0101 Tinsley Nina Powrót na wyspę (Romans [Phantom Press] )


NINA TINSLEY

POWRÓT NA WYSPĘ


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Od maja do listopada codziennie około godziny szóstej wieczorem Hotel du Lac zapełniał się gośćmi. O tej porze zawsze spoglądałam na przyjeżdżających gości, wypatrując znajomych z Anglii. Przerywałam wtedy swoją pracę w recepcji i patrzyłam z nadzieją na ludzi tłoczących się w hallu.

Jednak kiedy Mark Quenton przekroczył próg naszego hotelu i skierował się w moją stronę, byłam zbyt zaskoczona, by cokolwiek powiedzieć.

- Romaine! - krzyknął z daleka.

Wszyscy odwrócili głowy w jego stronę, a Olga, druga recepcjonistka, zerknęła na mnie zdumiona. Wiedziałam, że inne dziewczyny ciągle plotkują na temat mojego braku zainteresowania płcią męską.

Mark Quenton przyjechał z Anglii, z Eastands na południowym wybrzeżu. Mężczyzna stał teraz przed oddzielającym nas lśniącym kontuarem i uśmiechał się do mnie uroczo. Nie miałam pojęcia, co robi tutaj w Zurychu. Prawdę mówiąc, nie interesowało mnie to. Wystarczała mi świadomość, że Mark jest w pobliżu.

- Dawno się nie widzieliśmy - powiedział, rzucając swoją torbę podróżną na podłogę.

- Trzy lata - odrzekłam. - I żadnego listu. Sądziłam, że jesteśmy przyjaciółmi.

Speszony wymamrotał coś pod nosem. W tej samej chwili moją uwagę odwrócił ostry głos starej Amerykanki, żądającej pokoju z widokiem na jezioro. Czując na sobie błagalny wzrok Olgi, która nie znosiła natarczywych gości, wyjaśniłam, że nie mamy takiego pokoju. Spodziewałam się, że Mark odejdzie podczas załatwiania przeze mnie tej kłopotliwej sprawy. Nie ruszył się jednak z miejsca i patrzył na mnie równie badawczo jak Olga.

- Czy zostaniesz, Mark? Zarezerwować ci pokój? Skinął głową i oparł się o kontuar.

- Muszę z tobą porozmawiać - powiedział cicho. Unikał mojego wzroku.

- Czy coś się stało w domu? Przytaknął.

- Czy jest tu jakieś spokojne miejsce, gdzie można porozmawiać?

Szepnęłam kilka słów do Olgi i opuściłam recepcję. Zaprosiłam Marka do cocktail - baru, wiedząc, że o tej porze będzie niewielu gości. Usiadłam przy stoliku. Lustra, żyrandole i smukłe kolumny wspierające strop sprawiały, że czułam się tam jak w szklanej klatce.

Obserwowałam Marka, gdy stał przy barze i zamawiał drinki. Był świetnie zbudowanym, barczystym i postawnym mężczyzną. Zamyśliłam się. Przypomniał mi się list, który otrzymałam od mojej siostry Camilli.

Na nowo rozbudziła się we mnie tęsknota za domem. Często śniłam po nocach, że siedzę pod drzewem orzechowym w ogrodzie ojca i liczę pąki róż. Budziłam się wtedy, czując na wargach słony smak. Marzyłam, aby to była sól przyniesiona przez wiatr wiejący na plaży w Eastands, lecz niestety dobrze wiedziałam, że to moje łzy.

Mark usiadł obok mnie.

- Czy ojciec jest chory? - spytałam.

- Nie, tylko bardzo niepokoi się o Camillę. - Przerwał, wstrząsając whisky w szklance. - Odeszła. Znikła.

Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.

- Żartujesz. Potrząsnął głową.

- Ona i Hedley. Oboje.

- Na Boga, Mark, powiedz, co się stało? Spojrzał mi prosto w oczy.

Uznałam, że jest jeszcze przystojniejszy, niż wówczas gdy widziałam go po raz ostatni. Położył na mojej ręce silną, opaloną dłoń i uśmiechnął się, chcąc jakby podnieść mnie na duchu, co, niestety, nie wydało mi się zbyt szczere.

- Kilka miesięcy temu Hedley kupił nowy jacht. Bardzo chciał go wypróbować i trzy tygodnie temu zdecydował z Camillą, że wybiorą się na ryby na naszą wyspę. - Zamilkł. - Chyba ją pamiętasz? - odezwał się po chwili.

- Oczywiście.

- Zamierzali tam zostać trzy lub cztery dni, lecz kiedy nie zjawili się po tygodniu, zaczęliśmy się niepokoić. Szalał wtedy sztorm. Twój ojciec odchodził od zmysłów. Powiadomił straż przybrzeżną. Przeszukali cały obszar wokół wyspy i nic nie znaleźli. Wtedy wynajął helikopter, by rozszerzyć zasięg poszukiwań, lecz nigdzie nie było po nich śladu.

- Nie myślisz chyba...?

- Nie wiem, Romaine.

Przygnębienie Marka powinno wzbudzić moje współczucie, jednak tak się nie stało. Byłam na siebie wściekła, że biernie akceptuję tę sytuację.

- Przecież musimy coś zrobić! - krzyknęłam w końcu.

- Naprawdę cię to obchodzi? - Zauważyłam gniewny błysk w jego oczach.

- Oczywiście. Camilla jest moją siostrą...

- A Hedley?

- Los męża mojej siostry też nie jest mi obojętny - wymamrotałam wściekła.

Wyraz twarzy Marka zmienił się. Nie był to miły, przyjazny uśmiech, jaki dobrze znałam, lecz dziwny grymas, który wykrzywił mu usta. Nie zapomniał, że Hedley przyczynił się najbardziej do mojego wyjazdu z Eastands.

- Twój ojciec sądzi, że zdołam przekonać cię, byś wróciła do domu.

- Wróciła do domu! - powtórzyłam.

- Potrzebujemy cię.

Przygwoździły mnie te słowa. Dokładnie to samo napisała Camilla w liście, który tak mnie zaniepokoił.

- Nie rozumiem - odrzekłam powoli. - Dostałam list od Camilli zaledwie tydzień temu.

- Nie zwróciłaś uwagi na stempel pocztowy?

- Eastands, szósty maja. Lotniczy. Otrzymałam go po kilku dniach, choć siostra napisała go trzy tygodnie wcześniej.

- Wyjechali z Eastands dwudziestego siódmego kwietnia - powiedział.

- Niewykluczone, że wysłał go ktoś inny. Znasz Camillę. Pewnie poprosiła kogoś, by się tym zajął.

Mark zapalił papierosa i zaciągnął się głęboko.

- Wolę nie myśleć, kogo...

- Czy to ważne?

- Być może. - Przez chwilę patrzył na mnie bez słowa. - Była nieszczęśliwa - dodał, przesuwając niepewnie dłonią po swych jasnych włosach.

Czego oczekiwał? Że będę płakać nad nieszczęściem Camilli po trzech okropnych latach, które spędziłam na wygnaniu? Jak mogłam inaczej myśleć o tych wszystkich tygodniach, miesiącach, ba, nawet latach, w ciągu których przenosiłam się z jednego obcego miasta do drugiego, coraz rozpaczliwiej walcząc z tęsknotą za domem.

- Jeśli Camilla tak cierpiała, to mogę się założyć, że sama była temu winna - odrzekłam.

- Nie starasz się zrozumieć, co czuła, prawda? Musiała być w bardzo złej kondycji, skoro do ciebie napisała.

- Już dawno doszłam do tego samego wniosku.

- Co było w liście? - zapytał.

- Prosiła, bym wróciła do domu. Mark zgasił papierosa i uśmiechnął się.

- Ojciec cię potrzebuje.

- Da sobie radę - powiedziałam.

- Twoim obowiązkiem jest...

- Nie bądź taki pompatyczny, Mark.

- Czy pomyślałaś, co się dzieje z hotelem Hedleya? Chyli się ku upadkowi...

- To nie moje zmartwienie.

- Romaine, chyba cię to jednak obchodzi? Powinnaś wrócić...

- Dlaczego tak interesują cię moje sprawy rodzinne? - Zaczynał mnie irytować. - Co mają tu do rzeczy uczucia ojca? A jeśli chodzi o hotel Hedleya, nie zależy mi...

- Dwudziestu ludzi straci pracę - przerwał rozgniewany.

- Niech się tym zajmie menedżer.

- Gdybyś choć trochę myślała o Camilli i Hedleyu, wtedy na pewno chciałabyś przejąć „Ashlings".

- I pożegnać się z pracą tutaj? Przebyłam długą drogę, nim zostałam główną recepcjonistką i asystentką Monsieur Clauda.

- Mogłabyś zostać szefową hotelu „Ashlings" - rzekł Mark.

Popatrzyliśmy na siebie. Być szefową hotelu „Ashlings". Ta myśl mnie ożywiła. Lata ciężkiej pracy nieoczekiwanie nabrały sensu. Uświadomiłam sobie, że tak ochoczo poznawałam tajniki hotelarstwa, gdyż chciałam w przyszłości prowadzić własny hotel. Pragnęłam osiągnąć sukces. Czy było coś lepszego od hotelu, który należałby do mnie, gdybym poślubiła Hedleya? Dlaczego się wahałam? Czy straciłam odwagę, by podjąć śmiałą decyzję, kiedy wreszcie nadeszła odpowiednia chwila?

Wiedziałam, że Mark chce, bym się zgodziła. To było dla mnie niezrozumiałe. Wyczuwałam niebezpieczeństwo. Próbowałam przekonać siebie, że zajęłabym się hotelem, aby wypróbować zdobyte umiejętności. Camilla i Hedley z pewnością wkrótce wrócą i skończy się czas mojej chwały. I co dalej?

A może oni nigdy nie wrócą? I nie dadzą już żadnego znaku życia? Może woda wyrzuciła ich ciała na jakiś zapomniany brzeg i nikt ich nigdy nie znajdzie?

Wzdrygnęłam się, przeklinając w duchu wybujałą wyobraźnię.

Mark nie dawał za wygraną.

- Rozumiesz chyba, jakie to ważne, żeby zarządzanie hotelem przejął ktoś z rodziny.

- Nie.

- Romaine...

- Nie chcę zajmować miejsca Camilli.

- Nie będziesz. Ona nie brała udziału w prowadzeniu hotelu.

- Nie to miałam na myśli.

„A właściwie po co?" - pomyślałam.

- Nie będziesz łatać dziur. Mówię ci, Romaine, to odpowiedzialna praca. Prawdziwe wyzwanie.

- Nie chcę wchodzić w ich życie.

- Głupstwa. Jeżeli nie wrócą... - Spojrzał mi prosto w oczy.

Więc to było sedno sprawy. Ogarnął mnie obezwładniający strach. Może Camilla utonęła i nigdy już jej nie zobaczę? Rozstałyśmy się przed trzema laty w gniewie i nienawiści. Teraz zaczęłam tego żałować. Wzajemna wrogość między nami położyła się ponurym cieniem na moim sercu.

Przypomniałam sobie fragment listu. Czy siostra wybaczyła mi? A może to ona potrzebowała mojego przebaczenia? Czy te nieśmiałe słowa były podyktowane pragnieniem pojednania i odnowienia wzajemnych stosunków?

- Muszą wrócić - powiedziałam stanowczo.

- Jedź ze mną, Romaine. Potrząsnęłam głową.

Mark był zbyt dumny, by błagać mnie, żebym wróciła do domu. Wiedziałam o tym doskonale.

- Jest jeszcze jeden powód. Najważniejszy ze wszystkich: chłopiec. Jest zrozpaczony.

- Chłopiec? Jaki chłopiec?

- Ojciec z pewnością wspominał ci o Paulu.

- A powinien? Kim jest Paul? - Ciekawość wzięła górę nad ponurymi myślami, które mnie osaczały.

- To syn przyjaciela Camilli i Hedleya. Ojciec Paula mieszka w Paryżu, więc twoja siostra zajmowała się chłopcem podczas jego nauki w Randallstown College. Przywiązał się bardzo do Cam i nie może uwierzyć, że ona już nigdy nie wróci.

- Jest nieodpowiedzialna. Jak śmie igrać z uczuciami dziecka?

- Kocha go na swój sposób - przerwał mi Mark. Camilla była zaborcza, a jej uczucia płytkie i zmienne.

Ale ludzie uwielbiali moją siostrę, miała wielu przyjaciół i znajomych.

- Myślałem, że poruszy cię los Paula - powiedział Mark nieśmiało.

To był jego as atutowy i zagrał nim spokojnie, jak gdyby nie zależało mu na wygranej. Domyślał się, że kieruję się w życiu uczuciem, nie rozsądkiem, lecz lata wygnania czegoś mnie nauczyły i nie chciałam uwikłać się znowu w niekorzystną dla siebie sytuację.

Na nic się nie zdały prośby Marka. Irracjonalnie odmawiałam powrotu do Anglii następnego dnia.

A gdyby ojciec poprosił mnie, bym wróciła?

Zrobił to. Telefonicznie.

Dźwięk jego głosu rozbudził we mnie tęsknotę za domem rodzinnym.

- Romaine! Czy możesz wziąć kilka tygodni urlopu? Quenton chyba ci powiedział, co się stało? Proszę cię, wróć do domu.

Odłożyłam słuchawkę i stanęłam przy oknie, z którego roztaczał się widok na jezioro. Uczucie wdzięczności przepełniło moje serce. Prośba ojca pozwoliła mi z honorem zakończyć dobrowolne wygnanie.

Przypomniałam sobie rozmowę z siostrą. Było to trzy lata temu. Cam stała przed lustrem w naszym pokoju i upinała ślubny welon.

- Myślę, że dobrze by ci zrobił wyjazd - powiedziała ironicznym tonem.

- Być może - odparłam. - I nie zamierzam wrócić, nim nie poprosi mnie o to rodzina.

Roześmiała się i zrobiła obrót przed lustrem; jej uroda zapierała dech.

- To mało prawdopodobne - odrzekła. - Jak wyglądam?

Dławiły mnie łzy.

- Nie płacz, Romy. Hedley powinien był wybrać ciebie. Jesteście bardzo podobni do siebie.

Cóż! Hedley nie mnie wybrał. Wolał ożenić się z moją piękną siostrą, a ja uciekłam, by nie patrzeć na ich szczęście.

Monsieur Claud, mój szef, niechętnie udzielił mi bezterminowego urlopu. Był człowiekiem interesu, ale okazał wiele zrozumienia dla mojej sytuacji rodzinnej. Utwierdzał mnie jednocześnie w tym, że dobrze robię, przejmując hotel szwagra. Kupił mi bilet i odwiózł mnie na dworzec.

W podróży nie wydarzyło się nic szczególnego. Dopiero w chwili gdy pociąg wjeżdżał na stację w Randallstown, uświadomiłam sobie, że nie uprzedziłam ojca o swoim przyjeździe. Wsiadłam do jedynej taksówki stojącej przed dworcem i powiedziałam szoferowi, by zawiózł mnie do domu mego ojca, do Eastands.

Samochód przemknął jak strzała przez czteromilowy odcinek między Randallstown a Eastands, zwalniając tylko na podwójnym zakręcie w Harbour Square. Nic się tu nie zmieniło. Drzwi trzech sklepów były jak zwykle zamknięte, chroniąc ich wnętrza przed wiatrem. Restauracja „Pod Homarem" eksponowała tę samą co przed laty tandetną sieć rybacką, rozpiętą w oknie, ze sztucznym homarem uwięzionym w niej jakby na całą wieczność. Minęliśmy tawernę i zatrzymaliśmy się przed domem.

Słońce odbijało się w umieszczonej na bramie mosiężnej wizytówce z nazwiskiem ojca. Zapłaciłam za kurs, a kierowca zaniósł mój bagaż na ganek. Przypomniałem sobie te radosne dni, gdy po zakończeniu semestru przyjeżdżałam z Camillą ze szkoły.

„Nareszcie w domu!", wołałyśmy, biegając wokoło. Ściskałyśmy Tizera, żółtego kundla, którego uwielbiałyśmy. Potem wpadałyśmy do gabinetu ojca. Na koniec pędziłyśmy do kuchni, by zatańczyć z Hanną Rycraft.

- Jesteś w samą porę. - Hanna otworzyła drzwi, przywracając mnie do rzeczywistości.

- Przybyło ci zmarszczek! - Objęłam ramionami jej kościste ciało i ucałowałam policzki, pomarszczone jak skórka starego jabłka.

- Bardzo schudłaś, Romy. Nic dziwnego, brakowało ci porządnej kuchni. - Pociągnęła nosem, a ja nie byłam pewna, czy powstrzymuje łzy, czy wyraża właściwą tylko sobie pogardę dla cudzoziemskich potraw. - Ojciec jest w gabinecie - dodała.

Przeszłam przez korytarz i otworzyłam drzwi.

- Tatusiu! - Siedział zgarbiony przy biurku, ale kiedy usłyszał mój głos, podniósł głowę.

Patrzyłam na niego wstrząśnięta, wydawało mi się, że ujrzałam nieznajomego.

- Tatusiu - powtórzyłam bezradnie, nie mogąc uwierzyć, że tak się postarzał w ciągu ostatnich trzech lat.

Zerwał się z miejsca, a ja podbiegłam do niego. Objął mnie mocno. Przytuliłam się do jego piersi, słuchając jak ojciec cicho szepcze moje imię.

- Pozwól mi spojrzeć na siebie - powiedział i odsunął mnie na odległość wyciągniętej ręki.

Powstrzymując łzy, uśmiechnęłam się.

- Przynajmniej jedna z moich córek wróciła - rzekł półgłosem.

- Camilla też wróci - wymamrotałam. - Musi. Czy są jakieś wieści o nich?

- Nie - odrzekł, wypuszczając mnie z objęć. Usiedliśmy. Zobaczyłem, że zielone zasłony są tylko częściowo zaciągnięte; nie wpuszczając w pełni słonecznego blasku, rzucały cień na fotografię Camilli stojącą na biurku.

- Quenton powiedział, że dostałaś od niej list. Czemu nie przyszła do mnie, skoro potrzebowała pomocy?

„Może ojciec nie potrafił jej wtedy w niczym pomóc" - pomyślałam.

- Gdyby potrzebowała pomocy, na pewno zwróciłaby się do ciebie. Tato, na miłość boską, to nie twoja wina.

- Jak mogę myśleć inaczej? Może wszystko lepiej by się ułożyło, gdyby wasza matka nie odeszła.

- Wątpię. Matka opuściła nas, bo zakochała się w innym mężczyźnie. - Wiele lat temu pogodziłam się z utratą matki. - Zresztą nic by na to nie poradziła, że obie pokochałyśmy Hedleya Peake'a. Ty zawsze byłeś przy nas, gdy cię potrzebowałyśmy.

- Pozwoliłem ci odejść. Ale myślałem, że tego właśnie pragniesz.

Dotknęłam jego ręki i uśmiechnęłam się.

- Wyszło mi na dobre.

Ścisnął lekko moje palce i zapomniałam na chwilę, że nie jestem i nigdy nie byłam jego ulubienicą. Euforia nie mogła trwać długo.

- Zajmiesz się hotelem - rzekł dobitnie.

- Niczego jeszcze nie postanowiłam. Zmarszczył brwi.

- Oczywiście, jeżeli uważasz, że nie potrafisz...

- Och, potrafię - przerwałam mu. - Rzecz w tym, czy tego chcę.

Wstałam, podeszłam do okna i pociągnęłam za sznurki wiszące przy zasłonach. Rozsunęły się, a pokój napełnił się słońcem.

- Nie mam żadnych zobowiązań wobec Hedleya Peake'a - powiedziałam, spoglądając przez okno na drzewo orzechowe.

- Gdyby twoja siostra choć trochę cię obchodziła, nie sprzeciwiałabyś się teraz.

- Oczywiście, że mnie obchodzi. - Zaczynałam się denerwować. - Prowadzenie hotelu „Ashlings" nie ma nic wspólnego z uczuciem, które żywię do Camilli. To sprawa między Hedleyem a mną.

- Ale to przecież... - Wyglądał na zdziwionego, a ja uśmiechnęłam się.

- To przecież stara historia, o której trzeba zapomnieć - dokończyłam za niego.

Czy rzeczywiście? Nie wiedziałam, jak zareagowałabym, widząc znowu Hedleya. Może tylko mi się zdawało, że rana już się zagoiła.

Nasze spojrzenia spotkały się. Zawstydzona spuściłam wzrok.

- Moja mała dziewczynka...

- Zapomniałam - powiedziałam gniewnie.

- Więc o co chodzi? - Zaczynał się niecierpliwić. Psychologia nigdy nie należała do jego mocnych stron. Był tylko lekarzem ludzkich ciał.

Nie umiałam wyrazić w słowach przeczucia, jakie mnie dręczyło. Wiedziałam jednak, że nie chcę się mieszać w żaden sposób we wspólne życie Camilli i Hedleya. Może bałam się, że będzie mnie to zbyt wiele kosztowało.

- Spróbuj, Romaine. Quenton twierdzi, że hotelem powinien zarządzać ktoś znający się na rzeczy. Przecież zawsze byłaś osobą, która pomagała kulawym psom...

- Obcym...

Potrząsnął głową. Pomyślałam, że muszę być czujna. Ojciec był zbyt natarczywy, podobnie jak Mark Quenton. Dlaczego? Ciekawość powoli przezwyciężyła moje wcześniejsze opory. Wiedziałam oczywiście, że ludzie nie znikają bez powodu, a gdyby owe powody mogły zaszkodzić rodzinie, któż mógłby je odkryć i zbadać lepiej niż ja?

- Spróbuję. Ale tylko przez parę tygodni - powiedziałam.

Odetchnął z ulgą, a mnie nagle ogarnął gniew. Tatuś nie dbał o to, w co mnie wplątuje, dopóki nie szkodziło to jego ukochanej Camilli. Mogłam jeszcze zmienić decyzję, lecz zadzwonił telefon.

Ojciec odczekał kilka sekund i podniósł słuchawkę.

- Doktor Mortimer - odezwał się.

Wziął ołówek i zanotował parę słów swoim drobnym pismem. Wydał przez telefon kilka poleceń i odłożył słuchawkę.

- Dzwonili ze szpitala. Muszę jechać. - Jego ręka zastygła w powietrzu nad telefonem. - Ty, oczywiście, zostaniesz w hotelu. Przekazałem recepcjonistce, aby nikt nie zakłócał ci spokoju.

Zakładał, że zaakceptowałam jego plan, mnie zaś znów naszła pokusa, by natychmiast wracać do Zurychu.

- Nie wiem. To zależy od tego, gdzie mieszka Paul.

- Nie rozumiem - odrzekł ojciec. - Camilla zatrudnia dziewczynę, która opiekuje się chłopcem i prowadzi dom.

- Czy jest jakiś powód, dla którego nie powinnam zamieszkać w domu Camilli?

- Nie ma po prostu takiej potrzeby. Paul jest pod dobrą opieką, zresztą napisałem do jego ojca, informując go o tym, co się stało.

- Ale Mark mówił, że Paul jest zrozpaczony. Podobno uwielbia Camillę.

- Nonsens. - Głos ojca był nieprzyjemny. - Jest w trudnym wieku; ma chyba jedenaście lat.

- Wolałabym jednak zamieszkać w domu Camilli - nalegałam.

- Myślę, że to nie będzie dla ciebie zbyt wygodne.

- Dom znajduje się tak blisko hotelu. Przez trzy lata mieszkałam w wynajętych pokojach. Teraz chcę zamieszkać w domu swojej siostry.

Ojciec zniecierpliwiony wzruszył ramionami. Dlaczego tak się denerwował?

- Dobrze! Podrzucę cię tam w drodze do szpitala. Tylko nie przejmuj się zbytnio Paulem. To dość skomplikowane dziecko.

Choć niełatwo było mi w to uwierzyć, zaczęłam podejrzewać, że ojciec był zazdrosny o Paula. A może istniał jakiś inny powód, dla którego tatuś chciał go trzymać z dala ode mnie?

Słysząc nadjeżdżający samochód, Paul wybiegł z domu. Był szczupłym i drobnym chłopcem. Miał czarne włosy przycięte na pazia. Wielkie, ciemne oczy były ozdobą jego delikatnej twarzy.

- Cześć, Paul - powiedziałam, wysiadając z samochodu.

Spojrzał na mnie ukradkiem.

- Czy wiesz, kiedy wróci Camilla? Maisie mówiła, że możesz wiedzieć.

Pokręciłam głową i podeszłam do bagażnika, by pomóc ojcu wypakować walizki. Paul szedł za nami.

- Zostaniesz tutaj? - zapytał.

- Tak. - Dziwne, jak szybko dał mi odczuć, że jestem tutaj intruzem. Nawet nie zdążyłam przekroczyć progu tego domu. Zdawało mi się, że między nim a moim ojcem istnieje jakieś tajemne porozumienie. Czy oni obaj nie chcieli, abym tu mieszkała? Może obawiali się, że będę próbowała zastąpić im Camillę?

Paul zaprowadził nas do domu, wołając Maisie. Wybiegła z kuchni i uśmiechnęła się na powitanie.

- Miło mi panią widzieć, panno Mortimer. Chyba dobrze zrobiłam, wysyłając list od pani Peake. Znalazłam go w jej pokoju na stoliku.

Uścisnęła mocno moją dłoń. Była młoda i pulchna. Emanowało z niej ciepło.

- Oczywiście - odrzekłam.

Paul stał w drzwiach, obserwował mnie.

- Dom bez Camilli jest pusty - powiedział.

Maisie puściła moją rękę; nie ukrywała zdenerwowania.

- Teraz nie będzie pusty, gdyż przyjechała panna Mortimer.

- Zostaniesz tylko do powrotu Camilli, prawda? - rzekł Paul. - Musieli zboczyć z kursu w czasie burzy. Ona niedługo wróci.

Sądziłam, że Maisie powie coś, co wszystkich uspokoi. Zaciskając usta, patrzyła na chłopca, który nagle podbiegł do niej i przytulił się.

- Powiedz, że wróci.

Odsunęła go i zwróciła się do mnie.

- Czy pokazać pani pokój? To ten na parterze, chyba go pani zna?

- Nie. Jestem tutaj po raz pierwszy.

Podniosłam dwie walizki. Maisie wzięła resztę bagażu, poprowadziła mnie przez krótki korytarz i otworzyła drzwi znajdujące się na końcu.

- Z widokiem na morze - powiedziała, stawiając walizki. - Chłopiec jest bardzo zmartwiony...

- Rozumiem.

- Łazienka jest za tymi drzwiami. Czy mogę w czymś pomóc?

Potrząsnęłam głową. Kobieta wyszła, zamykając drzwi.

Okna były otwarte na oścież. Na stoliku stał wazon czerwonych róż. Pomyślałam, że ten pokój, mimo kwiatów i znajomego szumu morza, jest mi tak samo obcy jak wszystkie inne, w których mieszkałam przez ostatnie trzy lata. Stanęłam przy oknie, rozglądając się wokół, szukając śladów obecności Camilli. Pomyślałam, że nasze pokrewieństwo sprawi, że znajdę się wreszcie w miejscu, które będę mogła nazwać domem. Myliłam się jednak. Pokój okazał się nieprzytulny, przeznaczony dla przypadkowych gości.

Zdałam sobie sprawę ze swojej samotności i starałam się spojrzeć na siebie obiektywnie. Przyzwyczaiłam się przebywać w obcych miejscach i pokojach. Dlaczego miało być inaczej w domu mojej siostry?

Pukanie do drzwi przerwało moje rozmyślania. Paul wszedł do pokoju.

- Maisie powiedziała, że zaraz poda herbatę. Czy mogę wpuścić psy?

Słyszałam uporczywe drapanie w drzwi, które zaraz otworzyły się szeroko. Złocisty labrador i biały pudel wpadły do środka, skacząc na mnie. Podniosłam pudelka, który radośnie oblizał moją twarz.

Paul położył się na łóżku. Uśmiechał się nieznacznie.

- To Louis. Camilla twierdzi, że jest on potomkiem pudli należących niegdyś do królów francuskich. A to Jason. - Pogłaskał głowę labradora. - Louis był psem Camilli, ale w końcu podarowała mi go. Jason należy do wujka Hedleya. Zabieram je codziennie na spacer po plaży, mam nadzieję, że pierwszy zobaczę powracający jacht.

Psy wskoczyły na łóżko. Chłopiec spojrzał na mnie badawczym wzrokiem. Ale nie zaprotestowałam.

- Maisie uważa, że psy nie powinny leżeć na łóżku, ale tak naprawdę to myślę, że ona ich nie lubi.

Wstał i podbiegł do okna.

- Czy mam cię nazywać ciocią?

- Nie.

- Myślałem, że masz czarne włosy, wielkie złote kolczyki w uszach i umiesz wróżyć. Twoja siostra mówi, że z natury jesteś cyganką. Czy to prawda, że nigdzie nie zatrzymujesz się na dłużej? Ja odwrotnie. Chcę zostać tu na zawsze z Camillą. Nie wiem, co zrobię, jeśli nie wróci.

Powiedział te słowa bardzo poważnie. Potem przywołał psy i wybiegł z pokoju, nie zamykając za sobą drzwi.

Zamknęłam je sama, zdjęłam kurtkę, położyłam ją na łóżku i otworzyłam jedną z walizek. Postanowiłam, że muszę uczynić ten pokój przytulnym, naznaczyć go swoją obecnością. Wyjęłam szczotkę, grzebień, kosmetyki i postawiłam je na toaletce. Zerknęłam na lustro, próbując dojrzeć cygańskie cechy, o których mówiła Camilla.

Zobaczyłam jedynie krótkie, brązowe włosy, orzechowe, równe brwi i lekko opaloną twarz. W moim spojrzeniu nie było nic cygańskiego. A w duszy? Tułałam się po świecie z konieczności czy też wynikało to z mojej natury? Czy chciałam, jak Paul, pozostać w Eastands na zawsze? Czy tu znalazłabym swoje szczęście?


ROZDZIAŁ DRUGI

W czasie mojej nieobecności w „Ashlings" nic się nie zmieniło. Za zielonymi, okutymi mosiądzem drzwiami znajdowała się kuchnia, spiżarnia, pokój dla personelu i toalety. Drzwi kołysały się na dobrze naoliwionych zawiasach. Zatrzymałam się na chwilę, przysłuchując się dobiegającej rozmowie z pokoju służbowego. Wybrałam przerwę na poranną kawę jako odpowiedni moment do zawarcia znajomości z pracownikami Hedleya.

Zdenerwowana, otworzyłam wreszcie drzwi. Siedzący odwrócili głowy, głosy ucichły. Niemal fizycznie odkryłam ich niechęć.

- Dzień dobry. - Zamknęłam drzwi i oparłam się o nie. Nie było żadnego odzewu. Wiedziałam już, że popełniłam pierwszy błąd. Powinnam była wzywać ich pojedynczo do biura Hedleya. Za późno jednak było na odwrót, weszłam więc do środka.

Zapadła grobowa cisza, lecz ja już zaczynałam oswajać się z sytuacją.

- Większość z was chyba wie, że jestem szwagierką pana Peake'a i mam prowadzić hotel w czasie jego nieobecności. - Przerwałam, licząc na to, że ktoś skruszy mur wrogości.

- Chcemy tylko dostać nasze pieniądze. - Otyła kobieta zwróciła się do mnie. Jej małe, świńskie oczka zwęziły się. - Nie dostajemy pieniędzy od trzech tygodni. Chcemy też wiedzieć, kiedy wróci pan Peake.

- Dostaniecie całą wypłatę - odrzekłam - nie wiem, niestety, kiedy wróci mój szwagier.

- Co z naszą pracą? Dzieje się tutaj coś dziwnego i mamy prawo żądać wyjaśnień. - Wstała z krzesła.

Miałam nadzieję, że siadając z powrotem, nie trafi na siedzenie obrotowego krzesła i zwali się na podłogę. Puszczając wodze fantazji i wyobrażając sobie zamieszanie wywołane tym wyimaginowanym zdarzeniem, nie uchwyciłam sensu następnego zdania.

- Dobrze. Powiedziałaś już swoje, Perkins! - Kuchmistrz wystąpił naprzód. Przesunął wysoką, białą czapkę na tył głowy, jego blada twarz nie wyrażała żadnych emocji. W dłoni trzymał cienkie, czarne cygaro.

- Mam prawo z nią rozmawiać! - krzyknęła Elsie Perkins i spojrzała na kucharza. - Znam ją od dziecka. Zawsze kręciła się koło pana Hedleya.

Patrzyłam na nią zdumiona. Nie mogłam sobie przypomnieć, bym kiedykolwiek w życiu ją widziała.

- I nie powiesz mi - ciągnęła - że nie jest wtajemniczona w tę sprawę.

- Wtajemniczona?! - powtórzyłam, patrząc na nią z przerażeniem.

- To zmowa - powiedziała, podnosząc ręce, a postrzępiona koronka wysunęła się spod fartucha.

Szef kuchni był moją jedyną nadzieją. Patrzył na Elsie z nienawiścią. Kobieta parsknęła pogardliwie.

- Nie gap się tak na mnie, Desmond. Nie ty jesteś teraz ważny tylko ona.

Wskazała na mnie palcem. Musiałam teraz podjąć szybką decyzję.

- Chcę was wszystkich poznać. Na razie proszę, abyście wrócili do swojej pracy. - Odprawiłam ich ruchem ręki.

Nikt nie zareagował. Pokój wypełniała przytłaczająca cisza.

- Ruszcie się! - Od głosu mistrza zadrżały szyby. Zaczęli podnosić się z krzeseł opieszale. Pokojówki, kelnerki, kelnerzy, pomoce kuchenne; indywidualności, które muszą zgrać się we wspólnej pracy, a ja mam nią kierować i nadzorować.

- Uff! - Usiadłam na obrotowym krześle Elsie Perkins. Zamknęły się drzwi i zostałam w pokoju z szefem kuchni.

- Perkins ciągle gada o swoich prawach. Nie jest jednak taka zła.

- Z pewnością ma destrukcyjny wpływ na personel. Chyba pracuje tu dość długo?

- Czterdzieści lat. Zaczęła jako młoda dziewczyna. - Nieoczekiwanie uśmiechnął się, aż w jego policzkach ukazały się dołki.

- A pan?

- Wystarczająco długo. - Strzepnął popiół do wypełnionej niedopałkami popielniczki i podszedł do okna. Wyjrzał na podwórze. Gdy się odwrócił, miał poważny wyraz twarzy.

- Skoczyła pani na głęboką wodę, panno Mortimer. Radziłem panu Quentonowi, by zatrudnił tymczasowo menedżera, ale nie chciał o tym słyszeć. Pani rodzina nie cieszy się teraz zbytnią sympatią. - Usiadł. - Właściwie już od dłuższego czasu.

- Nie rozumiem.

- Powinna się pani dowiedzieć o wszystkim, co od dawna psuje tu atmosferę.

- O niczym nie słyszałam - powiedziałam impulsywnie, dotknięta dezaprobatą mistrza. - Chciałabym też wiedzieć, co ma wspólnego z hotelem pan Quenton.

- Dużo. Jeśli wierzyć krążącym pogłoskom.

- Jakim pogłoskom?

- Niech pani sama go spyta.

- Zrobię to - odparłam ostro, wściekła na Marka Quentona, że wciągnął mnie w to wszystko.

- Naprawdę jest pani naiwna. - Uśmiechnął się mistrz. - Cóż, mam wobec pana Hedleya dług wdzięczności, więc może pani liczyć na moją pomoc. Temu miejscu grozi ruina. Nikt nie dba o hotel, a najmniej właściciel. - Pogłaskał nie ogolony podbródek. - Postawienie tego na nogi nie będzie łatwą sprawą. Zależy głównie od tego, czy ma pani dość silną motywację.

- Oczywiście.

- Ze względu na Hedleya? - Uśmiechnął się pobłażliwie.

Przygryzłam wargę.

- Co pan ma na myśli?

- Sądziłem, że tamta historia wciąż może boleć...

- Moje układy ze szwagrem to nie pana sprawa.

- Nie ma pani racji, panno Mortimer. Personel to zamknięta społeczność, szczególnie w hotelu rodzinnym, takim jak ten. Wszyscy wiedzą, że pan Hedley popełnił błąd, żeniąc się z niewłaściwą osobą.

Zabrakło mi tchu.

- Jak pan śmie! Szwagier kocha moją siostrę.

- Z pewnością. I to go właśnie niszczy. Wstałam.

- Nie mam ochoty na takie rozmowy. Roześmiał się.

- Była pani daleko i dużo wody upłynęło, jak mówi przysłowie. Przypuszczam, że ma pani sporo pomysłów i nie chce słuchać moich rad. Jednak dam pani jedną. Musi pani cieszyć się autorytetem i uważać na każdy swój krok.

Wstał i zdusił w popielniczce niedopałek cygara.

- Mam nadzieję, że pani sobie poradzi - powiedział i wyszedł z pokoju.

„Przeklęty Mark Quenton" - pomyślałam. Podeszłam niespokojnie do okna i wyjrzałam na podwórze, patrząc z roztargnieniem na stojące tam śmietniki.

Dlaczego Mark przyleciał do Zurychu i skłonił mnie, bym wróciła do domu i zastąpiła Hedleya? Przez chwilę pragnęłam znaleźć się w schludnym, ładnie umeblowanym biurze w Hotelu du Lac, lecz moja uparta natura zwyciężyła. Byłam tutaj; zmiana podupadającego hotelu w miejsce atrakcyjne dla turystów wydawała się zbyt kuszącym wyzwaniem, by go nie podjąć.

Pełna energii i determinacji wyszłam z pokoju, otworzyłam zielone drzwi i przeszłam korytarzem do biura Hedleya, małego pokoiku za recepcją. Usiadłam przy jego biurku. Spojrzałam ponuro na stertę nie załatwionej korespondencji i powróciły wątpliwości i podejrzenia. Przeglądając listy, zauważyłam, że wiele z nich zawiera tylko zgłoszenia rezerwacji. Dlaczego pozostały bez odpowiedzi?

Wezwałam recepcjonistkę i czekałam, bębniąc niecierpliwie palcami po biurku. Po paru minutach otworzyły się drzwi i stanęła w nich niepewnie starsza, siwowłosa kobieta.

- Wzywała mnie pani? - Kobieta miała bardzo jasną karnację.

- Tak, panno...

- Pani Dawson.

Teraz poznałam ją po głosie. Weszła do pokoju i stanęła przy biurku.

- Chciałabym złożyć wypowiedzenie - rzekła.

Jeśli oczekiwała jakiejś reakcji z mojej strony, zawiodła się.

- Proszę wręczyć mi to na piśmie. Skoro pisze pani na maszynie listy pana Peake'a, proszę przepisać parę moich. Czy mogłaby pani przynieść terminarz i książkę rezerwacji?

Pani Dawson stała nieruchomo. Nasze spojrzenia spotkały się.

- Pamięta mnie pani? - spytała drżącym głosem. Skinęłam głową.

Dawsonowie prowadzili w Harbour Square sklep ze słodyczami i tytoniem. On był niskim, okrągłym, jowialnym mężczyzną, który zawsze śmiał się z własnych dowcipów. Znał jedną iluzjonistyczną sztuczkę - chował w dłoni szesciopensowkę, która znikała w tajemniczy sposób, po czym wyjmował z kieszeni sznur kolorowych chusteczek do nosa. Dzieci uwielbiały go. Roztaczał wokół siebie aurę radości, którą pani Dawson umiała gasić jednym słowem. Nigdy nie ustalono, jak jego ciało znalazło się w morzu i nikt nie wiedział, czy żona pogodziła się z tą stratą.

Serce zabiło mi szybko. Czy pani Dawson miała być pierwszą osobą wystawiającą na próbę mój autorytet?

- Musi pani zrozumieć, że nie mogę tu zostać, gdy nie ma pana Peake'a - powiedziała.

- Skoro pani tak mówi.

- Nie mogę pracować dla pani!

- Myślałam, że to jest możliwe. Potrzebna mi każda pomoc.

Policzki pani Dawson zabarwił rumieniec. Zawahała się przez moment, po czym wyszła energicznym krokiem z pokoju. Wróciła po paru sekundach z plikiem papierów pod pachą.

Odetchnęłam z ulgą.

- Czemu te listy pozostały bez odpowiedzi?

- Odpisałam na kilka najpilniejszych, ale pan Peake powiedział, że zajmie się korespondencją po powrocie.

- Z pewnością...

- Pytałam pana Quentona, co mam robić. Powiedział, żeby teraz nie przyjmować nowych zgłoszeń.

- Dlaczego? Jest mnóstwo wolnych pokoi - stwierdziłam, przeglądając książkę rezerwacji.

Kobieta usiadła. Przygryzła wargi tak mocno, że ukazała się na nich plamka krwi.

- Ponieważ pan Hadley już nie wróci. Czuję to. - Dramatycznym gestem przycisnęła dłoń do serca. - Znajdą go na jakimś obcym brzegu jak mojego Alberta. Morze jest zawsze żądne ofiar.

„Ona jest obłąkana'' - pomyślałam i przez krótką, straszną chwilę przeżywałam jej rozpacz jak swoją własną.

- Nonsens. Nie wierzę, że moja siostra i jej mąż utonęli. Wrócą któregoś dnia i będą się dziwić, że robiono wokół ich zniknięcia tyle zamieszania.

- A jeśli nie?

To pytanie zadał mi wcześniej Mark Quenton. Czy ludzie, którzy z Peake'ami mieszkali i rozmawiali na co dzień, wiedzą coś, czego ja nawet nie domyślam się?

- Dlaczego pani w to wątpi? Są doświadczonymi żeglarzami.

Kogo próbowałam przekonać? Chyba samą siebie. Po raz pierwszy odczułam wagę brzemienia, które kazano mi wziąć na barki. Traktowałam dotąd pracę w „Ashlings" jako tymczasowe zajęcie, któremu poświęcę kilka tygodni swojego życia. A jeśli tak nie będzie? Może potrwa to parę miesięcy, a nawet lat?

Spojrzałam na panią Dawson. Ściskała nerwowo ołówek w dłoni.

- Czy pani coś wie? - zapytałam podejrzliwie.

- Nic - odpowiedziała bez przekonania. Chwilę walczyła z sobą, jakby ciężar tajemnicy stał się dla niej zbyt trudny do udźwignięcia. Wstała energicznie i wyciągając z kieszeni pęk kluczy, podeszła do ukrytego w ścianie sejfu. Otworzyła go i wyjęła plik papierów.

- Proszę spojrzeć na te nie zapłacone rachunki. Na bilanse. - Pochyliła się nade mną, wskazując kolumnę cyfr.

- Setki funtów zadłużenia wobec dostawców. Jeśli nie zostaną szybko zapłacone, przestaną z nami współpracować.

„Tylko spokojnie" - pomyślałam przerażona.

- Zapewne jest powód... - Starałam się, by mój głos brzmiał pewnie i spokojnie.

- Oczywiście. Wyrzucanie pieniędzy: przyjęcia, nowe toalety...

- Pani Dawson, proszę... - Podniosłam dłoń, by uciszyć kobietę, lecz przypominała teraz wulkan buchający jadem i nienawiścią.

- Pan Peake nie wróci nie tylko z powodu tych rachunków. Są jeszcze listy.

- Jakie listy?

- Takie - powiedziała, rzucając je na biurko.

Były przewiązane wstążką i zaadresowane czarnym atramentem do pani Camilli Peake. Dwa słowa w rogu były napisane atramentem: „Osobiste. Pilne".

- Cóż - wycedziła pani Dawson.

Siedziałam wpatrzona w listy, czując na czole kropelki potu. Wytarłam ukradkiem wilgotne ręce w spódnicę. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje, czemu tak się boję. Czułam tylko, że odbieram fluidy pani Dawson.

- Co zrobi pani z listami? - zapytała.

- Nic.

- Boi się pani je otworzyć, prawda? - zadrwiła. - Lepiej nie wiedzieć, do czego posunęła się pani siostra.

Doprowadzona do ostateczności, uderzyłam pięścią w biurko.

- Listy do mojej siostry to nie pani sprawa. Oburzają mnie te insynuacje.

Zgarnęła listy z biurka, włożyła je z powrotem do sejfu, zamknęła go i rzuciła mi klucz. Usiadła. Drżały jej ręce, gdy brała terminarz i ołówek.

- A telefony? - powiedziała. - Codziennie. Zawsze ten sam męski głos. Pyta, kiedy wróci pani Peake. Mówiłam o tym panu Quentonowi. Musiałam komuś powiedzieć. - Po raz pierwszy zadrżał jej głos.

- Następnym razem proszę przełączyć do mnie. Czy pan Quenton wie o listach i rachunkach?

Potrząsnęła głową przecząco. Rumieńce znikły z jej policzków, ożywienie zgasło, a twarz przybrała szary odcień.

- Dlaczego nie? Czy kieruje panią spóźnione poczucie lojalności wobec pracodawcy?

- Pan Peake nigdy nie wątpił w moją lojalność - odrzekła ostro. - A pan Quenton zawsze cieszył się zaufaniem pani Peake. Nie powierzyłabym mu żadnego sekretu. Pani też nie powinna.

Schyliłam głowę i zaczęłam przeglądać korespondencję. Podsunęłam recepcjonistce stos listów.

- To musi być załatwione dzisiaj.

- Naprawdę chce się pani tym zająć...?

- Oczywiście. Po to tu jestem.

- Ale myślałam...

- Nie zniechęcam się łatwo. - Spojrzałam jej prosto w oczy. - Oczekuję również lojalności ze strony pracowników. Proszę więc powiedzieć wszystkim, że nie życzę sobie, by ktoś choć słowem wspomniał przy gościach o zniknięciu Peake'ów. A jeśli usłyszę jakieś plotki, natychmiast zwolnię tych, którzy je rozgłaszają. Czy to jest jasne?

Skinęła głową.

- Ale co mam powiedzieć gościom? Wielu pyta o pana Hedleya.

- Proszę pobudzić swoją wyobraźnię. Sądzę, że jej pani nie brakuje. Zawsze można powiedzieć, że hotel zmienił właściciela. To nie będzie kłamstwo. Teraz ja jestem właścicielką.

- Nie będę się tym przejmować. Odchodzę przy końcu tygodnia. Jest zbyt wiele...

Czekałam, aż zacznie mówić dalej.

- Boi się pani czegoś? - zapytałam, wykazując się cierpliwością. Gdybym nie potrzebowała jej pomocy w najbliższych dniach, odprawiłabym ją natychmiast. - Nie sądziłam, że pani tak łatwo ustępuje.

- Nic pani o mnie nie wie. Jesteśmy sobie obce - przerwała, jej wargi drżały. - Chodzi o to - wybuchnęła - że nie mogę znieść pani obecności na tym miejscu!

- Na miejscu Hedleya? - spytałam ironicznie.

- Tak - wymamrotała. - Był takim poczciwym głupcem. Próbowałam go chronić przed ludźmi. Mówił często: „Mil" - mam na imię Mildred - „Mil, nie wiem, co bym zrobił, gdybyś odeszła". Nie rozumiem, panno Mortimer, jak mógłby zniknąć, nie mówiąc mi, że już nie wróci.

- Na pewno zamierza wrócić i spodziewa się zastać panią tutaj.

- Uważam, że powinnam odejść, nim będzie za późno.

- Ja natomiast chcę zostać i rozwiązać tę zagadkę.

- Bez mojej pomocy.

- Nie potrzebuję pani pomocy i może pani odejść, jeśli nie boi się pani zawieść pana Peake'a. - Wstałam z miejsca.

Zerwała się i stanęła przede mną.

- I zostawić go na pani łasce? Nigdy! Nie miałabyś dla niego litości, ty przeklęta kobieto! - wrzasnęła.

Podniosłam rękę, by uderzyć recepcjonistkę w twarz, lecz cofnęła się szybko do drzwi i otworzyła je. Oddychała nerwowo, jej twarz wykrzywiał straszliwy grymas. „Nienawidzi mnie - przemknęło mi przez myśl. - Ale za co?"

- Ma pani prawo mnie zwolnić - powiedziała.

„I narazić się Hedleyowi - pomyślałam. - Jesteś mądrzejsza, niż sądziłam, Mildred Dawson".

- Jeśli mnie pani przeprosi, postaram się zapomnieć o tym - zaproponowałam.

Wahała się długo, zaczęłam więc myśleć, że oniemiała. Wreszcie zdobyła się na przeprosiny. Przyjęłam je, choć wiedziałam, że ta kobieta będzie mi się sprzeciwiać przy każdej okazji.

Gdy zostałam sama w biurze Hedleya, zapaliłam papierosa i zastanowiłam się nad swoim położeniem. Zaczęłam podejrzewać, że Cam i Hedley zaplanowali swoje zniknięcie. Najbardziej interesowało mnie jednak, ile wie Mark Quenton. I dlaczego zwrócił się do mnie? Dlaczego dałam się w to wciągnąć? Czy naiwnie wierzyłam, że mały Paul mnie potrzebuje? A może skłoniła mnie do tego własna wybujała ambicja?

Postanowiłam zadzwonić do Marka. Nie zastałam go, ale byłam pewna, że spotkam go w banku. Wcześniej umówiłam się z panem Bartonem, menedżerem bankowym, wyliczyłam sumę potrzebną na pokrycie zaległych wypłat i rachunków i poszłam do Harbour Square.

Pan Barton wprowadził mnie do swego biura. Pomyślałam naiwnie, że zostanę potraktowana jak klient, który dysponuje pokaźnym kontem.

- Proszę usiąść, panno Mortimer. - Wskazał krzesło umieszczone dość daleko od biurka, stwarzając dystans, by klienci zrozumieli swoją pozycję.

Uśmiechnęłam się, lecz Barton nie popatrzył nawet na mnie. Usiadł i nacisnął jakiś przycisk.

- Proszę przynieść dokumentację hotelu „Ashlings" - odezwał się.

Zdziwiłam się, że nie przygotował jej wcześniej, wiedząc, że przyjdę. Mój szósty zmysł zaczął wysyłać do mózgu sygnały ostrzegawcze.

- Rozumiem - powiedział, sięgając po papier do pisania - że nie ma pani nadal żadnych wiadomości o siostrze i szwagrze.

- Żadnych - przyznałam.

- Dziwna sprawa - rzekł. - Bardzo dziwna. Zupełnie niewytłumaczalna, prawda?

Pomyślałam o pani Dawson i jej słowach, że morze zabiera nieszczęśliwych.

- Nie wiem. Był wtedy sztorm. Mogli utonąć albo zawinąć do jakiegoś portu.

Możliwości było wiele. Przychodziły mi do głowy dziesiątki rozwiązań.

Akta hotelu były pokaźne. Otworzył je ostrożnie, wygładzając papiery wewnątrz segregatora.

- Obawiam się, że nie ma zbyt dużo pieniędzy na koncie. Szczerze mówiąc, prawie wcale.

- Sezon dopiero się zaczyna. Przerwał mi, unosząc pulchną, białą dłoń.

- W ciągu ostatnich sześciu miesięcy pan Peake stale podejmował duże kwoty gotówką. Uważam, że zaplanowali swoje zniknięcie.

- To śmieszne, panie Barton. Gdyby chcieli zacząć od nowa, mogli wszystko sprzedać i wyjechać za granicę.

Zrobił dziwną minę i stukał lekko w akta srebrnym ołówkiem.

- Jak długo pani tu nie było, panno Mortimer?

- Trzy lata - mruknęłam.

- To kawał czasu.

Czułam się jak śpiąca królewna. Życie przepływało obok mnie i nawet o tym nie wiedziałam.

- Dużo się tu zmieniło, ale niestety nie na lepsze - powiedział.

- Co pan ma na myśli, panie Barton? - Moja cierpliwość zaczynała się wyczerpywać.

Barton był jednak człowiekiem przestrzegającym reguł, przesiąkniętym konwenansami właściwymi dla jego zawodu. Nigdy nie odpowiadał wprost.

- Jest jeszcze jedna sprawa, którą trzeba przemyśleć i omówić - poinformował.

- Nie wiem, o czym pan mówi.

- Zaraz wyjaśnię. Pan Peake wziął pożyczkę. Gwarancją w tej transakcji jest hotel.

- Kto udzielił pożyczki?

- Nie mogę zdradzić nazwiska bez zgody tej osoby.

- Proszę nie igrać ze mną, panie Barton. - Nie panowałam nad sobą. - Nie chciałam mieszać się do spraw szwagra. Miałam dobrą pracę w Zurychu i zostałabym tam, gdyby nie Mark Quenton - przerwałam. - To Quenton, prawda?

Nagle wszystko się zmieniło. Czy Barton ma rację? Może istnieje jakiś ciemny układ między Markiem a Peake'ami? Splotłam nerwowo dłonie, podniosłam wzrok i napotkałam spokojne spojrzenie Bartona. Wstąpiła we mnie otucha. Zorientowałam się, że jest po mojej stronie.

- Może nie powinnam wiedzieć zbyt dużo, panie Barton. Chcę tylko podźwignąć hotel z ruiny, a po sezonie wrócę prawdopodobnie do Zurychu.

Skinął głową.

- Rozumiem, moja droga. - Uśmiechnął się i zdjął okulary. Jego jasne, krótkowzroczne oczy były pełne współczucia. - Przepraszam za poufałość, ale pani ojciec jest moim bliskim przyjacielem.

- Czy on wie, co się dzieje?

- Ode mnie nie.

„I od nikogo innego" - pomyślałam.

- Wybaczy mi pani, że rozmawiałem z nim o zarządzaniu hotelem, ale potrzebowałem jego opinii. Ma o pani bardzo wysokie mniemanie i przekazał mi doskonałe referencje od poprzedniego pracodawcy.

To była niespodzianka. Dlaczego ojciec starał się skontaktować z Monsieur Claudem? Barton włożył okulary.

- Jeśli ktokolwiek może uratować finanse hotelu, myślę, że tylko pani.

- Dziękuję, panie Barton. Na razie potrzebuję jednak gotówki, by wypłacić pracownikom pensje za ostatni miesiąc i uregulować rachunki z dostawcami.

Zacisnął wargi i poprosił, abym wymieniła kwotę.

- Aż tyle! - wykrzyknął, robiąc obliczenia na kartce papieru.

Czekałam, pełna entuzjazmu, który zaskoczył mnie samą. Jeszcze przed chwilą uważałam prowadzenie „Ashlings" za zajęcie tymczasowe. Teraz wydało mi się to największym wyzwaniem w mojej zawodowej karierze. Czułam się jak tancerka przed solowym debiutem, od którego zależy jej przyszłość.

Barton wyrwał z bloku kartkę, na której robił obliczenia, zgniótł ją i wrzucił do kosza. Podjął już decyzję.

- Czy ma pani jakieś zgłoszenia? - zapytał.

- Mnóstwo.

- Czy pokryją wydatki na bieżący tydzień?

- Z łatwością.

- Myślę więc, że możemy sobie pozwolić na przekroczenie konta.

Chciałam go uściskać. Zapewniłam, że jego zaufanie do mnie nie jest bezpodstawne. Nie byłam na tyle naiwna, by uwierzyć, że liczy tylko na moje umiejętności; musi mieć pewność, że pokryje kredyt, sprzedając posiadłość, jeżeli... Zapomniałam o Marku Quentonie, którego właśnie zaanonsowano.

Wpadł do gabinetu. Barton wstał, by uścisnąć mu dłoń. Mark roztaczał wokół nieuchwytną aurę sukcesu, czego nie zauważyłam wcześniej w Zurychu.

- Co pan jej powiedział? - Nie skorzystał z krzesła, które zaproponował mu Barton, lecz usiadł na solidnym orzechowym stole, gdzie piętrzył się stos bankowych pism. Miał na sobie granatowy sweter i obracał w ręku czapkę z daszkiem. To był Mark Quenton, jakiego nie znałam, choć wiedziałam, że jego stocznia jachtowa doskonale prosperuje, a on wraz ze swym bratem Evanem robi interesy w świecie. Barton zaczerwienił się.

- Wiem, że pożyczyłeś Hedleyowi pieniądze - odrzekłam. - To wszystko, co pan Barton mi powiedział. Wierzę, że zdołam spłacić tę pożyczkę w terminie.

- Nieważne - rzekł Mark.

Podniosłam głowę i dostrzegłam porozumiewawcze spojrzenie, jakie wymienili Barton i Mark między sobą. Więc chodziło o coś więcej niż zwykłą pożyczkę.

- To ważne. Hedley chciałby, żebym to spłaciła.

- Hedley gwiżdże na to - powiedział Mark. - Ma pan tę umowę, Barton?

Barton szperał przez chwilę w aktach hotelu, po czym wyjął jakiś dokument. Mark wziął go i podarł.

- Panie Quenton! Nie powinien pan tego robić. - Bankier oburzył się. - To oczywiście tylko kopia. Pan Peake ma oryginał.

- Dług anulowany - rzekł Mark.

- Mark... Uśmiechnął się.

- To nie ma związku z tobą, Romaine. Może któregoś dnia załatwię tę sprawę z Hedleyem.

Chciałam dalej protestować, ale zaczął rozmawiać z Bartonem o poręczeniu za przekroczone konto. Byłam przekonana, że chce mi udowodnić, iż orientuje się w niepewnej sytuacji finansowej hotelu.

Nie byłam z tego zadowolona. Chciałam, by sprawa ta pozostała między Bartonem a mną. Nie życzyłam sobie, by Mark miał na nią wpływ.

- Panie Barton - przerwałam. - Czy zgodził się pan dać mi kredyt tylko dlatego, że wiedział, iż pan Quenton będzie mógł go spłacić?

Nie zmieszał się. Patrzył mi prosto w oczy.

- Nie, moja droga. Zrobiłem to z powodów, o których pani mówiłem.

- Dziękuję - powiedziałam. Uścisnęliśmy sobie dłonie.

- Gdyby potrzebowała pani pomocy, proszę się nie krępować. - Wyprowadził nas ze swego biura.

- Zrobiłaś wrażenie na starszym panu. - Mark wziął mnie za rękę. - Czy jadłaś już lunch?

Potrząsnęłam głową.

- Cocker podaje w tawernie niezłe przekąski. Tawerna w Harbour Square miała ponad trzysta lat.

Mark musiał schylić głowę, by przejść przez niskie drzwi. Wnętrze było mroczne, z kamienną podłogą i dębowymi ścianami. Cocker od lat był właścicielem tego lokalu. Brodaty, dobrze zbudowany jak Mark, wyglądał na emerytowanego marynarza, lecz w rzeczywistości nigdy nie pływał nawet łódką. Pozdrowił wylewnie Marka, a na mnie zerknął podejrzliwie. Przedstawiłam się. Dość szybko przypomniał sobie, że jestem młodszą córką doktora. Mark zamówił piwo i sandwicze. Usiedliśmy przy oknie z widokiem na okolicę. Quenton od razu przystąpił do rzeczy.

- Myślisz pewnie, że ściągnąłem cię do Eastands ze względu na pożyczkę udzieloną Hedleyowi. Zapewniam cię, że te fakty nie mają z sobą żadnego związku.

- Nie ty skłoniłeś mnie do powrotu. Prawdę mówiąc, omal mnie od tego nie odwiodłeś. Twój przyjazd wzbudził tylko moje podejrzenia.

Zmrużył oczy i sięgnął do kieszeni spodni po papierosy.

- Droga Romaine!

- Myślę, że kryjesz Camillę i Hedleya, i chciałabym wiedzieć, dlaczego.

Poczęstował mnie papierosem.

- Jeśli myślisz, że wiem coś o ich zniknięciu, jesteś w błędzie. Nie sądzisz chyba, że narażałbym Paula i twego ojca na niepotrzebne cierpienie.

- Dlaczego mnie nie bierzesz pod uwagę?

- Przypuszczam, że nie martwisz się zbytnio o siostrę. Nie miałam ochoty rozmawiać na ten temat.

- Czy wiedziałeś, że Hedley wyczyścił przed wyjazdem prawie całe konto?

Zawahał się przez moment.

- Nie.

Gdybym nie patrzyła mu z bliska w oczy, uwierzyłabym. Dlaczego Mark kłamał?

- Czy Hedley spisywałby z tobą umowę, gdyby nie zamierzał wrócić?

- Oczywiście, że nie.

- Ale - ciągnęłam dalej - Hedley musiał ci powiedzieć, dlaczego potrzebuje pieniędzy.

- Zrobił to. Powiedział, że jest szantażowany. Patrzyłam na niego zdumiona.

- Uwierzyłeś mu?! Mark, nie jesteś chyba tak naiwny?

- Uwierzyłem, bo znam Camillę.

- Och!

Poruszył się niespokojnie na krześle i wstał, by przynieść sandwicze.

- Co ma z tym wspólnego Camilla? - spytałam, gdy wrócił do stolika.

- To teraz nieważne. Byłoby lepiej dla ciebie, gdybyś nie wiedziała.

- Ale ja muszę wiedzieć. Nie możesz tego przede mną ukrywać.

- Nie mogę zawieść zaufania Camilli i nie powiem ani słowa. Zapomnij o tym.

To zamykało sprawę. Postanowiłam do tego nie wracać. Nie mogłam zmusić się, by powiedzieć o listach leżących w sejfie, adresowanych do Camilli z adnotacją „Pilne".

Siedziałam, wyglądając przez okno i krusząc sandwicza na talerzu. Byłam naprawdę przerażona.

- Czy jest jakiś powód, dla którego mieliby nie wrócić? Czy nadal uciekają przed jakimś nędznym szantażystą? Czemu Hedley nie poszedł z tym na policję?

- Mówiłem ci, że ta sprawa zakończyła się przed ich wyjazdem na ryby. Myślałem, że wrócą w ciągu dwóch, trzech dni.

- Chyba ci nie wierzę - odrzekłam. - Jeśli mam choć trochę rozsądku, spakuję się i wsiądę w pierwszy samolot lecący do Zurychu.

Zaskoczyła mnie jego gwałtowna reakcja.

- Nie możesz. Nie pozwolę ci. Pomyśl o ojcu i Paulu. Potrzebują ciebie.

- Nie sądzę, Mark. Ale zostanę, jeśli mam chronić dobre imię Camilli. I muszę dowiedzieć się za wszelką cenę, co zrobiła.

Punktem wyjścia były tajemnicze listy. Wróciłam do biura i wyjęłam je z sejfu, układając na biurku według dat. Byłam pewna, że muszą mieć związek ze zniknięciem mojej siostry. Nie wątpiłam również, że Camilla nigdy nie darowałaby mi tego, że przeczytałam jej korespondencję.

Włożyłam listy do torebki i poszłam szukać ojca. Skończył właśnie przyjmować pacjentów i odpoczywał, czytając gazetę.

- Sądziłam, że to może być ważne - powiedziałam, wręczając mu listy.

Studiował uważnie koperty.

- Nie bylibyśmy w porządku, otwierając je - powiedział stanowczo, a ja wiedziałam, że oboje boimy się tego, co mogą zawierać.

- W innej sytuacji zgodziłabym się z tobą, ale Camilla i Hedley zniknęli...

- Ale nie mamy prawa - rzekł niecierpliwie. Wzruszyłam ramionami.

- Mark mówił, że Hedleya szantażowano.

- Szantaż! Bzdura. Kto...?

- Dał mi do zrozumienia, że to ma związek z Cam. Rzucił listy na stół, jak gdyby zaczęły go parzyć.

- Jeśli twoim zdaniem nie mogą nic wnieść do sprawy, to możemy o nich zapomnieć. Ale zostają telefony. Bardzo zaniepokoiły panią Dawson.

- Romaine, jesteś w domu zaledwie od paru dni, a już przychodzisz do mnie z tymi śmiesznymi historiami.

- To fakty, tato. Camilla napisała do mnie po trzyletnim milczeniu, bo była zrozpaczona. Przychodzą tajemnicze listy, anonimowy rozmówca dzwoni tu codziennie. Hedley był szantażowany, a na koncie bankowym hotelu nie ma pieniędzy, bo Peake systematycznie je podejmował. Co mam o tym myśleć?

- Nie wierzę, żeby Camilla zrobiła coś złego, ale Hedley... - rzekł ojciec słabym głosem.

Nie odpowiedziałam. Pomysł, by wracać do Zurychu pierwszym samolotem, był na pewno słuszny.

Niewykluczone, że listy nigdy nie zostałyby otwarte, gdyby w drzwiach nie ukazała się Hanna wzywająca ojca do telefonu.

- Macie kłopoty? - Jej przenikliwy wzrok przypomniał mi lata dzieciństwa, gdy próbowałam ukryć przed nią jakieś przewinienie. Zobaczyła listy i wzięła do ręki jeden z nich.

- Czemu doktor ich nie otworzył?

- Ma skrupuły.

- Teraz nie czas na skrupuły - odrzekła szorstko.

Obejrzała list i zwróciła uwagę na jego grubość. Znałam Hannę. Będzie tak długo dręczyć ojca, dopóki go nie przekona. Ale gdy wrócił, nie odezwała się ani słowem. Wymienili tylko znaczące spojrzenia. Ojciec wziął list i otworzył go.

Na podłogę posypał się deszcz pięciofuntowych banknotów. Ojciec schylił się, by je pozbierać.

Miał ponury wyraz twarzy.

- Camilla będzie miała co wyjaśniać, gdy wróci do domu - powiedział.

Otworzenie listów nic nam nie dało. Właściwie jeszcze bardziej zaciemniło obraz sytuacji.

- Mówiłam panu - rzekła Hanna, patrząc na ojca - że dziewczyna ma coś na sumieniu.


ROZDZIAŁ TRZECI

- Matka Marka jest moją drugą, po Camilli, najlepszą przyjaciółką - powiedział Paul.

Telefon od pani Quenton, która zapraszała nas na niedzielę na lunch, bardzo mnie ucieszył, lecz nie wiedziałam, jak zareaguje chłopiec.

- Wspaniale! Czy mam się ładnie ubrać?! - zawołał z entuzjazmem.

- Co zwykle wkładasz?

- Camilla... - zaczął, ale szybko zmienił temat. - Zwykle wkładam dżinsy.

- Jesteś pewien, Paul?

- Czasami inne spodnie.

Przebierając się w kwiecistą nylonową sukienkę, myślałam o wesołych popołudniach, jakie spędzałam z Camillą w Quenton Court. Do dziś miałam starą fotografię, którą zrobiliśmy sobie we czwórkę na korcie tenisowym. Mark stał uśmiechnięty za Camillą, trzymając dłonie na jej barkach, Hedley z poważną miną stał za mną, dotykając lekko moich nagich ramion. Evan, starszy brat Marka, był fotografem. Uwiecznił na zdjęciu naszą beztroską młodość.

- Romaine, jesteś gotowa?! - krzyczał Paul, przywracając mnie do rzeczywistości. Chwyciłam torebkę, włożyłam zielone sandały i dołączyłam do niego przed domem. Chłopiec siedział wygodnie na miejscu pasażera w dwuosobowym samochodzie Camilli.

Nic nie mówił, nim nie minęłam ostrego zakrętu za hotelową bramą i wjechałam na wzgórze na zachód od miasta. Droga prowadziła równolegle do linii wybrzeża. Po lewej stronie lśniła zatoka, po prawej roztaczał się widok na pola i lasy.

- Czy masz najlepszą przyjaciółkę? - Paul odwrócił głowę. Mrużył oczy przed blaskiem słońca, wiatr rozwiewał mu włosy.

- Nie.

- Camilla mówiła, że byłaś jej najlepszą przyjaciółką, zanim wyjechałaś. Czemu się pokłóciłyście?

- Teraz wydaje mi się to głupie - stwierdziłam.

- Pani Quenton i Camilla nie rozmawiają z sobą. Strasznie się kiedyś pokłóciły i pani Quenton przykazała Camilli, by więcej do niej nie przyjeżdżała. Mark był wściekły. Obwiniał o to Cam, ale ona powiedziała, że pani Quenton nie powinna słuchać plotek.

- To niewiarygodne. Chyba że pani Quenton się zmieniła. Przedtem była najbardziej oderwaną od świata osobą, jaką znałam.

- Oderwaną od świata? Chcesz powiedzieć, że nie dostrzega, co się dzieje wokół niej?

- Jej myśli zawsze zdawały się obracać w innej rzeczywistości. Czy nadal tam jeździłeś po tej kłótni?

- Camilla zawoziła mnie tam zwykle w niedzielę i zostawiała przed bramą. Spotykała się z przyjacielem, ale wujek Hedley myślał, że jest ze mną w Quenton Court. Nie mówiłem mu, że to nieprawda. Bardzo by się gniewał na Cam.

„Przeklęta Camilla - pomyślałam. - Jak mogła wykorzystywać Paula jako alibi!"

- Cam i ja mamy dużo wspólnych sekretów.

- Ale nie powiedziała ci, kiedy wróci? Wyprostował się na siedzeniu.

- Nawet jeśli tak, to ci nie powiem.

- Ale nie zrobiła tego, prawda, Paul?

- Mark myśli, że wiem - westchnął. - Ona wróci któregoś dnia. Na pewno. - Nuta rozpaczy w jego głosie upewniła mnie, że naprawdę nie wie, gdzie jest Camilla.

- Dojeżdżamy - powiedział Paul.

Droga biegła wzdłuż wąskiego muru otaczającego teren Quenton Court. Minąwszy następny zakręt, znaleźliśmy się nagle przed bramą. Zatrzymałam samochód. Paul wyskoczył i otworzył mi bramę. Znajdowała się na niej tablica informująca przejeżdżających, że posiadłość jest prywatna i strzeżona przez psy.

- Ile psów tu trzymają? - spytałam Paula, gdy wsiadł z powrotem do samochodu.

Chłopiec zachichotał, a mnie zrobiło się zaraz lżej na sercu. Wydawał mi się zbyt poważny jak na jedenastoletniego chłopca.

- Jest tylko stara Deidre, a ona nie skrzywdziłaby nawet muchy. Wygląda jednak groźnie jak wszystkie owczarki. Pani Quenton mówi, że woli zwierzęta od ludzi, bo nie kłamią. Myślę, że ta kobieta jest wspaniała. Skończyła właśnie pisać książkę o Deidre i zadedykowała mi ją. „Mojemu przyjacielowi Paulowi Vardierowi". Czy ktoś kiedyś zadedykował ci książkę?

- Nie, ale bardzo chciałabym.

Droga prowadząca do domu zdawała mi się węższa, niż ją zapamiętałam; gałęzie drzew zwisały niżej i były dość grube, nie przepuszczały promieni słonecznych. Dom ukazał się, gdy dojechaliśmy do końca drogi. Zbudowany z kamienia, stał w morzu zieleni. Wysokie okna lśniły, nad gankiem pięła się wistaria wypuszczająca czerwone kwiaty.

Paul wskazał mi miejsce, gdzie mogłam zaparkować wóz, i wyskoczył z niego, kiedy tylko zahamowałam.

- Nie ma sensu dzwonić. Pani Ellis jest głucha jak pień, a pan Ellis będzie teraz z pewnością w szklarni. Wiem, gdzie znaleźć panią Quenton.

Poszłam za nim przez ostrzyżony trawnik w stronę lasu. Był to znany zakątek nie tylko ze względu na rosnące tam rzadkie gatunki drzew, lecz także dlatego, że stanowił rodzaj rezerwatu, w którym rośliny i zwierzęta mogły spokojnie żyć i rozwijać się. Mówiono w okolicy, że w dniu, w którym zetnie się choć jedno drzewo w Quenton Court, nastąpi koniec świata. Drzewa, osłabione przez wiek i choroby, czy zwalone przez wiatr, leżały nietknięte.

Na skraju lasu Paul zatrzymał się i nasłuchiwał.

- Tędy - powiedział, wchodząc na wąską, ledwie widoczną ścieżkę. - Mark mówi, że jego matka żyje w świecie bez czasu. Ludzie w Eastands myślą, że jest stuknięta...

- Paul!

- Oczywiście wiem, że nie jest. Zna się na prawdziwych rzeczach. - Przerwał nagle i spojrzał na mnie. - Kocham ją najbardziej po Camilli.

Nawet tu, w lesie Quenton Court, spotykałam we wspomnieniach swoją siostrę. Bawiłyśmy się tutaj z chłopcami w chowanego. Jej oczy błyszczały i zagryzała z emocji wargi, gdy wciągała ich coraz głębiej w gęstwinę drzew.

Meriel Quenton siedziała na zwalonym pniu zupełnie nieruchomo. Owczarek obok niej wyglądał, jakby strzegł opuszczonego pomnika. Suka usłyszała nasze kroki, lecz nie poruszyła się.

- Deidre! - zawołał cicho Paul. Pies czekał na rozkaz swej pani.

- Deidre! - zawołał głośniej.

Pani Quenton pozwoliła psu pobiec do chłopca, choć nie usłyszeliśmy żadnej komendy. Paul podszedł do kobiety, przytulił się do niej i nadstawił twarz do pocałunku.

Wzięła jego dłonie w swoje i uśmiechnęła się, spoglądając na mnie ciekawie.

Chciałam do niej podejść, ale usłyszałam głos Marka:

- Jesteś, Romaine. Zobaczyłem samochód Cam i domyśliłem się, że Paul przyprowadzi cię do mamy. - Przygryzł wargi, gdy ujrzał matkę i Paula stojących razem i trzymających się za ręce.

- Co o niej sądzisz? - spytał. - Łatwo się męczy. Mówię jej, że powinna dać sobie spokój z pisaniem książek, ale nie chce mnie słuchać - powiedział, patrząc na nią uważnie.

- Nie zmieniła się - odrzekłam, nim do niej podeszliśmy.

Jej szczupłe ciało było jednak wychudzone, miała też podkrążone oczy. Puściła Paula i zbliżyła się do mnie.

- Cieszę się, że wróciłaś, Romaine. Źle zrobiłaś, pozwalając się odprawić swojej siostrze.

- Zostanie tylko do powrotu Camilli - powiedział Paul.

- Już nas nie opuści - odrzekła stanowczo.

- Jest pora lunchu, mamo - odezwał się łagodnie Mark, jak gdyby chciał uspokoić dziecko.

- Ty i Paul oczywiście zostaniecie - powiedziała do mnie.

- Zaprosiłaś już ich. Nie pamiętasz? - W głosie Marka brzmiał niepokój.

- Pamięta tylko o ważnych rzeczach - rzekł Paul i wziął ją za rękę. Prowadził swoją przyjaciółkę ścieżką, którą przyszliśmy.

Mark dotknął lekko mojego ramienia. Poczułam, jak krew szybciej krąży mi w żyłach. Wstrzymałam z wrażenia oddech.

- Mark, czy Camilla często tu przychodziła? Skinął głową.

- Uwielbiała ten las. Kiedy pragnęła samotności, przychodziła tu, bo wiedziała, że nikt jej tu nie będzie przeszkadzał.

Przyspieszyłam kroku, ale nie mogłam pozbyć się jego ręki spoczywającej na moim ramieniu. „Jesteś głupia - pomyślałam - on należy do niej, zawsze tak było i nie zmieni się, choćby nawet umarła".

Gdy wyszliśmy z cienistego lasu, oślepiło nas słońce. Przystanęłam oszołomiona; trawniki, dom i czerwona wistaria wyglądały jak na zdjęciu, które często oglądałam i znałam bardzo dobrze. Poczułam, że Mark ponagla mnie, zaciskając palce na moim ramieniu, i spojrzałam na niego. Wpatrywał się w matkę i Paula. Wyraźnie wyczułam jego niepokój, lecz nie byłam pewna, co było jego powodem.

- Chodź. - Uśmiechnął się i zerknął na mnie. - Lunch gotowy. Pani Ellis ma wielkie serce, ale paskudny charakter. Nie znosi spóźniania się na posiłki.

Pani Quenton odwróciła się i skinęła w naszą stronę. Paul podbiegł do nas.

- Pospieszcie się! - zawołał, wpadając między nas, biorąc nas za ręce i ciągnąc przez trawnik. Deidre szczekała za nami, nie wiedząc, czy to zabawa, czy może walka.

- Szkoda kortu tenisowego - powiedziała pani Quenton, gdy się z nią zrównaliśmy. - Czemu nie założysz siatki, Mark? Musi gdzieś być. Moglibyście znów pograć jak dawniej.

- Nie mogą. Camilla i wujek Hedley jeszcze nie wrócili. Wiem, gdzie jest siatka. W domku letnim. Mamy lekcje tenisa w szkole, a Camilla często grała ze mną na korcie hotelowym.

- „Ashlings" to straszne miejsce, prawda, kochanie? - Pani Quenton uśmiechnęła się i wzięła mnie za rękę. - Te wiktoriańskie wieże są zupełnie bez gustu.

- Mnie się to podoba - rzekł Paul, tańcząc przed nami. Jedną ręką przytrzymał Deidrę za obrożę. - Wygląda jak fort i jest tam punkt obserwacyjny. Nie wiedzieliście o tym? Znalazłem kiedyś teleskop, a wujek Hedley powiedział, że jego ojciec lubił obserwować statki. Ja pierwszy zobaczę powracającą Camillę.

Weszliśmy do domu, kierując się prosto do jadalni. Niedzielny lunch w Quenton Courte nigdy nie był improwizacją. Pani Ellis doglądała go osobiście. Przez kilka pokoleń Quentonów utrzymywała ten sam standard. Rzeźbiony mahoniowy stół nakryty był białym obrusem, a srebrne sztućce i piękne szkło uzupełniające serwis obiadowy „Royal Doulton" lśniły w słońcu.

Pani Quenton zwykła mawiać, że tradycje rodziny, w którą weszła przez małżeństwo, irytują ją. Chętnie wracała myślami do dzieciństwa spędzonego na wsi wśród walijskich wzgórz.

- Byłam wtedy wolna, chodziłam z ojcem po górach. Mówił, że nikt nie oswoi jego dzikiego ptaka Merri. Był poetą i socjalistą. Po niedzielnej mszy braliśmy kanapki z serem i szliśmy na wycieczkę. Góry były wspaniałe i imponujące, cieszyliśmy się ciszą, która zdawała się do nas przemawiać.

Trawiła ją tęsknota, lecz nigdy nie powiedziałaby nawet, że chce wracać. Kapitan Quenton schwytał ją i oswoił. Poznał ją na wycieczce, zakochał się od pierwszego wejrzenia, ożenił się z nią i uczynił panią Quenton Court.

- Matka uważała, że ludzie tak jak zwierzęta mają instynkt, który każe im wracać do miejsca urodzenia. - Mark odłożył grawerowany nóż i rozejrzał się po siedzących przy stole.

Paul wyprostował się. Zacisnął w dłoni nóż, którym się bawił; wyglądał teraz w jego ręku jak groźna broń.

- Nigdy nie wrócę do tamtej kobiety. Nienawidzę jej.

- Kiedyś o niej zapomnisz - rzekła pani Quenton.

- Nigdy. Złamała mi życie. Chciałbym ją zabić. - Zadał nożem parę wyimaginowanych ciosów.

- Paul! - Pani Quenton wyciągnęła rękę, lecz nie zauważył jej. - Musisz zapomnieć o tamtej historii.

- Nie. I któregoś dnia... - Wzdrygnął się.

Czułam, że temat ten często powraca, i byłam zaintrygowana. Paul odłożył nóż i spojrzał na mnie błyszczącymi oczyma.

- Nie rozumiem, Paul. Co to za kobieta?

Zapadła głucha cisza. Strach ścisnął mnie za gardło. Jaki błąd popełniłam?

- To żadna tajemnica - powiedział Mark. - Pan Vardier płacił jej za opiekę nad Paulem, gdy wyjechał do Paryża. Będąc dziennikarzem, uwikłał się w jakiś lokalny konflikt jako korespondent wojenny i nie wracał przez parę miesięcy. Po powrocie okazało się, że kobieta zaniedbywała chłopca, więc poprosił Camillę i Hedleya, by się nim zajęli.

Paul jadł w milczeniu. Tylko rumieńce na policzkach były śladem niedawnego wybuchu. Pani Quenton też się uspokoiła i spytała mnie, czy widziałam już Evana.

- Ożenił się, wkrótce po Camilli i Hedleyu - powiedziała. - Ma dwoje dzieci.

- Zmienił się? - zapytałam.

- Utył - odrzekł Mark.

- Och, nie! Pamiętam, że był chudy jak szczapa i miał długie, kręcone włosy, które zawsze wpadały mu do oczu. Mam nadzieję, że zachował swój śpiewny walijski akcent.

Przypomniałam sobie, jak pocałował mnie kiedyś w czasie świątecznego przyjęcia i powiedział, że podoba mu się mój styl. Byłam mu wdzięczna za te słowa. Zawsze, gdy je sobie przypominałam, wprawiały mnie w miły nastrój.

- Nie ma w nim teraz nic romantycznego - stwierdził Mark. - Zajmuje się handlową stroną naszej działalności i spędza dużo czasu za granicą.

- Czy jego żona się na to zgadza?

- Weronika? Dlaczego nie? Evan jest za to bardzo hojny...

- Ma dzieci i wielu przyjaciół - przerwała pani Quenton.

- Camilla przestała ją lubić. - Paul położył nóż i widelec na talerzu. - Odkąd ten człowiek zaczął ją niepokoić, słyszałem, jak mówiła Weronice przez telefon, że nie chce więcej widzieć jej ani jej przyjaciół.

- Jaki człowiek? - zapytał ostro Mark. Paul zawahał się.

- Nie wiem, jak się nazywa - mruknął. Mark wpatrywał się w chłopca uważnie.

- Kłamiesz, Paul. Albo znów kryjesz Camillę.

Paul odwzajemnił jego spojrzenie, lekko się przy tym uśmiechając. Mark rozgniewany uderzył pięścią w stół.

- Musisz mi powiedzieć!

- Daj chłopcu spokój - rzekła stanowczo pani Quenton. - Wszyscy mamy jakieś tajemnice, ty również. Nie dręcz dziecka...

- Mamo, to ważne...

- Nie, Mark. Zrobisz więcej złego niż dobrego. Powie ci we właściwym czasie.

- Co powie? Może ty też masz coś do powiedzenia, mamo?

- Może... Wiem, że myślisz, iż żyję w wyimaginowanym świecie, ale mnie nie doceniasz.

- Nie rozumiem cię.

Usłyszałam ból w głosie Marka. Współczułam mu. Miałam ochotę podbiec do niego i objąć go. Nie mogłam patrzeć na jego zmieszanie, więc zerknęłam na Paula.

Wpatrywał się w Marka. Oblizywał wargi czubkiem języka, jego oczy płonęły. Wydał mi się nagle przerażająco dorosły. Emocje, jakie obaj wzbudzili, wytrąciły mnie z równowagi.

- Kłopoty zawsze były specjalnością Camilli. Moje słowa wywołały natychmiastowy odzew.

- Nieprawda... - zaczęli jednocześnie.

- Och, co tam! - Zazdrość i pogarda popchnęły mnie do dalszych słów. - Zawsze lubiła wpuszczać wilka do owczarni.

Moje oczy napotkały spojrzenie pani Quenton. Zarumieniłam się, serce biło mi mocno. Nie mogłam już ukryć tłumionych długo uczuć.

- Można pomyśleć, że patrzyłeś na świat oczami Camilli przez ostatnie lata. - Spojrzałam na Marka lodowatym wzrokiem.

- W każdym razie miała rację, gdy mówiła, że jesteś obłąkana z zazdrości i...

- Mark! - Gniew w głosie pani Quenton powstrzymał potok inwektyw, jakie Mark prawdopodobnie wypowiedziałby pod moim adresem. - Paul, idź do kuchni i powiedz pani Ellis, że czekamy na deser. I nie krzycz do niej, kochanie. Układaj usta w sposób, jaki ci pokazałam. - Poczekała, aż Paul zamknie za sobą drzwi. - A teraz - powiedziała - przeproś naszego gościa, Mark.

Jego wymuszone przeprosiny nie mogły uspokoić kłębiących się w mojej głowie myśli. Jedna dręczyła mnie najbardziej - skoro Mark uważa, że jestem zazdrosna, czemu chciał, żebym wróciła do Eastands?

Pani Ellis przyniosła nam kawę na taras. Mark wypił swoją, opierając się o balustradę. Dolał śmietanki i wychylił kawę jednym haustem. Odstawił pustą filiżankę na tacę, wymamrotał jakieś usprawiedliwienie i zniknął w głębi domu.

Paul, pochłonięty zabawą z Deidre, pobiegł za nią do lasu. Po chwili skrył się w cieniu drzew.

Pani Quenton westchnęła.

- Wiesz, Romaine, kocham tego chłopca, ale potrafi być bardzo niedobry. Zawsze wie, jak zdenerwować biednego Marka. - Wypiła łyk kawy. - Szkoda, że pan Vardier nie ożenił się z jego matką. Chłopiec prowadzi cygańskie życie. Dostałam parę listów od jego ojca; martwi się bardzo o syna. - Przerwała, by napełnić filiżanki. - Camilla i ja powiedziałyśmy sobie parę słów...

- Wiem. Paul mówił mi o tym. Jest panią zachwycony - rzekłam impulsywnie.

Uśmiechnęła się.

- „Druga najlepsza przyjaciółka", prawda? - Usiadła wygodnie na krześle i zamknęła oczy. - Wybacz, kochanie, ale łatwo się ostatnio męczę.

Ułożyłam jej pod głowę poduszki i wyniosłam tacę do kuchni. Pani Ellis nie było, więc sama umyłam i wytarłam filiżanki. Czułam się tu jak u siebie - jak gdyby stary dom przyjął mnie, wiedząc, że może ofiarować poczucie bezpieczeństwa, którego tak potrzebowałam.

Z któregoś pokoju dobiegł dźwięk telefonu; po chwili usłyszałam wołanie Marka. W jego głosie brzmiało ponaglenie, więc przefrunęłam przez hall jak na skrzydłach. Drzwi gabinetu były szeroko otwarte. Stał przy biurku, wciąż trzymając w ręku słuchawkę. Jego twarz była szara, nawet zmysłowe usta straciły kolor.

- Mark! Co się stało?

- To nie mogą być oni. Nie mogą. Romy, jedź do ojca, potrzebuje ciebie. Policja znalazła dwa ciała na plaży w Kornwalii.

- Nie! - krzyknęłam. - Nie! Nie!

Podbiegłam do Marka i położyłam mu dłonie na ramionach.

- Nie wierzę, że to oni. To nie może być Camilla. Czułabym w głębi serca, gdyby umarła. Nie ma jeszcze żadnej pewności, prawda?

Pokręcił głową i wziął mnie w ramiona.

- Nie, oczywiście, że nie. Ktoś musi zidentyfikować...

Rumieniec wracał powoli na jego policzki. To mnie uspokoiło. Przytuliłam się do niego. Poczułam, jak gładzi mnie lekko po włosach.

- Och, Mark - szepnęłam. - Tak bardzo ją kocham.


ROZDZIAŁ CZWARTY

Wracałam do domu sama. Hanna otworzyła drzwi, gdy tylko zaparkowałam samochód przy bramie. Spostrzegłam jej twarz w oknie salonu i wiedziałam już, że czeka, by poinstruować mnie, co mam powiedzieć ojcu.

- Nie pozwól mu, by pojechał zidentyfikować ciała. - Poczułam na ramieniu jej żelazny uścisk.

- Dlaczego nie? Ktoś musi jechać, a on jest przyzwyczajony do widoku zwłok.

- Nie bądź głupia, Romaine. Serce mu pęka z powodu tej dziewczyny. Ty pojedziesz.

Wzdrygnęłam się.

- Nie mogę.

Odwaga wyciekała ze mnie jak woda z dziurawej beczki. Domyślałam się, dlaczego Hanna uważa, że to ja powinnam pojechać. Troszczyła się o tatusia przez długie lata i uznała, że teraz kolej na mnie.

- Nie mogę. Nie zniosłabym widoku martwej Camilli.

- Pojedziesz. - Ścisnęła mocniej moje ramię. Długo zostaną mi po tym siniaki, wiedziałam jednak, że Hanna kocha mnie na swój sposób. Chciała, bym zdecydowała się na tyle odwagi, ile ona zawsze miała za nas obie - moją siostrę i mnie.

- Nie wiesz, o co prosisz. - Próbowałam się uwolnić. Prychnęła pogardliwie i zacisnęła palce. Poczułam, jak moje ramię przeszywa potworny ból.

- Puść mnie, na miłość boską. - Wyszarpnęłam się i zaczęłam rozcierać posiniaczoną skórę. Nienawidziłam Hanny w tej chwili.

- Troszczysz się tylko o ojca. Zawsze myślałaś tylko o nim...

Nasze spojrzenia spotkały się w mrocznym korytarzu.

- Hanno! - Posunęłam się za daleko. Nigdy mi nie wybaczy, że odkryłam jej tajemnicę. Teraz zdałam sobie sprawę, że wiedziałam o tym od wielu lat.

Odwróciła się sztywno, jej kroki stukały po kamiennej posadzce. W drzwiach kuchni zatrzymała się i podniosła rękę. Był to błagalny gest.

Ojca zastałam w gabinecie. Siedział przy biurku z twarzą ukrytą w dłoniach. Podeszłam i pocałowałam go w czoło. Był spokojny i otępiały, tłumił swoją rozpacz.

- Usiądź - powiedział niecierpliwie. - Nie denerwuj się.

- Nie denerwuję się. - Usiadłam na krześle. - Co właściwie powiedziała policja?

- Ktoś powiadomił ich, że widział ciało dziewczyny unoszące się na wodzie w pobliżu skał w Newquay. Straż przybrzeżna odnalazła je. Z opisu wynika, że jest to młoda kobieta w wieku około dwudziestu sześciu lat, ma długie, jasne włosy i obrączkę na palcu. W parę godzin później znaleziono ciało mężczyzny wyrzucone na brzeg, jakieś osiem czy dziewięć mil dalej.

- Camilla zawsze nosiła złoty krzyżyk, który dostała od matki, prawda?

- Ostatnio już nie. - Otworzył górną szufladę biurka i wyjął krzyżyk, taki sam jak ten, który miałam na szyi. - Pani Dawson przyniosła go w zalakowanej kopercie w dzień po ich wyjeździe. Camilla napisała na kartce: „Pamiętaj o mnie". Nie przejąłem się tym, wiedząc, że lubi tworzyć dramatyczne sytuacje. Ale teraz... - przerwał i westchnął ciężko. - Nie wiem, co o tym sądzić. - Włożył krzyżyk do kieszeni i spojrzał na mnie. - Powinienem ci powiedzieć, że pokłóciliśmy się w przeddzień jej wyjazdu. Rozgniewałem się na nią, a ona odrzekła, że będę tego żałował...

- O co wam poszło?

Wziął długopis i zaczął kreślić linie na kartce papieru.

- Dowiedziałem się, że widziano ją z jakimś mężczyzną w nowo otwartej restauracji w Randallstown.

- To mógł być Mark albo Evans. Potrząsnął głową.

- Nie mogła zrobić nic złego - powiedziałam.

- Złego? Oczywiście, na pewno zrobiła coś złego. Peake i ja jesteśmy aż nadto drażliwi. Dość było plotek, gdy wasza matka postąpiła tak samo. Nie chciałem, by przytrafiło się to również Camilli. Powiedziała, bym zajął się swoimi sprawami, a przecież rozmawiałem z nią tylko dla jej dobra.

„Biedna Camilla - pomyślałam. - Być może mnie lepiej udało się w życiu. Przynajmniej byłam wolna i mogłam robić to, co chcę".

Zastanawiałam się, czy Hanna zna imię tego mężczyzny. W tej samej chwili ukazała się w drzwiach, niosąc tacę z herbatą.

Unikała mego wzroku.

- Zdecydowaliście już?

- O czym? - Ojciec spojrzał na nią zdziwiony.

- Romaine powinna pojechać zidentyfikować te ciała.

- Wykluczone. To mój obowiązek.

- Pan nie pojedzie, doktorze. Przejrzałam terminarz. Jest pan jutro zajęty przez cały dzień.

- Mogę odwołać...

- Ludzie i tak zbyt długo czekają na wizytę. Jeśli to Camilla leży w kostnicy, nie może pan już nic dla niej zrobić, a jeśli nie ona, po co tracić czas na niepotrzebną wyprawę.

Logika jej argumentów odebrała nam mowę. Nie chciałam na nią patrzeć. Wyjrzałam przez okno. Spojrzałam na wilgotny zaciek na suficie. Wciąż jednak czułam na sobie jej wzrok. Jeżeli była to próba sił, postanowiłam, że nie poddam się pierwsza.

Ojciec wahał się. Przeczuwałam jego niezdecydowanie, choć nie okazywał go. Pamiętałam, że Hanna zawsze potrafiła wymusić na nim swoją wolę, nawet w dniach, gdy matka chodziła po domu, śpiewając piosenki.

- Jeśli uważasz... - powiedział.

Hanna posłodziła herbatę i podała mu filiżankę.

- Tutaj pan jest potrzebny - rzekła.

Postąpiła bardzo mądrze, odwołując się do jego poczucia obowiązku.

- Romaine, kochanie...

Uległ jej wpływowi, a ja nie byłam w stanie walczyć z obojgiem. - Nie może pojechać sama - powiedziała Hanna. - Pan Quenton był ich najlepszym przyjacielem.

- Nie. Nie chcę mieszać w to Marka. Nie ma z tym nic wspólnego.

- Naprawdę? - Hanna zmrużyła oczy. - Byli jak trójka bliskich przyjaciół. Chciałby znać prawdę tak jak my wszyscy.

Nie wątpiłam w to.

- Jeśli muszę jechać - odrzekłam - pojadę sama.

- Nie bądź głupia, Romy. - Powiedziała to głosem, jakim przemawiała do mnie w dzieciństwie; było w nim więcej żalu niż gniewu, że brak mi zdrowego rozsądku. Camilli nigdy nie nazywała głupią. Camilla zawsze się jej przeciwstawiała, nie słuchała poleceń, kwestionowała autorytet.

Lecz ja nie byłam już dzieckiem. Miałam dwadzieścia pięć lat, żyłam samotnie i prowadziłam od jakiegoś czasu swoją własną walkę. Odsunęłam filiżankę, którą Hanna przede mną postawiła i wstałam.

- Pojadę sama.

Hanna pociągnęła nosem.

- Jesteś uparta - powiedziała. - Uparta...

- ...jak matka - dokończyłam za nią.

Zmieszała się; rumieniec wypływał powoli na jej policzki. Zacisnęła wargi, wzięła filiżankę ojca i napełniła ją ponownie. Lekko drżały jej ręce.

- Zadzwonię, gdy będę coś wiedziała, tato. Wyjadę wczesnym rankiem. Muszę dziś załatwić kilka spraw w hotelu.

Wyszłam, czując, że odparłam naciski Hanny z godnością, lecz nim dojechałam do domu Camilli, byłam chora ze strachu.

Gdybym tu wróciła, nim Camilla postanowiła napisać swój rozpaczliwy list, może by nie wyjechała. Zaparkowałam pod domem. Poszłam do salonu i usiadłam, patrząc na jej portret. Malarz, którego nazwiska nie pamiętam, był w niej zakochany. To dało się łatwo zauważyć. W nieuchwytny sposób dodał jej urody, obdarzył wrażliwością, jaka nigdy nie leżała w jej naturze.

- Czy to pani, panno Mortimer?! - zawołała z kuchni Maisie. - Zaraz podam herbatę.

Weszła do pokoju, niosąc tacę. Wiedziałam, że ma mi coś do powiedzenia.

- Dzwonił pan Quenton. Przywiezie Paula do domu. Nie chce, by chłopiec wiedział o czymkolwiek. - Postawiła tacę. - Jeśli to pani Peake, zostanie pani, prawda?

Czy zostanę? Z pewnością śmierć Peake'ów uwolni mnie z niezręcznej sytuacji.

- Proszę - ciągnęła. - Przynajmniej dopóki ojciec Paula nie znajdzie mu innej opiekunki.

- Nie martw się. Zostanę.

Klasnęła w ręce i roześmiała się. W parę minut później usłyszałam samochód Marka podjeżdżający pod dom. Paul wpadł do pokoju.

- Czemu pojechałaś beze mnie?

- Byłam potrzebna w hotelu.

- Tak mówił zawsze wujek Hedley, gdy nie chciał zgodzić się na jakiś pomysł Camilli.

Uśmiechnęłam się, wiedząc, że powtarza jej komentarz.

Psy zaskowytały z radości, słysząc głos Paula. Zagwizdał na nie i wybiegł. W chwilę później mignął za oknem w drodze na plażę. Psy biegły za nim szczekając.

Mark wszedł do pokoju i usiadł na wolnym krześle.

- O której wyjeżdżasz z ojcem?

- Pojadę sama. Ojciec ma pacjentów, których nie może odwołać.

Mark zdumiony wyprostował się na krześle.

- Romy! Nie możesz. Nie pozwolę ci. - Zerwał się z krzesła i stanął za mną, kładąc mi dłonie na ramionach. Chciałam się uwolnić, lecz nie uczyniłam tego. - Pojadę z tobą. Wyjeżdżamy stąd o świcie. Nie spieraj się ze mną, Romaine.

- To miłe z twojej strony, Mark, ale na pewno jesteś zajęty...

- Widać nie masz o mnie wysokiego mniemania, skoro sądzisz, że pozwoliłbym ci przejść samotnie przez koszmar identyfikacji zwłok Camilli.

- Może to nie ona.

- Nie rób sobie nadziei, Romy - powiedział. Schylił się i pocałował mnie lekko w policzek. Następnego ranka wstałam o świcie i ubrałam się przy otwartym oknie. Moją niechęć do tej wyprawy łagodziła świadomość, że w razie czego znajdę oparcie w Marku, a on zrozumie i uszanuje mój żal.

Nie pamiętam już dokładnie długiej drogi, lecz nigdy nie zapomnę chwili, gdy po wyjściu z domu przeszłam przez zielony trawnik do hotelowej bramy. Czy nigdy nie widziałam kropli rosy na trawie, ani liści poruszanych przez lekką poranną bryzę albo gry odcieni błękitu na bezchmurnym niebie?

Ranek był piękny i pogodny. „Camilla nie mogła umrzeć" - powtarzałam w myślach.

Mark zaparkował wóz za bramą. Opierał się o maskę swojej starej lagondy, lśniącej i zadbanej.

Droga do Newquay minęła w napięciu, które wzmogło się, kiedy wjechaliśmy do miasta. Gdy wysiedliśmy z samochodu, Mark objął mnie. Gdyby mnie nie podtrzymał, potknęłabym się i upadła. Widziałam rozmazane twarze i słyszałam głosy wymawiające słowa, których nie rozumiałam.

- Romy, wszystko w porządku. - Głos Marka zadźwięczał mi w uchu. - To nie oni. Romy, kochanie, to nie oni.

Cieszył się jak dziecko. Pociągnął mnie do samochodu. Dotknął startera, silnik zawarczał i ruszyliśmy, jak gdyby nas ktoś gonił.

Jechaliśmy przez wrzosowiska. Zadawałam sobie wciąż jedno pytanie. Czemu Mark jest taki odprężony? Czy gnębiły go wyrzuty sumienia, choć się do tego nie przyznawał?

Gdy zjedliśmy w przydrożnym barze sandwicze i popiliśmy je piwem, euforia opadła. Zapewnialiśmy się nawzajem, że wiedzieliśmy w głębi duszy, iż nie mogą to być ciała Camilli i Hedleya. Nie powiedzieliśmy jednak głośno, że nic się nie zmieniło i jesteśmy równie dalecy rozwiązania zagadki ich zniknięcia jak poprzednio.

Pojechaliśmy dalej. Gdy patrzyłam na Marka, zdawało mi się, że widzę obcego człowieka. Ponieważ łączyło nas wspólne przeżycie, łudziłam się, że staniemy się sobie bliżsi.

Czy odsunął się ode mnie, bo uwierzył, że Camilla żyje? Wyraz jego twarzy nie zdradzał niczego. Mrużył oczy przed słońcem i zaciskał ręce na kierownicy.

Nagle jakby zdał sobie sprawę z tego, że przyglądam mu się uważnie, uśmiechnął się i położył mi rękę na kolanie.

- Czy moglibyśmy pojechać przez Lyme Regis? Chciałbym zamienić kilka słów ze szwagierką.

- Oczekuje nas?

- Nie.

- Więc może jej nie być w domu. Lepiej zadzwonić.

- Nie sądzę. - Chwycił za kierownicę, jak gdyby od tego zależało jego życie.

- Co się stało, Mark?

- Nic, co mogłoby cię niepokoić.

- Coś jest chyba nie w porządku...

Nie odpowiedział, a ja nie sprzeciwiałam się dłużej.

Zjechaliśmy ze wzgórza w wąskie uliczki Lyme Regis. Moją uwagę przyciągnął widok zatoki lśniącej między budynkami i spojrzałam na Marka, dopiero gdy wyjechaliśmy z miasta.

- Czemu się gniewasz?

Potrząsnął głową i skręcił w drogę, przy której stał szereg domków jednorodzinnych. Wjechał w aleję prowadzącą do imponującej rezydencji i zatrzymał się przed wejściem.

- Czy Evan będzie w domu? - zapytałam, instynktownie pragnąc być teraz gdziekolwiek, byle nie tutaj.

- Jest w Nowym Jorku, w interesach.

Mój niepokój wzrósł. Patrzyłam na szyby odbijające promienie słońca i zastanawiałam się, jaka tajemnica może się kryć za eleganckimi tiulowymi firankami.

Mark podszedł do drzwi wejściowych i pociągnął za gałkę. Były zamknięte na klucz. Zmarszczył brwi i nacisnął dzwonek. Przybrał agresywną postawę. Początkowo chciało mi się śmiać, ale wkrótce nabrałam podejrzeń. Czy spodziewał się przyłapać bratową na jakimś wykroczeniu? Po długim czekaniu zadzwonił ponownie i drzwi otworzyły się wreszcie.

Wstrzymałam oddech. W otwartych drzwiach stanęła smukła, jasnowłosa dziewczyna. Z tej odległości zdawało mi się, że patrzę na Camillę, lecz gdy się poruszyła, zrozumiałam, że podobieństwo do mojej siostry jest złudne i bardzo powierzchowne.

- O! To ty - przywitała Marka. Otaksowała mnie bezczelnym wzrokiem, po czym spojrzała mi prosto w oczy.

Mark cofnął się, wziął mnie za rękę i popchnął lekko do przodu.

- Przedstawiam ci Romaine, siostrę Camilli. Romaine, poznaj Weronikę, żonę Evana.

Weronika zmarszczyła brwi.

- Masz niezbyt zręczny sposób przedstawiania ludzi, Mark. Nie sądzę, by pragnęła, aby ją uważano za siostrę Camilli, tak samo jak mnie za żonę Evana.

Mark zaczerwienił się.

- Twoim zdaniem zawsze postępuję niewłaściwie.

- To prawda. Domyślam się, że przyjechałeś sprawdzić, do czego jestem zdolna, gdy Evana nie ma w domu. Cóż! Powodzenia.

W policzku Marka drgał nerwowo mięsień, zacisnął palce na moim łokciu, trafiając na siniaki. Myślałam, że będę świadkiem awantury, lecz zdołał się opanować.

- Nie zaprosisz nas do środka? - spytał.

- A muszę?

Uwolniłam ramię z uścisku Marka i skierowałam się w stronę samochodu. Zachowanie dziewczyny uznałam za zbyt wyzywające, bym mogła je tolerować. W ciągu sekundy zbiegła ze schodów i znalazła się przy mnie, kładąc mi dłoń na ramieniu.

- Przepraszam, Romaine. Mark zawsze wyzwala we mnie najgorsze instynkty. Wejdź. Evan wychwala cię pod niebiosa. Nigdy by mi nie wybaczył, gdyby się dowiedział, że nie przyjęłam cię jak honorowego gościa.

Uśmiechnęłam się nieznacznie i weszłam ponownie do domu.

- Czy są jakieś wieści o Camilli i Hedleyu? - spytała, kładąc poduszkę na wygodnym krześle. - Usiądź, Romaine.

Opowiedziałam o celu naszej podróży i jej rezultacie. Nie robiła, jak się spodziewałam banalnych komentarzy, na jakie zwykle silą się ludzie w podobnych okolicznościach. Słuchała z uwagą, która mnie zdziwiła; jak gdyby naprawdę obchodził ją los Camilli.

Mark krążył po pokoju. Stwierdziłam, że pomieszczenie jest urządzone bardzo gustownie.

Quenton stanął przed oszklonymi drzwiami do patio. Weronika nie potrafiła ukryć zdenerwowania. Jej twarz wykrzywiła nienawiść.

- Domyślałem się, że się tu ukrywasz - powiedział mój towarzysz podróży, uchylając drzwi.

Nie widziałam osoby, do której to mówił. Weronika zesztywniała, jej oczy pociemniały z gniewu.

- Niech cię szlag trafi, Quenton. - Nie słyszał jej słów, lecz wrócił do pokoju i spojrzał jej prosto w oczy.

- Myślałem, że Evan powiedział temu facetowi, by się tu nie pokazywał.

- Zrobił to. Ja nie.

- Weronika! Jak możesz...

- Byłoby lepiej, gdybyś pilnował swego nosa. Nie muszę prosić o zgodę ciebie ani Evana, gdy chcę zaprosić przyjaciół.

- Przyjaciół! - parsknął Mark. - Czy nie obchodzi cię to, co zrobił Camilli?

Mark zatrzymał się, unikając mego wzroku. Serce biło mi niespokojnie. Desperacko chciałam poznać prawdę, a jednocześnie wolałam, by nic mi nie mówił.

Weronika przeszła przez pokój z podniesioną głową. Otworzyła z trzaskiem drzwi od patio.

- Dent! - zawołała. - Mój szwagier jest jak zwykle podejrzliwy. Zawsze posądza ludzi o najgorsze.

Mężczyzna, który ukazał się w progu, był szczupły i wąski w ramionach. Arogancko skinął głową.

- Wiem - powiedział, wchodząc do pokoju z rękami w kieszeniach spodni. Spojrzał na mnie niepewnie.

Żona Evana była wciąż czerwona z gniewu.

- Przedstaw mnie - zażądał.

Zawahała się, a ja nie rozumiałam, dlaczego. Było oczywiste, iż liczyła na to, że się nas pozbędzie, zanim zobaczę tego człowieka. Położyła mu dłoń na ramieniu władczym gestem.

- Dent - powiedziała przesadnie ożywionym głosem - poznaj Romaine Mortimer. Jest siostrą Camilli. Romaine, przedstawiam ci Denta Greene'a.

- Siostra Cam! Co za niespodzianka. - Wyciągnął do mnie rękę, lecz nie podałam mu swojej. - To brzydko z jej strony, że nie powiedziała mi o drugiej piękności w rodzinie.

Mark parsknął pogardliwie i usiadł na poręczy mojego fotela. Zachowywał się dziecinnie, lecz cieszyłam się, że jest tak blisko mnie.

Dent Greene uśmiechnął się nieznacznie. Jego twarz nie zdradzała żadnych emocji. Usiadł wygodnie w fotelu.

- Pewnie powiesz Evansowi, że tu byłem - zwrócił się do Marka.

- Masz rację.

- Na twoim miejscu nie robiłbym tego. - Głos Denta był spokojny, lecz w słowach czaiła się wyraźna groźba.

Poczułam, jak Mark sztywnieje, i położyłam dłoń na jego kolanie. Spojrzał na mnie. Na jego twarzy malowała się wściekłość.

- Mark - powiedziałam - na nas chyba już czas.

- Musicie wypić herbatę. Evan nigdy by mi tego nie wybaczył. - Weronika uśmiechnęła się do mnie.

- Mark! - zawołała - pomóż mi. Przynieś tacę. - Krzątała się, przesuwając stoliki. Udawała gościnną gospodynię.

- Nie chcę herbaty - odrzekł Mark. Przerwała swe zajęcie.

- Myślę o Romaine. Musi umierać z pragnienia po tak długiej podróży.

- Nie, dziękuję - powiedziałam. - Naprawdę musimy już jechać.

- Bardzo was proszę - nalegała Weronika. - Chodź, Mark.

Wahał się przez chwilę, po czym wstał i wyszedł za nią do kuchni.

- Weronika za dużo gada - powiedział Dent. - Zapalisz? - Podsunął mi złotą papierośnicę.

Potrząsnęłam przecząco głową. Zapalił papierosa, rozsiadł się w fotelu i zaczął wypuszczać piękne, równe kółka dymu.

- Czy są jakieś wiadomości o Camilli? Znów potrząsnęłam głową.

- Musi gdzieś być.

- Może pan wie, gdzie ona jest.

- Szybko wyciągasz wnioski, prawda? Doceniam inteligencję i błyskotliwość u dziewczyn. Camilla też jest błyskotliwa. Zawsze umie znaleźć właściwe słowa...

- Myślałam - rzekłam powoli - że równie starannie dobiera sobie przyjaciół.

Zacisnął usta; oczy mu błyszczały. Trafiłam w jego czuły punkt i przeżyłam swoje małe zwycięstwo.

- Niektórzy ludzie są nawet zbyt inteligentni. To dla nich niebezpieczne.

- Chyba mi pan nie grozi, panie Greene?

- Nie chodzi o ciebie - przynajmniej nie w tej chwili.

- Dobrze. Jestem skłonna w to uwierzyć.

Weronika weszła do pokoju, wnosząc ciasto. Jej oczy błyszczały podejrzliwie.

- Zaprzyjaźniacie się?

Dent poczekał, aż żona Evana wróci do kuchni.

- Camilla i ja jesteśmy dobrymi przyjaciółmi - poinformował mnie.

Dopiero teraz zrozumiałam, że Dent musi być mężczyzną, o którego Camilla pokłóciła się z Weroniką.

- Słyszałam co innego.

Zgasił papierosa, pochylił się i stuknął mnie lekko w kolano.

- W takim razie ktoś cię okłamał.

Miałam ochotę uderzyć go w twarz, lecz w tym momencie wszedł do pokoju Mark, trzymając tacę z herbatą. Żałowałam, że nie uległam pokusie.


ROZDZIAŁ PIĄTY

Zaczęłam spędzać coraz więcej wolnego czasu z Paulem. Chłopiec obmyślał różne sposoby wywabiania mnie z hotelu, a ja muszę przyznać, byłam zachwycona jego towarzystwem. Jeździliśmy na wycieczki samochodem Cam, zwiedzając okolicę. Kiedy indziej włóczyliśmy się po plaży, zawsze w asyście psów. Któregoś wieczora szliśmy brzegiem morza.

- Czy przemyt jest przestępstwem morza? - zapytał nagle Paul. - To znaczy, czy można za to iść do więzienia? - Ścisnął mnie za rękę i spojrzał błyszczącymi z podniecenia oczami.

Moim ciałem wstrząsnął dreszcz niepokoju.

- Do czego zmierzasz, Paul?

- Myślę, że wujek Hedley jest przemytnikiem.

- Bzdura.

- To prawda. Którejś nocy przed ich wyjazdem widziałem, jak nosił na jacht ciężkie skrzynki.

Odetchnęłam z ulgą.

- Z pewnością znajdowała się w nich żywność.

- Czemu robił to w nocy, gdy Camilla spała? Pomagałem jej się pakować po południu.

- Może postanowił wybrać się dalej niż na Wyspę Quentona?

- Nie powiedział tego Camilli. Obiecała mi, że wrócą w ciągu trzech, czterech dni.

- Hedley mógł wziąć na wyspę jakiś sprzęt dla Marka. Paul pokręcił głową.

- Dopiero po ich wyjeździe Mark dowiedział się ode mnie, że płyną na wyspę. Był wściekły. Nie lubi, jak ktoś jedzie tam bez niego, bo obawia się o ptaki zamieszkujące tamte tereny. Mówi, że morze chce odebrać wyspę. Gdy byliśmy tam ostatnio, przybił tablice ostrzegawcze na nabrzeżu i drzwiach chaty.

- Co powiedział o skrzynkach?

Paul niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

- Nie mówiłem mu o tym. Tak się złościł... Odetchnęłam z ulgą.

Hedley przemytnikiem? Może to jest rozwiązanie? Wydawało mi się to jednak mało prawdopodobne. Niestety, owo przypuszczenie męczyło mnie tak bardzo, że gdy któregoś dnia zostałam w domu sama, poszłam na górę do pokoju Paula.

Z jego okna dostrzegłam ścieżkę prowadzącą na przystań. Wydała mi się dość szeroka, bez trudu można było przewieźć jacht z garażu za domem. Nie rozumiałam jednak, jak Paul mógł widzieć Hedleya podczas ciemnej nocy? Miał pokój nad kuchnią. Może światło w kuchni było zapalone i oświetlało Hedleya?

Chciałam wypytać Paula dokładniej, ale doszłam do wniosku, że niemądrze byłoby dać mu do zrozumienia, że uwierzyłam w historię, którą mi opowiedział.

Zeszłam na dół i skierowałam się w stronę trzech garaży. Miałam klucz do tego, w którym stał samochód Camilli. Pozostałe dwa były zamknięte. Zajrzałam przez okno do środkowego pomieszczenia i zobaczyłam w nim samochód Hedleya. Okno trzeciego garażu było szczelnie zasłonięte kawałkiem grubego materiału. Przyniosłam pęk hotelowych kluczy i zaczęłam je kolejno wypróbowywać. Żaden nie pasował.

Dyskretne podpytywanie Maisie nic mi nie dało.

- Pan Peake nigdy nie otwierał tego garażu - powiedziała. - Chciałam tam kiedyś posprzątać, ale mi nie pozwolił.

Tajemnica zamkniętego garażu, ciężkie skrzynki taszczone w nocy do jachtu i anonimowy list znaleziony w skrzynce parę dni wcześniej, zaczynały układać się w całość.

List, w którym kazano mi się trzymać z daleka od nie swoich spraw, rozzłościł mnie. Doszłam do wniosku, iż ktoś sądzi, że wiem więcej, niż wiedziałam w rzeczywistości.

Nie mogłam uwierzyć, że Hedley para się przemytem; nie nadawał się zupełnie do tego. Nie widziałam go, co prawda od trzech lat, ale ludzie przecież tak się nie zmieniają.

A może zaślepiała mnie miłość? „Na pewno nie" - pomyślałam, wspominając letnie popołudnie niedługo po śmierci ojca Hedleya. Mój ukochany miał roziskrzone oczy, w jego głosie dźwięczał entuzjazm, gdy mówił o swoich planach na przyszłość.

„Uczynię hotel »Ashlings« tak sławnym jak »Tiffany«" - powiedział. „Z twoją pomocą, Romy" dodał po chwili.

W jego postawie widać było zdecydowanie. Pocałował mnie namiętnie. Krew pulsowała mi w żyłach, pożądałam go. Uwierzyłam w swej naiwnością że Hedley mnie kocha.

Ale to działo się, zanim Peake zainteresował się Camillą.

Teraz chciałam ciągle o nim mówić. Byłam dość bystra, by nie zadawać bezpośrednich pytań, lecz często mimowolnie kierowałam rozmowę na jego temat. Stworzyłam sobie nieprawdziwy obraz człowieka, który nie tylko złamał mi serce, lecz także poróżnił mnie z moją siostrą, być może na śmierć i życie.

Kim był naprawdę Hedley? Która z zasłyszanych wersji jest autentyczna? To stawało się moją obsesją, a przecież miałam wystarczająco absorbującą pracę, by nie zaprzątać sobie głowy głupstwami.

Ale jedyna osoba, która mogła mi powiedzieć o szwagrze wszystko, co chciałabym wiedzieć, unikała tego tematu. Mark nie lubił mówić o Hedleyu.

Przyjeżdżał do hotelu prawie co wieczór. Siedział cierpliwie w barze i rozmawiał z gośćmi, czekając, aż będę wolna. Zaczęłam tęsknić do tej chwili przez cały dzień. To było moje światło w tunelu wśród wszystkich kłopotów, które mnie osaczały. Gdy zdarzyło się, że nie przyjechał, czułam się samotna, nikomu niepotrzebna.

Zastanawiałam się, czy jest coś znaczącego w pragnieniu widywania się z Markiem i czy moja potrzeba kontaktu z nim nie wykracza poza ramy zwykłej przyjaźni.

- Mark - zapytałam któregoś wieczoru - czy naprawdę byłeś na wyspie po zniknięciu Camilli i Hedleya?

- Nie, ale teren został dokładnie przeszukany. Czemu pytasz?

- Może przeoczyli jakiś ważny ślad? - powiedziałam, myśląc o skrzynkach.

- Można to sprawdzić. - Spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem. - Zwykle urządzamy na wyspie piknik w dzień urodzin Paula. Chłopak sam wpadł na ten pomysł. Pojedziesz z nami?

Zawahałam się.

- Ale czy Paul będzie sobie tego życzył?

- Wielkie nieba! Pewnie, że tak. - Uśmiechnął się i położył mi dłoń na ramieniu. - Obaj tego chcemy.

Musiałam się jednak upewnić, jak zareaguje Paul, więc zagadnęłam go następnego ranka.

- Mark mówił mi, że wybieracie się na wyspę w dniu twoich urodzin - powiedziałam. - Czy mogę jechać z wami?

- Camilla zawsze jeździła.

- To wymijająca odpowiedź. Chcesz, żebym pojechała? Wstrzymałam oddech, czekając na odpowiedź.

- Nie zapomnij o torcie. Czy mówiłaś szefowi kuchni, by umieścił tam dwanaście świeczek?

Wciąż nie byłam pewna, co myśli Paul. Wiedziałam natomiast, że ja bardzo chciałabym z nimi pojechać.

W urodzinowy poranek niebo było zachmurzone. Wiał zbyt silny wiatr, więc nie mogliśmy popłynąć na wyspę żaglówką. Mark zabrał nas z przystani motorówką.

Paul wstał wcześnie i pobiegł do bramy czatować na listonosza. Maisie smażyła mu na śniadanie ulubioną jajecznicę, którą zawsze obficie polewała ketchupem.

- Panno Mortimer - odezwała się gospodyni - martwię się o Paula. Jest przekonany, że dostanie kartkę od pani Peake i będzie zrozpaczony, jeśli się zawiedzie.

Gdy chłopiec wrócił, poznałam po jego smutnej minie, że nie dostał listu od Cam. Usiadł przy kuchennym stole i położył na nim stos korespondencji.

- Przejrzałeś pocztę, Paul? Otwórz, proszę.

Wyjął z kopert kilkanaście kartek, przeczytał je i odłożył na bok. Nie było wśród nich dwóch, na które czekał. Jeśli Cam żyła i chciała się z nami skontaktować, mogła wykorzystać tę okazję. Nie zrobiła tego jednak. Pan Vardier też nie pamiętał o urodzinach syna.

Paul połknął szybko śniadanie, wziął psy i pobiegł na przystań. Poszłam za nim, niosąc koszyk z jedzeniem. Niebawem przypłynął Mark Quenton.

- Nie napisała - poinformował go chłopiec, gdy siedzieliśmy już w łodzi.

- Dlaczego myślałeś, że to zrobi?

- Zawsze pamiętała o moich urodzinach.

- Teraz jest trochę inna sytuacja, prawda? Skinął głową.

- Ale ja tak pragnę, żeby do mnie napisała. Nie rozumiesz tego.

- Rozumiem, chłopcze. Wszyscy czekamy na wiadomość od niej.

- Ale ja najbardziej.

Mark objął Paula i przyciągnął go do siebie.

- Chcesz trzymać ster? - zapytał.

Usiadłam na rufie. Niebo zaczynało się przejaśniać. Promienie słońca lśniły na mosiężnych okuciach kabinowej łódki. Jej miarowy ruch i cichy pomruk silnika działały usypiająco. Zamknęłam oczy i poddałam się senności.

- Hej, Romy, zbudź się! Co powiesz o kawie? Mark skinął, przysłaniając mi słońce, które świeciło teraz na bezchmurnym niebie.

Wygląd wyspy zaskoczył mnie. Zupełnie inaczej ją zapamiętałam.

- Zmieniła się, Mark. Jest taka mała. Skinął głową.

- Wiem. To wyspa wulkaniczna. Zapada się i wynurza z morza. Cieszę się, że mama nie przyjechała z nami. Często wspomina dzień, w którym ojciec pokazał jej wyspę po raz pierwszy, chyba ze trzydzieści lat temu.

- Co się stanie z ptakami? - zapytał Paul.

- Pewnie znajdą sobie inną wyspę.

- Jednak to miejsce jest szczególne.

- Ale tylko dla nas, gdyż należy do nas. Dla ptaków to jedynie kolejna wyspa, na której zakładają gniazda.

Kiedy łódź zbliżyła się do brzegu, pomyślałam, że moje pierwsze wrażenie było mylne. Po drugiej stronie piaszczystej zatoki, w odległości około pięćdziesięciu stóp od wody, wznosiły się skały. Mewy zakładały tam gniazda i gdy zbliżyliśmy się, zaczęły głośno krzyczeć. Wiele z nich wzbiło się w powietrze i krążyło nad naszymi głowami.

- Trudno uwierzyć, że Camilla spędziła choć jedną noc na wyspie - powiedziałam. - Pamiętasz Mark, jak bała się ptaków?

Skinął głową, kierując łódź do przystani.

- Nie było jej tutaj, wiem o tym. Obiecała, że... - słowa Paula zagłuszył hałas silnika.

- Romy, rzuć mi cumę! - zawołał Mark, wyskakując na pomost, który zatrzeszczał pod jego ciężarem. Chwyciłam linę, czując tarcie twardego, skręconego włókna, gdy przesuwała się przez moje ręce. Paul zeskoczył z łódki, a Mark wyciągnął rękę, by pomóc chłopcu utrzymać równowagę. W pomoście brakowało kilku desek: przez dziury widać było wodę uderzającą o pale oplecione przez gnijące wodorosty.

Podałam kosz, wędki, sieci i nieprzemakalne kurtki. Mark złożył je na pomoście i wyciągnął ręce. Gdy skoczyłam, chwycił mnie i przytrzymał chwilę w ramionach.

Paul pobiegł przed siebie.

- Spójrz tutaj - powiedział. - Zmieniło się oznakowanie poziomu wody. Jest teraz jakieś dziesięć stóp wyżej niż w zeszłym roku. Podczas jesiennych przypływów najniższa część wyspy zostanie zatopiona.

- Och, nie bądź takim pesymistą. Wyspa przetrwała przez tyle lat.

Usłyszeliśmy wołanie Paula stojącego przed chatą.

- Mark, nie ma kłódki! Drzwi są otwarte. Rozgorączkowany spojrzał na nas. Rzuciliśmy bagaż i podbiegliśmy do niego. Nie wątpiłam, że czeka nas jakieś straszne odkrycie. Wzięłam Paula za rękę i odciągnęłam go od drzwi.

Mark nacisnął klamkę. Potem pchnął drzwi i wszedł do środka.

- Pusto! - zawołał. - Nikogo nie ma. - Odetchnął z ulgą. - Hedley jest roztargniony. Zapomniał założyć kłódkę. Zostawił ją na stole.

Paul wyrwał się do przodu.

- Chcę zobaczyć.

Kolana ugięły się pode mną i byłabym upadła, ale Mark zaopiekował się mną w samą porę.

- Uspokój się, kochanie. Nie myślałaś chyba...

- A ty?

Skinął ze smutkiem głową.

- Pakt samobójców?

- Nie, nie Camilla. Och, Mark, to nie w jej stylu.

- Więc co?

- Nie wiem. Nie jestem nawet pewna, czy tu byli. Mężczyzna przytulił mnie.

- Już lepiej?

Uśmiechnęłam się do niego, pragnąc przedłużyć tę chwilę. Paul wybiegł na zewnątrz.

- Okropnie tam śmierdzi! I podłoga jest wilgotna. Miałam dziwne wrażenie, że historia się powtarza.

Przypomniałam sobie inny dzień, który tu spędziłam: wydawał mi się nawet bardziej realny niż dzisiejszy. Miałam wtedy tyle lat, co Paul. Gospodarzem przyjęcia był Evan, wówczas student pierwszego roku Cambridge. Hedley i Mark szeptali coś między sobą. Camilla śmiała się prowokująco - kusicielka ze złotymi włosami związanymi czerwoną wstążką. Duchy przeszłości towarzyszyły mi, były ze mną, gdy zdejmowałam okiennice i otwierałam okna.

We wnętrzu nic się nie zmieniło. Stał tu masywny stół, cztery drewniane krzesła, piętrowe łóżko i kredens. Wiatr nawiewał do środka piasek, który osadzał się w szczelinach między deskami podłogi i tworzył kopczyki w kątach.

Byłam pewna, że nawet jeśli Camilla i Hedley zjawili się tutaj, to nie po to, by spędzić parę nocy w domku bez wygód. Czego zatem szukali na małej samotnej wyspie?

Krążyłam dookoła, myśląc niemądrze, że jeśli się tu zatrzymali, Camilla z pewnością napisała na piasku: „Camilla była tutaj". Zatrzymałam się przed kredensem. Naraz czas cofnął się, wspomnienie z przeszłości stawało się coraz bardziej wyraziste. Dotknęłam gałki od drzwiczek, ale nie mogłam się zmusić, by ją przekręcić. Mark stanął za mną.

- Daj spokój, Romy. Nic tu nie znajdziesz.

- Mam wrażenie...

- Zapomnij o tym. Lepiej nie odgrzebywać pewnych spraw.

- Jakich spraw? - Odwróciłam się i spojrzałam na niego.

Pochylił się i pocałował mnie, powoli i z czułością. Gdy się wyprostował, miał w oczach dziwny błysk.

- Długo czekałem na tę chwilę.

- Co tam robicie?! - zawołał Paul. - Chodźcie! Tracimy czas. Obiecałem szefowi kuchni, że złapię największego kraba, jakiego w życiu widział.

Wyszliśmy na słońce. Czułam się lżejsza od obłoków płynących po niebie w podmuchach wiatru.

- Wezmę koszyk - powiedziałam. - W chacie jest zbyt ciemno i duszno, by jeść lunch.

- Najlepsze kraby są w Drakesbay - rzekł Mark, biorąc koszyk, i poprowadził nas w stronę zatoki.

Zatoki wszędzie są podobne: piasek i skały, a krajobraz dopełniają kępy wodorostów, muszelki, szum i zapach morza. Nasza zatoka miała jeszcze coś - nieuchwytną aurę samotnej wyspy, którą uważaliśmy za swoją.

- Jakbym znów był dzieckiem. - Mark uśmiechnął się. Stał po kolana w wodzie, trzymając w ręku sieć.

Skinęłam głową zamyślona. Wydawało mi się, że przeniosłam się w czasie. Byłam kobietą z innej epoki, której szczęście, nie skażone cywilizacją, unosiło się w powietrzu.

- Romy, obudź się! Spójrz na nią, Paul. Śni na jawie.

Paul wyprostował się i spojrzał, jak gdyby nigdy przedtem mnie nie widział.

- Nienawidzę snów. Straszą mnie w nocy. Odwrócił się i odszedł w stronę morza.

- Nigdy nie zrozumiem tego dziecka. - Mark wyszedł z wody i usiadł obok mnie. - Boję się o niego. Jest taki wrażliwy. A te jego opowieści! Matka uważa, że powinno mu przejść wymyślanie takich wstrząsających historii. Dajemy mu tyle miłości, chłopiec stał się członkiem rodziny. Zniknięcie Camilli tak źle na niego wpłynęło.

- Ona nie ma serca - rzekłam.

- Albo ma go zbyt wiele - westchnął.

Zerwałam się i pobiegłam do Paula; muszelki na plaży chrzęściły pod bosymi stopami.

- Założę się, że pierwsza złapię kraba! - zawołałam. Spojrzał na mnie łobuzerskim wzrokiem. Wiedział, że ściągnął na siebie uwagę.

- O co się założysz?

- Ja dam nagrodę zwycięzcy - powiedział Mark, dołączając do nas. Gorączkowy błysk w oczach Paula odebrałam jako pragnienie wygranej.

- Nie możemy stać razem - powiedział. - Romy będzie łowić na lewo od tej dużej skały. Mark pośrodku, a ja pójdę na prawo.

Usiadłam, oparłam się plecami o skałę. Panowała tu zupełna cisza. Rozkoszowałam się nią, pozwalając, by spokój wypełnił każdą cząstkę mojego ja. Błądziłam sennie myślami wokół przyjemnych spraw. Po chwili ogarnął mnie niepokój, który przytłumił wszystkie wspomnienia, wszystkie oprócz wydarzenia w domku.

Widziałam oczami wyobraźni siebie stojącą przed kredensem i czułam cudowną bliskość Marka. Chciałam pogrążyć się w rozpamiętywaniu przyjemności, jaką sprawił mi jego pocałunek, lecz parę słów tłukło mi się bez przerwy po głowie. „Daj spokój, Romy".

Czemu mam dać spokój? „Nie otwieraj kredensu, idiotko" - mówiłam do siebie w myślach. Dlaczego nie? Co niezwykłego wiąże się z kredensem? Nagle przypomniałam sobie. Zerwałam się i wybiegłam zza skały, wołając Marka. Przystanęłam zdumiona. Nie było go tam. Zaczęłam szukać Paula. Zawołałam go. Nikt nie odpowiedział. Ogarnęła mnie panika. Czyżbym została sama na wyspie, która przed chwilą wydawała mi się rajem, a teraz napawała mnie lękiem? Uspokoiłam się szybko. Pewnie się przenieśli, połowić kraby w innej zatoce. Spojrzałam na sieć Paula porzuconą beztrosko na brzegu w zasięgu fal. Przeniosłam ją w bezpieczne miejsca z dala od wody.

Dokąd i dlaczego odeszli? Czy obaj wiedzieli, co znajduje się w kredensie? Poszli razem czy osobno?

Nie zobaczyłam ich po drodze do chaty, lecz gdy podeszłam bliżej, usłyszałam czyjeś głosy. Podkradłam się do okna.

- Co robisz? - Rozpoznałam głos Marka.

- Czemu za mną poszedłeś? Nie powinieneś był. To nasza tajemnica.

Zajrzałam przez okno. Paul przyciągnął stół do kredensu i stanął na nim.

- Jeśli masz na myśli skrytkę na górnej półce... -

- Powiedziała mi, że nikt inny o tym nie wie - przerwał mu Paul. - To miała być nasza tajemnica.

- Kłamała. Wiem o tym i inni też. Czy mówiła, że zostawi tam dla ciebie wiadomość?

- Obiecała. - Chłopiec był zrozpaczony.

- Cóż, zobaczymy.

- Jest pusta - zaszlochało dziecko.

Usłyszałam westchnienie Marka. Co oznaczało: ulgę czy zawód? Czy on też spodziewał się, że Camilla zostawi mu wiadomość w tajnym schowku?

- Obaj się zawiedliśmy. Nie myślmy o tym więcej.

- Wiesz, gdzie ona jest. - Paul zeskoczył ze stołu i podbiegł do Marka, bijąc go pięściami.

- Nie bądź niemądry, Paul.

- Wiesz, wiesz. Mówiła, że ty zawsze wiesz, gdzie jej szukać.

- Nie to miała na myśli.

- Właśnie to. A teraz, gdy Romy jest tutaj, nie chcesz, by Camilla wróciła.

- Ty mały głupcze! - krzyknął Mark i chwycił Paula za nadgarstki. - Ja też ją kochałem...

Nie chciałam słyszeć nic więcej. Zeszłam na brzeg, nie dbając o to, czy mnie zauważyli. Byłam roztrzęsiona, nienawidziłam Quentona za pocałunek, który teraz wydawał mi się zdradą. Kochał Camillę i nigdy mu nie wybaczę, że mnie oszukał.

Fale uderzały o moje uda, gdy wchodziłam powoli w wodę, która sięgała mi teraz do pasa. Chciałam pogrążyć się w zapomnieniu.

Nagle zatrzymałam się. Czy oszalałam? Szukałam śmierci? Z tak błahego powodu. Wyszłam na brzeg i zaczęłam biec.

Wołałam ich; zapomniałam zupełnie, że mój głos przypominał chwilami brzmienie głosu Camilli. Paul wyskoczył z domku. Wpatrywał się we mnie, pobladły, jakby zobaczył ducha. Minęłam go. Mark odstawił właśnie stół na miejsce. Zdawało mi się przez moment, że widzę na jego twarzy oczekiwanie i nadzieję.

- Idziemy? - Oparłam się o drzwi, ciężko oddychając. Strużki wody spływały po moim ciele, tworząc na podłodze małe kałuże. - A może w czymś przeszkodziłam? - Spojrzałam znacząco na otwarty kredens. - Chyba nie myśleliście obaj, że Camilla zostawi wam w skrytce wiadomość? - rzekłam sarkastycznie.

Mark poczerwieniał i zmarszczył brwi. Dobrze się bawiłam. Naprawdę cieszyło mnie to małe, dziecinne zwycięstwo. Nie mogłam sobie darować tych złośliwości. Byłam zbyt wściekła.

- Myślałem, że to Camilla do nas wraca - wymamrotał Paul.

Jego słowa wyzwoliły płomień, który tłumiłam przez trzy lata. Teraz rozgorzał w paroksyzmie zazdrości. To Camilla mnie do tego doprowadziła.

- Na pewno nie zadałaby sobie trudu, by zostawić dla was wiadomość. Nie przyszłoby jej to do głowy. Przyjmowała waszą adorację jako coś oczywistego. Nie, jeśli cokolwiek tu jest, to tylko dla mnie.

- Tajny schowek jest pusty - rzekł Paul.

- Schowek w kredensie nie jest tajny. Wszyscy o nim wiedzą. Ale jest drugi...

Przeszłam przez pokój. Nie czułam już wilgotnego kostiumu oblepiającego moje ciało. Słyszałam w wyobraźni podniecony głos Camilli: „To nasza skrytka, Romy, tylko nasza".

Podeszłam do piętrowych łóżek. Nad nimi znajdowała się wygięta belka podtrzymująca dach. W rogu utworzonym przez belkę i słupek wspierający łóżka była wąska szpara. Stojąc na palcach, mogłam do niej sięgnąć.

Byłam pewna, że nic tam nie znajdę, lecz Mark zrobił dziwną minę, a Paul, kładąc dłonie na moich ramionach, zmusił mnie do dokładniejszych poszukiwań. Nie wierzyłam, że jest tam jakaś wiadomość. Camilla mogła od dawna nie pamiętać o schowku, tak jak ja bym zapomniała, gdyby nie dziwny przebłysk świadomości.

- Nic tu nie ma... - zaczęłam, ale moje palce trafiły nagle na mały zwitek. Wstrzymałam oddech ze zdumienia.

- Co to jest? - Mark podbiegł do mnie. - Wyprostowałam palce; na dłoni leżała zawinięta w folię paczuszka.

Mężczyzna chwycił ją, jakby obawiając się, że mu w tym przeszkodzę. Paul przysunął się do niego.

- Co tam jest? Otwórz. Może to wiadomość od Camilli. Chciałam krzyknąć: „Nie otwieraj". Zaczęłam drżeć. Mark ostrożnie rozwinął opakowanie. Wpatrywałam

się w niego zdenerwowana. Wiedziałam, co jest w paczuszce w chwili, gdy złamał lakową pieczęć i wysypała się odrobina proszku. Spojrzeliśmy na siebie porozumiewawczo.

- Ona by nie mogła... - Z trudem wypowiadałam kolejne słowa.

- Oczywiście, że nie. - Quenton odwrócił się gwałtownie. - Czy mówiłaś komukolwiek o tej skrytce? - Potrząsnęłam głową. - Więc Camilla musiała o niej wspomnieć lub ktoś znalazł ją przypadkiem - dodał po chwili.

- Co jest w środku? - dopytywał się chłopiec. Mark zawinął starannie paczuszkę i włożył do kieszeni.

- Nic ważnego. - Dał mi do zrozumienia, bym niczego nie wyjaśniała.

- Camilla nie zapomniałaby o zostawieniu wiadomości. Obiecała. Chyba jej tu w ogóle nie było - stwierdził Paul.

- Myślę, że niestety masz rację - odrzekł Mark. - Lepiej poszukajmy koszyka. Nie chcę, by fale porwały twój tort.

Quenton włożył butelkę szampana do wypełnionego zimną wodą wgłębienia w skale. Pozwolił solenizantowi zdjąć korek. Śmialiśmy się głośno. Paul jadł z apetytem i ponaglał, byśmy zapalili świeczki na torcie; zrobiliśmy z ręczników osłonę, by nie zdmuchnął ich przedwcześnie wiatr.

Chłopiec pokroił tort, odłożył kawałek i zapakował go w papierową serwetkę.

- To dla Cam. Na pewno zechce spróbować, gdy wróci do domu. Założę się, że żałuje, iż nie ma jej teraz z nami, prawda, Mark?

Nie byłam pewna, czy pominął mnie świadomie, czy też zapomniał o mnie. Nawet chwile spędzone sam na sam z Markiem nic dla mnie teraz nie znaczyły. Obaj byli niewolnikami Camilli i nie miałam wielkiej nadziei, że kiedykolwiek uda mi się ją zastąpić.

Nawet gdyby umarła, pamięć o niej pozostanie święta.

W drodze powrotnej stłoczyliśmy się wszyscy troje na przedzie motorówki. Mark objął mnie ramieniem, a Paul przytulił się. Mój optymizm powrócił. Doszłam do wniosku, że jeśli Cam żyje i przebywa za granicą, to i tak pozostanie tylko wspomnieniem.

Będąc tutaj na miejscu, miałam nad nią przewagę.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Tydzień po urodzinach Paula pani Dawson wręczyła mi telegram. Choć był adresowany do Camilli, rozerwałam kopertę i przeczytałam:

„Z żalem zawiadamiamy o śmierci Monsieur Vardiera. Proszę powiedzieć synowi. Szczegóły listownie. Lavoisier i Cie."

- To o ojcu Paula. Nie żyje. - Patrzyłam tępo na panią Dawson.

- Biedny chłopiec - wymamrotała. - Kto mu o tym powie?

- Nie wiem. - Głos mi się załamał. Przez chwilę miałam niedorzeczną nadzieję, że zrobi to mój ojciec albo Mark. Przeczuwałam jednak w głębi ducha, że ten obowiązek spadnie na mnie.

- Gdzie jest jego matka? - Pani Dawson zawsze interesowała się życiem innych ludzi.

- Umarła, gdy był małym dzieckiem - powiedziałam, nie wiedząc, czy to prawda. - Wierzę, że nie powie pani nikomu o śmierci Vardiera, zanim nie porozmawiam z dzieckiem.

- Ależ, panno Mortimer, jakżebym mogła... „Mogłabyś i zrobisz to" - pomyślałam ponuro. Pozostawało mi tylko jak najszybciej odnaleźć Paula.

Zadzwoniłam do Maisie.

- Jest z psami na plaży. Wziął z sobą jedzenie i picie. Czy coś się stało?

Powiedziałam o telegramie i jej niepokój o chłopca dodał mi otuchy. Będzie teraz potrzebował naszej miłości i współczucia.

Plaża przed hotelem była zatłoczona wczasowiczami. Domyśliłam się, że Paula nie ma wśród nich i poszłam w stronę Sandy Cove, jednego z jego ulubionych miejsc.

Pytałam go parę razy o ojca, lecz wymijające odpowiedzi świadczyły o tym, że nie ma między nimi głębszej więzi. Nie byłam jednak pewna, jak zareaguje na wiadomość o jego śmierci.

Nie znalazłam go w Sandy Cove, może dlatego, że parę rodzin urządziło tam piknik. Dostrzegłam w końcu chłopca. Wyglądał tak dziecinnie i bezradnie, że coś ścisnęło mnie za gardło. Chciałam go przytulić, jednak byłam dość rozsądna, by nie popełnić tego błędu.

- Paul! - zawołałam, gdy byłam dość blisko, by mógł mnie usłyszeć. Odwrócił się szybko, a ja znów przeklinałam podobieństwo głosu Camilli i mojego, ujrzawszy wyraz nadziei rozjaśniający mu twarz. Psy rozpoznały mnie od razu. Louis szybko znalazł się obok mnie. Schyliłam się, a on skoczył w moje objęcia. Przytuliłam pieska, modląc się w duchu, bym umiała znaleźć właściwe słowa.

Paul przyjął moją obecność milcząco. Zawiesił na szyi swoją ulubioną lornetkę, w ręku trzymał notes i ołówek.

- Co robisz, Paul?

- Założę się, że nie zgadniesz, ile ptaków dziś widziałem.

- Nie zgadnę. Ile?

Wymienił je po kolei. Usiadł na piasku.

- Nie słuchasz mnie, Romy - powiedział po chwili, z pretensją w głosie.

- Mam dla ciebie złą nowinę, Paul.

Reakcja chłopca była zaskakująca. Zbladł, zaczął drżeć.

- Camilla? - szepnął.

- Nie, kochanie, nie Camilla. Twój ojciec... - przerwałam, zastanawiając się, czy powiedzieć, że jest ciężko chory, ale wyraz oczu chłopca powstrzymał mnie od kłamstwa. - Nie żyje.

Chciałam objąć go ramieniem, ale odsunął się ode mnie. Louis wskoczył mu na kolana, a Paul przytulił policzek do jego puszystej sierści.

Czekałam na łzy, które jednak nie popłynęły.

- Musisz być teraz dzielny - powiedziałam bezsensownie.

- Chcę, by Camilla wróciła. Tak jej potrzebuję. - Podniósł głowę, jego ciemne oczy wypełniły się łzami, które spłynęły po policzkach na głowę Louisa. - Nie pozwoliłaby mnie stąd zabrać.

- Ja też nie pozwolę cię stąd zabrać. Obiecuję. - Znów go objęłam; tym razem nie opierał się.

- Ona wróci, prawda? Nie mam nikogo oprócz niej.

- Wszyscy cię kochamy, Paul.

- Mój ojciec nie. Zostawił mnie, odchodząc z tamtą kobietą. Obiecywał, że przyjedzie tu i zostanie, ale nie dotrzymał słowa.

- Na pewno cię kochał.

- Nic nie wiesz! Powiedział, że mu przeszkadzam.

- Nie myślał tak, kochanie.

- Myślał. Mógł mnie zabrać od Cam...

Teraz płakał naprawdę. Louis przytulił się do niego i zaskowyczał.

- Paul, kochanie, nie płacz. Bądź dzielnym chłopcem i chodź do domu.

Po chwili przestał szlochać i wytarł oczy brudną chusteczką. Jego rozpacz była gwałtowna i krótkotrwała jak letnia burza. Miała przy tym równie uzdrawiający efekt.

Płakał nie z żalu po ojcu, lecz z tęsknoty za Camillą, którą kochał z całego serca.

Wkrótce zaczął korzystać ze swojej uprzywilejowanej pozycji, przyjmując współczucie ze zdumiewającą godnością. Zapowiedziany przez prawników ojca list nadszedł po paru dniach. Był adresowany do Camilli, lecz otworzyłam go z czystym sumieniem. Pan Vardier wyznaczał Camillę i Marka Quentona prawnymi opiekunami syna do czasu, gdy osiągnie pełnoletność. Dalsza część listu zawierała zaskakującą wiadomość. Okazało się, że ojciec chłopca zmarł w tajemniczych okolicznościach w Amsterdamie. I choć jego radca prawny próbował wyjaśnić tę sprawę, nie miał wielkich nadziei, że mu się powiedzie.

Nie byłam pewna, co powinnam powiedzieć Paulowi. W końcu postanowiłam pokazać mu list od Lavoisiera.

- Czy myślisz, że ojciec był szpiegiem? - zapytał poważnie. - Chciałbym wiedzieć, jak zginął. Myślisz, że go zakłuto nożem czy zastrzelono?

Nie zależało mu specjalnie na poznaniu prawdy. Pan Vardier wystąpił teraz w nowej roli. Paul zaczął uważać ojca za bohatera, a jego śmierć w amsterdamskim rynsztoku stała się punktem wyjścia do fantastycznych historii, w które z czasem sam uwierzy.

- Szkoda, że mnie nie chciał. To znaczy, nie chciał naprawdę. Tak jak potrzebują mnie Louis czy Jason. - Zeskoczył na podłogę i przytulił psy, które cierpliwie zniosły ten przypływ uczuć.

Nie umiałam znaleźć odpowiedzi ani wtedy, ani teraz, gdy szczegóły śmierci Vardiera stawały się coraz bardziej tajemnicze, rosła równocześnie jego legenda. Paul tworzył te fantazje na podstawie filmów oglądanych w telewizji, a uraza, jaką czuł do ojca przed śmiercią, poszła w zapomnienie w obliczu wspaniałego mitu asa wywiadu. Tak było lepiej, Paul zawsze potrzebował bohatera, na którym mógłby się wzorować.

Mark nie okazał zdziwienia, że został jednym z opiekunów Paula.

- Czemu ty, a nie Hedley? - spytałam.

- Pierre i ja byliśmy bliskimi przyjaciółmi. Studiowaliśmy razem w Oxsfordzie i spędzaliśmy wakacje w Quenton Court. Tam poznał Camillę i Hedleya.

Niemniej wciąż wydawało mi się to dziwne, tak jakby Vardier sądził, że Camilla i Mark będą kiedyś razem.

Paul był zachwycony wyborem ojca, choć ja nie mogłam mu darować, że tak ostentacyjnie pominął Hedleya. Dowiedziałam się potem, że Paul bardzo się bał, iż ojciec sprowadzi go do Paryża. Śmierć Vardiera uwolniła go od tego lęku, lecz gdy mijały tygodnie, a Camilla i Hedley nie dawali znaku życia, zaczął go znów ogarniać niepokój.

- Czy myślisz, że Cam wróci przed Karnawałem Letnim? - spytał któregoś wieczora, gdy spacerowaliśmy brzegiem morza. - Nie mogła o tym zapomnieć, prawda?

- Powróci któregoś dnia - odrzekłam.

- Nie wierzysz w to, Romy. Myślisz, że umarła; ale nie, wiedziałbym o tym - powiedział i wysunął się do przodu, bym nie widziała łez, które wypełniły mu oczy.

Paul na szczęście nigdy długo nie rozpaczał. Ekscytował się teraz zbliżającym się Karnawałem Letnim. Uwielbiał wszelkie święta, karnawał szczególnie.

Błyszczące, żółte plakaty pojawiły się jak roje os na płotkach, murach i w oknach wystawowych.

- W tym roku wezmę w nim udział - rzekł Paul z dumą. - Możesz także przypłynąć motorówką z Markiem, jeśli chcesz, Romy.

- Chyba nie będę mogła. Przykro mi, kochanie, jestem zbyt zajęta.

Karnawał w Eastands był skromny w porównaniu z odbywającymi się w innych miejscowościach imprezami, lecz mieszkańcy uważali go i tak za największe wydarzenie roku. Został zainaugurowany przez dziadka Hedleya, któremu nie chodziło o zapewnienie rozrywki wczasowiczom i miejscowym, lecz o lepszą prosperity dla hotelu „Ashlings". Zawsze prowadził pierwszy z wieczornych tańców, które z czasem stały się gwoździem programu imprezy w Eastands.

Myślałam o balu jako rozstrzygającym teście moich menedżerskich umiejętności. Jeśli nie będzie przynajmniej tak dobry, jak w poprzednich latach - przegrałam.

Podczas spotkania z kuchmistrzem i panią Dawson, która sprzedawała bilety, dowiedziałam się, że wszystko zostało zaplanowane wcześniej, a ja mam to tylko zatwierdzić. Szef kuchni ze zręcznością kuglarza wyjął sfatygowaną zeszłoroczną kartę dań.

- To nie wystarczy - powiedziałam.

- Ależ, panno Mortimer, co roku mamy takie menu.

- Właśnie dlatego nie wystarczy. Przedstawiłam parę swoich propozycji.

- To się nie uda, panno Mortimer. Pan Peake rozumiał, że jedzenie bufetowe powinno być proste, bo tego oczekują klienci. - W jego głosie wyczuwało się pogardę, sugerującą, że mieszkańcy Eastands nie potrafią docenić arcydzieł sztuki kulinarnej.

Musiałam w końcu się poddać. Mistrz pracował jak maszyna. Jego twarz była biała od mąki, a w przerwach ciągle popijał wodę sodową.

W sali balowej chciałam jednak mieć większe pole do popisu.

Przypomniałam sobie, że to pomieszczenie było oczkiem w głowie Hedleya. I to ja właśnie byłam wdzięczną słuchaczką jego entuzjastycznych projektów. Z początku chciał zrobić tylko jedną salę, lecz podsunęłam mu dyskretnie pomysł wydzielenia przedpokoju przystosowanego do podawania posiłków, w którym znajdowałby się osobny bar i kuchnia. Ostatecznie, w realizacji projekt przybrał taki właśnie kształt, był więc częściowo moim dziełem.

W sobotę zbudziła mnie o świcie dziwna zjawa stojąca w drzwiach sypialni w asyście dwóch intrygujących psów.

- Wstawaj, Romaine!

Patrzyłam oszołomiona na stojącą przede mną postać.

- Co się stało?

- Zapomniałaś? Mamy dziś karnawał - rzekł z wyrzutem Paul. - Zgadnij, kim jestem.

- Nie mam pojęcia.

Psy miały już wyraźnie dosyć i wskoczyły na łóżko. Louis próbował wejść pod kołdrę, a Jason unieruchomił mnie, kładąc się na moje nogi.

- Myślałam, że lepiej znasz historię. Jestem prochowniczym admirała Nelsona.

Przez chwilę zwątpiłam w wielkiego dowódcę, ale Paul wyjaśnił mi wszystko.

- Jestem chłopcem, który ładował proch do dział „Victory".

- Kochanie, uciekaj teraz i zabierz psy. Mam przed sobą trudny dzień.

Prochowniczy wycofał się niechętnie, biorąc z sobą psy. Usłyszałam, jak biegnie na górę, by zbudzić Maisie. Nie był to najlepszy początek tak ważnego dla mnie dnia.

- Wszystkie bilety sprzedane - powitała mnie pani Dawson. - Ludzie są pewnie ciekawi, czy impreza będzie tak udana jak w zeszłym roku. - Nie mogła się powstrzymać od tej drobnej złośliwości. - Muszę jeszcze gdzieś umieścić Weronikę Quenton i jej towarzystwo. Zapomniała zarezerwować stolik.

Przygotowania w sali balowej dobiegały końca. Wiatr wpadający przez otwarte drzwi roznosił woń kwiatów ułożonych we włoskich wazonach. Zielone pnącza oplatały białe kolumny wspierające sufit. Ustawione pod ścianami stoły przykryte były świeżymi obrusami.

- Ładnie, prawda? - Pani Dawson stanęła obok mnie.

- Jak w dniu wesela pani siostry. Pamiętam tamte kwiaty - róże, goździki i gladiole.

Poczułam się niezręcznie. Dlaczego ta kobieta zawsze musiała popsuć mi humor?

- Pani siostra była piękna tamtego dnia - kontynuowała recepcjonistka. - Idealna panna młoda, jak z żurnala.

„Jest zazdrosna - pomyślałam. - Zazdrosna o urodę Camilli. Czy pojawiło się to u niej tamtego dnia - tak jak u mnie? Ja uciekłam od dręczącej mnie zazdrości, lecz ona została, by znienawidzić Camillę i z bliska oglądać jej szczęście".

Odwróciłam się zniecierpliwiona i skierowałam do baru, by sprawdzić nakrycie stołów. Kobieta poszła za mną. Gil, szef baru, czyścił właśnie szkło. Miał szerokie bary i jasne włosy spłowiałe od słońca. Latem pracował również jako ratownik i spędzał całe dnie na plaży.

- Wszystko kontroluję - rzekł Gil, mrugając do mnie. Było to bardzo zmysłowe i prowokujące mrugnięcie. Przynajmniej takie wrażenie wywierał na młodych dziewczynach spędzających noce w barze, a dnie na plaży. Mnie jednak traktował z szacunkiem, choć jednocześnie dawał odczuć, że chętnie złożyłby mi niestosowną propozycję. „Tak czy inaczej, można na nim polegać" - pomyślałam z wdzięcznością.

Również w kuchni nie znalazłam powodu do narzekań, czyniono już tam ostatnie przygotowania do bankietu. Odzyskałam wiarę w siebie. Ten wieczór nie musiał być przecież katastrofą, jak to sobie wyobrażałam w chwilach zwątpienia. Wszystko - jak powiedział Gil - było pod kontrolą. A jednak miałam niejasne przeczucie, że moje zadowolenie jest przedwczesne.

- Myślę, że włoży pani jedną ze swoich paryskich sukien. - Pani Dawson wciąż dreptała w ślad za mną.

- Nie sądziłam...

- Musi się pani ubrać. Oczekują tego.

- Kto?

- Wszyscy. Pan Peake zawsze wkładał smoking, a pani Peake kupowała w Londynie nową suknię. Nawet ja ubiorę dzisiaj długą aksamitną spódnicę.

Nie wiem, czego spodziewałam się tego wieczoru, ale owo oczekiwanie mobilizowało mnie. Na pewno chciałam, by ludzie w Eastands przekonali się, że prowadzę hotel równie dobrze. Pragnęłam, aby mnie doceniono, a nie traktowano jak młodszą siostrę Camilli.

- Pięknie pani wygląda. - Maisie, pełna entuzjazmu, zaciągała zamek błyskawiczny wąskiej, zielonej sukni, którą rzeczywiście kupiłam w Paryżu. - Do twarzy pani w tym kolorze, ładnie harmonizuje z odcieniem włosów.

Ona również kipiała z podniecenia. Miała zaprowadzić Paula na bankiet, a w wolnych chwilach pomagać w kuchni.

Prochowniczy Nelsona śpiewał radośnie w wannie. Jego żywe usposobienie pozwoliło mu na chwilę zapomnieć o smutku. A ja miałam nadzieję, że czas ukoi jego rozpaczliwą tęsknotę.

Gdy wróciłam do hotelu, pani Dawson czatowała na mnie w recepcji.

- Będzie wspaniale - rzekła wylewnie. - Jestem tego pewna.

Zaskoczyła mnie szczerość jej słów. Sądziłam, że chce, by wieczór okazał się klęską. Przecież tak gorliwie strzegła reputacji Hedleya - perfekcjonisty. Czemu zmieniła zdanie? Czyżby zaczęła wątpić, że Cam i Hedley powrócą? Czy zaakceptuje mnie choć w niewielkim stopniu jako następczynię Hedleya?

Pełna optymizmu sprawdziłam resztę pomieszczeń, kończąc inspekcję w kuchni, w której po wydaniu obiadu zrobiło się nagle spokojnie.

Mistrz kuchni siedział przy stole, na którym stała szklanka wody sodowej. Oparł łokcie na blacie. Nie poruszył się, tylko spojrzał na mnie. Był bardzo zmęczony. Przeraziłam się nagle.

- Co się stało? Czy jest pan chory? Już dawno miał się pan zwrócić do mojego ojca.

Zlekceważył mój niepokój.

- Wszystko idzie dobrze. Szczerze mówiąc, gdy ujrzałem panią po raz pierwszy, miałem wątpliwości, czy pani podoła, ale teraz już nie. - Podniósł szklankę. - Dobra robota, szefowo.

Poczułam, jak się rumienię. Jego pochwała była nieoczekiwana i przez to jeszcze cenniejsza.

- Miło mi to słyszeć, ale to wspólny wysiłek nas wszystkich, a pan pomógł mi najwięcej spośród całego personelu. W dniu mego przyjazdu powiedział pan, że ma wobec mojego szwagra dług wdzięczności. Myślę, że został spłacony z nawiązką.

Wlał do szklanki whisky.

- Powie mu to pani?

- Gdy wróci, może mu pan sam powiedzieć.

- Wątpię, czy jeszcze kiedyś go zobaczę. - Przerwał i spojrzał mi w oczy. - Zawsze ciepło panią wspominał. Może nadejdzie dzień, gdy...

- To mało prawdopodobne - przerwałam mu ostro. Nie chciałam już widzieć Hedleya.

- Doprowadziliśmy go do podjęcia desperackich działań. Inni i ja...

- Jacy inni? O czym pan mówi? - Przebiegł mnie lodowaty dreszcz, gdy patrzyłam na twarz kuchmistrza. - Pan jest chory. Czy mam zawołać ojca?

- Nie - przerwał, jakby zbierał siły i odwagę, by mówić dalej. - Biedny pan Hedley. Nie umiał walczyć jak jego ojciec. Łatwo było nim kierować i gdyby nie chodziło o dziewczynę, nie przyczyniłbym się do jego kłopotów.

- Jaką dziewczynę?

- Moją siostrzenicę. Pracowała tu w zeszłym roku jako pokojówka. Jeden z gości oskarżył ją o kradzież cennego pierścionka. To dobra i uczciwa dziewczyna, panno Mortimer. Byłem przekonany, że jest niewinna. Postanowiłem sam znaleźć złodzieja. - Mówił tak cicho, że musiałam się pochylić, by go usłyszeć.

- I co?

- Nie znalazłem - przynajmniej tak mi się zdawało. Teraz myślę, że byłem w błędzie.

- Kto? - spytałam, a zimny dreszcz znów wstrząsnął moim ciałem. Nie chciałam znać prawdy, ale mężczyzna był zdecydowany ją wyjawić.

- Pani Peake wydawała wtedy dużo pieniędzy. Okłamywała pana Hedleya. Powiedziałem mu, iż mogę udowodnić, że jego żona ukradła ten pierścionek. Uwierzył mi - Bóg jeden wie, dlaczego. Błagał mnie, bym nie szedł na policję i zgodził się dać mojej siostrzenicy dobre referencje i pieniądze na utrzymanie, zanim znajdzie nową pracę. To było tylko dla dziewczyny...

- Dość! Nie chcę tego słuchać. - Wzdrygnęłam się z gniewu i obrzydzenia.

Czy kuchmistrz był jedynym szantażystą trzymającym w szachu biednego Hedleya? Gdybym tylko tu została... Czy zdołałabym mu pomóc?

- Musiałem to komuś powiedzieć. - Sięgnął po stojącą przed nim whisky i wychylił ją do dna. Szklanka wypadła mu z ręki. Na czole mężczyzny pojawiły się krople potu. Przygryzł wargi i z jękiem zgiął się wpół.

Pobiegłam korytarzem, modląc się w duchu, by ojciec był na bankiecie. Zobaczyłam z ulgą, że tatuś siedzi obok Paula.

- Szybko! - Chwyciłam go za ramię. - Kuchmistrz źle się poczuł. Idź do kuchni.

Zerwał się z miejsca.

- Weź moją torbę z samochodu. - Rzucił mi klucze i wybiegłam na dwór. W ciągu paru minut znalazłam jego samochód, otworzyłam drżącymi rękami drzwi i zabrałam torbę.

- Połóż ją na stole - powiedział ojciec, gdy wróciłam do kuchni. Stał odwrócony plecami, zasłaniając sobą kucharza. - Wezwij pogotowie, to wszystko. Nie zostawiaj Paula samego, żeby coś nie strzeliło mu do głowy.

Rzeczowe polecenia ojca uspokoiły mnie. Zadzwoniłam z biura po karetkę.

Paul spojrzał na mnie z ożywieniem, gdy wróciłam na salę.

- Szukałem ciebie - powiedział, gdy usiadłam obok niego. - Chyba pamiętasz, że obiecałaś mi taniec.

Trzymając się za ręce, weszliśmy na parkiet. Zaczęliśmy tańczyć w rytm muzyki. Paul był urodzonym tancerzem. Trzymaliśmy się za ręce, wirując pośród innych par.

- No, młody człowieku! - zawołał ojciec, gdy wróciliśmy do stolika. - Kto nauczył cię tańczyć?

- Camilla. Ćwiczę z Maisie, ale ona nie jest tak dobra jak Romy.

- Czy kuchmistrz lepiej się czuje? - zapytałam, dyskretnie zmieniając temat.

Ojciec spojrzał na mnie posępnie.

- Nie. Będę wiedział coś więcej po jutrzejszych badaniach.

Nie wypytywałam go, wiedząc, że nigdy nie rozmawia o stanie zdrowia swoich pacjentów.

- Może coś zjemy, Paul? - zaproponował ojciec. Przez cały wieczór starałam się nie myśleć o towarzystwie siedzącym przy stoliku Weroniki. Nie miałam wątpliwości, że są tam Evan i Mark, ale był ktoś jeszcze. Wykluczyłam panią Quenton. Powiedziała mi kiedyś, że nigdy nie bierze udziału w przyjęciach.

Krążyłam między stolikami, uśmiechałam się i zagadywałam gości. Ujrzałam Evana Quentona. Spojrzał na mnie, ale wydawało mi się, że mnie nie poznał. Siedział przy stoliku sam.

- Romaine! Zmieniłaś się! - zawołał po chwili. Podszedł do mnie. - Jesteś piękna - powiedział cicho. - Już zapomniałem, jak piękna.

- Dziękuję - odparłam swobodnie.

- Proszę, usiądź i wypij ze mną lampkę wina.

Evan też się zmienił. Wprost niewiarygodnie. Strasznie utył.

- Przynajmniej jedna korzyść ze zniknięcia Peake'ów. Wróciłaś do domu.

Spojrzałam na niego zdziwiona. Evan wpatrywał się niespokojnie w wirujących tancerzy, jakby kogoś szukał.

- Nie zostanę tu długo - powiedziałam.

- Czemu nie? - Przyjrzał mi się uważnie. - Pewnie Eastands wydaje ci się nudne, skoro widziałaś tyle dużych miast. Ja nie znoszę częstych wyjazdów za granicę. Próbuję przekonać Marka, by przejął handlową stronę naszej działalności.

- Czy jest tym zainteresowany?

- To zależy... - Evan pochylił się i położył swoją pulchną, spoconą rękę na mojej dłoni.

Pojawiła się jego żona. Weronika opadła na krzesło obok Evana.

- Musiałam zobaczyć damę, którą zabawia mój maż. Miło znów cię spotkać, Romaine. Nalej mi drinka, kochanie - uśmiechnęła się uroczo.

Spełnił prośbę, nie patrząc na żonę, a ona odwróciła się i zmarszczyła lekko brwi. Zdałam sobie sprawę z tego, że stoi przy mnie jakiś mężczyzna. Podniosłam oczy i napotkałam spojrzenie Denta Greene'a.

- Cześć. Czy mogę prosić cię do tańca? - odezwał się. Chciałam odmówić, lecz Weronika nie dała mi dojść do słowa.

- Bardzo chciał z tobą zatańczyć, Romaine - zaszczebiotała.

Kłamała. Dlaczego? Czemu Weronice Quenton zależało na tym, bym zatańczyła z Dentem Greene'em? Moja niechęć do niego z pewnością była widoczna.

Wstałam. Dent Greene wziął mnie za rękę, objął wpół i poprowadził na parkiet. Nie odzywał się, bardzo dobrze tańczył. Przez chwilę uległam czarowi starego walca, zapominając, że nie lubię swego partnera. Ale już jego pierwsze słowa wyszeptane mi do ucha rozbudziły we mnie nieufność.

- Słyszałem, że wybrałaś się na wyspę z Markiem i chłopcem.

Nie odpowiedziałam.

- Ludzie tacy jak Quentonowie przyjmują wszystko bez zastrzeżeń, twoja siostra również.

Próbowałam się wyrwać, ale przytrzymał mnie mocno w talii.

- Gdzie leży ta wyspa? - spytał. - Nie ma jej na żadnej mapie.

- Naprawdę? To chyba dobrze, bo jest rezerwatem ptaków, a Quentonowie nie lubią, gdy ktoś ją odwiedza.

- Twoja siostra była tam wiele razy.

- Skąd pan wie?

- Powiedziała mi... - zaczął.

Nie dowiedziałam się niestety, co Camilla powiedziała Dentowi Greene'owi, gdyż podszedł do nas Mark.

- Przepraszam - powiedział i zaczął ze mną tańczyć. Trzymał mnie lekko. Nie wiem, jak to się stało, ale znaleźliśmy się na tarasie. Zeszliśmy ze schodów i usiedliśmy na drewnianej ławce, z której mogliśmy patrzeć na morze. Objął mnie, przyciągnął mnie do siebie i pocałował w policzek.

Spojrzałam na niego; księżyc rzucił na jego twarz złotą poświatę.

- Mark - szepnęłam.

Objął mnie mocniej, a ja próbowałam się uwolnić. Dopiero gdy czule wyszeptał moje imię, poddałam się.

- Tak mi ciebie brakowało przez te wszystkie lata. Nie myślałem, że to możliwe. Chciałem cię odnaleźć, ale...

- Mark... Mark!

Mężczyzna zaczął całować mnie w usta, aż zabrakło mi tchu. Byłam nieprzytomna z radości; w tej chwili wolałam zapomnieć o słowach, które wypowiedział na wyspie do Paula. „Też ją kochałem". Czy kochał kiedyś Camillę? Powiedział wtedy „kocham" czy „kochałem"? Nie pamiętałam i nie dbałam o to. Potrzebował mnie teraz i to mi wystarczało.

Wróciliśmy do sali balowej. Patrzyłam jak we śnie na wirujących tancerzy, a jednak zdumiewająco wyraźnie widziałam każdą twarz i sylwetkę.

Mark znalazł przy barze dwa wolne stoliki i zamówił drinki.

- Dobrze idzie - powiedział Gil, znów do mnie mrugając.

„Oczywiście, że dobrze" - pomyślałam. To był magiczny wieczór: pierwsza godzina mojego nowego życia, uśmiechnęłam się do Marka. Odpowiedział mi uśmiechem i wzruszyła mnie czułość, jaką dostrzegłam w jego oczach.

- Cześć, Mark! - Obok nas stanął tęgi, opalony chłopak. - Szukałem ciebie. Miałem kłopoty z łodzią. Przedziurawiłem ją parę mil od Marsylii. Cholerny sztorm. Chciałem załatać, ale wolę, żebyś ty zrobił to porządnie.

- Oczywiście, Johnny. Dostarcz mi ją w poniedziałek.

- Dzięki, stary. A właśnie. Widziałem w Marsylii twojego kumpla. Miał w jachcie wielką dziurę, załataną w tamtejszej stoczni. Powiedział, że to marna robota, nie tak jak Quentonów.

- Kto to był? - zapytał Mark gwałtownie.

- Niech pomyślę. Ach, właściciel tego hotelu, Peake. Wyglądał nieszczególnie. Mówił, że dostał jakiejś ameby.

- Czy rozmawiałeś z jego żoną?

- Nie miałem szczęścia. Mówią, że to świetna babka.

- Czy wybierali się do domu?

- Nie wiem, stary. - Zwrócił się do Gila, by napełnił Markowi szklankę. - Gdy następnego ranka poszedłem na przystań, nie było po nich śladu. Spytałem bosmana, ale powiedział, że wypłynęli o świcie.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Nazajutrz po wieczorze tanecznym Mark jak zwykle w niedzielę zaprosił Paula i mnie na lunch do Quenton Court.

Zaskakująca wiadomość, że parę dni temu ktoś widział Hedleya w Marsylii, zmąciła mój dobry nastrój.

Mark nie chciał nic mówić Paulowi.

- Skrzywdzimy chłopca, robiąc mu nadzieję - powiedział. Zgodziłam się z nim. Ale gdy zostaliśmy po lunchu sami, żaliłam się na ich nieczułość.

- Dziękujmy Bogu, że żyją - odrzekł Mark, ucinając moje żale.

- Wiem. Ale i tak ich nie rozumiem. Czemu Hedley nie przesłał wiadomości przez twojego przyjaciela? Muszą wiedzieć, jak bardzo się niepokoimy. Czemu nie wracają do domu?

- Sam chciałbym to wiedzieć.

- Naprawdę? Myślałam, że Hedley zwierza ci się ze wszystkiego.

- Tym razem nie.

Zastanawiałam się, dlaczego. Czyżby Hedley podejrzewał zbyt bliską zażyłość między Markiem a Camillą? Ą może Mark wiedział więcej, niż chciał mi powiedzieć? Kręciło mi się w głowie od pytań, na które nie potrafiłam znaleźć odpowiedzi.

Mark był przygnębiony. Szliśmy aleją w stronę morza.

- Mark! - rzekłam, próbując przywołać go do rzeczywistości.

- Przepraszam, kochanie. - Wziął mnie za rękę i przyciągnął do siebie. - Chyba niepotrzebnie się martwię. Chciałem ci powiedzieć o wszystkim wczoraj wieczorem, ale rozmyśliłem się. - Uśmiechnął się, nasze spojrzenia spotkały się i ogarnęła mnie fala szczęścia. Jego pocałunki nie były przelotne, a namiętny uścisk wywołał rumieniec na moich policzkach.

- Wczoraj otrzymałem wyniki analizy znalezionej przez nas paczuszki. To heroina.

- Domyślałam się. Mark, wiedziałeś, że Camilla bierze narkotyki, prawda?

- Nie, myślę, że ona nie brała.

- Więc skąd wzięła się heroina?

- Nie wiem. Dzieje się jednak coś dziwnego. W zeszłym miesiącu pewna spółka złożyła matce poprzez naszych prawników ofertę. Chcieli odkupić wyspę. Usłyszeli, że nie jest na sprzedaż. Myśleliśmy więc, że to koniec sprawy. Ale parę dni temu powtórzyli swoją dziwną propozycję. Uderzyło mnie, że chcą przeznaczyć tak dużą sumę na zakup opuszczonej wyspy, więc żeby to sprawdzić, wybrałem się tam wczoraj... - przerwał.

- I co?

- Skrytka nad łóżkiem była wypełniona pakietami z heroiną.

Zrobiłam idiotyczną minę.

- Ale dlaczego? Kto? Nie rozumiem.

- Ja też z początku nie rozumiałem. Ale teraz coś zaczyna mi się rozjaśniać. Sądzę, że zorganizowano na wyspie punkt przerzutowy. Zabierają stamtąd towar prywatną łodzią, żeby uniknąć kontroli celnej, a ktoś na kontynencie odbiera go w podobny sposób.

- Bardzo pomysłowe. Czy myślisz, że owa spółka jest przykrywką dla tego procederu? A może to zbieg okoliczności?

- Nie sądzę, ale muszę to wyjaśnić. Uderzyła mnie nagle przerażająca myśl.

- Mark, jeśli policja wykryje tę aferę, czy nie będzie podejrzewać właścicieli wyspy?

- Na pewno.

- Czemu więc spółka chce ją kupić?

- Ponieważ im dłużej należy do nas, tym większe jest prawdopodobieństwo, że sami odkryjemy, co się dzieje i pójdziemy na policję.

- To prawda. Lepiej nikomu o tym nie mówić. To zbyt niebezpieczne. I trzymać się z daleka od wyspy.

- Przesadzasz, Romy.

- Być może. Ale ludzie, którzy kierują przemytem narkotyków, są bezwzględni. Gdy zaczną podejrzewać, że znamy prawdę, będą nas ścigać.

- Ależ kochanie...

- Mark, wiem, co mówię. Gdy pracowałam w Zurychu, rozbito tam szajkę przemytników. To źli ludzie. Jeśli mamy z nimi walczyć, musimy być dość sprytni, by wyprowadzić ich w pole. Boję się tylko... - zawahałam się i spojrzałam na niego. - O Camillę.

Zniecierpliwiony odsunął się ode mnie.

- Jak możesz tak mówić? - Nie powiedział tego jednak z przekonaniem. - Przecież teraz jej tu nie ma.

Może powinnam była mu powiedzieć o listach z pięciofuntowymi banknotami, o historii, którą usłyszałam od kuchmistrza, i słowach Greene'a, że Cam często odwiedzała wyspę. Ale Mark byłby przekonany, że jestem zazdrosna i na pewno pomyślałby, że mówię to, by oczernić siostrę.

Podeszliśmy do brzegu klifowego i spojrzeliśmy na wirującą w dole wodę. Groza tego widoku zdawała się zaspokając jakąś moją głęboko ukrytą potrzebę i mimo próśb Marka nie cofnęłam się.

Mężczyzna był jednak silniejszy i trzymając mnie mocno, poprowadził wąską ścieżką do wieży widokowej kapitana Quentona. Otworzył drzwi i weszliśmy po krętych schodach na poddasze.

- Zawsze myślę, że spotkam tu ducha mego ojca - powiedział, opierając się o parapet i wyjrzał przez okna na zatokę.

- Dlaczego twój ojciec wybudował tę wieżę?

- Kochał takie samotne miejsca. Potrzebował tylko jednej osoby - matki. Nikogo więcej.

- Przepraszam, Mark. - Dotknęłam jego ramienia. Zrobiło mi się smutno.

- To już nie ma znaczenia. - Odwrócił się i chwycił mnie w ramiona, przytulając tak mocno, że zabrakło mi tchu. - Teraz rozumiem, co znaczy pragnąć tylko jednego człowieka, Romy.

Próbowałam się uwolnić, ale nie udało mi się.

- Jesteś jak morski ptak - rzekł - walczący z odwiecznymi żywiołami. Poddaj się, kochanie. Przeżyjesz ekstazę.

Zatraciłam się w jego pocałunkach. Było tak, jak mówił - przeżywałam ekstazę, o jakiej często marzyłam.

- Mark, Mark! - szeptałam jego imię. Nagle mężczyzna odsunął się ode mnie.

- Przepraszam, Romy - powiedział, odwracając się do okna.

- Dlaczego?

- Nie mam prawa...

- Dlaczego?! Dlaczego?! - krzyknęłam, próbując ukryć rozpacz, którą z pewnością było słychać w moim głosie.

Nie odpowiedział. Zresztą po co? I tak wiedziałam.

Czyż nawet teraz, po moim powrocie, nie myśli tylko o mojej siostrze?

- Ona nie wróci - powiedziałam.

- Ona? - powtórzył. - Och, myślisz pewnie o Camilli. Wróci któregoś dnia, bądź tego pewna.

- Skąd wiesz? Wiedziałeś przez cały czas, gdzie są? Kłamałeś...

Potrząsnął głową, lecz ja nie mogłam powstrzymać potoku słów płynących z moich ust.

- Przestań! - krzyknął. - Nic nie wiesz. Ale może kiedyś zrozumiesz.

- Nie chcesz, bym tu została, nigdy nie chciałeś. Pan Barton i ojciec powiedzieli mi, że to oni wpadli na pomysł, byś mnie sprowadził. Udawałeś, że to ze względu na Paula, ale on tak jak ty myśli tylko o Camilli.

Patrzyliśmy na siebie, przerażeni moim wybuchem, którego już teraz z całego serca żałowałam. Zabrakło mi tchu, nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Mark chciał do mnie podejść, lecz powstrzymało go stukanie do drzwi.

- Mark! Romy! Chodźcie szybko! - Paul był roztrzęsiony. Mark wypadł z pokoju i pobiegł na dół, a ja za nim.

- Paul, na miłość boską, co się stało?

- Och, Mark, szybko - szlochał Paul. - Louis. Jest na klifie. Spadnie, jeśli go stamtąd nie zabierzesz. Och, chodź! - Chwycił mężczyznę za rękę i zaczęli biec.

Ruszyłam za nimi. Znaleźliśmy się po chwili na skraju porośniętego trawą klifu. Mark pchnął Paula w moje ramiona. Przytuliłam mocno chłopca.

Quenton zaczął schodzić w dół. Nie bałam się o niego, tylko o to łkające dziecko, tak mi drogie, jakby było moje własne.

Mark zniknął za skałą. Słychać było tylko szum rozszalałego morza, płacz chłopca w moich ramionach oraz skowyt Jasona i Deidre. Nie minęła nawet minuta, gdy ukazał się nad brzegiem klifu. Po paru sekundach dołączył do nas i podał Paulowi drżącego pudelka.

- Przestań płakać - powiedział. - Nic mu się nie stało. Ale chciałbym wiedzieć, co robiliście na samym brzegu? Czy nie zabraniałem wam tam podchodzić?

Szloch Paula urwał się nagle. Kołysał w ramionach wystraszonego pieska, okrywając jego mordkę pocałunkami. Było coś dzikiego w tym wybuchu uczucia, przerażającego w swej intensywności. Uderzyło mnie, że kocha psa bardziej niż kogokolwiek, i teraz, gdy wszystko skończyło się szczęśliwie, ogarnął mnie gniew. Aż do tej chwili nie uświadomiłam sobie, jak bardzo potrzebuję miłości tego dziecka.

Odwróciłam się i zaczęłam iść w stronę domu. Mark też był rozgniewany i słyszałam, że daje Paulowi surową reprymendę.

- Nic do niego nie dociera - powiedział, dołączając do mnie. Patrzył na chłopca, który wyprzedził nas, wciąż trzymając Louisa w objęciach. - A teraz pobiegł poprosić panią Ellis o kawałek kurczaka. Nagroda dla Louisa za głupotę.

- Nie. Jest szczęśliwy, że uratowałeś psa. Za bardzo go kocha.

Mark wziął mnie za ramię.

- Czy masz mu to za złe?

- Co? Nie rozumiem.

- Uczucie do psa. Psy odwzajemniają miłość Paula tysiąckrotnie. Podczas gdy my...

- Zawiedliśmy go - powiedziałam.

- Ty nie, Romy. Camilla - i może ja. Potrzebuje poczucia bezpieczeństwa, niezmiennego uczucia. Tylko ty możesz mu to dać.

- A gdy wróci Camilla?

- Jeżeli wróci.

- Wiesz, że tak. Sam mi to mówiłeś. Nie pozostanie na zawsze z dala od ciebie.

- Nie, Romy, nie. Nie wierzyłam mu.

- Nie możesz nas opuścić - powiedział z determinacją, która mnie przestraszyła.

- Zostanę - odrzekłam - przynajmniej dopóki nie wróci Camilla.

Nie powiedziałam „jeżeli", bo teraz czułam, że na pewno wróci.

Gdy mijały dni, a wciąż nie było żadnej wiadomości i żagiel „Fair Lady" nie ukazywał się na horyzoncie, wmawiałam sobie, że moje obawy są bezpodstawne. Bo naprawdę bałam się ich powrotu. Nie miałam wątpliwości, że kiedyś wrócą; Hedley znów przejmie hotel, a Camilla uniemożliwi mi pozostanie w Eastands.

Zachowywałam te myśli dla siebie, a całą energię zużywałam na pracę w hotelu. Niestety, nadzieja, że hotel stanie się kiedyś moją własnością zgasła, zostawiając puste miejsce.

Ojciec coraz częściej szukał mojego towarzystwa, ale on również czekał niecierpliwie na powrót ukochanej córki. To był jego główny temat rozmów. „Wierzysz, że ona wróci, prawda, Romy?"

Prośby ojca zostały w końcu wysłuchane. Stało się to w pewien słoneczny wrześniowy poranek.

- Romy! - Wpadł do mego biura, trzymając w ręku telegram. Nie musiał nic mówić. Jego twarz promieniała ze szczęścia. W tej chwili jednocześnie kochałam go i nienawidziłam. Bez słowa wcisnął mi telegram do ręki i nie mógł doczekać się, aż go przeczytam.

Słowa tańczyły mi przed oczami: „Hedley poważnie chory. Przyjedź do Marsylii. Camilla".

- Oczywiście pojedziesz - rzekłam.

- Jak najszybciej. Przekonam ich, by wrócili do domu i zaczniemy wszystko od nowa. - Pogłaskał lekko mój policzek. - Będziemy znów szczęśliwą rodziną.

Nie chciałam niszczyć jego radości, przypominając, że nigdy nie byliśmy szczęśliwą rodziną, odkąd opuściła nas matka, a on zamknął się w swoim samotnym świecie i skupił całą miłość na mojej siostrze.

Pocałował mnie w policzek.

- Będę miał znowu was obie - powiedział. Zarzuciłam mu ręce na szyję, przytulając się do niego.

Biedny ojciec, przecież nie mógł mieć nas obu. Wybierze Camillę. Nie miałam już żalu, że byłam i zawsze pozostanę na drugim miejscu.

Następnego ranka o świcie wsiadł w pociąg jadący do Londynu. Zaproponowałam, że podwiozę go na Heathrow, jednak dał mi do zrozumienia, że nie chce tego. Starałam się nie okazywać rozczarowania, jakim była dla mnie jego odmowa.

Zwróciłam się więc do Marka.

- Nie martw się, kochanie - pocieszał mnie. - Hedley jest silny. Przeżyje.

Nie tłumaczyłam mu, że moje obawy nie dotyczą zdrowia Hedleya, po prostu bałam się ich powrotu. Ale on i tak nie zrozumiałby tego, gdyż patrzył na to z zupełnie innej strony.

Telegram od ojca nadszedł wczesnym rankiem pod koniec jednego z najdłuższych tygodni w moim życiu. Otworzyłam niechętnie kopertę, tak jakbym znała treść i bała się potwierdzenia. Przeczytałam:

„Hedley zmarł wczoraj. Zabieram Camillę do domu. Ojciec".

Włożyłam telegram do kieszeni i pobiegłam na plażę. Pragnęłam być teraz sama. Stwierdziłam, że nie czuję zupełnie nic... Hedley umarł dla mnie już dawno. Nie pamiętałam już dnia ani godziny, w której przestałam go kochać.

Wróciłam do biura i zadzwoniłam do Marka. Gdy powiedziałam głośno: - Hedley nie żyje - zaczęły mnie dławić łzy.

Po długim milczeniu Mark spytał o Camillę. Odrzekłam, że ojciec przywiezie ją do domu. Zdawał się być zaskoczony tą wiadomością i wymamrotał, że przyjdzie później.

Czekałam niecierpliwie, lecz zjawił się dopiero w porze lunchu. Patrząc na jego twarz, wiedziałam, jak bardzo to przeżywa.

- Śmierć Hedleya jest dla mnie trudna do zniesienia - powiedział zrozpaczony, siadając na krześle. - Mogłem go uratować. - Spojrzał na mnie niepewnie. - Gdybym tylko wiedział. - Rozejrzał się niespokojnie po biurze, tak jakby się spodziewał, że zobaczy Hedleya kręcącego się w kącie. - Nie mogę tu wytrzymać. Chodźmy stąd - rzekł, zrywając się z miejsca.

Chwyciłam torebkę i pobiegłam za Markiem na plażę. Wzięłam go za rękę. Wydawało mi się, że mężczyzna uspokoił się. Poszliśmy w milczeniu do Harbour Square i wstąpiliśmy do baru Cockera.

Zamówiliśmy drinki i usiedliśmy przy stoliku w kącie lokalu. Drżała mu ręka, gdy podnosił szklankę. Nie wiedziałam, jak go pocieszyć. Nie wiedziałam, co go dręczyło.

Po chwili opanował się.

- Rozmawiałem z twoim ojcem przez telefon. Prosił mnie, bym przybył na pogrzeb i odebrał z Marsylii swój jacht.

Patrzyłam na niego, nic nie rozumiejąc.

- Twój jacht? Myślałam, że Hedleya. Czy to znaczy, że mu go pożyczyłeś?

Pokręcił głową.

- Biedny Hedley chciał zapłacić...

- Ale nie zapłacił. Czemu więc dalej pożyczałeś mu pieniądze?

- Był moim przyjacielem i potrzebował ich. - Przerwał, drżały mu wargi. - Skłonił mnie, bym wziął hotel jako gwarancję.

- Więc zadbałeś o swój interes. - Poczułam jakąś dziwną gorycz.

- Nie mów głupstw, Romaine. - Zdenerwowałam go. - Musiałem coś zrobić, by mu pomóc. Był zrozpaczony. Wiesz, Camilla chciała rozwodu. Hedley odmówił.

- Rozwodu? - Ogarnął mnie lęk. - Czy myślała o drugim małżeństwie?

Wzruszył ramionami.

Bałam się pytać dalej i nagle ogarnęła mnie fala ogromnego współczucia dla męża mojej siostry. Pochyliłam głowę, nie chcąc, by Mark zobaczył, że łzy napłynęły mi do oczu.

Opłakiwałam miłość, którą kiedyś obdarzyłam Hedley'a. Ale on odrzucił mnie, a przecież mogłam ocalić go od nieszczęścia i śmierci.

- Wypij to. - Mark zebrał puste szklanki, by napełnić je ponownie przy barze. - Nie chcę jechać do Marsylii - rzekł, siadając ciężko na krześle. - Myślałem, że już nigdy nie zobaczę Camilli, a teraz...

- Jest wolna - powiedziałam.

Mówił dalej, jakby nie słyszał moich słów.

- Obiecałem twemu ojcu, że pomogę mu sprowadzić jacht. Romy, pojedziesz ze mną?

Spojrzałam na niego zdziwiona. Mężczyzna wpatrywał się w szklankę. Serce zabiło mi niespokojnie. Czy Mark chciał, bym mu towarzyszyła, gdyż mnie potrzebował, czy też myślał, że odwrócę uwagę Camilli od jego osoby? Powinnam wyjechać. Wiedziałam, iż Camilla potraktuje moje przybycie z Markiem jako wyzwanie, wtargnięcie na jej terytorium i poruszy niebo i ziemię, by pozbyć się mnie z Eastands.

- Nie mogę - powiedziałam głucho. - Hotel jest pełen gości. Kuchmistrz przebywa wciąż w szpitalu, a ja przyuczam jego zastępcę. No i przede wszystkim jest Paul.

- A Paul i „Ashlings" są ważniejsze od...

- Nie, Mark, nie! - Wyciągnęłam do niego rękę, lecz odtrącił ją. - Zrozum, że nie mam wyboru. Chcę z tobą jechać... - urwałam.

- Przepraszam, kochanie. - Poddał się i położył mi dłoń na ramieniu. - Boję się powrotu Camilli. Co stanie się z nami wszystkimi?

- Ja też się tego obawiam.

Gdy powiedziałam Paulowi, że Camilla wraca, zareagował entuzjastycznie. Chłopiec naprawdę kochał moją siostrę.

- Wiedziałem, że do mnie wróci! - krzyknął. Zwróciłam uwagę na słowa „do mnie". Camilla była tak płytka i lekkomyślna. Nie zasługiwała na miłość Paula.

Śmierć Hedleya nie zrobiła na nim wrażenia.

Następnego dnia Mark zadzwonił, mówiąc, że zarezerwował nocny lot do Marsylii. Zorientowałam się, że mężczyzna nie może się doczekać, kiedy zobaczy Camillę. Paul również. Włóczył się po plaży, nie odrywając od oczu lornetki, i zamęczał nas pytaniami, na które nie umieliśmy odpowiedzieć.

Jak to zwykle bywa w małych miejscowościach, wieść rozprzestrzeniała się z szybkością pożaru. Rano po odlocie Marka do Marsylii pani Dawson czekała na mnie w biurze.

- Czy to prawda, że pan Peake nie żyje? - Głos jej drżał.

Powiesiłam płaszcz i usiadłam.

- Tak. Przykro mi.

- Nie! Nie! - jęknęła żałośnie. Bez zaproszenia zajęła krzesło naprzeciw mnie. Mięła w palcach koronkową chusteczkę.

- To był nagły zgon - powiedziałam.

- Nie był nagły. Och, nie! To trwało od miesięcy. Zabijała go. Zawsze wiedziałam, że go zniszczy. Ostrzegłam go, ale śmiał się ze mnie.

Przerażona patrzyłam na recepcjonistkę.

- Nie wie pani, co tu się działo, panno Mortimer - kontynuowała rozgorączkowana. - Ciągłe awantury. Upokarzała pana Hedleya swoim postępowaniem. Doprowadziła go do takiego stanu...

- Dość, nie chcę tego słuchać. - Oprzytomniałam na tyle, by jej przerwać.

- Niech pani lepiej posłucha i zastanowi się nad tym, bo pani Peake pozbędzie się hotelu wraz z panią i nami wszystkimi.

- Zakłada pani, że moja siostra wróci. Spojrzała na mnie z politowaniem.

- Pani ojciec postara się o to. Przez te wszystkie tygodnie - ciągnęła - modliłam się, by pan Hedley wrócił sam. Często schodziłam wieczorami na molo, pragnąc zobaczyć „Fair Lady". - Łzy spłynęły jej po policzkach.

Byłam rozdarta między współczuciem a niechęcią, gdyż oddanie tej kobiety dla Hedleya wzbudziło w niej równocześnie też wielką nienawiść do mojej siostry.

- Camilla będzie potrzebowała naszego współczucia... - zaczęłam.

Pani Dawson zdjęła okulary i dziecinnym gestem wytarła oczy.

- To pani będzie potrzebowała współczucia. Pani i chłopiec. Zaczną się kłopoty. - Włożyła okulary i energicznym krokiem wyszła z pokoju.

Pani Dawson nie musiała mi mówić, że Camilla przysporzy nam kłopotów. Sama dobrze wiedziałam o tym, jednak przez dzień czy dwa moje zmysły były przytępione. W końcu musiałam zebrać wszystkich i powiadomić cały personel o śmierci właściciela hotelu. Było to dla mnie tym bardziej przykre i kłopotliwe, gdyż zdawałam sobie sprawę, że personel wyraźnie mnie unika.

Wyprawa do pomieszczeń służbowych odebrała mi resztę odwagi. Zbyt przypominała dzień mojego przyjazdu.

Choć byłam wobec nich szczera, pozostała między nami milcząca wrogość. Twarze ludzi, z którymi rozmawiałam na początku lata, były mi już znane. Znałam nazwiska osób, które zatrudniłam, ich zwyczaje, jakość wykonywanej pracy. Patrzyłam na wzajemne przyjaźnie i antagonizmy.

Łudziłam się, że zaakceptowali mnie.

Hedley przez cały czas był nieobecnym szefem. Ja go tylko zastępowałam, lecz jego śmierć wszystko zmieniła. Czułam, że ich wrogość jest skierowana nie tyle przeciw mnie, ile wobec losu, który postawił ich w tak niepewnej sytuacji.

Następnego dnia pani Dawson pokazała się w żałobie. Miała na sobie czarną sukienkę z wąskim białym kołnierzykiem. Mówiła ściszonym głosem, jak gdyby Hedley leżał w sąsiednim pokoju, a nie setki mil stąd, pochowany w obcej ziemi.

Wśród personelu wybuchały kłótnie i byłam zmuszona ukrywać ich niesnaski przed gośćmi. Na szczęście pogoda dopisywała w tym tygodniu. Morze szumiało, obmywając przybrzeżne kamyki, które mieniły się różnymi barwami.

Pływałam rano i wieczorem. Wieczorami zwykle towarzyszył mi Paul. Płynęliśmy blisko siebie, znacznie oddalając się od brzegu. Czasami chlapał się przy nas Jason, lecz Louis nie znosił wody i czekał zawsze na plaży. Po wyjściu Paul wycierał się i brał pudla na ręce; wstrząs, jaki przeżył, gdy piesek omal nie spadł z klifu, był wciąż żywy w jego pamięci.

Któregoś wieczora ujrzeliśmy „Fair Lady" wpływającą do zatoki. Paul podał mi lornetkę, wyraz jego twarzy nie pozostawiał żadnych wątpliwości.

- Jesteś pewien, że to ich jacht? - spytałam.

Skinął głową; przez chwilę miałam wrażenie, że przytłacza go realność ich przybycia.

- Mark musi zacumować przy pomoście. Poziom wody jest zbyt niski, by przybić do brzegu. Chodź! - Wyciągnął do mnie rękę. - Pobiegnijmy do nich.

Ale ja nie pobiegłam. Wolałam iść do domu się przebrać. Nie chciałam pokazywać się w mokrym kostiumie kąpielowym i z rozczochranymi włosami.

- Biegnij sam, Paul - zaproponowałam. Chłopiec nie zrobił tego. Wrócił do domu i ponaglał mnie, stojąc pod oknem.

- Romy, pospiesz się!

Włożyłam niebieską sukienkę, którą kupiłam w zeszłym roku w Paryżu. Myślałam tylko o chwili, kiedy znów zobaczę Marka, i drżała mi ręka, gdy się malowałam.

- Nie rozumiem, po co się przebierasz - powiedział Paul podejrzliwie. - Chodź. Powinni już tu być.

Trzymając się za ręce, zbiegliśmy do Harbour Square: psy jak zwykle pognały za nami. Przybyliśmy zdyszani do pomostu, przy którym stały łodzie miejscowych właścicieli. „Fair Lady" zbliżała się szybko. Camilla stała na pokładzie, nie robiąc nic, by pomóc Markowi i ojcu. Nie wyglądała inaczej niż w dniu, gdy widziałam ją po raz ostatni.

- Paul! - zawołała, machając ręką na powitanie.

- Cam! - krzyknął chłopiec i puścił moją dłoń. - Cam! Cam!

Uśmiechnęła się. Wystarczyło, że kiwnęła palcami, a Paul znów należał do niej. Wyszła pierwsza na brzeg, a dziecko rzuciło się w jej ramiona.

Po wylewnym powitaniu Camilla odsunęła go i stanęliśmy twarzą w twarz.

- Cześć, Romaine. Słyszałam o tobie wspaniałe rzeczy. Uratowałaś hotel „Ashlings" od bankructwa. W oczach tych panów jesteś bohaterką.

Była zła. Widziałam to. Nie mogła znieść, że chwali się przy niej kogoś innego.

- Zrobiłam to, o co mnie poproszono, najlepiej jak umiałam - odrzekłam chłodno. - Camillo, przykro mi z powodu Hedleya.

- Tak - powiedziała. - Straciłyśmy go obie. Wyciągnęłam do niej rękę, lecz odwróciła się i znów wzięła Paula w ramiona. Wiedziałam już, że między nami nic się nie zmieniło i moje dni w Eastands są policzone.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Domem znów zaczęła władać moja siostra. Wszyscy domownicy czuli się tak, jakby byli jej niewolnikami.

Maisie w milczeniu poruszała się po kuchni. Miała dziwną minę, jakby nie mogła zrozumieć, co się z nami dzieje. Paul, mój najdroższy Paul, nie spuszczał z Camilli swych ciemnych oczu. Bez słowa znosił zmienne nastroje swojej ulubienicy.

W parę tygodni po przyjeździe siostry wróciłam po południu do domu i zastałam tam kartkę od ojca. Było to tak niezwykłe, że zaraz do niego poszłam.

Hanna siedziała w kuchni w starym fotelu na biegunach, robiąc coś na drutach. Ostatnio unikałyśmy siebie nawzajem. Nie wybaczyła mi, że odkryłam, jak wiele znaczy dla niej mój ojciec. Teraz znów mnie zaatakowała w jego obronie.

- Ta dziewczyna wcale się nie zmieniła. Unieszczęśliwia go. - Odłożyła robótkę i wymachiwała groźnie rękami.

- Co masz na myśli?

- Dobrze wiesz, Romy. Plotki. Może nie wychodzę często z domu, ale wiem, o czym mówią ludzie. Niektórzy nie lubią doktora za jego bezceremonialność i cieszą się, że Cam przysparza mu tyle problemów.

- Dlaczego mi nie powiesz, co mówią o Camilli?

- Co mówi pan Quenton?

- Mark? - Zdziwiłam się. - Nie wiem. Ostatnio rzadko go widuję.

- Czy znów pozwolisz, by odebrała ci męża?

- Nie wiem, o czym mówisz. - Poczułam, jak się czerwienię.

- Wiesz doskonale. Ale widziano ją również z przyjacielem żony pana Evana, a biedny pan Hedley ledwo ostygł w grobie.

- Hanno!

- Ostrzegam cię, to wszystko. Ojciec jest w gabinecie. - Schyliłam się, by pocałować ją w policzek, a ona chwyciła mnie za rękę. - Nie pozwól, by znów złamała mu serce.

Ojciec wyglądał przez okno. Odwrócił się, słysząc moje kroki, podszedł, objął mnie i pocałował w policzek. Ta czułość tak do niego nie pasowała, że od razu nabrałam podejrzeń.

- Romy, wybaczysz mi?

- Co? - Spojrzałam na niego zdziwiona.

- Powinienem był powstrzymać Marka przed sprowadzeniem ciebie do domu. Nie mieliśmy prawa mieszać się w twoje życie. Romy, czy możesz wrócić do pracy w Zurychu?

Zaskoczona tym niespodziewanym pytaniem, zawahałam się.

- Sądzę, że Monsieur Claud przyjąłby mnie z powrotem, gdybym go poprosiła. Ale dlaczego?

- Nie myśl, że chcę, byś wyjechała - powiedział, przytulając mnie. - Twoja obecność tutaj zmieniła moje życie. Ale myślę o twoim szczęściu. Camilla chce sprzedać hotel. Czy mówiła ci o tym?

Zaprzeczyłam.

- Myśli też o sprzedaży domu.

- Co z Paulem?

- Chce wysłać go do internatu, a wakacje chłopiec mógłby spędzać tutaj albo z Markiem.

- Czy Hanna o tym wie?

- Jeszcze nie.

Byłam wstrząśnięta planem, jaki ojciec i Camilla ułożyli za moimi plecami. Rozpacz, którą ukrywałam, odkąd dowiedziałam się, że siostra wraca do domu, przerodziła się w gniew.

- Camilla nadal owija ciebie i Marka wokół palca! - krzyknęłam. - Czy pomyślałeś choć przez chwilę, co czuję... - przerwałam, zdając sobie sprawę z tego, że mówię tylko za siebie. - Nie oddam Paula - ciągnęłam. - Nie pojadę na wygnanie do Zurychu, by zniknąć z waszych oczu i myśli. Będę walczyć o utrzymanie hotelu i szczęście Paula - to wszystko!

Byłam zbyt wściekła, by płakać, a gdy patrzyłam na zdumioną twarz ojca, zachciało mi się śmiać.

- Możesz jej to przekazać - dodałam, wychodząc z pokoju.

Miałam jednak okazję powiedzieć jej to sama, kiedy następnego ranka przyszła do mego biura na kawę.

- Jak możesz wytrzymać w tej norze? - spytała. - Zawsze mówiłam Hedleyowi, żeby zmienił wystrój. - Wlała do kawy dużą porcję śmietanki. - Gdybym nie postanowiła sprzedać hotelu, coś bym z tym zrobiła. - Przerwała, by wypić kawę.

Milczałam pełna oburzenia.

- Czy ojciec ci powiedział?

- Dobrze wykonał za ciebie tę brudną robotę.

- Romaine!

- Powinnaś była powiedzieć mi o tym sama.

- I kłócić się z tobą? Nienawidzę tego miejsca. Im szybciej się go pozbędę, tym lepiej.

- Cóż, nie mogę cię powstrzymać.

Zawahała się. Promienny uśmiech pojawił się na jej twarzy. Tym razem nie dałam się na to nabrać. Postanowiłam, że będę twarda.

- Myślę, że Mark może pokrzyżować moje plany.

- Och, zrobi to, co zechcesz - powiedziałam.

- A właśnie, że nie. Mówi, że mam obowiązki wobec ciebie, Paula i personelu, a najwięcej o tym, że Hedley zatrzymałby hotel dla rodziny.

- Och, Cam, mnie nic nie jesteś winna, tylko Paulowi i pracownikom. Chłopiec potrzebuje domu rodzinnego, a nie internatu. Wiem, że Mark zgadza się ze mną.

- Nie chcę wiązać się z tym miejscem. Mam inne plany - odrzekła rozdrażniona.

- Nie wątpię. A czy wzięłaś w nich pod uwagę szczęście Paula? Złamiesz mu serce, znów się z nim rozstając.

Wzruszyła ramionami.

- Nie wierzę, by miało to dla ciebie znaczenie. Możesz zrobić dla mnie tylko jedno. Przekonaj Marka, by pozwolił mi sprzedać hotel.

- Nie.

- Romaine...

- Nie próbuj mnie do tego namawiać. Postanowiłam tu zostać, poprowadzić hotel tak, jak chciałby tego Hedley, i zapewnić Paulowi prawdziwy dom. Pan Vardier był chyba niespełna rozumu, ustanawiając ciebie opiekunką jego syna. Dlaczego to zrobił?

Popatrzyła na mnie chłodno, a ja odwzajemniłam jej spojrzenie.

- Wiesz, Romy, czasami myślę, że udajesz naiwną - rzekła ironicznym tonem. - Pierre Vardier i ja byliśmy dobrymi przyjaciółmi. Ojciec Paula znał również Marka. Zatrzymał się w Quenton Court jakieś dwa lata temu, gdyż został ranny.

- Rozumiem.

- Nic nie rozumiesz. Potrzebował bezpiecznego miejsca dla Paula.

- I wybrał „Ashlings" w Eastands? - zapytałam cicho. Spojrzała na mnie gniewnie.

- To było bezpieczne miejsce, zanim... - przerwała i wzięła nóż do papieru, który podarowałam Hedleyowi wiele lat temu. Wbiła go w blat biurka z taką siłą, że ogarnęła mnie groza.

- Camill, powiedz mi, co tu się dzieje?

- Nic - wymamrotała.

- Nieprawda.

- Wymyślasz niesamowite historie, a ta stara idiotka Dawson inspiruje cię do tego. Nienawidzi mnie z powodu biednego, drogiego Hedleya...

- A listy do ciebie wypełnione pięciofuntówkami. Jak to wyjaśnisz?

- Nie muszę niczego wyjaśniać. Szlag mnie trafia, że ojciec, Mark i ty wtrącacie się w moje sprawy. Nienawidzę tej zaściankowej mieściny. Gdy sprzedam hotel, wyjadę...

Przeciągnęła się z wdziękiem kotki. Nic nie mogło przyćmić jej urody.

- I co potem? - zapytałam.

- Wrócę i wyjdę za Marka Quentona.

Jej bezczelność poraziła mnie. Poczułam się bezradna.

- Kochasz go? - wyszeptałam drżącym głosem. Wyciągała właśnie nóż z blatu biurka i czynność ta zdawała się całkowicie ją pochłaniać.

- Szalejesz za nim, prawda? To niedobrze. I tak będzie mój. - Roześmiała się, w jej głosie dźwięczała nuta histerii. Nie spojrzała na mnie, tylko rzuciła nóż na biurko i wstała z krzesła. - Ojciec powiedział, że chcesz ze mną walczyć. Nie próbuj, siostrzyczko. Nie jesteś dla mnie godnym przeciwnikiem i nigdy nie byłaś.

Wyszła, trzaskając drzwiami. Siedziałam i patrzyłam przed siebie, niemal chora ze strachu i gniewu. Nie chciałam walczyć z Camillą. Wolałam, żebyśmy zostały przyjaciółkami i darzyły się siostrzanym uczuciem. Wiedziałam, że nie jestem dość bezwzględna, by pokonać Cam w tej rozgrywce. Zdradzi mnie miłość.

Czy nadeszła chwila odwrotu? Może powinnam wyjechać i zostawić jej swobodę działania, nim doszczętnie mnie upokorzy? Mogłam spytać Monsieur Clauda, czy przyjmie mnie do dawnej pracy. Przyznać się do klęski? Gdybym tylko wiedziała, że Mark naprawdę kocha moją siostrę!

Zadzwonił telefon. Niechętnie podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos Marka.

- Romy, muszę z tobą porozmawiać! Czy znajdziesz czas, by do nas przyjechać? Mama jest chora i nie chcę zostawiać jej samej.

Quenton spacerował po tarasie, gdy podjechałam hotelową furgonetką. Zbiegł ze schodów, otworzył mi bramę i pomógł wysiąść. Przytulił mnie na moment, lecz nie pocałował. „Czemu miałby to robić?" - pomyślałam z goryczą. Szliśmy po schodach, a on podtrzymywał mnie, jakbym była chora. W przedpokoju zdjął mi płaszcz i wprowadził do gabinetu.

- Wyjeżdżam - powiedziałam, siadając w fotelu. Nie chciałam, by zabrzmiało to tak ostro, lecz minął czas subtelnych posunięć.

- Dlaczego? - Mark oparł się o kominek i spojrzał na mnie posępnym, zamyślonym wzrokiem.

- Camilla sprzedaje hotel. To koniec, prawda?

- Nie. Nie mogę jej wytłumaczyć, że teraz ja jestem właścicielem. Hedley scedował hotel na mnie, nim wyjechał. Cam myśli, że „Ashlings" należy do niej, skoro mąż zapisał jej cały majątek w testamencie.

- Poprosiła mnie, bym cię przekonała.

- Nic z tego. Podjąłem już decyzję. Hedley kochał ten hotel. Nie sprzedam „Ashlings".

- Jeżeli ona zorientuje się, że nie ma pieniędzy, może zrobić coś nieobliczalnego.

- Znajdzie wkrótce innego mężczyznę, który będzie ją utrzymywał - powiedział, unikając mego wzroku.

- A jeśli nie? Mark, nie podoba mi się to, co się tu dzieje. Camilla nie pogodzi się łatwo z twoją odmową. Będzie walczyć i nie cofnie się przed niczym. - Przypomniałam sobie, jak wprawnie trzymała w ręku nóż do papieru i poczułam, że drżę.

Nie odpowiedział. Usiadł na krześle i ciężko westchnął.

- Czy nadal spotyka się z Greene'em?

- Nie wiem, gdzie się obraca. Wychodzę wcześnie z domu i wracam dopiero, gdy Paul przyjeżdża ze szkoły.

Nie umiałam wytłumaczyć, dlaczego chodzę co wieczór do Harbour Square, by odebrać Paula wysiadającego z autobusu. Wiem tylko, że twarz chłopca rozjaśniała się, gdy widział mnie czekającą z psami.

- Romy, nie zgadniesz! - wołał, witając się entuzjastycznie z Jasonem i Louisem.

Nie próbuję zgadywać. Wiem, że chce podzielić się ze mną przeżyciami z całego dnia. Opowiada mi o wydarzeniach, które go poruszyły. Podaje mi teczkę, a sam bierze psy na smycz. Idziemy przez Square na plażę.

Nie wiem, ile te spotkania znaczyły dla Paula, lecz dla mnie były wystarczającym powodem, by zostać w Eastands.

Spojrzałam na Marka. Wyglądał na zmęczonego; to chyba właściwe słowo. Byłam ciekawa, z jakimi uczuciami się zmaga. Może z zazdrością? O Greene'a? Camilla z pewnością woli Marka od tego wstrętnego typa. A może nastawia jednego przeciw drugiemu? Albo chce mieć obu? Westchnęłam głośno.

Mark obserwował mnie uważnie.

- Coś nie w porządku?

- Wszystko - wymamrotałam - Paul się zmienia. Traci do nas zaufanie. Personel jest niespokojny i niechętnie wypełnia moje polecenia. Pani Dawson zadręcza mnie insynuacjami, których nie rozumiem. A Maisie, dobra, miła Maisie, która kocha Paula jak własne dziecko, chodzi i płacze. Wydaje mi się, że chce od nas odejść. Mam tego dosyć.

- A wszystko przez Camillę - powiedział cicho.

- Właśnie. Poproszę Monsieur Clauda, by przyjął mnie z powrotem do pracy.

Mark spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem, jakby chciał przeniknąć moje myśli.

- Rozumiem - odezwał się po chwili.

- Nic nie rozumiesz. Jesteś pod jej urokiem jak inni.

- Jacy inni?

- Nie wiem, nie obchodzi mnie to. Mówię ci tylko, że mam tego dosyć.

- Nie możesz nas opuścić, Romy. Paulowi zależy na tobie. Dziecko potrzebuje twojej miłości. Ona jest... - westchnął i odwrócił się do okna.

Niespodziewanie rozpętała się ulewa i bębnienie deszczu o szyby zdawało się być w cichym pokoju ogłuszającym hałasem. Chyba wtedy zaczęłam się naprawdę bać. Gwałtowność żywiołu współgrała z moimi ciemnymi, splątanymi myślami, które mogły mnie doprowadzić do desperackich posunięć.

- Nie mogę zostać - powiedziałam ostro. Wstałam z krzesła i podeszłam do okna. Przybliżyłam się do chłodnej szyby, pragnąc poczuć na twarzy strugi prawdziwego deszczu, który zmyłby ze mnie nienawiść.

Odwróciłam się, słysząc za sobą kroki Marka. Błyskawica oświetliła mu twarz - przez chwilę zdawało mi się, że dostrzegłam w jego oczach miłość. Czy do mnie? Wziął mnie w objęcia tak mocno, że musiałam się poddać. Dlaczego nie? Potrzebowałam Marka tak bardzo, że nie wyobrażałam sobie życia bez niego.

- Nie pozwolę ci znów odejść. Wcześniej nie zdawałem sobie z tego sprawy. Romy, musisz ze mną zostać. - Pocałował mnie czule. - Nie opuszczaj mnie - szepnął. A ja i tak wiedziałam, że tak naprawdę zależy mu na Camilli. Chciałam uwolnić się z jego objęć, lecz był silniejszy. Zatraciłam się w pocałunkach.

- Mark, proszę - wyszeptałam. Odsunęłam się od niego i usiadłam w fotelu.

Burza przechodziła. Błyskawice coraz rzadziej rozjaśniały pokój, grzmoty przetaczały się w bezpiecznej odległości; deszcz dzwoniący o szyby stracił na sile.

Mężczyzna zapalił papierosa.

Po chwili milczenia opanowałam się na tyle, by spytać Marka, kiedy powie Camilli, że nie może sprzedać hotelu.

- Jutro - odrzekł. - Obiecałem, że wybiorę się z nią do radcy prawnego Hedleya w Dorchester.

- Czy jesteś pewien, że dobrze robisz?

- Tak. Rozmawiałam kiedyś z Hedleyem o zaistniałej sytuacji. Wiesz pewnie, że chciał, by „Ashlings" prowadził ktoś z rodziny. Pragnął mieć syna. Z początku miał nadzieję, że Paul wypełni to puste miejsce, lecz nie dano mu żadnej szansy, by pozyskał choćby małą cząstkę uczuć chłopca.

- Moglibyśmy razem doprowadzić hotel do świetności - rzekłam powoli. Byłam skłonna zrezygnować z wyjazdu, skoro Mark tak bardzo chciał, bym została. - Ale Cam zrobi wszystko, by przeszkodzić nam w pracy.

Teraz, gdy Hedley nie żył, jeszcze bardziej zależało mi na tym, by urzeczywistnić jego marzenia i czekałam niecierpliwie na wynik rozmowy Marka z prawnikiem.

Spotkałam Quentona następnego dnia w barze. Wewnątrz panował tłok, więc przenieśliśmy się na taras, gdzie byliśmy sami. Wiał chłodny wiatr, pierwszy zwiastun nadchodzącej zimy. Staliśmy oparci o białą balustradę. W oddali morze gwałtownie uderzało o skały.

- Jak poszło? - spytałam.

Widziałam jego twarz, ale nie mogłam nic z niej wyczytać. Mark zachowywał się dziwnie, niepewnie. Nawet nie wziął mnie za rękę.

- Cam szalała z wściekłości - wymamrotał. - Radca próbował jej wyjaśnić sytuację, ale nie chciała słuchać.

Miałam wrażenie, że ukrywa przede mną coś ważnego.

- Chcę znać prawdę, Mark.

- Dobrze. Powiedziałem im wyraźnie, że moje plany dotyczące przyszłości hotelu są uzależnione od ciebie.

Spojrzałam na niego przerażona.

- To nieuczciwe. Przerzucasz na mnie całą odpowiedzialność. Camilla nigdy mi tego nie wybaczy.

- Tak wygląda sytuacja. Jeżeli wyjedziesz teraz z Eastands, to koniec.

Potworność tego, co zrobił, zupełnie mnie poraziła. Złożył na moje barki nie tylko szczęście Paula, lecz również przyszłość dwudziestoosobowego personelu. A jednocześnie mogłam urzeczywistnić marzenia Hedleya.

- Romy, zdaję sobie sprawę, o co cię proszę, a ty masz prawo odmówić. Ale nie zrobisz tego, prawda?

Po raz pierwszy od dnia przyjazdu spojrzałam realnie na swoją przyszłość. Przed powrotem Camilli miałam jakieś nieokreślone marzenia, wizje szczęśliwego życia u boku Marka. Prysnęły teraz jak bańka mydlana. Co zatem mnie czekało? Jeżeli wrócę do Zurychu, być może lata samotności. Jeśli zostanę tutaj, podjęcie wyzwania, by uczynić „Ashlings" znakomicie prosperującym hotelem oraz walka o miłość nie tylko Paula, lecz również Marka.

Podjęłam decyzję w ciągu dwóch sekund.

- Zostaję - oświadczyłam.

Mark pogłaskał mnie delikatnie po policzku. Nie poruszyłam się, wiedząc, że jeszcze jedna pieszczota, jedno słowo sprawi, że zapomnę o dumie i rzucę się mu w ramiona.

- Cieszę się - odrzekł.

Wróciliśmy do baru, ale byłam zbyt poruszona, by usiąść przy stoliku. Dokończyłam swego drinka.

- Idę do domu. Trzeba porozmawiać z Camillą. Mark nie wahał się długo.

- Dobrze. Chodźmy razem.

Przyjęłam jego towarzystwo z wdzięcznością. Wiele razy cierpiałam z powodu nieporozumień z Camillą, lecz teraz wiedziałam na pewno, że już nigdy nie będziemy przyjaciółkami. Sądziłam, że nienawiść, jaką do mnie żywi, ma swe źródło w poczuciu winy. Jednak Cam nie była na tyle wrażliwa, by mogła w pełni to zrozumieć, choć musiała mieć świadomość, jak bardzo skrzywdziła Hedleya i mnie. On był już poza jej zasięgiem. Ja niestety nie.

W domu paliły się światła. Szliśmy w milczeniu przez trawnik, a ja zastanawiałam się, czemu Maisie nie zaciągnęła zasłon. Potem przypomniałam sobie, że ma dziś wolny wieczór.

Czułam, że gdybym mogła spojrzeć z ukrycia na Camillę, potrafiłabym określić jej nastrój. Na grządki pod oknem salonu padał snop światła. Mark wziął mnie za rękę i wskazał bez słowa samochód zaparkowany w ciemności na tyłach domu.

- Czyj to? - zapytał.

Wzruszyłam ramionami. Zatrzymałam się i zajrzałam do pokoju. Musiałam chyba głośno westchnąć, bo Mark ścisnął moją rękę. Staliśmy obok siebie, zaglądając przez okno.

Camillą siedziała na krześle i trzymała szklankę w ręku. Patrzyła na mężczyznę opartego o kominek. Zorientowałam się, że moja siostra jest wściekła.

Nie rozpoznałam go z początku, bo stał tyłem do mnie, lecz gdy się odwrócił, zobaczyłam, że to Dent Greene. Mark zdenerwował się.

- Zaczekaj - szepnęłam.

Nie chciałam szpiegować Camilli, ale wiedziałam, że oboje się kłócą. Nie słyszeliśmy głosów. Tak jakbyśmy oglądali stary niemy film, który zmierza do punktu kulminacyjnego. Mężczyzna gestykulował gwałtownie, przerażający w swej agresji. Camilla rzuciła szklankę w ogień i zerwała się, stając przed Greene'em. Przez długą, straszną chwilę wpatrywali się w siebie złowrogo. Potem Cam uniosła rękę i uderzyła Denta Greene'a w twarz.

Mark nie czekał dłużej. Szybkim krokiem udał się do domu. Po paru sekundach wszedł do pokoju. Camilla i Dent nie kryli zdziwienia. Zawahałam się, po czym zawróciłam, zamiast iść za Markiem.

Zawstydzona swym tchórzostwem, szłam powoli w stronę morza. Awantury urządzane przez Camillę przyprawiały mnie o mdłości. Cokolwiek wyniknie ze starcia tych trojga, wiedziałam i tak już wystarczająco dużo.

Cicha noc uspokajała mnie. Stałam pogrążona w myślach. Nagle dotarł do mnie czyjś głos. Ktoś rozpaczliwie wołał moje imię. Po chwili ujrzałam Paula.

- Paul! Co się stało? Co tu robisz o tej porze?

Jego szczupłe ciało drżało od łkań i minęło kilka minut, nim zaczął mówić. Tuliłam go mocno, bojąc się o niego. Psy biegły za nim. Teraz przysiadły na zadach i wywiesiły języki.

Chłopiec objął mnie mocno. Zobaczyłam na jego twarzy ślady łez.

- Szukałem cię w hotelu, ale nie znalazłem. Nie wiedziałem, co robić, Romy. Camilla powiedziała, że wyjeżdżasz. Mówi, że nie ma tu dla ciebie miejsca. Nie wyjedziesz, prawda? Tutaj jest twoje miejsce. Tutaj.

Jego osamotnienie i rozpacz były odpowiedzią na pytanie Marka.

- Zostanę z tobą, Paul. Na zawsze. Obiecuję ci.

- Ale Cam powiedziała, że sprzeda hotel i dom i wyśle mnie do internatu. I odprawi ciebie, Maisie i psy.

Odwróciłam głowę, by Paul nie dostrzegł ogarniającej mnie furii. Powinnam była się domyślić. Czyż nie mówiłam Markowi, że Camilla zrobi wszystko, by nas zranić?

- Paul - powiedziałam, gdy uspokoiłam się trochę - jeśli mnie stąd odprawią, zabiorę z sobą ciebie, Maisie i psy. Przyrzekam.

- Wiedziałem, że mnie nie zostawisz - wyszeptał. - Och, Romy, tak cię kocham.

Miałam przez chwilę wrażenie, że śnię.

- Ja też cię kocham - odparłam wzruszona.

- A Maisie, Jasona i Louisa?

- Oczywiście.

Odetchnął. Zło, które Camilla wywołała z mroków swej zawiści, zostało zażegnane. Może kiedyś powróci. Następnym razem będę jednak przygotowana, by je odeprzeć.

- Kochanie, połóż się. Nie wstaniesz jutro do szkoły. Weszliśmy do domu. Z salonu dochodziły odgłosy rozmowy. Wyczułam, że chłopiec boi się.

- Czy chcesz, by Jason i Louis spały z tobą w pokoju?

- Byłoby wspaniale. Z nimi czuję się bezpiecznie. Wśliznęliśmy się do kuchni, wzięliśmy posłania dla

psów i zanieśliśmy je na górę.

- Rozbierz się, a ja ci zrobię gorącą czekoladę.

Gdy wróciłam, był już w łóżku. Louis leżał obok chłopca, a Jason wyciągnął się u jego nóg. Nie miałam serca wypędzić ich do koszyków.

Paul powoli popijał czekoladę.

- Czy zostawisz zapalone światło? - zapytał, podając mi pusty kubek.

- Zostanę z tobą, dopóki nie zaśniesz.

Długo siedziałam na twardym krześle obok łóżka. Paul zasnął prawie natychmiast. Ale ja musiałam ochłonąć i uporządkować myśli, nim zeszłam na dół na spotkanie z moją siostrą.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Camilla była sama. Siedziała skulona na krześle w kręgu światła padającego z bocznej lampy. Podniosła głowę, gdy zamknęłam za sobą drzwi, i patrzyła, jak podchodzę do barku. Nalałam sobie campari i usiadłam.

- Jak mogłaś okłamać Paula i tak go zdenerwować? - zapytałam.

- Okłamać? Ach, chodzi o twój wyjazd. To nie było kłamstwo. Im szybciej wyjedziesz, tym lepiej.

- Nie zamierzam opuścić Eastands.

- To mój dom... - zaczęła.

- Dobrze - przerwałam jej. - Mogę przenieść się do ojca. Ale wezmę z sobą Paula.

- Paula? O nie, jest pod moją opieką.

- I Marka - przypomniałam jej.

Sączyłam campari i obserwowałam siostrę. Była roztrzęsiona.

- Co mam robić? - spytała, przerywając wreszcie milczenie. Cam bezradnie rozłożyła ręce.

- Robić? Nie wiem. Czemu nie możesz tu zostać? Mogłybyśmy pracować razem w hotelu. Tak jak z pewnością chciałby tego Hedley.

- Hedley! - Wyprostowała się na krześle. - Czy myślisz, że dbam o jego nędzny, stary hotel? Zniszczył mi życie przez swoją zazdrość.

- Dałaś mu powody.

- Kto ci to powiedział? Ojciec? Mark? Pewnie wszyscy wokół. Kłamią.

- Nie sądzę.

- Oczywiście wierzysz im. Nie wiesz, jak było. Hedley przez cały czas mnie kontrolował.

- Nie rozumiem, Cam. Mogłaś być szczęśliwa, gdybyś tylko chciała.

- Nie praw mi morałów, Romy. Powiedz, o co ci chodzi, i odejdź.

Znów skuliła się na krześle, kryjąc twarz w dłoniach.

- Zachowujesz się dziecinnie. Zawsze tak robiłaś, gdy coś nie układało się po twojej myśli. Już czas, byś dorosła - przerwałam. - Kiedy Paul i ja mamy się stąd wyprowadzić?

Popatrzyła na mnie.

- Zapomnij o tym. Jestem potworem. Jak możesz ze mną wytrzymać?

Jeśli myślała, że powiem o głębokim, siostrzanym uczuciu, jakie musiało między nami pozostać, rozczarowałam ją.

- Ze względu na Paula - powiedziałam wstając. - Nie pozwolę, byś go skrzywdziła.

Roześmiała się.

- Paul jest silny. Jak jego ojciec. Nie potrzebuje twojej czułej opieki. Każdy widzi, jaka stajesz się przy nim promienna. Czy chcesz zaimponować Markowi?

Doszłyśmy wreszcie do sedna sprawy. Podeszłam do okna i zaciągnęłam zasłony, po czym odwróciłam się do niej.

- Kim jest dla ciebie Dent Greene? Czemu się kłóciliście? Z pewnością wiesz, co to za człowiek.

- Czemu nie pilnujesz swoich spraw?

- To moja sprawa.

- To prawda. Kłóciliśmy się o ciebie. - Zerwała się z krzesła i zaczęła krążyć po pokoju. - Sądzi, że masz na panią Quenton wystarczająco duży wpływ, by skłonić ją do sprzedaży wyspy.

- Wyspy? - Przez chwilę nie wiedziałam, o czym mówi. - Czy masz na myśli Wyspę Quentona?

- A jaką inną? - Spojrzała na mnie zdziwiona.

- Czy to Greene ukrywa się za spółką, która złożyła ofertę pani Quenton?

- Nie wiem. Możliwe. Romy, musisz mi pomóc. Nie mogę się zwrócić do nikogo innego. - Do oczu napłynęły jej łzy. Ale wiedziałam, że jest doskonałą aktorką.

- Pomóc ci? Jak?

- Przekonaj panią Quenton, by sprzedała Dentowi wyspę.

- Nie.

- Romy...

- Słuchaj, Cam! Powiedz mi szczerze. Czy wiesz, dlaczego Greene chce kupić wyspę?

Zawahała się. Nie zauważyłabym tego, gdybym nie była pewna, że jest z Greene'em w zmowie. Łzy spłynęły po jej policzkach.

- Oczywiście, że wiem. Chce tam urządzić obóz naturystów.

- To śmieszne, Cam. Po pierwsze, nie ma tam słodkiej wody, po drugie, jest rezerwat ptaków.

Przestała płakać. Zagryzła wargi i spojrzała na mnie podejrzliwie.

- Nie musisz mi tego mówić. Powiedz Dentowi.

- To niepotrzebne. Nie mam zamiaru do tego się mieszać.

- Jesteś głupia, Romaine - rzekła ze złością - jeśli myślisz, że wygrasz z człowiekiem takim jak Dent. Dotąd rozgrywał to spokojnie, lecz gdy się dowie, co o tym myślisz, lepiej uważaj. To nie zabawa, to prawdziwe życie.

Przy pierwszej sposobności powtórzyłam tę rozmowę Markowi.

- Tak myślałem, że Greene kryje się za tą ofertą - powiedział. - Czy sądzisz, że Camilla wie o narkotykach?

- Nie jestem pewna, więc nie pytałam jej o to wprost. Tak czy inaczej, kłamała.

Nie bronił Camilli, jak się spodziewałam.

- Radziłem matce, by sprzedała wyspę, ale obawiam się, że nie posłucha. Nie mogę naciskać zbyt mocno, nie mówiąc prawdy o narkotykach - poinformował mnie.

- I pozwolisz Greene'owi uciec?

- Złapią go prędzej czy później, ale nie chciałbym, by stało się to na naszym terenie.

To brzmi rozsądnie, lecz nie byłam pewna, czy Mark dobrze robi. Teraz rozumiem, że instynktownie próbowałam chronić Camillę. Sprzedaż wyspy Greene'owi oznaczała skazanie mojej siostry na łaskę i niełaskę tego potwora.

- Czy myślisz, że Cam mówi poważnie?

- Być może. Uważaj na siebie, kochanie i strzeż się Greene'a.

Greene nie odstępował Cam ani na krok. Ostrzeżenie Marka miało sens, lecz zupełnie przypadkowo dowiedziałam się o czymś jeszcze.

- Myślałem, że Jean McKenzie, przyjaciółka Cam, wychodzi za mąż za Vica Allena - powiedział Paul któregoś dnia.

- Dobrze wiesz, że tak. Wesele odbędzie się w hotelu.

- To dlaczego spotyka się z panem Greene'em. Bardzo tajemnicza sprawa, Romy. Spotyka się z nim na przystani, a potem wypływa z zatoki motorówką swego ojca. Czasami nie ma jej bardzo długo.

- Skąd wiesz?

Policzki chłopca zarumieniły się z zakłopotania.

- Paul!

- Poprosiłem ją któregoś razu, by wzięła mnie z sobą. To świetna motorówka. Dużo szybsza niż Marka.

- I co?

- Powiedziała, że jest zbyt zajęta, by zawracać sobie głowę małymi chłopcami.

Duma Paula została zraniona, więc nie zdziwiłam się, gdy wyjął notes, w którym miał zapisane daty i godziny spotkań Jean z Dentem Greene'em.

- Czy uważasz, że powinniśmy o tym powiedzieć panu Allenowi? To bardzo porządny facet. Gra w krykieta w klubie „County".

Nie starałam się zagłębić w to, jak Paul interpretuje te spotkania, lecz sądziłam, że po prostu czuje się urażony lekceważącymi słowami Jean i pragnie zemsty.

- Oczywiście, że nie. To nie nasza sprawa, Paul. Jego spojrzenie mówiło mi jednak, że chce odpłacić za zniewagę, toteż w odpowiednim czasie wspomniałam o tym Camilli. Jej reakcja była gwałtowna.

- Jaki sprytny... - zaczęła, lecz zreflektowała się, że rozmawia ze mną.

- To ciekawe - powiedziałam.

- Paul na zbyt wiele sobie pozwala - odrzekła ostro. - Nie możesz go powstrzymać?

- Jeśli nawet on zauważył, co się dzieje, możesz być pewna, że tak wścibska osoba jak pani Dawson również zorientuje się.

Cam musiała rozmawiać z przyjaciółką, bo w parę dni później Jean przyszła do mojego biura omówić przygotowania do wesela. Patrzyła na mnie uważnie pięknymi, szarymi oczami, ale nawet nie wspomniała o Dencie. Zanim wyszła, wręczyła mi prezent dla Paula.

- Słyszałam, że chłopiec uwielbia obserwować ptaki - powiedziała. Nasze spojrzenia spotkały się, uśmiechnęła się, a ja nieoczekiwanie poczułam do niej sympatię.

Paul był zachwycony ilustrowanym atlasem ptaków, zanim nie dowiedział się, kto jest ofiarodawcą.

- Nie przekupi mnie - oświadczył.

- Na pewno tak nie myślała.

- Och, Romy. - Przytulił się do mnie. - Muszę na ciebie uważać. Zbyt dobrze myślisz o ludziach.

- Oni często dają mi do zrozumienia, że się mylę. Ślub Jean ustalono na ostatnią sobotę października. Jej

ojciec, bogaty fabrykant z północy, chciał urządzić córce wspaniałe wesele. Po raz pierwszy zaangażowałam się uczuciowo w przyjęcie, które nie powinno było mieć dla mnie większego znaczenia niż dziesiątki innych imprez, które pomagałam organizować. Ale Jean niespodziewanie stała się moją przyjaciółką.

Jak zwykle zaplanowałam wszystko starannie. Byłam profesjonalistką, chociaż Cam nie bardzo mogła w to uwierzyć.

Jeżeli Jean miała nieczyste sumienie, to nie dała tego po sobie poznać. Stała dumnie przy boku męża, przyjmując gości. Gdy mnie zobaczyła, podeszła do mnie.

- Dziękuję, Romy. Wszystko będzie dobrze, przyrzekam ci.

Odwróciła się, a ja poczułam się niepewnie. Szukałam w tłumie Camilli, lecz najpierw dostrzegłam Marka. Stał sam i nawet z tej odległości widziałam, że jest wściekły. Wpatrywał się w Camillę i Denta Greene'a. Cam wyglądała pięknie. Miała na sobie długą suknię koloru malwy, delikatny makijaż dodawał jej uroku. Uśmiechała się do Greene'a, lecz on patrzył nie na nią, tylko na pannę młodą.

Zaniepokoiłam się. Czy Greene nie narobi kłopotu? Co łączyło go z Jean McKenzie?

- Odpręż się, szefowo. Jest świetnie. - Gil napełnił moją szklankę szampanem. Uśmiechał się, podtrzymując moją słabnącą pewność siebie.

- Dziękuję, Gil. - Spojrzałam na niego. Mężczyzna był poważny. W jego głosie brzmiała troska, gdy spytał, czy miałam czas coś zjeść.

Obserwowałam Greene'a. Mężczyzna skradał się niepostrzeżenie do panny młodej. Postanowiłam z nim porozmawiać.

- Panie Greene. - Dotknęłam jego ramienia, a on odwrócił się zirytowany.

- Czego chcesz? - zapytał niegrzecznie.

- Chcę, by trzymał się pan z dala od Camilli.

- Spróbuj mnie do tego zmusić.

- Dobrze pan wie, że nie mogę. Ale ma pan zły wpływ na moją siostrę.

- Jest głupia - rzekł agresywnie.

- Nie. Ale z pewnością naiwna. Popatrzyłam mu prosto w oczy.

- Ty jesteś mądra, lecz nie dość, by wiedzieć, co jest dobre dla ciebie i twojej rodziny.

- Rodziny? - powtórzyłam.

- Tak. Na przykład ten osierocony chłopak. Słyszałem, że trzęsiesz się nad nim jak kwoka.

„Przeklęta Camilla - pomyślałam. - Na pewno nie była tak naiwna, jak sądziłam, i musiała mu powiedzieć, że nie chcę, by Dent kupił wyspę".

- I ta starsza pani - ciągnął Dent. - Wiem, że nie stanowicie jeszcze rodziny. - Uśmiechnął się złośliwie. - Ale Cam mówi, że żywisz jakieś nadzieje.

Musiał dostrzec złość na mojej twarzy, gdyż odwrócił się do mnie plecami. Staliśmy nadal tak blisko, że czułam jego zapach, no i oczywiście odór alkoholu.

- Jeżeli coś im się stanie... - Nie poznawałam swego głosu.

- To co pani zrobi, mądra panno Mortimer? Pójdzie na policję? - Drwiącym tonem głosu dał mi do zrozumienia, że nie wierzy, bym to zrobiła.

Rozejrzałam się i ujrzałam pannę młodą stojącą w drzwiach. Po chwili znikła. Już prawie zapomniałam, dlaczego szukałam Denta Greene'a, lecz teraz przypomniałam sobie.

„Przynajmniej - pomyślałam - nic przykrego nie spotka Jean w dniu ślubu". Nadzieja okazała się przedwczesna: gdy odwróciłam się do Greene'a, zobaczyłam go idącego w stronę drzwi prowadzących na taras. Poszłam za nim, bojąc się, że mężczyzna spotka się z panną młodą.

Rozmawiał z kierowcą samochodu nowożeńców, który czekał, by zawieźć ich na lotnisko. Zobaczyłam, że wręcza mu list: potem, nie oglądając się, poszedł na parking, wsiadł do samochodu i odjechał.

Postanowiłam zdobyć ten list.

Podeszłam do kierowcy.

- Sądzę, że pan Greene dał panu list do panny młodej. Wezmę go do jej pokoju. Przebiera się, więc pewnie już niedługo pojedziecie.

Dał mi kopertę, nie patrząc na nią. Otworzyłam ją w zaciszu swego biura. Treść listu bynajmniej mnie nie zaskoczyła.

„Jean - pisał - małżeństwo nic nie zmienia. Bądź dalej w kontakcie, albo..."

Oburzona bezczelnością Greene'a, zmięłam kartkę i chciałam wrzucić ją do kosza, lecz szybko rozmyśliłam się. Nie musiałam przekonywać Marka, że Greene jest łajdakiem, lecz potrzebowałam dowodu, który mogłabym przedstawić Camilli. Teraz miałam go w ręku. Starannie wygładziłam list i włożyłam go do sejfu.

Pogróżki Greene'a dotyczące Paula i pani Quenton zaniepokoiły mnie bardziej, niż przypuszczałam, więc postanowiłam przy pierwszej okazji opowiedzieć o tym Markowi. Niestety, następnego ranka zadzwonił, że pilne interesy wzywają go do Nowego Jorku i wsiada w pierwszy samolot, by dołączyć tam do Evana.

Zmartwiłam się tym i zaczęłam rozważać, czy powiedzieć ojcu o kłopotach Camilli. Bałam się jednak, iż pomyśli, że to moja wyobraźnia albo zazdrość podsuwają mi zarzuty przeciw siostrze.

Kiedy wracałam po południu z Paulem, nigdy nie zastawaliśmy Camilli w domu. Nie lubiłam być sama w domu. Denerwowałam się. Osaczały mnie niepokojące myśli. Tłumaczyłam sobie, że to niemądre, jednak czułam się nieswojo i wtedy pomyślałam, że już czas przenieść się do ojca.

W parę dni po wyjeździe Marka przyszłam do domu pięć minut wcześniej niż zwykle. Chciałam wziąć dokumenty z biurka Hedleya w salonie.

Dzień zbliżał się ku końcowi, niebo mieniło się feerią barw, jakby ktoś rzucił na nie garść drogich kamieni. Słońce chowało się za horyzont, w powietrzu unosił się zapach palonych liści.

Od maja do listopada wydeptywałam ścieżkę między domem a hotelem. Stała się jakby drogą moich marzeń. Przechodząc te parę metrów, pozbywałam się trosk, układałam swoje myśli i nadzieje w jedwabną nić, która wiązała mnie z tym miasteczkiem i mieszkającymi w nim ludźmi. Weszłam do domu Camilli w pogodnym nastroju i skierowałam się prosto do salonu.

Był tam. Uśmiechał się leniwie, rozparty w fotelu, jakby znajdował się u siebie.

- Czekałem na ciebie - powiedział mężczyzna. Zadrżałam. Nie potrafiłam ukryć przerażenia.

- Nie mógł pan wiedzieć, że wrócę o tej porze, panie Greene - rzekłam.

- Zazwyczaj wracasz o tej godzinie. Czasami spotykasz Paula sama, innym razem wysyłasz dziewczynę, lecz codziennie jesteś tu o tej porze, by wypić z nim herbatę.

- Skąd pan wie?

- Śledzę twoje posunięcia. Nie krzycz - ostrzegł. - Jesteśmy w domu sami.

Podeszłam spokojnie do biurka Hedleya i otworzyłam je. Wyjęłam potrzebne mi papiery, po czym opuściłam blat i zamknęłam biurko na klucz.

Mężczyzna podszedł do drzwi.

- Usiądź - rozkazał. - Dokończymy rozmowę rozpoczętą w dniu wesela Jean.

- Nie mam czasu. Proszę mnie przepuścić. - Układałam w myślach plan. Jeśli pobiegnę na przystanek autobusowy, zdążę powiedzieć Paulowi i Maisie, by poszli do domu ojca.

- Siadaj! - wrzasnął. Zrobiło mi się zimno. Poczekał, aż usiądę, i zaczął mówić.

- Muszę mieć Wyspę Quentona i będę ją miał prędzej czy później. Jeśli nie zechcesz mi pomóc, namawiając starszą panią do sprzedaży, wszyscy poniesiecie konsekwencje.

- Czemu panu tak na niej zależy? - spytałam. Zbliżył się do mnie, a ja odruchowo skuliłam się na krześle.

- Myślę, że wiesz, dlaczego wyspa jest dla mnie taka ważna. Czy Cam ci nie mówiła?

- O czym?

Spojrzał na mnie podejrzliwie.

- To nie twój interes, lecz jeśli Cam mnie okłamała, tym gorzej dla niej i was wszystkich, zwłaszcza dla chłopca.

- Jest pan zbyt wielkim tchórzem, by stawić czoło Markowi czy Evanowi. Straszy pan jedynie kobiety i dzieci.

Był wściekły, wiedziałam, że trafiłam w dziesiątkę. Nabrałam odwagi.

- Mnie pan nie zastraszy. Może pan myśleć, że nie pójdę na policję, ale zrobię wszystko, by wydostać Camillę z pana szponów.

Pochylił się nade mną.

- Co właściwie powiesz policji?

Zawahałam się. Nie mogę zdradzić, że wiem o narkotykach.

- Nic szczególnego. Może jednak warto zainteresować się pana działalnością. Nikt nie grozi kobietom i dzieciom, jeśli nie ma czegoś do ukrycia.

- Jesteś inteligentną dziewczyną, więc ostrzegam cię jeszcze raz. Jeśli umożliwisz mi kupno wyspy, wyniosę się stąd bez Cam.

- Nie wierzę panu, więc niech lepiej wyniesie się pan teraz.

- Masz silne nerwy, Romaine. - Nie potrafił ukryć podziwu. - Szkoda, że Cam nie jest podobna do ciebie. Ma tylko urodę, a to nie trwa wiecznie.

- Czyżby?

Camilla stała w drzwiach z twarzą płonącą z gniewu. Nie miałam pojęcia, jak długo tu jest i ile słyszała z naszej rozmowy. Wstałam. Dent chciał mnie powstrzymać, lecz Camilla rozdzieliła nas.

- Daj jej spokój, Dent. Mówiłam ci, że nie warto jej straszyć.

W nagłej ciszy, jaka nastąpiła, usłyszałam głos Paula i szczekanie psów.

- Niech pan się dobrze zastanowi, nim podejmie jakieś działania, panie Greene. Mam za sobą prawo.

Weszłam do kuchni z podniesioną głową. Paul, widząc mnie, rzucił się w moje objęcia.

- Wiesz co?! - zawołał. - Jestem najlepszy w klasie. Czy myślisz, że pójdę na uniwersytet jak mój ojciec?

- Na pewno, kochanie.

Dostrzegłam czujne spojrzenie Maisie. Dałam jej do zrozumienia, że nie jesteśmy sami.

- Zasłużyłeś na nagrodę, Paul. Zastanówmy się, co by to mogło być? Może wyjazd w czasie ferii zimowych?

- Wspaniale. Dokąd pojedziemy?

- Wypijemy herbatę i poszukamy na mapie jakiegoś ciekawego miejsca.

Gdy tylko usłyszałam, że Camilla i Greene wychodzą, posłałam Paula po mapę, a sama zamknęłam frontowe drzwi na łańcuch.

- Maisie, pilnuj tylnego wejścia, gdy wyjdę, i nie wpuszczaj nikogo, nawet mojej siostry. Jeśli wróci przede mną, przyślij ją do hotelu.

Ale Camilla nie wróciła do domu ani tej, ani następnej nocy. Nie wiedziałam, czy cieszyć się, czy martwić jej nieobecnością. Dlatego w piątek rano z radością usłyszałam w słuchawce głos Marka.

- Wracamy jutro, kochanie. Spotkamy się wieczorem na zebraniu w Rugger Club.

Następnego wieczoru Mark przybył wcześnie do hotelu pod pretekstem załatwienia spraw związanych z zebraniem. Był prezesem klubu i traktował swoje obowiązki bardzo poważnie. Wszedł do biura i wziął mnie w ramiona.

- Tęskniłem za tobą, Romy - rzekł, całując mnie na powitanie.

- Muszę z tobą porozmawiać, Mark, to bardzo ważne. Czy zaczekasz na mnie w domu?

Chciałam dołączyć do Quentona na zebraniu, lecz niestety drugi barman nie zjawił się w pracy, musiałam więc pomóc Gilowi i dziewczynom. Skończyliśmy podawanie drinków tuż przed północą i wkrótce ludzie zaczęli się rozchodzić. Kiedy wreszcie policzyliśmy pieniądze w kasie, poczułam się śmiertelnie zmęczona.

Gil odprowadził mnie do domu. Wzruszyła mnie jego rycerskość.

W salonie paliły się światła, a przed domem zobaczyłam zaparkowane samochody Marka i Evana.

- Goście - powiedział Gil. - Czy da pani jeszcze radę?

- Spróbuję. Wejdź na kawę - zaproponowałam.

- Nie, dziękuję, szefowo - odrzekł.

Otworzyłam drzwi. Mijając salon, powiedziałam: „Dobranoc" i poszłam do kuchni po filiżankę mocnej herbaty. Nastawiłam czajnik. Po chwili Mark wszedł do kuchni i usiadł na krześle.

- Chcesz herbaty? - zapytałam. - Jestem wyczerpana, ty też zresztą, wyglądasz na zmęczonego.

- O Boże! Co za historia - powiedział. Zaparzyłam herbatę.

- Co się stało?

- Inspektor policji dzwonił wczoraj do Quenton Court i pytał o mnie. Skontaktowałem się z nim dzisiaj - chce dowiedzieć się czegoś o wyspie. Nikomu jeszcze o tym nie mówiłem.

- No więc, zaczyna się - stwierdziłam - Greene znów nam groził. Boję się o Paula i twoją matkę..

Mark posmutniał.

- Camilla wie o narkotykach, ale ani ona, ani Greene nie domyślają się, że je znaleźliśmy.

Mężczyzna spojrzał na mnie niedowierzająco.

- Jesteś pewna?

Skinęłam głową. Sięgnął po imbryk, a ja podeszłam do lodówki, by wyjąć mleko. W tej samej chwili uświadomiłam sobie, że drzwi do kuchni, które Mark zamknął za sobą, są teraz lekko uchylone. Byłam przekonana, że ktoś stał w hallu i słyszał naszą rozmowę.

Musiałam sprawdzić, kto to jest. Niestety potknęłam się o jeden z psich koszyków. Gdy się pozbierałam i otworzyłam drzwi na oścież, hall był pusty.

- Czy coś się stało? - Mark stał przy mnie zaniepokojony.

- Ktoś podsłuchiwał nas w hallu - poinformowałam go. Mark przytulił mnie mocno.

- Popłynę o świcie na wyspę - szepnął.

- Weź mnie z sobą.

- Nie, to może być niebezpieczne.

- No to spróbuj mnie powstrzymać. To nasza wspólna sprawa.

Pocałował mnie lekko w policzek.

Camilla zawołała Marka. Nie odpowiedział. Otworzyła więc drzwi. Zaczerwieniła się, a w jej oczach pojawił się gniewny błysk.

- Co to za spisek? - zapytała.


ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Następnego ranka poszłam o świcie na przystań. Był smutny listopadowy dzień. Padał deszcz, a w powietrzu unosiła się gęsta mgła.

Motorówka Quentona wynurzyła się z półmroku, silnik pracował regularnie. Cieszyłam się, że widzę Marka. Wziął mnie za rękę, a jego uśmiech dodał mi odwagi.

Duży wolny obszar, na którym nie było widać innych łodzi, uspokajał mnie. Przysunęłam się jednak bliżej do Marka.

- Nie bój się, kochanie - rzekł, odczytując mój gest jako oznakę lęku. - Nic nie jest naprawdę tak straszne, jak nam się wydaje.

Wyspa, która nagle zamajaczyła we mgle, wyglądała inaczej niż zwykle. Nigdy nie myślałam, że skały mogą być tak okrutne i nieprzystępne.

- Nie przypomina naszej ukochanej wyspy - powiedziałam. Poczułam, jakbym coś utraciła.

Mark przybił do pomostu.

- Taką ją lubię - odpychającą, zamkniętą, tajemniczą.

- Zeskoczył na pomost i przycumował łódź, po czym wyciągnął rękę, by pomóc mi wysiąść.

- Nigdy nie wybaczę tym łotrom, że wykorzystali to miejsce do swoich ciemnych spraw. Ale nie doceniają nas - stwierdził.

A ja wiedziałam, że Cam ma rację. Mark i ja nie byliśmy przeciwnikami dla tak bezwzględnych przestępców jak handlarze narkotyków. Gdy szliśmy plażą, rozglądałam się dokoła wystraszona. W powietrzu krążyło kilka ptaków, próbując zniechęcić intruzów przeszkadzających im w przygotowaniach do zimy.

W domku pozornie nic się nie zmieniło, a jednak czułam, że przebywali w nim obcy. Kim byli ci mężczyźni i kobiety ogarnięci chciwością, przychodzący tu pod osłoną nocy?

To na pewno nie Camilla. Moja siostra kochała światło, ludzi, taniec i muzykę, ładne ubrania i nieustanną adorację. Moja siostra - motyl nie pasowała do tej ponurej scenerii. A jednak kto inny przysłał pięciofuntowe banknoty jak nie Dent Greene? Za co jej płacił? Wzdrygnęłam się i weszłam z Markiem do środka.

Od razu podszedł do łóżek. Wyraz jego twarzy mówił mi, że nie przyjechaliśmy tu na darmo. Napełniliśmy torbę paczuszkami. Mark szukał dalej, ale kredens i skrytka były puste.

- To wszystko - powiedział. - Chodźmy stąd. Podniósł torbę i zamknął domek na kłódkę. Miał ponurą minę, gdy schodziliśmy do motorówki.

- Inspektor nic teraz nie znajdzie, wątpię zresztą, że przypłynąłby tutaj w taką pogodę - rzekł.

Mgła gęstniała. Nadciągała z południa. Wsiedliśmy do motorówki. Mark włączył silnik.

- Gdy przyjedziemy tu następnym razem - powiedział - będzie już wiosna i wyklują się pisklęta. Zapomnimy o tej okropnej wyprawie, kochanie.

Odpłynął od pomostu. Moje serce wypełniła nadzieja. Powiedział przecież, że będziemy mieć następną wiosnę.

W połowie drogi między wyspą a lądem zatrzymał motorówkę i wyrzucił torbę za burtę. Uśmiechnął się i zaproponował, żebyśmy zrobili kawę. Zaparzyliśmy ją w blaszanym czajniczku i od razu poprawił nam się nastrój.

Wykonaliśmy nasze zadanie. Mark poweselał, gdy zjadł lunch i wypił mocną kawę.

Warkot zbliżającej się motorówki zaskoczył nas. Wybiegliśmy na pokład, by zobaczyć co się dzieje. Fala zakołysała naszą łodzią, lecz mgła była zbyt gęsta, by cokolwiek dojrzeć.

- Oni też z pewnością nas nie widzieli - powiedział Mark - a my nie będziemy zdradzać naszej pozycji.

- Czy to mogła być Cam? Musimy ją jakoś zatrzymać.

- Próbowałem. To nie ma sensu, nie posłucha nikogo. Tym razem moglibyśmy ją uratować, lecz następnym nic jej nie powstrzyma.

Jego troska o Camillę zaniepokoiła mnie. Jak głęboka była więź między nimi?

- Przyrzekłem kiedyś Hedleyowi, że jeśli umrze pierwszy, zawsze będę się opiekował Cam - wyjaśnił Mark.

Ogarnął mnie lęk. Przecież zawsze wiedziałam, że Mark należy do Camilli. Jaka głupia byłam, wyobrażając sobie, że mnie kocha. Zadrżałam i odsunęłam się od niego.

- Romy, co się stało? Gniewasz się na mnie?

- Nie.

Nasze spojrzenia spotkały się, w jego oczach nie było miłości ani czułości. Dzieliło nas przyrzeczenie złożone Hedleyowi.

- Zdaję sobie sprawę z twojego niepokoju o Cam. Gdybyśmy tylko mogli ją z tego wydostać. - Zamyślił się. Zapadło kłopotliwe milczenie. - W przyszłym tygodniu muszę pojechać do Amsterdamu i zastanawiałem się, czy wziąć z sobą Paula - odezwał się po chwili. - Bardzo chce zobaczyć miasto, w którym ojciec prowadził, jego zdaniem, działalność szpiegowską. To oczywiście bzdura. Pierre był dobrym dziennikarzem i często ryzykował życie. Gdybym zaproponował Camilli, też by pojechała...

- Czemu nie? - rzekłam lodowato. - Oboje jesteście opiekunami Paula.

- Jednak on kocha ciebie.

Pomyślałam, że mówi tak, by sprawić mi przyjemność i nie uwierzyłam mu.

- Chcesz, bym spróbował wydobyć Cam z tych tarapatów? - zapytał.

- Oczywiście. Jest moją siostrą. Wracajmy. Milczeliśmy przez resztę drogi. Mark zdawał się być

pogrążony w myślach, a ja popadłam w przygnębienie.

Wysiadłam na przystani, poszłam prosto do swego biura i zadzwoniłam do pani Dawson. Weszła, niosąc stos korespondencji.

- Telefon urywał się przez cały ranek - powiedziała. - Nikt nie wiedział, gdzie pani jest. Siostra dzwoniła pięć razy w ciągu pół godziny i była niezbyt uprzejma - narzekała.

- O której to było?

- Przed ósmą. A potem dzwonił kilka razy pan Greene.

Patrzyła na mnie z rosnącym zainteresowaniem. Zaskoczyłam ją swoim zachowaniem, niezgodnym z regułami, do których, jak sądziła, zawsze się stosowałam.

- Pani Dawson, proszę wybaczyć, czy moja siostra jest teraz w domu? - Nie oczekiwałam odpowiedzi, ale przynajmniej pozbyłam się recepcjonistki na jakiś czas.

Przez resztę dnia czekałam na powrót Camilli, dzwoniąc co chwila do domu. Mniej bym się niepokoiła, gdyby była tam Maisie. Wiedziałam jednak, że pojechała na zakupy do Randallstown i wróci w tym samym czasie, co Paul ze szkoły.

O piątej poszłam na przystanek autobusowy na spotkanie Paula. Pogoda zmieniła się raptownie. Zerwał się silny wiatr i rozpędził mgłę. Niebo pokryło się ciężkimi, czarnymi chmurami. Robiło się już ciemno.

Autobus spóźnił się. Paul wyskoczył w biegu, lecz byłam zbyt zaprzątnięta innymi myślami, by zwrócić mu na to uwagę.

- Czemu nie wzięłaś z sobą psów? - zapytał, zarzucając torbę na ramię.

- Przyszłam prosto z hotelu.

- Cam była wściekła rano, gdy odkryła, że cię nie ma. Gdzie byłaś?

- Interesy - odrzekłam.

- Mówiła, że popłynęłaś na wyspę i narazisz się na kłopoty. Co miała na myśli?

Paul wziął mnie pod rękę i walcząc z wiatrem, weszliśmy na wzgórze.

- Czy jeszcze coś mówiła?

- Właściwie nie...

- Powiedz mi. - Przystanęłam zdenerwowana.

- Czasami Cam mówi głupstwa. Powiedziała, że przegrywają najsłabsi. Nie chciała mi tego wyjaśnić - rzekł z odcieniem pogardy w głosie. - Męczą mnie jej głupie uwagi.

Maisie stała w drzwiach wejściowych, trzymając psy na smyczy. Ujrzawszy nas, odetchnęła z ulgą. Puściła psy, które rzuciły się w stronę Paula.

- Długo was nie było! - zawołała karcąco.

- Czy moja siostra już wróciła?

- Nie. Pan Greene pytał o nią około dziesiątej rano. Przedtem dzwoniła do pani. Sprawiała wrażenie bardzo przygnębionej. Kiedy pan Greene przyszedł, nie mogłam nie słyszeć ich kłótni.

- Maisie, to bardzo ważne. Czy mówili coś o Paulu? Z wyrazu jej twarzy wyczytałam, że tak.

- Nie podsłuchiwałam, panno Mortimer, ale mężczyzna krzyczał i usłyszałam, co powiedział o Paulu - rzekła niechętnie.

- Co?

- To właściwie nie miało sensu. Myślałam nad tym przez cały dzień. Powiedział, że „możemy ją złamać, wykorzystując chłopca", a wtedy pani Peake krzyknęła, że nie chce jej łamać, a on ją uderzył.

- O Boże! - krzyknęłam.

- Przepraszam, panno Mortimer, ale bałam się wejść do pokoju. Nie chciałam, by wiedzieli, że słyszę ich rozmowę, więc zamknęłam drzwi do kuchni i włączyłam radio.

- Dobrze zrobiłaś, Maisie - powiedziałam.

- Czy jest już herbata? - zapytał Paul, wpadając z psami do hallu.

- Czeka od dwudziestu minut. Pospieszcie się i umyjcie ręce.

Byłam teraz pewna, że muszę jak najszybciej umieścić Paula w bezpiecznym miejscu, a jedynym, jakie przychodziło mi na myśl, było Quenton Court. Zadzwoniłam do Marka, lecz nie zastałam go ani w pracy, ani w domu, więc postanowiłam wziąć samochód służbowy, by zawieźć Paula, Maisie i psy do Court.

Gdy otworzyłam drzwi garażu, przypomniałam sobie, że dałam wóz Gilowi, by przywiózł trochę prowiantu. Samochodu Camilli również nie było, co bardzo mnie zdziwiło, bo myślałam, że siostra jest gdzieś z Greene'em.

Pobiegłam z powrotem do domu. Paul i Maisie śmiali się wesoło. Spojrzeli na mnie i śmiech zamarł im na ustach. Nie wiedziałam, że byłam tak przerażająco blada.

- Co się stało? - Maisie zerwała się z krzesła.

- Maisie, proszę, spakuj jak najszybciej rzeczy swoje i Paula. A ty, Paul, weź koce i miski dla psów. Pójdziemy do domu mojego ojca.

- Nie chcę iść - zbuntował się Paul.

- Zrób natychmiast, co ci każę.

- Dlaczego? A co z Camillą? Co tu się dzieje?

- Później ci wytłumaczę. Proszę cię, Paul, nie utrudniaj mi tego jeszcze bardziej.

Maisie wróciła po chwili z bagażem, trzymając Paula za rękę.

- Chodźmy, Paul. Załóż Jasonowi smycz. - Wzięłam na ręce Louisa i wyprowadziłam ich tylnymi drzwiami.

Gdy doszliśmy do domu ojca, ucieszyłam się, widząc jego samochód. Nie wiedziałam, czy uwierzy w moje opowiadania. Pewnie znowu pomyśli, że zachowuję się nierozsądnie. Tatuś siedział w gabinecie. Poprosił, bym usiadła. Widocznie wziął mnie za jedną z pacjentek.

- Tato!

Spojrzał na mnie zaskoczony i zerwał się z miejsca.

- Dziecko drogie, co się stało? Wypij to. - Wcisnął mi do ręki kieliszek. Wypiłam brandy i rozpłakałam się.

Nie wiedziałam, że potrafi być taki miły, a może po prostu zapomniałam o tym. Dzieliło nas tyle niepotrzebnych sporów. Gdy doszłam do siebie, opowiedziałam mu o wszystkim. Ciężar odpowiedzialności, zbyt wielki, bym mogła udźwignąć go sama, zmniejszył się o połowę.

Słuchał, zmarszczka na jego czole pogłębiła się, lecz nie powiedział ani słowa. Gdy skończyłam, sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer Quenton Court. Tym razem Mark odpowiedział.

Nagle znalazłam się poza tym wszystkim. Zrobiłam swoje, a reszta należała do innych. „To nieprawda - pomyślałam. - Odpowiedzialność nadal ciąży na mnie. To ja muszę stanąć twarzą w twarz z Camillą. To była sprawa pomiędzy nami dwiema''.

Widziałam minę ojca, kiedy rozmawiał z Markiem. Odłożył słuchawkę i popatrzył na mnie.

- Mam złe wieści - powiedział. - Pani Quenton miała atak serca. Zabrano ją do szpitala. Mark proponuje, bym zawiózł was do niego, a on zwerbuje kilku strażników ze stoczni do pilnowania domu na wypadek, gdyby wezwano go do szpitala. Jutro spróbujemy jakoś to rozwiązać. Gdzie jest Camilla?

- Nie wiem.

- Trudno. Jedźmy.

- Muszę wracać do hotelu. Mamy wieczorem przyjęcie bufetowe.

- Wolałbym, żebyś była w Court.

- Nic mi się nie stanie. Zostanę w hotelu na noc. Stłoczyliśmy Paula, Maisie i psy na tylnym siedzeniu samochodu ojca. Najpierw odwiózł mnie do hotelu. Na parkingu stało już parę samochodów i zaczęłam się niepokoić, czy wydałam personelowi odpowiednie polecenia.

- Pracuję dziś od wpół do ósmej, panno Mortimer - powiedziała z wyrzutem pani Dawson.

- Bardzo panią przepraszam, ale wypadło mi coś nieprzewidzianego i wierzę, że dopilnowała pani wszystkiego podczas mojej nieobecności. Jutro ma pani dzień wolny.

W recepcji zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę. Denerwowałam się, widząc, że pani Dawson nadal stoi w płaszczu i kapeluszu.

- Pan Hedley też zawsze tak mówił, ale on miał do mnie zaufanie.

- Ja też mam - odrzekłam.

„Biedny Hedley - pomyślałam - należy mu współczuć, jeśli pani Dawson była jego jedyną powiernicą".

Czekałam w recepcji na przyjście nocnego recepcjonisty. Musiałam też nadzorować przyjęcie, co pozwoliło mi na chwilę zapomnieć o kłopotach rodzinnych. Wciąż jednak dręczyła mnie perspektywa spotkania z Camillą.

Siostra zjawiła się w hotelu parę minut po północy.

Byłam właśnie w biurze i wkładałam do sejfu pieniądze zarobione na przyjęciu. Wtargnęła do pokoju z zaczerwienioną twarzą, a jej włosy, zwykle starannie uczesane, opadały w nieładzie na ramiona.

- Gdzie jest Paul? Gdzie go ukryłaś?

- Czemu miałabym go ukrywać? - odrzekłam, zamykając sejf. Cieszyłam się, że stoję odwrócona do niej plecami i Cam nie widzi, jak drżą mi ręce.

Zatrzasnęła drzwi, podeszła do biurka i otworzyła szufladę, w której Hedley zawsze trzymał butelkę.

- Muszę się napić - powiedziała.

- Może kawy? - Podniosłam słuchawkę i poprosiłam portiera, by przyniósł imbryk.

Usiadła na krześle.

- Nawet nie wiesz, jaką szkodę dziś wyrządziłaś. Romy, dlaczego? - Mówiła tak cicho, że musiałam się wsłuchać, by rozróżnić słowa. Przez chwilę uwierzyłam, że jest moją siostrą, którą kochałam i opiekowałam się, siostrą, którą pocieszałam, gdy odeszła od nas matka. Starszą siostrą, która miała we mnie oparcie.

Ale teraz chodziło o Paula. Stał się dla mnie tak drogi, że nie mogłam o nim myśleć bez wzruszenia. To z jego powodu nie uległam sentymentom.

- Camillo, wiesz, dlaczego ukryłam Paula w bezpiecznym miejscu. Nie mogę pozwolić, by stała mu się krzywda.

- Ale nie rozumiesz, co zrobiłaś. Będzie ci teraz kazał płacić i płacić... - W jej oczach pojawiły się łzy i stoczyły się po policzkach. - Jest na ciebie wściekły.

- Jeśli masz na myśli tego łajdaka Greene'a, nie boję się go.

- A powinnaś. Nie znosi, gdy ktoś krzyżuje jego plany. Jest bezwzględny. Czy tego nie rozumiesz?

Usłyszałam pukanie do drzwi. Portier wniósł tacę, na której stał imbryk z kawą. Spojrzał na nas z zaciekawieniem

- Proszę zostać w recepcji - powiedziałam. - Mogę pana potrzebować.

- Po czyjej stronie teraz jesteś, Camillo? - Nalałam jej kawy, posłodziłam i dodałam śmietanki.

Patrzyła apatycznie na filiżankę.

- Nie mam wyboru - odrzekła.

- Na miłość boską! Gdzie się podziała twoja silna wola? Powiedz mu, że z nim kończysz. Wyjedź dokądkolwiek.

- Nie ucieknę po raz drugi. Wtedy zmusił mnie do tego Hedley. Wiesz, Romy, on nie umarłby, gdybyśmy tu zostali. To moja wina.

Gdybym nadal kochała Hedleya, znienawidziłabym ją. W istocie to ona ponosi winę za jego śmierć.

- Nie mógł tu zostać - powiedziałam. - Uniemożliwiliście mu to, zwłaszcza Greene. Przypuszczam, że listy z banknotami były od niego. Płacił ci za pomoc w przewożeniu narkotyków na Wyspę Quentona.

Siostra splotła nerwowo dłonie, lecz nie zaprzeczyła, co uświadomiło mi bezmiar jej rozpaczy.

- Chyba oszalałaś, Cam. Jak mogłaś być taka głupia, by związać się z człowiekiem pokroju Greene'a? Wyzwól się z tego, nim będzie za późno.

- Już jest za późno - szepnęła.

- Czy Hedley i Mark wiedzieli, co robisz? Czekałam na odpowiedź. Nie rozumiałam, czemu tak bardzo zależy mi na tym, by wiedzieć, że Mark nie znał prawdy.

- Hedley miał przynajmniej dość rozumu, by nikomu o tym nie mówić, nawet Markowi - wyznała. - Zmusił mnie, bym z nim wyjechała. Groził mi. Byłam jego więźniem. Miałaś szczęście, że za niego nie wyszłaś. Nie wiesz, do czego był zdolny.

Nie skomentowałam tego; mówienie, że z pewnością nie doszłoby do takiej sytuacji, gdybym to ja została żoną Hedleya, byłoby bez sensu.

Jej policzki zarumieniły się, oczy błyszczały z gniewu. Oparła się o biurko.

- Hedley mówił, że zabije mnie, nim Greene mnie dostanie. Był szalony - przerwała, przyglądając mi się, jakby chciała się upewnić, że zrozumiałam, jak bardzo zaślepiony namiętnością był jej mąż. - Powiedział, że jestem więźniem jego miłości i zniszczy nas oboje, gdybym chciała odejść. Nie zdawałam sobie sprawy z jego desperacji, zanim nie popłynęliśmy na wyspę.

- Więc byliście tam. Czemu nie zostawiłaś żadnej wiadomości dla Paula? Czy zatrzymaliście się tam na długo?

- Nie. Hedley chciał się upewnić, że na wyspie nie znajdą nic, co mogłoby mnie obciążyć. Dopiero wtedy zorientowałam się, jakie ma plany. Odkryłam na jachcie skrzynki z dodatkowym zaopatrzeniem i zrozumiałam, że nie zamierza wracać do domu. Napisałam parę słów do Paula. Nie chciałam, by myślał, że o nim zapomniałam. Może źle zrobiłam pisząc: „Zawsze będę cię kochać". - Jej wargi drżały. - Hedley znalazł kartkę i zniszczył ją. Nie uwierzył, że to dla Paula.

„Czy naprawdę dla niego? - pomyślałam. - Równie dobrze mogła być dla Marka lub Denta Greene'a".

- Opuściliśmy wyspę tego samego dnia i popłynęliśmy do Francji. Zawijaliśmy do małych portów, kiedy potrzebowaliśmy świeżej wody. Gdy Hedley wychodził na brzeg, zamykał mnie w kabinie. Nienawidziłam go, Romy. Nigdy mu tego nie wybaczę.

„Biedny Hedley - pomyślałam - jak bardzo musiał być nieszczęśliwy".

- Camillo, mówisz, że kochasz Paula. A przecież wiesz, że Greene chce go skrzywdzić...

Przymknęła powieki, a długie rzęsy ocieniły jej policzki.

- Nie zrobimy mu nic złego, chcemy tylko, by Quentonowie zrozumieli, że nasze żądania są zupełnie poważne. Musimy mieć wyspę. Paul jest w Quenton Court, prawda? Cóż, lepiej, by Mark tym razem się nie mieszał. Dent Greene nie jest takim mięczakiem jak Hedley. Twój ukochany jest winien śmierci mojego męża tak samo jak ja. To on zorganizował nam wyprawę na ryby.

- Nie wierzę ci, Cam. Myślał, że będziecie przez parę dni żeglować po zatoce i łowić ryby. Dopiero od Paula dowiedział się, że popłynęliście na wyspę, a już z pewnością się nie domyślał, że Hedley nie zamierzał tu wracać.

Znów rozległo się pukanie. Do pokoju wszedł portier.

- Panno Mortimer, zmienił się kierunek wiatru. Wieje teraz wprost od morza. Za parę godzin zacznie się przypływ i jeśli nie umocnimy zabezpieczeń, będziemy mieć kłopoty.

- Czy potrzebuje pan pomocy?

- Myślę, że dam sobie radę. Czy pani wkrótce wychodzi?

- Nie, zostanę tu na noc.

- Wiedziałam! - zawołała, ledwo portier zamknął za sobą drzwi. - Boisz się Denta. Nie starczy ci odwagi, by pójść do domu. - Roześmiała się histerycznie i pochyliła ku mnie poufale. - Ja też się boję, ale to cię nie obchodzi. Zrobiłaś swoje. Mark jest tobie posłuszny. Ale dla ciebie to za mało. Musiałaś jeszcze odebrać mi miłość Paula.

Zachowywała się jak szalona. Nie czekała na moją odpowiedź.

- Paul jest mój. Tak zdecydował jego ojciec.

- Nie dramatyzuj, Cam. Ojciec Paula tylko wyznaczył ciebie i Marka na opiekunów do czasu, gdy chłopiec osiągnie pełnoletność. Powinnaś dbać o jego rozwój i zapewnić mu dobre warunki, lecz on sam może wybierać ludzi, których chce kochać.

- Pewnie myślisz, że bardziej zasługujesz na jego miłość niż ja?

„Ona mnie nienawidzi - pomyślałam z niedowierzaniem. - Dlaczego?"

- To twoja zemsta, prawda?! - krzyknęła.

- Zemsta! Cam, nie wiem, o czym mówisz!

- Wiesz dobrze. Nigdy mi nie wybaczyłaś małżeństwa z Hedleyem. Nie udawaj. Już w dniu ślubu zdawałam sobie sprawę z tego, że prędzej czy później się zemścisz.

Zdziwiłam się. Czy naprawdę dałam jej podstawy do przypuszczeń, że czekam na okazję, by się odegrać? To Camilla wypowiedziała mi wojnę, jedynie rozpacz i osamotnienie skłoniły ją do napisania do mnie listu kilka miesięcy temu.

Czemu nie rozumiałam, że to wzrastające poczucie winy rozbudziło w niej nienawiść i podejrzliwość? Była winna śmierci Hedleya. Wiedziałyśmy o tym obie, lecz ona broniła się przed tym i moje słowa nie mogły zmienić jej przekonania. Musiałam jednak spróbować.

- Nie masz racji, Cam. Nigdy nie zamierzałam się mścić. Przyznaję, że szalałam z zazdrości, gdy Hedley ożenił się z tobą. Uciekając postąpiłam jak tchórz. Nie mogłam jednak tu zostać i widzieć was na co dzień razem, więc musiałam ułożyć sobie życie sama. Nigdy nie czułam do ciebie nienawiści. Pogodziłam się z tym, że Hedley cię pokochał.

„Czy mówię prawdę?" - pomyślałam, patrząc na siostrę. Sprawiała wrażenie, jakby po tylu latach nadal potrzebowała opieki. Byłam jednak pewna, że nigdy nie kochała Hedleya ani nikogo innego. Domagała się stałego zainteresowania i adoracji, lecz sama nie miała nic do ofiarowania.

Targały mną mieszane uczucia litości i gniewu. Patrzyłam na nią jak na ciężar, który będę musiała dźwigać przez resztę życia,

- Cam, kochanie, proszę cię, uwolnij się od tego strasznego człowieka. Niszczy twoje życie.

- Ty je niszczysz. Odebrałaś mi Marka i Paula. Gdybyś znów wyjechała, Romy... - przerwała, w jej oczach błysnęło podniecenie - zapomnieliby o tobie i wrócili do mnie. Mark i tak mnie kocha, a Paula mogłabym łatwo odzyskać.

Jej bezczelność odebrała mi mowę.

- Tylko udajesz, że się o mnie troszczysz. Dobrze, pójdę sobie, do diabła, swoją własną drogą.

Nienawidziłam siebie za to, że nie kocham jej dość mocno, by zrezygnować ze swoich marzeń. Jej błyszczące oczy rzucały mi wyzwanie. Tym razem stawka była jednak zbyt wysoka.

Widziała, że nie zamierzam ustąpić.

- Nie myśl, że w końcu wygrasz. Nigdy nie byłaś dla mnie godnym przeciwnikiem. - Sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer do domu. - Dent - powiedziała - nie mogę jej przekonać, kochanie. Ale wiem, gdzie jest Paul.

Ogarnęła mnie taka wściekłość, że zacisnęłam dłonie w pięści, by się opanować.

Słuchała poleceń Greene'a, obserwując mnie uważnie.

- To będzie łatwe, Dent. Mark zrobi, co zechcę.

Odłożyła słuchawkę. Popatrzyłyśmy na siebie. Nie powinnam była dopuścić do tego, by litość i poczucie rodzinnej więzi osłabiły mój osąd. Była moim wrogiem.

Camilla wstała.

- Nie mów, że cię nie ostrzegałam, Romaine. Jeśli Paulowi coś się stanie, będzie to twoja wina.

Trzasnęła szklanymi drzwiami i wyszła.

Przez chwilę siedziałam zupełnie ogłuszona. Zrozumiałam wreszcie grozę sytuacji. Czy Paul jest bezpieczny w Quenton Court? Co Camilla miała na myśli? I co stanie się ze mną, jeśli ich plan się powiedzie?

Chwyciłam słuchawkę i wykręciłam numer Quenton \Court. Usłyszałam przeciągły sygnał, po którym nastąpiła cisza. Zadzwoniłam do centrali, ale nie uzyskałam połączenia. Pobiegłam do recepcji i sprawdziłam numery na łącznicy. Wszystkie linie zewnętrzne milczały.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i pomyślałam ze strachem, że to Camilla wraca z obstawą. Rozpoznałam jednak od razu masywną postać portiera.

- Chyba mamy kłopoty, szefowo - powiedział. - Umocniłem zabezpieczenia, ale nie wiem, czy wytrzymają. Poziom wody podniósł się o jakieś trzydzieści lub czterdzieści stóp i plaża jest już zalana.

- Proszę obudzić Gila - odrzekłam, dziękując Bogu, że barman mieszka w hotelu. Mogłam mu zaufać, że zajmie się wszystkim, a ja miałam tak mało czasu. Jeśli przypływ dosięgnie klifu, nadbrzeżna droga będzie nieprzejezdna.

- Prędzej! - zawołałam, widząc wahanie portiera. Gil zjawił się po kilku minutach.

- Czy zajmie się pan hotelem? Linie telefoniczne są zerwane, a ja muszę przekazać pilną wiadomość do Quenton Court. Portier umocnił zabezpieczenia, ale trzeba je sprawdzić w czasie przypływu. Proszę zebrać resztę personelu i ustawić patrole lub coś w tym rodzaju.

Wydawało się, że mężczyzna mnie nie słucha, wiedziałam jednak dobrze, że uważnie odbiera każde moje słowo.

- Nie może pani jechać do Court sama w czasie burzy, szefowo. Pojadę z panią.

- Dziękuję, Gil. - Spojrzałam na niego i zdziwiła mnie jego szczera troska. - Nic mi się nie stanie, a pan jest potrzebny tutaj.

Włożyłam anorak, zawiązałam kaptur i wyszłam w noc. Wiatr omal zwalił mnie z nóg. Dziedziniec był zalany wodą. Pochylona przedzierałam się do garażu. Gdy wyprowadziłam samochód, nie mogłam zamknąć za sobą drzwi. Udało mi się je wreszcie zaryglować i usiadłam za kierownicą.

Silnik na szczęście zaczął pracować od pierwszego pociągnięcia startera. Rozgrzałam go, nim wrzuciłam wsteczny bieg. Z piskiem opon pomknęłam w stronę miasta.

Za Randallstown szosa wiła się jak rzeka, dopasowując do kształtu doliny, a pasmo niskich wzgórz hamowało siłę wiatru. Zwiększyłam prędkość, nim droga zaczęła piąć się pod górę. Na szczycie wóz z trudem trzymał się szosy.

W strumieniu długich świateł samochodu ukazał się fantastyczny widok. Drzewa kołysały się i uginały, jakby tańczyły szaleńczą tarantellę. Wiatr zdawał się zmiatać wszystko z ziemi i zostawiać ją taką czystą i dziewiczą, jaka musiała być na początku świata.

Na parę mil przed Quenton Court zaczęło padać. Ulewa zredukowała widoczność prawie do zera. Potem ustała tak gwałtownie, jak się zaczęła, i ujrzałam bramę Court.

Zwolniłam i skręciłam w czarny tunel alei wjazdowej. Zdawało się, że ożył; gałęzie drzew tworzyły w zasięgu świateł samochodu niesamowity widok.

Zdjęłam nogę z gazu zupełnie oszołomiona.

Wtedy ujrzałam drugi samochód wciśnięty pod drzewo tak głęboko, że zdawał się być pod nim pogrzebany.

- O Boże! Nie! Tylko nie Mark - modliłam się. Zatrzymałam się i wyskoczyłam z wozu. Mark podbiegł do mnie.

- Cam? - spytałam. - To Cam, prawda? Skinął głową i objął mnie ramieniem.

- Wydobyliśmy ją, ale...

- Czy nic jej się nie stało?

- Kochanie, przykro mi. Ona nie żyje.

- Och, nie! - krzyknęłam, wtulając się w jego objęcia. - Zaprowadź mnie do niej.

- Lepiej nie. Teraz już nic nie możemy dla niej zrobić. Posłałem po twojego ojca i karetkę.

Upłynęła długa chwila, nim znów zaczęłam mówić.

- Jak to się stało?

- Jeden z wiązów zwalił się na drogę. Nie wiedzieliśmy, że jest spróchniały. Przypuszczam, że Greene jechał zbyt szybko i nie zdążył zahamować. On też nie żyje. Przyjechali tu, żeby porwać Paula, prawda?

- Mark, próbowałam ją powstrzymać, ale nie chciała mnie słuchać. - Ktoś zawołał Quentona, a on niechętnie uwolnił mnie ze swych objęć.

- Zaczekaj tu na mnie - powiedział.

Karetka i wóz policyjny nadjechały, migając niebieskimi światłami. Rozjaśniły mrok i zobaczyłam wrak jaguara Greene'a. Słyszałam głosy, widziałam poruszające się sylwetki, a moja siostra leżała martwa na trawniku.

Cofnęłam się i ukryłam w cieniu drzew. Nie docierało do mnie, że Paul jest już bezpieczny. Powinnam była odczuć ulgę, lecz nie czułam nic. Nie mogłam nawet płakać. Nogi uginały się pode mną, potykając się doszłam do samochodu i usiadłam na przednim siedzeniu.

- Dlaczego nie zdołałam jej uratować? - powtarzałam bezgłośnie. Wzięłam latarkę i wysiadłam z wozu. Odeszłam z miejsca wypadku, kierując się w stronę morza.

Wiatr szarpał moje włosy i ubranie, a ja szłam dalej. Zmaganie się z żywiołem pomagało mi, łagodziło grozę śmierci Camilli, chociaż wiedziałam, że będzie mnie prześladować do końca życia.

Szłam ścieżką prowadzącą skrajem klifu, ignorując niebezpieczeństwo. Pochyliłam się i zmusiłam się, by iść, słysząc łoskot fal rozbijających się o skałę.

Gdy w świetle latarki ujrzałam wieżę kapitana Quentona, byłam tak wyczerpana, że omal nie upadłam. Z trudem otworzyłam drzwi, weszłam na górę i zapaliłam światło.

Usiadłam na drewnianym krześle kapitana, by się wypłakać w spokoju. Czas mijał niepostrzeżenie. Nagle wśród wycia wiatru usłyszałam piskliwy głos Paula.

Wbiegł po schodach i rzucił się w moje ramiona.

- Romy! Ale napędziłaś mi strachu. Myśleliśmy, że coś ci się stało - mówił gorączkowo, obejmując mnie mocno.

- Chciałam tylko być sama - powiedziałam i zerknęłam na stojącego w progu Marka. Oparł się o futrynę, jakby był zbyt zmęczony, by podejść do mnie te parę kroków.

- Wiatr mógł strącić cię ze skały - rzekł zachrypniętym głosem. - Nie zniósłbym, gdyby coś ci się stało.

- Ani ja. Potrzebujemy ciebie. - Paul pocałował mnie w policzek.

Spojrzałam na Marka, szukając potwierdzenia. Uśmiech rozjaśnił mu twarz.

- Zawsze byłaś tylko ty, Romy. Od początku - rzekł z przekonaniem.

Podszedł wreszcie i objął nas. Pocałował mnie w czoło.

- Wiem, że teraz trudno ci się z tym pogodzić, kochanie, ale lepiej dla niej, że tak się stało. Policja miała ją aresztować. Inspektor powiedział, że dostali informację, iż przewozi narkotyki dla Greene'a.

- Kto...?

- Kilku członków gangu aresztowano już we Francji. Policja śledziła Greene'a.

- Wiedziałem, co robi Cam. Opowiedziała mi o tym, tylko mówiła, że chodzi o kogoś innego - poinformował Paul.

Mark spojrzał na niego.

- O kogo?

- Jej przyjaciółkę, wiesz, Jean McKenzie. Powiedziałem ci, Romy, że spotyka się z tym człowiekiem. Cam mówiła, że gdyby ktoś mnie pytał, to mam zapisane w notesie daty spotkań.

Nawet teraz nie chciałam pozbawiać Paula złudzeń. Nie mogłam powiedzieć, że Cam prosiła Jean, by zastąpiła ją podczas jej nieobecności, a Jean nie umiała odmówić. Greene bez skrupułów wykorzystał je obie.

- Nie wierzę, że policja chciała aresztować Cam - rzekł Paul. - Nie zrobiła nic złego. Była ofiarą jak mój ojciec. Tak mi powiedziała.

Miałam nadzieję, że Camilla stanie się legendą jak Pierre Vardier, a prawda pójdzie z czasem w zapomnienie. Nie byłam zazdrosna o uczucia, jakie Paul i być może Mark zachowali dla mojej siostry, bo ja też na swój sposób nigdy nie przestałam jej kochać.

- Wracajmy - powiedział Mark, pomagając mi wstać. Jego silne ramię podtrzymywało mnie. Przygarnęłam do nas Paula. We troje udaliśmy się do domu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Tinsley Nina Powrót na wyspę
Nina Tinsley Powrót na wyspę
Lennox Marion Powrót na wyspę
Adams Kelly Romans [Phantom Press] tom 138 Milczące serce
Westbury Sarah Romans [Phantom Press] 23 Rozbitkowie
Adams Kelly Romans [Phantom Press] 63 Upojne noce
Ferrarella Marie (Charles Marie) Romans [Phantom Press] 116 Cena sławy
170 Walker Kate Powrót na grecką wyspę
Return to Mysterious Island Powrot na Tajemnicza Wyspe poradnik do gry
Powrót Na Tajemniczą Wyspę Poradnik
Literackie powroty na kresy
GWSH - tur pielgrzymkowa, judaizm, Tora /hrwt/ (powrót na górę strony)
Scenariusz zajęcia - PODRÓŻ NA WYSPĘ SKARBÓW, Konspekty, scenariusze
Powrot na aleje Rotschildow Stefanie Zweig


więcej podobnych podstron