwidoczniej krzyżowa­ły się korytarze budynku. Naliczył bowiem pięcioro drzwi, przez które wchodzili i wychodzili zaaferowani, zajęci swoimi sprawami ludzie, jak to w urzędzie. Ruch był dość duży, toteż Długiemu udało się stanąć w odległym kącie bez zwracania niczyjej uwagi. Rozejrzał się jeszcze raz, tym razem mniej gorączkowo. Jedne z drzwi były z pew­nością na zewnątrz. Świadczył o tym fakt, że wraz z ich otwarciem do klimatyzowanego hallu wlewała się fala go­rącego powietrza. Długi nie spuszczając oka ze strażników zaczął się powoli przesuwać w stronę wyjścia. Nie uświa­domił sobie jeszcze w pełni, że chce uciekać. Chciał być po prostu jak najdalej strażników. W drzwiach zderzył się z jakąś kobietą w uniformie strażniczki. Stanął jak sparali­żowany, lecz trwało to sekundy. Kobieta wyminęła go obo­jętnie i Długi wyszedł z budynku.

11


0x08 graphic
0x08 graphic
Znalazł się na niedużym wewnętrznym dziedzińcu, z którego - jak zdążył szybko policzyć - wyjść można było przez troje drzwi, niemal identycznych jak te, przez które właśnie wyszedł. Pierwsze były zamknięte, drugie też. Do­piero trzecie ustąpiły po naciśnięciu klamki. Uchylił je ostrożnie. W środku było ciemno.

Ledwie przekroczył próg, usłyszał:

- Czekamy na ciebie.

Zamarł przez chwilę, po czym rzucił się z powrotem. By­ło jednak za późno. Ktoś zerwał mu rękę z klamki i zatrzas­nął drzwi. Ktoś inny zarzucił mu worek na głowę. Pierwsze uderzenie w żołądek nie było zbyt mocne; drugie - w szy­ję - zatkało go na moment. Chciał zerwać worek z głowy, ale zaledwie podniósł ręce, poczuł piekący ból w obu przedramionach. To był chyba żelazny pręt - pomyślał i skulił się zasłaniając brzuch. Wtedy otrzymał uderzenie w kark i zaraz potem w nerki. Wyprostował się odruchowo i poczuł, że robi mu się słabo. Posypał się na niego grad ciosów ze wszystkich stron. Próbował się bronić, ale wszystkie jego uderzenia trafiały w powietrze. Ktoś podciął mu kolana. Zwalił się bezwładnie na podłogę, lecz za chwi­lę znów stał na miękkich nogach podniesiony za kark.

- Przestańcie! - krzyknął. - To pomyłka!

Jedyną odpowiedzią były dalsze uderzenia. Znów stracił grunt pod nogami. Tym razem jednak nie upadł, lecz za­wisł w powietrzu trzymany za ręce i nogi. Długi poczuł, że ktoś zarzucił na niego gruby, ciężki koc, który śmierdział moczem i jeszcze jakimś nie znanym mu zapachem. Bra­kowało mu powietrza. Usłyszał niski, beznamiętny głos mężczyzny: „Uważajcie na wątrobę, bo się nie wyliże”. Przez grubą materię spadły na niego razy, z których każdy eksplodował bólem, coraz szczelniej wypełniającym całe jego ciało. W ustach czuł strzępy jakiejś materii, tamujące mu oddech. To worek - uświadomił sobie. - Przegryz­łem worek. Wykończą mnie. Dlaczego?... Wypluł kneblują­ce go strzępy i wówczas usłyszał

12


swoje zwierzęce wycie, przytłumione kocem. Nie miał już siły unosić głowy; gdy opadła mu bezwładnie, poczuł, jakby nadział się na rozpa­lony pręt. Głowa podskoczyła mu od kopniaka w potylicę. Resztki świadomości zarejestrowały ten sam beznamiętny głos: „Wystarczy, bo się przekręci”. Podłoga gwałtownie przybliżyła się, ale zetknięcie z nią już nie bolało. Aha, rzucili mnie... Nareszcie... Skulił się i ogarnęła go ciemność.

II

Praktykant Jorgen Stove nie miał najmniejszych wątpli­wości, że jego nagłe przeniesienie było spowodowane ostatnią awanturą z Grimaldim. A przecież Jorgen znako­micie nadawał się do pracy w bazie Luna-3. Zresztą, był o tym głęboko przekonany - w każdej bazie lunarnej zna­komicie dałby sobie radę. Gdyby nie ludzka zawiść, zali­czyłby roczny staż na Księżycu, co praktycznie otwierało­by mu drogę do gładkiej kariery a w przyszłości - jeśliby ostro popracował - może by nawet został przyjęty do Ze­społu Ekspertów. Nie do pogardzenia był również fakt, że w Bazie diety wypłacano w walucie międzynarodowej, ho­norowanej również w bazach Drugiego Świata.

- Czy na studiach miał pan jakiś kontakt z naszymi Ośrodkami? - szef działu personalnego, łysiejący męż­czyzna o sylwetce typu standard i szerokim, rozlanym no­sie sceptycznie przyglądał się Jorgenowi.

- Nie, nigdy - Jorgen nawet nie starał się nadać swe­mu głosowi cieplejszych tonów.

- A jednak skierowano pana do nas na praktykę. Dość nagle, przyzna pan?

Jorgen milczał, bo pytanie było sformułowane bez sen­su. Facet wiedział wszystko z dokumentów, które otrzymał jeszcze przed przybyciem Jorgena, i na pewno przestudio­wał je uważnie.

13


0x08 graphic
- Tutaj piszą, w opinii z Uniwersytetu, że jest pan bar­dzo zdolnym psychosyntetykiem. Pańska praca dyplomo­wa... Chwileczkę, jaki był jej tytuł?

- „Przemiana wartości i zachowań jednostki w warun­kach izolacji i stresu”.

- No właśnie. Piękna praca. Zajęła pierwszą lokatę na Wydziale Psychosyntetyki. Dlaczego nie poświęcił się pan karierze naukowej?

- Ależ chcę pracować naukowo! I będę! - dodał twar­do. - Właśnie po to potrzebna mi jest praktyka. Pan chy­ba wie, jakie są warunki zatrudnienia na Uniwersytecie?

- Wiem, wiem. Napije się pan czegoś?

- Chętnie. Proszę koktajl numer osiem.

- Mamy zbliżony smak. Ja piję zazwyczaj dziewiątkę.

Co mnie to obchodzi? I po co te wszystkie idiotyczne kluczenia? - pomyślał Jorgen obserwując spod oka krzą­tanie się Szerokonosego przy automacie spożywczym. - Teraz, pewnie zapyta mnie, dlaczego wyleciałem z Luny-3.

- Wie pan - rzekł personalny, stawiając przed nim szklankę musującego napoju - od nas rzadko wraca się do nauki.

- Ja na pewno wrócę.

- Chwali się takie zdecydowanie. Potrzeba nam takich - powiedział, patrząc na Jorgena spod zmrużonych po­wiek. - Niech pan spróbuje naszego koktajlu. Niby wszystkie są takie same, a jednak zawsze jest ta drobna lokalna różnica.

- Dobry - rzekł Jorgen. - Taki sam jak w Lunie-3.

- O właśnie - ożywił się personalnik. - Skoro już pan poruszył ten temat... Dlaczego przeniesiono pana z Luny tutaj? W końcu trudno to uznać za awans, prawda?

- Wszystko ma pan opisane w dokumentach. - Jorgen był już znużony tą rozmową.

- Tak, czytałem o tych przyczynach zdrowotnych. Chciałbym jednak poznać pańskie zdanie.

- Nie mam nic do dodania - mruknął Jorgen i pociągnął spory

14


łyk płynu. Koktajl był gorszy niż w Lunie-3. Tam produkowany był ze składników przeznaczonych na eks­port, a tu... Szkoda gadać...

Gdyby Jorgen trochę lepiej znał życie, to Grimaldi nie mógłby go wykołować jak dzieciaka. Ale na Uniwersytecie nie uczyli, co należy robić, żeby przetrwać. Uczyli tylko, jak należy postępować, by przetrwał Apostezjon.

Od początku Grimaldi nie podobał się Jorgenowi. Niby robił wszystko, co do niego należało, ale jakoś tak od nie­chcenia, bez entuzjazmu. Jorgen nie miał złudzeń; Grimal­di też za nim nie przepadał, ale nie wyglądało na to, że chce mu zrobić świństwo. Aż do owego fatalnego dnia, na którego wspomnienie Jorgen czuł do dziś eksplodującą mieszankę upokorzenia, wstydu i wściekłości. Gdybym nie wchodziła tego dnia do sterowni - myślał - wszystko byłoby w porządku. Ale wszedłem, niestety. Był tam Grimal­di.

Siedział w fotelu operatora i trzymał nogi na pulpicie sterowniczym. Słowem - pełen luz, jakby to był jego pry­watny sklepik. A przecież był bądź co bądź kierownikiem Bazy, wysuniętej placówki naszego Apostezjonu, której za­daniem była nie tylko produkcja jakichś tam kryształów, ale również godne reprezentowanie nas i naszego postę­pu. W prawej ręce trzymał butelkę piwa, lewą drapał się beztrosko po zarośniętej piersi. Przeciętny facet; oczy wy­łupiaste, łysina, maskowana zwykle kępą starannie zacze­sanych włosów, teraz cała wyszła na jaw, bo i włosy miał rozwichrzone. Nogi krótkie, a ręce - lepiej nie mówić. Technik od naciskania guzików nie musi mieć dłoni piani­sty, ale przecież może mieć wyczyszczone paznokcie. Na twarzy - dwudniowy zarost. Siedział i kiwał się na dwóch nogach fotela. Słowem - szubrawiec. Popijał piwo i czkał od czasu do czasu. Wzrok miał tępo wbity w martwe ekra­ny zasilania przemysłowego. Może zresztą nie czkał, ale przecież to drobiazg, który nie ma żadnego znaczenia. On siedział, a plan leżał. Grimaldi palcem nie kiwnął, żeby zobaczyć, co się stało.

15


0x08 graphic
Przynajmniej tak mi się zdawało. Ekipy remontowej mogliśmy spodziewać się najwcześniej za trzy dni. Ekipy remontowe są teraz zajęte, bo nie wszystkie wnioski racjonalizatorskie od razu sprawdzają się w praktyce. A Grimaldi, poza zawiadomieniem o awa­rii, nic nie zrobił. Początkowo myślałem nawet, że to sabo­taż, ale chyba nie. Przecież Grimaldi wiedział, że przyczy­ny awarii zbada ekipa remontowa. Gdyby maczał w tym palce, to nie byłby taki spokojny. Myśl o sabotażu porzuci­łem dość szybko, choć w naszej Lidze Młodych Entuzja­stów nieraz mieliśmy na ten temat dyskusje.

Nie mogłem dłużej patrzeć na jego bezczynność. Trzeba było działać, zapobiegać, ratować, a nie czekać, aż inni to zrobią. Niby formalnie mu podlegałem, tak samo jak Gorkov, zasłużony krystalizator próżniowy. Ale przecież wszystko było na mojej głowie. Chciałem poderwać kolek­tyw, to znaczy Grimaldiego i Gorkova, do załatwienia awa­rii we własnym zakresie. Zapewne, gdyby się nam udało, byłoby to właściwie ocenione przez Centralę.

Wszedłem więc do sterowni i zaproponowałem Grimaldiemu podjęcie zobowiązania zlikwidowania awarii w cią­gu dwóch dni. Gorkov był nawet chętny, ugadałem go już wcześniej, ale znał się na systemie zasilania niewiele le­piej ode mnie. Grimaldi spojrzał na mnie niechętnie i po­pukał się palcem w czoło. Chciał mnie zwyczajnie sprowo­kować, lecz wtedy jeszcze nie posądzałem go o to. Myśla­łem, że jest po prostu leniwy.

- Szefie, nie mogę patrzeć na marnujące się dobro społeczne.

- Ja też nie mogę na to patrzeć - odparł od niechce­nia, a dwuznaczności w tym sformułowaniu dopatrzyłem się dopiero, jak mnie przenieśli.

- Szefie! - nie ustawałem. - Czy mamy schematy sy­stemu zasilania?

- Mamy, synu, mamy... - mógłby mnie tytułować normalnie, „stażysto”, albo po prostu, „panie Jorgen”, (choć to niezbyt

16


regulaminowo), ale on wolał mówić:,,synu” Tfu! Od czasu awarii przestał się golić i pije piwo. Oprócz zasilania przemysłowego wysiadły golarki elektryczne i re­generacja wody. Widocznie w czasie ostatniego remontu coś źle podłączono, bo zasilanie systemu mieszkalnego jest w zasadzie niezależne od przemysłowego. Ja nie piję piwa. Wszyscy wiedzą, że to szkodliwe. W trosce o uni­knięcie demoralizującego szmuglu jest ono dostępne tylko w naszych placówkach poza Apostezjonem. Nie piję piwa od czasu ostatniego ataku nerek, co ostatecznie przekona­ło mnie, że jest to szkodliwy napój. Gorkov też pił tylko koktajl numer 1, a więc najsłabszy, bo solidaryzował się ze mną. Na niego mogłem liczyć.

- A po co ci, synu, ten schemat?

- Podejmuję się usunięcia awarii w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Gorkov mi pomoże.

- Dobrze się czujesz, synu? - zapytał z troską, nie muszę dodawać, że udaną.

- Dobrze, szefie.

- Więc ci radzę; nie tykaj tego szmelcu. A już w żadnym wypadku nie mieszaj w to Gorkova. Za rok idzie na emeryturę, kapujesz?

Nie miałem pojęcia, jaki był związek między „emeryturą Gorkova a awarią układu zasilania. Zresztą, co mnie to mogło obchodzić! Była okazja do wzięcia szturmem prze­szkody; co ludzie wymyślili - ludzie mogą ulepszyć. A tym bardziej - naprawić.

Nie mógł mi w tym przeszkodzić jakiś Grimaldi, zwła­szcza że ziewnął szeroko i powiedział, że idzie spać. Gor­kov też się gdzieś zawieruszył.

Zabrałem się szparko do roboty. Komputer wyliczył teo­retyczne miejsce awarii. Podzespoły do wymiany były w podręcznym magazynie. Powinno dać mi do myślenia to, że Grimaldi nie wziął się sam za naprawę, mimo iż wyglą­dało to na ćwiczenie dziecinnie proste. Wtedy jednak nie myślałem o tym. Całą moją uwagę zaprzątała myśl o usunięciu awarii. Teraz już wiem, że

17.


Grimaldi specjalnie usu­nął się z pola widzenia, abym wpadł w pułapkę. Robot na­prawczy wymienił zdefektowaną część i wówczas dopiero, zaczęło się piekło. Siadły po kolei układy: oświetlenia, re­generacji powietrza, a w hali przemysłowej coś zaczęło się palić; zresztą krótko, bo tuż po przybyciu tych z drugiej strony samo zgasło. Widocznie wyczerpał się tlen. Kompu­ter sygnalizował natrętnie przeciążenie całej sieci i zagro­żenie głównego bezpiecznika. Radio - pracujące podob­nie jak komputer na zupełnie niezależnym układzie zasila­nia- nadało automatycznie sygnał wzywający pomocy. Siedziałem zupełnie oszołomiony w ciemnej sterowni, roz­świetlanej jedynie błyskami świateł pozycyjnych naszej bazy. Nie wiedziałem, co robić, więc nie robiłem nic. Nie minęła chyba minuta, gdy do sterowni wpadł Grimaldi, oświetlając sobie drogę ręczną latarką. Chyba jednak nie poszedł spać, bo był całkowicie ubrany. Tuż za nim wbiegł Gorkov j jego przestraszona mina przekonała mnie, że wplątałem się w nielichą kabałę.

Grimaldi wyłączył przede wszystkim automatyczny syg­nał wzywający pomocy. Potem zasilanie systemu mie­szkalnego i uruchomił żelazną rezerwę tlenu. Wiedziałem, co to znaczy. Nie doczekamy już naszej ekipy remontowej. Będziemy musieli skorzystać z pomocy techników z sąsia­dującej z nami bazy, należącej do Drugiego Świata. Chyba że w trybie nagłym Centrala przyśle naszych, ale to ozna­czałoby zawalenie ich planowej roboty. A i tak pewnie nie zdążyliby na czas. Słowem, skandal.

Grimaldi zresztą nie pozostawił mi żadnych złudzeń. Gdy tylko zażegnał bezpośrednie niebezpieczeństwo, sy­knął przez zęby:

- Doigrałeś się, szczeniaku. Wrócisz tam, skąd przyby­łeś. Jesteś skończony, zanim na dobre zacząłeś.

Milczałem, bo co miałem mu powiedzieć. Nienawidziłem go. Mógł nie wychodzić wtedy ze sterowni, mógł mi powiedzieć, że

18


rzeczywiste połączenia są niezgodne ze schematem. Nie zrobił tego. Poszedł spać, a w rzeczywi­stości czekał pewnie, aż wsadzę rękę do otwartego paleni­ska. Spojrzałem na Gorkova, ale ten bezradnie rozłożył ręce. Nie, z jego strony nie mogłem spodziewać się ża­dnej pomocy. To mięczak trzęsący się o swoją emeryturę. Grimaldi sapnął i już spokojniej powiedział:

- Pisz, synu, podanie o zwolnienie, zanim Centrala zwolni cię dyscyplinarnie. Napisz, synu, że względy zdro­wotne nie pozwalają ci na kontynuowanie praktyki w ba­zie. Zasugeruj, synu, że jesteś lekko psychiczny, to może się jeszcze uratujesz - wyczułem w jego głosie złośliwą satysfakcję. Odzyskałem mowę:

- Szefie! Działałem zgodnie ze schematem. Są na to dowody. Nie pozwolę...

- Dużo się jeszcze musisz nauczyć, szczeniaku - przerwał mi tym swoim syczącym głosem. - Im wcześniej się nauczysz, tym lepiej dla ciebie. Bo mi ciebie tak na prawdę żal.

Kanalia! - pomyślałem. - Zwykła kanalia! Że też ta­kich trzyma się na stanowiskach kierowniczych. I to na tak odpowiedzialnej, wysuniętej placówce.

- Jeśli zaczniesz rozrabiać - ciągnął Grimaldi - zo­staniesz posądzony o sabotowanie produkcji antyimporto­wej. Wiesz chyba, co to znaczy?

Wiedziałem. „Członek Ligi Młodych Entuzjastów pokonu­je wszystkie przeszkody, traktując je jako śmiertelnego wroga postępu. Członek Ligi Młodych Entuzjastów niezło­mnie dąży do celu; nie waha się nigdy w wyborze naj­słuszniejszej drogi” - przypomniałem sobie tekst ślubo­wania naszej organizacji. I napisałem to podanie o zwol­nienie z powodu braku dostatecznej równowagi psychicz­nej w warunkach skrajnego stresu.

Jorgen wypił ostatni łyk koktajlu i odstawił szklankę. Na­pój

19


usunął przynajmniej część znużenia, jakie opanowało go po wyczerpującej podróży i długiej serii pytań Szeroko­nosego; pytań, na które odpowiedzi były im obu znane za­wczasu.

- Drogi panie - rzekł wylewnie Szerokonosy. - Cie­szę się, w imieniu własnym i dyrekcji Ośrodka, że mogę pana przyjąć do grona naszych ofiarnych pracowników. Myślę, że pana praktyka przebiegnie wzorowo. Jestem przekonany, iż przywiąże się pan do naszego Ośrodka tak, jak my jesteśmy przywiązani. Personel Ośrodka tworzy jedną wielką rodzinę i pan ma szanse również do niej na­leżeć. Zjednoczeni jesteśmy szlachetną ideą niesienia po­mocy naszym nieszczęsnym pacjentom. Chcemy im wska­zać drogę powrotu do normalnego życia w społeczeń­stwie. Będzie pan więc miał tu nie tylko pole do dalszego rozwijania swoich zainteresowań naukowych, lecz również będzie pan mógł sprawdzić w praktyce, czy pańskie założenia są słuszne.

- Tak, to bardzo interesujące - wtrącił Jorgen. - Kie­dy przystępuję do pracy?

- Już Od jutra. Nie możemy pozwolić na marnowanie talentów. Rekomendacje z Uniwersytetu są przekonywujące, a ta drobna wpadka w bazie Luna-3... No cóż, każdy z nas ma w życiorysie jakieś sprawy, o których wolałby nie pamiętać, prawda?

- Prawda - potwierdził Jorgen bez entuzjazmu. Sie­dział naprzeciwko Szerokonosego, który wiedział o nim wszystko. No, prawie wszystko. A Jorgen nie wiedział na­wet, jak nazywa się jego rozmówca. Zaczynała go opano­wywać złość na tego rozwalonego w fotelu, pewnego sie­bie człowieka, więc dodał z nie maskowaną ironią: - Po­wiedział pan, że każdy z nas...

Szerokonosy spojrzał na niego bystro, zawahał się przez moment, po czym roześmiał się:

- Nie trzeba wszystkiego brać tak dosłownie, młody człowieku. No, ale wróćmy do pana praktyki. Przez pierw­szy miesiąc zapozna się pan z pracą poszczególnych wydziałów. Będzie panu

20


w tym pomagała asystentka profeso­ra Nemeczka. Później...

- Kiedy zobaczę się z profesorem Nemeczkiem? - przerwał mu Jorgen. - Chciałbym jak najszybciej złożyć mu wyrazy szacunku. Jego podręcznik psychosyntezy był podstawą moich studiów.

- Zobaczy pan profesora, kiedy on pana wezwie. Wie pan, jak to jest z tymi wielkimi ludźmi. Oni nigdy nie mają czasu. Profesor bywa zresztą w Ośrodku tylko raz na ty­dzień. Resztę czasu zajmuje mu praca naukowa i różne obowiązki publiczne.

- Tak, wiem.

Szerokonosy włączył wewnętrzny telefon:

- Proszę tu wezwać pannę Claire.

- Już czeka - ozwał się z głośnika niski męski głos. To pewnie te milczący sekretarz - pomyślał Jorgen.- Nie raczył nawet odpowiedzieć na moje dzień dobry. Musi być chyba na etacie Speców.

- Niech wejdzie - rzucił do mikrofonu Szerokonosy.

Drzwi otworzyły się niemal natychmiast i do pokoju weszła szczupła, wysoka dziewczyna. Blond włosy obfitą kaskadą spływały na lewe ramię. Prawa strona przystrzy­żona była krótko, zgodnie z najnowszą modą.

Niezła - ocenił szybko Jorgen. - Naprawdę niezła. Gdybym taką spotkał w Centrum Integracyjnym, pewno bym jej nie przegapił.

- Pan mnie wzywał?

- Tak. - Szerokonosy wstał zza biurka i zbliżył się do niej. - Poznajcie się. To jest nasz nowy kolega. Wspo­mniałem pani o nim. Pan Jorgen Stove. Ze stażem kos­micznym; krótkim bo krótkim, ale zawsze. A to jest - zwrócił się do Jorgena - pana przewodniczka, opiekunka i pośrednik, przynajmniej przez pierwsze tygodnie pań­skiej praktyki; panna Claire Krotosky.

- Miło mi - Jorgen starał się być nonszalancki i świa­towy. - Nie mogłem trafić w lepsze ręce.

21


Claire pośpiesznie schowała ręce za siebie i spojrzała na niego bez zainteresowania, a nawet z pewnym wyra­zem niechęci.

- Panno Claire, pani podopieczny jest zapewne zmę­czony. Wskaże mu pani kwaterę, dobrze?

- Dobrze - odparła beznamiętnie.

- A od jutra, zgodnie z regulaminem, zapozna pani praktykanta z naszym Ośrodkiem.

- Jak pan sobie życzy.

- To wszystko. Dziękuję panu za rozmowę i życzę uda­nej praktyki. Bez kosmicznych wpadek - dodał mrużąc porozumiewawczo oko.

Jorgen nie powiedział nic, tylko skłonił się lekko i udał się za Claire. Przeszli przez niewielki dziedziniec i weszli do następnego budynku. Przez całą drogę Claire nie odzy­wała się. Dopiero gdy dotarli na piąte piętro i stanęli przed jednymi z wielu takich samych drzwi, otworzyła je i powiedziała:

- To jest pana pokój, numer dwadzieścia trzy. Proszę zapamiętać ten numer. Klucz jest w zamku. Gdy pan bę­dzie wychodził, należy zawsze zamykać drzwi. Cisza noc­na od dwudziestej drugiej trzydzieści. Jutro przyjdę po pa­na o godzinie ósmej trzydzieści. Proszę już być po śniada­niu. To wszystko.

- Claire...

- Słucham?

- Czy... To znaczy, chciałbym... - Jorgen nie wiedział, jak zacząć.

Dziewczyny zawsze go onieśmielały, zwłaszcza gdy nie wyczuwał z ich strony żadnej zachęty. - Nie musimy być chyba tacy oficjalni, prawda? Nie masz nic przeciwko te­mu, że mówię do ciebie ty?

- Wszystko mi jedno.

- Nie zdążyłem zjeść obiadu. Czy nie zechciałabyś mi towarzyszyć?

22


- Nie, nie mogę - potrząsnęła głową. - Mam inne obowiązki. Do widzenia.

- Nie odchodź jeszcze! Wejdźmy chociaż do pokoju. Przecież nie będziemy tak stali na korytarzu.

- Nie mam teraz czasu na prywatne rozmowy. Mój czas należy do Ośrodka.

- Claire! - Jorgen nie ustawał. - Jestem jeszcze zu­pełnie zielony. Nie wiem nawet, gdzie można coś zjeść. Pomóż mi; w końcu to też jest twój obowiązek.

- Kantyna jest w tym budynku, na parterze. Tam moż­na dostać pełnowartościowe posiłki. W pokoju jest automat spożywczy z przekąskami i napojami. Czy jeszcze coś?

- Rozumiem. Nie jesteś sama. Masz tu kogoś, prawda?

- To moja sprawa - przecięła ostro. - Do widzenia, kosmonauto... - odwróciła się i odeszła pustym koryta­rzem w stronę windy.

Jorgen nie wiedział, czy powinien tego kosmonautę traktować jako pogardliwy epitet czy przeciwnie, jako za­chętę do dalszych starań.

- Do widzenia, laleczko - mruknął przez zęby. - Je­szcze zobaczysz, na co mnie stać.

Wszedł do pokoju, gdzie już znalazły się jego bagaże. Było to niewielkie, skromnie umeblowane pomieszczenie, przypominające Jorgenowi jego pokój w domu studenc­kim. Rzucił walizki na łóżko i podszedł do okna. Okno wy­chodziło na ten sam dziedziniec, przez który przechodził niedawno z Claire. Już miał odejść, by rozpakować baga­że, gdy uwagę jego przykuł widok dwóch strażników, któ­rzy wychodzili z budynku naprzeciwko. Nieśli jakiś podłuż­ny przedmiot zawinięty w koc. Strażnicy nie zwykli bawić się w tragarzy - pomyślał Jorgen. - To zajęcie dobre dla automatów lub temporystów, jeśli akurat znajdą się pod ręką. A tutaj ich chyba nie brakuje. Zaintrygowany przyjrzał się bliżej temu dziwnemu pochodowi i zadrżał. Spod koca wysunęła się ludzka ręka i

23


0x08 graphic
bezwładnie obijała się o występy kamiennych płyt, którymi wyłożony był dzie­dziniec.

III

Profesor Nemeczek przyjechał do Ośrodka nieco spóź­niony. Spotkanie Podkomitetu Obrony Apostezjonu prze­ciągnęło się, bo były ku temu ważne powody. Doniesienia wywiadu mówiły o coraz to nowych poszlakach wskazują­cych na uruchomienie w Drugim Świecie nowej generacji superczułych broni laserowych, wobec których potężny Apostezjon mógłby okazać się bezbronny. Specjaliści woj­skowi twierdzili, że jedynym sposobem zachowania równo­wagi militarnej jest zniszczenie ośrodków badawczych przeciwnika lub zmuszenie go, poprzez presję opinii pub­licznej, do zaprzestania badań. Profesor Nemeczek był znużony tymi ciągłymi rewelacjami młodych sztabówek, których rozgorączkowane głowy ukształtowane były przez doktrynę uderzenia prewencyjnego. Nudziły go ciągłe do­niesienia o kryzysach, wstrząsających podstawami Drugiego Świata, bo zawsze okazywało się, że jedynym skutkiem kolejnego przedśmiertnego skurczu Drugiego Świata jest pogorszenie się sytuacji Apostezjonu. Żadna ze sztabówek nie była nigdy w Drugim świecie, chyba że w misji spe­cjalnej, która zmienia punkt widzenia. Tylko niektóre z nich przeszły staż w trzech bazach księżycowych Apostez­jonu. Wprawdzie Księżyc był strefą zdemilitaryzowaną, ale przecież było niemal publiczną tajemnicą, że lasery tele­komunikacyjne stanowią nikłą część prowadzonej tam pro­dukcji laserów wielkiej mocy. Ostatnia awaria w bazie Luna-3 omal nie zakończyła się skandalem międzynarodo­wym, bo ekipa ratunkowa z pobliskiej bazy Drugiego Świa­ta przybyła przed naszą ekipą. Tylko przytomności umysłu kierownika bazy zawdzięczać należy fakt, iż tamci nie weszli do środka i nie zobaczyli, co się tam produkuje. Nasi przybyli z pomocą

24


kilka godzin później i zdążyli jeszcze odratować na wpół uduszony personel. I teraz oskarża się tego nieszczęsnego kierownika o sabotaż. Wątpliwe, żeby się z tego wywinął. Profesor Nemeczek nie lubił posiedzeń podkomitetu Obrony. Mimo że z ramienia Zespołu Eksper­tów - najwyższego ciała Apostezjonu - nadzorował pra­ce Podkomitetu, odzywał się rzadko, bo słabo znał się na sprawach wojskowych i nigdy go one nie interesowały. Je­dynym jego zadaniem było zapobieganie pochopnym de­cyzjom młodych sztabówek, które chciałyby przyspieszyć agonię Drugiego Świata.

Profesor Nemeczek był człowiekiem doświadczonym i bywałym w świecie. W swoim długim życiu niejedno wi­dział i na niejeden temat milczał. Był u końca swoich dni; czuł to, jak czuje ptak, gdy zbliża się pora odlotu. A jed­nak nie zgodził się przejść na zasłużoną emeryturę. Miał niejasne przeświadczenie, iż krok taki przyspieszyłby ów odlot w nieznane. Czy śmierć istotnie jest końcem wszyst­kiego? Zagadka ta dręczyła profesora coraz częściej. Swoim własnym wysiłkiem osiągnął najwyższą klasę na Apostezjonie. Był członkiem ścisłej elity dlatego, że całe swoje życie rozpatrywał jako walkę o promocję do następ­nej, wyższej klasy. Od wielu już lat był członkiem najwyż­szej, znanej mu klasy, ale coraz częściej nawiedzały go wątpliwości, czy jest to istotnie klasa ostatnia, z której już nie można uzyskać żadnej promocji. Jego racjonalny umysł nie mógł pogodzić się z myślą, że to już koniec, że dalej nie ma nic, nawet ściany, tylko nicość, pustka i roz­kład. Jego doświadczenie życiowe, myśli, radości i niepo­koje, słowem, cały kapitał psychiczny, który skrzętnie ciu­łał przez całe swoje długie życie miałby się teraz zmarno­wać? Chciałby to gdzieś zdeponować, chciałby, aby to przetrwało i rozwijało się dalej. Nie była to trywialna oba­wa przed śmiercią. Nie, to nie to...-Tego typu obawy są udziałem maluczkich, prostaczków, o których dobro dbać muszą mózgi Zespołu Ekspertów i podporządkowana im

25


organizacja państwa. Była to raczej kwestia smaku. Profe­sor Nemeczek nie znosił marnotrawstwa, którego nie uda­ło się niestety wyplenić na Apostezjonie. A czyż jego śmierć, bez fałszywej skromności, nie byłaby ogromnym marnotrawstwem? Chyba że... Profesor zdawał sobie spra­wę, że jest to naiwna spekulacja, dawno przezwyciężona przez ustalenia naukowe, ale przecież nawet Ekspertowi wolno od czasu do czasu wyprzęgać myśli z uprzęży ra­cjonalizmu. Zwłaszcza jeśli są to myśli na własny użytek. Jeśli więc śmierć jest osobliwym progiem, przejściem do następnej, niepojętej klasy, to wówczas... Tak, wówczas podstawową sprawą jest znalezienie kryteriów promocji do tej szczególnej klasy.

Pamiętał z wczesnego dzieciństwa, jeszcze przed Wiel­ką Zmianą, gdy świat nie był podzielony na dwie części, że razem z matką chodził na jakieś uroczyste ceremonie. Miały one w sobie coś z magii, no ale w końcu był to ok­res barbarzyństwa i irracjonalizmu. Nie mógł wtedy mieć więcej niż cztery lata, ale wspomnienia te powracały coraz natarczywiej.

Życie wtedy było inne; kto dzisiaj zna swoją matkę? I po co miałby znać? Rodzić może każda kobieta (o ile oczy­wiście uzyska licencję), ale przecież proces wychowawczy musi być prowadzony przez fachowca. Przezwyciężyliśmy relikt amatorskiego i zazwyczaj nieudolnego socjalizowa­nia dzieci i młodzieży, ale nie pozbyliśmy się dewiantów. Dlatego właśnie niezbędne jest istnienie Ośrodków Reso­cjalizacyjnych, które służą bezpłatną pomocą tym nie­szczęsnym nieprzystosowanym.

Wiedział jednak na pewno, że matka zabierała go do ja­kichś uroczystych miejsc, gdzie zazwyczaj było sporo ludzi i gdzie przy blasku świec i śpiewach wypowiadał jakieś ważne - jak mu się wówczas zdawało - słowa. Miał nie­jasne przeczucie, że słowa te jakoś łączyły się z jego obecnymi niepokojami. Ale dlaczego? Na to pytanie nie mógł znaleźć odpowiedzi. Wątpliwości budziło też

26


wspomnienie świec, a przecież pamiętał nie tylko ich widok, ale nawet specyficzny zapach. Czyżby w okresie barbarzyń­stwa nie znano jeszcze elektryczności? Wydawało się to mało prawdopodobne, bo przecież elektryczność znana była od kilku wieków i Apostezjon nie mógł być aż tak za­cofany. Ale świece były i było ich bardzo dużo.

Poza tymi mglistymi wspomnieniami brakowało dowo­dów. W okresie Wielkiej Zmiany zniknęli przeciwnicy po­stępu. Ludność Apostezjonu, według danych, które do dzi­siaj utrzymywane są w tajemnicy, zmniejszyła się o poło­wę i nastała nowa era; od tego momentu historia zaczęła liczyć się naprawdę. Od tego też czasu rozpoczęło się dziwne zjawisko demograficzne; noworodki płci męskiej rodziły się dwakroć częściej niż noworodki płci żeńskiej. Zniknęli nie tylko przeciwnicy postępu, lecz także wszelkie ślady, które świadczyły o ponurej przeszłości. Zmiana była naprawdę wielka; objęła nie tylko ludzi, ale również ich otoczenie: architekturę, cmentarze, a nawet krajobraz.

Profesor dochodził niekiedy do wniosku, że miejsca, któ­re z matką odwiedzał, mogły być kościołami jakiejś religii. Przemawiałby za tym zastanawiający fakt, iż bryły archi­tektoniczne Centrów Integracyjnych przypominały do złu­dzenia architekturę kościołów funkcjonujących po dziś dzień w Drugim Świecie. Ale przecież każdy wie, że koś­cioły w Drugim Świecie są do dziś ostoją wstecznictwa i konserwatyzmu, podczas gdy w Centrach Integracyjnych kształtują się najbardziej postępowe stosunki społeczne, swobodne, wolne od archaicznej hipokryzji, oparte na ra­cjonalnych zasadach. Każdy może wybrać sobie partnera na dowolny okres, a dyżurujący specjaliści służą fachową pomocą w optymalnym doborze społecznym i genetycz­nym. Profesor Nemeczek, na podstawie obiektywnych ra­portów Służb Specjalnych, wiedział, że Centra Integracyj­ne cieszą się niesłabnącym powodzeniem wśród ludności Apostezjonu. Świadczył o tym fakt, że liczba nielegalnych urodzeń, a więc urodzeń ze związków, które

27


powstały poza Centrami Integracyjnymi, była statystycznie niewielka i koncentrowała się głównie w środowiskach temporystów. Ze związków tych wywodziła się zdecydowana większość późniejszych pacjentów Ośrodków Resocjalizacyjnych, co było niepodważalnym potwierdzeniem tezy o szkodliwości społecznej amatorskiego wychowywania dzieci.

Zresztą profesor Nemeczek, by uwolnić się od swych szalonych hipotez (z których nie zwierzał się nikomu, by nie narażać się na śmieszność), wybrał się na inspekcję kilku centrów. Nie znalazł tam wszelako najmniejszych śladów, które przemawiałyby na korzyść jego prywatnych przypuszczeń. Zgoda, mógłby powiedzieć jakiś dociekliwy niedowiarek, śladów powierzchownych nie ma, bo zostały usunięte w czasie Wielkiej Zmiany. Należałoby ich poszu­kać głębiej, na przykład w wykopaliskach. Ale nawet taki dociekliwy niedowiarek musiałby przyznać, że zabrnął w ślepą uliczkę. Wszak wszyscy wiedzą, że archeologia, pod pozorami nauki ścisłej, kryje irracjonalne jądro i służy na­szym przeciwnikom do oczerniania przeszłości Apostezjonu. Rozkopywanie ziemi jest podobne do rozdrapywania zabliźnionych ran. Po co to komu? I komu to służy?

Pozostawało zatem jedyne racjonalne wyjaśnienie: ar­chitektura Centrów Integracyjnych jest przypadkowo zbież­na z architekturą kościołów w Drugim Świecie, bo zgodnie z ówczesnym stanem technologii nie umiano inaczej wznosić konstrukcji przeznaczonych na zgromadzenia publiczne. W okresie barbarzyństwa, jak wszyscy wiedzą, ludność była spędzana do tych obiektów, aby w zaciętym milczeniu wysłuchać aktualnych poleceń białorękich pa­nów, którzy nigdy w swym życiu nie splamili się uczciwą pracą.

Wszystko to brzmiało sensownie i trudno było temu za­przeczyć. Jednakże profesor Nemeczek nie mógł pozbyć się wspomnienia matki i wspólnych wypraw na owe taje­mnicze uroczystości. Ostatnio nawet, będąc w Drugim Świecie, chciał sprawdzić, czy ceremonie kościelne podobne są do tych, które zachował

28


we wspomnieniach, ale zrezygnował z tego pomysłu. Nie był sam, towarzyszył mu profesor Marten, młodszy od niego, niezwykle ambitny członek Zespołu Ekspertów; autor konkurencyjnej operacyj­nej metody leczenia dewiacji społecznych. Byłoby nie­zręcznie odłączać się od niego. Mógłby pomyśleć nie wia­domo co. A na zaproponowanie wspólnej wycieczki Nemeczek nie zdobył się. Nie licowało to jakoś z pozycją, którą zajmował w Zespole.

Spojrzał na zegar. Do trzeciej brakowało dziesięciu mi­nut. Za oknem falowało powietrze nagrzane południowym upałem. Wykończy mnie ta pogoda. I ten Ośrodek - po­myślał spoglądając z niechęcią na pulpit sterowniczy wewnętrznego telefonu. Punktualnie o godzinie trzeciej miał odebrać raporty z poszczególnych oddziałów Ośrod­ka. Było to zajęcie nużące, mimo że zredukował je do najniezbędniejszego minimum. Mógłby właściwie zrezygno­wać ze stanowiska szefa Ośrodka. Wszak jego zastępca i uczeń zarazem, doktor Smeya, i tak w rzeczywistości kie­rował wszystkim, pozostawiając mu tylko najniezbędniejsze decyzje. Mógłby spokojnie zająć się pisaniem pamięt­ników, które w przyszłości być może weszłyby do kanonu lektur szkolnych. Odpędził od siebie te myśli. Ośrodek był jego dziełem. I tak zaglądałby tu, wiedziony prostą cieka­wością. Ośrodek miał doskonałe wyniki, lepsze niż pla­cówka prowadzona w oparciu o doktrynę teoretyczną pro­fesora Martena. Nie mógł tak po prostu ustąpić pola.

Nacisnął klawisz automatu spożywczego. Do szklanki spłynął złotawobrunatny, lekko musujący płyn. Łyk orzeźwiacza dobrze mi zrobi - pomyślał, sącząc wolno swój ulubiony koktajl. - Dlaczego jej jeszcze nie ma. - Spojrzał na zegar. Była za minutę trzecia. Na ścianie obok ze­gara zauważył swój portret, oprawiony w panoramiczne szkło. Kto go tu powiesił? To bardzo ładnie z ich strony, ale przecież nie mogę zgodzić się na coś takiego. W Ze­spole Ekspertów mogłyby powstać plotki o budowaniu kultu własnej osoby.

29


Po mojej śmierci, owszem, ale teraz? Jeszcze za wcześnie... Chociaż z drugiej strony, jakie to będzie miało znaczenie, gdy mnie już nie będzie? Drzwi uchyliły się bezgłośnie i do pokoju weszła Claire.

- Myślałem już, że się spóźnisz.

- Panie profesorze! - odparła z lekkim wyrzutem. - Przecież pan wie, że nie mogłabym.

- Wiem, wiem, moje dziecko. Napijesz się czegoś?

- Dziękuję. Może później...

- Przygotuj się do przeglądu.

Claire zasiadła za pulpitem, który zwieńczony był rzę­dem ekranów. Punktualnie o trzeciej uruchomiła urządze­nie. Ekrany rozbłysły i pojawiły się na nich twarze męż­czyzn i kobiet w różnym wieku.

- Zaczynamy w zwykłej kolejności - rzekła Claire z rutyną w głosie. - Doktorze Smeya, proszę mówić.

Twarz w lewym skrajnym ekranie rozjaśnił uśmiech: - Witamy pana profesora, w naszym Ośrodku.

- Bez zbędnych ceremonii, doktorze - przerwał opryskliwie profesor Nemeczek. - Wszyscy mamy mało czasu. Czy w ciągu ostatniego tygodnia zdarzyło się coś naprawdę ważnego?

- Ośrodek funkcjonuje bez zarzutu. Mamy jedynie pew­ne kłopoty z zaopatrzeniem, a także nie udało się nam uzyskać obsady na brakujące stanowisko zastępcy komen­danta Ochrony.

- Jeśli Ośrodek funkcjonuje bez zarzutu, to może ten etat nie jest nam potrzebny? - zapytał zgryźliwie profe­sor.

- Nie możemy zrezygnować z tego etatu, bo i tak lu­dzie pracują ponad normę. Wypłaty z tego tytułu za ostatni miesiąc...

- Nie interesują mnie te szczegóły, doktorze. Jeśli nie znajdziecie kandydata w ciągu najbliższego tygodnia, od­damy ten etat do innego Ośrodka. Czy to jest jasne?

- Jasne, profesorze.

30


Nemeczek skinął na Claire, która głosem równie beznamiętnym co poprzednio powiedziała: - Dział Personalny. Panie Winter, pan ma głos.

- Stan personelu zwiększył się o jednego praktykanta. Nazywa się - Winter zajrzał do jakichś papierów - nazy­wa się Jorgen Stove. Zaczął praktykę w naszej bazie księży­cowej i formalnie na własną prośbę z niej zrezygnował.

- Która to baza? - spytał Nemeczek.

- Luna-3.

- To ta, gdzie była ostatnio poważna awaria?

- Ta sama - odparł Winter. - Z moich informacji wy­nika, że nasz nowy nabytek nie spisał się tam najlepiej. Jednak dokumenty ma w najzupełniejszym porządku. Nie ma tam ani jednego zapisu, który świadczyłby na jego nie­korzyść.

- Proszę dowiedzieć się wszystkiego, co możliwe. Oczekuję za tydzień krótkiego raportu w tej sprawie.

- Rozumiem. Czy włączyć w to Służby Specjalne?

- Nie ma potrzeby. Oni mają ważniejsze sprawy na głowie. Niech pan sam się tym zajmie. Czy jeszcze coś?

- To wszystko.

Nemeczek ponownie skinął na Claire, która pochyliła się nad pulpitem:

- Oddział Przyjęć i Wstępnej Adaptacji!

- Tak? - odezwał się ekran, na którym widniała przy­stojna twarz młodego mężczyzny. Żywe, czarne oczy wy­raźnie kontrastowały z bladą karnacją skóry.

- Doktorze Rybakoff, ma pan głos.

- Dziękuję, Claire. A więc, profesorze, w ciągu ostat­niego tygodnia przyjęliśmy w sumie sześciu osobników. Mężczyznę i kobietę wczoraj, a pozostałych czterech, sa­mych mężczyzn - dzisiaj rano. Czy pan profesor ze­chciałby ich obejrzeć?

- Tak, ale krótko - mruknął Nemeczek.

Obraz na ekranie zamigotał. W miejsce twarzy Rybakoffa pojawił się widok małej salki, po której w tę i z powrotem chodziła

31


kobieta. Nie mogła mieć więcej niż czter­dzieści lat, a więc była jeszcze młoda. Miała nieobecny wyraz twarzy i na pozór wyglądało, że jest w jakimś tran­sie. Z głośnika pod ekranem ozwał się głos Rybakoffa:

- Pacjentka jest we wstępnej fazie procedury diagno­stycznej. Czekają ją jeszcze dzisiaj dwa testy, ale już te­raz można powiedzieć, że jest to trywialny przypadek.

- Charakter dewiacji? - zapytał Nemeczek.

- Typowy: to reproduktorka.

- Kto następny?

Obraz zmienił się. Salina była identyczna. Na łóżku leżał mężczyzna, wpatrzony nieruchomo w sufit. Głośnik się odezwał:

- To jest, panie profesorze, trochę bardziej skompliko­wany przypadek. Przysłała go Kwatera Główna.

- No? - profesor ożywił się. - Kto to taki?

- Niejaki Karden. Daliśmy mu numer indentyfikacyjny CK-81.

- Charakter dewiacji?

- Spisek przeciwko porządkowi publicznemu.

- Pokażcie bliżej jego twarz - rzekł niecierpliwie pro­fesor.

Obraz na monitorze zmienił się i po chwili cały ekran wypełniała nieruchoma twarz Kardena.

- To twarda sztuka - mówił dalej Rybakoff. - Nasi sanitariusze przyzwyczaili się do mięczaków i dali się wczoraj zaskoczyć.

- Ciekawe - mruknął profesor.

- W czasie wstępnej procedury zniechęcenia do ucieczki pobił jednego z sanitariuszy do tego stopnia, że trzeba było odesłać go do szpitala. W związku z tym za­stosowaliśmy dodatkowe środki ostrożności, aby uniknąć takich incydentów na przyszłość. Ale nadal, oczywiście, stosujemy wyłącznie naturalne środki budzenia odruchu warunkowego. Żadnej fizyki ani chemii.

32


- A co to za dodatkowe środki?

Z głośnika rozległ się stłumiony chichot: - Stosujemy worek na głowę. Dzisiaj zdał egzamin. Nie było żadnych problemów.

- Proste i sprytne. Co z dzisiejszym transportem?

Obraz na ekranie znów się zmienił. Tym razem pojawiła się salka trochę większa, wyposażona w trzy łóżka, na których widać było nieruchome sylwetki mężczyzn.

- Ten po lewej stronie - wyjaśniał Rybakoff - to Stansky. Nadaliśmy mu numer identyfikacyjny SK-22. Cha­rakter dewiacji spotykany w zasadzie wśród temporystów, choć sam nim nie jest, a przynajmniej nie jest tam znany agentom Speców. Jest to ciekawy przypadek memoryzmu. Według raportu Speców wymyślił sobie, spisał i zaczął rozpowszechniać rzekomo prawdziwe dzieje Apostezjonu na tle, pan wybaczy, profesorze, mistycznej misji cierpie­nia.

- Czy w jego dokumentacji znajduje się ten tekst?

- Zaraz sprawdzę - rzekł prędko Rybakoff. Po chwili milczenia odezwał się znowu. - Nie ma tego.

- Panno Claire! - głos profesora brzmiał teraz bardzo oficjalnie. - Proszę wystąpić w moim imieniu do Służb Spe­cjalnych o dostarczenie nam tego, co napisał SK-22. Jest to niezbędne do zastosowania prawidłowego leczenia.

- Tak jest, profesorze - odparła Claire.

- Powiedzcie mi jeszcze o pozostałych, doktorze, tylko krótko.

- Ten w łóżku na wprost to niejaki Vittolini, pseudo Długi. Z tej samej sprawy co Karden, to znaczy - popra­wił się szybko - CK-81. Ten po prawej nazywa się Porter. Dostarczał temporystom zakazane produkty.

- A czwarty? Mówiliście o czterech.

- Czwarty jest jeszcze w rejonie przyjęć. Nie chce uciekać, w związku z czym nie mogliśmy zastosować naj­prostszej procedury. Poczekamy jeszcze godzinę i jeśli nic się nie zmieni - zastosujemy stymulacje.

33


- To jakiś spryciarz - rzekł profesor. - Uważajcie na niego.

- Jest oczywiście cały czas pod obserwacją.

- Czy jeszcze coś?

- Tak... - w głosie Rybakoffa zabrzmiało lekkie waha­nie. - Sanitariusz i technicy coraz częściej narzekają na zarobki. Mówią, że u Speców dostaliby więcej. Gdyby...

- Nie będziemy dzisiaj dyskutować problemu płac - przerwał mu niecierpliwie profesor. - To dotyczy wszyst­kich oddziałów. Czynię starania, ale sami wiecie, jaka jest sytuacja. Trzeba jeszcze z tym poczekać. Panno Claire, proszę dalej.

- Oddział Redukcji Oczekiwań. Doktor Rolland, teraz pani kolej.

- Dziękuję, Claire. U mnie, profesorze, wszystko w normie. Praca idzie normalnie.

- Na panią zawsze można liczyć. Jakieś kłopoty?

- Nic szczególnego - odparła szybko doktor Rolland. - Dajemy sobie radę we własnym zakresie. Doktorze Rybakoff, czekam niecierpliwie na tego pańskiego spryciarza. Nie chce uciekać? Tak mu się u nas podoba?

- Profesor naprawdę bardzo się spieszy - przerwała jej Claire.

- Przepraszam, profesorze. To wszystko.

- Co się dzieje z FM-14? Czy ciągle jeszcze wydaje się jej, że odnalazła swego syna?

- Nie jest już tego taka pewna jak na początku. Ale przyznać muszę, że mamy z nią pewne trudności. Nie chciałabym nudzić pana profesora szczegółami, ale ma ona zaledwie trzecią klasę inteligencji, a zarazem ekscesywnie rozbudowane potrzeby emocjonalne. Czasami, przyznam, korci mnie włączenie leczenia farmakologiczne­go...

- Profesor Marten bardzo by się ucieszył słysząc pani słowa - wtrącił zgryźliwie profesor.

34


- Ale nie usłyszy.

- Wiem, wiem, droga pani doktor. Mam nadzieję, że ten odosobniony przypadek nie naruszył pani przekonania o wyższości terapii humanistycznej nad farmakologiczno-chirurgiczną?

- Ależ skąd! - obruszyła się doktor Rolland. - W człowieku tkwią ogromne możliwości zmiany. Trzeba je tylko zidentyfikować i uruchomić.

- No właśnie! Dziękuję pani doktor i życzę powodze­nia.

- Dziękuję.

- Oddział Przejściowy! - Claire znowu pochyliła się nad pulpitem.

- Wszystko w normie - ozwał się młody, energiczny mężczyzna z kolejnego ekranu. - Jutro przekazuję pa­cjenta do Oddziału Intensywnej Internalizacji. A za kilka dni dwóch następnych.

- Ma pan bardzo dobre wyniki, doktorze Corbon - pochwalił go profesor. - Doktorze Smeya?

- Słucham?

- Kiedy po raz ostatni doktor Corbon był awansowany?

- Nie pamiętam dokładnie. Panie Winter, czy ma pan pod ręką tę informację?

- Oczywiście - odezwał się Winter. - Ostatni awans doktora Corbona miał miejsce półtora roku temu.

- Rok i siedem miesięcy - wtrącił Corbon.

- Tak - potwierdził Winter. - W przyszłym tygodniu będzie rok i siedem miesięcy. Muszę jednak zaznaczyć, że doktor Corbon ma już najwyższą stawkę w swojej ran­dze.

- Wszyscy wiemy, jaka jest sytuacja - podjął profesor Nemeczek. - Pan zapewne też - zwrócił się do Corbona. - Powinienem pana awansować, ale... - bezradnie roz­łożył ręce i dodał: - Ale co się odwlecze, to nie uciecze, prawda?

35


- Nie pracuję tylko dla pieniędzy - odparł z szacun­kiem doktor Corbon.

- Tak, wiem. Nie przedłużajmy tego - profesor spoj­rzał na Claire.

- Intensywna Internalizacja - wywołała Claire. - Doktorze Coloni.

- Jestem, jestem - odrzekł prędko człowiek z kolejne­go ekranu.

Miał siwiejące skronie, pociągłą twarz o ostrych rysach i nosił ogromne okulary, które co chwilę poprawiał wska­zującym palcem. Te okulary były przedmiotem żartów ca­łego Ośrodka, bo wszyscy nosili znacznie wygodniejsze szkła kontaktowe, przystosowane nie tylko do normalnego patrzenia, ale także do oglądania telewizji oraz ochrony przed słońcem. Coloni nosił na każdą okazję inne okulary i był chyba jedynym człowiekiem na Apostezjonie, który ich używał. W zasadzie był to symptom nieprzystosowania, ale nikt poważnie nie traktował tego drobnego dziwactwa. Coloni był naprawdę dobrym fachowcem. Teraz też popra­wił charakterystycznym ruchem okulary i zaczął mówić bardzo szybko, jak uczeń lekcję wykutą na blachę: - Na oddziale mam dwunastu pacjentów, w tym trzech w za­awansowanym stadium procedury internalizacyjnej. Tok pracy - normalny. Zakłóceń brak. Czy ma pan pytania, profesorze?

- Nie, nie mam pytań - odparł obojętnie profesor.

Pracy Coloniego nie można było nic zarzucić, a jednak Nemeczek nie przepadał za nim. Trzymał go w Ośrodku, bo trudno byłoby znaleźć zastępcę podobnej klasy. Zresztą Marten z pewnością przyjąłby go z otwartymi ramionami. Nie mógł rozgryźć Coloniego, była w nim jakaś tajemnica, a profesor Nemeczek nie lubił tajemnic. Dałby dużo, aby dowiedzieć się, co Coloni myśli naprawdę, ale wszystkie próby zbliżenia Coloni zbywał w sposób grzeczny i pełen szacunku, lecz stanowczy. To nie to, co taka na przykład Rolland z Redukcji albo ta Symons ze Stabilizacji - spojrzał

36


na ekran, na którym widniała twarz doktor Symons, okolona obfitą kaskadą kasztanowych włosów.

- Oddział Stabilizacji - odezwała się Claire. - Pani kolej.

- W zasadzie wszystko w porządku, profesorze.

- Co to znaczy,,,w zasadzie”?

- Mam kłopoty z jednym przypadkiem. Jest to BK-41. Nastąpiła u niego zdecydowana regresja. Rozważamy cof­nięcie go na Przejściówkę, a może nawet na Redukcję. Gdzieś na tych oddziałach nastąpił błąd.

- BK-41? - wtrącił pospiesznie doktor Corbon. - To ten łysawy facet z weredyzmem?

- Ten sam - potwierdziła doktor Symons.

W jej głosie brzmiała ledwie maskowana satysfakcja.

- Ode mnie wyszedł czysty jak łza - powiedział dobit­nie Corbon.

- Niezupełnie - odparła Symons - skoro jest przeko­nany, że za cierpienia (zważcie państwo, że pobyt w Oś­rodku ciągle traktuje jako cierpienie, a nie jako pomoc) zo­stanie wynagrodzony. Oczekuje tego wynagrodzenia spoza układu odniesień, które nabył u doktora Coloniego. A więc albo nastąpiła niepełna redukcja oczekiwań, albo też na Przejściówce przeoczono jakiś istotny, trwały element sta­rego systemu wartości, który teraz daje o sobie znać. Ju­trzejsze badania powinny dać na to odpowiedź.

- Jestem o to zupełnie spokojna - rzekła zimno dok­tor Rolland.

- Przerwijmy tę dyskusję - powiedział profesor Nemeczek. - Myślę, że tydzień wystarczy wam na wyjaśnie­nie tego przypadku i uzgodnienie wniosków. Claire?

- Oddział Resocjalizacji Końcowej - zaanonsowała Claire. - Niech pan mówi, doktorze Bromke.

- Nie mam na szczęście takich kłopotów, jak doktor Symons - rzekł wesoło. - Jutro zamierzam przekwalifi­kować dwóch moich zuchów na pomocników wychowaw­ców. Rybakoff, będziesz miał

37


z nich pociechę. Reszta pacjentów w normalnej procedurze resocjalizacji końcowej. Wszystkie przypadki mają rokowania dobre lub bardzo do­bre. Oczywiście według testu pana profesora.

- Dziękuję panu, dziękuję państwu. To wszystko na dzisiaj. Spotkamy się za tydzień o tej samej porze.

- Szczegółowe decyzje dotyczące poszczególnych od­działów - dodała Claire - przekażę zwykłą drogą. Oczy­wiście jeśli pan profesor takie decyzje podejmie. Dziękuję. Koniec.

Ekrany gasły po kolei. Profesor Nemeczek wziął jeszcze jeden koktajl z automatu spożywczego i rozsiadł się wy­godnie w dużym fotelu.

- Wiesz, Claire, jestem dzisiaj wyjątkowo zmęczony. Może to te nieznośne upały, a może po prostu już nie wy­trzymuję normalnego tempa pracy?

- Panie profesorze - rzekła przymilnie. - Życzyła­bym sobie mieć tyle energii co pan.

- Jesteś bardzo miła, Claire, ale starości nie da się uniknąć. Dzisiaj od samego rana mam posiedzenia. I wszystkie ważne. Jeszcze dzisiaj mam jedno spotkanie, z Ligą Młodych Entuzjastów Uniwersytetu. Nagabywali mnie od blisko roku i w końcu musiałem się zgodzić.

- Tak, młodzież czeka na pana, nie można jej zawieść. Jest pan dla niej autorytetem.

- Tak myślisz?

- Jestem o tym przekonana.

- Dlaczego doktor Symons nie lubi Corbona i doktor Rolland? - zmienił nagle temat. - Dlaczego?

- Pan, profesorze, zawsze publicznie chwali doktora Corbona. Dzisiaj też...

- Bo ma wyniki - przerwał jej.

- Inni też mają wyniki - wtrąciła nieśmiało. - Może to jest przyczyna.

- A doktor Rolland? Dlaczego nie jest lubiana? Prze­cież to bardzo sympatyczna kobieta, a przy tym niezły fa­chowiec.

38


Claire schyliła głowę, by ukryć zmieszanie. Milczała.

- Zresztą, to nie ma znaczenia, jeśli praca Ośrodka na tym nie cierpi. Muszę już iść. Pamiętaj o sprowadzeniu tekstu, który upowszechniał ten... Jaki on ma numer iden­tyfikacyjny?

- SK-22; to niejaki Stansky, którego dzisiaj przyjęliśmy.

- No właśnie, SK-22. To jedna sprawa. Poza tym przy­pilnujesz, aby za tydzień gotowy był wyczerpujący raport w sprawie BK-41. Regresja na tak późnym etapie resocja­lizacji? Wygląda to trochę podejrzanie. Trzeba też dokład­nie wyjaśnić tego praktykanta. Musimy wiedzieć, z kim pracujemy.

- Rozumiem, profesorze. Będę czuwała, aby wszystko było zrobione na czas.

- Jesteś nieoceniona. Jeśli tak dalej pójdzie, to nieba­wem awansujesz do ścisłego kierownictwa Ośrodka. Wiesz, wkrótce doktor Coloni zechce zapewne skorzystać z dobrodziejstw emerytalnych. Jak twoja praca doktorska?

- Jest poważnie zaawansowana. Skoro tylko ją skoń­czę, będę chciała prosić...

- Nie musisz wcale o to prosić. Naturalnie, że się tym zajmę. Przeszłaś długą drogę i należy ci się to. Chodzisz, do Centrów Integracyjnych? Czy zastanawiałaś się kiedyś nad ich architekturą?

- Nie, panie profesorze. - Claire pobladła lekko, nie na tyle jednak wyraźnie, by Nemeczek mógł to zauważyć. - Nie mam na to czasu.

- No, muszę już iść. Znowu ktoś na mnie czeka. - Profesor wstał, odstawił nie dopitą szklankę koktajlu. - Aha, jeszcze drobiazg.

- Słucham.

- Kto powiesił tutaj mój portret?

- Doktor Rolland.

- Zdejmij to. Gotów ktoś pomyśleć nie wiadomo co.

- Jak pan sobie życzy, profesorze.

- Żegnam, zobaczymy się za tydzień.

39


- Do widzenia. - Claire wstała i wymieniła z profeso­rem uścisk dłoni.

Gdy Nemeczek wyszedł, Claire podeszłą do okna i opar­ła czoło o szybę. Po chwili zobaczyła sylwetkę profesora, zmierzającego szybkim krokiem do służbowego ekwipartu. Wówczas odeszła od okna, zdjęła portret ze ściany, przez chwilę się zastanawiała, po czym rzuciła go z rozmachem na podłogę. Panoramiczne szkło wytrzymało jednak ze­tknięcie z puszystą wykładziną podłogową. Wtedy Claire skoczyła na portret i zaczęła go z wściekłością deptać. Odłamki szkła przebijały jej miękkie obuwie i raniły stopy, ale Claire nie czuła bólu.

IV

Ktoś szarpał go za ramię, co wywoływało nieznośny ból. Chciał krzyknąć, ale nie był w stanie. Otworzył wprawdzie usta, lecz wydobył się z nich tylko chrapliwy jęk. Szarpa­nie nie ustawało, choć było teraz łagodniejsze niż po­przednio. Otworzył oczy. Zobaczył przed sobą zamglony zarys sufitu. Z tyłu głowy pulsował tępy ból. Miał wraże­nie, że ktoś położył mu głowę na polnym kamieniu. Chciał ją zdjąć z tego kamienia, co tylko spotęgowało ból. Jęknął bezwiednie.

- Nie ruszaj się, chłopie! - usłyszał czyjś znajomy głos.

- Pić - wyszeptał.

- Zaraz dam ci coś do picia - rzekł ten sam głos, tym razem z wyraźną radością. Tak, to był głos Portera: - Wyglądałeś nietęgo. Bałem się, że cię załatwili.

Nie mógł odwrócić głowy, bo obawiał się tego piekielne­go bólu, a Porter był poza zasięgiem widzenia. Przed sobą miał tylko coraz wyraźniejszą płaszczyznę sufitu, załamują­cą się w przeciwległą ścianę. Mógł już teraz odróżnić nie tylko odległość; zauważył nawet lekki zaciek koło lampy.

40


- To zwykła woda. - Poczuł na wargach dotknięcie szklanki. - Pij. Dobrze ci zrobi.

Chłodny płyn rozlewał mu się strużkami po policzkach. Uniósł więc nieco głowę nie zważając na ból. Przełykał z trudem, ale chciwie. Musiałem dostać również w gardło - pomyślał. Odsunął się od szklanki i ostrożnie złożył głowę na poduszkę. Spróbował poruszyć lekko palcami stóp i dłoni. Udało się, a więc ręce i nogi były całe. Odchrzą­knął. Ucisk w gardle nie zelżał, ale Długi poczuł się lepiej.

- Porter, co się stało? Gdzie jestem?

- Leż spokojnie - odezwał się Porter odstawiając szklankę. - Jesteś w Ośrodku, chłopie, a gdzieżby in­dziej? Też się dałem nabrać na ten numer.

- Uciekałeś?

- Tak. Już byłem na zewnątrz i dopiero tam na nich wpadłem. Chcieli mi dać niezły wycisk, ale już po pierw­szym uderzeniu fiknąłem kozła i leżałem jak martwy. Nie wiedzieli, co robić. Jeden z nich nawet sprawdzał, czy ży­ję.

- Poznałbyś ich? - zapytał Długi gorączkowo.

- Wątpię. Zarzucili mi coś na łeb. A ty ledwie się ru­szasz, a już byś gryzł. Zapomnij tutaj o tym, bo cię wykoń­czą.

- To moja sprawa. Co ze Stanskym?

- Ten oberwał najgorzej. Rzęzi, jakby mu coś w środ­ku przerwali.

- Seagren?

- Nie wiem, co się z nim dzieje. Może już go załatwili? No, wyglądasz już lepiej. Idę do Stansky'ego.

- Porter - wychrypiał Długi. - Poczekaj! Dlaczego?

- Co dlaczego?

- Dlaczego bili?

Porter wzruszył ramionami i milczał przez chwilę. Po czym rzekł:

- Nie zawracaj sobie tym głowy, Długi. Widocznie tak witają tutaj nowych. Możesz się ruszać?

41


Długi spróbował unieść się trochę. Bolało, ale było to do zniesienia. Chciał usiąść, jednak Porter przytrzymał go ła­godnie.

- Nie szarżuj, chłopie. Zbieraj siły, bo coś mi się wy­daje, że będą nam tutaj bardzo potrzebne.

Drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł mężczyzna w medycznym uniformie. Towarzyszyła mu kobieta w stroju, jaki zazwyczaj nosił średni personel medyczny. Porter za­milkł, zaś Długi odwrócił głowę w kierunku nowoprzyby­łych.

- Widzę, chłopcy, że odzyskujecie siły. To dobrze, to bardzo dobrze. Jestem doktor Rybakoff. - Podszedł do łóżka Długiego. - Możesz mówić?

Długi skinął głową.

- Świetnie! - ucieszył się Rybakoff. - A ty? - zwró­cił się do Portera. - Już nawet chodzisz. Znakomicie! Co z tym trzecim? - Podszedł do łóżka Stansky'ego, podniósł mu powieki i zajrzał w źrenice. - I ten się wyliże. Siostro, proszę mu dać zastrzyk. Temu - wskazał na Długiego - też, tylko słabszą dawkę.

- Dobrze, doktorze. A co z nim? - wskazała na Porte­ra.

- No? - zagadnął Rybakoff. - Jak się czujemy? Nie­źle ich urządzili, co? Z tobą, jak widzę, obeszli się życzli­wiej. Może wiesz, kto to był?

Porter w milczeniu spoglądał na Długiego, który odwró­cił głowę do ściany.

- Nie wiesz? - ciągnął dalej Rybakoff. - Tego się spodziewałem. Ty - podszedł do łóżka Długiego - też oczywiście nic nie wiesz?

Długi milczał.

- Nie wiesz - stwierdził Rybakoff. - Dwóch ciężko pobitych, jeden lekko i nikt nic nie wie. Dobre sobie!

Przechadzał się po pokoju, zaś Porter wodził za nim oczyma. Nagle stanął przed Porterem i rzekł, trącając go wskazującym palcem w pierś:

42


- To były chyba jakieś wasze wewnętrzne porachunki, co? Mam rację? Milczysz, a więc trafiłem. Wystarczyło, że na chwilę zniknęliście technikom bezpieczeństwa z oczu i wpadliście w tarapaty. Zaraz, zaraz... A może wy nawza­jem skoczyliście sobie do gardeł? Siostro!

- Słucham?

- Trzeba ich rozdzielić, bo gotowi się tu pozabijać!

- Dobrze, panie doktorze.

- Ależ... - wtrącił Porter - to jakieś...

- Daj spokój - przerwał mu Długi. - To nie ma sen­su.

- Chciałeś mi coś powiedzieć. - Rybakoff znowu sta­nął przed Porterem. - Dlaczego on każe ci milczeć? Zresztą - zawiesił głos - jakie to ma znaczenie? Nie je­steśmy Specami, nie interesują nas wasze tajemnice. Chcemy wam pomóc. Tu jesteście bezpieczni, a poza Ośrodkiem różne rzeczy mogą się wam przytrafić. Sami wi­dzicie.

Stansky poruszył się niespokojnie i jęknął. Rybakoff podszedł do niego i przystawił mu do czoła niewielki przy­rząd z napisem LIFE TESTER. Długi nie widział nigdy cze­goś takiego. Import - pomyślał - oczywiście import. Oni tu mają specjalne wyposażenie. Rybakoff odczekał chwilę, po czym zdjął przyrząd, popatrzył nań i rzekł:

- Siostro! Proszę dać mu ten zastrzyk. Szybko. Temu drugiemu też. A ty - odwrócił się do Portera - pójdziesz ze mną.

Szybkim krokiem opuścił pomieszczenie. Porter z ocią­ganiem podążył za nim. Przy drzwiach odwrócił się, spoj­rzał na Długiego, jakby się z nim żegnał, i wyszedł. Tym­czasem pielęgniarka zakrzątnęła się przy Stanskym i po­deszła do Długiego.

- Potrzebna ci była, kochasiu, ta ucieczka? - powie­działa z politowaniem. - Wokół Ośrodka zawsze kręcą się jakieś podejrzane typy. Nie boisz się zastrzyków, prawda? Zresztą nawet nie poczujesz ukłucia i od razu będzie ci lepiej. Pokaż ramię. - Wyciągnęła

43


jego rękę spod kołdry. - Oo... Paskudnie wygląda. Będą siniaki. Dobrze, że kości całe. Raz, kochasiu, znaleźliśmy tuż pod Ośrod­kiem faceta, z którego zrobili marmoladę. Został trwałym inwalidą, i stracił prawo reprodukcji. A młody był... Znacz­nie młodszy od ciebie. Już po zastrzyku. Nawet nie zauwa­żyłeś, kochasiu. A teraz leż grzecznie, dopóki nie przenie­siemy cię do innej sali. Jak będziesz się dobrze zachowy­wał, to będzie ci tu dobrze. Jak w przedszkolu. Musisz tyl­ko słuchać pana doktora. On chce twojego dobra, a przy tym - zawiesiła głos - to dobry fachowiec. Nie da się nabrać na żadne numery. - Schowała mu rękę pod kołd­rę i wygładziła fałdy.

- Siostro! - Długi wyraźnie poczuł się lepiej. Mówie­nie nie sprawiało mu już kłopotów, a i ból zaczął z wolna ustępować. - Siostro, czy... - zawahał się i zamilkł.

- Słucham cię, kochasiu, słucham.

- Nie, nic - Długi wyjął ręce spod kołdry i zaczął je oglądać. - To nic ważnego.

Siostra postała jeszcze chwilę nad nim, po czym bez słowa wyszła. Długi zaczął rozglądać się po pokoju. Stansky przestał jęczeć i leżał teraz nieruchomo, może spał. Niewielkie okno było zakratowane, a na zewnątrz zapadał zmierzch. Tuż pod oknem stało łóżko, na którym zapewne leżał Porter. Pościel była zmięta, zaś na kołdrze widniała niewielka plama krwi. Długi nie lubił widoku krwi. Odwró­cił więc głowę. Mijał pierwszy dzień pobytu w Ośrodku. Ból ustąpił już niemal całkowicie; ciało odzyskiwało powoli zwykłą sprawność, a myśli jego rozjaśniły się. Ponownie poczuł pragnienie. Rozejrzał się po pokoju jeszcze raz. Nie dostrzegł nigdzie najprymitywniejszego nawet automa­tu spożywczego. W kącie zauważył jedynie umywalkę. Spróbował usiąść. Udało się. Zsunął nogi na podłogę, wziął do ręki pustą szklankę, z której najwidoczniej poił go Porter, wstał i udał się w kierunku umywalki. Szedł je­szcze niezbyt pewnie, bowiem kolana uginały się pod nim, a w

44


głowie czuł narastający szum. Ale jednak szedł. Nalał wody do pełna i wrócił do łóżka. Po drodze rozlał zaled­wie kilka łyków. Nic mi nie uszkodzili - stwierdził z zado­woleniem. - Gdyby mi coś przetrącili, nie mógłbym cho­dzić nawet po najlepszym zastrzyku. Wypił chciwie połowę szklanki i położył się. Czy często będą nas tu bili? Jak na­leży rozumieć odezwania się tego doktorka? Czyżby na­prawdę nie wiedział, kto to zrobił? Bzdura! Długi nie nale­żał do ludzi mających złudzenia. Wyzbył się ich wtedy, gdy wylano go z Uniwersytetu za założenie kółka turystyczno-fotograficznego. Członkowie kółka włóczyli się po całym Apostezjonie i fotografowali ruiny, a potem zastana­wiali się nad ich przeznaczeniem. Były to, niestety, wy­łącznie ruiny pochodzące sprzed Wielkiej Zmiany. Gdyby skończyło się na tym lub gdyby chociaż Długi należał do Ligi Młodych Entuzjastów i na odpowiednim zebraniu przyznał się do popełnionego błędu i przyrzekł poprawę, jak to zrobili inni członkowie kółka. Ale nie, był uparty i za to musiał zapłacić. Chciał przy pomocy zebranych zdjęć udokumentować tezę, że architektura, której był studen­tem, nie może ignorować przeszłości. Okazało się na do­datek, o czym Długi nie wiedział, że większość fotografo­wanych ruin była pozostałością po budowlach wznoszo­nych w celu uprawiania jakiegoś kultu i że to właśnie za­cofanie jest „najbardziej przezwyciężonym reliktem ponu­rej przeszłości”, a Długi i zwerbowani przez niego studen­ci właśnie na ten relikt wycelowali swoje obiektywy. Dla­czego? Czemu miało służyć to grzebanie się w przeszłoś­ci? Kto ich do tego namówił? Gdy wyszło na jaw, że szy­kuje się grubsza afera, koledzy i koleżanki odcięli się od niego, wyznając na zebraniach LME, że zostali przez nie­go oszukani i że nigdy nie popełnią podobnego błędu. Na­wet ona, która - wydawało się - była z nim tak blisko, oskarżała go o nadużycie jej przyjaźni i podała publicznie kilka szczegółów z ich prywatnych, dziecinnych w gruncie rzeczy rozmów. Te szczegóły pogrążyły go ostatecznie.

45


LME chciała przekazać sprawę Specom. Nie doszło do te­go, dzięki interwencji jego profesora, który stwierdził, że Liga jest dostateczne silna, by poradzić sobie z tym we własnym zakresie.

Imał się później różnych zajęć, z których najbardziej in­tratne polegały na przygotowywaniu projektów dyplomo­wych dla studentów, którzy niższy iloraz inteligencji mu­sieli wyrównywać zwiększoną aktywnością społeczną, co powodowało brak czasu na studiowanie tajników współ­czesnej architektury. Długi miał wówczas dużo czasu, więc robił to nie tylko dla pieniędzy, lecz także dla przyjemnoś­ci. Nigdy nie oszukiwał swoich klientów, co zapewniło mu solidną pozycję na czarnym rynku Apostezjonu. Ale była to - w porównaniu z ostatnim zadaniem - drobnica, w której nie mógł właściwie wykazać pełni swych umiejęt­ności.

Długi czuł się już na tyle dobrze, że mógł podejść do Stansky'ego, który nadal leżał bez ruchu. Jego twarz nie wyrażała cierpienia; jedynie drobne kropelki potu mogły świadczyć o tym, że jest to człowiek nie w pełni zdrowy. Długi wyjął jego ręce spod kołdry i zaczął im się przyglą­dać. Były na nich takie same ślady, jakie zaobserwował na swoich rękach; niewielkie, podbiegnięte krwią obrzmienia. Odsłonił nogi, które wyglądały podobnie. Delikatnie wsu­nął dłoń pod głowę śpiącego. Z łatwością wymacał wielki guz. A więc robili to fachowcy według z góry ustalonej procedury - pomyślał. - Ale po co? Żeby nas skruszyć?

Stansky jęknął i otworzył oczy.

- Długi, to ty?

- Tak, to ja.

- Co się stało?

Długi wzruszył ramionami i zapytał:

- Chcesz pić?

- Jest mi niedobrze. Wszystko się kołysze, ty też.

- Nie ruszaj się. Zawadzili cię trochę mocniej niż mnie, ale nic ci nie będzie. To byli zawodowcy od bicia.

46


- Kto?

Długi nie zdążył wyjaśnić, bo do pokoju wszedł Porter w towarzystwie tej samej co poprzednio pielęgniarki. Spoj­rzał na niego ponuro i bez słowa podszedł do swojego łóżka. Tymczasem pielęgniarka powiedziała wesoło:

- No proszę! Już chodzimy, a jeszcze niedawno nie byliśmy w stanie ruszyć ani ręką, ani nogą. Czy te zastrzy­ki nie są cudowne? To twój przyjaciel? - zwróciła się do Długiego, stojącego nad łóżkiem Stansky'ego. Nie czeka­jąc na odpowiedź mówiła dalej: - Sama się nim zajmę. Szybko postawię go na nogi. Ma niewielki wstrząs mózgu. Musiał nieszczęśliwie upaść na schody albo na coś inne­go... - pochyliła się nad Stanskym. - Możesz ruszać rączkami i nóżkami, kochasiu?

Stansky poruszył się, a Długi w milczeniu obserwował tę scenę. Zastanawiało go, że Porter unika jego wzroku. Chciał podejść do niego, ale obecność pielęgniarki znie­chęciła go.

- No widzisz - ciągnęła dalej pielęgniarka. - Nie straciłeś władzy nad swoim ciałem. Byłoby przykro, gdyby taki śliczny chłopczyk został niepełnosprawnym. Nikt by z niego nie miał pożytku; ani nasz Apostezjon, ani kobiety... A ty - spojrzała na Długiego - co tak stoisz? - W niezłą kabałę wpakowałeś kolegów...

- Nie rozumiem - przerwa jej Długi.

- Nie musisz - odparła sucho. - W swoim czasie zrozumiesz. A teraz pójdziesz z mną do doktora Rybakoffa. Chyba mnie nie pobijesz, co? Zresztą za drzwiami cze­ka TB-ek.

- Kto to jest TB-ek?

- Oj, wy nowi... Z wami zawsze są kłopoty. TB-ek to technik bezpieczeństwa. Oni są tak wyszkoleni, że naj­większego furiata obezwładniają w ciągu kilku sekund. I to w sposób naturalny, bez żadnych środków chemicznych - dodała znacząco. - Idziemy!

47


Ruszyła pierwsza, kołysząc dość obfitymi biodrami, a za nią podążył Długi. Przed wyjściem spojrzał jeszcze z nie­pokojem na Portera, ale ten nie patrzył w jego kierunku. Za drzwiami dołączył do nich milczący strażnik, TB-ek - poprawił się w myślach - przewyższający Długiego o gło­wę. W ręku trzymał wielką białą pałę, którą bawił się od niechcenia. Szli długim korytarzem, później schodami na niższe piętro i ponownie bliźniaczo podobnym korytarzem. Długi zrównał się z pielęgniarką i rzekł ściszonym głosem:

- Nawet nie wiem, jak się nazywasz, dmuchawcu. Przedstaw mi się, to może cię polubię.

- Chcesz mnie obrazić? - Spojrzała na niego ostro. - Nie uda ci się. Pacjent nie może obrazić personelu. Ale dobrze ci radzę, jeśli nie chcesz mieć zbyt dużych kłopo­tów, to nazywaj mnie siostrą. A jego - wskazała na idą­cego za nimi milczącego olbrzyma - jego możesz nazy­wać choćby bratem. Wszak wszyscy jesteśmy jedną wielką rodziną, tylko ty byłeś trochę niegrzeczny i musiałeś wró­cić do przedszkola... - Nie zdołała jednak dokończyć, bo któreś drzwi otworzyły się i w tym samym momencie Długi poczuł, że jakaś siła unosi go do góry i stawia twarzą do ściany.

- Nie rozglądać się! - usłyszał warknięcie olbrzyma.

Ktoś szedł korytarzem, z odgłosu kroków wynikało, że idą przynajmniej dwie osoby. Gdy ich mijali, Długi ukrad­kiem zerknął w bok; to był Karden eskortowany przez TB-eka. W tym samym momencie olbrzym pchnął go silnie w tył głowy. Uderzył nosem w ścianę. Poczuł piekący ból, ale jeszcze bardziej bolało uderzenie olbrzyma. Widocznie musiał trafić w to samo miejsce, w które otrzymał cios te­go ranka. Zachwiał się i złapał się kurczowo ściany. Z no­sa ciekła mu krew. Zamroczenie powoli mijało.

- Jesteś niegrzeczny, chłopczyku - rzekła pielęgniar­ka z dobrotliwą przyganą. - Potrzebne ci było to rozglą­danie się? Jesteś nieposłuszny i dlatego zostałeś skarco­ny. Poczekaj, wytrę ci nosek, bo doktor Rybakoff nie lubi takich widoków.

48


- Chyba cię jednak polubię, dmuchawcu - syknął przez zęby. - Może nawet wydmucham cię w jakimś ką­cie.

- Rzucasz się jak ryba na haczyku, kochasiu - rzekła spokojnie pielęgniarka, kończąc wycieranie jego twarzy. - To minie. Idziemy.

A więc Karden też jest tutaj! - myślał, idąc za kołyszą­cymi się biodrami. - Chyba mnie nie poznał. Nie dadzą mu rady, to twarda sztuka - poczuł mściwe zadowolenie.

- To tutaj - rzekła pielęgniarka, otwierając drzwi. - Można, doktorze? Przyprowadziłam go.

Za biurkiem siedział doktor Rybakoff, rozmawiając z kimś przez telefon. Spojrzał przelotnie na pielęgniarkę i skinieniem zaprosił ich do środka. Pielęgniarka weszła, a za nią Długi w towarzystwie olbrzyma. Doktor przekoma­rzał się z jakąś kobietą, wybuchając co chwilę szczerym śmiechem. Gdy skończył, powiedział patrząc na Długiego:

- Podejdź bliżej, CK-80.

Długi nie ruszył się, ale olbrzym pchnął go i Długi zato­czył się aż przed biurko.

- Siadaj, CK-80. - Rybakoff był nadal nienagannie uprzejmy. Długi nie zareagował. Olbrzym ruszył w jego stronę, ale Rybakoff zatrzymał go niecierpliwym gestem:

- Nie trzeba. To rozsądny pacjent. Siadaj, CK-80 - po­wtórzył cierpliwie.

Długi zawahał się przez moment, po czym usiadł.

- Nie mówiłem, że to rozsądny pacjent? - rzekł Ryba­koff do pielęgniarki. Spojrzał z zainteresowaniem na Dłu­giego i ciągnął dalej: - A więc już wiesz, jak się nazy­wasz, CK-80. Szybko się uczysz. To dobrze, to bardzo dob­rze. Rozbierz się.

Z ociąganiem zaczął zdejmować koszulę. Gdy był roze­brany do pasa, Rybakoff rzekł krótko: - Wystarczy, teraz wstań. Odwróć się. Tak, dobrze. Możesz usiąść. Trochę cię poturbowali, co? Kto to był?

- Nie wiem.

49


0x08 graphic
- Ale pewnie się domyślasz?

- W ogóle nie myślę - odparł Długi patrząc mu prosto w oczy.

- Zaraz się przekonamy. Siostro! Proszę psychotester.

Pielęgniarka wyszła do drugiego pokoju i po chwili wró­ciła, pchając przed sobą urządzenie, którego kształt wrył się Długiemu w pamięć w czasie pobytu w Sekcji Przesłu­chań.

- Patrz, CK-80, tam w środku psychotestera jest fotel. Usiądziesz na nim i będziesz siedział tak długo, dopóki ci nie powiem, żebyś zszedł.

Długi nie mógł opanować dreszczu odrazy. Zbyt dobrze pamiętał, co to znaczy. Rybakoff zauważył jego reakcję i rzekł z pewnym odcieniem podziwu: - Widzę, że już znasz to urządzenie. Spece zrobili ci przepierkę mózgu, co? Z eskalacją udarów infradźwiękowych? Ale widzisz, my nie jesteśmy specami. Nie ta branża. A ten instrumencik też ma inne przeznaczenie. Nas naprawdę nie interesują twoje tajemnice. Chcemy tylko ustalić twój profil psy­chiczny, aby zastosować najodpowiedniejszą terapię. Poza tym - dodał po krótkiej pauzie - ten psychotester nie ma żadnych policyjnych przystawek. To jest narzędzie nauko­wej analizy. Widzisz, przy fotelu nie ma żadnych krępują­cych pasów ani obroży...

Długi dostrzegł, że Rybakoff istotnie mówi prawdę; nie było pasów, nie było zapadek na nogi, a nade wszystko - nie było tej przeklętej obroży, na której nie można było się nawet powiesić.

Tymczasem Rybakoff ciągnął dalej: - Muszę wyjaśnić ci zasady działania tego urządzenia, bo są one inne niż te, z którymi się spotkałeś u Speców. Podejdź do fotela - głos Rybakoffa stracił poprzednią ostrość i był teraz nie­mal przyjacielski. Doktor usiadł na fotelu psychotestera i kiwnął na Długiego: - Chodź, nie bój się.

Długi wstał i podszedł do urządzenia. Pochylił się nad fotelem i powiedział ściszonym, ale dobitnym głosem: - Nie boję się,

50


doktorku, twojej zabawki. Nie boję się też te­go dzikusa, którego trzymasz tutaj zamiast infradźwięków. Chcę, żebyś o tym wiedział, doktorku.

Olbrzym poruszył się niespokojnie, ale Rybakoff zatrzy­mał go gestem dłoni. Potem spojrzał bystro na Długiego: - Wiesz? Podobasz mi się coraz bardziej.

- Ale ty nie jesteś w moim typie - przerwał mu Długi.

Olbrzym znów drgnął, lecz nie ruszył się z miejsca.

- To na nic, CK-80. Nie uda ci się wyprowadzić mnie z równowagi. Czy twórca może obrazić się na tworzywo? Nic z tego. Próbuj inaczej. A teraz wróćmy do testu. Auto­mat będzie zadawał ci pytania. Odpowiadaj tylko tak lub nie. Każda inna odpowiedź spowoduje powtórzenie pyta­nia. Każda odpowiedź niezgodna z prawdą spowoduje za­palenie się tej czerwonej lampki. Widzisz ją tutaj? Jak usiądziesz na fotelu, będziesz ją miał tuż przed nosem.
Gdybyś akurat przypadkiem zamknął oczy, o kłamstwie przypomni ci brzęczyk. Po każdej nieprawdziwej odpowie­dzi nastąpi powtórzenie pytania, ale tylko jeden raz, Jeśli skłamiesz po raz drugi, automat przejdzie do następnych pytań. Twoje kłamstwa też nas interesują. Normalnie test trwa około dwóch godzin. Wszystkie powtórzenia pytań oczywiście wydłużają czas. Czy to jest jasne?

Długi milczał. Rybakoff wstał z fotela.

- Siadaj, CK-80. Siostra założy ci hełm ze słuchawka­mi, z których padać będą pytania. Siostra też uruchomi aparat. TB-ek będzie pilnował, żebyś sobie nie zrobił krzywdy. No, siadaj! Szkoda czasu - ponaglił go.

- Długi poczuł szturchnięcie w plecy. Usiadł na fotelu, zaś pielęgniarka zaczęła się koło niego krzątać. Skoro tylko Rybakoff opuścił pomieszczenie, olbrzym odezwał się: - Siostro, tak na mój rozum to te wszystkie ceregiele są psa warte. Dałbym mu dwa, trzy razy w pysk i od razu zacząłby mówić samą prawdę. Z wrogami to bym się nie cackał.

- Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy! - przerwała mu ostro.

51


- Ja tylko tak - rzekł pojednawczo olbrzym - z do­brego serca.

- Jesteś na służbie i rób tylko to, co do ciebie należy. Komentarze zachowaj dla swoich kolegów. Zrozumiano?

- Tak jest.

- Zaczynamy - zwróciła się do Długiego. - Jeśli spaskudzisz test, to jutro będziemy go powtarzać. Pojutrze też, aż do skutku. Lepiej od razu to mieć za sobą. Szkoda czasu.

Szkoda czasu? - pomyślał Długi. - Mam dużo czasu. Całe trzy lata. Ciekawe, czy Karden dostał tyle samo? Pewnie też chcieli go tu maglować. Nie wyglądał na roz­trzęsionego, więc chyba dobrze się trzymał. Na pewno dobrze się trzymał; to twardy chłop.

Ze słuchawek dobył się lekki szmer, po czym odezwał się przyjemny, kobiecy głos: - Czy jesteś płci męskiej?

- Nie!

Zapaliła się czerwona lampka i odezwał się brzęczyk, po którym nastąpiło powtórzenie pytania, na które ponow­nie odpowiedział przecząco.

- Czy jesteś biseksualny?

- Pocałuj mnie w dupę!

- Odpowiedź źle sformułowana. Powtarzam pytanie: czy jesteś biseksualny?

- Utop się!

V

0x08 graphic
Kilka pierwszych dni praktyki upłynęło Jorgenowi na za­łatwianiu niezliczonych formalności. Czasami wydawało mu się, że Winter specjalnie wynajduje preteksty, aby opóźnić jego pracę z pacjentami. Claire trzymała się od niego z daleka. Wszystkie próby nawiązania kontaktu po­zasłużbowego zbywała pod byle pozorem. Gdy powiedział jej o tym, co widział pierwszego dnia,

52


stwierdziła, że strażnicy nie mogli nieść zwłok, że to było przywidzenie. Na pytanie, czy na terenie Ośrodka istnieje ogniwo LME, odpowiedziała, że ona nie jest od udzielania informacji na tematy polityczne. To była już normalna prowokacja; prze­cież zapytał ją tak, zwyczajnie, po koleżeńsku. A ona skie­rowała go do Wintera. Jorgen był na nią zły i postanowił dać jej nauczkę przy najbliższej okazji. Okazja ta jednak - jak na razie - nie pojawiła się.

Z trudem udało mu się namówić Claire, by towarzyszyła mu w czasie kurtuazyjnych wizyt, jakie złożył wszystkim kierownikom Oddziałów. Nie mógł zrozumieć jej oschłości. W końcu niczego mu nie brakowało. Zgodziła się towarzy­szyć mu dopiero wówczas, gdy stwierdził, że należy to do jej obowiązków. Kierownicy też nie wywarli na nim ko­rzystnego wrażenia. Traktowali go zdawkowo i jedynie doktor Symons porozmawiała z nim trochę dłużej.

Jorgen był pozostawiony sam sobie, a widok ręki obija­jącej się o płyty dziedzińca wracał do niego w sennych koszmarach. Samotność ta ciążyła mu coraz bardziej.

Toteż z wielką radością, przyjął zaproszenie na wieczór do doktor Symons. Zastał je w swojej skrzynce na listy. Była to jedyna przesyłka, jaką otrzymał do tej pory na ad­res Ośrodka. Zaproszenie wydrukowane było domową ma­szyną na różowym papierze: „Miło mi zaprosić Pana na spotkanie towarzyskie pracowników naszego Ośrodka. Oczekuję Pana dzisiaj o godz. ósmej wieczorem. Mój ad­res: VI ulica, nr 41, apt. 2. Doktor Vanda Symons”.

Nie miał pojęcia, gdzie jest VI ulica. Wiedział tylko tyle, że jest to poza terenem Ośrodka. Nie kupił jeszcze planu okolicy, a poza teren Ośrodka nie ruszał się, gdyż dopiero wczoraj otrzymał od Wintera kartę pracowniczą, uprawnia­jącą do swobodnego przekraczania bram Ośrodka. Zresztą nie miał żadnego powodu wychodzenia poza Ośrodek, bo przecież nikogo tu jeszcze nie znał.

W pierwszym odruchu chciał poszukać Claire, ale zanie­chał tego pomysłu. Bał się, że znowu odeśle go do Wintera, a może po

53


0x08 graphic
prostu do diabła. Czas do wieczora wlókł się niemiłosiernie. Kilkakrotnie schodził do kantyny, ale nie spotkał tam żadnego kierownika, a z TB-ekami nie chciał się zadawać. Należeli do czwartej klasy wykształce­nia, więc o czym mógł z nimi rozmawiać? On, który wcho­dził w klasę pierwszą, a w przyszłości - miał pewność - awansuje do klasy A.

Punktualnie o godzinie siódmej opuścił Ośrodek. Nie wiedział, czy VI ulica jest daleko, czy blisko. Wolał uni­knąć spóźnienia. Niebawem udało mu się złapać przejeż­dżający wolny ekwipart miejski. Wsiadł, podał autopilotowi adres i pojazd ruszył. Ochłodziło się na tyle, że mógł je­chać bez kopuły klimatyzacyjnej, która zresztą i tak kiep­sko działała. Ekwipart jechał nierówno, szarpiąc na zakrę­tach, aż wreszcie stanął. Pojazd najwyraźniej zepsuł się. Jorgen, klnąc pod nosem, zepchnął go na pobocze i za­czął rozglądać się za następnym ekwipartem. W centrum Apostezjonu coś takiego byłoby niemożliwe - pomyślał. - Tam ekipy konserwacyjne pracują sprawnie. Nie to, co tu, na prowincji. Nie występował do tej pory o przydział in­dywidualnego pojazdu. W Lunie-3 nie był mu potrzebny, a tutaj też nie miałby dokąd jeździć. Nie czekał zbyt długo, gdy znowu nawinął się wolny pojazd. Nie przejechał tysią­ca metrowi gdy ekwipart stanął. Zaklął w duchu, lecz oka­zało się, że nie była to kolejna awaria. Na tablicy rozdziel­czej migała zielona lampka autopilota; przybył na miejsce. Wygramolił się z pojazdu, który natychmiast odjechał przy wtórze cichego szumu silnika.

Ekwipart przywiózł Jorgena pod niewielki dom mieszkal­ny typowy dla terenów podmiejskich. Białe ściany jaśniały w świetle zachodzącego słońca. Było coraz chłodniej. Jo­rgen spojrzał na zegarek. Do ósmej brakowało piętnastu minut. Zapiął szczelnie kombinezon. Sięgnął do kieszeni po pastylkę orzeźwiającą, lecz opakowanie było puste. W zasięgu wzroku nie było żadnego automatu farmaceutycz­nego. Wolnym krokiem ruszył w kierunku

54


najbliższego skrzyżowania, gdzie kupił nie tylko pastylki orzeźwiające, ale także - na wszelki wypadek - pastylki uspokajające. Stanął pod drzwiami mieszkania doktor Symons punktual­nie o godzinie ósmej.

Był pierwszym i raczej przedwczesnym gościem, o czym świadczył fakt, iż przerwał toaletę pani doktor. Zaczął się tłumaczyć w najwyższym stopniu zmieszany i zły na to swoje zakłopotanie. Ale doktor Symons przerwała mu:

- Proszę wejść. To moja wina, zawsze się spóźniam, ale nic na to nie poradzę. Porzućmy te ceremonie, nie je­steśmy przecież w Ośrodku. Czy mogę się do pana zwra­cać po imieniu?

- Ależ pani doktor! - odparł z zapałem.- To będzie dla mnie zaszczyt.

- Żadna pani doktor. Na imię mi Vanda. Tak będzie poręczniej, prawda? Wszak jesteśmy jedną wielką rodziną. Obsłuż się, Jorgen, weź sobie jakiś koktajl, a ja za chwilę będę gotowa. Czuj się jak u siebie - powiedziała i zni­knęła w łazience.

Pokój był przestronny, umeblowany skromnie, ale wy­godnie. Doktor Symons, to znaczy Vanda, nie wyglądała na taką, która żyje w naukowej ascezie. Podszedł do auto­matu spożywczego. Obok standardowego zestawu posił­ków i koktajli automat ten serwował także dania specjalne, które zamawiający mógł komponować wedle własnego uznania, oraz koktajle o numeracji powyżej trzydziestki, a więc odurzające. To musiało kosztować masę pieniędzy.- pomyślał i zdecydował się na koktajl 31. Tylko raz, jeszcze na studiach, próbował go. Pamiętał, że czuł się wtedy świetnie. Później miał sobie do wyrzucenia tylko to, że za­chowywał się zbyt swobodnie i mówił różne głupstwa. To­też teraz, na wszelki wypadek, zażył ukradkiem pastylkę uspokajającą, która do pewnego stopnia neutralizowała działanie koktajlu.

Plusk wody w łazience ustał. Jorgen usiadł w fotelu, któ­ry natychmiast przystosował się do pozycji zajmowanej przez jego

55


0x08 graphic
ciało. Pociągnął spory łyk koktajlu i wtedy ode­zwał się dzwonek. Vanda zawołała z łazienki: - Otwórz, Jorgen, bądź tak uprzejmy. Zaraz wychodzę!

Jorgen otworzył drzwi. W progu stał doktor Rybakoff i pielęgniarka, którą widział u niego na Oddziale. Teraz, ubrana w strój wieczorowy, wydawała mu się przystojniej­sza i jakby szczuplejsza. Pierwszy wszedł Rybakoff, wyciągając do niego rękę:

- Witam! Pan też tutaj? Mam nadzieję, że Vanda nie zapomniała o dzisiejszym przyjęciu?

- Ależ skąd! - zaprzeczył Jorgen. - Zaraz będzie. Proszę do środka.

- Jorgen! - odezwała się z łazienki Vanda. - Kto to?

- Doktor Rybakoff w towarzystwie pani...

- Vlasta Rohacz - pielęgniarka uścisnęła mu rękę. - My się już widzieliśmy, prawda?

- Jorgen Stove. Tak, widzieliśmy się na Oddziale dok­tora.

- Już pan jest z Vanda na ty - Rybakoff mrugnął porozumiewawczo. - Szybki z pana facet. No, no... Co pan pije?

- Koktail trzydzieści jeden - Jorgen zaczerwienił się, jakby złapano go na czymś niestosownym.

- Niech pan odstawi to syntetyczne paskudztwo! Mam tutaj coś lepszego - rzekł konfidencjonalnie, wyjmując z kieszeni butelkę z ciemnobrązowego szkła.

- Piwo? - spytał Jorgen równie konfidencjonalnie.

- Nie, to dobre dla dzieci. Ja mam coś mocniejszego. Produkowane według oryginalnej, starej receptury. Napi­jesz się, Vlasta?

- Oczywiście!

- Vanda! - Rybakoff krzyknął w stronę łazienki. - Gdzie masz szklanki?

Vanda wyszła z łazienki, zapinając rękawy.

- Witajcie, przyjaciele. Co pijecie?

- Koniak.

56


- Prawdziwy? - ożywiła się.

- Prawdziwy, tyle że robiony tutaj - odparł Rybakoff.

- Sam to robiłeś, George?

- Tajemnica zawodowa - rzekł mrużąc oko. - Gdzie te szklanki?

- Myślę, że i mnie dasz spróbować - powiedziała Vanda, przynosząc cztery szklanki o dziwnym, pękatym kształcie.

Jorgen nigdzie nie spotkał takich szklanek, a przecież nie był smarkaczem i niejedno w życiu widział. Obserwo­wał spod oka Rybakoffa, który ostrożnie nalewał złotawy, przezroczysty płyn do tych dziwacznych szklanek.

- Wypijmy na dobry początek. - Rybakoff wzniósł szklankę, a gest ten powtórzyły obie kobiety.

Jorgen poszedł w ich ślady. Wypili po łyku. Jorgen rów­nież spróbował i łzy stanęły mu w oczach. Piekący płyn rozlał mu się po języku i zaczął sączyć do gardła. Nie mógł opanować gwałtownego kaszlu. Poczuł mocne klep­nięcie w plecy i ucisk w gardle minął.

- Przeszło? - zapytał Rybakoff. Jorgen skinął głową. - Chrzest ogniowy ma pan za sobą. Teraz już pójdzie ła­two - zaśmiał się.

Zaczęli napływać nowi goście: doktor Rolland w towa­rzystwie doktora Corbona, doktor Smeya razem z dokto­rem Bromke w towarzystwie dwóch śmiejących się ciągle pielęgniarek i wreszcie doktor Coloni, za którym weszła Claire. Jorgen skinął jej na powitanie. Odpowiedziała mu skinieniem, lecz nie podeszła. Został przez chwilę sam, gdyż Rybakoff odszedł z pielęgniarką, zaś Vanda witała gości. Miał zamiar zaszyć się gdzieś w kącie i pozbyć szklanki z tym piekielnym napojem. Nie zdążył jednak, gdyż podszedł do niego Smeya:

- Pan jest tym nowym praktykantem, prawda?

- Tak, nazywam się Jorgen Stove.

- Moje nazwisko Smeya. Jestem zastępcą profesora Nemeczka.

57


- Wiem, panie profesorze - rzekł Jorgen z szacun­kiem.

- Jeszcze nie jestem profesorem, drogi chłopcze. Jak ci się u nas podoba?

- Oo! - Jorgen ożywił się - to fascynujące pole ba­dawcze. Macie tu bardzo ciekawy materiał ludzki.

- Myśli pan o pacjentach?

- Tak.

- Cieszę się z twojego entuzjazmu. Potrzeba nam ta­kich. A jak tam sprawy życiowe: jedzenie, mieszkanie? W porządku?

- Nie narzekam - odparł skromnie.

- To świetnie. Teraz młodzi chętnie narzekają, ale nie­zbyt ochoczo biorą się za uczciwą robotę. Czekają na go­towe, a my musieliśmy budować wszystko od podstaw. Czy pan jest podobnego zdania?

- Ma pan oczywiście rację - rzekł z namysłem Jor­gen. - Zdarzają się wśród młodych tacy, o których pan mówił, ale unikałbym łatwych uogólnień. Ja w każdym bądź razie do nich nie należę.

- Co to za poważne rozmowy? - przerwała im Vanda. - Panie doktorze, ma pan pustą szklankę.

- Istotnie, droga pani Vando - rzekł z roztargnieniem Smeya. - Nie będę więcej pił. Mam jeszcze dzisiaj sporo pracy. Wie pani, jak to jest: cały Ośrodek na mojej głowie.

- Zapomnijmy dzisiaj o tym, doktorze. Dzisiaj się bawi­my. Jorgen, bądź tak dobry, przynieś panu doktorowi je­szcze jeden koktajl.

- Z przyjemnością - powiedział Jorgen. - Co pan pije?

- Pani trudno się oprzeć, droga pani Vando. Jeszcze raz dziewiątkę, drogi chłopcze.

- Doktorze! - w głosie Vandy zabrzmiał wyrzut. - Dzisiaj pijemy koktajle powyżej trzydziestki.

- Nie mogę, naprawdę nie mogę. Dziewiątkę, chłop­cze, ani numeru wyżej.

58


Jorgen podążył w stronę automatu spożywczego, przy którym trwało najbardziej ożywione życie towarzyskie.

- Młody człowieku! - ktoś trącił go w ramię. - Jak koniak? Może jeszcze kropelkę?

Obejrzał się. Za nim stał Rybakoff, w towarzystwie Vlasty i jednej ze śmiejących się ciągle pielęgniarek.

- Bardzo dobry - odparł uprzejmie. - Nigdy czegoś takiego nie piłem.

- To było widać - zaśmiał się Rybakoff, a dwie kobie­ty zawtórowały mu. - Czego chciał od ciebie ten stary nu­dziarz?

- Kto?

- No, Smeya.

- Aa, doktor Smeya. Nic takiego... Dyskutowaliśmy, czy dzisiejsza młodzież jest dobra czy zła.

- Dobrze, że się od niego uwolniłeś. Napij się z nami.

- Kiedy ja właśnie niosę mu dziewiątkę.

- Dziewiątkę? Proszę, proszę, poszedł dzisiaj na ca­łość. A ty, przepraszam - pan praktykant, pan praktykant niech nie daje się wrabiać w posyłki.

- Vanda mnie prosiła...

- Skoro Vanda, to co innego. Vandzie trudno odmówić, prawda? - spojrzał na niego z rozbawieniem, a Vlasta i ta druga tłumiły chichoty.

- Muszę już iść.

- Ten nudziarz wkrótce wróci do swoich zajęć. Ten drugi ramol - wskazał na doktora Coloniego mówiącego coś do Claire - też niebawem pójdzie grzecznie do łó­żeczka. Wtedy dopiero rozpocznie się zabawa. Oszczędzaj się tymczasem, młody człowieku.

Jorgen, niosąc koktajl dla Smei, usiłował złowić spojrze­nie Claire, ale była tak pochłonięta rozmową z Colonim, że zdawała się zupełnie nie zwracać uwagi na otoczenie. Był przekonany, że z jakichś, nie znanych mu powodów Claire demonstracyjnie nie zwraca na niego uwagi. Poczuł się tym dotknięty, bo przecież nie

59


0x08 graphic
zasłużył na takie traktowanie. Podał koktajl Smei, wziął swoją pękatą szklankę do ręki i zaczął powoli zbliżać się do rozmawiającej dwójki. Coloni mówił z ożywieniem o nietypowych reakcjach ja­kiejś FM-14, zapewne pacjentki. Z docierających do niego urywków rozmowy Jorgen zrozumiał, że Coloni ma wątpli­wości, czy FM-14 przetrzyma redukcję oczekiwań, zastoso­waną przez doktor Rolland, i że tak naprawdę to nie wia­domo, co jest normą psychiczną. Gdy Jorgen zbliżył się, rozmowa się urwała. Claire spojrzała na niego bez entuz­jazmu i powiedziała:

- Cześć, kosmonauto. Czy założyłeś już koło LME w Ośrodku?

- Nie kpij, Claire. Nie chciałbym przeszkadzać w roz­mowie...

- Nie przeszkadza pan - zapewnił go Coloni. - Roz­ważaliśmy właśnie pewne problemy teoretyczne. Ale to chyba nie jest ani czas, ani miejsce na sprawy zawodowe. Czy pan naprawdę był na Księżycu?

- Tak - odparł skwapliwie. - Cały miesiąc. W bazie Luna-3.

- Zapewne było to bardziej interesujące niż tutaj?

- I tak, i nie... - obserwował spod oka reakcję Claire. - Wie pan, jak to jest: trójka ludzi skazana na siebie dzień w dzień. Ale jest tam lekko, znacznie lżej niż na na­szym globie. Po powrocie Ziemia przytłacza.

- Przytłacza? - wtrąciła ironicznie Claire. - Chyba raczej przytrzymuje, pęta ruchy. Nie masz chyba całego globu na głowie, kosmonauto?

- Słuchajcie! Słuchajcie! - zawołał głośno Rybakoff. - Pan też, doktorze Corbon. Czy znacie najnowszy dowcip o Ekspertach?

- Nie - powiedziała Vanda.

- Jaka jest różnica między naszym Ekspertem a Eks­pertem z Drugiego świata?

- Jeśli to ma być dowcip polityczny - wtrącił ostroż­nie doktor Corbon - to ja...

60


- Żaden dowcip polityczny, po prostu samo życie -
przerwał mu Rybakoff. - Nie ma się czego bać, doktorze, tu sami swoi.

- Wcale się nie boję - obruszył się Corbon.

- No co z tymi Ekspertami - niecierpliwiła się Vlasta. - Umieram z ciekawości.

- No więc jaka jest różnica?

- Nie wiemy - odparła zgodnie z rytuałem Vanda.

- Ekspert w Drugim Świecie mówi to, co myśli, a nasz Ekspert myśli to, co mówi.

Pielęgniarki wybuchnęły śmiechem, zaś doktor Smeya chrząknął z zakłopotaniem i powiedział: - Na mnie już czas, droga pani Vando. Czeka mnie jeszcze moc roboty. To był uroczy wieczór - ponownie chrząknął i odstawił pustą szklankę.

- Na mnie też już czas - podchwycił skwapliwie dok­tor Corbon. - Muszę jeszcze zajrzeć na Oddział.

- Pójdę z tobą - powiedziała doktor Rolland. - Zaaplikowałam tej FM-14 dość uciążliwą kurację redukcyjną.

- Zostańcie jeszcze - zaoponowała Vanda. - Wie­czór dopiero się zaczyna.

- Niestety, obowiązki. - Smeya bezradnie rozłożył rę­ce. - Bawcie się dobrze. Czy pan, doktorze, mógłby mnie podrzucić do Ośrodka? Nie zabrałem dzisiaj swojego po­jazdu.

- Oczywiście, z największą przyjemnością - odparł Corbon. - Ty oczywiście jedziesz z nami - zwrócił się do doktor Rolland.

- Skoro mnie przywiozłeś - powiedziała - to musisz mnie odwieźć. Tak, jadę z wami. Dziękuję, Vando, za za­proszenie. Następne spotkanie musimy zrobić u mnie. A ten BK-41 - dodała ściszonym głosem - ode mnie wy­szedł czysty. Od Corbona też, rozumiesz? Był czysty jak niemowlę. Przejrzałam dokładnie dokumentację tego przy­padku; jest bez zarzutu. Błąd został popełniony później.

- U Coloniego?

61


- To ty powiedziałaś. Ja nie miałam z BK-41 żadnej styczności po wypuszczeniu go z Oddziału.

- Nie przejmuj się tym, kochanie - rzekła uspokajają­co Vanda. - Jakoś sobie z tym poradzimy.

- Na pewno. Do zobaczenia.

- Doktorze Coloni - odezwał się Smeya. - Czy pan jeszcze zostaje?

- Tak, jeszcze chwilę zostanę.

- Do widzenia wszystkim.

Vanda odprowadziła ich do drzwi, zaś Jorgen jęknął ci­cho do Claire:

- Masz na myśli Coloniego?

- Mhm…

- Jesteś głupi, kosmonauto - powiedziała gniewnie. - To bardzo mądry człowiek. Ale co ty o tym możesz wie­dzieć.

Vanda wróciła od drzwi, klasnęła w dłonie i zawołała: - A teraz zmieniamy nastrój. George! Włącz jakąś dobrą muzykę, zajmij się szklankami gości. Widzisz, że są puste. Może masz jeszcze trochę koniaku? Lepsze to niż twoje dwuznaczne dowcipy, który wypłoszyły połowę ludzi. Valery! - zwróciła się do doktora Bromke. - Goście umierają z głodu. Zajmij się tym, dobrze?

- Powiedz mi Claire - Jorgen mówił dalej ściszonym głosem - dlaczego mnie nie lubisz? Dlaczego widzisz we mnie wroga? I w końcu do tego doprowadzisz. A przecież jesteśmy wszyscy...

- ...jak jedna wielka rodzina - przerwała mu. - To chciałeś powiedzieć, prawda?

- A czyż tak nie jest?

- Masz rację, nie lubię cię - potrząsnęła głową. - Napijmy się, bo nie ma o czym mówić.

- Claire, ty coś przede mną ukrywasz. Wszyscy przede mną mają jakieś tajemnice. Wtedy, pierwszego dnia, ta ręka... To nie

62


było przywidzenie. Oni naprawdę nieśli ciało. Nie mogę pozbyć się tego widoku. W Lunie-3 wszystko by­ło jasne: trzech facetów zamkniętych na małej przestrzeni. Nic nie można było ukryć. A tutaj? Niby wszystko jest jas­ne, a jednak... mgła, drugie dno, do którego nie mogę do­trzeć, do którego mnie nie dopuszczacie.

- O czym ty mówisz, kosmonauto? - podniosła trochę głos, bo z głośników popłynęła głośna, rytmiczna muzyka. - To są tylko twoje urojenia.

- Jeśli mi w tym nie pomożesz, to sam dojdę do praw­dy.

- Do czego? Chyba stoimy za blisko głośnika, bo nie usłyszałam, o czym mówisz.

- Do prawdy, sam dojdę do prawdy, jeśli mi nie pomo­żesz.

- Ty? Nigdy nie dojdziesz do prawdy, jeśli to samo mamy na myśli.

- Dlaczego jesteś przeciwko mnie? Przecież mnie w ogóle nie znasz.

- Wiem, co się stało na Lunie-3. Czytałam też twoje raporty o Grimaldim.

- To niemożliwe! - Jorgen zaczerwienił się. - Prze­cież to były poufne sprawozdania z praktyki. Tylko do wia­domości Centrali.

- Nasz Winter jest bardzo obrotny. A Grimaldi ma spo­re kłopoty.

- Grimaldi to szubrawiec - rzekł prędko Jorgen.

- Może dojdziesz do klasy A, kosmonauto, ale do prawdy nie dojdziesz. Jesteś na to za słaby. Napijmy się.

- Szepczecie tu w kącie wieki całe - rzekł doktor Bromke niosąc tacę z przekąskami. - Widzę, młody czło­wieku, że rozsnuwasz sieć, w którą chciałbyś złowić naszą śliczną muszkę.

- Taki z niego pająk jak ze mnie muszka - rzekła Claire i odeszła.

63


- 0x08 graphic
Uważaj z nią - Bromke zniżył głos. - To oko i ucho naszego profesora. A poza tym szturmuj dalej - mrugnął do niego porozumiewawczo. - Może ci się uda.

- Dziękuję - odparł zmieszany Jorgen. - Ale my na­prawdę...

- Nie musisz mi nic mówić. To wasze tajemnice. Kto jeszcze chciałby coś zjeść? Przekąski są z importowanych składników!

Jorgen dopiero teraz zauważył, że światło zostało przy­ćmione. Vanda włączyła abstrakcyjny, różnokolorowy holo­gram, który pulsował niespokojnie na środku pokoju. Nie­źle płacą w tym Ośrodku, skoro mogła kupić taką zabawkę - pomyślał patrząc zafascynowany w wijące się, nieregu­larne bryły kolorów. Powolna, rytmiczna muzyka sączyła się z głośników i tylko od czasu do czasu szarpał ją boles­ny krzyk syntezatora. Dwie, śmiejące się zazwyczaj pie­lęgniarki, teraz z półprzymkniętymi powiekami i niejasnym wyrazem cierpienia na twarzach poruszały się leniwie w takt muzyki, połączonej z pulsowaniem hologramu. Brom­ke przeszedł obok nich z tacą, cały kolorowy, a później - poza obrębem hologramu - ponownie szary, jak reszta pomieszczenia i ludzi.

- A cóż to, młody człowieku, znowu sam? - usłyszał głos Rybakoffa. - Jeszcze trochę tego eliksiru? - po­trząsnął butelką.

- Chętnie - Jorgen podstawił szklankę.

- Porzućmy formalności. Mów mi Geogre, tak będzie prościej.

- Jorgen.

- Za naszą pomyślność - George wzniósł szklankę.

- Wiesz co? Lubię cię.

- Ja ciebie też, George.

- Napijmy się. - Wychylił szklankę do dna, zaś Jor­gen poszedł w jego ślady.

64


Tym razem nie zakrztusił się. Płyn gładko przeszedł przez gardło i nie był już tak palący jak za pierwszym ra­zem.

- Niezłe aparaty, co? - mruknął George spoglądając na dwie tańczące pielęgniarki. - Jeszcze po jednym?

- Czemu nie? To jest zupełnie inne niż te koktajle.

- Wiesz, że coś takiego produkuje się jeszcze u nas?

- Naprawdę? - Jorgen poczuł przyjemny szum w gło­wie.

- Cii... - położył palec na ustach. - Jak się trafi do­bry temporysta, to mówię ci, Jorgen, chodząca książka przepisów. Jak będziesz u mnie na Oddziale... Nie znasz jeszcze życia, ale poznasz.

- George - rzekła Vlasta z wyrzutem. - Zajmujesz rozmową tego młodego człowieka, a tam dziewczyny tań­czą same.

- Chodź, Vlasto. - George zagarnął ją szerokim ru­chem. - Mam ochotę cię pocałować. Ona jest słodka - rzekł wylewnie do Jorgena. - Pocałuj ją, sam się przeko­nasz.

- Nie musisz nas do tego przekonywać, George - po­wiedziała Vlasta wyswobadzając się delikatnie z jego uści­sku. - Sami wiemy, co robić. Prawda, chłopczyku? - ob­jęła go za szyję.

Jorgen poczuł na swoich wargach jej otwarte usta i ruchliwy język. Oddał pocałunek i spod oka spojrzał na Claire, która w drugim kącie pokoju rozmawiała z Colonim i Vandą. Zamknął oczy i wyobraził sobie, że właśnie ją ca­łuje, a ona - miękka i otwarta - przytula się do niego całym ciałem, tak właśnie, jak czyniła to Vlasta. Poczuł przypływ pożądania i wtedy Vlasta oderwała się od niego, chwyciła za rękę i pociągnęła lekko.

- Chodź, zatańczymy.

Weszli w obręb hologramu. Jorgen przymknął oczy i za­czął poddawać ciało rytmowi muzyki. W głowie szumiało mu coraz bardziej. Zdał sobie sprawę, jak niewiele brakuje, by stracił kontrolę

65


nad swoim postępowaniem. Na to absolutnie nie mógł sobie pozwolić; wszak był tutaj nowy. Był to dopiero początek praktyki, która miała wymazać to nieszczęsne potknięcie w Lunie-3. Musiał się kontrolować, aby nie popaść w nowe, nie przewidziane kłopoty. Te nie­spokojne myśli nie pozwalały mu na prawdziwy taniec, wymagający koncentracji i niejakiego wysiłku, aby ode­rwać się od codzienności i pozwolić szybować myślom w nieznane, mroczne rejony. Nie, stanowczo nie nadawał się do prawdziwego tańca. Było na to jeszcze za wcześnie. Fala gorąca, która przed chwilą ogarniała jego ciało, od­płynęła, pozostawiając niejasne napięcie. Otworzył oczy i zobaczył, że Vlasta - podobnie jak pielęgniarki - jest już daleko stąd, ma nieobecną twarz, na której malowała się mieszanina radości, smutku, a może i cierpienia. W pulsu­jących kolorach hologramu wyglądała niesamowicie, ale i pięknie zarazem. Nie zauważyła nawet, że Jorgen przestał tańczyć.

- Zmęczyłeś się, kosmonauto? - zapytała Claire, gdy do niej podszedł.

Wzruszył tylko ramionami. Wolał nie odpowiadać na za­czepkę.

- Słyszeliście już tę najnowszą plotkę? - Rybakoff miał trudności z mówieniem, co Jorgen zauważył z satys­fakcją, bo i jemu język zaczął się plątać.

- Nie, nic nie wiemy - odparła Vanda. - Na pewno nam powiesz.

- A powiem, powiem... Otóż dowiedziałem się z pew­nego źródła, że gdzieś u nas, na wyspie zanotowano po­dobno poważne niepokoje wśród temporystów.

- To jakiś nowy dowcip? -.zapytała ostrożnie Vanda.

- Nie, skąd! To prawda, to znaczy, prawdziwa plotka - język plątał mu się coraz bardziej. - No, rozumiecie, wiadomość z pewnego źródła.

- W telewizji nic o tym nie wspominali - wtrącił Jor­gen.

66


Wszyscy wybuchnęli śmiechem, nawet doktor Bromke, który stał z boku i zdawał się nie brać udziału w rozmowie.

- Gdybym nie wiedział, kim jesteś, bracie - Rybakoff objął go ramieniem - to myślałbym, że jesteś naszym uda­nym produktem. W testach doktora Bromke wypadłbyś celu­jąco. - Zachichotał głupawo i dodał siląc się na powagę: - To był oczywiście tylko żart. Noc to czas żartów, Jorgen.

- Co z tymi niepokojami? - przerwała mu Claire. - To bardzo interesujące.

- No więc podobno, powtarzam - podobno, bo całko­witej pewności nie ma, temporyści na północy ruszyli ma­sowo. Była robota nie tylko dla Speców, ale również dla sił obrony.

- Wojsko wkroczyło do akcji? - zapytał Coloni.

- Ja nic nie wiem - odparł Rybakoff z chytrym u-śmieszkiem na ustach. - Nic nie wiem, to tylko plotka. W kwadracie AS wystąpiła jakaś masowa epidemia siadania na najruchliwszych ulicach, i to w godzinach powrotu ludzi z pracy.

- Niesamowite!

- Jeśli istotnie wprowadzono wojsko - Coloni popra­wił okulary wskazującym palcem - to nie był incydent lo­kalny.

- Coś mi tu się nie zgadza! - przerwał Jorgen. Czuł, że rozmowa zbacza na śliskie tematy. Nie wiedział dlacze­go, ale intuicyjnie wietrzył niebezpieczeństwo. Z jakiego powodu przy nim zaczęto rozmawiać o takich margineso­wych i podejrzanych sprawach. Koniak nie tłumaczy wszystkiego; w końcu Jorgen też pił ten napój. Czyżby chcieli go poddać próbie na lojalność? W podświadomości odezwały się dzwonki alarmowe; Jorgen musiał być czuj­ny, jak na egzaminie. - Coś mi się tutaj nie zgadza, pro­szę państwa. W jaki sposób garstka nieprzystosowanych nieszczęśników mogłaby spowodować interwencję sił obrony? A poza tym, o co im chodzi? O rabunek automa­tów spożywczych?

67


- A może... - doktor Coloni zawiesił głos - a może chodzi im o wolność?

- Wolność? Co to takiego? - Jorgen rozejrzał się doo­koła.

Doktor Bromke odszedł do automatu spożywczego, zaś reszta patrzyła na niego w milczeniu. To naprawdę wyglą­dało na egzamin, więc na wszelki wypadek dodał ciszej: - Czy u nas nie ma wolności?

Coloni chrząknął, poprawił okulary i powiedział: - Wi­dzisz, mój chłopcze, wolności nie ma wtedy, gdy mówi się o niej ściszonym głosem.

- Nie rozumiem.

- Nie szkodzi, może to lepiej?

- Słuchaj, George - wtrąciła Vanda. - Jeśli to praw­da z tymi niepokojami, to musimy się przygotować. Będą duże transporty pacjentów.

- Nie robiłbym nic, dopóki nie przyjdzie oficjalne zawiadomienie - odparł Rybakoff. - Zresztą, może to na­prawdę tylko plotka?

- Zasiedziałem się - rzekł doktor Coloni. - Dziękuję, pani Vando, za niezwykle udany wieczór.

- Pojadę z panem, doktorze - rzekła prędko Claire.

- Wykluczone - przerwała jej Vanda. - Doktorze, niech pan każe jej zostać.

- Zostań, Claire. Dam sobie radę sam. Baw się dob­rze. Wszyscy bawcie się dobrze.

Vlasta i dwie pielęgniarki przestały tańczyć. Coloni po­żegnał się ze wszystkimi i wyszedł.

- Niedobry chłopaku! - Vlasta klepnęła Jorgena w ra­mię. - Nawet nie zauważyłam, kiedy mnie opuściłeś. Z jej twarzy niezupełnie zniknęło napięcie wywołane tańcem.

- Siadamy na dywanie! - Vanda znowu klasnęła w dłonie. - George, bądź tak dobry, zrób odpowiednią mu­zykę.

Wszyscy usiedli wokół pulsującego hologramu. Jorgen chciał

68


usiąść przy Claire, lecz jego manewry skończyły się na tym, że wylądował między dwiema pielęgniarkami.

- Jak się nazywacie? - zagadnął.

- Iskra - odparła ta z lewej.

- Linda - powiedziała ta z prawej i zachichotała bez powodu.

- Co teraz będzie? - zapytał.

- Zobaczysz. Nigdy nie brałeś udziału w sesji?

- W każdym bądź razie nie w takiej - odparł.

Z głośników wydobywały się teraz jękliwe, wysokie tony. To nie był normalny syntezator, lecz jakieś instrumenty strunowe, których Jorgen nigdy nie słyszał. Muzyka była niezwykle egzotyczna; pulsowała urywanym, niespokojnym rytmem. Kojarzyła mu się z widokiem tygrysa czającego się do skoku.

Vanda wyszła do drugiego pokoju i po chwili wróciła niosąc małą tacę. Obchodziła wszystkich dookoła i często­wała czymś, co dopiero po chwili Jorgen rozpoznał jako tabletki. Jednak ich kolor nie przypominał żadnej ze stan­dardowych tabletek, które były w powszechnym użyciu.

- Co to takiego? - zapytał niespokojnie.

Iskra zachichotała, Linda spojrzała na niego rozbawiona:

- To drug.

- Drug?

- Narkotyk albo lekarstwo, albo... Ty naprawdę nie wiesz? Przecież to jedyny prawdziwy przyjaciel na tym najpiękniejszym ze światów.

- Nigdy cię nie zawiedzie - dodała Iskra. - Wiernie będzie ci towarzyszył w podróży.

- W jakiej podróży?

- W nieznane - powiedziała Iskra.

- W grozę - uzupełniła Linda,

- W szczęście.

- W miłość.

- W nienawiść.

69


0x08 graphic
0x08 graphic
- W radość.

- W smutek.

- W muzykę.

- W ciszę, bezkresną, zatykającą dech w piersiach - powiedziała Iskra i westchnęła.

- To jest drug. Nigdy nie byłeś w podróży? - zapytała Linda z niedowierzaniem.

- Nigdy - odparł Jorgen. Znów jego podświadomość uruchomiła dzwonki alarmowe. - Czy to jest dozwolone?

Nie odpowiedziały, tylko zaczęły chichotać. Tymczasem Vanda zbliżyła się do nich.

- Bierzcie. Szczęśliwej podróży - powiedziała.

Iskra pierwsza wzięła tabletkę, położyła sobie na języ­ku, przymknęła oczy i połknęła ją. Jorgen zawahał się, gdy przyszła jego kolej:

- Vando, czy, czy to jest legalne?

- Wszystko, co nie jest zakazane, jest dozwolone. Bierz. Szczęśliwej podróży.

Jorgen wziął tabletkę i obracał ją niezdecydowanie w palcach. Zauważył kątem oka, że Linda patrzy na niego i czeka. Dzwonki alarmowe ciągle dzwoniły. Włożył tabletkę do ust i udał, że ją przełyka. Wówczas Linda połknęła swoją tabletkę i nie zwracała już na niego żadnej uwagi. Jorgen wypluł tabletkę i schował ją do kieszeni. Patrzył w zadumie w pulsujące bryły hologramu. Muzyka szarpała mu nerwy i najchętniej poszedłby do domu, lecz nie chciał wprowadzać zamieszania. W końcu był tylko praktykantem. Spojrzał na swoje sąsiadki. Iskra zaczęła rytmicznie poru­szać głową w takt muzyki, tymczasem Linda, z półprzymkniętymi oczyma szeptała coś, najpierw zupełnie cicho, potem coraz głośniej: - Nie! nie! nie teraz! Odejdź! - Na jej twarzy począł malować się wstręt. Wstał, aby ktoś nie pomyślał, że Linda mówi do niego. Obszedł pokój dookoła i zobaczył, że wszyscy leżą lub siedzą, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Doktor Bromke chrapał cicho; można by pomyśleć, że śpi, gdyby nie to, że oczy miał

70


szeroko otwarte. Rybakoff siedział między Vanda a Claire. Cała trójka, podobnie jak Iskra, ruszała głowami w takt muzyki. Jorgen podszedł do automatu spożywczego i wziął koktajl orzeźwiający.

Po chwili Iskra wstała i zaczęła tańczyć. Wstała również Linda, kiwając na kogoś z przeciwległego punktu pokoju. Jorgen spojrzał w tamtym kierunku; nie było tam nikogo. Wkrótce do dwóch pielęgniarek dołączyła Vlasta, Vanda, a potem Claire. Jorgen zdołał zauważyć, że nie tańczą one z sobą, lecz obok siebie. Zderzały się od czasu do czasu, nieruchomiały na kilka sekund, po czym znów tańczyły.

Muzyka była coraz głośniejsza, a rytm coraz bardziej nerwowy. George i Valery wpatrywali się jak urzeczeni w pulsujący hologram. Najpierw George wszedł w jego obręb. Rozerwał koszulę, jakby brakowało mu powietrza, potem ruchami lunatyka zdjął ją i rzucił za siebie. Oczy miał szeroko otwarte. Nie patrzył jednak na tańczące ko­biety, lecz gdzieś wyżej, w punkt, którego Jorgen nie mógł zidentyfikować. Wkrótce potem Valery, ostrożnie, jakby po omacku, wyszedł na środek pokoju, w samo kłębowisko wijących się, kolorowych brył światła. Jego ciało stopnio­wo poddawało się poszarpanemu rytmowi ich pulsacji. Jak ćmy - pomyślał Jorgen, obserwując to widowisko z mie­szaniną zachwytu i przerażenia. - Jak ślepe ćmy. - Miał ochotę włączyć się w ten szalony taniec, ale coś powstrzy­mywało go i kazało obserwować z boku. Żałował, że nie połknął tabletki, lecz zarazem cieszył się, iż nie stracił kontroli nad sobą i otoczeniem. Wypił łyk koktajlu i odsta­wił szklankę. Chciał być trzeźwy, ale nie do końca. Iskra zderzyła się z Vlastą. Znieruchomiały obie, po czym po­wolnymi ruchami zaczęły się rozbierać. Linda zderzyła się z Iskrą, znieruchomiała i też zaczęła się rozbierać. Iskra przywarła do niej na moment, krępując jej ruchy. Głaskała ją po głowie, plecach, ramionach i pośladkach, jakby chciała zarejestrować jej kontur. Po chwili rozdzieliły się i znów tańczyły obok siebie.

71


0x08 graphic
0x08 graphic
Jorgen podszedł do Claire, mieniącej się szalonymi ko­lorami hologramu. Chciał przerwać to szaleństwo. Chwyci­ła go nagła obawa że jeśli to potrwa dłużej, to oni wszys­cy już się z tego nie wydobędą, zapadną się w siebie, okaleczą na zawsze swoją psychikę, a może nawet umrą. A Claire razem z nimi. Czuł, że musi przerwać tę podróż.

Claire miała, podobnie jak reszta, szeroko otwarte oczy. Nie widziała go jednak, mimo że machał dłonią tuż przed jej nosem i wołał do niej, starając się przekrzyczeć muzy­kę. Dopiero gdy jej dotknął, przywarła do niego gwałtow­nie, całym ciałem, jak wiewiórka do gałęzi po długim, ry­zykownym skoku. Szeptała coś gorączkowo, czego Jorgen nie był w stanie zrozumieć w tej ogłuszającej muzyce. Po­tem odłączyła się od niego i zaczęła się rozbierać. Chciał ją powstrzymać, lecz zaledwie jej dotknął, znów przywarła do niego, głaskała go i całowała. Stopniowo poddawał się temu szaleństwu; oddawał pocałunki i już jej w niczym nie powstrzymywał Osunęli się na podłogę i stali się jednoś­cią.

Gdy było już po wszystkim, a pulsowanie krwi zaczęło wracać do normy, Jorgen spostrzegł, że Claire mówi coś do niego, uśmiechając się radośnie: - Jack, mój Jack... Przyszłam do ciebie znowu... Przebyłam ogromną drogę... Jestem, Jack, jestem twoja, a ty jesteś mój. Tylko mój.

Jorgen poczuł, że robi mu się zimno. Odsunął się od Claire i przejechał otwartą dłonią tuż przed jej oczyma. Patrzyła na niego, a nie widziała jego dłoni, mówiła do niego, lecz nie słyszała, co on mówi do niej.

- Claire! - Potrząsnął nią gwałtownie, a ona przytuliła policzek do jego ręki. Zerwał się i wyłączył aparaturę nagłaśniającą. W pokoju zaległa cisza. Wszyscy znierucho­mieli, niby figurki zepsutego mechanizmu.

- Powariowaliście! - krzyczał z całych sił, by zwal­czyć opanowujący go strach. - Powariowaliście wszyscy! Obudźcie się! - Potrząsał nimi po kolei, a oni osuwali się na podłogę i tam nieruchomieli.

72


Tylko kolorowe bryły światła pulsowały jak przedtem.

VI

Posiedzenie Zespołu Ekspertów poświęcone było głów­nie omówieniu rozwoju wypadków w rejonach zaburzeń... Najpierw sprawozdanie złożył kościsty, zasuszony Szef Służb Specjalnych, który dawno powinien być już na eme­ryturze i ustąpić miejsca młodszym. Szef mówił bezna­miętnie, szczegółowo i technicznie:

- Zaburzenia porządku publicznego pojawiły się przed­wczoraj. Wczoraj trwały nadal, a dzisiaj, według najśwież­szych raportów naszych funkcjonariuszy, rozszerzają się. Nie znana jest - jak do tej pory - przyczyna tych zabu­rzeń. Zatrzymani sprawcy to przede wszystkim temporyści, a więc element stale przysparzający nam kłopotu, ale też stale znajdujący się pod naszą obserwacją. Ludzie bez stałego zatrudnienia, maniacy, odchyleńcy, sączyciele plotki, alkoholicy, reproduktorki, czyli płodzące dzieci bez licencji, nieprzystosowani, żebracy, złodzieje, dublerzy, czyli prowadzący podwójne życie, słowem - przestępcy. Dzisiaj jednak wśród zatrzymanych zaczęli się pojawiać normalni obywatele Apostezjonu i to jest sygnał niepoko­jący. Przebieg zaburzeń jest na ogół spokojny: bez wi­docznej przyczyny na ruchliwe jezdnie wychodzą grupki ludzi i siadają, tamując tym ruch. Dołączają do nich gapie i przechodnie. Usuwanie ich siłą - bo na perswazję nie reagują - na krótko tylko poprawia sytuację, bo ci, którzy nie zostali zatrzymani, siadają na jezdniach zaraz po odjeź­dzie naszych funkcjonariuszy. W wyjaśnieniach zatrzyma­nych nie można dopatrzyć się żadnego sensu. A oto naj­częściej pojawiające się wyjaśnienia: „Usiadłem na jezd­ni, bo inni siedzieli”, ,,bo denerwuje mnie ruch uliczny”, ,,bo nie dostałem przydziału na ekwipart”,

73


„bo jestem0x08 graphic
zmęczony”, „bo coś się dzieje”, i tak dalej. Nie udało się nam do tej pory zidentyfikować i odizolować prowodyrów zajść, ale - Szef zawiesił głos i rozejrzał się po sali - jak na razie nic nie wskazuje na to, by zaburzenia te miały jakichś prowodyrów. Wiem, proszę szanownego grona, że zabrzmi to nieprawdopodobnie, lecz wygląda na to, iż jest to jakiś niewytłumaczalny instynkt stadny, jakaś epidemia, która mogłaby rozszerzyć się na całą wyspę. Dlatego po­zwoliłem sobie zastosować niezbędne środki prewencyjne i zarządziłem blokadę komunikacyjną.

- Wnioski, Generale - przerwał mu Przewodniczący Zespołu.

- Utrzymać blokadę komunikacyjną do czasu wygaś­nięcia niepokojów; przemieścić wszystkich zatrzymanych, którzy są już notowani, w różne rejony wyspy; normalnych obywateli, to znaczy nie notowanych, pouczać przy pomo­cy kar porządkowych w proporcji, im niższy status ekono­miczny, tym wyższa kara porządkowa; na koniec - propo­nuję na okres przejściowy nieco wzbogacić zaopatrzenie automatów spożywczych i zwiększyć dawkę środków uspo­kajających w produktach spożywczych, zwłaszcza w tych zestawach, które wybierane są głównie przez młodzież.

- To wszystko? - zapytał Przewodniczący.

- Tak, to wszystko. - Generał skłonił się sztywno i usiadł.

- Dziękuję panu, Generale. Oddaję głos przedstawi­cielce Sztabu Sił Obrony.

Referentem była sztabówka o dość obfitych kształtach, wibrujących pod ciasno opiętym uniformem. Od kiedy ko­biety przechwyciły dowództwo obrony, profesor Nemeczek nie mógł pozbyć się przykrego wrażenia, że wcześniej czy później skończy się to wojną. Z racji swych funkcji w Ze­spole Ekspertów miał pewien wpływ na działalność Sztabu i niemal w całości wykorzystał go na to, aby wojna - jeśli istotnie była nieuchronna - odbyła się po jego śmierci. Nie chciał tego oglądać. Z dzieciństwa pozostały mu

74


wspomnienia Wielkiej Zmiany, które były dostateczne znie­chęcające.

Sztabówka obciągnęła uniform i podeszła do wielkiej mapy Apostezjonu.

- Szanowni zebrani! - zaczęła. - Zaburzenia porząd­ku publicznego objęły znaczny rejon. Służby Specjalne - wspomagane przez Siły Obrony - zablokowały trzy kwad­raty: A4, A5 i A6. Poza tym rejonem nie zanotowano ża­dnych tego typu przypadków. Jak na razie nie ma bezpoś­redniego zagrożenia dla naszych instalacji obronnych, bo incydenty, jak już stwierdził pan generał - skłoniła się w jego stronę - są na ogół spokojne, bez aktów gwałtu, jeś­li nie liczyć, o czym pan generał nie wspomniał, dwóch przypadków przejechania ludzi przez rozpędzone ekwiparty transportowe podwładnych pana generała. Ze względu jednak na to, że nie znane są przyczyny tych zaburzeń, nie możemy mieć gwarancji, iż nie przekształcą się one w najbliższym czasie w zamieszki o gwałtownym przebiegu. Inspiracja z zewnątrz może skierować ich ostrze przeciw­ko naszym instalacjom w tym rejonie, zwłaszcza w kwad­racie A7, a są to instalacje, jak szanownemu gronu wiado­mo, które mają strategiczne znaczenie dla obronności Apostezjonu. Dlatego Sztab przedkłada do zatwierdzenia wniosek o natychmiastowym zaprowadzeniu porządku, przy użyciu wszelkich niezbędnych środków. Łącznie z wprowadzeniem do akcji Czarnego Batalionu - dodała.

- To Batalion ten jeszcze istnieje? - zdziwił się Przewodniczący. - Nie używano go przecież od czasów Wiel­kiej Zmiany.

- Nie było decyzji o jego rozwiązaniu, więc istnieje na­dal i jest teraz - mogę zapewnić szanowne grono - znacznie sprawniejszy niż wówczas. Oczywiście nie są to ci sami ludzie; teraz składa się on z młodych, wysporto­wanych i starannie wyszkolonych chłopców, którzy z ra­dością wykonują każdy rozkaz.

- Czarny Batalion to może przesada - mruknął siedzący obok

75


0x08 graphic
Nemeczka profesor Marten. - Przecież to zgaśnie samo. Wystarczy zwykła izolacja rejonu.

- Niech pan zabierze głos - zachęcał go profesor Ne­meczek.

- Nie chcę na początku narzucać swojego zdania. Po­czekam, co powiedzą godniejsi ode mnie, choćby pan, profesorze. Jest pan przecież odpowiedzialny za sprawy obrony.

- Oczywiście, nie uchylę się od zabrania głosu - po­wiedział Nemeczek oschle. Wiedział, że Marten był zbyt ostrożnym graczem, by niepotrzebnie ryzykować stanięcie po niewłaściwej stronie. Wprawdzie niczym to nie groziło, bo członkostwo Zespołu było dożywotnie, chyba że Eks­pert popełnił zbrodnię zdrady, co zdarzyło się od Wielkiej Zmiany tylko raz. A i tak - jak się po opadnięciu emocji okazało - czyn owego byłego Eksperta nie nosił znamion zdrady głównej, czyli zdrady z udziałem czynnika ze­wnętrznego, lecz jedynie zakwestionowanie fundamental­nych zasad funkcjonowania Apostezjonu. To zaś nieko­niecznie musiało być zakwalifikowane jako zdrada. Ale sy­tuacja międzynarodowa nie pozwalała na ryzyko destabili­zacji centralnego ośrodka decyzji, jakim był na mocy pra­wa Zespół Ekspertów.

Decyzje w Zespole zawsze zapadały jednomyślnie, choć nie było formalnego głosowania. Zgodnie z przyjętą od po­czątku istnienia Zespołu procedurą wymiana poglądów trwała tak długo, aż wykrystalizowała się jednomyślna opi­nia w określonej sprawie. W Zespole nie decydowała aryt­metyczna większość; w Zespole decydowała mądrość ko­lektywna, owo największe źródło siły Apostezjonu.

Nikt nie zgłaszał się do dyskusji, jak zwykle na począt­ku. Przewodniczący rozejrzał się kilkakrotnie po sali, po czym zaczął mówić.

- Z dotychczasowych doniesień wynika, że w ogóle nie mają one wspólnego podłoża, a więc są niezrozumiałe w świetle naszej dotychczasowej wiedzy. Mamy oto pewien potencjał, który tak

76


czy owak musimy rozładować. Musimy podjąć decyzję, jak to zrobić. Czy ktoś chciałby zabrać głos w tej sprawie? - Przewodniczący znowu rozejrzał się po sali. - Historyk ma głos.

- Mam pytanie do przedstawiciela Sztabu.

- Proszę je zadać - powiedział Przewodniczący.

- Nie wszyscy tu obecni wiedzą, co to znaczy wprowa­dzenie Czarnego Batalionu do akcji. Po raz ostatni Czarny Batalion działał w końcowej fazie Wielkiej Zmiany na pół­nocy i na zachodzie naszej wyspy. Jak wiemy z historii tam właśnie schroniły się niedobitki naszych wrogów. Po zakończeniu operacji Czarnego Batalionu populacja lud­ności w tym rejonie zmniejszyła się o osiemdziesiąt pro­cent i nie był to skutek migracji do innych rejonów wyspy.

Na sali zapanowało poruszenie. Odezwały się głosy: „Co to znaczy?”, „Historia mówi, że masy wrogów uciekły za morze!”, „Wyjaśnić to!” Przewodniczący nacisnął dzwonek, którego przenikliwy, wysoki ton przerwał narastający gwar. Potem Przewodniczący zwrócił się do Historyka:

- Chciał pan zadać pytanie. Oczywiście może pan po­przedzić je wstępnym wystąpieniem. Proszę mówić.

Historyk rozejrzał się po sari, popatrzył na Sztabówkę, po czym ciągnął dalej.

- Zmniejszenie ludności o osiemdziesiąt procent nie było skutkiem masowych ucieczek za morze. To było nie­możliwe, gdyż źródła podają, że cały teren był szczelnie zablokowany. Tak drastyczna redukcja populacji była wy­nikiem nieograniczonych kompetencji, w jakie wyposażono Czarny Batalion.

Sala znowu zawrzała: „Co to znaczy”, „Jaśniej, jaśniej!”, „Do rzeczy!”. Profesor Nemeczek nie spodziewał się, że Historyk zajmie tak skrajne stanowisko, bo znał go jako człowieka rzeczowego, który zawsze mówił w sposób wyważony. Tym razem Przewodniczący miał trochę kłopo­tów z uspokojeniem sali. Gdy mu się to wreszcie udało, powiedział:

77


- Jak wnioskuję z reakcji moich szanownych kolegów, porusza pan kwestię, która żywo nas wszystkich obchodzi. Czy mógłby pan jaśniej sprecyzować wniosek lub pytanie, do którego, jak sądzę, zmierza pański wywód?

- Panie Przewodniczący, szanowni koledzy chcą powiedzieć, że wydarzenia w rejonie, w którym działał Czar­ny Batalion, do dzisiaj przysparzają nam nieustannych kło­potów interpretacyjnych, zwłaszcza w podręcznikach dla młodzieży. Czarny Batalion bowiem, w wyznaczonym rejo­nie, miał prawo likwidowania wszystkiego, co się rusza.

Przez salę przeszedł gwar, który urwał się nagle, bo Hi­storyk mówił dalej:

- Sztab proponuje nam ponowne wprowadzenie do ak­cji Czarnego Batalionu. Mam pytanie: Czy jednostka ta ma obecnie takie same kompetencje, jak w czasie Wielkiej Zmiany?

Sztabówka wstała, obciągnęła nerwowo uniform i odpar­ła:

- Prawne podstawy działania tej jednostki nie uległy zmianie, a zatem i kompetencje pozostały te same. Muszę jednak złożyć pewne wyjaśnienie, bez którego szanowni zebrani mogą mieć fałszywe wyobrażenie o tej specjalnej jednostce. Czarny Batalion składa się wyłącznie z ochotni­ków, starannie dobranych pod względem moralnym, ideo­wym i, oczywiście - sprawnościowym. Nie są to żądni krwi mordercy, co aluzyjnie sugerował szanowny Historyk, lecz normalni, weseli chłopcy, oddani całą duszą Apostezjonowi. Nie bez znaczenia jest także fakt, iż są oni obecnie wyposażeni w środki znacznie bardziej humanitarne niż w okresie Wielkiej zmiany.

- Jakie to środki? - zapytał Przewodniczący.

- Panie Przewodniczący - odparła. - To jest ścisła tajemnica wojskowa. Mogę ją ujawnić jedynie wówczas, gdy całe szanowne zgromadzenie jednomyślnie zażąda odpowiedzi na to pytanie.

78


Mogę jedynie zapewnić, że wprowadzenie do akcji Czarnego Batalionu radykalnie uspokoi sytuację.

- Cofam pytanie - rzekł Przewodniczący. - Czy ktoś chciałby zabrać głos?

- Panie Przewodniczący! - Historyk usiłował prze­krzyczeć gwar sali. - Jeszcze nie skończyłem!

- Przepraszam. Ma pan głos.

- Chcę zakończyć swoje wystąpienie formalnym wnio­skiem: Jestem przeciwko drastycznym środkom i stano­wczo protestuję przeciwko wprowadzeniu do akcji Czarne­go Batalionu. Nie należy mnożyć białych plam w historii. Proponuję rozładowanie sytuacji środkami pokojowymi, a zwłaszcza wprowadzeniem do żywności i napojów zwięk­szonej dawki pacyfikatorów.

- Pański wniosek został zarejestrowany. Wrócimy do niego, gdy zbierzemy wszystkie wnioski z debaty. Fizjolog się zgłasza. Proszę, ma pan głos.

- Szanowni zebrani! Chcę krótko skomentować wnio­sek Historyka. Też jestem za środkami pokojowymi, ale zwiększenie dawki pacyfikatorów może przynieść skutek odwrotny do zamierzonego. Jak wynika ze sprawozdania pana generała, zaburzenia nie mają charakteru gwałtow­nego. Pacyfikatory działają w pożądany sposób jedynie przy zaburzeniach o przebiegu gwałtownym; stępiają one sferę emocjonalną i rozszerzają znacznie uczucie obojęt­ności. W tym konkretnym przypadku zastosowanie pacyfi­katorów mogłoby rozszerzyć, zamiast zmniejszyć, rozmia­ry zjawiska polegającego na stadnym odruchu naśladowa­nia zachowań ludzi z otoczenia. Biorącym udział w zabu­rzeniach byłoby obojętne, co się z nimi stanie po zatrzy­maniu przez naszych funkcjonariuszy, a chyba nie o to nam chodzi, prawda? Jeśli już mielibyśmy opanowywać sytuację środkami farmakologicznymi, to zalecałbym za­stosowanie środków zwiększających poczucie lęku. Muszę jednak dodać, że takie posunięcie zwiększyłoby ryzyko przekształcenia

79


się zaburzeń w zamieszki o charakterze gwałtownym. Zresztą na ten temat powinien wypowiedzieć się Psychosyntetyk. Osobiście wypowiadam się za zasto­sowaniem tradycyjnych środków wprowadzania porządku publicznego, to znaczy przy pomocy naszych Służb Spe­cjalnych.

- Dziękuję panu za wystąpienie - rzekł Przewodni­czący. - Padł wniosek, by zabrał głos Psychosyntetyk...

- Pan jest starszy i bardziej zasłużony - mruknął Marten do Nemeczka. - Ustępuję panu pierwszeństwa.

Profesor Nemeczek wstał, rozejrzał się po sali i zaczął:

- Szanowni zebrani! Rozważyłem szczegółowo kilka wariantów rozwiązania tej nabrzmiałej sytuacji. Wprowa­dzenie do akcji Czarnego Batalionu skutecznie załatwiłoby problem w sensie doraźnym, ale - jak zauważył Historyk - na dłuższą metę spowodowałoby trudności interpreta­cyjne. Wiemy wszyscy, a zwłaszcza my, psychosyntetycy, że trudności interpretacyjne historyków najczęściej owocu­ją powstawaniem mitów i legend, tym fantastyczniejszych, im pilniej strzeżona jest tajemnica rzeczywistego przebie­gu wypadków. Mity te, przenoszone z pokolenia na pokole­nie, ulegają zniekształceniom, ale nie zanikają zupełnie.

Na sali zapanowało poruszenie. Odezwały się głosy: „Kto je przenosi?”, „Chyba nie szkoła?”, „Nie ma łączności ro­dzinnej, więc nie ma przenoszenia!”, „To bzdury!”

Nemeczek przeczekał spokojnie gwar, po czym ciągnął dalej: - Nie znam dokładnie mechanizmu przekazywania tych mitów między pokoleniami. Na ten temat powinien wypowiedzieć się Socjopatolog. Chcę tylko stwierdzić, że ich istnienie przysparza nam wielu pacjentów w Ośrod­kach Resocjalizacyjnych. Wprowadzenie Czarnego Batalio­nu to pożywka dla nowego, niezwykle silnego mitu. Nie wszyscy zapewne wiedzą, że jeszcze obecnie nasze bada­nia wykazują, że w świadomości pacjentów istnieją echa działalności Czarnego Batalionu w okresie Wielkiej Zmia­ny. Zjawisko to notujemy nawet wśród zupełnie młodych pacjentów.

80


Dlatego jestem przeciwny propozycji naszego Sztabu, czemu zresztą dałem wyraz wcześniej, już na po­siedzeniu Sztabu. W tym aspekcie popieram wystąpienie Historyka. Nie przekonuje mnie jednak propozycja opano­wania sytuacji środkami farmakologicznymi. Na skalę ma­sową stosujemy tylko łagodne środki uspokajające, które na ogół nie mają skutków ubocznych. Tutaj natomiast trze­ba by było zastosować środki, które w ograniczonym, eks­perymentalnym zakresie stosują tylko niektóre Ośrodki Re­socjalizacyjne. - Spojrzał na kręcącego się niespokojnie Martena i dodał: - I to nie zawsze z oczekiwanym skut­kiem.

Po sali przeszedł szmer. Wszyscy wiedzieli, że Nemeczek czyni aluzję do słynnej ucieczki pacjenta numer je­den profesora Martena, byłego członka Zespołu Eksper­tów, człowieka, w którego poszukiwanie zaangażowana była Kwatera Główna Służb Specjalnych i którego do tej pory nie odnaleziono. Tymczasem profesor Nemeczek mó­wił dalej:

- W tym więc fragmencie popieram wystąpienie Fizjo­loga; środki farmakologiczne o intensywnym działaniu są w skali masowej zbyt ryzykowne - skłonił się w stronę Fizjologa, który odpowiedział mu uśmiechem. - Nie mogę jednak poprzeć propozycji zaprowadzenia porządku trady­cyjnym sposobem.

Na sali zawrzało. „Do rzeczy!”, ,,On chce rozprzestrze­nienia się zarazy”, „Wnioski, wnioski!” „Do czego on zmierza?” Przewodniczący z niejakim trudem uśmierzył salę. Nemeczek, nieporuszony, przeczekał gwar, po czym tym samym spokojnym głosem ciągnął dalej:

- Tradycyjne zaprowadzenie porządku jest dobre, gdy mamy do czynienia z nieliczną grupą dewiantów. Mam py­tanie do pana generała. - Zwrócił się do Szefa Służb Specjalnych: - Ilu będzie zatrzymanych i skierowanych na resocjalizację?

Generał chrząknął i wstał.

81


0x08 graphic
- Szanowni zebrani! Przy zastosowaniu tradycyjnych środków likwidowania zaburzeń musimy liczyć się... - za­wiesił głos. - Tak, to będzie chyba stosunkowo dokładny szacunek liczby zatrzymań. Musimy liczyć się więc z licz­bą około trzech, czterech tysięcy zatrzymanych, z których więcej niż połowa prawdopodobnie spełni kryteria kwalifi­kacji do Ośrodka Resocjalizacyjnego. Chciałbym w tym miejscu dodać, że nasze służby pracują, na przestarzałym sprzęcie i mamy pewne braki kadrowe; to nie pozwala pracować nam tak wydajnie, jakbyśmy mogli. Wnioskuję więc o przyznanie dodatkowych dotacji naszym służbom, bowiem nic nie powinno być nam droższe niż bezpieczeń­stwo wewnętrzne Apostezjonu, spokój i rytmiczne życie wszystkich jego mieszkańców.

- Wniosek pana został zarejestrowany - powiedział Przewodniczący, po czym zwrócił się do Nemeczka: - Czy pan skończył?

- Nie, panie Przewodniczący. Odpowiedź pana genera­ła powinna uzmysłowić nam wszystkim, że tradycyjny spo­sób likwidowania zaburzeń nie wchodzi w rachubę. Ośrod­ki Resocjalizacyjne są w stanie przyjąć nie więcej niż pię­ciuset nowych pacjentów w skali roku, a i tak ryzykujemy obniżenie jakości naszej pracy. Mamy fundusze nieporów­nanie skromniejsze niż nasze Służby Specjalne, ale stara­my się wykorzystać je możliwie racjonalnie.

Z sali znów rozległy się okrzyki: „Wnioski, wnioski!”.

- Właśnie zamierzam przedstawić końcowy wniosek. Otóż proponuję, aby cały rejon zaburzeń ściśle izolować...

- Już jest izolowany - wtrącił pospiesznie generał.

- Bardzo dobrze - powiedział Nemeczek. - Ja mam jednak na myśli trwałą izolację, stworzenie strefy wydzie­lonej, w której zaburzenia wygasną samoistnie.

- Panie Przewodniczący! - z krzesła zerwał się Socjopatolog. - Proszę o głos!

- Czy Psychosyntetyk skończył? - zapytał uprzejmie Przewodniczący.

82


- Tak, panie Przewodniczący - powiedział Nemeczek. - Skończyłem.

- Socjopatolog ma głos - rzekł Przewodniczący.

- Protestuję! - krzyczał rozgorączkowany. - Stano­wczo protestuję przeciwko wnioskowi Psychosyntetyka!

- Czy mógłby pan uzasadnić swoje stanowisko? - za­pytał uprzejmie Przewodniczący.

- Oczywiście! To, co proponuje nam Psychosyntetyk, może mieć nieobliczalne konsekwencje.

Na sali zapanowała cisza.

- Próbuje dobrać się panu do skóry - mruknął Marten do Nemeczka.

Ten jednak machnął tylko lekceważąco i szepnął: - Kil­ka razy próbował i nic mu z tego nie wyszło. Chce wzmoc­nić frakcję socjopatologiczną w Zespole. Czy mogę liczyć na pana poparcie?

Marten odpowiedział szeptem: - Jak zawsze, profeso­rze, jak zawsze.

Tymczasem Socjopatolog oparł się teatralnym gestem o pulpit i zaczął mówić, już uspokojony: - Szanowni zebra­ni! Zaburzenia, jak do tej pory, mają charakter niespójny, co wynika z zeznań zatrzymanych. Nie wiedzą, dlaczego zachowują się tak a nie inaczej; podają różne, przypadko­we najczęściej przyczyny, nie mające wspólnego mianow­nika. Dopóki trwa taki stan rzeczy, sytuacja nie jest groź­na. Jeśli uda się go szybko rozładować, mija zazwyczaj bez śladu i nie notuje się wówczas nawrotów. Resocjaliza­cja jest łatwa, a pacjenci chętnie współpracują z terapeu­tami pomagającymi im w wydobyciu się z tego niezrozu­miałego dla nich stanu psychospołecznego. Ekspiacyjne techniki terapeutyczne dają na tym etapie zupełnie zado­walające wyniki...

- Nie wszyscy - przerwał Przewodniczący - jesteś­my wprowadzeni w dziedzinę, którą pan reprezentuje. Czy mógłby pan unikać języka specjalistycznego?

83


- Przepraszam, panie Przewodniczący - powiedział Socjopatolog. - Postaram się mówić wyłącznie językiem uniwersalnym. Technika, o której wspomniałem, polega, najkrócej mówiąc, na przyznaniu się do winy, szczerym pojednaniu z terapeutą, który dla pacjenta jest reprezen­tantem wyższego porządku społecznego, i mocnym posta­nowieniu poprawy. Myślę, że właściwie przedstawiłem istotę tego typu terapii? - zwrócił się w kierunku Nemeczka i Martena. Nemeczek skinął głową na znak aprobaty. Tymczasem Socjopatolog ciągnął dalej: - Wszystko jest więc proste, gdy zachowania dewiacyjne, a zwłaszcza za­burzenia porządku nie mają wspólnego mianownika. Co się dzieje, gdy taki wspólny mianownik powstanie? - ro­zejrzał się po sali, która dalej milczała. - Wówczas sytua­cja jest jakościowo inna; niespójne działania uzyskują wspólny wektor, potęgują się. Powstaje wspólna idea, któ­ra rychło przekształca się w ideologię. Zanika poczucie winy, bowiem ideologią nadaje zaburzeniom sens. Lojal­ność wobec porządku społecznego Apostezjonu może być zastąpiona lojalnością wobec owej wspólnej idei. Dopu­szczenie do takiej sytuacji to społeczna katastrofa. Propo­zycja stworzenia rejonu wydzielonego to zaproszenie do stworzenia wylęgarni idei sprzecznych z...

- Protestuję! - Profesor Nemeczek zerwał się z krzes­ła. - To insynuacje! Jałowe krytykowanie... - Jego słowa zagłuszył gwar sali.

- Przepraszam - przerwał Przewodniczący. - Obo­wiązuje nas znana wszystkim procedura obrad. Proszę o spokój! Socjopatolog ma głos.

- Dziękuję, panie Przewodniczący. Nie mam nic więcej do dodania poza wnioskiem końcowym. Proponuję wpro­wadzenie do akcji Czarnego Batalionu. Natychmiast! - dodał z naciskiem - Dopóki nie jest za późno.

- Chce się oprzeć na wojsku - syknął Marten, lecz profesor Nemeczek chyba go nie dosłyszał, bowiem ze­rwał się z krzesła i zaczął mówić, zanim Przewodniczący zdążył udzielić mu głosu.

84


- Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby reprezentowana przez Socjopatologa dziedzina potrafiła przerwać ciągłość pewnych idei. Straszenie wylęgarnią idei jest biciem się w cudze piersi. Wszyscy wiemy, że takie wylęgarnie idei ist­niały i istnieją; to środowiska temporystow. Nie możemy chować głowy w piasek i zadowalać się wzajemnym jało­wym krytykanctwem. Dlatego nie będę krytykował mojego przedmówcy, że nie potrafił zlikwidować tego zjawiska, nie będę też wspominał o tym, że dziwnym trafem nasilenie aktywności tych środowisk poprzedza wnioski pana gene­rała o podwyższenie budżetu Służb Specjalnych...

- Co pan chciał przez to powiedzieć? - krzyknął ge­nerał, lecz Przewodniczący uspokoił go gestem dłoni.

- Nic, panie generale, nic nie chcę powiedzieć. Mówię tylko o zjawisku, które sygnalizuje pan w swoich rapor­tach. Jestem pewien, że są to obiektywne raporty. Nie bę­dę dyskutował z propozycję wprowadzenia do akcji Czar­nego Batalionu, bo jest to rozwiązanie krótkowzroczne. Je­stem za stworzeniem strefy wydzielonej, ale pod pewnymi warunkami.

- Jakimi? - zapytał uprzejmie Przewodniczący. - Czy zechce pan je sprecyzować?

- Do tego właśnie zmierzam. - Nemeczek spojrzał, na Martena, jakby tam właśnie poszukiwał oparcia, lecz Mar­ten unikał jego wzroku. Rozgrywka wchodziła w decydują­cą fazę. Nemeczek wiedział już, że Marten nie zaryzykuje stanięcia po jego stronie dopóty, dopóki nie będzie jasne, że Nemeczek zyskuje przewagę. Czuł się znużony i naj­chętniej opuściłby zebranie. Wiedział jednak, że to ozna­czałoby zmianę układu sił w Zespole Ekspertów, utratę do­tychczasowych wpływów, a kto wie, może nawet... Odrzu­cił tę myśl i ciągnął dalej: - Warunki są w gruncie rzeczy bardzo proste. Podstawową potrzebą człowieka jest jedze­nie i picie. W strefie wydzielonej wyłączymy wszystkie au­tomaty spożywcze. Technicy bezpieczeństwa mogą je na­wet- wewnątrz Strefy - porozbijać, zaś

85


przedstawienie tego jako skutku zaburzeń nie powinno być trudne. Już po kilku dniach, najwyżej po tygodniu, niepokoje zgasną sa­moistnie, bo ludzie zajęci będą poszukiwaniem jedzenia, które wszelako będzie dostępne tylko poza Strefą. Przej­ście przez blokadę musi być jednakże połączone z ekspiacyjną techniką terapeutyczną, o której zechciał wspo­mnieć Socjopatolog. Jest to istotnie technika prosta, którą przeprowadzać mogą nawet studenci. Można zakładać, że Strefa opustoszeje w ciągu kilku dni. Cięższe przypadki nie będą przepuszczane przez blokadę, co znów łatwo bę­dzie uzasadnić bezpieczeństwem automatów spożywczych w innych częściach Apostezjonu. Możemy w tym wzglę­dzie liczyć nie tylko na zrozumienie, lecz także na pełne poparcie naszej ludności.

- Co się stanie z tymi, którzy nie zakwalifikują się do przejścia przez blokadę? - odezwał się Historyk.

- Pozostaną w Strefie - odparł spokojnie Nemeczek i spojrzał tryumfalnie na Martena. Wszystko wskazywało na to, że szala przechyla się na jego korzyść. Sala słuchała go w skupieniu, nie było protestów i nawet Socjopatolog milczał. - Sami sobie będą winni, a gdy sobie to uświa­domią, co prawdopodobnie nastąpi nie później niż w dru­gim tygodniu głodu, rokowania na ich szybką resocjaliza­cję będą dobre, a nawet - bardzo dobre. Chyba się nie mylę? - spojrzał na Martena.

Ten, po chwili wahania, wstał, podrapał się z zakłopota­niem w głowę i powiedział: - Według najlepszej wiedzy reprezentowanej przez nas dyscypliny, wywód mojego przedmówcy jest przekonywujący. Poza Strefą będzie je­dzenie, spokój, bezpieczeństwo; w Strefie - głód, prawa dżungli, a w końcu - śmierć. To jest silnie skontrastowana alternatywa. Jej skutki są łatwe do przewidzenia. Popieram wniosek mojego przedmówcy - zakończył i usiadł.

- Czy ktoś chce zabrać głos? - Przewodniczący zlus­trował salę. - Proszę, Dziennikarz ma głos.

86


- Popieram wniosek psychosyntetyków. Propagandowo rozwiązanie to jest najtrafniejsze z dotychczas zgłasza­nych. Kampanię informacyjną rozpoczniemy natychmiast po podjęciu decyzji przez Zespół.

- Kto następny? Historyk, proszę.

- Jeśli wniosek przejdzie, proponuję uzupełnić go o stworzenie na terenie Strefy licznych muzeów, w których eksponaty byłyby zbieżne z linią propagandową i później­szą interpretacją historyczną wydarzeń. Popieram wniosek Psychosyntetyków, chyba że Socjopatolog da gwarancję, iż wprowadzenie do akcji Czarnego Batalionu nie stworzy mitu ideologicznego o represywności naszego systemu.

- Czy Socjopatolog może dać taką gwarancję? - za­pytał Przewodniczący.

- Nie, nie mogę.

- Wobec tego - powiedział Historyk - popieram wniosek Psychosyntetyka.

- Kto następny? - Przewodniczący rozglądał się po sali.

Kolejno zaczęli wstawać Eksperci, wypowiadając proce­duralną formułę: „Popieram”.

Na końcu wstał Socjopatolog, który powiedział: - Po­pieram pod warunkiem, że Służby Specjalne i wojsko za­gwarantują nieprzenikliwość Strefy na zewnątrz.

- Czy wymienione służby - Przewodniczący spojrzał na generała i sztabówkę - mogą udzielić takiej gwaran­cji?

Generał wstał, obciągnął, uniform i powiedział: - Tak, pod warunkiem, że siły obronne wesprą nasze działania. - Skłonił się lekko i usiadł.

Po nim wstała sztabówka, która stwierdziła: - Można dać taką gwarancję. Nasi chłopcy nie wypuszczą ze Strefy nikogo, chyba że otrzymają wyraźny rozkaz.

- Dziękuję - odparł Przewodniczący. - Wobec tego i ja popieram wniosek Psychosyntetyka. A zatem wniosek jest od tej chwili

87


decyzją prawomocną i wiążącą dla wszystkich tu obecnych.

Nemeczek odetchnął z ulgą. Wygrał batalię, co było ważne dla jego pozycji w Zespole. Nie był to jedyny po­wód do zadowolenia. Dzięki jego zdecydowanej postawie nie wprowadzono do akcji Czarnego Batalionu. Niejasne wspomnienia z dzieciństwa wracały coraz częściej i były jakby wyraźniejsze. Nie pamiętał ojca, który zniknął gdzieś na początku Wielkiej Zmiany. Ale pamiętał matkę; pamię­tał tak wyraźnie, że mógłby narysować jej portret, gdyby miał jakiekolwiek zdolności w tym kierunku. Gdyby więc mógł narysować jej twarz i sylwetkę, to twarz byłaby oko­lona kosmykami dawno nie mytych włosów, na głowie - wielka chusta. Nie byłaby to twarz roześmiana, raczej - nasycona lękiem, a może bólem.

Czuł, że matka, gdyby żyła, byłaby z niego dumna, że udało mu się powstrzymać użycie Czarnego Batalionu.

Dzisiaj odniósł zwycięstwo. Eksperci podchodzili do nie­go, składali mu gratulacje, a Marten był niezwykle przyja­cielski. Przyjmował te oznaki szacunku jako konwencjonal­ną część zebrania Zespołu. Nie mógł jednak powiedzieć, że sprawiały mu one przykrość, mimo iż miał pewność, że w przypadku przegranej ci sami ludzie odsunęliby się od niego, a być może nawet skazaliby go na los, jaki spotkał niedawno jednego z Ekspertów. Nemeczek ryzykował du­żo, choć trudno byłoby mu w sposób racjonalny odpowie­dzieć, dlaczego tak zaangażował się przeciwko użyciu Czarnego Batalionu. W końcu bezpieczeństwo, i spokój Apostezjonu były najważniejsze, zaś perspektywa likwida­cji kilku tysięcy dewiantów nie była ceną wygórowaną. Owszem, mogłoby to nawet mieć pewien oczyszczający wpływ na populację Apostezjonu i zahamować erozję en­tuzjazmu w budowie lepszego jutra. A jednak Nemeczek czuł, że postąpił słusznie, nie tylko dla własnego komfortu psychicznego, lecz również z punktu widzenia dalekosięż­nych celów Apostezjonu.

88


Było już późno. Zebranie Zespołu przeciągnęło się po­nad miarę i wszyscy spieszyli się do domów. Apostezjon zasypiał. Nemeczek wsiadł do ekwipartu i zastanawiał się, jak uczcić swoje zwycięstwo. Jego dom był pusty, gdyż od dawna nie dzielił go z nikim. Przełączył automatycznego pilota na jazdę spacerową i zażył pastylkę orzeźwiającą. Pojazd ruszył, losowo wybierając trasę w plątaninie ulic centrum aglomeracji. Większość lokali była już zamknięta; tu i ówdzie snuły się jeszcze grupki osób przed Centrami Integracyjnymi, ale wyraźnie dzień miał się ku końcowi. Nemeczek pomyślał, że mógłby właściwie polecieć do Ośrodka. Wirolot przeniósłby go tam w ciągu kilku minut. Mógłby zbudzić ludzi i być razem z nimi. Musiałby jednak jakoś wytłumaczyć swoje nagłe przybycie. Nie mógłby im powiedzieć, jaki jest prawdziwy powód jego radości; wszak obrady Zespołu są ściśle tajne. Nie, to nie był do­bry pomysł. Zaczęłyby się plotki i przypuszczenia, a on sam dałby im pożywkę. Odrzucił tę myśl i zatrzymał po­jazd przed kolejnym Centrum Integracyjnym. Gdy wszedł do środka, porządkowy w uniformie TB-ka zamachał ręka­mi i powiedział: - Kończymy, już zamykamy! Nie ma ża­dnego specjalisty, nie ma porad, nie ma dziewczynek. Za późno, staruszku. Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej. Czas spać! Ja też już kończę służbę.

Nemeczek bez słowa wyjął Kartę Identyfikacyjną Eks­perta i zamachał nią przed nosem zdumionego i wyprężo­nego w postawie poddania TB-ka. Minął go i wszedł do ogromnej sali, której sufit ginął w mroku. TB-ek podążał służbiście za nim. Na sali istotnie nie było już nikogo, jeśli nie liczyć pary, która na jego widok zerwała się i opuściła centrum ponaglana dyskretnymi gestami TB-ka. Pewnie kojarzyli się bez fachowego badania i porady, a TB-ek wy­stawił im lipne zaświadczenie za drobną opłatą. Zapewne genotypy mają niezgodne - pomyślał leniwie. Odprawił gestem zaniepokojonego TB-ka i został sam. Lustrował spojrzeniem strzeliste

89


sklepienia, kolumny, za którymi rozmieszczone były kabiny wstępnej znajomości i środek sali, przeznaczonej do tańca, na której teraz nie było nikogo. Podszedł do automatu spożywczego, wziął koktajl numer siedem i usiadł w fotelu.

- Przepraszam - usłyszał cichy i przymilny głos. Pod­niósł głowę; obok niego stał TB-ek w postawie poddania. - Przepraszam, mistrzu, czy dać więcej światła? A może wezwać dziewczynki, w trybie awaryjnym?

- Nie - powiedział znużonym głosem. - Nic mi nie trzeba. Zostawcie mnie samego. Odejść.

- Tak jest! - TB-ek zniknął, zaś Nemeczek podniósł szklankę do ust.

Ciszę nocną przerwał przeciągły jęk syreny ekwipartu Służb Specjalnych, nadbiegający z oddali i zwielokrotniony echem, tłukącym się w betonowym wąwozie ulicy. Ekwipart pościgowy Speców, nie goniący nikogo, może tylko czas, przejechał ulicą i znikł w wielkomiejskim labiryncie, wlokąc za sobą ogon płaczliwych dźwięków. Noc - czas Speców i czas myślenia. Nemeczek postanowił uczcić swoje zwycięstwo rozmyślaniem o matce, a może nawet rozmową z nią, choć była niewidzialna. Kątem oka zauwa­żył, że TB-ek - wychylony ze swojej służbowej kabiny - obserwuje go, rozmawiając z kimś przez telefon.

VII

Zaczynał się czternasty dzień spętania, a osiemdziesią­ty dziewiąty dzień pobytu Długiego na Oddziale Redukcji Oczekiwań. Najtrudniejszy był szósty dzień, gdy przecho­dził kryzys; miał trudności z oddychaniem, a stawy barko­we szarpał nieznośny ból. Teraz było lepiej. Długi nauczył się jeść i pić prosto z miski; nauczył się także wydalać w sposób higieniczniejszy niż w pierwszym okresie kary. Świeże ubranie, które otrzymał po tygodniu spętania, było teraz mniej zabrudzone niż poprzednio, choć minęło sześć dni. Ręce już nie bolały. Miał wrażenie, że należą do ko­goś

90


innego, mimo że pilnie baczył, by nie ustało w nich krążenie. Wymyślił w tym celu specjalne ćwiczenia, które wykonywał regularnie przed każdym posiłkiem. Również dzisiaj, krótko po przebudzeniu, zajął się ćwiczeniem rąk. Najpierw rozruszał stawy barkowe, później łokcie, a na ko­niec - nadgarstki. Cała sala przyglądała się jego ćwicze­niom z niesłabnącym zainteresowaniem. Czternaście dni spętania to było poważne osiągnięcie. Nawet TK-14 patrzył na niego z uwagą. Długi nie miał żalu do TK-14, choć to on właśnie spowodował, że od czternastu dni bez przerwy, jeśli nie liczyć zmiany ubrania, Długi miał związane z tyłu ręce. TK-14 walczył o swoje interesy, a Długi - o swoje. Nieszczęśliwie się złożyło, że ich interesy były sprzeczne, ot i wszystko. TK-14 był już na wylocie. Przeszedł pełną resocjalizację. Do zwolnienia brakowało mu tylko spełnie­nia ostatniego warunku: nakłonienia jednego pacjenta z Redukcji do szczerego wyznania win i przyrzeczenia po­prawy w obecności kolektywu. Tym pacjentem był właśnie Długi.

W sali zaczął się ruch. Kolejka do automatu spożywcze­go posuwała się szybko. Długi wyszedł do łazienki i gdy wrócił, przy jego łóżku stały dwie miski: jedna z jedze­niem, druga z napojem.

- Uwaga! - krzyknął TK-14. - Każdy bierze swoje śniadanie do ręki, siadamy półkolem i zastanawiamy się nad jego upadkiem. - Spojrzał na Długiego, który właśnie przygotowywał się do spożycia posiłku.

Wszyscy posłusznie zajęli miejsca otaczające łóżko Dłu­giego. Był to codzienny rytuał towarzyszący karze spęta­nia. Długi nie był już nowicjuszem z Adaptacji i znał regu­ły gry. Pomogły mu w tym dwie krótkie wprawdzie, ale dotkliwe kary spętania, jakich doświadczył w pierwszych tygodniach pobytu na Oddziale Redukcji Oczekiwań. Pierwszą zaaplikowała mu doktor Rolland, gdy tuż po przybyciu na Oddział uwolnił z transportera jakąś kobietę, która

91


- jak sądził - została pozostawiona tam przez za­pomnienie i wykazywała wszelkie objawy duszenia się. Okazało się niebawem, że była to osobista pacjentka dok­tor Rolland, niejaka FM-14, której kurację niebacznie prze­rwał. Spędził więc dwadzieścia cztery godziny z zawiąza­nymi z tyłu rękami w dźwiękoszczelnej, chłodzonej kabi­nie, gdzie jedynym oświetleniem była opancerzona żarówka, zapalająca się jedynie wówczas, gdy drzwi były otwar­te. Drugi raz zarobił spętanie, gdy nieopatrznie zwierzył się Seagrenowi, że nie rezygnuje z ucieczki, jeśli tylko na­darzy się okazja. Seagren wykorzystał to zwierzenie na najbliższych zajęciach wychowawczych z doktor Rolland w dyskusji nad ideową postawą człowieka Apostezjonu. Uzy­skał ocenę bardzo dobrą, zaś Długi za nawoływanie do nieregulaminowych zachowań dostał niską ocenę i ponow­ną karę spętania w izolacji.

Nie, stanowczo Długi nie był nowicjuszem. Powiódł wzrokiem po siedzących w milczeniu mężczyznach. Było ich sześciu, jeśli nie liczyć TK-14. Najbliżej niego siedział DC-12, Dwunastka - jak zwykli go nazywać. Młody szczupły chłopak, który w czasie sesji wychowawczych rzadko zabierał głos. Pytany - odpowiadał poprawnie, na tyle poprawnie, by zaliczyć odpowiedź. Nie pytany - błą­dził wzrokiem po ścianach pomieszczenia. Miał za sobą trzy doby kary spętania i dwie próby ucieczki, jeszcze z Oddziału Rybakoffa, zakończone - jak wszystkie znane próby - ciężkim pobiciem.

Dalej siedział Seagren, czyli WT-21. Spod zmrużonych powiek obserwował Długiego. Trudno było orzec, czy w je­go spojrzeniu było współczucie, pogarda czy nienawiść. Zresztą nie miało to znaczenia; Długi i tak nie odzywał się do niego. W końcu cała sala miała powody, by znienawi­dzić Długiego. Jego upór już od dwóch tygodni zakłócał normalny rytm życia. Zmuszał wszystkich do rozpoczyna­nia zajęć wychowawczych tuż po śniadaniu i kończenia ich przed udaniem się na spoczynek. Porter, zajmujący miejsce

92


tuż koło Seagrena, kilka razy próbował tłumaczyć Długiemu, że jego opór nikomu nie przyniesie pożytku, a w końcu oni i tak postawią na swoim. - Nie trzeba za­drażniać - mówił. - I tak mają cię na widoku. W ten spo­sób nie skrócisz tutaj pobytu, tylko go wydłużysz, a prze­cież chyba nie o to ci chodzi. Sam jeden z nimi nie wy­grasz, jesteś chyba na tyle rozsądny, by zdawać sobie z tego sprawę.

To ględzenie Portera bardziej irytowało Długiego niż za­chowanie. Seagrena. Porter nic nie rozumiał, a Karden wiedziałby od razu, o co chodzi. Długi nie chciał wygrać z nimi, chciał wygrać z sobą. Jakże mógł wytłumaczyć to Porterowi, Seagrenowi czy innym. Zabierał im bezcenny wolny czas, ich własny czas między obiadem a kolacją; czas, który przeznaczali na ulubioną grę w beta, telewizję, na przygruchanie pacjentek z innych sal albo też na wy­mianę plotek na korytarzu. Na to wszystko nie było czasu, bo Długi nie chciał wygłosić samooskarżenia. Długi zasta­nawiał się, czy są na niego tak samo źli, jak na początku spętania. Klęknął przy misce i zaczął powoli jeść. Inni też zabrali się do jedzenia.

- CK-80 je nasze pożywienie - zaczął TK-14. W jego głosie nie było już tego zapału, który łatwo dawał się wy­czuć w pierwszych dniach spętania. Mówił monotonnie, patrząc na Długiego klęczącego nad swoimi, miskami: - Je pożywienie wyprodukowane przez uczciwych obywateli. CK-80 jest naszym wrogiem, bo nie potrafi zrozumieć ogromu swych zbrodni. Jest wrogiem, bo odrzuca pomoc­ną dłoń kolektywu. Jest cynicznym pasożytem, dublerem - zawiesił głos - jest inny, obcy... Pasożytuje na waszej cierpliwości, wyrozumiałości i litości. Opóźnia wasz pro­ces powrotu do normalnego życia, zakłóca wasz rytm szkolenia. Jest dublerem, dwulicowcem; je nasze jedzenie, zabiera wasz wolny czas, a w myślach szydzi z waszej troski o jego przyszłość. Mimo to nie odtrącajmy go, daj­my mu szansę, pomóżmy mu zrozumieć

93


jego błędy, wskażmy mu drogę poprawy. Popatrzcie na niego: jak zwierzę trwa przy korycie... - monotonny głos TK-14 nie odbierał Długiemu apetytu. Wiedział, że brak pożywienia wpływa na osłabienie woli, a na to nie mógł sobie pozwo­lić.

Za Porterem siedział DK-10, krępy, łysawy mężczyzna, o którym chodziły plotki, że został cofnięty aż z resocjaliza­cji końcowej. Do wyjścia brakowało mu podobno kilku ty­godni, gdy wpadł na jednym z tych piekielnych testów. Był to stary wyjadacz, który znał Ośrodek na wylot. To właśnie on, na zmianę z Porterem, podsuwali mu miski z jedze­niem i piciem. Długi podejrzewał, że DK-10 musiał kiedyś mieć do czynienia z medycyną. Kilka dni temu spotkał go przypadkowo w łazience i wtedy DK-10 bez słowa obejrzał związane ręce Długiego, zalecił intensywne ćwiczenia i fa­chowo rozmasował mu mięśnie. Powiedział wówczas: - Trzymaj się, Osiemdziesiątka. To już niedługo potrwa. Nie słyszałem, żeby wiązano na dłużej niż na dwa tygodnie. Dali ci rzadki symbol; C oznacza, że jesteś w dyspozycji Centrali, znaczy Speców. W Ośrodku cię nie wykończą, chyba że zmienią ci symbol. Strzeż się... - nie dokończył jednak, kogo Długi ma się strzec, bowiem ktoś wszedł do łazienki i DK natychmiast wyszedł.

Teraz milczał, a w jego wzroku Długi nie znalazł wro­gości, już raczej jakiś błysk porozumienia czy solidarnoś­ci. Tymczasem odezwał się WN-11, siedzący tuż za DK:

- CK-80 śmierdzi. Śmierdzi coraz bardziej. - Odstawił z odrazą talerz. - Nie myje się, prowadzi niehigieniczny tryb życia. Zatruwa atmosferę naszej sali. Jest zakałą na­szego kolektywu. Co ja mówię! - zapalał się coraz bar­dziej. - On nie należy do nas, on jest obcy. Obraża nas swoją postawą. Jego upór spowodował, że spadliśmy na przedostatnie miejsce we współzawodnictwie czystości sal. Jesteśmy pośmiewiskiem całego Oddziału. Dla jego dobra trzeba złamać ten upór, bo nasza kochana doktor Rolland gotowa pomyśleć, że nie wkładamy dość wysiłku i entuzjazmu w

94


jego wychowanie. Trzeba wybić mu z głowy ten upór choćby siłą. - Wstał i podszedł do Długiego. - Ten upór karmiony jest jakąś nadzieją; on czegoś oczeku­je, a wiecie, czym to grozi - spojrzał po siedzących w milczeniu mężczyznach. - Jeśli tak dalej pójdzie, doktor Rolland może wstrzymać promocję całej sali. Tak dłużej trwać nie może!

- Bo panienka czeka - mruknął siedzący na końcu półkola piegowaty KW-04.

Rozległy się krótkie, szybko stłumione chichoty. WN-11 stał nad klęczącym Długim, który właśnie zabierał się do picia. Końcem buta trącił miskę, której zawartość ochlapa­ła twarz Długiego i rozlała się po podłodze. Długi spojrzał na niego przenikliwie i wolno powiedział:

- Mów sobie, co chcesz, Jedenastka. To twój interes, ale nie rób tego więcej. Ostrzegam cię.

WN-11 popatrzył na obecnych, po czym ponownie trącił miskę. Długi zerwał się z kolan i uderzył go bykiem w podbrzusze, wkładając w cios cały ciężar swojego ciała. WN-11 zawył rozdzierająco, padł na podłogę i skulony - jęczał. Wszyscy zerwali się z miejsca, zaś TK-14 wybiegł z sali.

- Coś ty zrobił! - DK-10 był wyraźnie zdenerwowany. - Pękłeś, Osiemdziesiątka. Dałeś się ponieść nerwom.

- Daj mi spokój! - warknął Długi. - Wiem, co robię.

- Nie warto było, Długi - rzekł cicho Porter. - Nie warto... Z nimi nie wygrasz. To potęga, której nic nie zmo­że.

- Przestań gadać! Wytrzyj mi twarz, jeśli się nie boisz.

- Nie boję się, już się nie boję, bo się poddałem. Nie wytrę ci twarzy, bo to byłoby źle zrozumiane. Chcę nor­malnie żyć.

- Normalnie? - Długi wzruszył ramionami.

Na salę wpadło dwóch TB-ków. Jeden z nich chwycił Długiego za włosy, drugi za nogi i wywlekli go z sali. Za drzwiami czekał transporter. Dolna szuflada, wielkości standardowego człowieka,

95


była wysunięta. TB-cy wrzucili go do szuflady i zatrzasnęli ją. Transporter ruszył. Długi był wzrostu więcej niż średniego, więc leżał skrzywiony, z nogami podkurczonymi na tyle, na ile pozwalała prze­strzeń. Tuż przed nosem miał dno wyższej szuflady. Przez otwory wpływało niewiele powietrza i zaczynało mu być duszno. Nie wydawał jednak żadnego głosu w obawie, że TB-cy mogą wpuścić gaz krztuszący, jak to często czynili, gdy byli w złym humorze.

Transporter stanął. TB-cy rozmawiali z kimś, lecz głosy, tłumione obudową transportera, były nie do odróżnienia. Długi wstrzymał oddech. Z górnej szuflady nie dochodził żaden dźwięk, był więc w transporterze sam. Zastanawiał się, co może go czekać. Nie spodziewał się, że rozejdzie się to po kościach, a jednak nie żałował tego, co zrobił. WN-11 dostał nauczkę i to się liczyło.

Postój nie trwał zbyt długo. TB-cy wyciągnęli go z trans­portera i postawili na nogi. Gdy się rozejrzał, zorientował się, że stoi przed gabinetem doktor Rolland. Na łokciach zacisnęły mu się dłonie TB-ków, którzy wprowadzili go do środka. Doktor Rolland siedziała za biurkiem i kończyła ja­kąś rozmowę telefoniczną.

- Poczekajcie za drzwiami - powiedziała do TB-ków, którzy przyjęli postawę poddania i bez słowa wyszli. Przez chwilę Rolland mierzyła Długiego wzrokiem, ale on nie spuścił oczu. - Dzisiejszy incydent - zaczęła - zmusza mnie do zmiany terapii. Żal mi ciebie, chłopcze, ale nie mogę postąpić inaczej. To dla twojego dobra. Chcemy zro­bić z ciebie normalnego obywatela Apostezjonu. Usiądź. - Wskazała mu krzesło.

Długi nie wykonał jednak najmniejszego ruchu.

- Usiądź - powtórzyła. - Bądź rozsądny. Nie zmu­szaj mnie do wezwania któregoś z tych chłopców za drzwiami.

Długi wahał się jeszcze przez moment, po czym usiadł.

- Już lepiej - powiedziała. - A teraz słuchaj, co ci powiem,

96


CK-80. Słuchaj uważnie, bo od tej rozmowy dużo zależy. Popełniłeś poważne odstępstwo od regulaminu, to niedobrze, to bardzo niedobrze. Żal mi ciebie...

- To już słyszałem - przerwał jej Długi i poruszył się na krześle, bowiem związane ręce nie pozwalały mu wy­godnie siedzieć.

- Możemy cię zniszczyć, CK-80 - ciągnęła dalej, pu­szczając mimo uszu jego uwagę. - Możemy zrobić z cie­bie szeregowego TB-ka, który bez szemrania wykonywać będzie każdy rozkaz. Będziemy stosować wyłącznie natu­ralne metody terapeutyczne, bo jak wiesz, jesteśmy huma­nistami i brzydzimy się tych chirurgicznych ingerencji w osobowość, które czynią z człowieka automat. Gdybyś tra­fił do któregoś z Ośrodków profesora Martena, już teraz byłbyś innym człowiekiem. Chciałabym, żebyś o tym pa­miętał. Wiesz, dlaczego jest mi ciebie żal?

Długi milczał.

- Żal mi ciebie dlatego, że zaślepiony uporem nie do­strzegasz ogromnej szansy, jaką ci możemy stworzyć, nie chcesz skorzystać z naszej wyciągniętej ręki. Ale i tak po­możemy ci, czy tego chcesz, czy nie. W każdym człowieku tkwią możliwości zmiany. Problem polega na ich odnale­zieniu, uruchomieniu i ukierunkowaniu. W tobie też tkwią takie możliwości - spojrzała na niego uważnie, po czym zapytała nagle: - Czy ta FM-14 to twoja znajoma?

- Nie - odparł Długi odruchowo. - Nigdy przedtem jej nie widziałem.

- Dlaczego zatem wypuściłeś ją z transportera? To nieszczęśliwa kobieta z urojeniami. Chcemy wykorzenić te urojenia i uczynić ją ponownie szczęśliwą. A ty przerwałeś konieczną terapię. Dlaczego?

- Ona się dusiła.

- Nikt jeszcze nie udusił się w transporterze. Jest on zaprojektowany przez naszych inżynierów w sposób sta­ranny, dokładnie przystosowany do naszych potrzeb. Swoim postępkiem umocniłeś ją w jej urojeniach. Likwidowaliśmy w niej przekonanie, że

97


można polegać na przy­padkowych ludziach; umacnialiśmy w niej przekonanie, że należy polegać tylko na instytucjach naszego potężnego Apostezjonu. Czy ty uważasz, że można polegać na in­nych, przypadkowych ludziach?

Długi nie odzywał się. W pamięci odżyły mu postacie Sponsora, Webba, którzy uciekli za morze, a nade wszyst­ko postać Kardena, który był tuż obok. Tak, na nich mógł­by polegać, gdyby to było konieczne. Ale zaraz potem przypomniał sobie Seagrena i tę kreaturę WN-11.

- Nie odpowiadasz - ciągnęła dalej - a więc masz kogoś, o kim myślisz, że mógłbyś na nim polegać. Jesteś sentymentalny, CK-80; jesteś sentymentalny jak dzie­wczynka przed pierwszą wizytą w Centrum Integracyjnym. Ale to nie ma znaczenia. To minie bez śladu jak dziecięca choroba. No, ale do rzeczy. Popełniłeś poważne przekro­czenie i coś musimy z tym zrobić. Zobaczymy, jaki jest przebieg twojej dotychczasowej terapii.

Nacisnęła klawisze podręcznej końcówki komputera. Na monitorze zaczęły pojawiać się napisy. Długi nie mógł ich odczytać, gdyż siedział za daleko, a przy tym monitor ustawiony był pod zbyt ostrym kątem. Chciało mu się pić. Znów zmienił pozycję na krześle, bo ręce zaczęły mu drę­twieć.

- No, no - powiedziała przeciągle. - Opuściłeś od­dział doktora Rybakoffa z najniższą lokatą. Masz wysoki iloraz inteligencji, wyraźnie wyższy od przeciętnej. Silnie zintegrowana osobowość, słaba podatność na przystoso­wanie się do... - przerwała i spojrzała na Długiego. - Tu jest jakaś niekonsekwencja. Jeśli jesteś inteligentny, powi­nieneś szybko zorientować się, że najkrótszą drogą przez Ośrodek jest przystosowanie się do reguł w nim obowią­zujących. A ty - jak wynika z dokumentacji - straciłeś całe trzy dni na przejście testu, który powinieneś zrobić w godzinę. Czy chcesz nam w ten sposób coś udowodnić? Chcesz w pojedynkę walczyć z

98


potężną organizacją? Przecież to nie tylko nierozsądne, ale -powiedziałabym nawet, dziecinne. Jedyne, co możesz osiągnąć tą drogą, to prze­dłużenie pobytu w Ośrodku. Przy okazji możesz także stra­cić zdrowie. Wiemy oboje, że mam rację - spojrzała mu uważnie w oczy. - Byłoby szkoda, naprawdę szkoda, gdy­byś nadal trwał w tym dziecinnym uporze. Jak ręce? - zapytała nagle. - Czy możesz jeszcze nimi ruszać?

- Jakoś sobie daję radę - odparł. - Zapytaj WN-11.

- Czy wiesz, że dalsze przedłużenie kary spętania mogłoby oznaczać trwałe zmiany w twoich stawach barko­wych? Jako niepełnosprawny straciłbyś na zawsze licencję prokreacyjną.

- Nie chcę mieć dzieci - rzekł z irytacją.

- Nie chcesz mieć dzieci?

- Nie.

- Bardzo ciekawy przypadek regresji instynktu - po­wiedziała ni to do siebie, ni to do Długiego. - No, ale do rzeczy - jej głos zabrzmiał teraz twardo i zdecydowanie. - Dzisiejszy incydent spowoduje obniżenie oceny twojego zachowania. Wiesz, co to znaczy?

- Wasz problem, nie mój.

- Mylisz się. To jest twój problem, CK-80. Przede wszystkim twój problem. Najpierw będziesz musiał zasta­nowić się nad tym, co zrobiłeś. Dlatego musimy oddzielić cię od kolektywu, który czyni znaczne postępy resocjaliza­cyjne. Damy ci dużo czasu na zastanowienie się; może ty­dzień, a może dłużej...

- Izolatka?

- Niezupełnie - odparła zagadkowo. - Dowiesz się we właściwym czasie. Z dotychczasowych obserwacji wy­nika, że zupełnie nie współpracujesz z terapeutami, nie współpracujesz też z kolektywem. Zmuszasz nas do cof­nięcia cię na początek cyklu resocjalizacyjnego na naszym Oddziale. I tak będzie dopóty, dopóki nie zrozumiesz, że wybrałeś złą drogę. Przyjaciele z twojego kolektywu już dawno będą normalnymi ludźmi, a ty ciągle zaczynać

99


będziesz od początku terapię na naszym Oddziale. Mamy du­żo czasu, bo jesteśmy organizacją. Natomiast ty masz ma­ło czasu i jeśli go zmarnujesz, tak jak zmarnowałeś trzy miesiące pobytu tutaj, niewiele zostanie ci na twoje nor­malne życie. Chyba że...

Zadzwonił telefon. Doktor Rolland przerwała i podniosła słuchawkę.

- Aa, to ty, kochanie - powiedziała. - Tak, tak, pa­miętam go. Tak, oczywiście... Możesz go przyprowadzić. Tak, nawet zaraz. Będę jeszcze przez chwilę zajęta, bo akurat mam pacjenta - spojrzała przelotnie na Długiego. - Nie, nie będziecie przeszkadzać, niech się uczy... Za piętnaście minut? Dobrze, czekam - odłożyła słuchawkę.

Długi czuł ogarniające go zmęczenie. Chciało mu się coraz bardziej pić. Nie mógł znaleźć na krześle takiej po­zycji, w której nie przeszkadzałyby mu związane ręce. Najchętniej wstałby i wykonał kilka ćwiczeń. Nie uczynił tego jednak, bo wiedział, że skończyłoby się to na nieprzy­jemnym spotkaniu z TB-kami. Wiercił się więc na krześle i miał nadzieję, że spotkanie zbliża się ku końcowi. Nie wiedział, do czego zmierza Rolland, ale mógł bez zbytnie­go ryzyka założyć, że wymyśli coś bardzo uciążliwego.

- Słuchaj, CK-80 - podjęła. - Słuchaj uważnie. Jeśli będziesz dostatecznie rozsądny, to może dojdziemy do po­rozumienia. Może zbędne okażą się te wszystkie bodźce wychowawcze, które dobre są dla mięczaków bez charak­teru. A ty przecież jesteś człowiekiem z charakterem. Ta­kich nam potrzeba.

- Nam?

- Tak, nam. Nam wszystkim, zjednoczonym we wspól­nocie Apostezjonu. Chcę ci dać szansę na szybkie wyjście stąd i spożytkowanie twoich zdolności dla dobra wspólno­ty. Możesz zajść wysoko, jeśli będziesz rozsądny i z tej szansy skorzystasz.

Długi nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Raczej czekał na nowe upokorzenia i cierpienia. Toteż propozycja Rolland

100


wywołała w nim dreszcz niepokoju pomieszanego z podnieceniem. Jeśli coś mi proponują - myślał - to przedstawiam dla nich jakąś wartość, a jeśli tak rzeczy­wiście jest, to... - spojrzał bystro na Rolland. Zmęczenie gdzieś pierzchło.

- Trudno rozmawiać rozsądnie z tym - powiedział po­kazując związane ręce.

- Ach to - zaśmiała się nieszczerze. - Myślę, że mo­żemy z tym skończyć, przynajmniej na razie. Dwa tygodnie to rzadki wyczyn, który tylko potwierdza trafność naszej diagnozy. - Nacisnęła przycisk. Do gabinetu wpadł TB-ek i natychmiast skierował się w stronę Długiego.

- Rozwiązać go - powiedziała doktor Rolland.

Na twarzy TB-ka malowało się zdumienie, a potem niezdecy­dowanie.

- Czy ogłuchłeś? Powiedziałam wyraźnie: roz­wiązać go!

- Tak jest! - Stanął w postawie poddania i rozwiązał Drugiego.

- W ciągu ostatnich dwóch tygodni nie miałem możli­wości umycia się. Czy mógłbym to zrobić teraz, zanim do­kończymy naszą rozmowę? - zapytał.

- Umiesz korzystać z nadarzającej się okazji - odpar­ła. - Myślę, że dojdziemy do porozumienia. Odprowadź­cie go do łazienki i przyprowadźcie z powrotem. Tylko szybko!

- Tak jest! - wrzasnął TB-ek i chwycił Długiego za ra­mię. - Idziemy.

- Weź tę łapę. - Długi strząsnął jego rękę z ramienia. - Sam pójdę. Ty będziesz mi tylko towarzyszył. Nie sły­szałeś, co powiedziała pani doktor? - Wstał i ruszył w stronę drzwi.

TB-ek spojrzał zdezorientowany na doktor Rolland, po czym podążył za Długim. Szli w milczeniu, które przerywa­ło jedynie wściekłe posapywanie TB-eka. Długi rozprosto­wał ramiona, co przyszło mu z niejakim trudem. Gdy opu­szczał ręce swobodnie, wracały do tyłu, jakby to była. ich naturalna pozycja. Umycie się

101


nastręczało pewne kłopoty, bowiem skomplikowane ruchy rąk wywoływały uczucie bó­lu. Długi umył się jednak dokładnie, oczyścił ubranie i na­pił się obficie.

- Możemy wracać - mruknął do przestępującego z nogi na nogę TB-ka. Czuł się rześki i pełen optymizmu. Myśl, że nie wróci na swoją salę, wydawała mu się raczej nagrodą niż karą. Wprawdzie gdzieś w podświadomości drążył go niepokój, ale starał się nie dopuszczać go do siebie. Wiedział, że z Rolland nie ma żartów. Na jej temat krążyły różne wieści, które w jednym wszak były zgodne. Nikomu do tej pory nie udało się jej wywieść w pole. Cie­kawe, jak sobie radzi Karden. Zapewne z nim też Rolland ma kłopoty. Znał Kardena dobrze ze wspólnej roboty dla Sponsora. Karden miał twardy grzbiet, nie to co ten par­szywy Seagren czy zalękniony Porter. Chyba jeden Stansky mógłby mu dorównać, ale o Stanskym słuch wszelki zaginął. Może próbował ucieczki po raz drugi i zdołali go wykończyć?

W gabinecie oprócz doktor Rolland były jeszcze dwie osoby. Doktor niecierpliwie odprawiła TB-ka i wskazała Długiemu krzesło.

- To jest właśnie CK-80 - powiedziała z pewnym od­cieniem dumy, jak kolekcjoner pokazujący szczególnie rzadki okaz w swoim zbiorze. - Mam nadzieję, Claire - zwróciła się do dziewczyny - że zapoznałaś pana Stove z historią tego przypadku.

- Tak, pani doktor - odparła dziewczyna. - Jorgen, to znaczy pan Stove, zna dokładnie opis dewiacji i zasto­sowaną terapię. - Dziewczyna patrzyła na Długiego z wy­raźnym zainteresowaniem. Wzrok jej przykuły ręce Długie­go, które bezwiednie trzymał z tyłu. Uśmiechnęła się do niego, lecz Długi odwrócił wzrok. Dziewczyna była atrak­cyjna, mogłaby być ozdobą każdego Centrum Integracyj­nego - ocenił, starając się utrzymać ręce na kolanach. W tej pozycji jednak zaczynały mu drętwieć, więc po krótkim wahaniu

102


założył je za oparcie krzesła. Spojrzał na nią je­szcze raz; nie spuszczała z niego wzroku, w którym nie dopatrzył się wrogości.

- Rokowania są, zdaje się, niepomyślne - wtrącił Jorgen tonem znawcy.

- Panie Stove - odezwała się doktor Rolland. - U nas nie ma beznadziejnych przypadków. Do każdego pa­cjenta podchodzimy z humanistycznym założeniem po­myślnego rokowania. I to się nam sprawdza w praktyce. Różny jest tylko czas terapii. Przypadki trudniejsze wyma­gają nieco więcej wysiłku obu stron, no i więcej czasu. To wszystko. Każdy, najtrudniejszy nawet przypadek udaje się nam wspólnymi siłami przezwyciężyć. Prawda, panno Claire?

- Tak, pani doktor.

- Może napijecie się czegoś?

- Chętnie - powiedział Jorgen.

- A ty, CK-80?

- Piłem już - mruknął.

- Wodę, to paskudztwo?

- Tak. Wolałbym pastylkę orzeźwiającą, jeśli można.

- Oczywiście, że można. Przecież mamy się porozu­mieć, prawda? Panno Claire, może będzie pani tak dobra i przygotuje nam coś do picia. A dla ciebie mam pastylkę - otworzyła biurko, wyjęła pojemnik i podała mu pastylkę.

- Nieseryjna? - zdziwił się Długi. Targnął nim nagły niepokój. Ciągle nie wiedział, do czego zmierza Rolland. Nagła zmiana jej postępowania najpierw sprawiła mu ul­gę, lecz teraz wzmogła jego czujność. - Wolałbym seryj­ną.

- Nie ufasz mi? Widzicie? On mi nie ufa. Robisz mi przykrość, CK-80. Czy to rozsądne? Weź pastylkę.

- Nie, dziękuję.

- Nie bądź dziecinny. Gdybym chciała ci coś zaapliko­wać, nie musiałabym cię pytać o zgodę. Chyba już zdąży­łeś się o tym przekonać.

103


- Tak - powiedział i po chwili wahania połknął pastyl­kę.

Obecność tej dziewczyny deprymowała go; nie chciał być śmieszny, a nade wszystko nie chciał, by w jej obec­ności TB-cy upokorzyli go. Tymczasem Claire podała resz­cie szklanki z musującym napojem. Długi poczuł, że we­wnętrzne napięcie, którego nie mógł pozbyć się od mo­mentu przybycia do gabinetu doktor Rolland, teraz opu­szcza go stopniowo, a na jego miejsce przychodzi błogie uspokojenie, odprężenie i jakaś leniwość.

- Wróćmy do naszej przerwanej rozmowy, CK-80 - ciągnęła dalej doktor Rolland, - Mogę dać ci szansę. Dobrze się zastanów, zanim odpowiesz. Możesz przejść ten Ośrodek skróconym kursem. Powiedzmy, że za mie­siąc już będziesz po wszystkim, jeśli oczywiście dobrze się postarasz - zawiesiła głos, by zobaczyć reakcję Dłu­giego.

- Jakie są warunki? - zapytał Długi.

- Bardzo proste. Przede wszystkim odrobina dobrej woli. Wszystkie badania psychotechniczne wykazują, że masz kwalifikacje osobowościowe do trudnej i zaszczytnej służby specjalnej. - Napiła się musującego płynu, przy­patrując się uważnie Długiemu, który poczuł, że przez warstwę odprężenia przebija się z trudem krzyk protestu. Tymczasem Rolland mówiła dalej: - Jeśli zgodzisz się na ochotnika, to zaoszczędzisz sobie i nam mnóstwo czasu. Będziesz miał pewną, dobrze płatną pracę, a z twoimi możliwościami możesz zajść wysoko, bardzo wysoko. Mo­że nawet zakwalifikujesz się do obsługi naszych placówek w Drugim Świecie lub w naszych bazach księżycowych.

- Wiem coś na ten temat - wtrącił Jorgen. - Byłem w Lunie-3, tam są bardzo dobre warunki, ale tylko nielicz­ni mogą z nich korzystać.

Długi zauważył, że dziewczyna milczała i nie patrzyła już na niego. Zresztą było mu wszystko jedno; propozycja Rolland była tak niespodziewana, że oszołomiła go; Z trudem zbierał myśli;

104


teraz już było jasne, dlaczego pozwoli­ła rozwiązać mu ręce i umyć się. Chciała z niego zrobić Speca.

- No? - ponagliła. - Więc jak? Dojdziemy do porozu­mienia? Jesteś przecież rozsądnym chłopcem, prawda? Nie musisz spieszyć się z odpowiedzią. Pomyśl chwilę, choć wydaje mi się, że wybór jest prosty.

- Pani doktor - odezwał się przymilnie Jorgen. - To właśnie jest klasyczny przypadek konwersji osobowości, prawda? Staranna selekcja pozytywnych i negatywnych stymulatorów...

- Naukową analizę tego przypadku pozostawmy sobie na później - przerwała Rolland.

Do Długiego słowa te docierały jakby przytłumione, z oddali. Brakowało mu Kardena, który pomógłby mu samą swoją obecnością. Wszak wspólnie drwili sobie ze Spe­ców, wymykali się z wszystkich zastawianych przez nich pułapek, aż do ostatniego zadania podjętego na zlecenie Sponsora. I tym razem by im się udało, gdyby to nie była sprawa polityczna. Specsłużby węszyły jak wściekłe. Nic dziwnego, skoro zaangażowała się w to sama Główna Kwatera i skoro Sponsor okazał się upadłym Ekspertem. A teraz chcą od niego, żeby stanął po drugiej stronie.

- CK-80! - odezwała się Rolland. - Dlaczego mil­czysz? Czy zrozumiałeś moją propozycję?

- Tak.

- No więc? Jaka jest twoja odpowiedź?

- Nie, nie będę Specem.

- CK-81 był rozsądniejszy.

- Nie znam żadnego CK-81! - wykrzyknął. - Dajcie mi wreszcie spokój!

- Znasz go, znasz - powiedziała Rolland. - Przecież to twój przyjaciel. Z testów wynika, że masz z nim silny związek emocjonalny.

- Nie znam CK-81 - powtórzył Długi.

- Nie znasz CK-81, ale znasz Kardena. - Rolland przypatrywała

105


mu się z zimnym zainteresowaniem, niczym biolog oglądający preparat pod mikroskopem.

- Karden? To niemożliwe! To jest jeszcze jedna wasza sztuczka! - Długi poczuł, że pot zaczyna oblewać jego ciało. Miał ochotę skoczyć do gardła tej Rolland, ale poha­mował się.

- Podejdź do mnie - ciągnęła tym samym beznamięt­nym głosem. - Popatrz na monitor, to sam się przeko­nasz.

Długi ociężale wstał z krzesła, jakby przybyło mu wagi i podszedł do biurka, w które był wmontowany monitor. Ek­ran rozbłysnął i po chwili pojawił się na nim obraz Kardena siedzącego na tym samym krześle, które przed chwilą zajmował Długi. Poznawał głos Kardena, lecz nie pozna­wał tego, co on mówił. Karden wyrażał zgodę na skrócony kurs resocjalizacji i przystąpienie do Speców.

- To falsyfikat - stwierdził spokojnie Długi. W klatce piersiowej czuł nieznośny ucisk, zaś całe jego ciało opa­nowała fala chłodu. To nie był Karden, którego pamiętał, a może tamtego w ogóle nigdy nie było?

- Czy chcesz z nim porozmawiać? - zapytała Rolland.

- Nie, z nim już nie. Chciałbym porozmawiać ze Stanskym.

- Stansky nie żyje. Umarł na atak serca.

- Ty dmuchawcu - zasyczał Długi i rzucił się w jej kierunku.

Jorgen zerwał się i usiłował odciągnąć Długiego, ale pchnięty mocno zatoczył się pod ścianę i upadł. Rolland tymczasem dotknęła przycisku i do gabinetu wpadło dwóch TB-ków, którzy sprawnie obezwładnili Długiego i wywlekli go na korytarz, nie szczędząc mu razów. Trans­porter już czekał.

Zawieźli go do sali bez okien. Od sufitu mżyło niebie­skawe, chłodne światło. Wszedł do środka, pchnięty przez jednego z TB-ków. Tymczasem drugi odciągnął jego ręce do tyłu i zaczął mu coś nakładać na przeguby. Znowu spętanie - pomyślał i rozejrzał się

106


po sali. Stały tam trzy metalowe łóżka ze świeżą pościelą, stolik i trzy krzesła. Na jednym z nich siedział nieogolony mężczyzna przypa­trujący się ponuro Długiemu i krzątającym się wokół niego TB-kom.

- No, kochasiu - jeden z TB-ków klepnął go w ramię.- Gotowe. Czeka cię długie czuwanie. Przyjemnych snów.

Obaj roześmieli się rubasznie i wyszli.

Długi zorientował się, że ręce ma wolne, jedynie do nadgarstków ma przytwierdzone jakieś miniaturowe apa­raty. Przejechał dłonią po twarzy, na której miał dwutygod­niowy zarost.

- Za co cię tu trzymają? - zapytał Ponurego.

- Za niewinność - odparł tamten sucho.

- To tak samo jak mnie - powiedział. Ręce miał wol­ne, więc rozpierało go uczucie ulgi, gdyż spodziewał się, że Rolland zaaplikuje mu dalszą karę spętania w chłodnej izolatce. Tutaj było ciepło, łóżka zasłane świeżą pościelą, a w kącie stał prymitywny automat spożywczy. - Nie wiesz, co będą tu z nami robić?

- Nie słyszałeś? Czuwanie. Patrz na swoje przeguby: to budziki. Jak zaśniesz, od razu cię obudzą. Ostatniej no­cy obudziły mnie dwa razy - pokazał na swoje przeguby, na których przytwierdzone były takie same urządzenia. - Bardzo nieprzyjemne. Wolę pilnować się sam.

- Jak to działa?

- Elektrowstrząsy. Jak się nazywasz?

- CK-80.

- Pytam się o nazwisko, a nie o te ich głupie symbole. Chyba pamiętasz jeszcze swoje nazwisko?

- Możesz do mnie mówić Długi.

- Długi?

- Tak, tak mnie wszyscy nazywają. To znaczy - po­prawił się - tak nazywali mnie przedtem, rozumiesz?

Mężczyzna wstał i podszedł do Długiego z wyciągniętą ręką: - Poznajmy się zatem, Długi. Jestem Grimaldi.

107


VIII

Jorgen czuł się w Ośrodku coraz lepiej. Nie była to wprawdzie tak prestiżowa praktyka jak w bazie księżyco­wej, ale za to poznał tu ciekawych ludzi, którzy kochali swoją pracę. Wiele mógł się od nich nauczyć. Miał nadzie­ję, że już niedługo zostanie przedstawiony profesorowi Nemeczkowi. Najważniejsza jednak była Claire. Zdał sobie z tego sprawę po przyjęciu u Vandy. Minęło od tego przy­jęcia wiele tygodni, lecz ciągle był po wrażeniem jego za­kończenia. Do tej pory nie był pewien, czy Claire wiedzia­ła o ich zbliżeniu. W każdym bądź razie nie dała mu tego poznać w żaden sposób. Pamiętał ten moment ze wszyst­kimi najdrobniejszymi szczegółami, a nade wszystko nie mógł pozbyć się wrażenia owego wstrząsu, gdy Claire szeptała gorączkowo imię kogoś, kim Jorgen na pewno nie był. „Jack, Jack...” Kim był ten człowiek? Jorgen zdo­łał sprawdzić, że w Ośrodku nie ma żadnego mężczyzny o tym imieniu, nawet wśród pacjentów. Nie był to więc ktoś, kogo Claire mogła często widywać; wszak od jego przybycia ani razu nie opuściła Ośrodka.

Tuż po przyjęciu odczuwał lekki niepokój, gdyż nie miał wątpliwości, że tabletki, którymi częstowała Vanda, nie by­ły dopuszczone do sprzedaży, nawet w sklepach specjal­nych, zaś zbliżenie z Claire miało charakter w pewnym sensie pozaprawny. Odbyło się bowiem w sposób żywioło­wy, poza kontrolą specjalistów, a zatem mogło być szkod­liwe dla nich obojga. O koniaku Rybakoffa wolał w ogóle nie myśleć, gdyż był to napój zakazany, a za to mógłby wylecieć z LME, gdyby Koło Ligi istniało na terenie Ośrod­ka. Niepokój ten minął jednak niemal bez śladu, gdy Rybakoff zignorował jego wątpliwości dotyczące tabletki, a Clai­re po prostu wyśmiała go. Teraz, z perspektywy kilku ty­godni, owe skrupuły jemu samemu wydawały się śmiesz­ne, choć wypływały przecież z jego głębokiego postano­wienia, aby być dobrym obywatelem, wykonującym sumiennie wszystkie nakazy społeczne. Wszak nakazy te

108


by­ły ustanowione przez Ekspertów dla dobra całej wspólno­ty. Świat widziany z perspektywy Ośrodka nie był taki pro­sty jak dawniej. Czarne nie było już tak doskonale czarne, a i białe było jakby trochę mniej białe. Jorgen musiał od­naleźć swoje miejsce w tym nowym świecie i starał się mocno, aby miejsce to było możliwie blisko Claire, która była asystentką samego profesora Nemeczka.

Pierwsze dni wizytacji Oddziału Rybakoffa były dość trudne. Nie dlatego, żeby miał kłopoty ze zrozumieniem czegokolwiek, lecz właśnie ze względu na Claire. Była mu bliska, tak bliska jak żadna z dotychczas poznanych dzie­wcząt. A zarazem była tak obca i daleka, jak może być chyba tylko telewizyjna aktorka. Była oschła, oficjalna jak zawsze, jedynie z rzadka - w przystępie dobrego humoru - kpiła sobie z niego, niczym z uczniaka. A przecież wie­dział, że potrafi być zupełnie inna. Zastanawiał się nawet, czy nie poprosić o pomoc fachowców od integracji. Zre­zygnował jednak z tego pomysłu, gdyż musiałby przyznać się do pozaprawnego związku z Claire, co byłoby kłopot­liwe. Postanowił radzić sobie sam i porozmawiać z nią bez świadków, przy najbliższej, nadarzającej się okazji. Stało się to pod koniec pierwszego tygodnia praktyki na Oddziale Rybakoffa i nie bez jego życzliwej, choć dyskret­nej pomocy. Gdy Claire przyszła na Oddział, Rybakoff ulot­nił się gdzieś, zostawiając Jorgenowi do dyspozycji swój gabinet.

- Claire - zaczął. - Chciałbym z tobą poważnie po­rozmawiać. Nie przyjmuję do wiadomości, że nie masz czasu, że jesteś z kimś umówiona, że masz inne pilne obowiązki. Słowem - żadnych wykrętów. Musisz mi po­święcić kilka minut. To dla mnie ważne.

Claire obserwowała go spod zmrużonych powiek i mil­czała. Nie był pewien, czy igrający na jej twarzy uśmiech był oznaką rozbawienia, czy zaciekawienia. Więc ciągnął dalej, nieco stropiony jej milczeniem.

109


- Wtedy, na tym przyjęciu u Vandy...

- Teren Ośrodka nie jest przeznaczony do prywatnych rozmów - przerwała mu gwałtownie. - Myślałam, że chcesz porozmawiać ze mną o swoich kłopotach zawodo­wych.

- Claire, nie bądź dziecinna.

- To ty jesteś dziecinny, kosmonauto. Jeśli masz mi coś do powiedzenia w sprawach twojej praktyki, proszę bardzo. Jeśli nie, to...

- Będę mówił, muszę ci powiedzieć, czy tego chcesz, czy nie.

- Jeśli tak nalegasz - rozejrzała się z roztargnieniem - to może poszlibyśmy na spacer? W telewizji zalecają spacery przed obiadem; to ponoć pobudza apetyt.

- Jak sobie życzysz - westchnął.

Gdy wyszli, Claire poprowadziła go w kierunku niewiel­kiego parku, pielęgnowanego przez pacjentów z Oddziału Resocjalizacji Końcowej.

Park był o tej porze pusty, bo słońce przypiekało dość mocno. Weszli w zacienioną alejkę i wówczas Claire spoj­rzała na Jorgena i powiedziała:

- Słucham. Chciałeś mi powiedzieć coś ważnego. Co to takiego? Znalazłeś kandydatów do Ligi Młodych Entuz­jastów?

- Przestań! - przerwał jej niecierpliwie. - To na­prawdę ważne: dotyczy ciebie i mnie.

- Nas? - zdziwiła się. - A cóż nas łączy?

Jorgen chciał powiedzieć jej o tym, co stało się na przyjęciu u Vandy, lecz wiedziony jakimś instynktem, powstrzy­mał się.

- Widzisz, Claire - zaczął z trudem. - Znamy się już tyle dni.... Myślę często o tobie. Chciałbym, żebyś zrozu­miała. Ja wiem, że to wszystko brzmi śmiesznie, ale... Jak ci to powiedzieć, nie wiem, naprawdę nie wiem... - przy­stanął i obrócił Claire ku sobie. - Popatrz mi w oczy i daj mi ręce. - Claire schowała odruchowo ręce

110


za siebie, zmieszała się i zaczęła uważnie przypatrywać się swoim dłoniom, jakby widziała je po raz pierwszy od dłuższego czasu.

- Niezupełnie panuję nad nimi - powiedziała z roz­targnieniem. - Uciekają, zanim zdołam pomyśleć. Chowa­ją się, ale to minie. Wszystko minie. Będą mnie znowu słuchać.

- Kto będzie cię znowu słuchać?

- Ręce. Moje ręce.

- Ręce?

- Tak, ręce.

- Claire, o czym ty mówisz? Nic nie rozumiem.

- Nieważne. Może kiedyś zrozumiesz, a może nigdy...

Znowu zaczęli spacerować. Żwir trzeszczał pod ich sto­pami, a wiatr leniwie tarmosił kosmyki ich włosów. Przez chwilę szli w milczeniu.

- Claire?

- Słucham.

- Kto to jest Jack?

Zatrzymała się gwałtownie i odwróciła ku niemu twarz, zdradzającą zaskoczenie i napięcie: - Skąd znasz to imię?

- Nieważne. Może kiedyś ci powiem, a może nigdy... - powiedział, naśladując jej ton sprzed chwili.

Złapała go za rękę i zatrzymała: - Skąd ci przyszło do głowy to imię?

- A jednak coś nas łączy? - nie potrafił ukryć złośli­wej satysfakcji.

- Przestań się zgrywać! - była wyraźnie podekscyto­wana. - Chcę wiedzieć, skąd znasz to imię.

Jorgen czuł, że zaczyna nareszcie zyskiwać nad nią przewagę. Ujął ją delikatnie za ręce i powiedział: - To naprawdę nie ma znaczenia. Nie o tym chciałem z tobą mówić.

- Już wiem! - Wyrwała mu się. - Podsłuchiwałeś na przyjęciu. Nie zażyłeś druga!

111


0x08 graphic
- Ale skąd! - zaprzeczył gwałtownie. - Linda jest świadkiem, że połknąłem tabletkę. Możesz ją zapytać.

- Co za pomysł! Nie będę nikogo pytać - patrzyła na niego uważnie. - Wobec tego jest tylko jedno wyjaśnie­nie; Winter pokazał ci moje dokumenty. A może, a może... sam się tam zakradłeś i przejrzałeś je po cichu? Jeżeli wiesz o Jacku, to wiesz o mnie wszystko. - Jorgen spo­strzegł w jej głosie rezygnację i coś, czego do tej pory nigdy u niej nie widział, a mianowicie bezradność. - Wiesz o mnie wszystko, detektywie, i ciągle jeszcze masz mi coś do powiedzenia?

- Jack to był twój chłopak?

- Przecież wiesz.

- Genotypy wam się nie zgadzały?

- Mhm - skinęła głową.

W jej oczach Jorgen dostrzegł łzy. Zrobiło mu się jej żal, choć właściwie powinien się cieszyć; od niezgodności genotypów nie ma odwołania, bowiem zbyt wielkie jest ry­zyko wydania na świat niepełnowartościowego potomstwa.

- Claire, czy mogę ci w czymś pomóc?

- Pomóc? W czym ty mi możesz pomóc?

- Nie wiem, nie wiem... Może posprzątam ci w pokoju albo zrobię zakupy.

- Nie możesz mi w niczym pomóc, Jorgen - po raz pierwszy usłyszał, jak wypowiadała jego imię, co sprawiło mu radość i utwierdziło go w przekonaniu, że idzie właści­wą drogą do celu. - Nawet, gdybyś bardzo chciał. Nikt mi nie może pomóc. Chociaż, zaraz... - zastanowiła się. - Jest coś, w czym mógłbyś mi pomóc.

- Co to takiego?

- Zapomnij o tym, co o mnie wiesz, i zapomnij o dzi­siejszej rozmowie. Tamto było, minęło i więcej nie wróci. Ja też chcę o tym zapomnieć, choć nie jest to łatwe. Po­możesz mi w tym?

112


- Możesz na mnie liczyć - zgodził się skwapliwie, co przyszło mu z tym większą łatwością, że nie miał naj­mniejszego pojęcia o tym, co przyrzekł zapomnieć.

Od tamtego czasu nie wracali już do tej rozmowy. Zresztą widywali się rzadziej, bowiem część personelu Ośrodka została oddelegowana do jakichś pilnych prac, zaś reszta musiała pracować w podwójnym wymiarze. Po­twierdziły się pogłoski o niepokojach w pewnej części Wyspy. Wiadomości na ten temat przyszły wraz z pierwszą falą pacjentów, skierowanych na krótkie pobyty resocjali­zacyjne. Wszyscy oni trafiali na Oddział Rybakoffa i za­zwyczaj zwalniani byli po tygodniu. Jedynie cięższe przy­padki kierowano na inne Oddziały.

Wkrótce potem napłynęły dalsze grupy pacjentów. Na podstawie ich opowieści mógł Jorgen dowiedzieć się, co się tam dzieje. Był to obraz przerażający, tak przerażają­cy, że zupełnie słusznie telewizja nie wspomniała o nim ani słowem. Hordy wandali w niezrozumiałym szale rozbi­jały automaty spożywcze, zdarzały się rabunki sklepów, ruch uliczny ustał niemal zupełnie, bo na całym terenie wyłączono dopływ energii elektrycznej. W związku z tym nie działały windy, wodociągi, automaty handlowe; ekwiparty stały bezczynnie na poboczach ulic. Brakowało żyw­ności i wody. Pacjenci byli przerażeni i z ulgą witali wydo­stanie się z zagrożonego terenu, nazywanego przez nich Strefą. Toteż proces resocjalizacyjny, nawet maksymalnie skrócony, wydawał się skuteczny. Każdy z pacjentów pragnął najszybszego powrotu do normalnego życia, pobyt w Strefie traktował jako doznanie niezwykle przykre, co niekiedy przybierało cechy trwałego urazu psychicznego.

Napływ krótkoterminowych pacjentów zakłócił normalny rytm pracy Ośrodka. Ze względów terapeutycznych trzeba było bowiem izolować starych pacjentów, by nie przeni­knęły do nich wiadomości o wydarzeniach. Temu tematowi poświęcona była narada kierowników Oddziałów, w której Jorgen miał zaszczyt uczestniczyć

113


w charakterze obserwatora. Wtedy po raz pierwszy zobaczył na własne oczy profesora Nemeczka, który w rzeczywistości wyglądał nie­co starzej niż w telewizji. Wszyscy zgodzili się z sugestią doktor Roland, że izolowanie stałych pacjentów jest ko­niecznie, gdyż przeniknięcie do nich wiadomości ze Strefy może zniweczyć proces redukcji oczekiwań.

Były to dni bardzo wytężonej aktywności. Claire praco­wała jak w transie. Była obecna niemal przy wszystkich wstępnych testach pacjentów ze Strefy. Wypytywała ich szczególnie o to, z jakimi osobami stykali się na terenie Strefy. Charakterystyki tych osób nanosiła na arkusze, któ­rych jednak nie włączała do dziennych raportów. Jorgen z trudem dotrzymywał jej kroku. Nie spodziewał się, że w tak wątłym ciele drzemać może tak silna motywacja do pracy. Obserwując ją w działaniu zrozumiał, dlaczego zo­stała, mimo młodego wieku, asystentką samego profesora Nemeczka. Praca, praca i jeszcze raz praca - oto jedyna możliwość awansu. To była maksyma, którą starał się rea­lizować aż owego dnia, gdy do Ośrodka przybył transport, w którym - ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu - do­strzegł Grimaldiego.

Był to jego przedostatni dzień praktyki na Oddziale dok­tora Rybakoffa. Nazwisko Grimaldiego zauważył w spisie nowoprzybyłych; nie należał on jednak do pacjentów krót­koterminowych i nie miał nic wspólnego z tymi ze Strefy. Dlatego też w jego przypadku miała obowiązywać normal­na procedura wstępnej adaptacji: zniechęcenie do ucieczki i podanie w pierwszym posiłku miniaturowego nadajnika sygnałowego, który - w przypadku rzeczywistej ucieczki - pozwalał zlokalizować uciekiniera. Przy nazwisku Gri­maldiego była krótka adnotacja: „Próba sabotażu i zdrady tajemnicy”. A więc jednak - pomyślał Jorgen z ulgą, ale zarazem miał niejasne poczucie winy. Obserwował Gri­maldiego, gdy odłączony od grupy pacjentów ze Strefy stał z opuszczonymi rękami samotny, niepewny swego lo­su. Czekało go wkrótce pobicie, bo Jorgen

114


nie miał wątpliwości, że Grimaldi będzie próbował ucieczki. Później seria testów, izolacja i przejście na Oddział doktor Rolland, gdzie rozpocznie się prawdziwe leczenie. Zgoda, Grimaldi jest szubrawcem, który zasłużył na nauczkę - myślał Jorgen. - W końcu to przez niego musiałem zrezygnować z praktyki w Lunie-3. Gdyby wtedy nie pozwolił tykać urzą­dzeń, mógłby dalej pilnować swoich kryształów i pić piwo. Ale wówczas nigdy nie spotkałbym Claire - uświadomił sobie. - Nie wiedziałbym nawet o tym, że ona istnieje - spojrzał spod oka na Claire, która zajęta była obserwacją grupy pacjentów krótkoterminowych.

- Claire, widzisz tego człowieka?

- Którego?

- Tego, który stoi przed ruchomym chodnikiem. To Grimaldi.

- Grimaldi? A, to ten - spojrzała na niego z zainteresowaniem. - Bardzo ciekawy przypadek. Doktor Rolland będzie miała z nim sporo kłopotów. Wiesz, co to znaczy dla niego?

- Wiem. Wolałbym, żeby go skierowali do innego Ośrodka - mruknął.

- Dlaczego? - zdziwiła się. - Powinieneś się cie­szyć, że on tutaj jest. Będziesz świadkiem jego zmiany. W końcu, to ty go tutaj sprowadziłeś.

- Ja? Co też ci przyszło go głowy!

- Tak, ty. Twoje raporty z Luny-3 były podstawą do oskarżenia go o sabotaż. Ledwie wywinął się ze szpiego­stwa. Czyżbyś nie czuł satysfakcji, że sprawiedliwości sta­ło się zadość? - Nie był pewien, czy w jej głosie było zdziwienie czy drwina.

- Nikt mnie nie wzywał na przesłuchanie. Przecież gdyby moje raporty były ważne, to powinni mnie przesłu­chać. Powiedziałbym, jak to było naprawdę.

- Czy było inaczej, niż napisałeś ?

- Nie. - Jorgen poczuł, że się czerwieni. - Ale... nie wiem... może należało być bardziej powściągliwym w oce nach. Dziś napisałbym te raporty inaczej, a może w ogóle bym ich nie pisał. W końcu

115


0x08 graphic
0x08 graphic
nie należało to do moich obo­wiązków. Chciałem tylko wykazać swoją przydatność.

- Zmieniłeś się, Jorgen - rzekła miękko. - Ten Ośro­dek wszystkich zmienia, personel też... Jeszcze możesz wpłynąć na sytuację.

- W jaki sposób?

- Możesz odwołać swoje raporty. Sprawa zacznie się od początku, ale wówczas ryzykujesz, że może ty zajmiesz jego miejsce albo będziecie stali tam razem. - Wskazała na kręcącego się niespokojnie Grimaldiego.

Fala gorąca przeszła przez ciało Jorgena. Schylił głowę i nic nie powiedział.

- Zmieniłeś się, ale nie aż tak - powiedziała sucho. - Zaczynaj procedurę przyjęcia.

Jorgen w milczeniu rozpoczął normalne czynności. Zaktywizował TB-ka i obserwował, jak TB-ek prowadzi Gri­maldiego w stroną ruchomego chodnika. Rozsadzało go upokorzenie i złość na siebie, na Claire, której nie mógł do końca zrozumieć i która - czuł to wyraźnie - znów oddaliła się od niego, a nade wszystko na Grimaldiego, który był bezpośrednią przyczyną tego wszystkiego. Naj­chętniej pobiłby go osobiście, za to, że tu jest, że dał się wrobić w te nieszczęsne raporty. Ta myśl upokarzała go jeszcze bardziej i miał ochotę rzucić to wszystko, zaszyć się w swoim pokoju i zażyć druga, którego od czasu przy­jęcia u Vandy pieczołowicie przechowywał. Grimaldi zo­stał wepchnięty na chodnik przez TB-ka, zachwiał się nie­co, ale zaraz odzyskał równowagę. TB-ek poszedł po na­stępnego pacjenta.

Jorgen włączył mikrofon i powiedział ostro: - Ręce na kark!

Grimaldi rozejrzał się niepewnie, ale nie dostrzegł niko­go, bo nie mógł dostrzec. Kabina, w której siedział Jorgen z Claire, była ukryta za szarą, nieprzenikliwą z tamtej strony ścianą.

116


Jorgen zatrzymał chodnik i powtórzył: - Ręce na kark! Nie rozglądać się!

Grimaldi z ociąganiem wykonał rozkaz. Jorgen ponow­nie uruchomił chodnik. Szarpnięcie zachwiało Grimaldim, a na jego twarzy pojawił się grymas bólu. Spece go nieźle przemaglowali - zarejestrował odruchowo, po czym uru­chomił mikrofon i powiedział zduszonym głosem, zanim zdążył pomyśleć, co mówi: - Nie uciekaj! Grimaldi, nie daj się pobić. Nie uciekaj, błagam cię! - wyłączył mikro­fon i odskoczył od niego jak od atakującej kobry.

- Coś ty zrobił! Naruszyłeś procedurę! - krzyknęła Claire.

- Wiem - rzucił się na oparcie fotela i zaczął głęboko oddychać.

- Będę musiała zawiadomić Rybakoffa - powiedziała ze smutkiem.

- Sam to zrobię. - Wstał z fotela i skierował się do wyjścia.

- Poczekaj, gdzie się tak spieszysz!

- Chcę to już mieć za sobą.

- Poczekaj! - powtórzyła z naciskiem. - Usiądź. Wiesz, Jorgen, coraz mniej cię rozumiem.

- Ja siebie też nie rozumiem.

- Po co to zrobiłeś?

- Nie wiem. Czy musimy o tym rozmawiać? Stało się i się nie odstanie. Do niczego się nie nadaję. Grimaldi miał rację; jestem skończony, zanim cokolwiek naprawdę za­cząłem. Koniec, koniec wszystkiego!

- Nie gorączkuj się tak - położyła mu rękę na ramie­niu. - Uspokój się. Milcz. Zajmij się robotą. Popatrz, na­stępny pacjent czeka na ekspedycję. - Klepnęła go lekko w plecy..

- Ale...

- Szkoda czasu, przestań gadać. - Rozejrzała się po kabinie, jakby śledziła lot jakiegoś owada. - Zajmij się robotą.

117


0x08 graphic
Jeszcze tego samego popołudnia Claire wyciągnęła go na spacer. Porywisty wiatr targał jej włosy.

- To odstępstwo od procedury - zaczęła, skoro tylko oddalili się od zabudowań Ośrodka - może przejść nie zauważone. Czas jest sprzyjający. Takiego przepływu pa­cjentów nie pamiętam, choć jestem tu już kilka lat. Mała jest szansa, żeby ktokolwiek kontrolował procedurę przy­jęć, a nie podlega ona kontroli automatycznej. Chciała­bym, żebyś o tym wiedział, zanim cokolwiek uczynisz.

- Claire, czy to znaczy, że...

- Tak - przerwała mu. - Możesz po prostu zapo­mnieć o tym incydencie.

- Przecież ty też ryzykujesz, jeśli to się wyda. Nie zgłosisz tego?

- Nie. A ryzyko? - zawiesiła głos. - Ryzyko jest nie­wielkie. Byłam zbyt zajęta, aby słuchać tego, co ty mó­wisz.

- A nasza rozmowa? Tam w kabinie?

- Wyłączyłam wszystkie urządzenia rejestrujące. - Zastanowiła się przez chwilę i dodała: - Przynajmniej te, o których wiem.

- Dlaczego to zrobiłaś?

- Nie wiem - spojrzała na niego przenikliwie.

- Masz mnie w ręku, czy o to ci chodziło?

- Może... - odparła z roztargnieniem. - Nie uwa­żasz, że taki wiatr powinien być zawsze po południu. Lu­bię wiatr, a ty?

- Wszystko mi jedno, czy jest wiatr, czy go nie ma - odparł niecierpliwie. - Powiedz mi, Claire, do czego ty zmierzasz? Co chcesz ze mną zrobić?

- Ja? - zaśmiała się cicho. - Ależ z ciebie głuptas! Cóż ja mogłabym z tobą zrobić?

Szli przez chwilę w milczeniu. Jorgen intuicyjnie czuł, że Claire coś przed nim ukrywa. Chciał złapać ją za rękę, zatrzymać i przełamać ten niewidoczny pancerz, który od­dzielał ją od niego. Uświadomił sobie, że w gruncie rzeczy jest zadowolony, iż łączy go

118


z Claire wspólny sekret, który ponownie zbliżył ją do niego; nie na tyle jednak, by odwa­żył się ująć ją za ręce, przyciągnąć do siebie, przytulić mocno i tak trwać w uścisku, który powiedziałby więcej, niż najtrafniej ułożone zdania. Bał się, że Claire - w tym swoim niezrozumiałym odruchu - znów schowa ręce za siebie.

- Jak myślisz, ile jeszcze osób może przebywać w Strefie? - zapytała.

- W Strefie? Skąd ci Strefa przyszła do głowy?

- Przecież ciągle przyjmujemy ludzi stamtąd. Jak dłu­go jeszcze?

- Nie mam pojęcia. Zresztą, jakie to ma znaczenie. Przyjmiemy tylu, ilu zostanie skierowanych do naszego Ośrodka. To nie nasz problem. Dlaczego cię to interesuje?

- Ciekawość. Kobieca ciekawość i nic więcej. Wracaj­my.

Minęło kilka tygodni. Transporty krótkoterminowych pa­cjentów były coraz mniejsze, aż ustały zupełnie. Wygląda­ło na to, że Strefa jest oczyszczona, choć pacjenci utrzy­mywali, że w środku są jeszcze ludzie, którzy wcale nie mają zamiaru opuszczać dobrowolnie Strefy. Jorgen nie mógł ustalić dokładnej liczby tych szaleńców, przedkłada­jących głód i brak bezpieczeństwa nad normalne życie, gdyż jedni pacjenci mówili o setkach, a inni o tysiącach. Od przybycia Grimaldiego Jorgen stracił zapał do pracy. Chodził osowiały, unikał kontaktu z ludźmi; nawet z Claire. Zastanawiał się, czy Grimaldi posłuchał jego rady i uni­knął wstępnego bicia, był ciekaw, co się z nim dzieje, ale zarazem robił wszystko, by się z nim nie spotkać.

Claire chyba rzeczywiście dotrzymała tajemnicy, bo nic nie wskazywało na to, by jego odstępstwo od procedury zostało przez kogoś zauważone. Ośrodek powoli wracał do normy, ale Jorgen nie mógł powiedzieć tego o sobie. Odezwały się stare dolegliwości nerek. W nocy budził się często, trawiony niejasnym lękiem, którego przyczyny nie był w stanie zgłębić. Trapił go sen, powtarzający

119


0x08 graphic
0x08 graphic
się regu­larnie. Najczęściej śniło mu się, że jest w kabinie, z której sterował przyjęciami pacjentów. Kabina ta, wyrwana z bu­dynku, pogrąża się powoli w bagnie. W miarę pogrążania się puszczają spojenia ścian i do środka wpełza przez szczeliny błoto; najpierw powoli, potem coraz śmielej, aż zamienia się w tryskające fontanny. Jorgen zaczyna się dusić, tak jak wtedy w Lunie-3, gdy byli na żelaznej rezer­wie tlenu. Podbiega do okna, za którym widzi szarobrunat­ną, zmąconą wodę, a w niej wijące się dwie sylwetki. To Grimaldi i Claire usiłują rozbić okno. Jorgen próbuje uczy­nić to samo od środka, lecz szkło nie puszcza. Kabina po­grąża się coraz bardziej. Sylwetki nikną gdzieś w górze okna, a chmura pęcherzyków podąża za nimi. Jorgen chce krzyknąć, by poczekali, ale nie może wydobyć głosu. Dusi się, chce zedrzeć z twarzy niewidzialną maskę, tamującą oddech. Tak kończył się ów uporczywy sen, po którym bu­dził się oddychając szybko, jak po ciężkim biegu.

Sen ten męczył go nawet po przejściu na Oddział doktor Rolland, gdzie praktyka miała inny charakter niż u doktora Rybakoffa. Czuł się nadal nieswojo, gdyż wkrótce potem przeniesiono na ten sam Oddział Grimaldiego. Udawało mu się uniknąć bezpośredniego z nim spotkania, aż do czasu niefortunnego wypadku z SK-22. Jak się później do­wiedział, był to niejaki Stansky. Był on na tej samej sali, na której umieszczono Grimaldiego. Zarobił karę spętania za brak kontaktu z otoczeniem i brak współpracy z liderem terapii grupowej, którego przysłał doktor Bromke. SK-22 był ciekawym przypadkiem, bowiem od momentu przyby­cia na Oddział doktor Rolland nie odezwał się ani słowem. Jorgen poświęciłby mu może więcej czasu, gdyby nie fakt, że na tej samej sali był również Grimaldi. Mógł więc tylko pozwolić sobie na obserwację SK-22 z daleka. Być może udałoby mu się uniknąć spotkania z Grimaldim, a przynaj­mniej oddalić ten moment do późniejszej fazy procesu re­socjalizacyjnego, gdyby nie nagła śmierć SK-22,

120


który na początku drugiego tygodnia spętania - nie przetrzy­mał kolejnej terapii kolektywnej i zmarł na atak serca, do końca nie wyrzekłszy ani słowa. Jorgen siedział wtedy w kabinie dyżurnej, gdy rozległ się sygnał alarmowy, wzywa­jący TB-ków. Ruszył w ślad za nimi.

Na podłodze, przy misce z jedzeniem leżało skulone ciało SK-22. Jego twarz była nieruchoma i powleczona kredową bladością. W drugim kącie sali TB-cy odrywali rę­ce rozjuszonego Grimaldiego od gardła lidera terapii ko­lektywnej. Udało im się to z niemałym trudem; dopiero po ciosie jednego z TB-ków Grimaldi zwiotczał i już nie sta­wiał żadnego oporu. Wywlekli go z sali za nogi. Chyba stracił przytomność, bo nie rozpoznał Jorgena. Tymcza­sem lider terapii krztusił się, trzymając się za gardło. Jor­gen poczuł mdłości. Wybiegł do łazienki, a potem, po doprowadzeniu się do porządku, poszukał Claire, by po­wiedzieć jej, co się stało.

Znalazł ją na Oddziale doktora Coloniego. Siedziała w jego gabinecie i rozmawiała z nim o czymś ściszonym gło­sem. Gdy Jorgen wszedł do środka i oparł się o futrynę drzwi, Claire zerwała się z fotela i krzyknęła: - Jorgen! Jak ty wyglądasz!

- Tam... - wykonał nieokreślony ruch ręką. Nie mógł zebrać myśli. - Tam... - odetchnął głęboko i jeszcze raz zaczął: - SK-22 nie żyje. Wykończyli go, zanim zdążyłem z nim porozmawiać. Grimaldiego zabrali. Co z nim zrobią? Czy też go zabiją? - głos mu się załamał i stał się piskli­wy, jak u chłopca w okresie mutacji. Chrząknął z wysił­kiem, przełknął klejowatą ślinę i starał się mówić normal­nie: - Trzeba coś zrobić, bo go wykończą. Róbcie coś - dodał ciszej.

- Dam panu coś na uspokojenie - powiedział Coloni i zakrzątnął się przy automacie z napojami.

- Masz słabe nerwy, kosmonauto - powiedziała Clai­re, ale tym razem nie było w jej głosie ironii, raczej tro­ska.

121


0x08 graphic
0x08 graphic
- Proszę, niech pan to wypije. - Coloni podał mu szklankę, poprawiając nerwowo okulary. - I niech się pan uspokoi. W naszym Ośrodku nie zabija się ludzi; oni tylko podlegają zmianie.

- Przecież SK-22 nie żyje.

- Tak, ale to nie było zamierzone. Widzi pan - znów poprawił okulary - pewne osobowości są tak silne lub tak słabe - jeśli pan woli, że nie potrafią przetrwać stresu gruntownej zmiany, nie potrafią przystosować się, choćby tylko powierzchownie, do wymagań otoczenia. Obstają przy swoich przekonaniach mimo wszystko i niekiedy jedy­ną możliwość obrony swoich przekonań widzą we własnej śmierci. Po śmierci nikogo już nie można zmienić. Prze­cież pan zna te problemy. Pańska praca dyplomowa...

- Panie doktorze, to była teoria, a tu umarł człowiek. To jest różnica, zasadnicza różnica - dodał z naciskiem. Koktajl podany przez Coloniego zaczął działać; do mózgu sączył mu się błogi spokój. - Co zrobią z Grimaldim?

- To ten pański znajomy z Luny-3? - upewnił się Co­loni.

- Tak.

- Doktor Rolland wymyśli mu jakąś karę wychowawczą za odstępstwo od regulaminu. Nie zostanie zabity, jeśli o to panu chodzi. To silny człowiek. Będą z nim takie same kłopoty jak z tymi dwoma: Kardenem i Długim. - Spojrzał z zakłopotaniem na Jorgena i dodał: - Pan wybaczy, że nie posługuję się symbolami pacjentów, ale nie mam pa­mięci do cyfr.

- Rozkleiłem się, przepraszam - mruknął Jorgen, do­pijając resztę koktajlu.

- Chcesz zobaczyć się z Grimaldim? - zapytała Clai­re.

- Nie - potrząsnął głową. - Jeszcze nie teraz. Może później. Zresztą, nie wiem... Jakie to ma znaczenie? Pan, doktorze, tak ładnie wytłumaczył mi, że nie mogło stać się inaczej. Zupełnie jakbym czytał podręcznik profesora Nemeczka. Pan na swoim

122


Oddziale uczy pacjentów, jak żyć, prawda?

- Staram się oszczędzić im cierpień, to wszystko - rzekł sucho Coloni. - Jeśli muszą żyć tu i teraz, to muszą wiedzieć, za co grozi im cierpienie, a gdzie mogą poszuki­wać nagród i satysfakcji. Pracuję według założenia, że rzeczywistości nie można przystosować do ludzi, wobec tego trzeba przystosować ludzi do rzeczywistości. Trzeba ich nauczyć żyć w takich warunkach, jakie są. Czy widzi pan jakiś błąd w tym rozumowaniu?

- Panie doktorze, uczy pan tych nieszczęśników życia, tak? A czy pan sam wie, jak żyć? Czy jest pan zadowolony ze swojego życia? Dziękuję za koktajl. - Odstawił szklan­kę i wyszedł.

Usłyszał za sobą szybkie kroki Claire.

- Chodźmy na spacer - powiedziała.

- Nie mam ochoty, Claire. Źle się czuję.

- Chcę ci coś powiedzieć. Coś ważnego.

- Możesz mi to powiedzieć teraz.

- Nie tutaj.

- Dlaczego wy wszyscy się czegoś boicie? - krzyknął tak głośno, że TB-ek, stojący przy kabinie dyżurnej odwró­cił głowę.

- Przestań krzyczeć! - syknęła. - Ty się nie boisz?

Stanął i spojrzał jej w oczy. Stała przed nim, odgarnia­jąc nerwowo włosy, które zsunęły się jej na policzek.

- Boję się - rzekł krótko. - Ale przedtem o tym nie wiedziałem. Co mi masz do powiedzenia?

Ujęła go pod rękę i zaczęli iść.

Claire mówiła ściszonym głosem: - Jesteś wzburzony i nie w pełni kontrolujesz to, co mówisz. Masz szczęście, że trafiłeś na Coloniego. To jedyny człowiek, z którym można sensownie porozmawiać.

- Co ja takiego powiedziałem?!

- Wyraziłeś się niedobrze o podręczniku profesora Nemeczka, oskarżyłeś personel Ośrodka o zabijanie pacjentów, podważyłeś

123


0x08 graphic
0x08 graphic
celowość stosowanych terapii. Słowem, powiedziałeś dość, żebyś mógł sam stać się pacjentem. Uważaj, dobrze ci radzę, bo mi ciebie żal.

- To samo powiedział mi Grimaldi, wtedy w bazie.

- Coloni pomógł mi bardzo i tylko jemu ufam.

- W czym ci pomógł?

- Może kiedyś ci powiem...

- Claire, ty mi nie ufasz!

- Nie krzycz! - ścisnęła mu łokieć. - To, co dzisiaj widziałeś, nie było niczym nadzwyczajnym. Tak pracuje nasz Ośrodek i ma osiągnięcia. Możesz mi wierzyć. Jeśli chcesz, to załatwię nasz udział w sesji doktor Rolland. Zo­baczysz, jak wygląda redukcja oczekiwań. Chcesz?

- Chcę.

Nazajutrz, tuż przed południem, Claire zadzwoniła do Jorgena: - Chodź szybko! Dzisiaj znowu była awantura na Oddziale. Rolland pozwoliła nam uczestniczyć w sesji-z CK-80.

- Już idę. - Odłożył słuchawkę i przebrał się szybko w ubranie wyjściowe.

Spotkał Claire pod gabinetem Rolland. Czekała na niego niecierpliwie.

- Kto to jest ten CK-80?

- To jeden z tych, o których wspomniał doktor Coloni, pamiętasz? Nazywa się...

- Karden?

- Nie - zaprzeczyła niecierpliwie. - To ten drugi. Wszystko jedno... Chodźmy, szkoda czasu. Tylko pamiętaj, Rolland to nie Coloni.

Gdy weszli do gabinetu, zastali w nim tylko doktor Rol­land.

- Siadajcie - powiedziała przyjacielsko. - Napijecie się czegoś?

- Nie, dziękuję - odparła Claire. - Czy przyszliśmy za późno?

124


- Skąd! To tylko przerwa. Pacjent doprowadza się do porządku. Dzisiaj minął mu drugi tydzień spętania. Ciężki przypadek, ale chyba go jakoś z tego wyciągniemy.

- To CK-80? - zapytał Jorgen.

- Tak. Ten nadmiar pracy zabija mnie - potarła czoło.

- A na dodatek trafiają się coraz mniej zdyscyplinowani pacjenci. Chyba jednak trzeba będzie przedłużyć okres wstępnej adaptacji. Mam nadzieję, że już się pan zadomo­wił w naszym Ośrodku.

- Tak, dużo się tutaj nauczyłem - odparł skromnie Jo­rgen.

Drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł mężczyzna w zachlapanej wodą koszuli w towarzystwie TB-ka, który na znak doktor Rolland natychmiast wycofał się na korytarz.

- To jest właśnie CK-80 - wskazała na mężczyznę. - Mam nadzieję, Claire, że zapoznałaś pana Stove z historią tego przypadku?

- Tak, pani doktor - odpowiedziała Claire, mrugając porozumiewawczo do Jorgena.

Rolland wskazała mężczyźnie krzesło. Usiadł z waha­niem, ale w jego wzroku nie było uległości.

Twardy facet - pomyślał Jorgen. - Po czternastu dniach spętania. Nie będzie to łatwy kawałek dla tej Rolland.

Ze zdziwieniem stwierdził, że patrzy na CK-80 z pew­nym rodzajem podziwu. Może dlatego, że wiedział, iż nie przetrzymałby prawdopodobnie nawet dwóch dni spętania.

- Rokowania są, zdaje się, niepomyślne? - powie­dział i poczuł, że Claire trąca go w łokieć. Przecież nie po­wiedział nic takiego - obruszył się w duchu.

- Panie Stove - głos doktor Rolland był suchy - u nas nie ma beznadziejnych przypadków...

Patrzył na nią, ale nie słyszał, co do niego mówi. Wyo­braził sobie, że jest jej pacjentem. Czy umiałby się jej przeciwstawić? Nie robił sobie złudzeń; wiedział, że ta ko­bieta, gdyby chciała, mogłaby nad nim mieć pełną władzę. Rolland zapytała o coś Claire, a ona silnie ścisnęła go za łokieć i powiedziała:

125


0x08 graphic
- Tak, pani doktor.

- A może jednak napijecie się czegoś? - Rolland pa­trzyła przenikliwie na Jorgena.

- Chętnie - odparł odruchowo i poczuł, że się czer­wieni. Uświadomił sobie bowiem, że zgodził się, bo odmo­wa sprawiłaby mu pewien wysiłek. Ta kobieta wywierała na niego zza biurka jakiś nieodparty wpływ, a przecież gdy spotkał ją na przyjęciu u Vandy, nie zrobiła na nim żadnego wrażenia.

- A ty, CK-80? - zapytała pacjenta.

- Piłem już - odpowiedział ledwie słyszalnie, patrząc w okno.

- Wodę, to paskudztwo?

Mężczyzna spojrzał na nią zmęczonym wzrokiem. Zdjął ręce z oparcia krzesła i położył je na kolanach: - Wolał­bym pastylkę orzeźwiającą, jeśli można.

Rolland roześmiała się nieprzyjemnie: - Oczywiście, że można. Przecież mamy się porozumieć. Claire, bądź tak dobra i przygotuj nam coś do picia.

Claire zerwała się i podeszła do automatu z napojami. Jorgen chciał jej pomóc, ale odprawiła go niecierpliwym gestem i położyła palec na ustach. Usiadł więc ponownie i zaczął słuchać rozmowy. Mówiła Rolland:

- Może nawet zakwalifikujesz się do obsługi naszych placówek w Drugim świecie lub w naszych bazach księży­cowych.

Jorgen zdumiał się. Nie spodziewał się bowiem takiego obrotu sprawy. Oczekiwał, że będzie temu mężczyźnie grozić, a tymczasem ona zaproponowała mu coś, o czym marzy większość młodych chłopców Apostezjonu. Praca w placówce - to nie do wiary. Dlaczego on się waha?

- Wiem coś na ten temat - powiedział. - Byłem w Lunie-3, tam są bardzo dobre warunki, ale tylko nieliczni mogą z nich korzystać.

Miał nadzieję, że ta uwaga pomoże mężczyźnie dokonać właściwego wyboru. Tymczasem on milczał i stawało się to krępujące.

126


Jorgen go nie rozumiał. Popatrzył zdezorien­towany na doktor Rolland, która nie spuszczając wzroku z pacjenta, też chyba nie mogła go zrozumieć, bo powie­działa:

- No? Więc jak? Dojdziemy do porozumienia? Jesteś przecież rozsądnym chłopcem, prawda? Nie musisz spie­szyć się z odpowiedzią. Pomyśl chwilę, choć wydaje mi się, że wybór jest prosty.

- Pani doktor - Jorgen zaczynał rozumieć, do czego zmierza Rolland. Chciała zachęcić go pozytywnymi bodź­cami do normalnego życia. To było bardzo dobre z jej strony, a przy tym w zupełnej zgodzie z humanistyczną koncepcją wychowania człowieka. - To właściwie jest klasyczny przypadek konwersji osobowości, prawda? - Rolland wreszcie spojrzała na Jorgena, który ciągnął da­lej: - Staranna selekcja pozytywnych i negatywnych sty­mulatorów...

- Naukową analizę tego przypadku pozostawmy sobie na później - przerwała mu oschle.

Jorgen speszył się. Postanowił się więcej nie odzywać. Tego jeszcze brakowało, by ucierała mu nosa w obecności Claire.

Nachylił się do jej ucha i szepnął: - Czy ona zawsze jest taka?

- Powiedziałam ci, żebyś się nie odzywał - szepnęła gniewnie. - Masz być tylko obserwatorem.

- Mam tego dość, chodźmy - szepnął jej do ucha.

- Nie teraz! Popatrz, on wstaje. Pamiętaj, nie wtrącaj się, cokolwiek by się działo.

Tymczasem mężczyzna wstał ociężale z krzesła i pod­szedł do biurka, trzymając ręce za sobą, tak jak je zdjął z oparcia krzesła. Pochylił się nad monitorem telewizyjnym, popatrzył chwilę i na czoło wystąpiły mu krople potu. Po­tem spojrzał na siedzącą Rolland i powiedział zadziwiają­co spokojnym głosem:

- To falsyfikat.

127


0x08 graphic
Jorgen chciał zobaczyć, co jest na monitorze, ale Claire trzymała go za łokieć.

- Czy chcesz z nim porozmawiać? - Rolland mierzyła zimnym wzrokiem DK-80, którego dłonie - Jorgen widział to wyraźnie - zaciskały się i rozwierały w jakimś spaz­matycznym rytmie.

- Nie, z nim już nie - odparł CK-80. - Chciałbym porozmawiać ze Stanskym.

Jorgen poczuł chłód koło serca, toteż jakby z oddali do­biegły do niego słowa Rolland:

- Stansky nie żyje. Umarł na atak serca.

Mężczyzna pochylił się nad doktor Rolland, chwycił ją za ramiona, powiedział coś, czego Jorgen nie usłyszał, i usiłował wywlec ją z fotela. Nie! Tylko nie to! - przelecia­ło mu przez myśl. - Przecież spotka go to samo, co Grimaldiego! Wyrwał się Claire i skoczył w kierunku biurka, i Złapał mężczyznę za rękę, usiłując go odciągnąć od Rol­land. Mężczyzna wymierzył na oślep cios; Jorgen poczuł, że leci na ścianę. W chwilę potem tył głowy eksplodował mu bólem i stracił przytomność.

IX

Wiadomości ze Strefy były coraz dziwniejsze. Na początku blokady, zgodnie z oczekiwaniami Zespołu Ekspertów, ogro­mna fala uchodźców przeszła przez wyznaczone przejścia. Profesor Nemeczek był informowany na bieżąco o rozwoju sytuacji nie tylko przez raporty Służb Specjalnych, lecz również doniesienia składane regularnie przez specjalną ekipę, wydelegowaną z jego Ośrodka. W skład tej ekipy profesor Nemeczek włączył doktora Corbona, doktor Symons i doktora Bromke wraz z niezbędnym personelem pomocniczym i dużą grupą studentów starszych roczników psychosyntetyki. Profesor Nemeczek mógł więc mieć pew­ność, że wie, co się tam dzieje.

128


Pierwsze fale uchodźców z taką determinacją napierały na przejścia graniczne Strefy, że Służby Specjalne musia­ły kilka razy użyć przemocy, by zaprowadzić jaki taki po­rządek. Nie obeszło się niestety bez ofiar w ludziach, przypadkowych zresztą. Po rozbiciu automatów spoży­wczych i wyłączeniu dopływu energii elektrycznej panika ogarnęła mieszkańców i każdy chciał jak najszybciej opuś­cić zagrożone miejsce. Raporty Służb Specjalnych, które otrzymywał drogą służbową oraz doniesienia jego perso­nelu, które dochodziły do niego w sposób mniej formalny, były na ogół zgodne: pacyfikacja Strefy przebiegała nie­mal dokładnie w myśl założeń. Tak przedstawiała się sy­tuacja przez pierwszy tydzień ścisłej blokady. Później robi­ło się coraz luźniej, aż wreszcie tylko pojedyncze grupki ludzi pojawiały się na przejściach. Po kilku dniach i ten wątły strumyczek uciekinierów ustał zupełnie. Wydawało się, że sytuacja jest opanowana, gdyż według starannych wyliczeń podkomisji Aprowizacyjnej w Strefie nie powinno być już nic nadającego się do jedzenia; zapasy wody rów­nież powinny już być wyczerpane, bowiem nie dostarcza­no tam świeżej wody od początku ścisłej blokady.

A jednak Podkomisja Demograficzna miała inne zdanie na ten temat. Według raportów Służb Specjalnych Strefę opuściło łącznie pięć tysięcy sześćset siedemdziesiąt osiem osób (w tym - siedemnaście ofiar tragicznych incy­dentów na przejściach). Tymczasem z danych Podkomisji Demograficznej wynikało, że Strefę - przed blokadą - zamieszkiwało osiem tysięcy czterysta trzydzieści jeden osób. Co zatem stało się z blisko trzema tysiącami osób, a dokładnie - z dwoma tysiącami siedmiuset pięćdziesię­cioma trzema? - zapytywał Przewodniczący Podkomisji na ostatnim posiedzeniu Zespołu Ekspertów. Nikt nie był w stanie udzielić mu odpowiedzi, nawet Szef Służb Specjal­nych. Wywiad powietrzny nie zaobserwował żadnych oznak życia. Dwa patrole naziemne, wysłane w głąb Strefy, nie powróciły do tej pory, a kontakt z nimi zerwał się.

129


Profesor Nemeczek też nie wiedział, co o tym sądzić. Wszak było niemal niemożliwe, by blisko trzy tysiące ludzi zginę­ło z głodu czy pragnienia w tak krótkim czasie. Zapewne był to jakiś błąd w obliczeniach - pocieszał się w duchu. Miał niejasne przekonanie, że Niewidzialny, jeśli istotnie istnieje, nie byłby zadowolony z takiego obrotu sprawy. Niepokojącym objawem było to, że według ostatnich do­niesień doktora Corbona ponad siedemdziesiąt procent uciekinierów uporczywie podtrzymywało wersję, iż tam są jeszcze ludzie, którzy nie mają zamiaru opuszczać Strefy. Było to zupełnie niezrozumiałe, samobójcze zachowanie. I na dodatek wszystkiego - śmierć tego SK-22. Sekcja zwłok potwierdziła atak serca, więc od strony formalnej je­go Ośrodek był czysty. Ale zgon ten był bardzo nie na rę­kę profesorowi Nemeczkowi, który zdążył zapoznać się z dowodem przestępstwa SK-22, czyli książką. Profesor chciał porozmawiać z pacjentem o tej książce, ale odkła­dał to na spokojniejsze czasy.

W Ośrodku nie działo się najlepiej. Dwa wypadki pobicia personelu przez pacjentów w krótkim odstępie czasu były dla Nemeczka oznaką pewnego rozprzężenia, któremu Smeya nie był w stanie zaradzić. Smeya był dobrym urzędnikiem, ale brakowało mu najważniejszej cechy ko­niecznej do prowadzenia Ośrodka, mianowicie: autorytetu. Nie, stanowczo profesor nie mógł sobie pozwolić na eme­ryturę. Był potrzebny, a nawet - miał tego świadomość - był niezbędny, aby rzeczy mogły iść swoim normalnym trybem. A jednak spiętrzenie kłopotów przytłaczało go.

Spojrzał niecierpliwie na zegarek. Szef Służb Specjal­nych zażyczył sobie pilnego widzenia, lecz nie podał, ja­kiej sprawy dotyczyć ma spotkanie. Wszystko wskazywało na to, że chce z nim omówić rozwój wypadków w Strefie, ale drobne ukłucia niepokoju naprowadziły go na myśl, że być może ktoś w Zespole Ekspertów usiłuje wykorzystać niefortunną śmierć SK-22 do podważenia jego humani­stycznej metody leczenia nieprzystosowanych.

130


Tym kimś mógł być tylko profesor Marten.

Do umówionej godziny brakowało kilku sekund, gdy Claire zaanonsowała przybycie generała. Profesor Nemeczek wolał spotkać się z nim w Ośrodku, gdzie czuł się u siebie, niż w siedzibie Zespołu Ekspertów, gdzie z pew­nością treść rozmowy byłaby wkrótce wszystkim znana, a tym bardziej w Kwaterze Głównej Służb Specjalnych, gdzie profesor czułby się szczególnie niewygodnie. Na wszelki wypadek zlustrował szybko ściany; jego portret zo­stał zdjęty. Na Claire można polegać - pomyślał. - Ta dziewczyna przeszła długą drogę, ale teraz jest chyba moim najbardziej oddanym współpracownikiem.

Do pokoju wszedł generał, a za nim - Claire.

- Witam, generale - Nemeczek zerwał się zza biurka i podszedł do niego z wyciągniętymi rękami.

- Dzień dobry, profesorze - kostyczna twarz generała rozciągnęła się w uśmiechu. - Mam nadzieję, że nie za­kłócam zbytnio pańskiej normalnej pracy.

- Sprawy wagi państwowej mają u mnie zawsze pierw­szeństwo, a myślę - spojrzał na niego spod zmrużonych powiek - że taka właśnie sprawa sprowadza pana do mnie.

- Nie myli się pan, profesorze - odparł sucho, po czym dodał: - Jak zawsze, ma pan rację.

- Proszę usiąść - Nemeczek wskazał mu fotel i sam zasiadł w sąsiednim fotelu. - Słucham pana.

Generał spojrzał na Claire, rozejrzał się po gabinecie i zatrzymał wzrok na biurku.

- Czy będę panu potrzebna, profesorze? - zapytała Claire.

- Nie, dziękuję. Możesz odejść do swoich zajęć.

Po wyjściu Claire generał ożywił się; usiadł w swobod­niejszej pozie i sięgnął po pastylkę orzeźwiającą.

- Może jakiś koktajl? - zapytał Nemeczek.

- Chętnie. Jedenastkę, jeśli można. Czy nikt nas tu nie będzie słyszał?

131


- Może pan być zupełnie spokojny, Generale - rzekł ze swobodą Nemeczek, niosąc dwie szklanki napoju. - Tutaj nie ma takich urządzeń, chyba że sami je założyliś­cie... - roześmiał się, a Generał mu zawtórował.

- Sytuacja, profesorze, jest poważna. Zanim przedsta­wię oficjalny raport Zespołowi. Ekspertów, chciałbym wstępnie przedyskutować z panem pewne, hmm, propozy­cje. - Zażył pastylkę i popił łyk koktajlu.

- Na czym polega powaga sytuacji? Na niezgodności statystyk ludnościowych? - Nemeczek. starał się nadać swemu głosowi jowialny ton.

- Nie chodzi o pomyłkę, profesorze. Mamy potwierdze­nie, że sporo ludzi tam zostało.

- Potwierdzenie?

- Tak, absolutnie pewne potwierdzenie. Jak pan wie, wysłaliśmy dwa patrole w głąb Strefy. Nie powróciły i za­pewne już nie powrócą.

- Udało się wam ponownie nawiązać z nimi kontakt?

- Nie - pokiwał głową. - Z tego już zrezygnowaliś­my,

- Myśli pan, generale, że oni zostali... - wykonał zna­czący gest wokół szyi.

- Nie możemy tego wykluczyć, niestety.

- Skąd wobec tego to potwierdzenie? Czy wysłaliście następne patrole?

- To mijałoby się z celem. Widać, że nie zna pan spe­cyfiki naszego zawodu. Wysłaliśmy tam agenta, który upo­zorował przedarcie się do Strefy. Kilka godzin temu otrzy­maliśmy jego pierwszy meldunek.

- To bardzo interesujące - Nemeczek łyknął tabletkę uspokajającą. - Czy grozi jakieś niebezpieczeństwo?

- To doskonały fachowiec - stwierdził generał. - Zna środowisko temporystów, zresztą sam z niego wyszedł.

- Był resocjalizowany?

- Tak, i to w pańskim renomowanym Ośrodku.

132


Nemeczek wstał i zaczął przechadzać się po gabinecie. Generał wodził za nim uważnym spojrzeniem.

- Powiedział pan - podjął Nemeczek - że ten czło­wiek złożył dzisiaj meldunek.

- Tak. Donosi nam, że sytuacja w Strefie przedstawia się nieco inaczej, niż wszyscy sobie wyobrażaliśmy. Przede wszystkim, jak już powiedziałem, są tam ludzie, dużo ludzi. Dokładnej liczby nie udało mu się ustalić, ale możemy przyjąć jako wiarygodną liczbę niespełna trzech tysięcy osób. Ci ludzie mają żywność i wodę.

- Żywność i wodę? - Nemeczek przystanął zdumiony. - Skąd? Przecież automaty spożywcze nie działają.

- Na terenie Strefy, o czym nie wiedzieliśmy, zlokalizo­wany był duży magazyn żywnościowy temporystów. Ponad­to, o czym wiemy doskonale, temporyści od dawna trudnią się procederem produkcji naturalnej żywności. Wie pan, pro­fesorze, drobna hodowla zwierząt, produkowanie różnych napojów alkoholowych, rozdrobniona, a zatem trudna do kontroli, uprawa warzyw i owoców. Trzeba im przyznać, że są mistrzami w dziedzinie kamuflażu produkcji żywnoś­ci. Nie potrzebują do tego wielkich fabryk, bo żywność ta, za przeproszeniem pana profesora, składa się z produktów naturalnych. Zresztą oni programowo odrzucają syntetyki, może poza niektórymi tabletkami tonizującymi.

- Chce pan powiedzieć, że ci, co pozostali, nie są już zależni od automatów spożywczych?

- Tak to niestety wygląda.

- A woda? Przecież w Strefie nie działają wodociągi.

- Wykopali studnie.

- Elektryczność?

- Nasz agent stwierdza, że do uruchomienia pierw­szych agregatów prądotwórczych potrzeba im jeszcze kil­ku dni.

Nemeczek usiadł ponownie w fotelu i przykrył twarz rę­koma. Taki obrót sprawy był najmniej pożądany. Wyglądało na to, że

133


Niewidzialny, o którego dobroci tak sugestyw­nie pisał ten nieszczęsny SK-22, zakpił z niego.

- To, co pan mówi - powiedział z namysłem - rzeczy­wiście zmienia sytuację, która, według założeń, już powinna być opanowana. Jest jednak pewna niejasność w doniesie­niach pańskiego człowieka. Przecież zwykły tłum nie znają­cych się nawzajem osób nie jest zdolny do zorganizowa­nych działań. Ktoś tym musi kierować! Kto to jest?

- Ma pan rację, profesorze, że do takich skoordynowa­nych działań potrzebna jest organizacja. Ci, którzy pozo­stali w Strefie, zorganizowali się bardzo szybko. Mają już teraz coś na kształt warstwy przywódczej, której polecenia wykonują bez zwłoki. Czy można prosić jeszcze jedną szklankę tego doskonałego napoju? Źle znoszę upały - dodał usprawiedliwiająco.

- Ja też. Proszę, niech pan się obsłuży.

- Czy pan też chciałby...

- Nie, dziękuję, jeszcze mam.

- Nasz agent - podjął Generał wracając z pełną szklanką - nie dotarł jeszcze do przywódców, ale - za­wiesił głos - jest na najlepszej drodze do osiągnięcia te­go celu.

- Na jak długo wystarczy im własnej żywności?

- Na czas nieokreślony, a dokładniej - tak długo, jak długo zostaną pozostawieni sami sobie.

- Nie można zatem liczyć na żadne dobrowolne ucieczki ze Strefy?

- Nie, nie można - zgodził się Generał. - Co więcej, trzeba liczyć się ze zjawiskiem odwrotnym.

- Co pan ma na myśli? - Nemeczek poruszył się nie­spokojnie.

- Służby blokujące zarejestrowały do tej pory dziewięć udanych ucieczek do Strefy i wszystko wskazuje na to, że jeśli zostawimy ich w spokoju, to w przyszłości zjawisko to może się niebezpiecznie nasilić. Pan wie, profesorze, co by to oznaczało?

134


- Tak, wiem. Czy może pan być ze mną szczery, gene­rale?

- Ależ profesorze! - obruszył się. - Z panem zawsze jestem szczery.

- Dobrze - Nemeczek spojrzał prosto w jego wyblakłe, pozbawione wyrazu oczy. - Czy wtedy, w czasie de­baty w Zespole Ekspertów, wiedział pan o tym magazynie żywności? Czy przewidywał pan taki rozwój sytuacji?

- Nikt nie jest wszystkowiedzący - uciekł spojrze­niem. - Nawet ja. Nikt też nie jest jasnowidzem. Stało się tak, a mogło stać się zupełnie inaczej. Wie pan, nikt nie lubi być wyręczany w obowiązkach do niego należących, nikt nie lubi kwestionowania własnej przydatności, praw­da? A wówczas Sztab Generalny bardzo palił się do tej ro­boty, pamięta pan?

- Ma pan na myśli Czarny Batalion?

- Właśnie. To dzięki pańskiemu przemówieniu Zespół Ekspertów podjął inną i - jestem o tym głęboko przeko­nany - słuszniejszą decyzję. Dlatego właśnie dzisiaj tutaj jestem.

- Co pan proponuje? - zapytał Nemeczek znużonym głosem.

- Zlikwidować Strefę, zanim sprawa nabierze świato­wego rozgłosu. Jeśli wiadomości na ten temat przeniknę­łyby na zewnątrz, to mielibyśmy bardzo ograniczone moż­liwości manewru. Nikt przecież nie chce tego, by przez ja­kieś lokalne zaburzenia ucierpiały nasze globalne intere­sy, prawda?

- Chce pan zlikwidować Strefę, ale do tego właśnie dążymy od samego początku.

- Pozwolę sobie nie zgodzić się z panem. Pan stwo­rzył Strefę, a my chcemy ją zlikwidować. To zasadnicza różnica.

Nemeczek poczuł nagły przypływ gorąca, a później przez jego ciało przeszła fala chłodu. Zażył tabletkę uspo­kajającą i popił resztką koktajlu.

135


- Do czego pan zmierza, generale?

- Na posiedzeniu Zespołu Ekspertów, na którym utwo­rzył pan Strefę...

- Czy mógłby pan sobie darować te niepotrzebne aluz­je? - zareagował nerwowo Nemeczek; pastylka uspokaja­jąca jeszcze nie zdążyła zadziałać.

- Przepraszam, nie chciałem pana urazić. Więc na tym posiedzeniu był pan łaskaw uczynić publiczną aluzję do rzekomego związku pomiędzy nasileniem się niepokojów wśród temporystow a naszymi wnioskami o zwiększenie dotacji dla Służb Specjalnych. Nie muszę dodawać, że ta aluzja też była niepotrzebna - zawiesił głos i spojrzał na Nemeczka. Ten jednak milczał ze wzrokiem wbitym w pu­stą szklankę, wobec tego generał ciągnął dalej: - Mój plan zlikwidowania Strefy jest stosunkowo prosty. Chcemy uniknąć zaangażowania sił zbrojnych, prawda?

- Prawda - zgodził się Nemeczek.

- Wobec tego do dyspozycji są jedynie moje siły, które naprawdę są nie doinwestowane. Co trzeci etat funkcjona­riusza służby jest nie obsadzony...

- Nie interesują mnie szczegóły - przeciął Nemeczek. - Czego pan ode mnie chce?

- Chcę poparcia dla mojego wniosku na najbliższym posiedzeniu Zespołu Ekspertów.

- Jaki to wniosek?

- Zlikwiduję Strefę w ciągu dziesięciu dni; po cichu, bez rozgłosu, tak właśnie jak tego „wymaga interes Apostezjonu, pod warunkiem jednak, że mój budżet zostanie zwiększony o dwadzieścia osiem procent w skali rocznej. Nie możemy mieć żadnej gwarancji, że podobne incydenty nie powtórzą się w przyszłości, prawda? Musimy być na to przygotowani.

- Czy pan chce zlikwidować tych ludzi? - zapytał Ne­meczek ostrożnie.

136


- Powiedziałem, że zlikwiduję Strefę - odparł generał flegmatycznie. - Nie wspomniałem nic o ludziach. Nie chciałem pana nudzić szczegółami operacyjnymi. Zresztą ostateczny wariant nie został jeszcze opracowany. Chodzi mi tylko o pana poparcie, nic więcej.

- Muszę się zastanowić. - Nemeczek wstał i skiero­wał się w stronę biurka. - Mogę obiecać panu tylko tyle, że starannie rozważę pańską propozycję. - Otworzył szufladę, by sięgnąć po nowy zapas pastylek uspokajają­cych. Machinalnie ogarnął spojrzeniem konsoletę i drgnął; lampka sygnalizacyjna mikrofonu paliła się pulsującym zielonym światłem. Mikrofon był włączony, co oznaczało tylko jedno: ktoś w sekretariacie podsłuchiwał ich rozmo­wę. Spojrzał szybko na generała, ale on nie sprawiał wra­żenia, by cokolwiek zauważył. Nemeczek powoli wstał i bez pośpiechu skierował się w stronę drzwi, ciągnąc da­lej: - W świetle rozwoju sytuacji pańska propozycja ma wielkie szanse na akceptację Zespołu Ekspertów. Nie mo­gę niestety podjąć decyzji natychmiast. - Był już przy drzwiach.

- Zależy mi na czasie, profesorze. Sam pan rozumie, że w przypadku pańskiej odmowy, będę musiał poszukać poparcia u innych członków Zespołu.

Nemeczek gwałtownie otworzył drzwi i zajrzał do Sekre­tariatu. Nie było tu jednak nikogo.

- Czy coś się stało? - zaniepokoił się generał.

- Nie, nie - Nemeczek starał się nadać swemu gło­sowi beztroskie brzmienie. - Po prostu zwykły środek os­trożności.

- Rozumiem.

- Powiedział pan, że ewentualnie będzie pan szukał poparcia u innych Ekspertów. Ma pan na myśli Socjopatologa? Dlaczego od razu nie zwrócił się pan do niego?

- Nie mam na myśli żadnego konkretnego Eksperta. Przynajmniej na razie - w głosie generała wyczuł Neme­czek słabo zawoalowaną groźbę. - Zwróciłem się do pana dlatego, że pańskie

137


poparcie byłoby najbardziej prze­konywające dla pozostałych Ekspertów. Chyba mam rację, prawda? - spojrzał przenikliwie na Nemeczka.

- Pan mi pochlebia.

- Nie, po prostu trzeźwo oceniam układ sił i chcę być pańskim stronnikiem.

- Pod warunkiem, że będę pana popierał - rzekł gorzko profesor.

- Stronnicy popierają się na mocy definicji, prawda?

- Generał wstał. - Nie chciałbym dłużej nadużywać pań­skiej gościnności. Czy pozwoli pan, profesorze, że skon­taktuję się z panem, powiedzmy, za dwa dni. Myślę, że będzie pan już wiedział, co myśleć o mojej propozycji.

- Dobrze, proszę zatelefonować.

- Dziękuję za koktajl. Do widzenia.

- Do widzenia - Nemeczek uścisnął mu rękę i odpro­wadził-do drzwi. Poczekał, aż drzwi zamkną się za gene­rałem, po czym szybko wrócił do biurka, na którym ciągle migała lampka mikrofonu. Wiedział, że czekają go kłopoty, spore kłopoty, jeśli nie zacznie natychmiast działać. Nie chciał przy tym w swoim postępowaniu narazić się Niewi­dzialnemu, który mógłby go nie przyjąć do elity swoich wybranych.

Szkoda że nie ma już tego SK-22 - pomyślał z goryczą.

- Pomógłby mi z pewnością zrozumieć niektóre partie swojej książki, zwłaszcza te, które mówią o kryteriach kwalifikacyjnych do elity w tej wyższej, uwolnionej od cia­ła, formie egzystencji. Nieznośnie byłoby umierać z prze­konaniem, że jest się odtrąconym, bez promocji do na­stępnej klasy; byłoby to nieznośne nawet wówczas, gdyby szansa na istnienie owej następnej klasy była bliska zeru. Nemeczek w ciągu swojego długiego życia nauczył się ko­rzystać z każdej szansy, nawet tej o najmniejszym praw­dopodobieństwie. Nie chciałby jej teraz, tuż przed ewen­tualną promocją, zaprzepaścić jakimś nierozważnym czy­nem, który mógłby się Niewidzialnemu nie spodobać. Szkoda że nie zdążyłem

138


porozmawiać z SK-22 - poczuł nie­jasny żal do losu. - On na pewno wiedział więcej, niż na­pisał. Trzeba działać - pomyślał, siadając za biurkiem. Wyłączył mikrofon i sięgnął po słuchawkę telefonu. Wykrę­cił numer i po chwili melodyjny sygnał ustąpił głosowi mężczyzny. Był to głos doktora Coloniego.

X

Siniak na policzku był już niemal niewidoczny. Jedynie tył głowy, którym uderzył o występ ściany, doskwierał mu trochę przy gwałtowniejszym ruchu. Nie miał jednak żalu do CK-80; przeciwnie - czuł do niego coś w rodzaju wdzięczności za ten nieoczekiwany incydent w gabinecie doktor Rolland. Zyskał bowiem jej przychylność, a ponadto sławę w całym Ośrodku, bowiem doktor Rolland rozgłosiła swoją wersję, w myśl której Jorgen bez wahania stanął w jej obronie, narażając nie tylko zdrowie, ale być może i życie. Teraz nawet TB-cy patrzyli na Jorgena z szacun­kiem.

Jorgen nie prostował tej wersji. Jedynie Claire wiedzia­ła, że Jorgen w gruncie rzeczy stanął w obronie CK-80. Powiedział jej to szeptem, zaraz po przebudzeniu, gdy troskliwie opatrywała jego policzek. Claire nie rzekła wte­dy nic, tylko położyła palec na ustach. Ale w wyrazie jej oczu dostrzegł wyraźną zmianę; patrzyła na niego tak, jak­by pękła niewidzialna bariera, którą z takim uporem atako­wał Jorgen od samego początku pobytu w Ośrodku.

- Ten CK-80... - powiedziała w zamyśleniu. - Twardy facet... Jack też był taki, wiesz?

Jorgen również chciał być twardy. Podniósł się więc z łóżka, ale Claire przytrzymała go łagodnie.

- Poleź jeszcze chwilę.

- Nic mi nie jest - mruknął.

139


0x08 graphic
- Wiem, że nic ci nie jest. Zbadali cię dokładnie; to tylko krótkie oszołomienie. Dali ci coś na sen, żebyś prze­spał najbardziej dokuczliwy ból. Ale nie zaszkodzi, jeśli chwilę jeszcze poleżysz. - Pogładziła machinalnie jego rękę.

Jorgen opadł na poduszkę. W głowie mu trochę szumia­ło, ale czuł się tak, jak nigdy dotąd. Nawet pastylki podnie­cające nie dawały tak dojmującego efektu. Głowa go bola­ła, policzek doskwierał, czuł się ogólnie osłabiony, a jed­nak było mu dobrze. Spojrzał na Claire i wówczas uświa­domił sobie, że chodzi mu o coś więcej niż tylko o krótko­trwałe, nie pozostawiające śladów zbliżenie. Chciał z nią przeżyć trzymiesięczny okres próbny, a kto wie? - może nawet cały rok. Zrobiłby dla niej wiele, gdyby i ona ze­chciała podzielać jego uczucia. Złapał jej rękę i mocno ścisnął. Nie cofnęła jej w tym swoim dziwnym odruchu, tylko spojrzała na niego zaskoczona.

- Czy coś cię zabolało? - zapytała.

- Nie, nic mi nie jest, naprawdę - spojrzał na nią i uśmiechnął się. - Po prostu... Chyba jestem...

- Nic nie mów - położyła mu palec na ustach. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

- Co z nim zrobili?

- Z kim?

- Z CK-80.

- Dostał karę czuwania. - Wstrząsnął nią dreszcz i dodała ciszej: - W duecie.

- W duecie?

- Tak, Z Grimaldim. Będą się nawzajem pilnować, że­by któryś nie zasnął.

- Nic z tego - potrząsnął głową. - Znam Grimaldiego; on nie pójdzie na taki numer. Nie będzie przecież te­mu drugiemu przeszkadzał spać tylko dlatego, że jakiś TB-ek wydał mu takie polecenie. Nic z tego - powtórzył. - Grimaldi też jest twardy i nie da się byle komu zastra­szyć.

140


- Mówiłeś, że Grimaldi to szubrawiec.

- Przestań! - przerwał jej niecierpliwie. - Przecież wiesz, że on przeze mnie się tutaj dostał.

- Czyżbyś miał poczucie winy?

- Nie wiem, nic nie wiem... Wtedy wydawało mi się, że robię słusznie, ale ty byś tak nie zrobiła, prawda?

- Prawda.

- No właśnie - sapnął. - Czy koniecznie musimy o tym mówić?

- Nie musimy - przyznała i cofnęła rękę. - Napijesz się czegoś?

- Tak, daj mi czwórkę.

Claire wstała i podeszła do automatu spożywczego.

- Czwórki już nie ma - oznajmiła. - Może być trój­ka?

- Może - zgodził się chętnie. - Wiesz, wydaje mi się, że oni będą musieli wsadzić TB-ka, żeby pilnował Grimaldiego i tego drugiego.

- Jak ty mało wiesz, kosmonauto - powiedziała ze smutkiem, podając mu szklankę. - Oni będą nawzajem się pilnować, będą czujni na każde drgnienie powiek u drugiego. W końcu znienawidzą się i będą gotowi się po­zabijać. Wtedy dopiero skończy im się kara czuwania. Na rękach, tuż nad przegubami dłoni mają zamontowane bu­dziki. Każde zapadnięcie w sen powoduje szok elektrycz­ny. Bardzo nieprzyjemny - wzdrygnęła się - a pod ko­niec trzeciej doby - po prostu nie do zniesienia.

- Jeśli mają te, jak to nazwałaś „budziki”, to chyba każdy sam się będzie pilnować, żeby nie zasnąć. Po co ma to robić drugi?

- Nic nie rozumiesz. Mechanizm działa tak, że jeśli CK-80 zaśnie, to szok porazi Grimaldiego; jeśli zaśnie Gri­maldi - to porażenie odczuje CK-80. Potem ręce same, odruchowo, będą im się chować, nie będą panować nad swoimi rękami, które zdolne byłyby zabić.

- Teraz rozumiem - westchnął Jorgen.

141


- Nie rozumiesz. Nie przeżyłeś tego, więc nie możesz zrozumieć.

- A ty przeżyłaś? - zapytał ironicznie.

- Tak. Czyżbyś nie wiedział?

0x08 graphic
- Claire! - Jorgen usiadł gwałtownie na łóżku. - Czy to znaczy, że byłaś... że jesteś...

- Tak, Jorgen. Jestem po pełnym cyklu resocjalizacji. Nie wyczytałeś tego w moich dokumentach?

0x08 graphic
- Nie widziałem żadnych dokumentów! - krzyknął. - Już ci raz mówiłem! Claire! Więc ty przeszłaś przez to wszystko? Tutaj?

- Tak, tutaj.

- Przecież to straszne!

- Było, minęło - powiedziała melancholijnie. - Już nigdy nie będę taka jak wtedy, przed resocjalizacją.

- Nie mów tak!

- Jorgen, Jorgen - pogładziła go matczynym ruchem po włosach. - Tamto już nie wróci. Nie chcę, żeby wróciło. Świadomie nie chcę - poprawiła się - choć czasami targa mną coś takiego, że tylko wyć jak pies...

- Claire... - starał się to powiedzieć możliwie najłagodniej, bo zauważył w jej oczach łzy. - Bierz po prostu większą dawkę pastylek uspokajających.

- One nie pomagają - potrząsnęła głową. - W takich wypadkach biorę druga.

- Tęsknisz za Jackiem?

- Nie! - Spojrzała na niego i szybko odwróciła głowę. - Po tym, co się stało, nie mogłabym się z nim spotkać. Nie mówmy o tym. Powiedz lepiej, jak się czujesz.

- Claire! - powiedział z naciskiem, znów ujmując jej rękę. - Chcę wiedzieć. Teraz.

Claire odetchnęła głęboko i zaczęła mówić:

- Byłam po dwóch tygodniach spętania, tak jak ten CK-80. Dziecko było ze mną...

- Dziecko?

- Tak, miałam dziecko z Jackiem. Bez licencji, i za to się tutaj

142


dostałam. Jacka wsadzili do innego Ośrodka. Dbałam o dziecko, jak mogłam, ale co można zrobić ma­jąc związane z tyłu ręce? Przewijałam je zębami... Nie mogę o tym mówić, Jorgen. - Zażyła tabletkę uspokajają­cą i popiła z jego szklanki.

- Mów - powiedział cicho. - Masz we mnie przyja­ciela. Na pewno nikomu o tym nie powiem.

- To nie są żadne tajemnice. Wszystko jest zarejestro­wane w historii mojej choroby. Wiedzą o tym wszyscy te­rapeuci, którzy mieli ze mną do czynienia.

- Ale ja nie wiem. Otwierasz mi nowy świat, o którym nie miałem pojęcia. Mów, chcę wiedzieć, muszę wiedzieć, rozumiesz?

- Po dwóch tygodniach spętania wezwała mnie do sie­bie Rolland i powiedziała... - głos jej się załamał, więc chrząknęła, wytarła nos i ciągnęła dalej: - Powiedziała, że mój chłopczyk ma niski iloraz inteligencji i przyszłości, gdy dorośnie, będzie TB-kiem; tutaj, w tym Ośrodku. Prze­cież to było jeszcze niemowlę! Skąd ona mogła wiedzieć, jaki on ma iloraz inteligencji?

- Teoretycznie jest to możliwe - wtrącił Jorgen. - Analiza genotypu pozwala... - przerwał i spojrzał na nią zmieszany. - Przepraszam, nie to chciałem powiedzieć. Przepraszam.

- Nie masz za co przepraszać, bo masz rację. Doktor Coloni i Vanda mówili, że to nie mogło skończyć się ina­czej. Przynajmniej tutaj, w naszym świecie. Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie?

- Co było dalej?

- Wtedy, jak mi Rolland to powiedziała, rzuciłam się na nią szybciej, niż zdołałam pomyśleć.

- Zupełnie jak CK-80. Czy myślisz, że to jest wkalkulo­wane w procedurę terapii?

- Myślę, że tak. Moje oczekiwania były związane z przyszłością dziecka, a ona zredukowała je do zera. Ocze­kiwania tego nieszczęsnego CK-80 wiązały się z postawą jego przyjaciela, który

143


był dla niego wzorem. Z niego czer­pał swoją siłę i ona musiała mu tę siłę zabrać. CK-80 rzu­cił się na nią, bo zaczął nienawidzić swojego przyjaciela. Teraz, po czuwaniu, będzie nienawidził siebie. Ze mną by­ła bardziej skomplikowana sprawa. Nie mogłam darzyć nienawiścią dziecka, któremu inni mieli zgotować taki los. Dlatego Rolland wyznaczyła mi czuwanie z dzieckiem. Pierwszą noc zniosłam dobrze. Jak się bardzo chce, to można dużo wytrzymać. Druga noc była trudniejsza, bo zaczęłam przysypiać, a to nie pozwalało spać dziecku. Za­dawałam mu ból, więc dziecko płakało. Uciszałam je, ale wtedy zasypiało. Ból i krzyk to jest to, co najbardziej zapa­miętałam w drugiej nocy. Trzeciej nocy nad ranem byłam zupełnie otępiała; myślałam tylko o zlikwidowaniu przyczy­ny mojego bólu. Podeszłam do śpiącego dziecka, nienawi­dziłam go; ten przyszły TB-ek już jako niemowlę zaczął in­nym zadawać ból. Nie wiedziałam, co robię, ręce same wyciągnęły się w jego stronę i... - głos jej się załamał, rzuciła się na łóżko i wybuchnęła płaczem. Jorgen w mil­czeniu gładził jej włosy, tymczasem Claire mówiła dalej rozedrganym głosem: - Odratowali dziecko i zabrali z Ośrodka. Już im nie było potrzebne.

- Wiesz co, Claire, wyjedźmy stąd.

- O czym ty mówisz?! - Zerwała się. - Gdzie chcesz wyjechać?

- Nie wiem. - Usiadł na łóżku. - Gdziekolwiek, byle daleko stąd i byle razem.

- Wszędzie jest tak samo, Jorgen. - Otarła szybko łzy i zażyła jeszcze jedną pastylkę uspokajającą. - Dokładnie tak samo. Tylko podróż z drugiem daje odmianę. Tylko to... A poza tym - zawahała się i powiedziała ściszonym głosem - nie mogę opuszczać Ośrodka.

- Masz zakaz?

- Nie, jestem już człowiekiem normalnym, a zatem przysługują mi takie same prawa jak tobie. Mogłabym nawet założyć tutaj koło Ligi Młodych Entuzjastów. - Uśmiechnęła się niewyraźnie i

144


dodała: - Oczywiście, jeśli ty mnie nie uprzedzisz.

Tym razem kpina Claire nie dotknęła Jorgena; przeciw­nie - czuł się zadowolony, że potrafi wywołać uśmiech na jej twarzy. Był z nią i chciał, aby ta chwila przeciągnę­ła się możliwie długo. Powiedział więc tylko: - Wyjedźmy stąd. Przecież to musi być okropne przebywać na co dzień wśród tych, którzy zadali ci tyle cierpienia. Ja nie potrafił­bym tutaj wytrzymać ani minuty dłużej ponad to, co ko­nieczne.

- Mylisz się, Jorgen. Z czasem wszystko mija, opadają emocje, rozumie się coraz więcej z tej nieustannej lekcji zwanej życiem. Nikt nie wzbudza tutaj mojego lęku ani nienawiści, może z jednym wyjątkiem. Niektórych zdąży­łam nawet polubić; na przykład doktora Coloniego czy Vandę. Tutaj są tacy sami ludzie, jak gdzie indziej, tylko ich zawód jest trochę inny. Reguły gry są proste i takie sa­me jak gdzie indziej: nienawiść jest bezpieczniejsza niż miłość, egoizm bardziej sprzyja przetrwaniu niż altruizm, ufać można tylko sobie, a i to w pewnych granicach; sa­modzielność jest głupotą, bo naraża na błędy, posłuszeń­stwo jest cnotą, bo zbiorowość jest mądrzejsza od jed­nostki. Proste?

- Powiedziałaś, że jest jeden wyjątek w Ośrodku. Kto to jest? Doktor Rolland?

- To nieważne. Może kiedyś ci powiem, a może sam się dowiesz...

- Nie ufasz mi, Claire.

- A ty mi całkowicie ufasz?

- Tak.

- To błąd i naiwność. Niebezpieczna naiwność, Jorgen. Nie ufaj mi; sama sobie nie ufam. Ostrzegam cię - po­wiedziała to bardzo poważnie z wyrazem zatroskania na twarzy. - Ufność przysparza kłopotów; i tym, którzy ufają, i tym, którym zaufano. Pamiętaj o tym, jeśli nie chcesz wy­paść z gry.

145


- 0x08 graphic
Nie chcę brać udziału w żadnej grze - przerwał jej niecierpliwie. - Chcę być z tobą, gdziekolwiek, nawet tu, w Ośrodku.

- 0x08 graphic
Ja też nie chciałem brać udziału w grze. I Jack nie chciał. Widzisz, jak to się skończyło?

- 0x08 graphic
Chciałabyś spotkać Jacka?

- Tak, ale boję się. Cóż mogłabym mu powiedzieć? A ty, czy chciałabyś spotkać Grimaldiego?

- Nie - zaprotestował w pierwszym odruchu, a potem zmieszany dodał, spuszczając oczy: - Nie wiem, może powinienem... Ale co mu powiem?

- No właśnie? - wstała z łóżka. - Muszę już iść. Jak się czujesz?

- Świetnie, nic mi nie jest. Od jutra będę mógł przystą­pić do pracy.

- Zdaje się, że Vanda znów organizuje jakieś przyję­cie. Interesuje cię to?

- A ty będziesz?

- Będę - powiedziała już od drzwi.

- To ja też, oczywiście, jeśli mnie zaprosi.

Od tamtej rozmowy minęły dwa dni. Jorgen oglądał w lustrze swoją twarz. Siniak ledwie rysował się na policzku, a w przyćmionym świetle z pewnością nikt go nie zauwa­ży. Jorgen mógł iść na przyjęcie do Vandy bez obawy, że wywoła sensację swoim wyglądem. Doktor Rolland była dla niego mniej oschła, zaś Claire - było to wyraźnie wi­doczne - przebywała z nim chętniej niż przedtem. Nie musiał już jej ciągle szukać, zdarzało się bowiem, że rów­nież ona szukała jego. Tak, Jorgen miał powody do zado­wolenia. A jednak jego samopoczucie nie było najlepsze. Ponownie zaczął go prześladować sen o zatapiającym się pokoju. Jedyną różnicą było to, iż teraz śnił mu się jego własny pokój, a nie - jak poprzednio - kabina sterowni­cza na Oddziale Przyjęć, co sprawiało, iż sen ten

146


był bardziej realistyczny, a zatem - znacznie bardziej męczący niż poprzednio. Nie wiedział, jak się z tego wyzwolić. Obu­dzony w nocy, sięgał po tabletkę druga, którą starannie przechowywał od czasu pierwszego przyjęcia u Vandy. Obracał ją niezdecydowanie w palcach, ale nigdy nie od­ważył się jej zażyć. Odkładał ją więc z powrotem w naj­dalszy kąt szuflady, aż do następnego przebudzenia po tej samej koszmarnej wizji sennej.

Spojrzał na zegarek: dochodziła siódma, a o tej właśnie godzinie umówiony był z Claire w kantynie na dole. Przy­jęcie zapowiadało się nadzwyczajnie, gdyż wśród perso­nelu rozeszła się pogłoska, iż być może sam profesor Nemeczek weźmie w nim udział. Było to dość prawdopodob­ne, bowiem profesor zasiedział się dzisiaj w Ośrodku po­nad zwykłą miarę, choć i tak jego przyjazd był nagły i nie­spodziewany. Pielęgniarki szeptały, że przyjmował jakichś ważnych gości z zewnątrz, więc być może i oni wezmą udział w przyjęciu. Jorgen wiedział, że pielęgniarki zazwy­czaj przesadzają, a w gruncie rzeczy było mu wszystko jedno, czy będzie ktoś z ważnych gości czy nie; najważ­niejsze było to, że będzie tam Claire.

Ubrał się szybko i zbiegł na dół. Stanął przed zakurzo­nymi, szklanymi drzwiami kantyny, pękniętymi u dołu za­pewne od kopnięcia jakiegoś niecierpliwego TB-ka. Popra­wił odruchowo swój ubiór i wszedł do środka. Kantyna by­ła pełna, bowiem była to pora kolacji. Powietrze było prze­sycone zapachem plastiku, syntetycznych potraw, potu i jeszcze czegoś nieokreślonego. Tak pachniały wszystkie kantyny Apostezjonu, mimo klimatyzacji i pochłaniaczy, które zresztą najczęściej nie w pełni były sprawne. Jorgen począł przeciskać się między stolikami, zajętymi przez TB-ków w rozchełstanych uniformach i rozplotkowane pie­lęgniarki. Ożywiony gwar raz po raz przebijały salwy śmiechu dobiegające z różnych części sali. Dostrzegł wreszcie Claire, siedzącą w samym kącie w towarzystwie potężnego TB-ka jedzącego łapczywie kolację. Przecisnął się w jej kierunku i z ulgą usiadł na jednym z

147


dwóch wol­nych jeszcze krzeseł. TB-ek spojrzał na niego ponuro, ale dostrzegłszy dystynkcje personelu Ośrodka, opuścił gło­wę i zajął się jedzeniem.

- Napijesz się czegoś? - zapytała Claire.

- Jestem głodny.

- Zjesz u Vandy, zresztą nie mamy zbyt dużo czasu.

- Może być koktajl numer osiem.

. - Ósemek już nie ma - wtrącił TB-ek. - Siódemki też przed chwilą się skończyły.

- Zamknij się! - warknęła Claire. - Zajmij się swoim jedzeniem.

- Ja tylko tak... - rzekł pojednawczo TB-ek. - Żeby niepotrzebnie nie chodzić. Sam też chciałem ósemkę.

- To przez was są te braki! - powiedziała gniewnie.

- Zawsze przychodzicie wcześniej, wypijacie ósemki i siódemki, a potem do służby nie można was zagonić!

- Claire, daj spokój - Jorgen usiłował ją zmitygować, bo w oczach TB-ka dostrzegł niebezpieczne błyski.

- W głowach im się przewraca! - mówiła dalej Claire.

- Jak tak dalej pójdzie, to rozkazów przestaną słuchać, zobaczysz! Wasz numer służbowy? - zapytała ostro, mi­mo że na jego piersi widniała liczba 152.

TB-ek zerwał się gwałtownie, stanął w postawie podda­nia i wykrzyczał:

- Sto pięćdziesiąt dwa, obywatelko asystentko!

Siedzący przy sąsiednich stolikach przerwali rozmowy i zaczęli przyglądać się ich stolikowi.

- Słuchaj, Sto Pięćdziesiąt Dwa, czy mógłbyś przestać słuchać rozkazów personelu?

- Nigdy, obywatelko asystentko!

- Tam, na sąsiednim stoliku jest sól, widzisz ją?

TB-ek rozejrzał się niepewnie i wskazując najbliższy stolik zapytał: - Tutaj?

- Nie, dalej.

- Tam? - wskazał na jeden z dalszych stolików.

148


- Tak. Przynieść mi sól z tego stolika, ale bez użycia rąk. Zrozumiałeś?

- Ale... - wyjąkał, nie zmieniając postawy poddania.

- Przynieść mi sól, Sto Pięćdziesiąt Dwa - powiedzia­ła to dobrotliwym tonem, który kontrastował jednak z jej ściągniętą twarzą. - Przynieść mi sól w zębach. To roz­kaz!

Na sali tymczasem gwar ustał zupełnie. Już wszyscy przypatrywali się tej scenie. TB-ek wahał się jeszcze przez chwilę, po czym wykrzyczał: - Tak jest, obywatelko asystentko!

Ruszył powoli w stronę wskazanego stolika. Jego zwali­sta, lekko przygarbiona sylwetka wypełniała całkowicie dość wąskie przejście. Gdy doszedł do stolika, siedzące przy nim osoby osunęły się, on zaś pochylił się na blatem, ujął zębami brzeg miseczki z solą i wyprostował się. Mi­seczka przechyliła się i część soli dostała mu się zapewne do ust, bowiem TB-ek wykrzywił twarz. Przy sąsiednich stolikach rozległy się chichoty. TB-ek pochylił głowę, aby doprowadzić miseczkę do poziomu, i wolnym krokiem ru­szył z powrotem. Jorgen przypatrywał się temu z zapar­tym tchem; zawsze darzył TB-ków niechęcią i czymś w ro­dzaju pogardy, bowiem byli to na ogół osobnicy o niskim ilorazie inteligencji. Ale zarazem odczuwał instynktowny lęk, gdy przebywał w ich pobliżu. Bał się drzemiącej, ok­rutnej siły, ujętej w kraby ślepego posłuszeństwa.

Tymczasem Sto Pięćdziesiąt Dwa postawił sól na blacie i ponownie przyjął postawę poddania. Claire pochyliła się nad miseczką i twarz jej wykrzywił wyraz niesmaku: - Tu jest twoja ślina, Sto Pięćdziesiąt Dwa. Ta sól nie nadaje się do użycia - wysypała zawartość miseczki na stolik, po czym rzekła do Jorgena: - Czy myślisz, że on to zrobił specjalnie?

- Chyba nie...

- Wobec tego siadajcie, Sto. Pięćdziesiąt Dwa, i zajmij­cie się swoją kolacją. A my pójdziemy. Przecież w takim nieładzie -

149


wskazała na rozsypaną sól - nie będziemy pili koktajlu!

TB-ek usiadł, popluwając gęsto do chusteczki, zaś sala ponownie odżyła gwarem. Claire pociągnęła za sobą Jorgena i wyszli.

Gdy tylko znaleźli się w ekwiparcie komunalnym i Claire zaprogramowała jazdę automatu, Jorgen zapytał:

- Dlaczego to zrobiłaś? Przecież on będzie cię niena­widził. Może zrobić ci krzywdę.

- Nie masz racji. Mało znasz TB-ków, a zupełnie nie znasz sposobu ich szkolenia. On będzie się mnie bał, już nigdy nie dosiądzie się do mojego stolika, będzie mnie omijał z daleka. Czy nie jest przyjemnie mieć TB-ków, któ­rzy się boją? - roześmiała się.

- Claire, czy ty się mścisz?

- Co też ci przyszło do głowy, Jorgen - spojrzała na niego rozbawiona. - Mścić można się na kimś, kto w peł­ni rozumie zemstę. Czy można się mścić na pałce lub obezwładniaczu? Ja po prostu lubię ujeżdżać dzikie be­stie, tak jak lubię szybkie ekwiparty i jazdę bez pilota au­tomatycznego.

W pojeździe zapanowało milczenie. Jorgen delikatnie ujął jej dłoń. Claire nie cofnęła ręki, ale poczuł w jej dłoni napięcie. Odsunął rękaw i musnął wargami jej nadgarstek. Przez jej rękę przebiegł nagły skurcz, po czym rozluźnie­nie. Spojrzała na niego uważnie.

- Wiesz? - powiedział cicho. - Chcę oswoić twoje ręce, chcę, żebyś panowała nad nimi w każdej sytuacji.

- Myślisz, że to jest sposób? Może masz rację...

- Daj mi drugą rękę.

- Oprawca - prychnęła pobłażliwie. - Chcesz po­dwoić torturę?

Jorgen zacisnął dłonie na jej nadgarstkach; próbowała cofnąć ręce, lecz później rozluźniła się i opadła na opar­cie fotela.

150


- To jest silniejsze ode mnie - usprawiedliwiała się. - Naprawdę.

- Wiesz? - mówił cicho Jorgen przykładając jej dłonie do swojej szyi. - Śnisz mi się często. Ty i Grimaldi.

- Poczucie winy i nienasycenie.

- Nie, to nie to... Wy chcecie mnie uratować przed zatonięciem, ale nie potraficie tego zrobić. Duszę się w Ośrodku. - Zdjął jej ręce z szyi. - Wyjedźmy stąd, Claire.

Szybko położyła mu ręce na ustach. Zatrzymała ekwipart i powiedziała:

- Wysiadamy.

- Jeśli dobrze pamiętam, to chyba za wcześnie zatrzy­małaś ekwipart.

- Mam ochotę na mały spacer.

- W porządku - mruknął i wygramolił się z pojazdu.

Claire wzięła go pod rękę i ruszyli w kierunku domu Vandy. Powietrze było rześkie i przyjemne. Upał znik­nął gdzieś za horyzontem, a nocny chłód jeszcze nie nad­szedł.

- Wiesz? - powiedziała w zamyśleniu Claire, kopiąc przed sobą jakiś kamyk. - W Strefie są jeszcze ludzie.

- Myślałem, że to już skończone. Transporty pacjentów ustały...

- Tamci nie chcą opuścić Strefy.

- Skąd wiesz?

- Czy to ważne?

- To może być plotka - potrząsnął głową. - Zresztą, co nas może obchodzić Strefa?

- Tam zostali ludzie. Dużo ludzi.

- Ilu?

- Blisko trzy tysiące.

- Szybko ich załatwią.

- To nie takie proste. Słuchałeś radia?

- Tak. Nic nie mówili o Strefie.

- Nie mam na myśli naszego radia.

151


- Rozumiem - przystanął. - Ty słuchasz... Nie rób te­go, Claire. To się źle skończy.

- Oni wiedzą już o Strefie. Jak myślisz, kto tam mógł pozostać i dlaczego? Jacy to są ludzie?

- Dewianci, a któżby inny.

- A gdybyśmy, kosmonauto, zrobili wyprawę do Strefy?

- Claire! Ty chyba zwariowałaś! Przecież oni tam nie mają jedzenia, nie mają wody. Jeśli ich nie załatwią Spe­ce, to wkrótce sami się pozabijają!

- Nie miałam na myśli wnętrza Strefy, głuptasie - powiedziała. - Doktor Coloni wspomniał mi, że będzie wy­miana naszego personelu. Mogłabym...

- Czy ty chcesz tam kogoś znaleźć?

- A jeśli nawet?

- Tam nie ma Jacka; wybij to sobie z głowy. Sama przecież mówiłaś, że został skierowany do innego Ośrodka.

- Ale nie mówiłam ci, że uciekł.

- Uciekł? To bzdury! - Jorgen był coraz bardziej zły. - Nie można uciec z Ośrodka, dobrze o tym wiesz.

- A jednak uciekł. Wiem to na pewno - dodała z mo­cą. - Widziałam to dokładnie w czasie podróży z drugiem.

- To przecież były urojenia!

- Nie wiesz o tym, że drug ma właściwości prekognicyjne? Uruchamia takie rejony mózgu, które normalnie śpią. Ta właściwość druga jest sprawdzona doświadczal­nie. Naprawdę nic o tym nie wiedziałeś?

- Naprawdę. Przecież to nie jest specyfik w powszech­nym użyciu.

- Rzeczywiście - westchnęła. - No jak, pojedziesz?

- Tak, oczywiście! - odparł pospiesznie, lecz nie mógł wydobyć z siebie entuzjazmu. Gdzieś w podświado­mości odezwał się dzwonek alarmowy; intuicyjnie czuł, że gdzieś na końcu tej drogi, do której zapraszała go Claire, czai się niebezpieczeństwo.

Gdy dotarli do Vandy, przyjęcie już trwało. Gości było mniej niż poprzednio, bowiem blisko połowa personelu Ośrodka była

152


zatrudniona w obrzeżu Strefy. Jorgen szybko zlustrował pomieszczenie; profesora Nemeczka nie było. Przy automacie spożywczym doktor Coloni tłumaczył coś Vandzie. Tak byli zajęci rozmową, że ledwie odwzajemnili ich powitalne gęsty. Na puszystej kanapie siedział George Rybakoff w towarzystwie Iskry, Vlasty Rohacz i jakiegoś mężczyzny, którego Jorgen widział kilka razy w Ośrodku, lecz do tej pory nie miał okazji z nim rozmawiać. Najwi­doczniej George znowu przyniósł ten swój piekielny napój, bowiem wszyscy przekrzykiwali się wzajemnie i wybuchali raz po raz śmiechem.

- Czy myślisz, że profesor jeszcze przyjdzie? - zapy­tał szeptem Claire.

- Nie wiem - odparła niecierpliwie. - Tak ci zależy na jego obecności?.

- Chodźcie do nas! - krzyknął George w ich stronę. - Nasz dzielny pogromca dewiantów zasługuje na po­dwójną dawkę koniaku.

- Idź - powiedziała cicho Claire. - Zaraz do was do­łączę - pchnęła go lekko w kierunku kanapy.

Jorgen podszedł do rozbawionej grupy. Na kanapie nie było już miejsca, więc niezdecydowany postał chwilę, po czym usiadł na podłodze.

- Nasz miły chłopczyk nie ma żadnej szklanki! - po­wiedziała pieszczotliwie Vlasta. Zerwała się z kanapy, zmierzwiła mu włosy i przyniosła szklankę. - Nalej mu, George, podwójną dawkę, tak jak powiedziałeś.

George wyjął płaską butelkę zza kanapy, odkręcił korek i zaczął nalewać.

- Wystarczy pojedyncza dawka - zaprotestował Jor­gen. - Naprawdę wystarczy. Dziękuję.

- Jak chcesz - powiedział George; zakręcił butelkę i schował ją w to samo miejsce.

Vlasta usiadła na podłodze obok Jorgena: - Jesteś nie­dobrym chłopczykiem. W ogóle do nas nie zaglądasz.

- Obowiązki - mruknął i pociągnął łyk koniaku.

153


- Znamy te obowiązki - zaśmiała się Iskra.

- Lubię cię, chłopczyku - Vlasta przysunęła się do niego. - Chętnie poznałabym cię bliżej. A ty nie chciałbyś mnie bliżej poznać? Popatrz - odsunęła dekolt, w głębi którego Jorgen dostrzegł jędrną, pełną pierś. - Podoba ci się?

- Ładne - rzekł krótko i popił łyk koniaku.

- Vlasta! - odezwał się George. - Przestań go drę­czyć.

- Czyżbyś był zazdrosny? George, czy to możliwe? - Położyła się na podłodze, opierając głowę na brzuchu Jorgena.

- Nie widzę doktor Rolland - powiedział Jorgen, aby odwrócić uwagę od kłopotliwej sytuacji. Czuł się niezręcz­nie, gdyż bliskość Vlasty podniecała go i wiedział, że Vla­sta to czuje. A zarazem była tu Claire. Jorgen nie mógł odszukać jej wzrokiem, gdyż zwróciłoby to uwagę pozo­stałych. Był na nią zły, że zostawiła go samego, był zły na siebie, że nie starczyło mu zdecydowania, by odsunąć od siebie Vlastę. Więc zapytał tylko: - Czy doktor Rolland już poszła?

- W ogóle nie przyszła - powiedział George. - Ma jakieś kłopoty z facetami, których ukarała czuwaniem. Ty powinieneś lepiej wiedzieć, co się dzieje u was w Oddzia­le.

- Przez ostatnie dwa dni byłem zwolniony z zajęć.

- Ach tak, prawda...

- Czy musicie rozmawiać o sprawach zawodowych? - przerwała im Vlasta. - Jest tyle innych, bardziej interesu­jących tematów. Nalej mi jeszcze, George, swojego pie­kielnego napoju. - Wyciągnęła w jego kierunku pustą szklankę. - I powiedz mi, że jesteś zazdrosny. No po­wiedz! - ponaglała, po czym spojrzała Jorgenowi w oczy: - Jest o co być zazdrosnym, George. Czuję to; nasz chłopczyk pulsuje jak rakieta gotowa do startu.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, zaś Jorgen czuł, że się czerwieni.


Pociągnął spory łyk koniaku, aby ukryć zmieszanie. Podniecenie opadło i pozostała tylko irytacja. Za­uważył, że tylko nieznajomy mężczyzna nie roześmiał się. ale przyglądał mu się cały czas z uwagą. Jorgen odsunął Vlastę i wstał.

- Przygotuję sobie coś lżejszego do picia - bąknął.

- Wracaj do nas - powiedział George. - Vlasta już będzie grzeczna.

Jorgen wzruszył ramionami i odszedł w kierunku auto­matu spożywczego, gdzie stała Vanda, doktor Coloni i Claire.

- ... nie do przewidzenia - dobiegł go końcowy frag­ment zdania wypowiedzianego przez Vandę.

- Ale można spróbować - nalegała Claire.

- Postaram się - powiedział doktor Coloni. - Choć muszę cię przestrzec, że będziemy pracowali pod ogro­mnym ciśnieniem czasu. Jeśli nam się nie uda, to zlikwi­dują Strefę konwencjonal... - przerwał, bo dostrzegł zbli­żającego się Jorgena. - Proszę do nas!

- Jak ci smakuje koniak? - zapytała Vanda. - Nie wypiłeś nawet połowy...

- Jest bardzo ostry - odpowiedział, stawiając szklan­kę na kontuarze automatu spożywczego. - Muszę prze­płukać gardło czymś lżejszym. Zdaje się, że przeszkodzi­łem wam w rozmowie?

- Głupstwo! - powiedziała szybko Vanda. - Zwykłe pogaduszki. Czy myślicie, że Nemeczek jeszcze się zjawi?

- Nie sądzę. - Coloni poprawił okulary. - Nie był w zabawowym nastroju.

- Uważaj na tego faceta - szepnęła na boku Claire, wskazując wzrokiem nieznajomego mężczyznę. - To neo­fita. Może być niebezpieczny.

- Neofita? - Jorgen nie rozumiał.

- O czym tam szepczecie? - wtrąciła się Vanda.

- Namawiam go, by zajął się Iskrą - odparła chicho­cząc Claire. - Vlasta będzie wściekła.

155


- Myślałam, że jesteście razem - Vanda spoglądała na Jorgena i Claire.

- Jeszcze nie... - wypsnęło się Jorgenowi, zanim zdążył pomyśleć, i poczuł mocne uszczypnięcie Claire.

- Zresztą, to wasze sprawy. - Vanda napełniła szklanki. - Myślę, że trzydziestka piątka dobrze nam wszystkim zrobi. A może chciałbyś, Jorgen, czegoś je­szcze mocniejszego?

- Nie, dziękuję. Koniak jest dostatecznie mocny.

- Panie doktorze! - Vanda zwróciła się do Coloniego. - Myślę, że już czas na przygotowanie do podróży. Czy zechce pan wziąć w niej udział?

- Chętnie. - Coloni z zakłopotaniem potarł nos. - Mam pewne intuicje, które drug, mam nadzieję, wzmocni i nieco chociaż rozjaśni.

- Czy hologram nie będzie panu przeszkadzał w koncentracji?

- Wolałbym, droga pani Vando, koncentrować się w in­nym pokoju, jeśli pani pozwoli, oczywiście.

- Proszę się czuć jak u siebie - powiedziała Vanda, po czym klasnęła w dłonie i zawołała: - George! Zanied­bujesz swoje obowiązki! Gdzie muzyka? Gdzie światło?

Rybakoff wstał z kanapy i podszedł do nich.

- Jaką chcesz muzykę? - zapytał głośno.

- Uniwersalną, niech każdy płynie z nią w swoim włas­nym kierunku. - Wykonała taneczne pas, po czym zapyta­ła szeptem: - Czy myślisz, że ten nowy może już podró­żować?

George spojrzał na nieznajomego mężczyznę jak taksator i skinął głową: - Może. Już może. Będzie w drugu szukał uzasadnienia dla tego, co zrobił. To tylko wzmocni konwersję.

Po chwili z głośników popłynęła rytmiczna muzyka, a na środku pokoju wykwitła wielobarwna bryła hologramu. Jor­gen poczuł nieprzyjemne podniecenie, jak przed skokiem do basenu, którego

156


głębokości nie znał. Nie opuszczał są­siedztwa Claire, aby tym razem być blisko niej.

- Kto to jest ten nowy? Widziałem go już kilka razy, w każdym razie znam twarz - powiedział szeptem do Clai­re, gdy inni odprowadzali wzrokiem doktora Coloniego, wychodzącego do sąsiedniego pokoju.

- Neofita, powiedziałam ci już! - syknęła niecierpli­wie. - Kumpel tego, co cię uderzył.

- Ach, to ten... - westchnął i zaczął mu się uważnie przyglądać. - Karden.

- Tss... Chodźmy tańczyć. - Pociągnęła go w głąb wielobarwnej bryły światła, pulsującej w rytm nostalgicz­nej muzyki.

Claire przymknęła oczy i zaczęła leniwie poruszać się w rytm muzyki. W ślad Claire poszli wszyscy obecni w poko­ju, nawet ów Karden, który trzymał się w pobliżu Iskry. Jorgen też przymknął oczy i poddał się nastrojowi muzyki. Najpierw wyobraził sobie, że Claire jest atakowana przez jakiegoś napastnika, którego Jorgen powala jednym cio­sem. Później jest z nią w Centrum Integracyjnym, gdzie testy wykazują nadzwyczajną zgodność ich genotypów. Miejscowy specjalista kiwa z podziwem głową nad tymi wynikami, po czym namawia ich na to, by poczęli wspólnie dziecko. Claire waha się, ale w końcu ulega. Uśmiecha się do niego i mówi: „Nasze dziecko będzie geniuszem. Damy życie nowemu Ekspertowi”. Bierze go za rękę i idą powoli do kabiny...

Marzenie pierzchło nagle, bowiem Jorgen poczuł, że ktoś mocno trącił go w ramię. Otworzył oczy i zobaczył, że stoi przy nim Karden i daje mu jakieś znaki.

- O co chodzi? - zapytał szeptem.

- Chodź pokorny, napij się koniaku - głos Kardena był niski, chrapliwy.

- Nie mam ochoty - wzruszył ramionami.

157


- Chodź - nalegał. - Jeszcze mamy trochę czasu przed podróżą. Twój dmuchawczyk - spojrzał na nieobec­ną twarz Claire - nawet nie zauważy, że ciebie nie ma. - Wziął go za łokieć i podprowadził do pustej kanapy.

- Skąd u ciebie taki wulgarny język? - zapytał z nie­smakiem Jorgen. - Zupełnie jakbyś był temporystą.

- Przygotowuję się do roli - zaśmiał się filuternie. Ziało od niego ostrym zapachem koniaku. - Masz, napij się - podał mu szklankę i wykonał w jego kierunku salu­tujący gest swoją szklanką. Pociągnął łapczywie sporo płynu, który najwidoczniej nie był mu obcy, bo pił go z wy­raźną przyjemnością.

- Nie chcę, żebyś mówił o Claire w taki sposób - zaprotestował ostrożnie Jorgen, mimowolnie przechodząc na „ty” ale Karden machnął tylko lekceważąco ręką.

- Słyszałem - wychrypiał mu w ucho - że Długi cię przyflekował.

- Długi?

- Nie znam tych waszych, to znaczy, naszych - pop­rawił się niezgrabnie - symboli.

- Chodzi ci o CK-80?

- Może być CK-80 - zgodził się chętnie. - Zaprawił cię ostro, co? O co wam poszło?

- Nieważne. To twój kumpel?

- Mhm... - Karden wychylił szklankę do dna i nalał sobie znowu. - Co się z nim teraz dzieje?

- Jest... - Jorgen ugryzł się w język, bowiem przypo­mniał sobie ostrzeżenie Claire. - Zresztą, zapytaj George'a. Dlaczego nie zapytasz George'a? On wie równie dobrze jak ja, a może nawet lepiej.

- Ty się boisz, pokorny - powiedział Karden, patrząc mu bezczelnie w oczy. - Całe życie się bałeś i tak już zo­stanie do końca - pokiwał smętnie głową.

- A ty... - Jorgen starał się znaleźć jakiś epitet, ale nic nie przychodziło mu do głowy, więc wyrzucił z siebie jednym tchem: - To przez ciebie Długi ma czuwanie. Wiesz, co to jest czuwanie?

158


- Wiem, wiem... - prychnął lekceważąco. - Miałem to dwa dni, a ty? - szepnął konfidencjonalnie.

- Ja jestem praktykantem - odparł Jorgen.

- Słyszałem, że za tobą też się coś wlecze. Umoczyłeś w bazie księżycowej, zgadza się? Każdy ma jakiś ogon uwalany w gównie, każdy, tylko jedni są w stanie to pojąć i się z tym pogodzić, a inni nie. Ot i cała tajemnica życia. Czemu nie pijesz? Pij, pokorny, to ci doda ikry. Dmuchałeś już tę małą?

- Nie mam ochoty na dalszą rozmowę.

- Poczekaj! - Złapał go za rękę. - Coś taki delikatny! przecież o to w końcu chodzi, nie? Ta Iskra, mówię ci, sam miód - cmoknął. - Jak przyjdzie na ciebie kolej, to nie przegap okazji. Powiedziałeś - zmienił nagle ton gło­su, który stał się jeszcze niższy i jeszcze bardziej chrapli­wy. - Powiedziałeś, że przeze mnie Długi ma czuwanie. To bzdura! Nie musiałem go sypać, żeby niejedno zrozu­mieć. Trzeba mieć źle pod sufitem - puknął się w czoło - żeby nie skapować, co jest grane. Ktoś, przy pomocy takich jak ja i Długi, załatwia swoje sprawy, ale tylko my dostajemy w dupę. Coś tu jest nie tak, no nie? Jeśli już tak jest, że jedni załatwiają swoje sprawy przy pomocy dru­gich, to lepiej być po stronie tych, którzy zawsze wygrywa­ją, no nie? Tylko naiwny pętak może myśleć inaczej.

- Do jakiej roli ty się przygotowujesz?

- Do roli?

- Sam powiedziałeś przed chwilą.

- Aa... - Zatoczył się w kierunku Jorgena. - Za dużo chciałbyś wiedzieć, synu. To tajemnica. - Opróżnił szklankę jednym potężnym haustem i dodał: - Służbowa.

- Jedziesz do Strefy? - nie ustępował Jorgen.

- Idź już lepiej podrygiwać przed swoim dmuchawczykiem - pchnął go lekko w stronę hologramu. - To lep­sze zajęcie dla takich jak ty. A Długi pęknie, ale już bę­dzie za późno na to, żeby zrozumiał, co tu naprawdę jest grane. Pęknie albo zostanie wykończony.

159


- I ty go wykończysz, neofito?

- Jeśli będzie trzeba...

- Dużo musisz jeszcze się nauczyć, żeby być jednym z nas - powiedział Jorgen z godnością. - Przyspieszony kurs to nie wszystko.

Odstawił nie dopitą szklankę i odszedł w stronę tańczą­cej grupy. Nie wiedział dokładnie, dlaczego powiedział akurat to, a nie co innego, ale bezczelność Kardena wy­wołała w nim taki odruch buntu, że musiał jakoś zareago­wać. Nie był pewien, czy była to reakcja właściwa; w koń­cu Karden był niebezpiecznym neofitą. Ale czuł, że jedy­nie w ten sposób zniwelował jakoś impertynencje Kardena pod adresem Claire i mógł wycofać się z rozmowy z god­nością.

Muzyka przyspieszyła tempo, rytm stał się wyraźniejszy. Wyglądało na to, że utwór zbliżał się do finału. Jorgen był rozdrażniony tą rozmową. Nie mógł ponownie skupić się na swoim marzeniu, toteż z ulgą przyjął koniec utworu, zaakcentowany rozlewnym akordem.

- O czym rozmawiałeś z tym nowym? - zapytała Claire.

- Zauważyłaś?

- Trudno było nie zauważyć.

- Później ci powiem. - Zbliżył się do niej i objął ją. - W czasie podróży chcę być blisko ciebie.

- To nie ma znaczenia - powiedziała wyswobadzając się delikatnie z jego objęć. - Ważne jest, co się ma tutaj - puknęła go w czoło. - Ale jeśli ci na tym zależy, bę­dziemy blisko siebie.

Usiedli na podłodze, tak jak wtedy, w czasie pierwszego przyjęcia, w którym Jorgen brał udział. W środku bezgłoś­nie pulsowała bryła hologramu. George ponownie nastawił muzykę i natychmiast puls hologramu dostosował się do. rytmu muzyki. Vanda rozdawała tabletki druga.

- Szczęśliwej podróży!

- Szczęśliwej podróży!

160


Jorgen widział Claire połykającą swoją tabletkę. Po chwili wahania zamknął oczy, włożył tabletkę do ust i poł­knął. Nie otworzył oczu, cały skupiony na swoim wnętrzu i czekający na podróż.

Pierwszym objawem zmiany był docierający do niego dźwięk muzyki. Nie był głośniejszy, ale intensywniał, po­tężniał. Muzyka zalała go gigantyczną falą, poniosła za sobą, wypełniła go całkowicie. Czuł, że ulatuje na tej fali gdzieś daleko; pędzi z zawrotną szybkością, która nie po­woduje drżenia strachu, lecz upaja i napełnia go euforią.

Otworzył ostrożnie oczy. Był w swoim pokoju, pogrążo­nym w półmroku. Ze spojeń ścian, ustępujących pod napo­rem ciśnienia, tryskały fontanny brunatnej mazi. Rzucił się do okna; byli tam, mógł na nich liczyć. Sylwetki Claire i Grimaldiego wiły się w brunatnej cieczy, pełnej poruszają­cych się zawiesin. Pęcherzyki powietrza otaczały chmurą kontury dwóch nagich ciał, atakujących gwałtownie okien­ną szybę i dających mu jakieś znaki. Jorgen zaczął się du­sić. Rozdarł więc koszulę i rozpłaszczył twarz na szybie. Czuł, że za nim brunatna maź wypełnia coraz szybciej po­kój. Patrzył z bolesną uwagą na dwie wijące się sylwetki i nagle zrozumiał dawane przez nie znaki. Pojął, że tylko on może rozbić szybę; tylko on sam może się uratować. Za­atakował wściekle okno, które ustąpiło z mniejszym, niż się tego spodziewał, oporem. Siła, którą włożył w rozbicie szyby, wypchnęła go daleko w głębiny brunatnej, bulgo­czącej cieczy. Poczuł się zagubiony i bezradny. Targnął nim gwałtowny lęk; znowu brakowało mu powietrza. I wów­czas poczuł, że ktoś chwyta go za ręce i ciągnie do góry. To byli oni: Claire i Grimaldi. Trzymali go mocno, pewnie; mógł na nich polegać.

Ciecz prześwitywała coraz mocniej, aż wreszcie zmieni­ła się w zwykłą wodę. Poruszali się coraz szybciej i szyb­ciej. Pęd zniewalał go, zatykał dech w piersiach, lecz nie z obawy, ale z zachwytu. Przez mgnienie oka zarejestrował, że zbliżają się gwałtownie do

161


powierzchni, już wyprysnęli z niej w kaskadach czystej wody. Wzbili się w powietrze niczym ptaki. W załamujących się falach igrały refleksy słonecznego światła.

- Claire! - krzyknął. - Kocham cię! - Spojrzał na Grimaldiego, szeroko otwarte usta, jak w krzyku lub eksta­zie. - Grimaldi! Wybacz!

Nadlecieli nad jakiś ląd, nad którym stały nieruchome, zdawało się, słupy czarnego dymu.

- To Strefa! - usłyszał głos Claire.

- Tam zabijają ludzi! - krzyknął Grimaldi.

- Puśćcie mnie! - Jorgen wyszarpnął swoje dłonie. - Ja chcę sam. Już mogę sam, zaufajcie mi.

Wzbił się wysoko w powietrze, prosto w kierunku słoń­ca, które na moment oślepiło go, po czym zaczął swobod­nie spadać w kierunku obserwującej go Claire i Grimaldiego. Tuż nad nimi wyrównał lot: - Strefy już nie ma. Ucie­kajmy stąd, bo zaraz nas dosięgnie ten olbrzymi dym. Ko­niec Strefy, koniec.

- Nieprawda! - krzyknęła Claire. - Czy nie czujesz się swobodnie?

- O tak, Claire, o tak! - zakręcił w powietrzu kilka pęt­li. - Czuję się swobodnie.

- Jesteśmy wyzwoleni ze wszystkiego, ze wszystkiego - roześmiała się. - Czyż nie rozumiesz, że Strefa jest tam, gdzie my jesteśmy?

Z zawrotną szybkością poszybowali w kierunku horyzon­tu, nad którym gromadziły się chmury. Wkrótce też wbili się w nie i ogarnął ich półmrok.

- Claire! Claire! - krzyknął bezradnie.

- Jestem przy tobie - Claire wyłoniła się z mgły i przytuliła do niego.

Całował jej oczy, a potem usta. Poczuł wzbierającą w nim męskość. Ich splecione ciała zaczęły wzbijać się w górę, coraz szybciej i szybciej. Aż wreszcie wychynęli nad mlecznobiałą powierzchnię

162


chmur. Blask słoneczny oślepił Jorgena, a zarazem jakby wypełnił od środka. A potem od­czuł już tylko ulgę i ukojenie. Złożył głowę na ramieniu Claire i zaczęli spadać. Nie obawiał się jednak. Już wie­dział, że Ziemia może być przyjazna.

XI

- Daj mi pić, rusz się, bo znowu przyśniesz!

Długi wstał ociężale z krzesła i podszedł do automatu spożywczego. Ruchy miał powolne, jakby każdy z nich wy­mierzał po gruntownym namyśle. Szum spływającego do szklanki napoju działał na niego jak silna tabletka nasen­na. Nabrał więc w garść trochę płynu i chlusnął sobie w twarz. Ujął szklankę w obie dłonie i ruszył w kierunku sto­jącego w kącie Grimaldiego. Nagle przez twarz przeleciał mu skurcz bólu, a szklanka upadła na podłogę.

- Grimaldi! - wrzasnął. - Wytrąciłeś mi szklankę! Zasypiasz częściej niż ja.

- Nie częściej, tylko nie częściej - mamrotał, prostu­jąc się. - Zaraz to wytrę, a ty nalej mi jeszcze jedną szklankę.

Długi wrócił do automatu spożywczego, obserwując ką­tem oka Grimaldiego, kory powolnymi, systematycznymi ruchami ścierał plamę z podłogi. Na jego przegubach lśni­ły stalowe bransoletki budzika. Nie udało im się rozszyfro­wać działania mechanizmu ani też zniszczyć elektrod, mi­mo dwudniowych, nieustannych wysiłków. Dzisiaj mijał już trzeci dzień czuwania. Długi miał ręce w pełni sprawne; Grimaldi zapewne też, bowiem do tej pory spali mało, w sumie być może kilka minut.

- Ile jeszcze wytrzymasz? - zapytał, podając Grimaldiemu szklankę.

- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Będzie to zale­żało od tego, jak ty się będziesz trzymał.

163


- Słyszałem, że po kilku dobach czuwania zaczynają się halucynacje. Człowiek wtedy nie w pełni odpowiada za to, co robi. Chciałbym, żebyś to wiedział.

- Nie znam się na fizjologii snu, ale możesz być pew­ny, że jeśli w tych halucynacjach będziesz chciał mnie udusić albo coś takiego, to tak ci przyflekuję, że od razu otrzeźwiejesz.

- Irytujesz mnie, coraz bardziej mnie irytujesz.

- Ty też mnie złościsz. Mózg mam jak z waty, ale na tyle jeszcze działa, że mogę stwierdzić, iż mówisz coraz głupiej.

- Długo jeszcze wytrzymamy?

- O, właśnie! Coraz głupiej... coraz głupiej... mówisz...

- Nie zasypiaj! - Długi szarpnął go ostro za ramię.

- Daj mi spokój! - Grimaldi machnął ręką na oślep, trafiając Długiego w pierś.

- Rzygać mi się chce, jak na ciebie patrzę - warknął Długi. - Gdyby tu był... - ugryzł się w język, bo odrucho­wo pomyślał o Kardenie.

- Mnie też chce się rzygać - Grimaldi rzucił mu nie­dobre spojrzenie. W jego przekrwionych oczach czaiła się z trudem hamowana złość.

- Obliczyłem dokładnie: masz trzy zaśnięcia więcej. Dobrze ci radzę, pilnuj się, bo...

- Bo co? - zapytał zaczepnie.

- Bo ci rozkwaszę tę twoją obrzmiałą mordę.

- Spróbuj! - Grimaldi przybliżył się w postawie goto­wej do ataku.

- Spróbuj, spróbuj - Długi zaczął przedrzeźniać najeżoną postawę Grimaldiego. - Chcesz się ze mną bić?

- Tchórzysz, Długi. Jesteś tchórzem. Byle TB-ek mógł­by cię załatwić. A teraz boisz się dostać po pysku.

- Nie graj mi na nerwach, bo nie wytrzymam. - Ode­pchnął zbliżającego się Grimaldiego.

- Uderzyłeś mnie! Uderzyłeś mnie, pętaku! - Grimaldi natarł z wściekłością.

164


Długi zrobił unik i zaatakował, wkładając w uderzenie cały ciężar ciała. Cios był mocny i dobrze ulokowany, bo Grimaldi zatoczył się pod ścianę. Z. przeciętej wargi są­czyła mu się krew. Rozejrzał się wolno po pokoju, złapał szklankę i rozbił ją o ścianę. Trzymając w dłoni poszczer­bione denko powoli zbliżał się do Długiego.

- Grimaldi! - powiedział Długi z nienaturalnym spoko­
jem. - Ty chcesz mnie zabić.

Grimaldi drgnął, spojrzał przytomniej na Długiego, który nie przyjął postawy obronnej, a później na poszczerbione szkło trzymane w dłoni. W pokoju zapanowała cisza. Wa­żył przez chwilę denko na dłoni, po czym rzucił je na po­dłogę; nie rozbiło się, lecz zatoczyło kilka kółek i z brzę­kiem znieruchomiało. Stali naprzeciwko siebie; Długi był blady, z nieruchomą twarzą, a Grimaldi oddychał głęboko, jak po forsownym biegu. Grimaldi dotknął swojego policz­ka, dostrzegł krew i zaczął wycierać ją wierzchem dłoni.

- Zawołamy pielęgniarkę, to trzeba zdezynfekować - odezwał się Długi.

Grimaldi wzruszył ramionami i podszedł do kranu. Wsa­dził głowę pod strumień zimnej wody, która zalewała mu oczy, usta i nos. Prychnął kilka razy, otrząsnął się i mru­knął: - Przynajmniej na jakiś czas odechce się nam spać.

- Trzeba to sprzątnąć, bo się pokaleczymy. - Długi podszedł do ściany i nacisnął włącznik.

Otwory w podłodze odsłoniły się, zaś strumień powie­trza zaczął wsysać do nich kurz, resztki jedzenia, szkło i inne drobiazgi walające się po podłodze. Jako ostatnie zniknęło w otworze poszczerbione dno szklanki.

Usiedli i przez chwilę nie mówili nic. Wreszcie Długi wstał, podszedł do Grimaldiego i klepnął go w ramię: - W porządku?

Grimaldi spojrzał na niego, ale już bez złości: - W po­rządku.

- Krwawisz jeszcze?

- Trochę.

165


- Może jednak zawołam pielęgniarkę?

- Daj spokój! - machnął ręką. - Oni tylko na to cze­kają.

- Opowiedz mi jeszcze raz, jak tam jest na Księżycu.

- Już ci wszystko powiedziałem.

- Nie szkodzi - zachęcał Długi. - Opowiedz jeszcze raz. Więc tam jest piwo w dowolnych ilościach?

- Tak, żłopałem tego dużo, ale teraz widzę, że to nie jest dobry napój.

- Dlaczego? - zaprotestował Długi. - Próbowałem tego kilka razy w melinach portowych na południu. Lepiej gasi pragnienie niż te syntetyczne paskudztwa.

- Zgoda, ale potem człowiek jest ociężały i... senny.

- Dlaczego nie zwiałeś? Przecież mogłeś przewidy­wać, co cię tu spotka.

- Głupi byłem, naiwny... - Grimaldi spojrzał na Dłu­giego i uśmiechnął się: - Byłem taki... - Szukał przez chwilę właściwego określenia i powiedział: - Byłem taki naiwny cwaniaczek. Chciałbym spotkać tego cholernego szczeniaka. Spotkam go, zobaczysz. Nie mówmy o tym, bo mnie za chwilę szlag trafi i znowu się pobijemy.

- W porządku - zgodził się Długi. - Nie mówmy o tym, ale o czymś mówić trzeba, bo zaśniemy.

- Może pogadamy o twoim kumplu? - zaczął ostroż­nie Grimaldi. - Co z nim zrobili, że tak szybko się zgo­dził?

- Nie mówmy o nim. - Długi zachmurzył się. - Ze­srał się ze strachu i to wszystko. Było, minęło... Nie ma o czym gadać. Lepiej opowiedz, jak uniknąłeś wstępnego bi­cia.

- Mówiłem już - rzekł niecierpliwie Grimaldi.

- Ale to nie trzyma się kupy. Po co mieliby cię ostrze­gać przed ucieczką? Przecież to było wbrew procedurze przyjęć. W tym się kryje jakiś ich numer.

166


- Ale jaki? To ostrzeżenie było wypowiedziane przez człowieka. Jestem tego pewien. Automat nie potrafi imito­wać błagalnego tonu.

- Mówię ci, że to był jakiś nowy numer.

- Ale jaki? - powtórzył pytanie Grimaldi.

- Nie wiem. Ale nie wyobrażasz chyba sobie, że ktoś ostrzegł cię przed ucieczką, bo nie chciał cię narazić na pobicie?

- Czy myślisz, że ucieczka stąd jest w ogóle niemożli­wa?

Długi spojrzał na niego bystro, położył palec na ustach i rozejrzał się po ścianach. Grimaldi mrugnął porozumiewa­wczo, zaś Długi powiedział nienaturalnie głośno: - Ucieczka stąd jest niemożliwa. Nie słyszałem, żeby komuś się to udało. Zobacz, Grimaldi, podłoga jest ciągle nie sprzątnięta. Włącz jeszcze raz odkurzacz.

Grimaldi dotknął przycisku. Otwory w podłodze ponow­nie rozwarły się. Świst wsysanego powietrza oraz głuche dudnienie sprężarki wypełniło pokój. Długi kucnął nad jed­nym z otworów, a wkrótce dołączył do niego Grimaldi.

- Myślisz serio o ucieczce? - zapytał szeptem Gri­maldi.

- Spójrz prawdzie w oczy. Ile jeszcze wytrzymamy? Dzień, dwa, może trzy... A co potem? Naprawdę będziesz chciał mnie zabić. A ja ciebie - dodał ciszej.

- Nie słyszę - syknął niecierpliwie Grimaldi.

- Jeśli nie uda nam się stąd zwiać, to lepiej od razu się poddać. Przecież będziemy tu siedzieli aż do zaplano­wanego przez nich skutku.

- Masz jakiś plan?

- Nie. Jeszcze nie... - przerwał, bo drzwi otworzyły się nagle i do pokoju wpadł rosły TB-ek.

- Co to za hałasy! - wrzasnął i wyłączył odkurzacz.

Długi wstał wolno, podszedł do przycisku i ponownie włączył urządzenie.

- Nie wolno! - wrzasnął TB-ek, wyłączając odkurzacz.

167


- Nie wolno sprzątać pokoju? - zapytał ironicznie Grimaldi. - Coś ci się w główce przestawiło, chłopcze. Re­gulamin mówi wyraźnie, że za czystość odpowiadają mie­szkańcy sali, czyż nie tak?

- Tak - przyznał TB-ek - ale nie wolno szeptać. Zro­zumiano?

Długi znowu włączył urządzenie i wtedy TB-ek pchnął go mocno końcem pałki, wyłączył odkurzacz i zasłonił przycisk plecami.

Grimaldi zaczął drzeć papier i skrawki rzucał na podło­gę-

- Zobacz, chłopcze, jak tu brudno. Chcesz, żebyśmy poskarżyli się doktor Rolland, że nie pozwalasz nam sprzątać?

- Pozbieraj te papierki! - krzyknął TB-ek. - W sali ma być czysto!

- Sam je pozbieraj - rzucił od niechcenia Grimaldi.

- Ale wtedy wy włączycie odkurzacz.

- Oczywiście - potwierdził spokojnie Długi. - Po co zbierać, skoro może to zrobić maszyna? - Zbliżył się do TB-ka: - Odsuń się, musimy posprzątać pokój.

TB-ek zamachnął się pałą, ale Długi wykonał zgrabny unik i wyrwał mu pałę z ręki. Potem skoczył jak żbik, z trzymaną w obu rękach, wysuniętą pałą, przycisnął ją do gardła TB-ka i wysyczał: - Dawaj kluczyki od tych bran­soletek, tylko szybko.

Zaskoczony TB-ek szarpnął się mocno, ale Długi przy­cisnął go jeszcze bardziej. TB-ek przywarł do ściany i za­czął się dusić. Plecami uruchomił niechcący odkurzacz. Pokój znów napełnił się świstem powietrza i dudnieniem sprężarki.

- Gdzie masz kluczyki? - nie ustępował Długi.

- Nie mam - wycharkotał. - Są w dyżurce.

- Kłamiesz, durniu - rzekł Długi. - Grimaldi, prze­szukaj mu kieszenie!

Grimaldi doskoczył do szarpiącego się słabo TB-ka.

168


- Mam - krzyknął z tryumfem, potrząsając kluczyka­mi. Odpiął urządzenia od swoich przegubów i położył na stole. - A teraz - zwrócił się do TB-ka - spokojnie, chłopcze. Zachowuj się zupełnie spokojnie, to ci kolega nie zrobi krzywdy - sięgnął ostrożnie do przegubów Dłu­giego i odpiął jego bransoletki.

- Załóż mu to! - warknął Długi.

Grimaldi zawahał się przez moment, po czym zapiął obręcze na przegubach TB-ka.

- W porządku - powiedział Długi nie spuszczając wzroku z TB-ka. - Wrzuć swoje obrączki i kluczyki do od­kurzacza.

Grimaldi rzucił kluczyki w kierunku najbliższego otworu. Nie trafił, ale strumień powietrza zaczął je przesuwać co­raz szybciej, aż wreszcie zniknęły w otworze. Podszedł do stołu, obejrzał dokładnie wnętrze stalowych obręczy, pod­łożył je wewnętrzną stroną pod nogi stołu i nacisnął całym ciężarem ciała. Chrzęst rozgniatanego mechanizmu był słyszalny mimo pracy odkurzacza. Podniósł stół, a najbliż­szy otwór skwapliwie pochłonął resztki.

- Zrobione - powiedział, otrzepując ręce.

Długi puścił TB-ka, który zaczął gwałtownie chwytać po­wietrze.

- Zjeżdżaj stąd! - pchnął TB-ka końcem pały.

TB-ek zaczął wycofywać się tyłem, pilnie obserwując ich ruchy. W pobliżu drzwi przyspieszył i opuścił pokój. Długi rzucił się do drzwi i zaryglował je pałą, zaś Grimaldi wyłą­czył odkurzacz. Spojrzeli na siebie, jakby dopiero teraz uświadomili sobie, co się stało.

- A teraz spać, spać, spać! - Długi rzucił się na łóż­ko.

Grimaldi potarł nerwowo podbródek, spojrzał na swoje ręce, potem na zaryglowane drzwi i skierował się w stro­nę swojego łóżka. Zwalił się na nie ciężko, tak jak stał. Zanim zasnął, usłyszał ciche pochrapywanie.

Długi już spał.

169


XII

Wolał nie korzystać z wirolotu. Wprawdzie spotkanie z Historykiem i Fizjologiem nie miało charakteru tajnego, bo mieć nie mogło, ale pragnął, aby odbyło się ono bez for­malnych ceremonii i towarzyszącego im niepotrzebnego rozgłosu. Toteż wybrał się swoim prywatnym ekwipartem wcześnie rano, aby zdążyć na ustaloną godzinę. Umówił się z nimi w klubie pływackim, we wschodniej części aglo­meracji, miał bowiem nadzieję, że wspólna kąpiel sprzyjać będzie nieformalnej wymianie zdań.

Informacje o Strefie przeciekły na zewnątrz, co zmniej­szyło możliwość manewru Zespołu Ekspertów, ale zara­zem osłabiło frakcję Socjopatologa, domagającą się rady­kalnych i natychmiastowych rozstrzygnięć. Również zlikwi­dowanie Strefy przy pomocy służb generała było w tej chwili mniej realne, a w każdym razie - odsunięte w cza­sie. Profesor Nemeczek nie mógł ukryć zadowolenia z ta­kiego obrotu sprawy. Miał własny, jak mu się wydawało - najbardziej humanitarny sposób załatwienia tego proble­mu. Potrzebował na to jednak czasu i poparcia lub przynaj­mniej zrozumienia kilku członków Zespołu Ekspertów, równie wpływowych jak on sam, a przy tym skłonnych za­akceptować pewne ryzyko, które - co tu ukrywać - za­wierał jego plan. Po starannej analizie sylwetek osobo­wych poszczególnych Ekspertów, jego wybór padł na Hi­storyka i Fizjologa. Wszystko bowiem wskazywało na to, że właśnie oni powinni być w Zespole naturalnymi sojusz­nikami jego planu. W trakcie spotkania chciał ich do tej ro­li ostrożnie przygotować. Miał jeszcze jednego, potężnego sojusznika, o którym tak sugestywnie pisał Stansky. Ponie­waż jednak nie miał całkowitej pewności, że On istnieje, pozostawała mu jedynie krzepiąca świadomość, iż ewen­tualne powodzenie jego planu powinno Mu się podobać; powinno mieścić się w kryteriach promocji do Jego świata.

170


Nie mógł natomiast realnie liczyć na jego wsparcie. Zresz­tą Stansky pisał, że Niewidzialny w zasadzie nie interwe­niuje w porządek ludzkiego świata, bowiem każda taka in­gerencja byłaby ograniczeniem człowieka, zredukowaniem go do roli eksperymentalnego preparatu.

Gdy wysiadł z ekwipartu, do umówionej godziny brako­wało jeszcze dziesięć minut. A jednak Historyk i Fizjolog już czekali na niego. Pomachał im ręką na powitanie i za­wołał: - Witam panów! Mamy przyjemny dzień, prawda?

Przywitał się z nimi wylewnie; Historyk podtrzymał jego serdeczną, niewymuszoną konwencję, ale Fizjolog zacho­wywał się z rezerwą. Profesor Nemeczek udawał, że tego nie zauważa, gdyż wiedział, że Fizjolog zawsze się tak za­chowuje, gdy nie wie, o co chodzi.

- Dobrze zacząć taki dzień kąpielą w ustronnym miej­scu - zagadnął żartobliwie. - Czyż nie mam racji?

- Oo tak! - podjął Historyk i spojrzał w niebo. - Za­powiada się upał.

- Czy panowie byli już w środku?

- Nie - odparł sucho Fizjolog. - Woleliśmy poczekać tutaj.

- Mam nadzieję, że niedługo?

- Drobiazg - Historyk machnął lekceważąco. - Zresztą przybyliśmy przed czasem.

- Szkoda że nie weszliście do środka. Kierownikiem tego obiektu jest mój wychowanek. Bardzo przyzwoity i lo­jalny człowiek. Chodźmy!

Weszli do przestronnego hallu, gdzie czekał na nich kie­rownik w postawie poddania. Nemeczek podziękował mu za przygotowanie obiektu na ich przybycie i odprawił nie­cierpliwym gestem. Kierownik zniknął im z pola widzenia jak zdmuchnięty.

- Tutaj macie panowie szatnie. Zaraz obok są toalety i prysznice - Nemeczek objaśniał im tonem stałego bywal­ca. - Tym korytarzem dojdziemy do pływalni. - Pchnął wahadłowe drzwi i ich

171


oczom ukazała się duża hala, w której mieścił się basen kąpielowy.

- Nie ma nikogo... - mruknął Fizjolog.

- Istotnie, prosiłem kierownika, aby opóźnił otwarcie obiektu.

- Chciałem powiedzieć, że nie ma nawet techników bezpieczeństwa - powiedział Fizjolog.

- Nikt nam tu nie będzie przeszkadzał - zaśmiał się Nemeczek.

- Świetnie! - Historyk zdawał się być w doskonałym humorze. - Marzę o dobrej kąpieli. Mam nadzieję, że wo­da jest odkażona?

- Może pan być zupełnie spokojny. Basen został na­pełniony dziś w nocy zupełnie świeżą wodą. Poleciłem ją trochę ogrzać, żeby nie była za zimna.

- Doskonale! Chodźmy się przebrać. - Historyk za­wrócił, a za nim podążyli pozostali.

Profesor Nemeczek przebrał się pierwszy. Przyklęknął na brzegu basenu i zanurzył rękę; woda była kryształowo czysta; chłodna, ale nie zimna. Właśnie taka, jaką lubił. Natarł nią ciało, po czym zszedł powoli po drabince, zanu­rzył się całkowicie i zaczął szybko płynąć. Gdy przybił do przeciwległego brzegu pływalni, dostrzegł sylwetkę Histo­ryka, który mimo swej pokaźnej tuszy, wykonał rozbieg i skoczył do wody. Fizjolog wsunął się do basenu równie ostrożnie jak Nemeczek. Nie zanurzył jednak głowy i te­raz, płynąc w kierunku Nemeczka, trzymał ją wysoko nad drobnymi falami, wywołanymi skokiem Historyka. Neme­czek wypłynął im naprzeciw.

- Widziałem się z generałem - rzucił Nemeczek obo­jętnie, gdy spotkali się na środku basenu.

- To interesujące. - Historyk prychnął wodą, zanurzył się z wyraźną przyjemnością, po czym wynurzył się po­nownie i zapytał: - Czy chce pan rozmawiać z nami o Generale?

172


- Nie - Nemeczek potrząsnął głową i przetarł oczy.

- Chciałbym porozmawiać z panami o Strefie.

- O Strefie? - Fizjolog podpłynął bliżej. Najwyraźniej nie był dobrym pływakiem, bowiem utrzymywanie się w miejscu sprawiało mu pewne trudności. - Czy są jakieś nowe elementy sytuacji?

- Obawiam się, że tak - odparł Nemeczek. - Ruch na zewnątrz Strefy ustał zupełnie. Generał wspomniał mi o kilku czy kilkunastu przypadkach ucieczki do Strefy, zaś moi współpracownicy donieśli mi o kilkudziesięciu takich przypadkach pewnych i następnych kilkudziesięciu - prawdopodobnych. Służby blokujące Strefę nie były nasta­wione na ruch do wewnątrz, więc wejście do Strefy było stosunkowo łatwe. Moi współpracownicy donoszą dalej, że zjawisko to nasila się, a złapani uciekinierzy do Strefy nie są w stanie podać żadnego rozsądnego powodu, dla które­go to usiłowali zrobić.

- Zdaje się, że czegoś nie rozumiem - przerwał mu Historyk. - Czy mówi pan o nasilającym się ruchu d o Strefy?

- Tak, dobrze pan zrozumiał - potwierdził Nemeczek.

- Skąd ci ludzie wiedzą o Strefie? - pytał dalej Histo­ryk.

- Wie pan, jak szybko rozchodzi się plotka. W dodatku -wiadomości o Strefie przeniknęły na zewnątrz.

- Doniesiono mi o tym - wtrącił Fizjolog. - Nie spo­dziewał się pan takiego obrotu sprawy, prawda?

Nemeczek nie był pewien, czy w tym ostatnim pytaniu nie kryje się złośliwość, ale na wszelki wypadek przyjął je za dobrą monetę.

- Nikt z nas się tego nie spodziewał; przecież wszyst­kie zastosowane bodźce skierowane są na opuszczenie Strefy. I według naszej dotychczasowej wiedzy powinny tak właśnie działać. Musicie to panowie przyznać.

173


- Racja. - Fizjolog zatoczył ciasne kółko wokół Nemeczka i Historyka. - Ale może nasza dotychczasowa wiedza jest niewystarczająca? Co mówią ci, których przy­łapano na próbie wdarcia się do Strefy? Czy mają wyobra­żenie, jak tam jest w środku?

- Na ogół nic nie wiedzą, tak samo zresztą jak my. Za cały powód wystarcza im przekonanie, że tam jest inaczej, że tam musi być inaczej, bo w przeciwnym razie nie było­by Strefy.

- To wiele mówiąca i niebezpieczna motywacja - wtrącił szybko Historyk. - Apostezjon będzie trwał tak długo, dopóki wszędzie będzie tak samo. To „inaczej” podważa same fundamenty bezpieczeństwa Apostezjonu. „Inaczej” to alternatywa, która może fatalnie zamącić w głowach naszego ludu. Jeśli w jednym miejscu może być inaczej, to zaraz rodzi się pytanie, dlaczego nie w innym?

- Właśnie! Dlaczego nie? - Nemeczek zadał to pyta­nie takim tonem, aby nie było jasne, czy ma ono charakter zaczepny, czy tylko jest potwierdzeniem obaw Historyka.

Trzej mężczyźni spojrzeli sobie w oczy. Pierwszy nie wytrzymał Fizjolog, gdyż zaczął powoli zanurzać się w wo­dzie. Wykonał więc kilka ruchów rękami, które oddaliły go na moment.

- Zaczyna mi być chłodno - powiedział Historyk nie patrząc na Nemeczka. - Muszę się rozgrzać. - Odpłynął bardzo szybko. Przy brzegu basenu wykonał zgrabny na­wrót i nie zwalniając tempa, ciął szybkimi ruchami ramion lekko sfalowaną powierzchnię wody.

Nemeczek ruszył w jego ślady, lecz płynął znacznie wol­niej. Fizjolog dopłynął do drabinki i odpoczywał, obserwu­jąc spod oka pływających Ekspertów. Minęła długa chwila, zanim Eksperci znowu spotkali się na środku pływalni.

- Do czego pan zmierza? - zwrócił się Historyk do Nemeczka.

- Czy nie myśleliście nigdy o Strefie jako o unikalnym polu badawczym? - zapytał ostrożnie Nemeczek.

174


- Nadal nie jest dla mnie jasne, o co panu chodzi - powiedział Fizjolog. - Czas wyłożyć karty, profesorze; zwłaszcza że ja słabo pływam.

- Dobrze. - Nemeczek przetarł twarz. - A więc do rzeczy. Mam nadzieję, że mogę liczyć na dyskrecję panów nawet wówczas, gdy mój tok rozumowania wyda się pa­nom błędny lub z innych powodów nie do przyjęcia.

- To rozumie się samo przez się - mruknął Historyk.

- Generał złożył mi ofertę zlikwidowania Strefy w spo­sób konwencjonalny, to znaczy jego siłami. Mówił, że uży­cie Czarnego Batalionu byłoby niemoralne. Wtedy, gdy po­licjant mówi o moralności, to zastanawiam się, czy nie chce sięgnąć po władzę...

- Myśli pan - przerwał Historyk - że on przy pomocy Strefy chce obalić Zespół Ekspertów?

- Myślę, że zrobi to subtelniej. Zyska sobie poparcie niektórych Ekspertów, uzależni ich od siebie i przez nich właśnie podporządkuje sobie cały Zespół.

- Sądzi pan, że gra jest aż tak poważna? - głos Fizjo­loga zdradzał napięcie.

- Takie wrażenie odniosłem z rozmowy.

- A wojsko? - zapytał Historyk.

- Wojsko skoncentrowane jest na grach wojennych z Drugim Światem. Strefa im w tym przeszkadza i dlatego bez wahania poprą każde szybkie rozwiązanie tej kwestii.

- A zatem on może podporządkować sobie wojsko?

- Tak. W imię nadrzędnego interesu Apostezjonu.

- Nie mogę utrzymać się na wodzie - rzekł słabo Fiz­jolog. - Czy moglibyśmy dokończyć rozmowę na brzegu? Bez słowa skierowali się wszyscy do najbliższej drabin­ki. Pierwszy wyszedł z basenu Fizjolog podtrzymywany przez Nemeczka. Na końcu wynurzył się ociekający wodą Historyk.

- Dobrze mi ta kąpiel zrobiła - podjął Fizjolog. - Mam tak mało czasu...

175


0x08 graphic
- Powinien pan częściej pływać - rzekł dobrodusznie Nemeczek. - To bardzo wzmacnia organizm. Staram się tu bywać nie rzadziej niż raz w tygodniu. Czy panowie na­piją się czegoś?

- Chętnie. - Historyk wycierał włochatym ręcznikiem swoje obfite ciało. - Proszę ósemkę, jeśli jest.

- Dla mnie szóstkę - dodał Fizjolog. Już był w pła­szczu kąpielowym, a mimo to trząsł się z zimna.

- Wspomniał pan coś o Strefie jako o przedmiocie ba­dań - zaczął Historyk, odbierając z rąk Nemeczka szklan­kę napoju.

- Tak jest w istocie. Na najbliższym posiedzeniu Ze­społu Ekspertów chcę przedstawić formalny wniosek, aby przed zlikwidowaniem Strefy przeprowadzono na jej tere­nie wszechstronne badania. Musimy poznać mechanizm powstawania Strefy, jeśli pragniemy stosować jakiekolwiek działania profilaktyczne, prawda? Jeśli błądzimy po omac­ku, to nie możemy mieć żadnej pewności, że zlikwidowa­nie Strefy w jednym miejscu nie spowoduje jej pojawienia się w innym miejscu.

- Jak pan sobie wyobraża te badania? - zapytał os­trożnie Fizjolog.

- Skompletowałem ekipę badawczą, która gotowa jest wyruszyć do Strefy w każdej chwili. Zadaniem tej ekipy by­łoby nie tylko zbadanie mechanizmu powstawania Strefy, ale zarazem rozładowanie - niejako od wewnątrz - jej niebezpiecznego potencjału.

- A więc oczekuje pan - Fizjolog w zaaferowaniu tarł podbródek - że uda się zlikwidować Strefę bez użycia przemocy?

- Tak właśnie myślę - rzekł twardo Nemeczek. - Unikniemy ofiar w ludziach, skandalu międzynarodowego, a przede wszystkim, zażegnamy niebezpieczeństwo, o któ­rym wspomniałem wcześniej. - Wskazał wzrokiem na środek pustej pływalni.

176


- Rozumiem, że liczy pan na nasze poparcie - powie­dział wolno Historyk.

- Nie tylko - odparł prędko Nemeczek. Podszedł do ściany i włączył wentylację. Jednostajne buczenie urzą­dzenia wypełniło halę. Nemeczek zniżył głos: - Liczę również na pomoc panów w realizacji mojego projektu.

- Dlaczego zwrócił się pan z tym akurat do nas? - za­pytał Fizjolog spoglądając badawczo na Historyka.

- Czy sądzi pan, że powinienem rozmawiać z Socjopa-tologiem? - roześmiał się Nemeczek.

Dwaj Eksperci zawtórowali mu.

- Przedstawił pan swój projekt tak ogólnikowo, że... - Historyk zawiesił głos, zaś Nemeczek przerwał mu.

- Nie mam przed wami żadnych tajemnic. Chcę wpro­wadzić do Strefy moją ekipę. Przewodnikiem będzie czło­wiek tuż po skróconym kursie resocjalizacji. Dobrze zna środowisko temporystów, a przy tym - jak wynika z na­szych testów - jego osobowość uległa trwałej zmianie.

- Czy ekipa ta będzie występowała pod kamuflażem?

- Oczywiście! Znajdą się tam w roli uciekinierów do Strefy, to im pomoże szybko wejść w miejscowe środowi­sko. Ich zadaniem będzie nie tylko zbadanie materiału ludzkiego w Strefie, ale również, a właściwie - przede wszystkim nakłonienie ludzi do możliwie szybkiego opu­szczenia Strefy. Na to potrzeba mi czasu.

- Wobec całej złożoności sytuacji - Fizjolog mówił z namysłem, dokładnie ważąc słowa - może pan liczyć na moje poparcie i pomoc, z jednym wszakże zastrzeżeniem: jeśli w wyniku dyskusji zostanę przekonany do innego sta­nowiska niż pańskie, wycofam swoje poparcie.

- To najzupełniej zrozumiałe. - Nemeczek starał się ukryć nerwowość głosu. - Każdy z nas postąpiłby tak sa­mo, prawda?

- Nikt nie chciałby podzielić losu naszego byłego kole­gi - powiedział cicho Historyk. Wszyscy wiedzieli, że mówi on o byłym

177


Ekspercie, który przegrał debatę w Zespole, a mimo to utrzymywał swoje votum separatum do końca. Do swojego końca. - Czy wiedzą panowie, co się z nim dzieje?

- Profesor Marten przemodelował mu chirurgicznie osobowość. Panowie wiedzą, że ja odrzucam takie metody zmiany osobowości.

- Tak, wiemy - potwierdził Fizjolog popijając koktajl.

- Po operacji to był zupełnie inny człowiek - ciągnął Nemeczek - a mimo to uwolnił się spod opieki i zniknął. Prawdopodobnie już nie żyje.

- Słyszałem, że uciekł do Drugiego świata - rzekł Hi­storyk.

- Sztab nie potwierdził tej wersji - uciął Nemeczek. Nie były to przyjemne dla niego wspomnienia. Nemeczek pamiętał, że wówczas on występował w roli tego, który obiecywał poparcie, ale dyskusja potoczyła się w kierunku odmiennym od zamierzonego i musiał przyłączyć się do większości. A tamten tego nie zrobił, chociaż został sam. Do dziś nie mógł w pełni zrozumieć tej postawy.

Z zamyślenia wyrwał go głos Fizjologa: - Jeśli pański wniosek przejdzie, w co nie wątpię, to proponuję dołączyć jednego lub dwóch moich ludzi do pańskiej ekipy bada­wczej.

- Nie ma najmniejszych przeszkód - powiedział Ne­meczek.

- Ile potrzeba panu czasu, by ekipa wykonała zadanie?

- Powiedzmy, dwa tygodnie...

- Tydzień! - Historyk odstawił pustą szklankę. - Na więcej Zespół nie wyrazi zgody.

- Proponuję zacząć od dziesięciu dni - Fizjolog po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się. - W przypadku silnej opozycji będziemy mogli zredukować ten okres do tygodnia.

- Kto będzie stał na czele tej ekipy? - zapytał Histo­ryk.

178


- Doskonały fachowiec i szczery humanista. Można na nim całkowicie polegać - odparł z przekonaniem Nemeczek.

- Kto to jest?

- Doktor Coloni.

XIII

Cały Ośrodek plotkował o wypadkach, które zdarzyły się wczoraj na Oddziale doktor Rolland. Zresztą trudno było je ukryć, bo drzwi do sali czuwania były wyłamane razem z futryną. Wśród stuku młotków i brzęku pił elektrycznych uwijali się stolarze, wprawiający nowe drzwi. TB-ek, które­go dwaj pacjenci ubrali w „budziki”, był przedmiotem ru­basznych docinków kolegów. Nie był on zdolny dzisiaj do służby, gdyż przez blisko dwie godziny był pod wpływem elektrowstrząsów. Podobno tyle właśnie czasu zajęło for­sowanie zaryglowanych drzwi i przerwanie nieregulaminowego snu pacjentów.,

Jorgen sceptycznie reagował na te plotki, szeptane mu do ucha przez Vlastę. Mało było prawdopodobne, aby ha­łasy wywołane rozwalaniem drzwi pozwoliły spać tym dwu pacjentom. TB-ek mógł z rozmysłem wydłużyć czas ich snu, aby zarobić wolny dzień, co mu się zresztą udało. Mało go to interesowało, bo głowę miał zajętą czym in­nym. Ciągle odżywały mu w pamięci niezwykle intensywne przeżycia ostatniej nocy; jego własne przeżycia. Nie wy­trzymywały one porównania z tym, czego doświadczył w najlepszym nawet Centrum Integracyjnym. Najpierw po­dróż z drugiem, niezwykła, oszałamiająca... A później... Wracał z Claire i doktorem Colonim. Nie mówili dużo, a najbardziej milczący był Coloni, który pożegnał ich pospiesznie, skoro tylko znaleźli się na terenie Ośrodka. I wówczas Claire zapytała, czy jest zmęczony.

- Nie! - zaprzeczył gorączkowo. - Po tym wszystkim nie zasnę do rana.

179


- Ja chyba też nie - spojrzała na niego jakoś inaczej niż dotychczas. Nie wiedział dokładnie, na czym polega różnica, ale poczuł, że pod tym spojrzeniem miękną mu kolana. - Chodźmy do mnie - powiedziała. Będziemy czuwać razem. Chcesz?

- Chcę.

Wzięła go za rękę i poszli do jej pokoju. Był umeblowa­ny skromniej, niż sobie Jorgen wyobrażał. Nie było mod­nych kompozycji z klisz rentgenowskich, nie było kamieni Księżyca, oprawionych w opalizujące szkło, nie było nic z tych drobnych rzeczy, które świadczyłyby o upodobaniach właściciela. Stół, szerokie łóżko, automat spożywczy, tele­wizor - to było wszystko, co wypełniało wnętrze pomie­szczenia.

- Napijesz się czegoś? - zapytała, zdejmując buty.

- Tak. Może być trzydziestka.

- Po drugu lepiej wziąć coś uspokajającego - powie­działa miękko. - Jak podróż?

- Fantastyczna! To było coś...

- Mówisz, jakbyś po raz pierwszy wziął druga - pa­trzyła na niego uważnie, a potem odwróciła wzrok i doda­ła: - To zresztą już teraz jest nieważne. Radzę ci wypić ósemkę. Ja zawsze tak robię.

- Dobrze. Może być ósemka - rzekł prędko, aby po­kryć zmieszanie wywołane jej podejrzeniem.

- Z kim podróżowałeś? - podała mu szklankę napoju.

- Z tobą i z Grimaldim. Ale przede wszystkim - z to­bą. A ty?

- Z Jackiem i - jakby zawahała się przez moment - i z tobą. A właściwie tylko z tobą, bo Jack po raz pierwszy był na drugim planie; gdzieś daleko, niedosiężny, niereal­ny. - Położyła mu głowę na ramieniu.

- Wiesz, Claire? - objął ją mocno. - Byłem z tobą w chmurach i tam...

180


- Wiem - położyła mu palec na ustach. - Przecież też tam byłam. I chcę tam powrócić, ale już bez druga. Po­trafisz mnie tam zabrać, kosmonauto?

Odstawił szklankę i zaczął ją całować.

Wyszedł od niej, kiedy już dniało. Przespał śniadanie i obiad, a mimo to nie czuł się w pełni wypoczęty. Z trudem koncentrował się na tym, co mówiła Vlasta.

- Doktor Rolland jest wściekła. - Vlasta chichotała uwieszona u jego ramienia.

- Co ona z nimi zamierza zrobić?

- A co ona może zrobić? - otworzyła szeroko oczy. - Musi postępować zgodnie z obowiązującą ją procedurą. Gdzie jest Claire, kwiatuszku? Od rana jej nie widzę - zajrzała mu badawczo w oczy.

Jorgen odwrócił wzrok i burknął niechętnie: - Nie wiem. Skąd mogę wiedzieć?

Oczywiście wiedział, że Claire najprawdopodobniej je­szcze śpi. Powiedziała mu na odchodnym, że weźmie dzi­siaj nocny dyżur, bo nie wyobraża sobie pracy bez po­rządnej porcji snu.

- Jesteś jakiś nieswój, chłopczyku - szczebiotała da­lej Vlasta. - Czyżby wczorajsza podróż ci się nie udała?

- Udała się.

- Mnie też. Wiesz... - przerwała nagle, nakryła usta dłonią i roześmiała się. - O mało co nie wygadałam się.

- Tak? Na jaki temat?

- Niedobry! - klepnęła go żartobliwie w ramię. - Oczywiście na temat mojej podróży. Jest w tobie coś ta­kiego, co skłania do zwierzeń.

Jorgena w ogóle nie interesowały zwierzenia Vlasty, a już zwłaszcza dzisiaj, gdy umysł miał wypełniony zupełnie innymi wspomnieniami. Nie chciał być jednak wobec niej niegrzeczny, więc podtrzymywał rozmowę.

- Czy do tego można się przyzwyczaić?

- Do czego? - zapytała zdezorientowana.

- No, do druga.

181


0x08 graphic
- Aaa, do tego... - roześmiała się. - Do wszystkiego można się przyzwyczaić, koteczku. Nawet do podstarzałej Vlasty... - posmutniała nagle.

- Nie mów tak, proszę cię - uwolnił się delikatnie z jej uchwytu.

- Nic na to nie poradzę; starzeję się, a ciągle czuję się młoda. Każdy się starzeje. Ty też, tylko jeszcze jesteś za młody, aby o tym wiedzieć. Ty też, Jorgen...

- Chodźmy się czegoś napić - zaproponował.

- A co na to powie Claire?

- Claire? Claire... - chciał powiedzieć „śpi”, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język i dokończył: - Claire nie ma tu nic do rzeczy. Chodźmy.

Ruszyli w stronę kantyny, do której powoli zaczęli się schodzić stołownicy. Zbliżała się pora kolacji.

Gdy usiedli przy jednym z wolnych stolików, Vlasta za­pytała:

- Co się z tobą działo przez całe przedpołudnie? Dok­tor Rolland pytała o ciebie. I doktor Coloni też.

- Zaspałem. Będę musiał dzisiaj wziąć nocny dyżur.

- Nie musisz, Jorgen. To się da załatwić. Ja ci to mo­gę załatwić.

- Nie, Vlasto - powiedział, popijając koktajl. - Tak nie można.

- Jesteś zasadniczy. Zostało ci to jeszcze z Ligi Mło­dych Entuzjastów zapewne? - nie kryła ironii.

- Możliwe - mruknął obojętnie. - Zjesz coś?

- Nie - roześmiała się. - Też jadłam późno obiad.

Jorgen wówczas uświadomił sobie, że choć nie jadł właściwie nic od wczorajszego przyjęcia, wcale nie czuje głodu.

- Czy to drug powoduje brak apetytu? - zapytał ostrożnie.

- Nie wiem dokładnie. Drug chyba nie, bo jeśli podróż jest nieudana, to potrafię mieć wilczy apetyt. Jeżeli cokolwiek, to przeżycia

182


podczas podróży powodują osłabienie apetytu. Nie masz apetytu?

- Nie zauważyłem różnicy - skłamał.

- Można się przysiąść? - Nad ich stolikiem stanął rosły TB-ek, trzymający w ręku tacę z jedzeniem.

- Zajęte! - warknęła Vlasta.

TB-ek wycofał się, nie zmieniając przymilnego wyrazu twarzy. Jedynie oczy błysnęły mu złowrogo. Vlasta odpro­wadziła go wzrokiem i powiedziała: - Zupełnie im się w głowach przewraca.

- Co będzie, jeśli oni kiedyś się zbuntują?

- Oni? - prychnęła pogardliwe. - Oni nigdy się nie zbuntują. Musieliby najpierw wiedzieć, dlaczego się buntu­ją, a na to są za głupi. Czy musimy o nich mówić?

- Nie, nie musimy.

- To o czym będziesz ze mną rozmawiał, kochasiu?

- Może o tobie?

- O mnie? To mało interesujące; znam wszystkie odpo­wiedzi na twoje pytania.

- Ty jesteś z George'em, prawda?

- Stare dzieje... - wzruszyła ramionami. - Teraz z nikim nie jestem, jeśli cię to interesuje.

- Ale byłaś z nim? - nie ustępował.

- Tak - przyznała niechętnie.

- Długo?

- Długo. Całe dwa lata. Mieliśmy licencję na dziecko.

- A dziecko?

- Dziecko też. Teraz już chyba ma... Poczekaj - za­częła odliczać na palcach. - Ma już siedem albo osiem lat. Na pewno będzie pożytecznym obywatelem, jest prze­cież w rękach fachowców. To był udany produkt - za­śmiała się i wychyliła resztę koktajlu. - Drugiej licencji już nie dostanę, jeśli to chciałeś wiedzieć. Wyszłam z op­tymalnego wieku.

- Źle mnie zrozumiałaś - tłumaczył się niezręcznie, aż w końcu

183


0x08 graphic
0x08 graphic
przyznał bezradnie: - To chyba też nie jest dobry temat do rozmowy.

- Taki jak każdy inny - wzruszyła ramionami.

- Gdzie oni są?

- Kto?

- Ci dwaj, z czuwania.

- Leżą w transporterze.

- W tych szufladkach?

- Tak. To normalna procedura w takich przypadkach. Czyżbyś nie wiedział?

- W czasie mojej praktyki nie było jeszcze przypadku...

- Aaa, prawda - przyznała. - Skąd możesz wiedzieć, przecież w tych waszych mądrych podręcznikach nie piszą o sprawach technicznych.

- Czy oni nadal mają te budziki?

- Tak.

- I nie mogą się nawzajem budzić?

- Pewnie, że nie. Dlatego są w transporterze. Ten, któ­ry pierwszy uśnie, jest wygrany. Normalnie. Ale wygrany jest do rana.

- Nie rozumiem.

- Rano znowu posadzą ich razem i wtedy ten, który nie zasnął, da temu drugiemu wycisk. Na tym to polega, kochasiu.

- To oni będą w transporterze do rana?

- Taka jest procedura. Wiesz, to chyba też nie jest do­bry temat na rozmowę między kobietą i - otaksowała go wzrokiem - mężczyzną... - przerwała i spoglądając gdzieś za plecy Jorgena zaczęła kogoś przyzywać ręką. Jorgen odwrócił się i dostrzegł stojącego w drzwiach Rybakoffa. Też zaczął machać do niego ręką, a Vlasta krzy­knęła: - Tutaj, George! Tutaj!

Zauważył ich wreszcie i zaczął iść w kierunku ich stoli­ka.

- Nakryłem was, ptaszki! - Rybakoff zajął miejsce przy stoliku. - O czym gruchacie?

184.


- O czym można rozmawiać z tak przystojnym chłop­czykiem? - zaśmiała się Vlasta. - Sam pomyśl.

- Jorgen, Jorgen! - pogroził mu żartobliwie. - Jak tak dalej pójdzie, to zawrócisz w głowie wszystkim dzie­wczynom w Ośrodku.

Jorgen zaczerwienił się, mruknął coś niewyraźnego i wzruszył ramionami.

- Rolland pytała o ciebie - ciągnął dalej Rybakoff. - Uważaj, bo jest wściekła. Zdaje się, że nie stawiłeś się dzisiaj do pracy?

- Muszę iść - Jorgen zerwał się z krzesła. - Muszę załatwić sobie nocny dyżur.

- Dobry pomysł - powiedział Rybakoff. - To ją może trochę udobrucha. Prawie całą ostatnią noc przesiedziała na Oddziale. Wiesz, jakie są kobiety, gdy brakuje im snu - mrugnął do niego porozumiewawczo.

Doktor Rolland była w swoim gabinecie. Spojrzała na niego zachmurzona i bez słowa wskazała mu krzesło.

- Szukała mnie pani, prawda? - zapytał ostrożnie.

- Tak - powiedziała ostro. - Wygląda na to, że wczoraj w nocy nieźle się bawiliście. A dyscyplina pracy na tym cierpi; czy pan wie, że kilka osób nie stawiło się do pracy? Musi pan wiedzieć, bo to pana dotyczy.

- Pani doktor - Jorgen wiercił się na swoim krześle - ja właśnie chciałem prosić o przydzielenie mi nocnego dyżuru.

- To już lepiej - spojrzała na niego trochę cieplej. - Prośbę o dyżur nocny złożyła również asystentka profeso­ra. Wy, młodzi, macie przynajmniej poczucie winy, bo star­si... Szkoda gadać! Poza wami nikt z nieobecnych nie zgłosił się, a ja nie mam najmniejszego zamiaru zarywać sobie drugiej nocy. Połowa personelu Ośrodka oddelego­wana do Strefy, druga połowa lekceważy sobie podstawo­we obowiązki, pacjenci reagują nietypowo... Nie! Tak nie można pracować. Wszystko zwaliło się na moją głowę!
Nikt z kierownictwa Ośrodka nie zgłosił się na nocny dyżur! - Głos

185


jej załamał się lekko, odchrząknęła i ciągnęła dalej: - Złożę raport. Niech profesor dowie się, jakie tu panują porządki.

- Pani doktor - przerwał jej Jorgen. - Jest pani zmę­czona i stąd ten nastrój. Jeśli Claire... to znaczy, panna Krotosky również będzie miała dyżur, to z pewnością sobie poradzimy. Proszę dać nam szansę.

- W porządku - potarła czoło, jakby chciała odpędzić jakieś niepokojące ją myśli. - W porządku. Powinniście dać sobie radę, bo co się miało stać, stało się ubiegłej no­cy. Zwróćcie uwagę na FM-14. Ona powinna o drugiej w nocy obejrzeć teledysk dokumentalny o matkobójstwie. Wy nie musicie tego oglądać; wystarczy, że będzie jej pilno­wał jakiś TB-ek. BK-41 został cofnięty na nasz Oddział. W nocy nie trzeba go niepokoić. O piątej rano należy go obu­dzić. Czy pan prowadził kiedyś sesje samokrytyczne?

- Nie, nigdy.

- Wobec tego sesję tę poprowadzi panna Claire. Tutaj jest standardowy zestaw formułek, które pacjent powinien opanować pamięciowo. Zaraz po śniadaniu będzie uczył tych formułek innego pacjenta z dewiacją weredyczną. Ale wówczas już będę sama nad tym czuwała. Gdyby działo się coś szczególnego, proszę mnie obudzić, bo wątpię, czy kto inny zechce wam pomóc.

- Co z tymi w transporterze?

- Ich proszę nie ruszać. Zostaną wyjęci tuż przed śnia­daniem. Wtedy już będę na Oddziale. Mam nadzieję, że drzwi do ich sali zostały już wstawione?

- Kiedy szedłem do pani, prace były na ukończeniu.

- Doskonale! Czy ma pan jakieś pytania?

- Nie.

- Dziękuję panu i życzę spokojnego dyżuru.

Jorgen wstał, skłonił się i wyszedł. Na korytarzu skinął leniwie na najbliższego TB-ka, który natychmiast podszedł i stanął w postawie poddania.

186


- Słuchajcie no - Jorgen spojrzał na jego numer służbowy - Zero Dziewięćdziesiąt Osiem; dziś w nocy ja mam dyżur. Żeby nie było mi żadnych nawalanek, zrozu­miano?

- Tak jest!

- Na dyżurze będzie asystentka profesora. Nie prze­szkadzać nam w pracy, stawiać się tylko na wezwanie, wykonywać wszystkie rozkazy natychmiast! Zrozumiano?

- Tak jest!

- Powiedzcie to swoim kolegom. Odmaszerować.

- Jestem posłuszny! - odkrzyknął dziarsko regulami­nową formułę i odszedł sztywnym krokiem.

Jorgen ruszył powoli korytarzem. Znowu będzie z Clai­re. Nikt im nie będzie przeszkadzał. Dyżur wszak zapowia­dał się spokojnie. Leniwie odpowiadał na pozdrowienia TB-ków. Doszedł do załamania korytarza, gdzie ujrzał transporter i stojącego przy nim TB-ka.

- Co tu robicie?

- Pilnuję tego pudełka. - TB-ek przyjął postawę pod­dania.

Jorgen pochylił się i zaczął nasłuchiwać. Nie doleciał go jednak żaden, najlżejszy nawet odgłos.

- Jesteście pewni, że oni tam są? - zażartował.

- Tak jest!

- Może przysnęli, bo nic nie słychać.

- Jednemu pewnie się udało - zaśmiał się rubasznie TB-ek, ale widząc poważną minę Jorgena, zamilkł natych­miast.

- Obudźcie ich.

- Ale...

- To rozkaz - powiedział Jorgen z naciskiem.

- Jestem posłuszny! - odkrzyknął TB-ek. Kopnął kilka razy transporter, po czym ponownie przyjął postawę pod­dania.

- Pilnujcie ich, dopóki nie będzie innych rozkazów.

- Tak jest.

Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina dwudziesta. Oni

187


już tam są ściśnięci niemal całą dobę - pomyślał i wstrząsnął nim dreszcz. - A może nie wytrzymali i już nie żyją? - spojrzał na stojącego w bezruchu TB-eka i wolno odszedł. Nie dawali żadnego znaku życia. A jeśli pomdleli, to można by ich jeszcze uratować - myślał. - Ciekawe, co zrobiłaby doktor Rolland, gdybym ich wypuś­cił, choćby na chwilę, żeby zaczerpnęli powietrza i rozpro­stowali kości. Czy wyrzuciłaby go z Ośrodka? Czeka ich jeszcze cała noc. Rolland mówiła, że nie można się w tym udusić, ale czy ona kiedykolwiek była w środku? W końcu to nie jest moja sprawa. - Starał się odegnać niespokoj­ne myśli. - Wykonuję tylko to, co mi każą. A jednak jakiś cierń niepokoju tkwił głęboko i mocno mu doskwierał. Nie chciał i nie mógł już oszukiwać się. Grimaldi był tu przez niego, przez jego, Jorgena, brak doświadczenia i naiw­ność. Gdyby to był anonimowy pacjent - westchnął w du­chu. - Byłoby zupełnie inaczej.

Wszedł do gabinetu dyżurnego. Przy pulpicie sterowniczo-informacyjnym siedziała Vanda i rozmawiała z kimś. Spojrzał na jeden z włączonych ekranów; Vanda rozma­wiała z doktorem Colonim. Skoro tylko go ujrzała, zama­chała mu przyjaźnie ręką, nie przerywając rozmowy.

- Będę gotowa - powiedziała do mikrofonu. - Zawia­domię też Claire i Jorgena. On właśnie wszedł.

- Dobrze - odparł Coloni. - Może pani ich zawiado­mić. Tylko proszę zobowiązać ich do dyskrecji.

- Oczywiście, doktorze - zaśmiała się. - To zrozu­miałe. Myślę, że nam się uda.

- Też jestem dobrej myśli. Gdybym był innego zdania, to nie podjąłbym się tego. Tylko - jego twarz zasępiła się - ta wczorajsza podróż... Rezultaty były zaskakująco nie­dobre.

- Może brak odpowiedniej koncentracji, doktorze?

- Może... - odparł w zamyśleniu. - Dobranoc, droga pani Vando. Życzę przyjemnych snów.

188


- Dobranoc, doktorze - wyłączyła mikrofon.

Twarz Coloniego zniknęła z ekranu.

Vanda odwróciła się: - Ty masz dzisiaj dyżur, prawda?

- Tak, zgłosiłem się.

- To bardzo dobrze, Jorgen. Ja nie byłabym w stanie. Jestem zmęczona i rozbita. Mnie też podróż się nie udała - uśmiechnęła się ze smutkiem. - Tutaj masz zestaw zabiegów, które trzeba wykonać w nocy - wskazała na jeden z ekranów, na którym żarzyły się rządki liter, zaś u dołu biegły cyfry elektronicznego zegara. - Nie ma ich dużo, zaledwie cztery: dwa na Oddziale Rybakoffa i dwa na Redukcji. Gdy nadejdzie czas zabiegu, a na ekranie po­jawi się dokładna instrukcja, wykonasz po prostu to, co tam będzie napisane.

- Miałaś mnie o czymś zawiadomić - wtrącił nieśmia­ło. - Z góry obiecuję dyskrecję.

- Słusznie - roześmiała się. - Jutrzejszej nocy je­dziemy do Strefy. Przekroczymy jej granice nad ranem. Reszty szczegółów dowiesz się w drodze.

- Czy Claire też jedzie?

- Tak. - Spojrzała na niego zaskoczona. - Przecież to właśnie ona nalegała na wasz udział. - Czy masz ja­kieś pytania w związku z dyżurem?

- Nie... - podszedł do pulpitu i zaczął mu się pilnie przyglądać. - Chyba nie. Nie wiem tylko, czy sobie z tym poradzę - wskazał na pulpit.

- Tutaj masz przycisk alarmowy - pokazała mu. - Gdy tego dotkniesz, postawisz na nogi wszystkich TB-ków. Resztę zna Claire; dyżurowała nieraz. Możecie spędzić noc na szkoleniu, jeśli nie będziecie mieli nic innego do roboty. - Zawiesiła dwuznacznie głos.

- Dam sobie radę - powiedział Jorgen z przekona­niem.

- Gdzie jest Claire? - zapytała, przeciągając się na fotelu.

189


- Nie wiem. Powinna już tu być.

- Dyżur rozpoczyna ci się - spojrzała na zegar - za dwadzieścia minut. Ale, skoro już tu jesteś, to nie ma sen­su, żebyśmy siedzieli we dwójkę. Idę spać.

- Dobranoc, Vando.

- Trzymaj się - klepnęła go lekko w policzek i wy­szła.

Jorgen zasiadł za pulpitem sterowniczym i zaczął deli­katnie gładzić klawisze. W zasięgu dłoni miał całe uner­wienie Ośrodka. Czuł się jak kapitan wielkiego transpor­towca kosmicznego, przemierzającego nie przetarty je­szcze szlak. Korciło go, by nacisnąć klawisze, ożywić ek­rany i zacząć sterować ośrodkiem zgodnie z własną wolą. Ale szybko stłumił w sobie te chłopięce pragnienia, odchy­lił się na fotelu i przymknął oczy. Zaczął wyobrażać sobie, że steruje wirolotem, zmierzającym w kierunku Strefy. Na pokładzie jest Claire, Coloni i Vanda. Nad Strefą jest pie­kło; nie jest jasne, czy jest to burza, czy jakieś wybuchy. Pasażerowie są spoceni ze strachu, lecz on pewnie pro­wadzi maszynę i ląduje w dokładnie oznaczonym punkcie. Z tyłu słyszy pełne uznania głosy wymawiające jego imię. Najsilniej dociera do niego oczywiście głos Claire. Otwo­rzył oczy: to nie marzenie, to była jawa; usłyszał z tyłu jej głos: - Jorgen! Śpisz?

Zerwał się z fotela : - Nie! Skąd! Po prostu czekam na ciebie.

- Musimy napić się czegoś orzeźwiającego - powie­działa, krzątając się przy automacie spożywczym. - Cze­ka nas długa noc.

- Czy możesz mi wyjaśnić, jak to działa? - wskazał na pulpit.

- Oczywiście. Co chcesz wiedzieć?

- Wszystko.

Po dwóch godzinach Jorgen mógł posługiwać się pulpi­tem sterowniczym równie sprawnie, jak każdy doświadczo­ny członek personelu.

190


Było piętnaście minut po północy. Ośrodek był pogrążo­ny we śnie. Również i Jorgen czuł ogarniającą go sen­ność.

- Przejdźmy się - zaproponował.

- Ktoś tu musi został - zaoponowała lekko.

- Zamkniesz to na klucz. Nic się przecież nie stanie.

- Jorgen - rzekła z udanym wyrzutem. - Nie poznaję cię. Gdzie twoje...

- Przestań! - przerwał jej niecierpliwie.

- Dobrze, dobrze... - powiedziała ugodowo. - Chodźmy.

Obrzuciła spojrzeniem pulpit sterowniczy; emanował z niego nastrój spokoju i rutyny. Wyszli, a Claire starannie zamknęła drzwi na klucz. Jorgen objął Claire ramieniem i ruszyli korytarzem.

- Gdzie mnie prowadzisz, kosmonauto?

- Na Mleczną Drogę - przytulił ją mocniej. - W taką noc można się wybrać tylko na Mleczną Drogę.

- Racja - powiedziała po prostu i oparła mu głowę na ramieniu.

Doszli do załamania korytarza. Przy transporterze stał inny TB-ek, który na ich widok przyjął postawę poddania.

Jorgen pochylił się nad transporterem i nasłuchiwał przez chwilę. Znów nie usłyszał żadnego dźwięku.

- Jak myślisz, co się z nimi dzieje?

- Przechodzą normalną, rutynową karę transportera. Po tym, co zrobili... - wzruszyła ramionami - należało im się. - Spojrzała ostro na TB-ka: - Odmaszerować na kwaterę, natychmiast. I tam czekać, aż zawołam, jasne?

- Tak jest! - TB-ek odszedł sztywnym krokiem i wkrótce zniknął za zakrętem korytarza. Echo jego kroków cichło coraz bardziej, aż wreszcie zamilkło zupełnie.

- Jorgen, powinieneś już wiedzieć, że przy TB-kach nie należy wykazywać osobistego zainteresowania pacjen­tami - powiedziała z wyrzutem. - Kiedy wreszcie prze­staniesz być Entuzjastą?

191


0x08 graphic
- Czy oni jeszcze żyją? - zapytał ostrożnie.

- Oczywiście. W tym się nie umiera, chyba że ktoś ma słabe serce albo ostry przypadek klaustrofobii. Ale bada­nia, jeśli dobrze pamiętam, nie wykazały u nich takich przypadłości.

- Oni nie wydają żadnych odgłosów.

- To jest transporter klasy czwartej, dźwiękoszczelny. Przeznaczony dla tych, którzy mają czuwać.

- Czy myślisz, że moglibyśmy zobaczyć, co się z nimi dzieje? Przecież oni są tam już ponad dobę.

- Wiesz, co to znaczy? - spojrzała na niego bada­wczo. - Jeśli ta piekielnica się dowie...

- Rolland?

- No właśnie. Mogą nas wyłączyć z ekipy, która jedzie do Strefy.

- Dlaczego miałaby się dowiedzieć? Boisz się?

Claire wzruszyła ramionami i otworzyła górną szufladę.

W nozdrza uderzył zapach moczu i fekaliów. Claire szerzej otworzyła szufladę. Skręcony korpus mężczyzny poruszył się. Głowa, zwrócona w kierunku małego otworu, dopro­wadzającego powietrze zaczęła powoli odwracać się w ich stronę. Jorgen ujrzał zarośniętą, wykrzywioną twarz i nie­mal całkowicie zamknięte oczy. Z trudem rozpoznał CK-80. Z półotwartych ust pacjenta wydobył się chrapliwy jęk.

- Zamknijmy, póki nie będzie za późno - usłyszał rzeczowy głos Claire, ale nie zważając na nic otworzył gwałtownie dolną szufladę.

Tam był Grimaldi, który bezbronnym ruchem wyciągnął w ich kierunku ręce; nadgarstki wokół stalowych obręczy były pogryzione do krwi.

- Grimaldi! - Jorgen złapał go pod ramiona i zaczął wyciągać z szuflady. - Grimaldi!

- Zastanów się, co robisz - powiedziała chłodno Clai­re. - Z tej drogi nie ma powrotu.

- Gówno mnie to obchodzi! - warknął. - Gdybyś była na ich miejscu...

192


- Byłam. To, co robisz, jest ciężkim naruszeniem pro­cedury. Za to wylecisz z Ośrodka, a może nawet staniesz się jednym z nich. Zachowujesz się jak dewiant.

- Biegnij do dyżurki i zaalarmuj TB-ków. Niech się to raz wreszcie skończy! Na co czekasz? Obudź Rolland, obudź Vandę i tego twojego doktorka. Powiedz im, że Jorgen Stove, praktykant, ma odchyłki. No, na co czekasz? - Wyciągnął z szuflady bezwładnego Grimaldiego.

- Zgłupiałeś zupełnie - zaczęła mu pomagać. - To nie ma żadnego sensu. Oni odleżą swoje w transporterze i tak. Cały cykl od nowa. Pełne trzydzieści sześć godzin, a mieli przed sobą już tylko osiem godzin. Taka jest proce­dura - mówiła cały czas, nawet wtedy, gdy postawili chwiejącego się Grimaldiego na nogi.

- On musi się umyć - rzucił szybko Jorgen. W jego głosie było jakieś zapamiętanie. - On musi się umyć.

Claire tymczasem zaczęła wyciągać CK-80: - Pomóż mi, Jorgen, chyba nie chcesz go tu zostawić?

- A tak, tak - rzekł nieprzytomnie. - On też musi się umyć.

Dwaj mężczyźni chwiali się, oparci o ścianę. Oczy mieli zamknięte, bo najwidoczniej raziło ich światło, i oddychali głęboko. Claire zamknęła transporter i rzuciła ostro: - Do łazienki, szybko!

Zarzuciła sobie rękę Długiego na ramię i ruszyła szyb­kim krokiem. Jorgen oparł na sobie Grimaldiego i ruszył w ślad za nią. Pacjenci, potykając się, starali się dotrzymać im kroku.

- Grimaldi - rzekł miękko Jorgen. - Zaraz się umy­jesz, prześpisz się. Będzie dobrze, zobaczysz.

Twarz Grimaldiego przeszył nagły skurcz. Uchylił powie­ki i spojrzał na Jorgena.

- To ty, szczeniaku, - wychrypiał. - Znowu ty... - jego ręce zacisnęły się na gardle Jorgena. - Dopadłem cię wreszcie i już nie wypuszczę...

- Daj spokój, Grimaldi. - Jorgen z łatwością wyzwolił się z

193


0x08 graphic
uchwytu. - Jesteś słaby, ledwie stoisz na nogach... Wszystko ci wyjaśnię, ale później. Zgoda? Teraz musisz się umyć, prześpisz się i pogadamy.

- Nie dam się nabrać na żadne wasze numery - wymamrotał Grimaldi i zawisnął ciężko na Jorgenie, który aż ugiął się pod ciężarem. Długi jęknął i ręce zaczęły mu konwulsyjnie drgać.

- Obudź tego swojego - syknęła z wściekłością Clai­re. - Nie widzisz, że zasnął?

- Grimaldi! Obudź się!

- Nie ujdziesz mi, szczeniaku - wymamrotał Grimaldi. - Teraz już mi nie ujdziesz.

- Jeszcze trochę - błagał Jorgen, wciągając go do ła­zienki. - Trzymaj się. - Włożył jego głowę pod kran i puścił strumień zimnej wody.

Claire zrobiła to samo z Długim. Po chwili obaj zaczęli przytomniej reagować; parskali, pluli wodą zalewającą im usta, potrząsali głowami, jakby chcieli pozbyć się otępie­nia.

- A teraz zrzućcie te śmierdzące łachy, szybko! - po­nagliła Claire.

Mężczyźni bez słowa wykonali jej polecenie.

- Co tak stoicie! - mówiła ze złością. - Czekacie, że­bym ja was umyła? Tu są prysznice, ruszajcie się, do cho­lery!

Obaj mężczyźni weszli pod prysznice i zaczęli się myć. Długi spojrzał na Grimaldiego i mruknął: - Co oni szyku­ją?

- Nie wiem - odparł Grimaldi. - Mało mnie to obchodzi. Uduszę tego szczeniaka, a potem niech się dzieje, co chce...

- A może by... - zaczął ostrożnie Długi - przycisnąć ich po cichu, żeby nas stąd wyprowadzili?

- Muszę załatwić tego małego - powtórzył zawzięcie Grimaldi. - Jeśli jego nie załatwię, to załatwię ciebie. Popatrz - wyciągnął

194


w jego stronę pokaleczone ręce - to twój sen.

- Zdążysz to załatwić, ale można przedtem spróbować, nie?

Tymczasem Claire chwyciła ubranie Długiego i puściła na nie strumień zimnej wody.

- Nie stój tak! - warknęła na Jorgena. - Bierz się do roboty.

Jorgen wziął ubranie Grimaldiego i zaczął je machinal­nie prać. Claire szybkimi, wprawnymi ruchami prała ubra­nie Długiego i mówiła bardziej do siebie niż do Jorgena: - To wszystko jest bez sensu. Kompletna głupota! Kluczy­ki od budzików są u TB-ka, czyste ubranie będzie rano po­dejrzane, chyba że wyschnie i sfajdają się znowu. Zaraz nas nakryją, nie mogą nas nie nakryć. Nie uda mi się zni­szczyć Nemeczka, zostanę cofnięta na oddział tej piekiel­nicy. Tak już było blisko; jeszcze rok, może dwa. Dostała­bym oddział i wypuszczałabym samych dewiantów. Nemeczek byłby ośmieszony, przegrałby wszystko, byłby skoń­czony... - z oczu pociekły jej łzy, ale nie płakała.

- Claire! - Jorgen przerwał pranie i słuchał jej zdu­miony. - Co ty mówisz? Wypuściliśmy ich tylko z trans­portera i pozwoliliśmy się umyć. Przecież to nie zbrodnia!

- Jesteś głupi, kosmonauto - przerwała mu niecierpli­wie. - Tak samo głupi, jak wtedy gdy tu przyszedłeś. Ko­niec mycia! - powiedziała głośniej. - Wyciśnij ubranie, żeby nie kapało.

Dwaj mężczyźni wyszli spod prysznica i spoglądali na nich ponuro.

- Ubierajcie się - rzuciła Długiemu ubranie. - Nie jest suche, ale za to jest czyste.

- Musicie wytrzymać jeszcze niecałe osiem godzin - ciągnęła, obserwując ich powolne ruchy, gdy naciągali na siebie mokre ubrania. - Dobrze by było, żebyście przed ranem zabrudzili ubrania. Rozumiecie, co mam na myśli? Jeśli nawet będą jeszcze

195


wilgotne, to nie szkodzi; pójdzie to na karb waszego potu. Jeśli piśniecie choćby słówko, to dam wam taki wycisk, że będziecie z czułością wspominać transporter - głos jej był zdecydowany, rzeczowy, taki właśnie, jakim powinien przemawiać personel.

Mężczyźni nie odpowiadali, jedynie Długi zbliżył się do Claire, a Grimaldi - do Jorgena.

- Czy to jest jasne? Czy... - nie dokończyła jednak, bowiem Długi skoczył w jej kierunku i zaplótł na szyi twar­dy chwyt.

Grimaldi skoczył w stronę Jorgena, ale widocznie był zbyt osłabiony i Jorgen wymknął mu się z uścisku.

- Jeszcze jeden ruch, chłopaczku, i przetrącę tej małej kark - rzekł zimno Długi.

Jorgen znieruchomiał i patrzył przerażony na Claire.

Tymczasem Grimaldi podszedł do Jorgena, podniósł mu podbródek i powiedział słodko: - Spotkaliśmy się, przyja­cielu, nareszcie! Warto było tu siedzieć. Nie cieszysz się z naszego spotkania? - Zamachnął się i z półobrotu uloko­wał cios na szczęce Jorgena. Mimo że włożył w to uderze­nie całą swoją siłę, nie miał jej na tyle, aby zwalić Jorge­na z nóg.

- Daj spokój, Grimaldi! - powiedział ostro Długi. - Weź od niego kluczyki.

- Kluczyki są u dyżurnego TB-ka - powiedziała Clai­re.

- Spokojnie, mała - Długi zacisnął lekko uchwyt. - Nie chciałbym ci zrobić krzywdy.

Jorgen rzucił się w jej kierunku, ale ona powstrzymała go gestem i powiedziała: - Rób, co ci każą. Idź do dyżur­nego i weź kluczyki.

- Chwileczkę! - Grimaldi zatrzymał Jorgena. - Po­każ kieszenie, kochasiu. - Przeszukał go sprawnie, ale nic nie znalazł. - On nic nie ma; co robimy?

- Wychodzimy stąd. Ty nas stąd wyprowadzisz - po­wiedział Długi do Claire - bo wyglądasz na bardziej rozgarniętą niż ten smarkacz. Pilnuj go, żeby nie narobił alar­mu.

196


Przemykali się pustymi korytarzami bez żadnych prze­szkód. Wyszli na parking, gdzie niewyraźnie majaczyły sylwetki ekwipartów. Claire wybrała duży ekwipart należą­cy do Ośrodka. Używała go niekiedy do wyjazdów za mia­sto. Wszystko to odbywało się w całkowitym milczeniu. Z daleka grupka wyglądała jak dwie pary wybierające się na nocną przejażdżkę. Jorgen przestał stawiać jakikolwiek opór. Czuł twardy uchwyt Grimaldiego na wykręconej na plecy ręce, ale przecież gdyby był sam, z pewnością by się wyzwolił. Grimaldi był jeszcze zbyt słaby, aby mógł naprawdę obezwładnić Jorgena. A jednak Jorgen był zu­pełnie sparaliżowany i to niejako podwójnym uchwytem. Z jednej bowiem strony niebezpieczeństwo groziło Claire. Ten CK-80 nie wyglądał na takiego, który żartuje. Z drugiej zaś wszczęcie skutecznego alarmu oznaczałoby ostatecz­ne pogrążenie Grimaldiego, a Jorgen nie mógłby już nic wyjaśnić. Byłby to powrót do punktu wyjścia. Byłoby to po­wtórzenie sytuacji z Luny-3, gdy Jorgen chciał dobrze, a całe konsekwencje poniósł Grimaldi. Szedł więc jak zahip­notyzowany, machinalnie wsiadł do ekwipartu i czekał, co przyniesie los. Wiedział, że przed nimi jest brama, a w niej - TB-cy, którym Claire na pewno da jakiś znak.

Zbliżali się do bramy wolno, na przyćmionych światłach. Umysł Długiego, mimo nieludzkiego zmęczenia, pracował dostatecznie sprawnie, aby uświadomić sobie, że zbliża się decydujący moment ich ucieczki. Ciaśniej więc objął Claire i powiedział: - Słuchaj, mała, jeśli przejedzie­my szczęśliwie, to po godzinie będziecie mogli wrócić do Ośrodka. Nie chciałbym, żeby się nam nie udało, bo mi ciebie szkoda. Jeśli nam się nie uda, to my wrócimy, ale wy już nie. Postaraj się, mała. Zagraj swoją życiową rolę.

- Strasznie jesteś gadatliwy, CK-80 - spojrzała na niego bez strachu. - Czy to nerwy? Boisz się TB-ków?

197


- Zamknij się i rób, co ci każę - odparł flegmatycznie. Ale czuł narastające napięcie. Wnętrza dłoni mu zwilgot­niały, a przez kręgosłup przebiegał mu lekki dreszcz, taki sam, jaki odczuwał, gdy był wieziony do Sekcji Przesłu­chań przez grupę milczących Speców.

Brama była zamknięta, zaś do ekwipartu podszedł zwa­listy TB-bek. Claire uchyliła okno i wrzasnęła: - Pospaliś­cie się tutaj, czy co? Zapomniałeś o regulaminie, Zero Dwadzieścia Dwa? Jak ty stoisz przede mną?

TB-ek natychmiast przyjął postawę poddania.

- Gdzie jest wasz dowódca? - Długi podniósł trochę wykręconą rękę Claire, ona jednak mówiła dalej tym sa­mym, wrzaskliwym głosem: - Pewnie śpi!

- Nie śpi - zaprotestował TB-ek, nie zmieniając po­stawy. - Zaraz go zawołam.

- Czy dostaliście ode mnie takie polecenie?

- Nie.

- Otwierać bramę, natychmiast. Zobaczymy, jak wyglą­da dyscyplina na innych posterunkach! Na co czekasz?!

- Jestem posłuszny! - wrzasnął TB-ek i pobiegł do bramy.

Po chwili brama była otwarta i przejechali bez trudu. Długi zauważył kątem oka, że w oświetlonej dyżurce za­czął się ruch, a jeden z TB-ków gdzieś dzwoni.

- Zaalarmowałaś ich! - syknął z wściekłością.

- Nie bądź taki nerwowy, CK-80 - odparła spokojnie. -I przestań mi wreszcie wykręcać tę rękę. Za chwilę bę­dzie wywichnięta.

Długi zwolnił uścisk, a tymczasem ekwipart nabierał szybkości.

- Oni alarmują się wzajemnie - ciągnęła dalej Claire. -Zapowiedziałam przecież inspekcję.

Zapanowało milczenie, które po chwili przerwał Długi:

- Za godzinę będziecie wolni, a my wypożyczymy sobie to pudełko na jakiś czas.

- Grimaldi śpi - rzucił z tyłu półgłosem Jorgen.

198


- To niemożliwe! - Długi spojrzał na swoje przeguby. - Nic mnie nie boli.

- Możliwe, możliwe... - powiedziała Claire. - To urzą­dzenie jest sterowane nadajnikiem sprzężonym z kompute­rem Ośrodka. Jesteśmy już poza zasięgiem nadajnika.

- Niech śpi - rzucił przez ramię, po czym szybko do­dał: - Ale ja nie zasnę. Nie liczcie na to - odwrócił się, by mieć na oku nie tylko Claire, ale i Jorgena. - Odje­dziemy jeszcze kawałek i za godzinę was wypuszczę.

- Już to mówiłeś - powiedziała obojętnie Claire.

- Ach tak, prawda.

Znowu zapadło milczenie. Jorgen w napięciu obserwo­wał Długiego, który walczył z ogarniającą go sennością. Mógłbym go teraz obezwładnić, zanim Grimaldi się obu­dzi. Ale co potem? - spojrzał na Claire, jakby w jej twa­rzy chciał wyczytać jakąś radę. Claire jednak nie patrzyła na niego, najwidoczniej zatopiona we własnych myślach.

- Mówcie coś! - zaczął Długi. - Dlaczego milczycie? Chcecie mnie uśpić? - mówił z wyraźnym wysiłkiem. Wraz z odprężeniem przyszła ogromna fala zmęczenia. Czuł, że jeśli jej się podda, to zaśnie natychmiast, zanim zdąży cokolwiek zrobić. A wtedy oni zawrócą pojazd. Sa­ma ta myśl trochę go otrzeźwiła. Chętnie pozbyłby się ich już teraz, lecz Ośrodek był zbyt blisko. W ciągu kilkunastu minut mogliby zorganizować pogoń. Puścił rękę Claire i zwiększył szybkość ekwipartu.

- Zdaje się, że was już gdzieś widziałem - przerwał ponownie milczenie. - To było chyba u Stonogi...

- Stonogi? - zdziwił się Jorgen.

- No u tej, jak ona się nazywa...

- Rolland - podpowiedziała Claire.

- Właśnie. To ty chciałeś mnie wtedy pobić? - zwrócił się do Jorgena.

- Nie - odparł z godnością. - Chciałem cię tylko powstrzymać. Ale ty mnie uderzyłeś.

- Nie masz chyba o to żalu, chłopcze? Zresztą, należało ci się.

199


To ty wsadziłeś Grimaldiego do Ośrodka, praw­da? Opowiadał mi o tym. Zdaje się, że on ciebie bardzo nie lubi.

Jorgen zaczerwienił się, ale na szczęście w ekwiparcie był półmrok i Claire tego z pewnością nie zauważyła. Bą­knął coś pod nosem i zaczął pilnie wyglądać przez okno.

- A ty, mała? Ilu ludzi przez ciebie wykorkowało?

- Głupiś! - ucięła krótko. - Co chcecie dalej robić?

- Zdziwisz się pewnie, ale ci nie powiem.

- Jak chcesz - wzruszyła ramionami i zaczęła pa­trzeć w okno. - To wszystko nie ma najmniejszego sen­su. Kompletna głupota i dałam się w to wrobić jak dziec­ko. Nonsens! Zupełny nonsens!

- Jeszcze pół godziny wspólnej jazdy i pożegnamy się - powiedział Długi. - Dobrze zagrałaś swoją rolę w bra­mie. Sam miałem ochotę ci się poddać. W Ośrodku zapudłowani mówią, że ucieczka jest niemożliwa. I naprawdę w to wierzą. Ja zresztą też nie myślałem, że to jest aż tak łatwe. To jeden z tych waszych numerów, co?

- Pleciesz trzy po trzy - warknęła Claire.

- Niedługo się rozstaniemy. Mam nadzieję, że na za­wsze. Wybaczycie, że was nie odwiozę. - Udało mu się odegnać falę zmęczenia i poczuł przypływ energii. Czuł, że najgorsze minęło; jest wolny i już drugi raz nie da się złapać. Ośrodek zostawał gdzieś coraz dalej, należał do przeszłości, jak zły sen, z którego nareszcie, nastąpiło przebudzenie. - Nie zobaczymy się już więcej, ślicznot­ko. Gdybyś była inna, może bym nawet się z tobą prze­spał, może bym cię polubił, kto to może wiedzieć?

- Zobaczymy się wcześniej, niż myślisz. Znacznie wcześniej - spojrzała na niego. - Żal mi ciebie, CK-80. Rzucasz się jak ryba na haczyku, ale nic z tego. Jak ty się właściwie nazywasz?

- A ty?

- Claire. Możesz mi mówić Claire.

- Możesz mi mówić Długi.

200


- To nazwisko?

- Czy to nie wszystko jedno? Dlaczego powiedziałaś, że się zobaczymy? Co to znaczy?

- To znaczy, że ucieczka z Ośrodka naprawdę jest niemożliwa. Jeszcze dzisiaj będziecie jeść śniadanie w Ośrodku. Oczywiście, jeżeli po tym wszystkim wam je wyda­dzą.

- Co za bzdury! - Długi poczuł nagły przypływ niepo­koju. - Czy chcesz mnie zdenerwować? Nie radzę...

- Ty już jesteś zdenerwowany - spojrzała na niego z ironią, a potem dostrzegł na jej twarzy smutek. - Nie uciekniecie przeznaczeniu, bo nosicie w sobie nadajniki, które zostaną zaktywizowane natychmiast, jak tylko wasza ucieczka wyjdzie na jaw. Namierzą was dokładnie i wy­ciągną z każdej dziury.

- Ejże, dziewczyno - powiedział wolno Długi. - Nie nabieraj mnie na żadne numery. Dlaczego mi to mówisz?

- Może dlatego, że nie mam już gdzie wracać? - od­wróciła głowę, ale Długi zdążył zauważyć, że oczy jej za­szły łzami. - W końcu brałam udział w nieregulaminowym wypuszczeniu was z transportera, wyprowadziłam was za bramę. Widocznie nie jestem prawidłowo zreso...

- Claire! - przerwał jej gwałtownie Jorgen. - Po co ty mu to wszystko mówisz!

- Zamknij się! To wszystko przez ciebie. To ty otworzy­łeś transporter, to ty zacząłeś wyciągać Grimaldiego. Gdy wrócimy, nic ci nie zrobią. Najwyżej wywalą z praktyki.

- Chwileczkę! - rzekł prędko Długi. - Chcesz powie­dzieć, że ty też... - przerwał, bo Claire nie odwracała gło­wy od szyby.

Spojrzał na Jorgena, a on skinął głową i powiedział: - Tak. Ona przeszła cały cykl.

- Słuchaj, mała - szarpnął ją za ramię. - Mówiłaś o jakichś nadajnikach...

- Jesteście nimi naszpikowani od samego początku pobytu w Ośrodku - rzekła obojętnie. - Zostaną zaktywizowane prawdopodobnie

201


o siódmej rano, jeśli TB-cy wcześniej nie podniosą alarmu z powodu naszej nieobecności.

- Ty też miałaś taki nadajnik?

- Tak. Dlaczego miałabym nie mieć?

- Ale już nie masz.

- Nie. Już nie mam. Jestem normalna, to znaczy - poprawiła się - byłam normalna.

- Jak ci to usunęli?

- Pije się specjalny preparat. O symbolu AC-cztery, jeśli ci to coś mówi.

- Co ten preparat robi z nadajnikiem?

- Nic. Odkleja go tylko od ściany żołądka, a resztę za­łatwia natura.

- Macie drobne?

- Po co ci drobne? - zapytał zdumiony Jorgen.

- Muszę kupić sól. Chyba mam sposób na pozbycie się tego świństwa. Stary marynarski sposób na oczyszcze­nie żołądka. Grimaldi! - szarpnął go. - Obudź się!

- Spałem? Tak, spałem - przyznał zawstydzony. - Przepraszam cię, Długi. Przysnąłem na moment.

Długi machnął niecierpliwie ręką i zaczął wypatrywać automatu spożywczego. - Kilogram soli i dwa litry wody - mruczał. - To powinno zadziałać. Musi zadziałać. Ma­cie te drobne?

- Mam trochę - Jorgen podał mu garść monet.

- Gdzie jesteśmy? Co się dzieje? Nie uciekniesz mi te­raz, syneczku! - Grimaldi złapał Jorgena za rękę.

- Puść go! - krzyknął Długi. - Później ci wszystko wyjaśnię, teraz nie ma czasu. Jest! - zahamował gwał­townie, aż rzuciło wszystkich do przodu. Ekwipart stanął przy drogowym automacie spożywczym. - Miej na nich oko! - krzyknął Długi i pobiegł do automatu.

- Ma się rozumieć - mruczał Grimaldi. - Nie spu­szczę was teraz z oka ani na sekundę, ptaszynki.

Jorgen poczuł, że Grimaldi znów chwyta go kurczowo za ramię

202


i usiłuje je wykręcić. Drugą rękę wyciągnął w kierunku Claire i złapał rękaw jej kombinezonu. Claire od­wróciła się i wybuchnęła histerycznym śmiechem. Śmiała się jak szalona, ale był to śmiech, którego Jorgen nigdy do tej pory nie słyszał.

Tymczasem Długi wrócił z dwiema butelkami wody, paczką soli i syntetycznym hamburgerem.

- Jak to wygląda? - zapytał gorączkowo Claire, lecz ona nie przestawała się śmiać. - Grimaldi! Puść ją! - Złapał Claire za ramiona i zaczął ją trząść. - Opanuj się, mała! Powiedz mi szybo, jak to wygląda! - Jednak nie odniosło to żadnego skutku.

- Masz jeszcze drobne? - zwrócił się do Jorgena. - A może ty wiesz, jak wygląda nadajnik?

- Mała żółto-czerwona kapsułka - powiedział Jorgen i dodał: - Powiedz temu szaleńcowi, żeby mnie puścił.

- Puść go! Teraz nie ma na to czasu. A ty, chłopcze, biegnij do automatu i kup jej coś na uspokojenie.

Jorgen wyskoczył z ekwipartu, zaś Długi zaczął mieszać wodę z solą. Po chwili skończył i powiedział: - Grimaldi, weź latarkę i choć ze mną. Czeka nas bardzo nieprzyje­mny zabieg - jego zarośnięta, ściągnięta twarz wyrażała takie napięcie, że Grimaldi bez słowa wykonał jego pole­cenie.

Zniknęli w przydrożnych krzakach. Jorgen podał Claire koktajl uspokajający, który po kilku minutach zadziałał. Przestała się śmiać, ale raz po raz wstrząsały nią dre­szcze.

- Claire, moja Claire - gładził ją delikatnie po ramie­niu. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Oni już poszli, możemy wracać.

- Gdzie? - zapytała z wysiłkiem, próbując opanować szczękanie zębów.

- Do Ośrodka.

- Ja nie jadę. - Otworzyła drzwi pojazdu. - Możesz wracać sam.

203


Złapał ją za rękaw i ciągnął z powrotem: - Przecież wiesz, że bez ciebie się nie ruszę.

- Nie mam gdzie wracać. Ty możesz, więc wracaj, pó­ki ich nie ma. Potem będzie za późno, już nie będziesz się mógł wycofać. Staniesz się takim samym dewiantem, jak oni i... jak ja - dodała ciszej.

- Claire... - nie dokończył, bowiem do ekwipartu zbli­żył się Długi.

Był niezwykle blady, a na czole skrzyły mu się krople potu, ale jego twarz rozjaśniona była radością. Wsunął rę­kę do pojazdu, otworzył dłoń i zapytał: - Czy to jest to?

W otwartej dłoni spoczywała żółto-czerwona, nieco przy­brudzona kapsułka.

- Jak to zrobiłeś? - zapytała zdumiona Claire.

- Zrywało mnie, jakbym w środku miał zamontowaną pompę. Bałem się, że to wyjdzie razem z flakami, ale wyszło samo. Idę pomóc Grimaldiemu.

Kiedy tylko Długi zniknął, Claire ujęła głowę Jorgena w dłonie. Przybliżyła jego twarz i pocałowała go lekko. Po­tem spojrzała mu głęboko w oczy: - Jesteś dobrym chłopcem, Jorgen. Lepszym niż mi się na początku wyda­wało. Jeśli nauczysz się kontrolować swoje odruchy, to daleko zajdziesz. Bardzo daleko. Może kiedyś w przysz­łości będziesz nawet członkiem Zespołu Ekspertów. Wtedy spowoduj rozwiązanie wszystkich Ośrodków Resocjaliza­cyjnych na Apostezjonie. Mnie nie udało się zniszczyć na­wet jednego Ośrodka, a byłam już blisko... Jeszcze dwa, trzy lata i mogłabym... Ale to teraz jest już bez znacze­nia. Postaw sobie taki prywatny cel i kontroluj swoje odruchy...

- Claire! - szarpnął się. - O czym ty mówisz! Wraca­my razem. O niczym innym w ogóle nie chcę słyszeć. Przecież oni nas porwali!

- Nie, Jorgen, dla mnie już nie ma powrotu - powie­działa ze smutkiem. - Wiedziałam o tym już wtedy, gdy pozwoliłam ci otworzyć transporter. Otwarciem transportera uruchomiłeś siły,

204


których nie byłeś w stanie kontrolo­wać. Ani ja - dodała.

- Wracajmy, wracajmy... - wyszeptał błagalnie. - Je­szcze nie jest za późno.

- Nie przetrwałabym jeszcze jednego cyklu resocjali­zacji. Nie dałabym rady - potrząsnęła głową. - Ja już należę do nich, mogę więc mówić to, co myślę. Jeśli się jest jednym z nich, to można być szczerym. Nie trzeba udawać, a to też się liczy. Jedź, Jorgen, bo oni zaraz wró­cą i będziesz musiał iść na piechotę; przynajmniej do pierwszego postoju ekwipartów. Nie przejmuj się nami; damy sobie radę. Całą winę możesz zwalić na mnie. Mnie już nic nie zaszkodzi. Jedź! - otworzyła drzwi, ale Jorgen znowu ją przytrzymał.

- Nie mogę, Claire. Nie mogę...

- Powiedziałam ci, żebyś kontrolował swoje odruchy. Jedź, głupcze, póki nie jest za późno! - krzyknęła ze złością.

- Przestań na mnie krzyczeć! - syknął. - Sam wiem, co robić.

Z krzaków wychynął Długi, a na jego ramieniu ciężko wspierał się Grimaldi. Długi otworzył tylne drzwi pojazdu i ciężko rzucił go na siedzenie. Grimaldi wyglądał na wy­cieńczonego.

Długi usiadł na przednim siedzeniu i powiedział z led­wie tłumionym tryumfem: - Mam obie. Grimaldiemu puś­ciła dopiero po trzecim koktajlu, ale puściła. Teraz trzeba znaleźć psy. Najlepiej dwa - uruchomił pojazd i ruszyli wolno.

Długi rozglądał się uważnie. Dopiero po dwóch kilome­trach spotkali pierwszego psa, przemykającego poboczem szosy. Długi zatrzymał ekwipart. Złapał hamburgera i wy­skoczył. Jorgen widział przez szybę, jak Długi zbliża się ostrożnie do psa, który stanął w czujnej postawie, gotów w każdej chwili do ucieczki. Długi położył coś na ziemi i od­szedł kawałek. Pies zbliżył się nieufnie,

205


starannie powąchał to, co Długi zostawił, po czym błyskawicznie to po­żarł. Gdy tylko Długi ruszył w kierunku psa, ten natych­miast uciekł. Świecąc sobie latarką, Długi starannie zlus­trował miejsce, po czym najwyraźniej zadowolony wrócił do ekwipartu.

Drugi pies nawinął się już po pięciuset metrach jazdy. Długi powtórzył zabieg. Gdy wsiadł do pojazdu, powie­dział: - Załatwione. Teraz mogą nas szukać.

Ekwipart nabierał szybkości.

Zagłębiali się w nie zamieszkały obszar, kierując się w stronę centralnej aglomeracji Apostezjonu. Drobne, rachi­tyczne drzewka ustępowały z wolna gęstniejącym zagajni­kom. Wkrótce po obu stronach szosy ciemniała nierucho­ma ściana lasu.

- Ale zrobią miny, jak znajdą nadajniki - zachichotał Długi. - Kiedy one będą zaktywizowane?

Claire spojrzała na zegar i odparła: - Najpóźniej za cztery godziny.

- Niedługo was wysadzimy. Myślę, że do rana dotrze­cie do jakiejś miejscowości. Jak wrócicie, to pozdrówcie ode mnie Stonogę.

- Nie mam zamiaru nigdzie wracać - powiedziała spokojnie Claire.

- Ej, mała. - Długi spojrzał na nią zaskoczony. - Czyżby poprzestawiało ci się w główce? A może chcesz nas śledzić?

- Nie interesują mnie twoje obsesje - odparła znużo­na. - Po prostu nie mam gdzie wracać. Nie chce mi się zaczynać wszystkiego od początku, proste?

- Claire - odezwał się błagalnie Jorgen. - Może jed­nak...

- On wraca - powiedziała oschle. - Ja zostaję z wa­mi. To już postanowione.

- Kto tak postanowił? - zapytał Długi.

- Ja - rzekła z naciskiem. - I nic mnie od tego po­stanowienia nie odwiedzie. Nie licz na to.

206


- A jeśli ja postanowię inaczej?

- To zostanę sama. Zgarną mnie prawdopodobnie wcześniej niż was, ale przynajmniej przez jakiś czas będę wolna. Musiałabym być głupia, żeby na ochotnika pako­wać się do Ośrodka, nie sądzisz?

- W takim razie - Jorgen mówił wolno, jakby bał się wypowiadanych słów - ja też zostaję. Z tobą - dodał, patrząc na Claire.

- Czyście zupełnie powariowali? - krzyknął Długi.

Grimaldi obudził się i nieprzytomnym głosem pytał: - Co się stało? Co się dzieje? Chcą uciekać? - złapał Jorgena za rękę: - Nie ujdziesz mi już teraz, synku.

Pierwsza wybuchnęła śmiechem Claire, lecz tym razem nie był to ów upiorny śmiech, którego echo jeszcze pobrzmiewało w uszach Jorgena. Przeciwnie - był to śmiech z gatunku zaraźliwych, bowiem zaraz po niej za­czął śmiać się Długi, a na końcu dołączył Jorgen.

- Czyście zupełnie powariowali! - krzyknął zdezorien­towany Grimaldi. Jego okrzyk wywołał nową falę niepoha­mowanego śmiechu.

Gdy Długi wyjaśnił Grimaldiemu nieporozumienie, ten z powątpiewaniem kręcąc głową, wycedził: - Zbyt łatwo im zaufałeś. Ja go znam - spojrzał na Jorgena. - Znam go aż nadto dobrze. On nam jeszcze wykręci taki numer, że się nie pozbieramy.

- To miej go na oku - burknął Długi.

- Tego możesz być pewny. Ty też - popatrzył przeni­kliwie na Jorgena.

- Grimaldi... - zaczął Jorgen. - Gdybyś wtedy nie wyszedł ze sterowni... Gdybyś mnie powstrzymał...

- To napisałbyś donos, że umyślnie sabotuję ważne prace planowe - dokończył złośliwie Grimaldi. - Tacy jak ty, synku, zawsze są na wierzchu, tylko dookoła nich znikają ludzie.

- Co mam zrobić, żeby cię przekonać?,

- Po co masz mnie przekonywać? I do czego?

207


0x08 graphic
- Ta rozmowa jest bez sensu - wtrąciła Claire. - A ty, Grimaldi, weź pod uwagę fakt, że gdyby Jorgen nie wy­ciągnął cię z transportera, to nadal byś w nim siedział. Złamaliby was w końcu, tak jak mnie złamali.

- Z tobą spartaczyli robotę, jak widzę - powiedział Długi, a w jego głosie wyczuć można było lekką nutę sza­cunku. - Miałaś czuwanie?

- Miałam. Nie wracajmy do tego - ucięła. - Gdzie masz zamiar jechać?

0x08 graphic
- Na południe, do portu - odparł po chwili wahania, patrząc niespokojnie na Grimaldiego. - Mam tam paru kumpli, może uda się... - wykonał gest oznaczający ucieczkę.

- Chyba nie zamierzasz tam jechać ekwipartem Ośrod­ka? - zapytała z ironią.

- Nie. W najbliższym mieście weźmiemy ekwipart komunalny.

- Nie podoba mi się ten pomysł z portem - powie­działa wolno. - Pierwszą rzeczą, jaką zrobią po odkryciu psów z nadajnikami, to wzięcie pod obserwację portu i znanych im melin w centralnej aglomeracji. Te wasze obrączki - spojrzała na przeguby Długiego - to niezły trop. Najgłupszy Spec rozpozna was bez zdjęcia i rysopi­su. Trzeba się tego pozbyć. - Mówiła rzeczowo, jakby prowadziła wykład z dobrze jej znanego przedmiotu. - Nie podoba mi się jazda na południe. Dlaczego nie mieli­byśmy pojechać na północ?

- Myślisz o Strefie? - wtrącił z ożywieniem Jorgen.

- Tak. Myślę o Strefie.

- O czym wy mówicie? - zapytał niecierpliwie Długi. - Co to za strefa?

- To miejsce, gdzie nie ma ani TB-ków, ani Speców.

- A kto tam jest?

- Sami swoi. Tacy jak ty, Grimaldi i ja - powiedziała.

- I ja - dodał cicho Jorgen.

208


- Tak - powiedziała ciepło, odwracając się w jego kierunku. - I ty.

- Ale przecież... - zaczął Jorgen, nabierając pewnoś­ci siebie. - Przecież Strefę zniszczą, jeżeli już tego nie zrobili.

- Tak - są takie plany, ale - z niejasnych dla mnie powodów - Nemeczkowi zależy na utrzymaniu Strefy. To bardzo wpływowy człowiek, a przy tym stary, doświadczo­ny gracz. Nie angażowałby się w coś ryzykownego, w coś, na czym mogłaby mu się powinąć noga. Połączył ze Strefą swoje nazwisko; koniec Strefy, jej zniszczenie oznaczałoby jego upadek. A na to on po prostu nie pozwoli. Może zale­ży mu na utrzymaniu Strefy z powodu rozgrywki politycz­nej z Drugim Światem? W każdym razie ekipa Coloniego przenika do Strefy po to, aby można było ją nazwać wy­dzielonym terenem badawczym. Póki ta ekipa jest w środ­ku, to nic nam nie grozi.

- Skąd ty to wszystko wiesz? - Długi spoglądał na nią z rosnącym zainteresowaniem.

- Podsłuchałam rozmowę Nemeczka z szefem Speców i z doktorem Colonim - rzekła sucho. - Czy tylko Spece mają prawo podsłuchiwać?

- No, no... - wtrącił Grimaldi z podziwem. - Zupełnie spartaczyli twoją resocjalizację...

- Jak ta ekipa zamierza przeniknąć do środka? - przerwał mu Długi.

- Przejdą przez zewnętrzną blokadę, a w środku uda­wać będą uciekinierów do Strefy. W środowisko ma ich wprowadzić taki jeden, po skróconym kursie. Aa! - oczy jej zabłysły. - To, zdaje się, twój były kumpel.

- Karden?

- Chyba tak właśnie się nazywa.

Oczy Długiego błysnęły złowrogo. Zatopił twarz w dło­niach. Po chwili milczenia wyprostował się:

- Jedziemy do Strefy.

209


XIV

Profesor Nemeczek nie mógł zaliczyć minionych trzech dni do udanych. Szczerze mówiąc, były one właściwie cał­kowicie nieudane. Zaczęło się fatalnie, choć bez związku ze Strefą. W Ośrodku, w jego Ośrodku, zdarzyła się ucieczka. Po raz pierwszy od wielu lat nie udało się zlik­widować tej ucieczki siłami własnymi Ośrodka. Technicy bezpieczeństwa znaleźli oczywiście nadajniki identyfikacyj­ne bardzo szybko, ale okazało się, że ich nosicielami są dwa bezpańskie psy, które sprowadziły pościg - dosłow­nie i w przenośni - na manowce. Zagadkowych okolicz­ności było zresztą więcej, wraz z dwoma uciekinierami zniknęła asystentka profesora i praktykant. Było to zupeł­nie niezrozumiałe, gdyż doraźne śledztwo, wszczęte na te­renie Ośrodka, wykazało, że zarówno Claire jak i ten mło­dy praktykant na pewno nie nosili się z zamiarem opu­szczenia Ośrodka. Wszystkie ich osobiste rzeczy pozosta­ły, a ponadto mieli być włączeni do ekipy doktora Coloniego. Należałoby więc przyjąć hipotezę porwania ich przez dwóch pacjentów, którzy jakoś, jak? wydostali się z trans­portera. Temu jednak przeczył raport strażników Trzeciej Bramy. Z raportu wynikało bowiem, że o godzinie pierw­szej minut dwie bramę przekroczyła Claire. Ekwipart ten znaleziono jeszcze tego samego ranka w miejscowości położonej o dwieście osiemdziesiąt dziewięć kilometrów na południowy wschód od Ośrodka. W okolicy nie znale­ziono jednak ani Claire, ani praktykanta, nie wspominając już o uciekinierach. Tymczasem psy, naszpikowane nadaj­nikami, błąkały się po pustkowiu oddalonym od Ośrodka o blisko siedemdziesiąt kilometrów, ale na południowy za­chód. Wszystko to było zbyt zawiłe dla techników bezpie­czeństwa Ośrodka, więc profesor Nemeczek był zmuszony oficjalnie zawiadomić fachowców ze Służb Specjalnych o zaistniałej sytuacji.

210


Nie trzeba chyba dodawać, jak niekorzystnie wpłynęło to na dyskusję w Zespole Ekspertów nad dalszym postępo­waniem wobec Strefy. W jakiś bowiem nieuchwytny, ale wyraźny sposób uzależnił się od generała, któremu oso­biście składał doniesienie o ucieczce.

Nadchodził zmierzch. Ostatnia noc istnienia Strefy. Do czasu łączności z doktorem Colonim pozostała jeszcze go­dzina. Nemeczek postanowił odetchnąć świeżym powie­trzem. Powietrze było jeszcze nieruchome, ale już tu i ów­dzie ledwie słyszalny szelest liści zwiastował nadciąganie nocnej bryzy. Morza nie było widać, ale wyczuwało się je­go obecność; powietrze było bardziej rześkie niż w środku wyspy, zaś zieleń - jakby bardziej soczysta. Nemeczek odetchnął głęboko i ruszył wolnym krokiem w kierunku majaczących w oddali niskich zabudowań. Gdy podszedł bliżej, dobiegły go prowadzone półgłosem rozmowy. To żołnierze stojący na straży wymieniali wrażenia z mijają­cego dnia.

Gdy się przybliżył, rozmowy umilkły. W lewo i w prawo ciągnęły się zasieki aż po kres widoczności. Nemeczek stanął i jeszcze raz wciągnął głęboko powietrze. Przed nim, za tymi zasiekami, była Strefa, a w niej Coloni i jego ekipa, dokonująca ostatniego już wysiłku, aby uratować znajdujących się tam ludzi. Nemeczek ogarnął wzrokiem rozpościerający się przed nim teren. Nie dostrzegł żadne­go światła, ruchu, niczego, co wskazywałoby na obecność ludzi. Nadciągająca noc otulała Strefę swoimi miękkimi skrzydłami, jakby jeszcze głębiej chciała ukryć tkwiącą w tym terenie zagadkę. Dlaczego oni nie chcą opuścić Stre­fy? Dlaczego coraz więcej ludzi przełamuje zasieki i wdziera się do środka? Dlaczego nie chcą uwierzyć Coloniemu, że istnienie Strefy liczone jest już na godziny? Dla­czego? Nie mógł znaleźć odpowiedzi na te proste - zda­wało się - pytania. Przebiegł w myślach wydarzenia ostatnich trzech dni. Nie mógł mieć do siebie pretensji. Jeśli przyjąć hipotezę istnienia Niewidzialnego; hipotezę roboczą, tylko na własny, intymny użytek, to i On nie mógł mieć pretensji do

211


Nemeczka. Zbiegi okoliczności, czy tyl­ko?, były niekorzystne, a mimo to Nemeczek oddalił wid­mo zagłady Strefy. Nie na długo wprawdzie, ale i to po­winno liczyć się w promocji do tej klasy wybranych, do której wejść można dopiero po zakończeniu życia. Neme­czek przypomniał sobie, jak się ta klasa nazywa. Jego matka mówiła często o Niebie, patrząc przy tym, nie wie­dzieć czemu w górę, jakby tam lokalizowała to nie podda­jące się racjonalnemu oglądowi miejsce. Stansky pisał o Edenie, miejscu szczęśliwym, które wykazywało wiele cech podobnych do matczynego Nieba. Odpędził od siebie te myśli, które ostatnio nabrały cech natręctwa.

Spojrzał na zegarek. Coloni odezwie się za pół godziny. Trzeba wracać. Jeszcze raz spojrzał tam, gdzie rozpoście­rała się milcząca Strefa, jakby oczekiwał, że z ciemności wyłonią się zastępy ludzi, gotowe powrócić do normalnoś­ci. Wieczorny chłód zaczął wciskać się pod jego polowy kombinezon. Gdyby nie ta nieszczęsna ucieczka z Ośrod­ka, zyskałby zapewne więcej czasu dla Coloniego. Musiał jednak poinformować o tym generała przed posiedzeniem Zespołu. Nie mógł ryzykować, że sprawa ta zostanie ujaw­niona w trakcie debaty, bowiem wówczas jej koszt byłby znacznie wyższy.

Powiedział mu więc o tym tuż przed posiedzeniem. Ła­two było zauważyć, że wiadomość o ucieczce sprawiła ge­nerałowi radość, mimo iż starał się tego nie okazywać. Reakcja ta zastanowiła Nemeczka. Nabrał podejrzeń do­piero później, gdy w kulminacyjnym momencie dyskusji, kiedy wydawało się, że szale przeważają ha korzyść Ne­meczka, Socjopatolog wystąpił z dramatycznym pytaniem:

- Psychosyntetyk daje nam gwarancje, że Strefa zosta­nie zlikwidowana po cichu, bez użycia siły, jeśli tylko pozwolimy na dalsze jej istnienie. Jaką wartość mają takie gwarancje, jeśli z Ośrodka kierowanego przez Psychosyntetyka uciekają pacjenci, stanowiący zagrożenie dla nor­malnego społeczeństwa? I to uciekają w zmowie z częścią personelu? Czy - Socjopatolog ciągnął

212


dalej przekrzyku­jąc wrzawę sali - Psychosyntetyk myśli, że umieszczenie części personelu z tego samego Ośrodka spowoduje pa­niczną ucieczkę temporystów ze Strefy?

Śmiech, który wówczas przetoczył się przez salę, boleś­nie ugodził profesora Nemeczka. Jedynym logicznym wy­jaśnieniem takiego obrotu sprawy była hipoteza, że to ge­nerał, przy pomocy swoich chłopców, zmontował ucieczkę z jego Ośrodka, aby utrącić inicjatywę profesora na zebra­niu Zespołu. Hipoteza ta wyjaśniałaby również, dlaczego pacjenci pozbyli się nadajników identyfikacyjnych. To pro­ste! Gdyby uciekinierzy nie pozbyli się nadajników, zostali­by ujęci przez techników bezpieczeństwa Ośrodka i spra­wa nie mogłaby wypłynąć na forum Zespołu. Sami pacjen­ci nie mogli usunąć nadajników, bo po prostu nie wiedzieli o ich istnieniu. Podejrzenia profesora zamieniły się w pew­ność, gdy sprawę ucieczki poruszył Socjopatolog, a nie ge­nerał. Był to wszak oczywisty dowód zmowy, a kto wie, mo­że nawet początek zamachu stanu. Musiał działać szybko. Musiał oprzeć się na wojsku, by wytrącić inicjatywę z rąk Socjopatologa i stojących za nim Służb Specjalnych. Na Hi­storyka i Fizjologa już liczyć nie mógł; byli za słabi.

Wystąpił więc natychmiast z wnioskiem formalnym, aby po zakończeniu badań w Strefie i ewentualnym niepowo­dzeniu rozładowania jej od środka, wprowadzić do akcji Czarny Batalion. Propozycja ta zaskoczyła Socjopatologa i generała, ale nastawiła przychylnie Sztab Generalny, a przede wszystkim - odparła wrogą wesołość sali.

Sala ucichła zupełnie i słuchała, jak zazwyczaj, tego, co ma do powiedzenia on, profesor Nemeczek, najstarszy stażem członek Zespołu Ekspertów. Stosunkowo łatwo przekonał wszystkich do swojego stanowiska. Nawet So­cjopatolog, aczkolwiek z wyraźną niechęcią, wypowiedział formułę: „Popieram”. W tym momencie wniosek Nemecz­ka stał się prawem, obowiązującym wszystkich na Apostezjonie. Dyskusja wybuchła ponownie, gdy Nemeczek

213


zgłosił wniosek, by odroczyć wprowadzenie do akcji Czar­nego Batalionu na dwa tygodnie. Tyle bowiem, jak przypu­szczał, potrzeba będzie Coloniemu na rozładowanie Stre­fy. Socjopatolog zgłosił formalny protest, za którym opo­wiedziała się część Ekspertów, w tym również - ku za­skoczeniu Nemeczka - profesor Marten. Otrzymał wpraw­dzie pewne wsparcie ze strony Historyka i Fizjologa, lecz było ono zbyt słabe, by w istotny sposób przeważyć szalę. Wobec rysującego się rozłamu przewodniczący obrad za­proponował formułę kompromisową, która wprawdzie roz­łam zażegnała, ale nie zadowoliła nikogo. Zaproponował on mianowicie, by odroczyć uruchomienie Czarnego Bata­lionu o trzy dni. Na końcu, z ociąganiem, również Nemeczek powiedział: „Popieram”. Jedyną alternatywą była izolacja, votum separatum, czyli w istocie - klęska, de­gradacja, koniec wszystkiego, może nawet życia... Zbyt dobrze pamiętał losy owego Eksperta, który nie przyłączył się do większości.

Trzy dni, trzy dni... To zbyt mało, aby ufać, że Coloni zdoła wykonać swoje zadanie. Ale jednak profesor Nemeczek nie odwołał jego misji. Posłał ekipę w głąb Strefy, bowiem mimo wszystko nie tracił nadziei. Czuł się jak roz­bitek, który na przekór falom płynie do brzegu. Już intui­cyjnie wyczuwał bliskość tego brzegu; brzegu Edenu.

Wszedł do pomieszczenia, w którym urządzono mu po­lowy gabinet. Zbliżała się godzina łączności z Colonim. Poczuł się głodny i wówczas uświadomił sobie, że nie jadł jeszcze kolacji. Podszedł do podręcznego automatu spo­żywczego. Po chwili namysłu wybrał kanapkę numer osiemnaście i gorący napój numer trzy. Z parującą szklan­ką w jednej ręce i kanapką w drugiej zasiadł w fotelu. Za­czął powoli jeść, ale nim przełknął drugi kęs, odezwał się Coloni. Nemeczek odstawił szklankę i odpowiedział na sygnały wywoławcze Coloniego.

- Jak przedstawia się sytuacja, doktorze? - zapytał.

214


- Trochę lepiej niż rano. Nareszcie udało mi się na­wiązać kontakt z warstwą przywódczą Strefy.

- Świetnie! Czy udało się panu ich przekonać o powa­dze sytuacji?

- To nie takie proste. Tutaj panuje zupełnie inny spo­sób myślenia niż tam, poza Strefą.

- Nie rozumiem...

- To, co jest dla was, to znaczy - dla nas - poprawił się - oczywiste, wcale takie nie jest w Strefie.

- Co na przykład?

Z głośnika przez chwilę nie wydobywał się żaden głos. Nemeczek poruszył się niespokojnie, bo przyszło mu na myśl, że ktoś przerwał połączenie. Dopiero kaszlnięcie Coloniego upewniło go, że połączenie nadal istnieje. Coloni zaczął wolno mówić, jakby wypowiadane słowa spra­wiały mu wysiłek:

- Zastanawiam się profesorze, jak to panu wyjaśnić, i dochodzę do wniosku, że jest to chyba niemożliwe. Bo al­bo zacznę mówić zgodnie z naszym sposobem myślenia i wtedy to, co powiem, zabrzmi trywialnie, albo też zacznę mówić tak, jakbym był jednym z nich, i wtedy, obawiam się, profesorze, nie zrozumie pan, o czym mówię.

- Doktorze Coloni! - Nemeczek poczuł wzbierającą w nim irytację.

- Słucham, profesorze.

- Dzieli pan włos na czworo, a tymczasem Czarny Ba­talion już jest rozlokowany na pozycjach wyjściowych do ataku. Ruszą jutro, wraz ze wschodem słońca. A zatem - spojrzał na zegarek - dokładnie za sześć godzin i siedem­naście minut. Pan wie, co to znaczy?

- Tak, wiem - w głosie doktora Coloniego nie można było wyłowić żadnej emocji.

- Oni w ciągu kilku godzin zlikwidują Strefę. Nikt nie wyjdzie żywy. Czy pan im to powiedział?

215


- Tak, oczywiście. Ale wiem, że oni nie są do końca przekonani, że zdecydujecie się na masakrę ponad trzech tysięcy osób - bo tyle już ich jest teraz - właściwie bez powodu.

- Pan przecież zna powody.

- Tak, ale one są ważne poza Strefą. Tutaj natomiast - wybaczy pan, profesorze - są one zupełnie nieprzeko­nywujące. Twierdzą, że nie zabija się ludzi tylko dlatego, że chcą żyć po swojemu. Uważają, że ja ich bezpodstaw­nie straszę, że prowokuję ich, aby wyszli ze Strefy i do­browolnie dali się zamknąć w Ośrodkach Resocjalizacyj­nych. A tutaj... Tutaj jest inaczej... Tutaj jest jakby więcej powietrza. Jestem w stanie zrozumieć ich punkt widzenia, ale nie mogę ich nakłonić do zrozumienia tego punktu wi­dzenia, który z pańskiego polecenia - im przedstawiam. Czy nie udałoby się odroczyć akcji?

- Wykluczone! - przerwał ostro Nemeczek. - Pan dobrze o tym wie.

- Tak, wiem... Ale gdyby na przykład pan i jeszcze kil­ku innych Ekspertów zechciało z nimi porozmawiać... Bez­pośrednio, bez mojego skromnego pośrednictwa... Tutaj dzieje się coś... - mówił z coraz większym wysiłkiem. - Coś, co mogłoby ożywić cały Apostezjon, mogłoby nadać mu nowe oblicze...

- Doktorze! - Nemeczek poczuł, że cierpnie mu skó­ra. - Czy pan się dobrze czuje?

- Najzupełniej. Nigdy nie czułem się lepiej.

- Czy dowiedział się pan, o co im naprawdę chodzi?

- Chyba tak - odparł z wahaniem. - Im chodzi o wol­ność.

- Wolność? Co to takiego?

- Powiedziałem już, profesorze, że jeśli będę mówił ich językiem, to pan nie zrozumie. W pańskim języku wol­ność, to brak posłuszeństwa. Tak zapewne nazwałby pan to, co oni nazywają „byciem sobą”.

- Doktorze! - przerwał niecierpliwie. - Zostawmy te rozważania na później. Opracuje pan wyczerpujący raport ze Strefy, abyśmy

216


w przyszłości mogli odpowiednio wcześ­nie wszcząć działania profilaktyczne. A teraz najważniej­sze jest wyprowadzenie ludzi ze Strefy przed wschodem słońca. Czy to jest jasne?

- Tak, to jest jasne.

- Czy widzi pan jakąkolwiek szansę na pozyskanie ich zaufania?

- Tak, przez pozostanie z nimi do końca - odparł beznamiętnie Coloni.

- Doktorze Coloni? - Nemeczek otarł pot z czoła.

- Słucham.

- O czym pan mówi?

- O jedynej możliwości pozyskania ich pełnego zaufa­nia, a także o tym, że tylko w ten sposób będę mógł do końca zrozumieć, co się tutaj dzieje.

- Przerywam pańską misję! - krzyknął do mikrofonu. - Proszę natychmiast ewakuować całą ekipę ze Strefy. To rozkaz!

- Jeden członek ekipy, ten nasz przewodnik, już się ewakuował. Opuścił nas kilka godzin temu. Chyba już jest poza obrębem Strefy. Reszta ekipy, z wyjątkiem ochotni­ków, jest już w drodze. Powinni pojawić się w pańskiej kwaterze najdalej za dwie godziny.

- Kto należy do ochotników?

- Ja.

- Tylko pan?

- Tak, tylko ja.

- Polecam panu natychmiastowe opuszczenie Strefy! -powiedział ostro, a potem dodał błagalnie: - Coloni, nie jesteś przecież samobójcą, prawda? Wróć, potrzebuję ciebie.

- Pan wybaczy, profesorze, to drobne nieposłuszeń­stwo. Samobójcą nie jestem; mam przecież papiery pra­cownika pańskiego Ośrodka.

- Czarny Batalion nie będzie sprawdzał żadnych dokumentów!

217


- A jednak podejmę to ryzyko. Może to jest jedyna okazja w moim życiu, aby... Zresztą, pan tego nie zrozu­mie. Spróbuję nawiązać kontakt po wschodzie słońca. Że­gnam, profesorze.

- Coloni! - Nemeczek rzucił się do mikrofonu, ale po­łączenie zostało przerwane.

Głupiec! Kompletny głupieć! - klął w duchu Coloniego. - Postępuje jak dewiant, odchyleniec, nienormalny. Te je­go okulary... Może on naprawdę, gdzieś podskórnie, był dewiantem i dopiero teraz wyszło to na jaw? Wrzucił nie dokończoną kolację do pojemnika na śmieci. Zupełnie odechciało mu się jeść. A jeśli... - przeszyła go nagła myśl - a jeśli Coloni nie jest dewiantem? To w takim ra­zie dewiantem musiałbym być ja i cała reszta Apostezjonu. Bzdury! Może jednak spróbować odroczyć poranną ak­cję? Kto z Ekspertów teraz, po nocy, zgodzi się na nagłe posiedzenie? Żaden. A Generał tylko czeka na jego po­tknięcie. Nie, stanowczo nie można już nic zrobić. Machina została uruchomiona. Teraz mógłby ją zatrzymać tylko Niewidzialny, jeśli chciałby dać dowód swojego istnienia.

Wyszedł na zewnątrz i spojrzał odruchowo do góry. Nie­bo było bezchmurne, jak zwykle o tej porze. Nic już nie można było zrobić; zupełnie nic. Żadne jego działanie nie mogło odwrócić nieuchronnego biegu wydarzeń. Jedynym skutkiem mogła być utrata wpływów, pozycji, odejście na boczny tor po całym życiu pracowitej wspinaczki.

Ruszył w kierunku Strefy, ale po kilkudziesięciu krokach zawrócił. Stanął w progu i obejrzał się, jakby czegoś wy­czekiwał. Nikt nie nadchodził; nocną ciszę zakłócał jedynie szelest liści, targanych tężejącą bryzą.

Wszedł do środka i rzucił się na fotel, który natychmiast przyjął jego pozycję. Zapadł w niespokojną drzemkę, którą przerwało wejście wysłanej przez niego ekipy. Szybko zlustrował ich wzrokiem, jakby jeszcze miał nadzieję. Ale Coloniego nie było wśród nich.

218


- Profesorze! - zaczęła doktor Symons. - Doktor Coloni...

- Tak, wiem - przetarł twarz. - Która godzina?

- Pierwsza zero cztery.

- Do wschodu słońca pozostały niecałe trzy godziny.

- Czy nic nie da się zrobić? - twarz Vandy była ściąg­nięta bólem. - Ci ludzie w środku są niewinni.

- Droga pani Vando! Czy ktoś mówił o ich winie albo o braku winy? Przecież gra toczy się nie o nich, ale o tę resztę, która jest poza Strefą.

- Zostawiliśmy tam doktora Coloniego - powiedziała ostro. - Trzeba coś zrobić. Nie darowałabym sobie nigdy, gdyby mu się coś stało.,

- To był jego wybór, tak jak pani wyborem był powrót tutaj.

- Nie miałam żadnego wyboru! - wybuchnęła. - Dok­tor Coloni, jako szef ekipy, polecił mi dostarczyć panu na­sze dotychczasowe obserwacje. Nie mogłam przecież nie wykonać jego polecenia. Nie miałam wyboru!

- Albo nie dostrzegła go pani - powiedział. - Zresz­tą, teraz to nie ma żadnego znaczenia.

- Niech pan coś robi!

- Nic już nie da się zrobić - pokręcił głową. Na jego twarzy malowało się znużenie. - Doktor Coloni wybrał śmierć.

- Dlaczego? Dlaczego? - pytała załamującym się gło­sem, wodząc wzrokiem po pozostałych członkach ekipy. Nikt jednak nie odezwał się. - Wrócę. Może jeszcze uda mi się go stamtąd wyciągnąć.

- Wykluczone. Pani już dokonała wyboru i na korektę jest za późno.

- Czy pan mu pozwolił tam zostać?

- Nie.

- A więc i mnie nie może pan zakazać.

219


- Ale mogę wydać polecenie, aby zatrzymano panią siłą. Droga pani Vando, niech mnie pani do tego nie zmu­sza. Proszę...

- To potworne! - głos jej się załamał. Ukryła twarz w dłoniach. - Zastanawiam się, czy to wszystko...

- Niech pani nic nie mówi! - przerwał jej szybko. - Jest pani teraz wzburzona, a wtedy różne, najczęściej nie­odpowiednie słowa cisną się na usta. Proszę zażyć coś uspokajającego, to pozwoli pani odzyskać równowagę. Je­stem zmęczony... Bardzo zmęczony... Chciałbym zdrze­mnąć się choć na chwilę. Wy też musicie odpocząć. Kwa­terę macie w sąsiednim budynku. Pilnujcie doktor Symons. Zresztą, dla waszej ochrony dom będzie obstawiony na­szymi technikami bezpieczeństwa.

Wyszli bez słowa. Nemeczek odprowadził ich wzrokiem, po czym położył się na polowym łóżku. Sen jednak nie nadchodził. Męczył się długo, aż wreszcie zapadł w płyt­ką, urywaną drzemkę. Śniło mu się, że zmaga się z falami rozszalałego morza. Brudnosine grzywacze to wznosiły go do góry, to przykrywały szarą pianą. Czuł się bezradny, zdany na łaskę żywiołu, a jednak płynął nieustępliwie, zbliżając się centymetr po centymetrze do brzegu. Wie­dział, że to już niedaleko, nawet widział brzeg w tych krót­kich momentach, gdy fala wznosiła go wysoko. Huk przyboju był coraz wyraźniejszy. Czuł, że jeszcze kilka zdecy­dowanych ruchów dzieli go od spokojnego lądu, ale zara­zem wiedział, że traci siły, że już go nie stać na ów decy­dujący wysiłek. Ruchy miał coraz wolniejsze, aż wreszcie zupełnie zaprzestał walki. Ryczące fale przyboju odrzucały go od brzegu w rozhukaną kipiel morza.

Zaczął się dusić, co wyrwało go z drzemki. Poczuł, że w ustach ma strzępy poduszki. Huk jednak nie ustawał, tyle tylko, że przybrał teraz dźwięk głuchych detonacji. Zerwał się z łóżka i wybiegł na dwór. Nad Strefą wznosiły się ciężkie słupy dymu.

To Czarny Batalion wkroczył do akcji.

220


XV

Wiedzieli, że wejście do Strefy możliwe jest tylko pod osłoną ciemności. Powiedział im o tym doświadczony przemytnik, do którego trafili dzięki dawnym koneksjom Długiego. Przemytnik ten, za godziwą opłatą, gotów był nawet podjąć się przeprowadzenia ich do Strefy w ciągu dnia. Jednak łączne ich fundusze pokryłyby zaledwie poło­wę kwoty, którą przemytnik skłonny był uznać za godziwą. Toteż zdani byli na własne siły, a tych, po czternastogodzinnym, nieprzerwanym śnie Długiego, a później - rów­nie długim śnie Grimaldiego, nie brakowało im.

Pierwszy postój wypadł u starego kumpla Długiego, któ­ry mieszkał na peryferiach centralnej aglomeracji Apostezjonu. Dotarli do niego wypożyczonym ekwipartem ko­munalnym, który dwa razy odmówił posłuszeństwa, ale wprawne ręce Grimaldiego doprowadziły pojazd do posłu­szeństwa. Tam właśnie Długi i Grimaldi odespali zaległoś­ci i pozbyli się swoich stalowych obrączek. Dwa dni prze­leciały bardzo szybko. Trzeciego dnia podziękowali za schronienie. Potem ruszyli w kierunku Strefy, a dokładniej -do przemytnika, którego adres dostali od kumpla Dłu­giego. Klucząc i unikając głównych dróg, przybyli na miejsce późną nocą. Pod wskazanym adresem znaleźli niewielki domek, stojący tuż nad brzegiem morza.

- Może poczekamy do rana? - zaproponował Jorgen.

- Nie mam zamiaru spać w ekwiparcie - odparł Długi. -Zresztą, już jest prawie rano - spojrzał na niebo, któ­re na wschodzie rozjaśniało się ledwie dostrzegalną po­światą. Podszedł do drzwi i zastukał; nie za głośno, nie za cicho, w sam raz, by usłyszał je tylko mieszkaniec. Po chwili za drzwiami rozległo się szuranie, pokasływanie i zaspany głos zapytał: - Kogo to po nocy niesie?

- Swoi - odparł cicho Długi.

Drzwi uchyliły się. Przemytnik obrzucił ich niechętnym spojrzeniem i mruknął: - Wchodźcie.

221


Gdy weszli, zapalił światło i wskazał im miejsca do sie­dzenia.

- Jeśli chcecie za morze, na drugą stronę, to źle trafi­liście. Już się tym nie zajmuje.

- Nie chcemy za morze - odparła żywo Claire. - Chcemy do Strefy.

- Do Strefy? A po co?

- To nasza sprawa - mruknął ponuro Długi.

- Do Strefy najlepiej nocą - powiedział. - Napijecie się czegoś?

- Masz piwo, stary? - z nadzieją zapytał Grimaldi.

- Kiedyś miałem, ale teraz... - machnął ręką zniechę­cony. - Interes podupada.

- A w dzień do Strefy nie można? - zagadnął Jorgen.

- Można, czemu nie? - przemytnik skrzywił się. - Ale to podwójnie kosztuje. A od wczoraj - poczwórnie.

- Dlaczego? - zaniepokoił się Grimaldi.

- Wczoraj przed wieczorem przyjechała kupa wojska. Obstawili całą Strefę. Coś się szykuje - pociągnął hałaś­liwie nosem, jakby węszył. - A to musi drożej kosztować, no nie? - Uśmiechnął się, pokazując szczerbate uzębie­nie.

- Ile? - warknął Długi.

- Czterysta czterdzieści żółciaków.

- Dwieście.

- Czterysta czterdzieści - rozłożył bezradnie ręce.

- Mamy tylko dwieście.

- Możecie sami spróbować. Jutro w nocy. Niektórym amatorom się udaje. Może i wam się uda.

- Dlaczego nie dziś? - zapytała Claire.

- Zaraz świt, panienko. Nie radzę - skrzywił się zno­wu, jakby go nagle rozbolał ząb.

- Daleko stąd do Strefy?

- Będzie ze trzy kilometry. Zaraz ruszacie?

- Spróbujemy.

222


- Jak chcecie - cmoknął sceptycznie. - Ale nie ra­dzę...

- Jeśli się nie uda, to poprowadzisz nas w nocy za dwieście? - zapytał Długi.

- Jeśli się nie uda, to już tu nie wrócicie. Jak was bę­dą przesłuchiwać, to ja o niczym nie wiem. Powiem, że przyjechali tu jacyś, pokręcili się i poszli.

- Dobra, dobra... - mruknął Długi i wyszli.

Wschód nieboskłonu zaróżowił się mocno.

- Zaraz wzejdzie Słońce - powiedziała Claire. - Już jest na brzegu nieba. Popatrzcie.

Jorgen podszedł do niej i ujął jej rękę. Claire odwróciła się w stronę Długiego i Grimaldiego: - Chodźcie! Podaj­my sobie ręce i pokłońmy się Słońcu!

- Zgłupiałaś, mała, do reszty - rzucił, mijając ją, Dłu­gi.

- Co? Zaraz cię złapię i zaprowadzę z powrotem do pani Rolland. Dostaniesz najniższą notę ze sprawowania.

- Najpierw musisz mnie złapać - zaśmiał się Długi i rzucił się do ucieczki.

Claire pogoniła za nim. Umykał jej zwinnie, znacząc śla­dy stóp na nadmorskim piasku. Claire, zadyszana, przysta­nęła na chwilę i zawołała:

- Obywatele! Pomóżcie mi poskromić tego dewianta! Wspólnym, kolektywnym wysiłkiem nauczymy go pokory! - ruszyła znowu w pogoń, a w jej ślady poszedł Grimaldi i Jorgen. Czuł się niezwykle lekko, jakby zrzucił z pleców ogromny ciężar; rozpierała go niewytłumaczalna radość. Miał ochotę krzyczeć. Przeciął Długiemu drogę. Z drugiej strony zachodził go Grimaldi. Długi już nie mógł uciec Claire, która powoli, pewna swego, zbliżała się do niego w promieniach wschodzącego Słońca.

Nagle wszyscy znieruchomieli. Dobiegł ich odgłos głu­chego wybuchu. W chwilę później usłyszeli kolejne deto­nacje, które wkrótce zlały się w jeden, przeciągły huk. Odwrócili się w kierunku,

223


0x08 graphic
skąd nadlatywały odgłosy kanona­dy. Dostrzegli wznoszące się w powietrze, chwiejne słu­py czarnego dymu, podobne do gromady gigantycznych rozdrażnionych kobr.

- To Strefa! - krzyknęła Claire.

- Tam zabijają ludzi! - usłyszał głos Grimaldiego.

- Tak, to Strefa.

Jorgena ogarnęła panika. Przecież, gdyby przybyli wcześniej, to byliby już w środku.

- Strefy już nie ma - mówił gorączkowo. - Uciekaj­my stąd, bo zaraz nas dosięgnie ten obrzydliwy dym. Ko­niec Strefy, koniec... - poczuł, że gardło mu się zaciska, a wnętrznościami szarpie jakiś nie znany mu do tej pory skurcz.

- Nieprawda! - krzyknęła Claire. - Strefa jest tu! - Wyciągnęła przed siebie rękę i pokazała piasek plaży. - Tu jest Strefa - powtórzyła z wysiłkiem.

Długi podszedł do niej w milczeniu i położył swoją dłoń na jej wyciągniętej dłoni. Za chwilę to samo uczynił Grimaldi. Jorgen podszedł do nich wolno, starając się ze wszystkich sił powstrzymać owe dziwne skurcze. Położył dłoń na ich splecionych dłoniach i ścisnął mocno. Pomog­ło; uścisk gardła zelżał, skurcze ustąpiły. Ze splecionych dłoni spływał na niego spokój. Trwali tak jeszcze przez chwilę, po czym rozłączyli się. Ale Jorgen czuł się tak, jakby ich dłonie nadal splecione były mocnym uściskiem.

Warszawa - Kisielany 1983



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wnuk Lipiński Edmund Apostezjon 02 Rozpad połowiczny
Wnuk Lipiński Edmund Apostezjon 01 Wir pamięci
Wnuk Lipinski Edmund Mord zalozycielski
Edmund Wnuk Lipiński - Kultura polityczna, ZALEŻNOŚCI MIĘDZY PARAMETRAMI
13 Edmund Wnuk Lipinski Małe grupy w ładzie monocentrycznym
Edmund Wnuk Lipiński Mord założycielski
Nadciąga budżetowy huragan Vincent Zadłużenie naszego kraju Rozpad połowiczny Ryzyko kontrolowane
Globalizacja Wnuk Lipiński
Wnuk Lipinski Świat miedzyepoki
Okres połowicznego rozpadu izotopu pierwiastka promieniotwórczego, szkola, chemia
Chemia średnia masa izotopów, rozpady promieniotwórcze, okres połowicznego rozpadu, liczby kwantow
Niziurski Edmund Marek Piegus 02 Nowe przygody Marka Piegusa
Niziurski Edmund 02 Nowe przygody Marka Piegusa
Wyk 02 Pneumatyczne elementy
02 OperowanieDanymiid 3913 ppt

więcej podobnych podstron