Biaise Cendrars
Historie prawdziwe
przełożył Julian Rogoziński
1973
Warszawa
Statek Saint-WandriUe wpadł jak śliwka w gówno. Ciężkim frachtowcem złapanym przez burzę, kiedy wypływał z Hawru, miotało aż do brzegów Ameryki i nikt na pokładzie nie pamiętał jak świat światem podobnej przeprawy. A i teraz, kiedy żeglował prosto na południe już od trzech dni, każda fala wyrzucana z głębia waliła się na pokład atakując od tyłu, podnosiła okręt, hamowała, przechylała z burty na burtę, jak gdyby każda z owych fal potwornych zamierzała go zgruchotać, nim w okamgnieniu wyprawi na dno.
Widzieliśmy z daleka wybrzeże Florydy, lecz nie posuwaliśmy się ani na krok, a wszystkim było pilno zawinąć do Hawany, bo wszyscy byli na ostatnich nogach.
I tak mieliśmy czterdzieści osiem godzin spóźnienia od chwili, kiedy zabłysły światła latami na przylądku Hatteras, a wszystkim nadojadło to już do cna, bo morze szalało, upał zaś, i ł<ik już wielki, 'zaczynał coraz mocniej doskwierać pod pokładam.
Dzwon uderzył ogłaszając południe.
- A niech to, ale Kompanial Nie sposób pracować.,.
W kajucie dudniąco} od grzmotu fal, przy okienku zaśrubowanyrn na rnur, Verdier, komisarz pokładowy, ociekał potom, chociaż dwa wentylatory ustawiono tuż obok burzyły mu włos. Obnażony do pasa, siedział pr/y maszynie do pisania i od rana pracował zajadle nie przestając sio pieklić.
A zresztą pieklił sir; tak już od piętnastu lat, czyli od czasu, kiedy wyznaczono mu Unie; JJawr-Vancouver, najdłuższą link- Kompanii, wściekał się, ilekroć przyszło mu .sporządzać inwentarz, listę pasażerów i załogi, wypełniać formularze wyładunku lub konosamentów i ceduł, wypełnia/: wszelkie inne druki naszpikowane kruczkami i chiń- szczyznarni coraz bardziej komplikującymi się za każdym nowym postojem na tej linii liczącej dwanaście tysięcy mil bez możliwości skrótów, zważywszy, że Saint-Wandril- !e zawija w jakichś dziesięciu krajach do przeszło dwudziestu czterech portów, a w każdym z nich nasz komisarz musiał reda* gować na gwałt swój raport morski, gdyż ów człek niesystematyczny brał się do tego zawsze w ostatniej chwili, ślęczał ostatnie
noce nad pisaniem, obiugując załogę, okJi- nająć wszystkich podwładnych, że wyciągają rnu jego szpargały i teczki, które sam gdzieś zapodział, a których potrzebował nagle i pilnie, i cholerował nie bacząc na tłumaczenia, iż owych dokumentów nikt nigdy nie widział.
Verdjer, facet kłótliwy, swarliwy, kłębek nerwów, uważał, że wszyscy prześladują go, zazdroszczą mu i knują coś wciąż przeciw niemu, a po kilku koktajlach w barze wyjawiał, nie krępując się bynajmniej, pasaże- rorri swoje zapiekłe żale. Opowiadał wtedy
o tysiącach niesprawiedliwości, jakich padał ofiarą, a które wyrządzała mu Kompania,
o szykanach wszelkiego rodzaju, jakimi zadręczały go biura już od pierwszego dnia powierzonej mu pracy, nie wahał się obszczekiwać kolegów, szczęściarzy żeglujących stale do New Yorku dzięki Bóg raczy wiedzieć jakim kun tom i brudnym intrygom sprzyjającym ich karierze, gdy tymczasem on, biedny naiwniak („Tak, proszę pana, gamoń ze mnie, mówię panu to, co myślę"), w tyłek psu pakował siły i zdrowie od czasu, jak wałędał sfę po tej przeklętej trasie, zapomniany, szkalowany, wyszydzany, ale mimo to spełniający swoje obowiązki, wszystkie bez wyjątku, chociaż bez nadziei na awans.
Owe jeremJady kończyły się nieodmiennie
grzmiącym: „A nicch to, a niech to, ale Kompania!” — a był to krzyk, skarga, lecz równ eż rodzaj przekleństwa i wyzwanie, którym nasz pechowiec koił nie tylko zranione serce, ale ponadto, napastliwy, dawał głośno upust nienawiści z dawien dawna tłumionej, jaką darzył Kompanią, którą obwiniał o wszelkie swoje zawody, a nawet
o to, że był rogaczem — fakt stanowiący utajoną w życiu Verdiera udrękę i czyniący go wścieklicą.
Tego właśnie ranka Verdier był specjalnie rozjuszony. Kiedy poszedł był do pisarza okrętowego po jakiś brakujący rachunek, ktoś zakradł się do jego kajuty i dla żartu (na frachtowcach bowiem nie istnieją sentymenty choćby najskryciej tajone, których w końcu nie przeniknęłaby załoga, ściśle zbratana zarówno rzemiosłem, jak i trybem życia na swój sposób klasztornego, które jej członkowie wiodą podczas długich morskich kampanii) zwędziwszy fotografię pani Ver- dierowej, zawieszoną nad łóżkiem, zastąpił ją barwną harmonijką wyobrażającą z pięćdziesiąt dorodnych hollywoodzkich dziwek w kostiumach kąpielowych, to znaczy dziwek w trzech ćwierciach nagich, i nie dość na tym: występna ręka przybiła ów karton do ściany pluskiewkami o kolorowych celuloidowych łebkach, powtykawszy je parami
w oczy, piersi, pośladki, kostki u nóg, łokcie i ramiona każdej r/I/I.
— Ach, co do pomysłu, to pomysł diabelski i bezbłędnie wykonany, ale już ja się kolegom odwdzięczę — mruczał Verdier naciągając koszulę, żeby się zjawić w jadalni, niedługo bowiem po dzwonie rozbrzmiał we wszystkich zakamarkach okrętu gong, który zwiastował lunch — już ja się im odwdzięczę, i to zaraz, przy aperitifie. I do cholery, jak mam pracować z tym szatańskim obrazkiem przed oczami?...
Kołysanie poprzewracało teczki, któro zawaliły wąski stolik komisarza, a i sam Ver- dier tracił równowagę zapinając mundur.
Nie tylko jednak nie zdołał, choć miał ochotę, wywrzeć zemsty na tym z kolegów, który spłatał mu paskudnego figla zwędziwszy fotografię żony — owego ranka nie zdołał nawet przełknąć aperitifu.
A było to tak: kiedy Verdier przez pokład szedł do jadalni, zaskoczył go bałwan i przycisnął do poręczy, i kiedy tracąc grunt pod nogami ze wszystkich sił wczepiał się w płócienną rurę, Emil, chłopiec okrętowy, któremu również pokład spod stóp uciekał, rozpaczliwie ucapił ramię komisarza, wrzeszcząc i
— Panie komisarzu, niech pan idzie, prędko, pręrJkot Doktor pana...
— I cóż tam znowu? — spytał Verdier otrząsając się z wody i odgarniając z oczu mokre kosmyki; czapka pofrunęła za burtę.
— No to ten Bordelais. On...
— Nowy atak?
— Nie, -tym razem nie. Ale doktor powiedział, że musi pan przyjść zaraz. On...
— A niech to, a niech to, ale Kompania! Nie dadzą nawet pójść na aperitif! Chyba nie zdechł ten twój Bordelais, nie? Bo ja mam co innego do roboty niż zajmować się tym moczymordą. No dobra, mały, chodź, tylko trzymaj się...
I podążywszy za chłopcem, którego tak zdenerwował ów pokładowy ewenement, skręcił, pchnął żelazne drzwi i zniknął na stromej drabinie schodzącej do piekarni.
Kto raz wypił, ten pić będzie.
Z tego picia, picia a picia, picia niepoprawnego mimo napomnień Kompanii, która groziła mu wylaniem, zmarł piekarz z Saini*
-Wandrille, Juliusz Dezydery Bienairae August Quinquembois, zwany Bordelais, najweselszy kumpel i najzabawniejszy facet z całej załogi. Zmarł z butelką w garści, ale na posterunku, przed rozpalonym piecem rażony apopleksją.
Marcelin, lekarz okrętowy, gołowąs chudziutki i niezgrabry jak dziewczyneczka, który po raz pierwszy wyruszył na morze, był bezradny. Stał nad głową nieboszczyka.
WAW 13
którą ponacinał za uszami, żeby puścić krew, i spoglądał teraz, jak sączy się strumykiem gęstym i czarnym, rozlewa się w kałużę pod drewnianą kratą ułożoną na podłodze i miesza się ze zwykłym czerwonym winem mającym źródło w litrowej flaszce, Bordelais bowiem waląc się na ziemię ochronił instynktownie trunek, przytuliwszy butelkę do serca, lecz i tak opadał poziom płynu, gdyż ilekroć zakołysał się okręt, wino wychlapywało się przez szyjkę.
— No i co? — zagadnął komisarz wchodząc do piekarni. — A więc ten skurwiel znów się schlał?
— Nie schlał się, ale umarł i nic już nie da się zrobić — wyjaśnił Marcelin, omdlewając niemal.
Młody lekarz okrętowy jak najoczywiściej walczył z nudnościami. Od chwili jak wyruszył z Hawru, cierpiał na morską chorobę i nie wiedział już, na jakim żyje świecie. A zresztą w piekarni skwar był potworny.
— No dobra, nic panu nie lepiej? — powiedział Verdier sadowiąc się u stóp zmarłego. — Ale otrząśnijże się pan, do diabła! Nie możemy go tu zostawić. Ty, Emilu, zamknij skrzynię z mąką, a pan doktor niech mi pomoże, umieścimy go tam, będzie mu wygodniej.
Chłopiec okrętowy zamknął wieko skrzyni,
obaj oficerowie ułożyli na niej trupa i po- detknęli mu bochenek pod głowę.
— To jeszcze nie wszystko — stwierdził komisarz — powiedzcie mi teraz, jak się to stało?
— To ja go znalazłem na ziemi — powiedział Emil. — Przyszedłem tu, bo Borde- lais obiecał mi kawałek placka z owocami. Piekł go dziś dla pasażerów, a mnie obiecał kawałek, bom mu pomógł, kiedy wtoczył się na pokład ubzdryngolony jak wieprz. No bo wie pan przecież, przylazł na rzęsach i nie przestawał chlać od Hawru. Śpiewał, ale swoją robotę robił i darł się, rozrabiał, hecny był, ale o piecu nie zapominał, a że nabu- zował jak w piekle, chciało mu się pić i to tak, że pił a pił. Nigdy jeszcze nie widziałem go takim. Pogadać nawet ze sobą nie dał. Kiedy wszedłem przed chwilą, wywalił się akurat. Myślałem, że to statek się zakołysał i pieprznął nim o ziemię. Zawołałem najsam- pierw. Ale że nie pokpiwał i nic nie mówił, i nie ruszał się, a twarz miał całkiem czarną, zląkłem się i poleciałem po doktora. A potem...
— Nie ma co zawiadamiać „starego" — mruknął Verdier — kapitan nie lubi, jak mu przeszkadzać przy stole. Wieczorem zaniosę mu raport. A niech to, a niech to, ale Kompania! Ale, panie doktorze, skoro ja mam napisać raport, pan ma zrobić sekcję, taki
jest regulamin. Rozumiem, na początek wolałby pan królową! A niech to, a niech to, jakby nie dość jeszcze było tej psiej pogody I Ale Kompania! Cholerne szczęście! Zdaje pan sobie sprawę, jak kancelarie dadzą nam w kość, kiedy przeczytają coś podobnego w raporcie? Prawdziwy pech!
I do chłopca:
— A tyś, Emilu, dobrze się spisał i teraz możesz odejść, mamy z doktorem robotę, ale morda w kubeł. Po drodze przyślij mi głównego majstra i powiedz mu, żeby przyniósł kosz wiklinowy i skrzynkę z narzędziami.
— Duży kosz?
— Tak, on dobrze wie, jaki! I powiedz mu jeszcze, żeby nie zapomniał wziąć pary prześcieradeł, nowych, bo nieboraczek był z bractwa. I powiedz, że kwit wypiszę później.
Na każdym okręcie marynarki handlowej, od długodystansowca — jak nasz frachtowiec przewożący pasażerów i towary — aż do krypy włóczącej się byle gdzie po morzach — jest piękna trumna, często nadzwyczaj luksusowa, przeznaczona nie dla podróżnych, ale stanowiąca własność marynarzy, członków WAW.
WAW to nie partia polityczna, chociaż należy do niej wielu majtków, najczerwień- szych nawet? przeciwnie, to bractwo marynarzy, które gwarantuje swoim członkom
powrót do ojczyzny i przyzwoity pochówek, jeśli któryś umrze na morzu albo w cudzoziemskim porcie.
WAW jest więc w ogólności ligą antyza- tapiania, a powodzenie jej wciąż wzrasta, nie ma bowiem większych uczuciowców niż ludzie morza, i mnóstwo żeglarzy, starych wilków morskich, marynarzy, co przez całe życie zawijali od portu do portu, licząc w tym i największych ryzykantów, i najbardziej niefrasobliwych wartogłowów, i narwańców z piórkiem w tyłkach, opojów i dziwkarzy, wpłaca punktualnie składki owemu bractwu, które podjęło się odstawiać ich najbliższym, na cmentarz do wsi, skąd pochodzą, toteż inicjały WAW nie są dla nich wcale czymś tajemniczym, lecz obietnicą cudowną i skłaniającą do marzeń, gdyż oznaczają: „Wyjeżdżasz, ale wrócisz!"
I tak na pokładzie Saint-Wandrille, Bor- delais, cholerny kpiarz i stary kawalarz, co wszystkich miał gdzieś, złośliwiec nie bojący się ani Boga, ani diabła, facet zawsze gotów do szydzenia z bliźnich i płatania im figli, za życia należał do najgorliwszych propagatorów i najwierniejszych członków WAW, i to w tym stopniu, że za pieniądze z pensji nie przeputane na flaszki wina zdobił pokładową trumnę nie wahając się wykładać z własnej kieszeni to na mięciuchny
WAW
17
materacyk, którym wymoszczono jej dno, to na niebieski atłas, którym wytapetowano całe wnętrze, to znów kiedy indziej na wymianę zwykłych uchwytów na uchwyty z masywnego srebra z wygrawerowanymi inicjałami bractwa, albo na wymianę wieka z litej deski na wytworniejsze, opatrzone lustrzaną szybką, toteż po pewnym czasie trumna z Saint-Wandrille stała się przedmiotem sakralnym, wyposażonym w przydatki tyleż liczne, co luksusowe i zbędne, przeładowanym pogańskimi ozdobami na rogach i całym obwodzie: syreny, delfiny. Neptun, boginie, gwiazdy, słońce, kotwice, muszle, a wszystko to ze złoconego brązu, tak iż na innych frachtowcach Kompanii żółć zalewała kolegów, co dla Juliusza Dezyderego Bien- aime Augusta Quinquembois nie było najbłahszym powodem do dumy, piekarz bowiem jął poczytywać się w końcu jeśli nie za właściciela, to przynajmniej za prawowitego nadzorcę słynnej skrzyni, a że komora dla zmarłych na Saint-Wandrille sąsiadowała bezpośrednio z piekarnią, jeśli nie było słychać, jak Bordelais z niepospolitą energią wyrabia ciasto w dzieży, każdy wiedział, że zastanie go w żałobnym składziku zajętego pucowaniem albo glansowaniem olbrzymiego hebanowego pudła, jak na innych statkach marynarze bez ustanku konserwują
i zdobią, i wyposażają, i sprawdzają szalupę, która w krytycznej chwili uratuje może ich wszystkich.
Ciasno spowity w białe prześcieradła klasy turystycznej opatrzone monogramami Kompanii, z głową ściśniętą bandażami maskującymi okrutne cięcia lancetem, które opróżniły czaszkę z mózgu, Bordelais leżał w trumnie, swoim pieścidełku, a bosman Tronche zakręcał śruby strojnego wieka — i przez lustrzaną szybkę majaczyła zaledwie z profilu czarna i obrzmiała fizys piekarza, tonąca wśród żałobnych koronek.
Sekcja, balsamowanie, złożenie do trumny: straszliwa robota w duszącej atmosferze piekarni i wśród gwałtownych kołysań okrętu — trzej mężczyźni spieszyli się więc, by jak najprędzej uporać się z tym smutnym obowiązkiem.
— Noc nadchodzi. Ale najgorsze mamy jeszcze przed sobą, a pan doktor nie domyśla się tego nawet — powiedział komisarz do Marcelina — bo musimy napisać raporty, a skoro pan nie potrafi wyliczyć wszystkich tatuaży, jakie ten skurwiel miał na skórze, co mam wysmażyć ja, by zawiadomić, że zmarł w nietrzeźwym stanie? I czy w ogóle mam prawo rzecz wyszczególnić? A niech to, a niech to, niełatwo nam pójdzie z Kompanią! No i nie chciałbym narobić wstydu ro-
dżinie, kiedy zjawią się w kancelarii po jego drobiazgi i łachy. Ach, różne typki spotyka się w marynarce! Słuchaj no, Tronche, kiedy wyrzucisz to do wody (bosman chwycił właśnie kubeł z wnętrznościami i mózgiem nieboszczyka), przyjdziesz do mojej kajuty w sprawie inwentarza. Przyniesiesz jego worek i kufer. I zostaniesz, potrzebny mi świadek. Według regulaminu...
Lecz ani bosman, ani doktor nic Verdie- rowi nie odrzekli. Marcelin, bo czując się coraz gorzej, pospiesznie chował lancety, a Tronche, bo żując prymkę, oddalał się już w drewnianych chodakach, skrzynkę z narzędziami przewiesił przez ramię, w ręku bambałakał mu okrwawiony kubeł.
— Dziwnie jakoś tu czuć — powiedział Verdier zapalając papierosa. — Idzie pan ze mną?
Obaj oficerowie wyszli, starannie zamykając drzwi za sobą.
Ale nim rozstali się na końcu korytarza, komisarz klepnął doktora w ramię:
— Nie przejmuj się, synku. Gdybyś miał kłopoty z raportem, może, szukając dokładnie, znajdę gdzieś w starych szpargałach okrętowych protokół sekcji i balsamowania. Przyda się to panu jako wzór. No to cześć, ale nie na długo, prawda?
Wiatr nacichł, ale morze kotłowało się nadal. Kiedy śruba Saint-Wandrille obracała się w próżni, wibrowała jej oś i drżenia udzielały się wszystkim płaszczyznom okrętu, zanim frachtowiec nie zarył znów ciężko dziobem w spienione fale.
Na swoim posterunku elektryk nacisnął rączkę i wszystkie światła pokładowe zapłonęły równocześnie.
W salonie mały chłopczyk oglądał grzecz- niutko książkę z obrazkami.
W barze śmiano się i trącano kieliszkami. Pasażerowie byli zadowoleni. Zbliżał się kres podróży. Jeszcze tylko dwie doby...
Następnego dnia rankiem, przy zmianie straży, Tronche wziął dwóch ludzi i zszedł z nimi do piekarni, by przenieść trumnę do sąsiedniego pomieszczenia, Verdier bowiem zapowiedział mu był w przeddzień wieczór, że o świcie opieczętuje drzwi komory dla zmarłych.
Tronche był człowiekiem milczatym i twardym. Niemniej odskoczył jak oparzony, kiedy pochyliwszy się nad trumną, by ją podważyć, ujrzał przez lustrzaną szybkę twarz nieboszczyka.
— Kurwamać! — wrzasnął. — Spójrzcie tylko, zupełnie jakby Bordelais chciał wy- leźć z grobu!
Przyskoczyli obaj marynarze. Dech im za
parło. Obrzmiała twarz trupa zatykała szybkę? nos rozpłaszczył się na szkle.
— Myślisz, że ją wygniecie? — powiedział jeden*
— Patrz, jak się rucha! — powiedział drugi*
Rzeczywiście, twarzą zmarłego wstrząsały lekkie drgawki, nie wywoływane kołysaniami statku, drgawki, które mógł zaobserwować każdy, ktokolwiek wpatrzył się z uwagą w tę zniekształconą fizys. Drgaweczki (niemal widziało się gołym okiem rosnącą opuchliznę) macerowały od wewnątrz tą twarz, popychały ją, napierały na nią i coraz bardziej rozkwaszały o szybką.
— A ja ci mówię, że toto wypierdoli — orzekł po chwili jeden z marynarzy.
— Głupiście i tyle — zareplikował Tronche. — To gazy. Kitwaszą go. No i tu za gorąco. Przenieśmy go prędzej, w komorze obok uspokoi się, biedak.
Wtedy trzej mężczyźni chwycili trumnę, by przenieść ją do komórki służącej za kaplicę przedpogrzebową. Natrudzili się bardzo, niełatwo bowiem manewrować długą skrzynią w koiytarzu nie przekoziołkowawszy jej z miejsca, a ponadto przepyszna trumna była za ciężka dla trzech chłopa nawet. Uporali się wreszcie, zbytnio zawartości nie tyr- pając ani nie zadrapawszy gustownych złoceń, i wrócili do roboty. Ale niebawem do-
wiedział się cały pokład, że Bordelais „się rucha" w swojej skrzynce, i zbiegli się wszyscy — ten z kotłowni, tamten z dzioba, inny z kantyny albo z pokładu, żeby podziwiać fenomen. Chłopiec okrętowy poskoczył z wieścią na mostek kapitański, a wtedy oficer dyżurny dał znać doktorowi i komisarzowi.
Kiedy Verdier wyszedł ze swojej kajuty, niebo jarzyło się różowością, lecz ocean, aczkolwiek zgrzywiony pianami, odbijał się czernią na tym świetlistym tle. W nocy zerwał się wiatr. Mocna bryza południowa miotła dym na pokład Saint-Wandrille, fale jednak rozbijały się wciąż o rufę.
Tronche, czatujący na komisarza, zatrzymał go:
— Muszę panu powiedzieć, szefie, że Bordelais podskakuje i że to wszystko może trzasnąć.
— Czyś ty zwariował? I co to w ogóle za nowa heca? A niech to, a niech to!...
— Niech pan sam zobaczy...
I bosman, prowadząc Verdiera, wyjaśniał:
— Bo ja panu mówię, że ta trumna dobra nie jest. Założę się, że to cacko nie wytrzyma. Od złoceń świeci toto jak psu jaja, ale nie wytrzyma, wie pan...
Tłum zebrał się w żałobnej izbie, gdzie go- rąc był nie do zniesienia, za ścianą bowiem buzował piec. Ciekawi tłoczyli się w kory
tarzu, przed drzwiami, toteż Verdier musiał puścić łokcie w ruch, by przepchać się do trupiarenki, gdzie płonęła jedna jedyna świeca.
Doktor już tu był.
Prymitywnym waporyzatorem Marcelin dezynfekował powietrze izdebki, którą wypełniał odorek mdlący, bo słodkawy, kamfory i zgnilizny.
— Co się tu dzieje? — zagadnął go Ver- dier.
— A bo ja wiem — odrzekł Marcelin. — Czuć go już i cały spuchł.
— Może gdzieś jest szpara? — spytał komisarz zwracając się do Tronche'a. który na klęczkach obwąchiwał trumnę i badał ją, ostukując palcem.
— Nie wiem — odpowiedział bosman. — Nie znalazłem nic, deski wydają mi się lepiej dopasowane, niżbym myślał, ale wie pan, ja tam nie ufam, nigdy nic nie wiadomo, bo to przecie robota tych z lądu. Każdy z tych złotych figlasów może zasłaniać felery w drzewie. Może gdzieś w trumnie jest dziura...
— Dziura w trumnie! — wrzasnął mechanik stojący w progu. — Może, ale nie w naszej, to najpiękniejsza trumna, jaka żeglowała kiedykolwiek! Głupstwa gadasz, kolego, sam dobrze wiesz, że Bordelais na krok nie ruszał się od tego swojego czółna i wciąż
jo dychtował. Nie piekarza mieliśmy na sta U ku, ale trumniarza I Możesz wpieprzyć to wielkie pudło do wody, a wypłynie, zapamiętaj moje słowa!
— I tak chyba będzie — odparł Ver* dier. — Nie podobna trzymać tego na statku.
Słowa te, niby zaklęcie magiczne, rozpętały wściekłość obecnych.
— Że co?..,
— Coś pan powiedział?
— Wpieprzyć do wody?
— Skandali...
— Dajcie spokój, Bordelais należał do bractwa, nie będziesz pan go...
— Kiepski pomysł zamykać trupy za piecem do chleba!...
— Od razu widać, że inżynierowie po morzu nie pływają, innych nie fabrykują ni- gdyl...
— Skurwysynyl...
— A piwo zawsze muszą pić ci sami!...
— I Kompania bimba sobie na to, no nie?
— Bo poważa tylko akcjonariuszy!...
— Nie wpieprzysz pan go do wody, żeby nie wiem tam co!...
— Bordelais musi z nami wrócić do kraju. Wyprawimy mu piękny pogrzeb, prawda, koledzy?...
— Juliusz należał do WAWI...
Protesty były tyleż jednomyślne, co gwałtowne.
A że godzina była wczesna, zgromadzili się wszyscy: palacze w niebieskich kombinezonach, marynarze w pasiastych trykotach, a także ludzie w fartuchach — kucharz, rzeź- nik, magazynier, świeżo przyjęty kuchcik, i jeszcze starszy kelner, i kelnerzy w kamizelkach, a wszyscy protestowali na samą myśl, że można by wyrzucić za burtę trumnę tak piękną i że już chyba nigdy nie miałby ujrzeć swoich stron rodzinnych Juliusz Dezydery Bienaime August Quinquembois, ich stary zacny kumpel, który wyłożył na nią tyle forsy.
1 — I co mam zrobić, według was, skoro nie można przechować go na statku? Regulamin rzecz święta. A może chcielibyście złapać cholerę?...
Ale nie uspokajała się burza protestów i rozjuszona załoga w coraz ciaśniejszy krąg brała komisarza, kiedy rzeźnik wyciągnąwszy rękę postąpił krok naprzód i zawołał:
— Spokój, koledzy! Mam pomysł...
Gruby Fernand, rzeźnik, prochu z pewnością by nie wymyślił, ale dzięki sile wprost nadzwyczajnej cieszył się na pokładzie niejakim szacunkiem.
— Komisarzu — powiedział drapiąc się za uchem — komisarzu... Nie zmarnujemy takiej pięknej trumny, która kosztowała nas
tyle forsy, no nie? A przecież, skoro Bordelais się rusza, dlaczego nie miałbyś pan wsadzić go do lodówki?...
Ale Verdier wzruszył ramionami.
— Chodźmy, doktorze, pogadamy z kapitanem.
I Verdier wyszedł.
Był wściekły.
„Łłjy zakute, banda idiotów" — pomyślał.
I ulżył sobie:
— Ale Kompania!...
Kapitan Delademeure kłopotów nie znosił.
Był człowiekiem kordialnym, życzliwym, a nawet lubił pohulać. Ale bardzo się szczycił rządami na Saint-Wandrille, najnowocześniejszym frachtowcu Kompanii — piękny statek, piętnaście tysięcy ton — i tuszył, że w przyszłości dostanie mu się dowództwo linii nowojorskiej, dobrze bowiem notowano go w Kompanii, gdzie w czasach powojennych zrobił jedną z najszybszych karier; jego ambicje nie znały więc już granic i miał prawo żywić wszelkie jak najlepsze nadzieje. Swiatowiec, błyskotliwy gawędziarz, niestrudzony tancerz, tyleż budzący estymę, co przedsiębiorczy, był oczkiem w głowie pasażerek, niezaprzeczenie bowiem odznaczał się brawurą i elegancją. Słowem, piękny oficer.
W myśl żelaznej tradycji dalekomorski sztab francuski — w przeciwieństwie do An
glików kładących głównie nacisk na poprawne rozstrzyganie kłopotów służbowych i w przeciwieństwie do Niemców, których bezgraniczną butę nie zawsze uzasadniają okoliczności — poczytuje sobie jakby za punkt honoru zatajać swoją nader poważną odpowiedzialność i swoje codzienne prace, pod względem technicznym arcyskompliko- wane, tak więc kapitan Delademeure nie wyglądał na służbistę ślepo oddanego Kompanii, kiedy pełnił rolę pana domu, gościnnego i uprzedzająco grzecznego dla czterdzieściorga pasażerów, ale każdy z oficerów wiedział, do jakiej surowości, bezwzględności, a nawet okrucieństwa potrafi posunąć się „stary" w przypadkach niedbalstwa lub niesubordynacji.
W znanych nam już okolicznościach, co się tyczyło zatopienia trumny z niejakim Quin- ąuembois, kapitan Delademeure wykazał się nie tylko autorytetem, lecz umiejętnością postępowania, każdy bowiem marynarz godzien tego miana jest podszyty dyplomatą — a trudniej częstokroć ugłaskać załogę niezadowoloną i przepracowaną aniżeli pilotować okręt, który burza zmiata z właściwego szlaku.
Zwęszywszy wydarzenia poranne, kapitan Delademeure zlajal przede wszystkim ostro swojego komisarza i swojego doktora, którzy wprowadzili go w szczegóły, zarzucając
Verdierowi brak zimnej krwi oraz niebaczne słowa, najpierw bowiem „rozjuszył Judzi, a potem zwymyślał od upartych osłów, co było nader niezręczne", Marcelinowi zaś brak doświadczenia oraz karygodne niechlujstwo i niedbalstwo, skoro dopuścił, by „piekarz w trumnie pyrkotał całą noc przy piecu"i następnie kazał wezwać bosmana, szefów poszczególnych służb okrętowych, sześcioosobową delegację załogi, dwóch przedstawicieli WAW, nie pomijając rzeźnika Fernanda i Emila, chłopca okrętowego.
— Tronche — powiedział, kiedy wszyscy zgromadzili się już w kabinie z mapami — dopilnuj przystrojenia rufy. Po prawej burcie. Ustalił się wiatr wschodni. Według moich przewidywań rozpogodzi się pod wieczór, ceremonia więc będzie mogła się odbyć. Wydałem rozkazy drugiemu oficerowi, idź do niego...
I tak już na wstępie podkreśliwszy swój autorytet, kapitan Delademeure zwrócił się do zebranych:
— Moi przyjaciele, ze smutkiem uwiadamiam was o śmierci waszego drogiego kolegi, Juliusza Dezyderego Bienaime Augusta Quinquembois, piekarza z Sainł-Wandrille, który był wiernym sługą Kompanii, a zmarł na posterunku spełniając swoje obowiązki podczas tej srogiej burzy ekwinokcjalnej, tak dla nas uciążliwej. Uroczyste zatopie
nie tego czcigodnego pracownika odbędzie się dziś wieczór, przy trzeciej zmianie, taki już wydałem rozkaz...
I zwracając się do chłopca okrętowego:
— A ciebie, Emilu, wyznaczyłem dyżurnym u liny żaglowej. Oddasz salut banderą. Niebezpieczny to posterunek. Morze jest wzburzone. Aleś w tej sprawie dobrze sobie na taki zaszczyt zasłużył...
— Bo wynikła jakoby sprawa Bordelais...— nawiązał kapitan do swoich słów poprzednich, zwracając się teraz do całego zgromadzenia. — Podobno nieboszczyk „się rucha". Doktor złożył mi raport. Wasz kolega zmarł na krwawy wylew do mózgu. Zabalsamowano go, żeby móc odstawić do Francji. Ale cóż, trumna okazała się nieszczelna, a na dole jest za gorąco. W tych warunkach nie sposób przetrzymać go na statku nie naraziwszy się na epidemię i nie moglibyśmy jutro w Hawanie uniknąć kwarantanny, która, obok nowych opóźnień, naraziłaby Kompanię i naszych pasażerów na mnóstwo przykrości i niemiłych komplikacji, nie mówiąc
o tym, że nikt z załogi nie mógłby zejść na ląd, bo surowość władz kubańskich jest wam wszystkim znana. Dlatego rozkazałem, żeby uroczystość zatopienia odbyła się niezwłocznie, zanim wpłyniemy na wody terytorialne wyspy. Czy postąpiłem słusznie?...
I okazując zrozumienie dla słów rzeźnika,
który sterczał z rozdziawioną gębą, kapitan Delademeure zagadał doń z koleżeńska:
— Napomknęliście, żeby umieścić Bordelais w lodówce, i jest w tym na pewno jakiś pomysł... Ale to pomysł niewykonalny. Nie zastanowiliście się nad szkodą, jaką wyrządziłoby to Kompanii oraz dobremu imieniu Francji, gdyby rzecz się rozniosła i gdyby zaczęto rozpowiadać wśród naszych konku* rentów, na statkach zagranicznych, że przewozimy zmarłych w lodówce, to znaczy w okrętowej spiżarni! Nasza linia straciłaby wszystkich podróżnych, a przecież dziś musimy bronić naszej bandery bardziej, niż bywało to dawniej, bo nastały dla nas ciężkie czasy. Ale przyrzekam wam moją osobistą interwencję u władz Kompanii, żeby przyznano nam inną izdebkę, na przykład za in- iirmerią, bo macie rację: to nie miejsca brak na statku... A teraz inna kwestia. Chciałbym jeszcze powiedzieć parę słów o trumnie WAW — podjął kapitan zwracając się do dwóch przedstawicieli bractwa.— Jak i wy boleję, że tutejsza Konfraternia traci przedmiot tak cenny. Nieboszczyk, poświęcając wszystkie swoje oszczędności na zdobienie trumny, poczytywał ją zazdrośnie za swoją własność, ale też działał z jak największym pietyzmem. Nie dopuścimy więc, aby popadł w zapomnienie i przykład tak piękny, i cnota człowieka tak zacnego. Pragnąc zatem
uwiecznić pamięć o nim na naszym statku, proszę, żebyście byłi łaskawi wpisać mnie na czoło listy zakupu nowej trumny, równie jak poprzednia pięknej — a nie mylę się chyba, że komisarzowi i doktorowi także leży na sercu uczestnictwo w tym hołdzie i obydwaj zadeklarują po sto franków. Nie koniec na tym: po ceremonii każę urządzić kwestę wśród pasażerów i nie wątpię, że ów na początek zgromadzony kapitalik ułatwi wam realizację humanitarnego celu, jaki wytknęło sobie WAW — i że mimo przeciwieństw oraz przeszkód, jakie zsyła los, tym łatwiej wam będzie spełniać obietnicę, którą głosi szlachetna dewiza i która jest wyryta w sercu każdego marynarza miłującego ojczyznę: „Wyjeżdżasz, ale wrócisz!"... Czy ktoś zgłasza jakiś sprzeciw albo chciałby mi zaproponować coś innego? — zagadnął kapitan kończąc orację.
A że nie odezwał się nikt, odczekał chwilę i, wyciągając z kieszeni modlitewnik, dodał:
— No to chodźmy, pożegnam się z nim.
Pod koniec rejs obracał się ku lepszemu. Wypogodziło się, a ceremoniał zatopienia trumny na pełnym morzu, zawsze tak w swojej prostocie wzruszający, stał się dla wielu podróżnych okazją do porobienia interesujących migawek. Zbiórka również była owocna. W sumie zatem ta kłopotliwa historia, która mogła przybrać obrót niepomyślny, za
kończyła się jak najlepiej pod słońcem, Ver- dier zaś tym jedynym razem byl kontent, ponieważ redagując raport nie natknął się na zwykłe trudności, przeciwnie, przyszło mu bowiem do głowy, żeby odwołać się do frazesów z oracji kapitana: „czcigodny pracownik", „wierny sługa Kompanii", „zmarł na posterunku, spełniając swoje obowiązki” — kiedy uwiadamiał kancelarię o zgonie piekarza, gdyż dzięki powyższym cytatom nie lękał się, że zwierzchność go złaje lub naputa mu nieprzewidzianych komplikacyj. Wszystko to kończyło się więc dobrze.
— ...Ach, ten „stary", co za facet! Zagiął doktora i mnie, ale to porządny człowiek — mruczał Verdier wsuwając w obszerną kopertę z adresem Centrali komplet odpowiednich dokumentów. Następnie, umoczywszy pióro w kałamarzu, wypełnił swoim najpiękniejszym urzędniczym pismem taki oto wykaz:
PROTOKÓŁ REJSU |
|
Nr |
potwler- AKTA dzenle |
1 |
Akt zejścia Quinquembois (Juliusza |
|
Dezyderego Bienalroć Augusta) |
2 |
Raport zabalsamowania |
3 |
Protokół zatopienia |
4 |
Raport komisarza |
S |
Inwentarz przedmiotów pozostałych |
|
po zmarłym |
I opatrzył dokument datą: „Na pokładzie Saint-WandriHe, dnia 29 marca 1936 r.'\ i podpisał się, z ogromnym staraniem kaligrafując swój zawijas, jeden z najbardziej esofloresowatych na świecie.
A wtedy z ukontentowania zatarł ręce i wyciągnąwszy spod bibuły źoniną fotografię, którą znalazł przeszukując kieszenie zmarłego: „Kurwiszon jesteś — powiedział — ale cię kocham..."
1 zapalił papierosa, i wyszedł na pokład.
Zbliżał się pilot na motorówce.
Port hawański majaczył w oddali.
Na szczycie masztu powiewała bandera Kompanii, a niżej, na rei, wiatr dmący od lądu łopotał kwadratem niebieskim i kwadratem żółtym na znak, że statek wzywa władze portowe i sanitarne, prosząc o wjazd do Hawany.
Saint-Wandrille miał za sobą kilka nowych rejsów z Hawru do Vancouver, kilkakroć więc przebył tam i z powrotem Kanał Pa- namski i nikt już na pokładzie nie myślał ani o piekarzu, ani o smutnym losie, jaki mu przypadł, kiedy pewnego dnia, na postoju w Cristobal zjawił się na frachtowcu agent Kompanii, osiadły w Colón, i wręczył kapitanowi ciężką kopertę od Dyrekcji w Paryżu.
Przemiły kapitan Delademeure, ledwie rzu
ci wszy okiem na list towarzyszący przcsyłc&,-j zaklął i pchnął Mariusa, młodszego sternika, i po kotnisorzn, z rozkazom, by Vordier mi- jj tychminst się stawił z akiami nieboszczyka !: piekarza Quinqucmbois.
— Pan komisarz —- hukną! kapitan, kiedy Vcrdier nadbiegi z akiami pod pachą — raczy sią z tym zapoznać i złożyć wyjaśnienia! Wlepiają nam dziesięć tysięcy dolarów grzywny. A ju otizyinałom naganę. Pan zaś ino się wyliczyć z pary prześcieiadeł, któro pun zwędził. No, no, Indnic się pan spisali I kapitan podetknął oszołomionemu komisarzowi pod nos list od Dyrekcji, w którym najważniejszo fragmenty podkreślono niebieskim ołówkiem.
Puiyt, tl Uulopada 193(1 r.
UST SŁUŻBOWY 1G/42
Dyrekcja Kompanii do Kapitana statku Sahtt-WandriUe
Zoclue Pan zapoznać się z raportom sądowym władz amerykańskich, który przesiał nam nasz konsul w New Yorku i którego odpis załączamy.
Na podstawie locjo raport»» stwierdzi Pan: 1° £e chodzi o liumnę, którą morze wyrzuciło na plaż»; w Miami (hloryda) dnia 1 kwietnia pKWii. o V tanoi
W A W 35
2" 7.v wymieniona trumna, ozdobiona mitologicznymi ornamentami ze złoconej miedzi, była nie uszkodzona i wyduwałrt się nowo, skąd należy wnosić, że niedługo przebywała w wodziei
3° £o na srebrnych uchwytach wymienionej trumny wygrawerowano inicjały „WAW"j <1° kiedy ją otworzono w obecności sędziego pokoju oraz lekarza sądowego z Miami, wymieniona humnu zawierała ciało mężczyzny, niewątpliwie marynarza, o czym świadczyły tatuaże, zmarłego niedawno, a którego post mortem poddano zabiegowi chirurgicznemu celem zabalsamowania)
5° Żo wymienione clalo marynarza było spowito w nowe prześcieradła klasy turystycznej z monar/tamami Kompanii, z czego należy wnosić, iż owo ciało anonimowe, pozbawione tabliczki rozpoznawczej i nic posiadające żadnych znaków szczególnych prócz tatuaży w języku francuskim, zostało zatopiono przez załogę statku będącego własnością Kompanii, który pod koniec marca żeglował na wodach Florydy;
4i° Ż.e na podstawie tatuażu trudnego do rozszyfiowania, dawnego bowiem i uszkodzonego nacięciami na brzuchu, wymieniony marynarz nazywał się pizypuszczalnie Roboli Doumand albo Dumami, albo Dournour; 7° 7o wymieniona trumna nie zawierała
balastu wewnątrz ani śladów po nim na zewnątrz albo też balast przymocowano wadliwiej
8° Że za naruszenie przepisów prawa międzynarodowego oraz regulaminu marynarki amerykańskiej, które zabraniają zatapiania umarłych na wodach terytorialnych, Kompania została skazana na 10 000 dolarów grzywny.
Przeprowadziwszy śledztwo i poszukiwania, Kompania zidentyfikowała ciało, znalezione w Miami, jako do niej należące, a to dzięki prześcieradłom, w które je owinięto, prześcieradłom klasy turystycznej opatrzonym naszymi znakami, a zatem w grę wchodzić może tylko Quinquembois (Juliusz Dezydery Bienaime August), zmarły na statku Saint- -Wandrille i o którego zatopieniu donieśliście nam w raporcie datowanym 29 marca br., żadna bowiem inna jednostka Kompanii nie żeglowała podówczas na tych morzach.
Z powyższych względów, a także z uwagi na niedbalstwo, z jakim dokonano zatopienia, oraz nieporządki, jakie zdają się panować na statku Saint-W andrille, Dyrekcja udziela nagany zarówno kapitanowi Delade- meure, jak komisarzowi Verdier, który samowolnie rozporządził się parą prześcieradeł nie wystawiwszy pokwitowania, prześciera- deł nowych, turystycznych, za które Kompa- * nia obciąży jego pobory. Ale że pozostały
wątpliwości, Wasz raport bowiem jest w wielu punktach sprzeczny ze stwierdzeniami władz Miami, zechce Pan wyszczególnić w następnym raporcie:
a) punkt zatopienia;
b) dlaczego trumny nie obciążono balastem, jak nakazuje prawo zwyczajowe i regulamin?
c) jak było możliwe, żeby trumna zatopiona na wodach dotarła po trzech dniach do Miami (Floryda)?
d) i jak mogło się stać, że Władze Miami twierdzą, że domniemane nazwisko zmarłego brzmiało Robert Durnand albo Dournand, albo Dournour, chociaż nie figuruje ono na żadnej liście ani w żadnych rejestrach Kompanii za lata 1900— 1936?
Zwracamy ze szczególnym naciskiem uwagę Pana na ten punkt ostatni, dzięki któremu Kompania będzie mogła ewentualnie wnieść apelację do sądu w Miami, aby skasowano nałożoną na nią grzywnę. W tym celu prosimy Pana o przeprowadzenie wśród załogi jak najsurowszych dochodzeń, które naprowadziłyby na ślad po zmarłym piekarzu i wykazały, czy niejaki Robert Dour-
nand albo Durnand, albo Dournour nie był pasażerem nielegalnym.
(podpis nieczytelny) Za Dyrekcję
P.S. * Dotyczy tolerancji, jaką Kompania wykazuje wobec członków WAW. Z dniem dzisiejszym Kompania zezwala im załadowywać na swe jednostki wyłącznie trumny ołowiane, stanowiące ich własność prywatną.
(Przepisać i rozplakatować)
— A niech to, a niech to, co za historia! — jęknął przybity Verdier. — Kompania...
— Dość! — powiedział kapitan. — Dość tych pańskich jeremiad. Nie pora na nie. Jak się pan domyśla, nie przyjmę nagany, której chcą mi udzielić, a zresztą na grzywnę nie przystanę również. A więc, komisarzu, tłumacz się pan.
— Ależ, panie kapitanie, cóż ja panu mogę powiedzieć? Nie rozumiem. Jestem zrozpaczony. O jakie chodzi prześcieradła? Nigdy nic nie ukradłem. Kancelaria przyczepiła się ' do mnie. Zapewniam pana, że nigdy nie chciałem w pana wmówić, że... Wsadzono piekarza do jego skrzyni. Z trudem. Rzecz była pilna. Nie pamiętam już. Możliwe, że...
— No, no, uspokójcie s;ę, Yerdier. Nie da-
my się wykierować dyrekcji. Odpowiemy i, do diabla, utrzemy jej nosa! Tylko widzi pan, muszę wpaść na ślad po tym piekarzu! Akt zejścia, jak najformalniejszy nawet, nie wystarcza im teraz, bo i co wyprawiają z moim podpisem? Ale pchnę połowę ludzi na dno statku: wyczyszczą magazyny, prze- sieją nawet popiół z pieca, pobiorą próbki śmieci, a ja im toto wyślę do Paryża, do analizy! Wierz mi pan, sprawa to nie zakończona jeszcze, a ja im dam twardy orzech do zgryzienia! Zachciało się dyrekcji szpargałów, proszę bardzo, dostarczę... A na początek sprawi mi komisarz przyjemność, jeśli potrudzi się nad szczegółowym inwentarzem bielizny, aż do najgorszego łachał No, no,
. zapodziały się gdzieś dwa prześcieradła, a więc na statku bałagan...
Kapitan Delademeure był wzburzony. Uspokoił się jednak zaraz:
— Jak myślicie, kolego, czy w Miami wylądowała trumna, w której rzeczywiście był Quinquembois?
— O, co do tego, panie kapitanie, nie ma wątpliwości. Nie było takiej drugiej trumny w marynarce, jak ta nasza. Niech pan zajrzy do raportu sędziego. Wykoncypowal ją Bor- delais. Drugiej trumny z „mitologiami" nie było. Poznaję ją. Tak, to nasza.
— Ale dlaczego nie obciążono jej balastem?
— Panie kapitanie, była taka ciężka, że siedmiu chłopa z wielkim trudem wydźwig- nęło ją na pokład. Kto by pomyślał, że wypłynie? Niech pan sobie przypomni, jaka wtedy waliła fala. A zresztą wszyscy myśleli, że była dziurawa. Niech pan sobie przypomni ten fetor. Byłem przekonany, że zatonie. Przecież nie była szczelna.
— To prawda — zgodził się kapitan — tak, tak, pamiętam, Ludzie się spieszyli, bo wiało jak diabli i byli na ostatnich nogach. Ale trzeba było uważać, bo z morzem nigdy zbytnia ostrożność nie zawadzi, a przy tym Bordelais, cholerny kawalarz, chociaż od pudła swojego na krok nie odstępował, był beczką bez dna! Ale za to nie odpowiada pan, panie komisarzu. Zatopienie powierzyłem mojemu zastępcy, a skoro Justin uznał za stosowne nie obciążać trumny balastem, to rzeczywiście musiała być bardzo ciężka.
A jednak to niesłychane, źe wyniosło ją na brzeg, i to aż na Florydę! Dęło tego dnia piekielnie, ponadto masa różnych prądów f jest w tym morzu; niemniej uwierzyć mi trudno, źe ten drań pożeglował prosto do x Miami. Czy wyobraża pan sobie naszego ,v Quinquembois przy wiośle?
— Chyba to gazy wypchnęły go na g wierzch... “
— Aha, i pan tak sądzi? Zawsze myślą- łem, że nasz młody doktor sfuszerował za* i
balsamowanie. Szkoda, że nie roa go już na naszym statku, byłbym ciekaw jego zdania. A jeszcze, co to za historia z tym tatuażem na brzuchu: Durant, Doumant, Robert Dour- nour, czy jak tam?
— A niech to, a niech toi Tylko że tatuowany to on był wszędzie, panie kapitanie. Powiedziałem nawet Marcelinowi, pamiętam jak dziś, że gdyby te wszystkie tatuaże zarejestrował, raport byłby świński jak rzadko, ale mówię to tylko panu kapitanowi, bo jak pan sobie przypomina, nasz młody doktor był taki więcej panienkowaty... Aha, już wiem!...
— O co chodzi?
— Ależ ten tatuaż, ten tatuaż na brzuchu... A niech to, a niech to... Ależ oni śmieszni, ci Amerykanie... Przecież, panie kapitanie, Robert Durnand czy Dournand albo Robert Dournour, jak pan powiedział, to...
— To?...
— A więc tak... Niech pan sobie wyobrazi, że Bordelais miał tatuaż na brzuchu, a właściwie na podbrzuszu, trudny do rozszyfrowania z powodu włosów. A niech to, a niech to... zdechnę ze śmiechu... Ależ Kompania!.., Robert Dournour... Przecież tam było: Robinet d'amour*,.. On był w tym cały... Quinquem- boisi
Po czterech dniach Saint-Wandrille opuszczał Hawanę i wybrzeża Kuby poczynały się już zacierać zą jego bruzdą, kiedy Delade- meure odwiedził swojego zastępcę pełniącego właśnie dyżur na mostku kapitańskim.
— Uważajcie dobrze, Justin — powiedział — a pokażą wam dokładnie punkt, gdzie Bordelais został zatopiony, bo mermoli mnie cała ta historia. Wie pan, jak go wyliczyłem? Zatopiony wieczorem 29 maica w tych stronach, wylądował 1 kwietnia rano, w Miami, to znaczy robił średnio 5,4 węzła. Niesłychane, a to bydlak!
— Rzeczywiście, panie kapitanie, niepodobna sobie tego wyobrazić. Ale to mną najbardziej wstrząsnęło, że wrócił.
— Jak to wrócił?
— No tak, panie kapitanie, zgodnie z obietnicą WAW: „Wyjeżdżasz, ale wrócisz!"
Pamiętam, że kiedy byłem w Legii, na froncie, podczas długich żołnierskich wieczo* rów ludzie bardzo lubili rozmawiać o więzieniu Sidi bel Abbes, zwłaszcza ci dawni legioniści, najprawdziwsi, którzy przybywali do nas z Afryki; sypali bez ustanku szczegółami wciąż nowymi o budowie tego więzienia słynnego, jedynego na świecie, stanowiącego bowiem lity blok, „betonowy blok najfantastyczniejszy pod słońcem, grubszy niż Gibraltar", zapewniali z dumą.
I chełpili się: ,,To my z Legii zbudowaliśmy to, zbudowaliśmy dla .siebie".
I szczycili się, szczycili się swoim więzieniem, bo, jak powiadali, więzienie Sidi bel Abbes, więzienie Legii, miało swój sekret.
My, zwyczajni żołnierze, z ochotniczego zaciągu na cały czas wojny, nosiliśmy ich mundury, lecz o Legii nie wiedzieliśmy nic, ze słyszenia tylko znaliśmy jej sławę, złą i wspaniałą zarazem, my, spośród których żaden nigdy nie przestąpił progów Sidi bel
Abbes, a to z tej prostej racji, że chociaż cudzoziemcy — byliśmy wszyscy paryżana- mi z „Trzeciego Przenośnego", jak ochrzczono nasz pułk piechoty przydzielony do jednostek wojskowych zakwaterowanych na stałe w Paryżu, ale który już od pierwszego dnia w ustawicznym ostrym pogotowiu służył za rygiel i zapchajdziurę od Creil do Albert i od Mamy do Sommy w okresie marszu na Morze Północne, my słuchaliśmy osłupiali, jak starzy legioniści opowiadali nam z miłością o swoim więzieniu.
Mimo dystynkcyj wypsiałych, to bowiem zrywanych, to znów przyszywanych w trakcie przemian długiej kariery wojskowej, i mimo fascynujących egzotycznych orderów wiało raczej smrodem galer aniżeli wonią pięknych przygód od tej gromady starych zabijaków przybyłych nam albo z posiłkami, albo po to, by wcielić nas w siebie — a nonszalancja, potworne, stale powtarzające się orgie pijackie, ^chandra, bijatyki, przepite głosy, przyśpiewki i piosenki, wyniszczone gęby, śmiechy, tiki, manie, cynizm, przechwałki wyposażały tych legendarnych wojaków, będących przecież jednak zdeprawowanymi dziećmi, ponurą wielkością składającą się, w naszych sceptycznych oczach, ze śmieszności i bohaterstwa, z odrazy do świata i zawiści.
Na pewno nie była nam potrzebna obec
ność tej zgrai desperatów, żebyśmy odkryli podszewkę kondycji żołnierskiej, niespełna już bowiem w trzy miesiące pierwsze bestialstwa wojny naznaczyły wielu żółtodzióbów piętnem gorszym aniżeli otwarte rany lub ropiejące blizny i obserwując moich młodszych kolegów widziałem, jak niejedna twarz zamykała się niby maska, by zataić sekret piekący, sekret bolesny (a zresztą i mnie samemu wystarczyło zastanowić się nad sobą, by przekonać się, że moje serce zamieniło się już w kupkę popiołu, pod którą tliło się jeszcze kilka głowni mających się już niebawem dopalić do końca, i to sprawiało mi ból morderczy); niemniej przybycie z Afryki tych straceńców, tych niedobitków ocalałych z piekła niewiadomych mi wypraw kolonialnych albo, niewiadomych mi również, zbrodniczych ekspedycyj karnych na kres Południa, którzy pojawili się na linii frontu, kiedy my zaczynaliśmy w okopach zdychać z nędzy i pohańbienia, zrobiło nam wszystkim dobrze, każdy bowiem z tych potępieńców, a to się widziało, był pyszałkiem i samotnikiem, w rzeczach moralności odartym ze wszystkiego; i to właśnie ich obrzydliwe morale ludzi czynu, by nie powiedzieć — pałki albo, jeśli wolicie, bohaterów rozczarowanych i kompletnie wypranych z zasad, posłużyło nam znacznie skuteczniej za przykład aniżeli ich solidar
ność, której zdawali się przestrzegać nader ostentacyjnie i nader przesadnie, nam, młodym wartogłowom, entuzjastom lub mam- towdupistom, studentom, poetom, malarzom, dziennikarzom, pisarzom, aktorom, artystom filmowym lub cyrkowym, synom bankierów, fabrykantów, inżynierów, sławnych architektów lub robotników: fryzjer, krawiec, krojczy, białoskórnik, tapicer, introligator, szewc, chłopcy restauracyjni, kelnerzy, funkcjonariusze hotelowi, muzykanci z tinglów, przekupnie, kramarze, anarchiści, socjaliści, rewolucjoniści, rentierzy, szoferzy, zawodowi cykliści, bokserzy, dżokeje, lotnicy, łajzy nocne, hulacy, amatorzy, dyletanci, for- danserzy, mieszkańcy Montmartre'u, Bulwarów czy Montparnasse'u, łgarze, nicponie, a nawet kanciarze, oto z czego składa! się nasz Trzeci Pułk Piechoty i Legii Cudzoziemskiej zarazem, najbardziej paryski spośród wszystkich pułków armii francuskiej, a także spomiędzy wszystkich najbardziej intelektualny, słowem: pułk luksusowy — o czym przekonano nas wprędce ustawiając nas zawsze i wszędzie naprzeciw gwardii pruskiej, gdziekolwiek pojawiłyby się te wojska wyborowe i najlepiej ze wszystkich dywizyj niemieckich wymusztrowane (gedrilltl).
Do drabów z dawnej Legii zaliczał się między innymi facet szczególnie wredny, które
go przydzielono oczywista do mojego oddziału. Mruk wyniosły i kłótliwy. Nazywał się Griffith, Arthur Griffith, i był Anglikiem, ale z gatunku Anglików histerycznych — kłębek nerwów - migrenowatych, melancholijnych, tłumiących w sobie wszystko z wyjątkiem przypływów lodowatego humoru, tyleż nagłych, co wściekłych. W wieczór swojego przybycia Griffith chwiał się na nogach. Był chory. Stary legionista złamał się wyczerpany do cna. A że właśnie tkwiliśmy w okopach Żabiami (La Grenouillćre) siedząc w wodzie po brzuchy, zaniepokoiłem się
o faceta i zaprosiłem w gościnę do swojej ziemianki, wykopanej w zboczu pagórka i gdzie płonął suty ogień.
- - Nie wtrącaj się, kapralu — mazgnął i poszedł zaszyć się w dziurze indywidualnej, porzuconej od dawna, z niedobrą bowiem wystawą i pełną błota, skąd usłyszałem najpierw, jak rzuca tornister, prowiant i karabin, a polem jak przeklinając sypie licznymi Goddamt i Biade\
Żabiarnia była paskudnym zakątkiem. W dzień częstowano nas drobnymi pociskami okrętowymi, nocą groziła nam wciąż napaść patroli nieprzyjacielskich, które usiłowały nas zaskoczyć, podkradając się łodziami. Bo ten mały posterunek leżący gdzieś u diabła na zapiecku był możliwie jak najdalej wysunięty wśród bagien i stanowił jedyny
tor okopów na prawym brzegu kanału Som- my, 2 wylotem na wprost głównych niemieckich okopów lewobrzeżnych, toteż celny ogień naszych czatowników przeszkadzał wrogowi w dostawach prowiantu i zmianach oddziałów. A ponadto, że nasz pluton ochotniczy dysponował tylko jedną mitrałiezą, kazałem zainstalować, bez wiedzy oficerów, dobrze zamaskowaną w rowie strzeleckim i wśród sitowia baterię złożoną z dubeltówki i siedemnastu leblów osadzonych w ramie, tak iż jeden człowiek mógł wypalić z nich wszystkich równocześnie albo prażyć z przerwami, operując dźwignią lub żelaznym prętem, o najbardziej nieprzewidzianych godzinach dnia czy nocy. Całość była nakierowana na wiszącą kładkę, której koniec wrzepiony w prawy brzeg kanału obserwowaliśmy przez lunetę, daleko poza liniami, od strony Peronnes. Ale strzelaliśmy na chybił _ trafił i dlatego nie wiem, czy nasza zamaskowana bateria wyrządzała Niemcom wiele szkód, niemniej kule, które żołnierz dyżurujący w rowie wysyłał tuż nad powierzchnią wody, a robił to, kiedy chciał, często trawiony chandrą, a jeszcze częściej po prostu dla zabicia czasu, podnosiły straszliwy hałas i budziły noc echami wśród brzegów tak ostrymi, że czatownicy z innych odcinków, nie uwiadomieni o naszej zasadzce, głowili się, co to mogła być
za broń tajemnicza, broń nieznana, co odzywała się ni stąd, ni zowąd w sektorze, i dostawali gęsiej skórki, ale też owe szatańskie detonacje nadlatujące od nas dodawały im otuchy.
Tej nocy dyżur w rowie strzeleckim objął z kolei Griffith, ja zaś, niepokojąc się mocno
o nowo przybyłego, chorował przecież, a ponadto był charłakiem (ogryzek nie mężczyzna), jak sobie poradzi na posterunku tak paskudnym, wstąpiłem tam, żeby zobaczyć, co porabia nasz Anglik. Drań, rozebrany do naga, to pakował bagnet w błocko, to znów go wyciągał, i zawołał na mój widok:
— Goddam, kapralu! Klawo tu, no nie? Założę się, że na dnie pełno węgorzy!
Rossi, herkules jarmarczny, włochaty jak niedźwiedź, kolos, który nigdy nie mógł znaleźć okopów dość na jego wzrost głębokich, toteż ładował się w pierwszą napotkaną dziurę i nie chciał z niej wyłazić, dopóki pozostawaliśmy na pierwszej linii, Meyrowitz, poeta żydowski z ulicy des Rosiers, który utrzymywał, że cierpi na kurzą ślepotę, i wycyganił od pułkowego konowała świadectwo zwalniające go od wszelkiej służby nocnej, Coąuoz, windziarz z hotelu Meurice, delika- cik, ale też nasz kozioł ofiarny, ilekroć bowiem nadciągało niebezpieczeństwo, robił dosłownie w portki, Goy, majster od Gtiveau, najprzystojniejszy chłopak w kompanii, we-
soły, bystry, przedsiębiorczy, cały dzień coś nucący albo pogwizdujący, który na pozór niczym się nie przejmował, aie był lunatykiem i dlatego w noce księżycowe wybiegał na no man's land i tańczył naprzeciw zasieków z drutu kolczastego, rzucając ręcznymi granatami we wszystkie bajora, gdzie tylko odbijała się nocna gwiazda, albo prażył gęsto z karabinu w wygwieżdżone niebo, i wielu jeszcze innych nieboraków, u których obserwowałem przeróżne dziwactwa, ewakuowanych, zwolnionych ze służby, poległych lub zaginionych bez wieści, ludzi z mojej ekipy, dzięki którym zgromadziłem znakomitą kolekcję fenomenów, tak — ale podobnego ptaszka jak ów numer, co przy- tryndał się do mnie z Afryki, takiego postrzeleńca, którego mógłbym porównać z tym opętanym Griffithem, nie, jeszcze nigdy,
o niel
W cywilu, nim ugrzązł w Legii, Griffith był kanalarzem, drobnym poczciwym funkcjonariuszem londyńskiego magistratu, punktualnym i sumiennym, jak mi to później uparcie dawał do zrozumienia. Ale tego dnia, kiedy opowiedział mi swoją przygodę w Banku Angielskim, której był bohaterem, pojąłem, że miał powód, aby dostać bzika.
Każdy inny też by dostał, przynajmniej.
Był grudzień roku 1914, kiedy Griffith nie zechciał podzielić ze mną mojej ziemianki, ale dokonał pierwszych swoich znakomitych czynów na torfowiskach nad Sommą, i był koniec czerwca 1915 roku, kiedy zajęliśmy w parku zamkowym Tilloloy odcinek tak przytulny, że najzaradniejsi sypiali w namiotach; ów oryginał zległ w moim szałasie i chociaż nadarzył nam się raz jeden prawdziwy spokój wśród zieleni, znalazł sposób, aby w kilka dni umrzeć na złośliwą febrę.
Jeśli wystąpił wtedy z półzwierzeniami, to nie dlatego, żebyśmy zostali przyjaciółmi albo chociaż kumplami, Anglik nie tak łatwo otwiera serce, a Griffith z natury był mrukiem, ale mieliśmy już za sobą wspólne wypady majowe na północ od Arras-Notre Dame de Lorette, białe fortyfikacje, grzbiet Vimy, cmentarz w Souchez, rudery pod Ca- rency — a tak się lała tam krew, że niewielu ocalałych z tej rzezi musiało przystać do siebie wzajem, zewrzeć się instynktownie w rodzaj odrębnej bandy wśród tego olbrzymiego kotłowiska fiksatów, koślawców, tych, których mieliśmy za straconych i co zjawiali się znowu, albo nowych, przysyłanych nam w sukurs, wybierków z rezerwy, wśród tej zbiornicy gówna pełnej drani, co przybywali do nas, w nieładzie spadali nam na łeb, ranni, i drałowali na oślep, wracali.
Nie mogę nawet mówić o koleżeństwie
z Griffithem; ów samotnik zbyt gardził wszystkimi, ale wiedziałem, że jako człowiek był do mnie przywiązany. Dlaczego? Pojęcia nie mam, do cholery! Może dlatego, iż udawałem, że nie dostrzegam jego dziwactw, a w każdym razie nie przywiązuję do nich żadnego znaczenia, albo może jeszcze dlatego, że obaj lubiliśmy ryzykować. Rzeczywiście, ilekroć wyruszałem na patrol, ten bydlak Griffith tak się zawsze urządzał, żeby mi towarzyszyć, a wtedy przyklejał się do mnie, lazł w moim cieniu, naśladował każdy mój ruch, padał, wstawał, czołgał się, nieopanowany, zdenerwowany, może nazbyt podniecony, bo węszył niebezpieczeństwo, ale zawsze gotów rzucić się naprzód.
Bardzo lubiłem te nasze wspólne patrole, bo wtedy nic nie mąciło nam przymierza; dopókiśmy nie wrócili. A zresztą nikt nie umiał długo żyć w zgodzie z Griffithem, bo charakter miał trudny i drażliwy, toteż nikt go nie lubił. Nie był łatwy w obejściu ani rozmowny. Rozmyślnie trzymał się na uboczu, paląc fajkę, a gębę otwierał tylko po to, żeby komuś nachamić. Nigdym jeszcze nie spotkał kogoś o tak niewyparzonym pysku — kiedy Griffith osadzał na miejscu osiłka, który popróbował wejść mu w paradę, albo próżniaka, który chciał się nim wyręczyć, albo kiedy zaczynał się wściekać
o kawę, tytoń lub ostatek wina, nad które
go rozdziałem czuwał gorączkowo, wtedy ten wyskrobek milkliwy i posępny oszałamiał wszystkich tyleż swoją werwą, zajadłością, nieokiełznaną pasją, co nieoczekiwanymi obelgami tryskającymi nieprzerwanym strumieniem, barwnością słownictwa nafasze- rowanego stajennymi przekleństwami i pełnego potwornych świństw, zabawnym, nie dającym się naśladować akcentem, gdzie cockney mieszał się na poły z gwarą Belle- ville. Nikt natomiast nie mógłby się pochwalić, że słyszał, jak skarżył się stary legionista, albo że widział, jak ów żołnierz potyka się czy waha, wykręca się od obowiązku lub załamuje; i podczas całej tej długiej zimy, jaką spędził z nami, bez względu na swój stan zdrowia, które od pierwszego dnia nie polepszyło się nic a nic, ten człowiek ledwie trzymający się na nogach nie zgodził się, by wpisano go na listę chorych — nawet w momencie, kiedy przeczuwając bliski koniec wśliznął się któregoś wieczora do mojego szałasu i powiedział:
— Zabieram ci miejsce, kapralu, dobra? Kładę się. Fajnie masz tutaj, brak tylko wazonu z kwiatami. Nic nikomu nie gadaj, plujesz na nich, no nie? Przysięgasz? Ze mną już koniec, zdechnę, a chciałbym, żeby dali mi spokój, chciałbym skreślić się po cichu. Kapujesz?
A że w Tilloloy odcinek był spokojny, siedzieliśmy na linii po dwa, trzy tygodnie z rządu. Nie słychać tam było nigęly strzałów karabinowych, a bardzo rzadko armatą lub moździerz, które waliły od południa na Beuvraignes, z lewej strony od nas. Naprzeciw nie było widać Szwabów, którzy stali gdzieś przed Roy, na ogromnej równinie całej zasadzonej burakami, już wybujałymi.
Odcinek urządzono zawczasu, z głębokimi schronami i starannie wytyczonymi okopami. Cholerny postęp, wszystko zostało przewidziane, wszystko zostało zainstalowane, zapięte na ostatni guzik, nawet prowiant dostarczano nam na pierwszą linię na grzbietach osiołkówl Nie pozostawało nam już nic do Toboty.
Naprawdę, wszystkim nam było w Tilloloy jak w raju, a ci, którzy nie majstrowali przerabiając rakiety lub łuski pocisków na przedmioty pamiątkowe (pierścionki, breloki, obsadki, przyciski, kubki, etc., aluminium łączone z miedzią) albo nie byli pochłonięci korespondencją miłosną, grali w karty jak dzień długi, wysypiali się do syta, tłuścieli. Griffith mógł więc leżeć w mojej budzie, nikt się nim nie interesował ani nie dostrzegał jego nieobecności. Do pełnienia służby nadawali się nowicjusze. A zresztą dwaj wartownicy, których wysyłałem, znacznie bardziej powodowany regulaminem aniżeli
sumiennością, na noc do czatowni, sterczeli tam dla pucu.
Odcinek był spokojny już od paru miesięcy i całe dorzecze Oise i Marny, które gazety nazywały przegubami frontu, front bowiem zaginał się tam z północy na wschód, było nade wszystko martwym punktem. Nie działo się tu nigdy nic.
Jak już wspomniałem, w Tilloloy niektórzy sypiali w namiotach. Inni nocowali na dworze, pod drzewami parku, A ja zbudowałem sobie szałas pod czerwonym bukiem, którego gałęzie zniżały się do samej ziemi, opadając na trawnik zagłuszony zielskiem,
9 naprzeciw zamku. W tym zdewastowanym ogromnym parku było jeszcze wiele bardzo pięknych drzew. Ale zamek leżał w gruzach. Spalił się zeszłego lata. I miałem jeszcze jedno lato miłego życia. Dni były wspaniałe.
Wspominam Tilloloy jako szczęśliwy pobyt w oazie. Po raz pierwszy od początku wojny otworzyłem książkę. Czytałem. Był to „Tamten świat", imaginacyjna podróż w rejony księżyca i słońca oraz do królestwa ptaków, przez Cyrana de Bergerac. Stare wydanie, które zabrałem z domu zdmuchniętego przez pocisk w Ouesnoy, i od listopada dy- gowałem w tornistrze tę książkę.
Lektura, zjawisko przedziwne I Griffith nie przeszkadzał mi. Nie ruszał się, chyba tylko żeby, nabić fajkę i skrzesać ogień. Od czasu
do czasu dawałem mu pić — tęgi łyk czerwonego wina — wyciągałem rękę, żeby zbadać mu puls, i znów zatapiałem się w lekturze, Dni szybko płynęły.
Lektura, zjawisko przedziwne: unicestwia czas, zawrotnie odmienia przestrzeń, ale z tej racji nie wstrzymuje oddechu i nie odbiera życia czytelnikowi. Unosi nas latający dywan. Czarodziejską czapkę Fortunatusa wkładamy na głowę. Uważamy się za niewidzialnych, nieobecnych, chociaż jesteśmy wszechobecni, tam nawet, rozgorączkowani, z tą książką w ręku, książką, którą pożeramy, zjadamy oczyma, jakbyśmy praktykując białą magię karmili nasz umysł.
Bo lektura zalicza się naprawdę do praktyk magicznych świadomości, ujawniających jedną z najmniej znanych cech człowieka, cechę, która wyposaża go wielką władzą: jest to zdolność bycia w dwóch miejscach równocześnie oraz izolacji, abstrahowania się
— i tak człowiek opuszcza własne życie nie tracąc kontaktu z życiem, krótko mówiąc: dokonuje aktu komunii z wszystko- ścią, jeśli nawet w nic już nie wierzy.
Za dowód przytoczę wam jedynie to, co się działo w tym wątłym, w tym efemerycznym szałasie z gałęzi, wzniesionym w zagięciu warg piekielnej paszczy, otwartej szeroko i w każdej chwili gotowej nas połknąć — a człowiek czytał nie domyślając
się jakby niczego, był milczący i zdawa! się nieobecny, drugiemu zaś człowiekowi, który umierał pogrążony już w mętnej agonii, co wciągała go, porywała, zmuszała do tułaczki po innym świecie, udawało się jednak nawiązywać styczność z umysłem towarzysza, błądzącym gdzieś, lecz jasnym.
Tak więc, kiedy noc zapadała, a ja musiałem wskutek ciemności przerywać lekturę, gdyż nie wolno mi było zapalić światła, nawet nędznej świeczki, bo wróg stacjonował blisko, i nie udawało mi się zasnąć, bo w tym wielkim bałaganie wojennym odwykłem od spania, Griffith, żeby nie zasnąć i nie wpaść od razu w otchłań, jaka, czuł to, otwierała się pod nim w mroku, zaczynał nagle opowiadać swoje życie, mnie zaś ogarniało złudzenie, żem nie zamknął książki, ale otworzyłem inną, nieco głośniejszą niż ta, którą w dzień pożerałem oczami — i dlatego wzruszenie, jakie emanowało dla mnie z tych słów, za którymi podążałem w ciemności, notowałem mózgowo, nie zachowując doń sentymentu.
Toteż jego opowieść wydaje mi się dziś raczej historią przeczytaną, jak tyle innych przez nas nigdy nie przeżytych, aniżeli autentyczną spowiedzią. A przecież miejsce, moment, akcja tego rzeczywistego epizodu sprawiają, że nie mogę dłużej podawać w wątpliwość ostatnich słów konającego, ile
kroć bowiem Griłfith krzesał ognia, by zapalić fajkę, widziałem, jak jego powieki kurczyły się niby jaszczur, rozszerzone zaś oko, coraz bardziej szkliste, odbijało żar mojego papierosa, ilekroć nachylałem się, by napoić go albo zbadać mu puls.
I aż do końca nie zaprzestaliśmy palić — on swoją fajkę, ja swoje papierosy — jak gdybyśmy na zasadzie tajnego szyfru wymieniali w ciemnościach świetlne sygnały.
W dziejach Griffitha nie ma nic patetycznego. Bolesne jednak było to, że opowiadał mi je podrwiwając, jak facet, któremu wisiały one nisko.
— Rozumiesz — powiadał mi — życie to nie romans. To jeden z tych interesów, z których nie kapujesz nic. To jak te kanciarskie automaty w knajpach. Im więcej pakujesz tam grosza, tym mniej go masz. Czasami rzyg- nie ci toto garścią żetonów, a wtedy fundujesz sobie przy ladzie kielicha, coś mocnego, żeby zdrętwiał ci pysk. Ale biada, jeśli oddasz to tej kurewskiej maszynie, wtedy koniec. Nie odplunie ci już. Nic nie poradzisz. A przy rachunku leżysz. Maszyna cię wykiwała.
Miał gorączkę, nie zdołam więc odtworzyć ¿n extenso całej opowieści, klórą snuł noc w noc, podczas długiego tygodnia agonii, ani dać pojęcia o nieładzie, 7. jakim nachodziły
go wspomnienia; spróbuję streścić zatem w słowach możliwie jak najprostszych przygodę Griffitha w Banku Angielskim.
Gdyż po wielu latach najbardziej mermoli- ło go coś, czego pojąć wciąż nie mógł: to, że lord-gubernator nie przyjął go natychmiast, kiedy Griffith po raz pierwszy zgłosił się w Banku. I nie tylko nie przyjął, lecz
o mały włos nie wyrzucono go za drzwi, chociaż przyniósł wiadomość najwyższej wagi, zjawił się z własnej woli, aczkolwiek mógł zatrzymać odkrycie dla siebie, on, który bez niczyjej pomocy mógł wysadzić bank w powietrzel
Działo się to na długo przed wojną. Griffith miał wtedy trzydzieści pięć lat. A teraz miał pięćdziesiąt. Ale i podówczas był równie jak dziś uparty, a że miał swój utajony zamysł, zaufanie zaś tylko do P. Gubernatora, jako kogoś, kto załatwiłby mu sprawę, ponawiał ataki przez wiele tygodni i miesięcy, znosił wszelkie rodzaje afrontów, intrygował, nalegał, dawał się wyrzucać, zamykać, powracał znowu, godził się z opinią, że ma kuku na móniu, aż wreszcie uzyskał audiencję u Jego Wysokości lorda So and So.
Griffith utrzymywał, że wykalkulowal swój numer zawczasu i że nie poniosło go w momencie, kiedy odkrył tajemnicę państwową. Owa tajemnica stanowiła jego szansę. Gubernator Banku Angielskiego nic jest
aż takim idiotą, żeby bez końca odmawiać audiencji komuś, kto zabiega o nią z takim uporem. Czy nie byli w ostateczności kolegami, skoro on sam byl też funkcjonariuszem? Wystarczyłoby mu zasięgnąć języka w dziale personalnym. Griffith był dobrze notowany. Jako sumiennemu pracownikowi, od lat piętnastu kanalarzowi miasta Londynu, powierzono mu odcinek najstarszy, najbardziej skomplikowany, najtrudniej dostępny, najbardziej niezdrowy, ale też najważniejszy w miejskiej sieci, gdyż posterunkiem Griffitha byl kolektor, który obsługiwał City.
Piekielny to był labirynt ów odcinek, można było zabłądzić w plątaninie korytarzyków bez wyjścia, podziemnych przejść wiodących donikąd, przestarzałych lochów, nadwerężonych tuneli, galerii datujących się z zeszłego stulecia, zrujnowanych komór, zasypanych , studzienek, zatkanych luftów, pod- murowań nie do przebycia, które należało obchodzić, ślepych uliczek ciemnych jak in pace — a kiedy człowiek chce zawrócić, włazi w wąskie kanały, które niebawem zaczynają się ścieśniać, okręcać się, wić, za- plątywać pętlę, i jeśli to zlekceważy, zabrnie na niebezpieczne drogi, między wężowate wodzidła pokręcone Bóg wie jak i prowadzące Bóg wie dokąd — ale Griffith znał, jak kret zna kretowisko, wszystkie kątki i zakątki swojego odcinka, ponieważ badał
go w całości, najpierw powodowany zwykłą ciekawością, a potem z upodobania w odkryciach tak namiętnego, że wędrował po nim i w niedzielę, bo chciał być sam i móc wszędzie myszkować bez świadków, a tym szczycił się i chełpił niepomiernie.
I tym ni mniej, ni więcej jął raczyć Jego Dostojność, pełen afektacji, z miną niemal tryumfatora, skoro tylko rozpoczęła się audiencja, której Gubernator Banku Angielskiego udzielił jemu, zwykłemu kanalarzowi, a że lord So and So, wciąż dojść nie mogąc utajonego celu wizyty tak mało protokolarnej, wśród której gość zalewał go potokami słów niepojętych, okazał dyskretnie, iż irytuje go ten orator-wyskrobek, nonszalancki, szczwany, a nawet bezczelny i w sumie dość niepokojący, przez którego tracił czas i zaczynał już tracić cierpliwość, Griffith, czekając tylko na efekt swoich chytrych wywodów, wykorzystał go, by,zadać dystyngowanemu lordowi cios między oczy.
— Milordzie — wygarnął bez ogródek — założę się o mój tygodniowy zarobek, że żaden z pańskich wygalonowanych fagasów, co wyprawiali takie hece, zanim wpuścili mnie do pana, nie pozbierałby się, gdyby zamknąć go na godzinę w moich kanałach, albo, swój honor angażując, założę się o pańską gubernatorską roczną pensję, że choć macie żelazne drzwi, kraty z podłączonym
prądem, specjalne zamki, dzwonki alarmowe, armią wartowników, policemenów, uzbrojonych żołnierzy siedzących w podziemiach i na dachach, plus cały ten obronny bajzel, jaki pan w razie czego rozpąta, założą sią, że nie przeszkodzi mi pan wleźć do skarbca Banku Angielskiego i wytarzać sią w waszych zapasach złota. Przybijaj pani Spotykamy się jutro, punkt dwunasta.
— Wierzysz mi, kapralu, no nie? To był lord, a nie dupa, przyjął mój zakład. I na drugi dzień, punkt w południe, kiedy przy- leźli kapusie, mundurowi, żołnierze, dozorcy, woźni, a wszyscy z tej firmy, a także grube szyszki od finansów, i kiedy mój lord wsadził klucz i pchnął drzwi skarbca, zgadnij, braciszku, kogo zobaczyli, jak czochrał sią tyłkiem o forsą Jej Królewskiej Mości, a gdyby tylko chciał, nażarłby sią tego gówna? Mój to był zad, proszą ja ksiącia, i oni wszyscy mnie widzieli, jak ty widzisz mnie teraz, i wybałuszali na mnie gały, bom sią pluskał w tym jak wieloryb. A jebałże ich pies! To było więcej niż kino; to było fajniejsze niż Fantomas! A ich zatkało na amen, tych bezjajców. I nie znalazł sią w tej bandzie żaden, co by mnie zadźgał, kutasy! Albo chociaż zamalował. Mój lord wziął mnie pod ręką i wyprowadził. Zamknęliśmy się we dwóch u niego, w gabinecie. Nie chciał, żeby nam ktoś przeszkadzał. A ja do tego właś
nie zmierzałem. Migiem ubiliśmy interes. Pogadaliśmy jak dwaj kumple i pogodziliśmy się zaraz. Bom ci już powiedział, że ten gość dupą nie był. A ja pękałem ze śmiechu. Ale mu dałem słowo, że pary nie puszczę. Przy- ' siągłem. A tobie to mówię tylko dlatego, że tylko patrzyć, jak zdechnę, wiesz...
Oczywista nie zadawałem mu żadnych pytań; ale jako jedyny świadek jego agonii mogę lorda So and So zapewnić, że nawet w malignie mój legionista nie wyjawił mi więcej.
Tak więc, chyba że cudownym zrządzeniem losu, nikt nigdy się nie dowie, jaką to tajemniczą drogą — którą ów typ zadziwiający miał szczęście odkryć, kiedy myszkował po swoim szambo — Griffith dotarł, jak to był obwieścił, mimo urządzeń alarmowych i nie zauważony przez nikogo, do skarbca Banku Angielskiego.
Gdyż tu właśnie rzecz najniezwyklejsza z tej historii: nikt nigdy dociec nie zdołał, którędy przelazł ten cholerny Griffith, a stary uparciuch odmawiał zawsze, ktokolwiek by go pytał, zdradzenia swej tajemnicy.
Nawet lordowi So and So.
Podczas rozmowy w gubernatorskim gabinecie lord So and So to straszył Griffitha groźbami mrożącymi krew, to nęcił obietnicami jak najświetniejszej nagrody, by po-
ciągnąć go za język, ale wskórał taką tylko odpowiedź:
— Szefie, poszczęściło mi się i już. Żądam tylko pensji tysiąca funtów rocznie. To mi wystarczy na podróże. Ale dlaczegóż pan chce, żeby inny nie miał tego szczęścia, które ja miałem, gdyby przypadkiem odkrył po mnie to przejście? Skoro ja tamtędy przelaz- łem, to i ktoś inny przeleźć może. Przysięgam, że nic nigdy nikomu nie powiem. Moje słowo powinno wystarczyć panu. Słowo kanalarza!
W końcu lord So and So ustąpił, wypuścił go z Banku, ale pod warunkiem, że póki życia Griffith nigdy do Anglii nie wróci.
I Griffith dotrzymał słowa. Nie powiedział nic, a zmarł w Legii.
Po wojnie, ilekroć przyjeżdżam do Londynu, kiedy spaceruję po gwarnych ulicach City, rozmyślam zawsze o sekretnym kanale między ściekami a zapasem złota w Banku Angielskim, a dzięki kojarzącym się wspomnieniom i myślom pojawia się w mojej pamięci ów okres, kiedy byłem na froncie prostym żołnierzem wśród innych prostych żołnierzy i kiedy prawdziwi legioniści mający za sobą wysługę lat, co przybyli do nas z Afryki, bardzo lubili nas epatować opowieściami o więzieniu Sidi bel Abbes, „ich" więzieniu stanowiącym ósmy cud świata, któ
rym się tak szczycili, a które — szeptali — posiadało swój sekret.
Każdy na koniec w Legii słyszał o tym sekrecie, nikt jednak, z wyjątkiem skazanych na śmierć, do jakiego stopnia był on rzeczywistością, wiedzieć nie mógł. Na podstawie tej lub owej relacji dałoby się wnieść, że dawni legioniści budując więzienie Sidi bel Abbes, ów „betonowy blok najfantastyczniejszy pod słońcem, grubszy niż Gibraltar", pozostawili gdzieś w masywnych murach szczelinę, wąski kanał, który z celi śmierci prowadził tajemniczo na wolność...
Przejście „Pięknej dziewki"!
Próbowano sondować te mury. Ale trzeba być w sytuacji beznadziejnej, żeby znaleźć jego wlot, a potem wylot, i trzeba umieć walczyć o szansę, swoją ostatnią szansę.
DIAMENTOWE ZAGŁĘBIE
Pani Paulette 1chon
Diament niebieski, zwany brazylijskim, rozpoznajemy po tym, że — jak pokrewne mu kamienie pełne najintensywniejszych ogni — błyszczy nocą, nawet odcięty od wszelkich źródeł światła.
Mam na myśli diament surowy, znajdowany w żwirowiskach — cascalho — trzeciorzędu, nad rzekami, po przejściu jednej z owych nawałnic, które rozpętują się co dzień pod wieczór, kiedy nadchodzi pora deszczowa w skwarnej strefie brazylijskiej puszczy i czarne chmury oddalającego się huraganu zawalają niebo, a noc tropikalną czynią całkowicie nieprzejrzystą, nieprzeniknioną.
Wtedy to dostrzeżesz w kupach kamieni i piasku nagromadzonych w dzień przez poszukiwaczy diamentów na prawym brzegu owej rzeki zagubionej na krańcu lasów dziewiczych, Mato Grosso i Golas, a zwanej Rio das Garęas, czyli rzeką Egret, kamyk, co bły-
szczy w mroku, otacza się fosforyzującym nimbem, wydaje łagodny błękitnawy blask.
Narodził się diament...
Nagi, gdyż obmyty strumieniami ciepłej wody, które bez końca spadają z nieba, ów niezastąpiony kamień (ujrzeć zresztą, jak błyszczy wśród nocnej czerni, żadną nadzwyczajnością nie jest) sama przyroda, rzekłbyś, oczyszcza z ziemistej powłoki. Ale skądinąd, choć widujemy nierzadko, nawet w biały dzień, inne oczyszczone kamienie błyszczące w wodach rzeki, diamenty ugrzęzłe na dnie, wśród mułu i migoczące spod fal, zwłaszcza w półcieniu i tam, gdzie prądowi stawiają czoła potężne głazy, nie należy wnosić, by rzemiosło poszukiwacza diamentów było próżniaczym lub intratnym,
Przeciwnie, to jedno z rzemiosł najbardziej wyniszczających i najbardziej zawodnych, jakie istnieją w ogóle.
Poszukiwacze diamentów żyją przeważnie w nędzy tak wielkiej, że nie każdy nawet jest właścicielem miseczki z drzewa tambu (skromne i prymitywne narzędzie, bez którego nic począć nie sposób, służy im ona bowiem jak dzień długi do „prania" diamento- nośnego żwiru, piasku i błota, gdzie szukają fortuny), i znacznie bardziej dla posiadania tego pospolitego naczyńka aniżeli dla wspólnej walki z niebezpieczeństwami leśnej głu
szy mnogość tych kompanionów biedy stowarzysza się po dwóch, po trzech, a czasem i w liczniejsze, odrębne gromady.
I muszą ten piach, ten żwir, ten muł wydobywać, przenosić i układać w kupy, a pod płomiennym słońcem to praca dla potępieńców.
Słynne cascałho składa się z nader twardych odłamków skały, które poszukiwacz diamentów odłupuje dłutem lub intensywnymi ciosami młota, jeżeli, aż do utraty sił, nie musi wyważać olbrzymich głazów posługując się łomem górniczym, a nie mniej słynny „niewolnik diamentów", tak bowiem poszukiwacze zowią muł diamentonośny z powodu wymieszanej z nim brunatnej magmy (owa magma też ma swoistą kompozycję: primo — rodzaj laki w pałeczkach przypominającej lak do pieczętowania? secundo — materia krucha, przypominająca słomę ryżową; tertio — inna materia podobna do krowiego rogu), muł ciężki, naćkany krysztali- kami, a trzeba po niego nurkować aż na dno rzeki i pływając pod prąd aż do utraty tchu nagarniać do skórzanych worków o szerokich wpustach. Otóż w tym zdradliwym klimacie pływać, jak dzień długi, pod wodą to praca nie mniej mordercza niż tłuc kamienie na słońcu.
I dlatego deszcze, tornada, ciepłe trąby wodne są, mimo nieprzerwanego ciągu nie
szczęść i chorób, dobrodziejstwem w tym piekle Rio das Garęas. Odwalają robotę, „piorą", dają niespodzianą szansę łatwych i pięknych znalezisk, dlatego więc w burzliwe noce każdy w obozie tkwi na czatach. 1 biada nierozważnemu, co niepomny na pierwotne prawo poszukiwaczy diamentów ośmieli się zbliżyć choćby na trzy i pół kroku do jednej z owych kup — cascalho — którą deszcz rozmywa właśnie. Właściciel, zaczajony w mrokach szałasu, sprzątnie go kulą bez ostrzeżenial A przecież chodzi jeszcze tylko o diament surowy, z całą niewinnością migoczący w błocie, bo dopiero w Rio de Janeiro, baśniowej stolicy pełnej kobiet, ów skromny szlachetny kamień, oszlifowany, rozjarzy się wreszcie wszystkimi swoimi ogniami w szykownej gablocie oświetlonej elektrycznością i wtedy dopiero ów diament błękitny, chluba Brazylii, będzie wartał dużo pieniędzy. Tu, w lesie, za garść tychże diamentów zgłodniały poszukiwacz zafunduje sobie najwyżej rzecz tak zbytkowną, jak baton prymki, tykwę paskudnej wódki z Cuiabśi albo kilka pudełek z japońskimi konserwami w środku, jeśli na tych pustaciach pojawi się przekupień Syryjczyk, a jeśli kramarz nie nadejdzie, poszukiwacz w końcu wszystko przegra w karty, kiedy napadnie go chandra, febra lub inna choroba i kiedy, przekląwszy swój
los, znienawidzi diamenty, zbrzydzi sobie wszystko, zacznie mieć pretensję do całego świata, szukać o byle co zwady z kolegami — i wtedy puszcza w ruch swój nóż albo do bliźniego wygarnia ze strzelby.
W roku 1926, w obozie Egret, było ich stu czterdziestu dwóch: traperzy, narwańcy, dezerterzy, niebieskie ptaki, przeważnie „krwi mieszanej", albo kabokle z interioru, bo chłop brazylijski na jednym miejscu usiedzieć nie potrafi — będąc, jak wszyscy kar- czownicy lasów, z usposobienia włóczykijem. W tej liczbie było jednak dwóch gringos: opryskliwy Anglik budzący w innych zabobonny lęk sztuczkami kuglarskimi i zręcznością w kartach oraz Niemiec, baron von Kleinmichel (Otto), który swoją baronię zaświadczał wizytówką przybitą do pnia ce- dru, giganta zwalonego piorunem, przezwany przez kolegów z obozowiska Joäo dos Barros, podobnie bowiem jak ów przelotny ptak polny, rzeczony cudzoziemiec, nie przypominający w niczym żadnego z nich, zbudował sobie szałas na uboczu i nie zadawał się z nikim.
Zeszłego roku, nie po raz pierwszy zresztą, przyjechałem do Rio na karnawał, który sam w sobie, pomijając tyle innych cudów, mógłby rozsławić to miasto.
Co wieczór przyjaciel mój Luis wpadał po mnie do hotelu i zaciągał do nocnej knajpy, podówczas najmodniejszej.
Knajpa ta, robiąca furorą, nazywała się „The Diamond's Club". Otworzyła go pewna Amerykanka przy wysadzanej przepysznymi palmami cesarskimi i do niedawna jeszcze tak spokojnej ulicy ambasad — via Laranjeiras, a choć szalał już kryzys ekonomiczny, ów dansing nie pustoszał nigdy, bo całe Rio, a w tym i mój przyjaciel Luis, kochało się we właścicielce.
Nie tylko uroda złotowłosej Edith von Berensdorff i jej tajemnicza biografia przyciągały tłum eleganckich masek; sukcesy „Diamond's Clubu" tłumaczył fakt, iż całą noc walczyły tam o lepsze dwie szatańskie orkiestry: stuprocentowy jazz amerykański ożywiany fantastyczną trąbką zadziwiającego, niestrudzonego Wild Birda z Saint Louis oraz kapela typowo brazylijska, „8 Batutas", którą wyselekcjonował i wyćwiczył Donga, wzruszający kompozytor ludowy, w roku 1930 as karnawału w Rio, i zajadła walka, jaką staczały oba zespoły muzykantów murzyńskich, identycznej proweniencji, ale diametralnie różniących się między sobą w rzeczach kompozycji i natchnienia, że zaś jedni chcieli bez ustanku brać górę nad drugimi, kontrastowe rytmy „black-bottoma" następowały po nieustannym, przemożnym, wpra
wiającym w trans dudnieniu „macumby", przyspieszenie erotyczne hamowane w „sambach" i „macziczach" starało się rugować nerwowy automatyzm „one" i „two-stepów" albo malignę w synkopowanych glissandach „bluesów", podobnie jak „lundum", lubieżne, treściwe i naładowane melancholijną pasją Murzynów południowoamerykańskich, usiłowało święcić ostateczne tryumfy nad ekscentrycznym „cake-walkiem", osiągając szczyt w uciesznych improwizacjach, dziele czarnych wirtuozów z Luizjany, nad wszelką miarę podniecającym roztańczone pary, i tak upojeni znacznie bardziej muzyką kontrastowych zespołów aniżeli mieszaniną szampana z whisky, wychodziliśmy zataczając się, z pulsującymi skroniami, absolutnie odurzeni, i wchodziliśmy prosto w rozjarzony świt Rio, przebijający spośród palm, znużeni i radośni zarazem, lecz i pomieszani, jakbyśmy całą noc, w tej knajpie jedynej na świecie, obserwowali kotłowaninę perwersyjnych a- niołów albo rozpłomienione hopy diabłów.
Jak wszystkie kobiety, które przybywają do Rio, by się wzbogacić, z większym lub mniejszym powodzeniem — ladacznice, akto- rzyce, intrygantki, awanturnice — Edith von Berensdorff miała własną legendę, a że utrzymywała, iż pochodzi z New Yorku, legenda ta była sama pizez się romantyczna.
I tak oto rozpowiadali supiranci — a każdy z nich pragnąc uchodzić za kochanka Edith dorzucał do jej dziejów nowe szczegóły — że właścicielka „Diamonds'a Clubu” była spadkobierczynią pewnego bankiera z Wall Street, krezusa; że na balu, w college, zadurzyła się w swoim tancerzu, młodym włoskim architekcie, tyleż bosko pięknym, co nieuleczalnie bezpieniężnym; że dała się swojemu chłopcu porwać na okręt odpływający do Europy i że wzięli ślub na pokładzie; że podczas wojny, kiedy jej mąż zaciągnął się w Trentino do lotnictwa, Bdith podążyła za nim na front, jako sanitariuszka amerykańskiego Czerwonego Krzyża; że pewnego dnia przywieziono do lazaretu dwóch lotników, co zestrzelili się wzajemnie, jednym był jej mąż, a drugim jego pracownik, baron niemiecki; że mąż jej umarł, ona zaś z poświęceniem doglądała barona, wykurowała go, a Niemiec przez ten czas zdążył na zabój zakochać się w Edith; poślubiła go po wojnie, a następnie małżonkowie, zrujnowani inflacją (niektórzy utrzymywali, że żyli na wiarę i że Edith nigdy w ogóle za mąż nie wyszła), osiedlili się w Rio, gdzie byli częstymi gośćmi kasyna gry na Copacabana, widywano ich tam regularnie w ciągu długich miesięcy; że pewnego dnia baron von Kleinmichel przepadł bez wieści, a piękna Amerykanka otworzyła wtedy „The Diamond's Club", gdzie budziła
sensację pod przybranym nazwiskiem Edith von Berensdorff, i że od tego czasu piła, tańczyła, rada przyjmowała zaloty, prowokowała mężczyzn, kokietowała ich nie ulegając żadnemu, toteż nigdy nie podawano sobie szeptem niczyjego nazwiska. Powiadano natomiast, że posiadła wyjątkową maestrię wyłudzania prezentów i że namiętnością jej były diamenty, namiętnością nienasyconą... i niejeden wypieszczony laluś dawał chełpliwie do zrozumienia, że w tej kolekcji i on ma swój udział.
Mój przyjaciel Luis, spośród wszystkich su- pirantów tej zagadkowej kobiety, jak sądzę, w łaskach u niej najbardziej zaawansowany, mówił mi, że Amerykanka była rozpieszczoną córką, jak one wszystkie na Broadwayu; że był u niej dwa razy, ale nic między nimi nie zaszło; że tylko niezgorzej sobie wypili i że za drugim razem Amerykanka poprosiła go, żeby zawiózł ją do jubilera na rua Olvi- dor, a tam wybrała błękitny diament, za który Luis zapłacił podpisując kupę weksli — a mogę zaręczyć, że Luis d'Arancha durniem nie był, przeciwnie, ów uwodziciel brazylijski miał tancerki w Londynie, Paryżu, Berlinie, Amsterdamie i w Chicago, kiedy podróżował przed kryzysem, na wielką skalę handlując tapioką...
Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Właścicielkę „Diamond's Clubu", olśniła mnie absolutnie, choć byłem uprzedzony, subtelna i świetlista uroda tej, którą miałem za wampa; niedługo i w następstwie dostrzegłem jednak, iż Edith von Berensdorff wygląda na znużoną, czy to dawała się porywać w wir tańców, jakie odbywały się u niej — a nie przepuściła ani jednego, zarówno z południowo- jak północnoamerykańskich — czy też przy swoim stoliku, bo kiedy otoczona kręgiem wielbicieli pękających z zazdrości śmiała się rozbawiona, prowokująca, kapryśna, to znów tkliwie serdeczna, poruszała się niczym automat.
W tym hałaśliwym tinglu, którego była duszą, odnosiłem często wrażenie, iż ona jedna, właścicielka, nie uprzytomnia sobie, co się tam dzieje, i że nawet kiedy niczym profesjonalny wamp wtulała się mocno w tancerza albo kiedy jjrzytykała kieliszek do warg sentymentalnemu młodzikowi, co bladł z emocji, robiła to — obserwowałem — jak we śnie, prawie nieświadoma.
Wniosłem więc, iż Amerykanka była wielką neurotyczką, kobietą nienormalną, a co najmniej postrzeloną. Ale nigdy nie słyszałem, żeby Edith von Berensdorff była narkomanką, w tym bowiem przypadku policja Rio de Janeiro, nadzwyczaj surowa, nie tolero*
wałaby długo „The Diamond's Clubu”, dansingu tak już rozszalałego jak żaden inny.
Pewnej nocy zatem, kiedy zabawa była w pełni, Edith rozkrzyczała się nagle:
— Otto!... Otto!... Uważaj!... On cię zabije!
I wirując szaleńczo, piękna pani runęła na
wywoskowany parkiet, przycisnęła serce obiema rękami i jęknęła:
— Oooch!... Umieram...
I zanim straciła przytomność wyszeptała jeszcze, wijąc się na posadzce, kilka razy imię Ottona.
Luis i ja nadbiegliśmy pierwsi i zawoławszy aulo zaraz odwieźliśmy Edith do domu.
Kiedy się wreszcie ocknęła z długiego omdlenia, z wielką trudnością mogliśmy zrozumieć słowa, które wyrzucała z siebie zduszonym głosem, i nie każde z nich udawało jej się wymówić wyraźnie, podobnie jak nie wszystkie zdania domawiala do końca:
— Ach! ci mężczyźni!... Są jak dzieci... Wyobrażają sobie, że... A mówiłam przecież Ottonowi, że mu się nie powiedzie... Gdyby mnie kochał, nie wyjechałby nigdy... Och! gdyby wiedział... Moje kochane biedactwo!... A ja przez cały ten czas w Rio gromadziłam diamenty... Mam już tyle, ile chciałam... Schowałam je w worku... Ale mężczyźni, oni nie rozumieją nigdy nic, nigdy... Można było oglądać mnie nagą, jak tańczyłam nago, ale
żaden nigdy nie widział mnie w moich klejnotach... Były dla niego wszystkie, wszystkie, wszystkie... Achl gdybyż usłuchał mnie tylko... Biedny chłopaki... A przepowiedzia- łam mu, że wróci z niczym... A teraz mi go zabili... Ochl...
Przywiózłszy Edith ułożyliśmy ją w łóżku, a kiedy Luis ją rozbierał, ja, szukając w łazience soli trzeźwiących, wody kolońskiej, czystego ręcznika, bielizny, szlafroka albo piżamy, otworzyłem szufladę toalety i wsunąłem rękę w skórzany worek, jakiego używają traperzy, kiedy mają zapuścić się w las, wkładając do takiego worka swoje impedi- menla palaczy, bezcenną zapalniczkę lub zapałki, bo taki worek, zwany kieszenią indiańską, jest nieprzemakalny, ponieważ uszyty ze skóry szczura piżmowego. Kieszeń Edith wypełniały diamenty wrzucone tam bezładnie, niewielką zaś szufladę — futerały, bałagan futerałów różnokolorowych, małych, dużych i średnich, z nazwiskami najznakomit- j szych jubilerów w Rio.
Tak więc ogarnięta paniką dziewczyna mówiła prawdę, zdradzając nam tajemnicę swojego serca. Myślała tylko o swoim ukochanym mężczyźnie i jego desperacji, gdyby baron wrócił z pustymi rękami, jak tylu innych poszukiwaczy, wrócił wynędzniały z dalekiej brussy, z pieklą nad Rio das Garęas.
I zapewniała toraz, że jej go zabili jednym wystrzałem, i szlochała...
Biedna Edith! Powierzywszy ją pieczy mojego przyjaciela wracałem taksówką do hotelu, rozważając, kiedy auto mknęło wzdłuż plaży pustej jeszcze o tej porannej godzinie, czy ową nieoczekiwaną scenę, której teatrem byl w nocy „Diamond's Club", spowodował atak histeryczny, co powalił tę kobietę goniącą jak najwyraźniej resztkami nerwów, czy zetknąłem się ze wstrząsającym przypadkiem telepatii?
Często zadawałem sobie to pytanie, odpowiedź jednak znalazłem bardzo niedawno, w Paryżu, a sprowadził ją ślepy traf, kiedy stałem na platformie autobusu 19, który spod moich drzwi na Alma odjeżdża na dworzec Lyoński,
Zapłaciwszy konduktorowi za bilet, spostrzegłem, zapalając papierosa, mężczyznę, który palił również, stojąc jak ja, spoglądał na mnie z uśmiechem i przyjaźnie kiwał mi ręką.
— Nie poznaje mnie pan? — zagadał w końcu. — To ja przecież byłem barmanem na samolocie z Parany, tam, w głębiach Brazylii, kiedy pan...
Zidentyfikowałem od razu tego faceta: jak się nazywał, nie zapamiętałem, to prawda, lecz należał do tak rzadkich w zamorskich
krajach francuskich poszukiwaczy przygód, których zawsze spotykamy z radości«}, bo są rozmowni, weseli, dowcipni, usłużni, bezinteresowni i mają szeroki gest, jakby żyli za darmo, a to sztuka, prototypem zaś ich był kucharz z „Pourquoi-Pas?", którego wizerunek naszkicował kapitan Charcot — z datą 1 maja 1904 roku — pisząc swoją relacją z wyprawy do bieguna południowego: „Wczoraj, pracując w laboratorium, podsłuchałem zabawną rozmową kucharza z To- bym, naszą pokładową maskotą; najśmieszniejsze to, że świniak rozumiał jakby i odpowiadał chrząkaniami ogromnie wymownymi. Ów kucharz to człowiek niezwykły, zaangażowaliśmy go w ranek naszego odjazdu z Buenos Aires, nie mając o nim żadnych informacji ani referencji; nie wiemy nawet, jak się nazywa i czy podał swoje prawdziwe nazwisko, a wieku swojego wyjawić nam nie chciał. Sądząc z jego słów, widział już wszystko i wszystko przeczytał, a jeśli potraktować jego opowieści na serio, ma dar wszę- dobylstwa. Z pewnością odebrał staranne wykształcenie i z niejednego pieca chleb jadał, na co wskazują nasze obserwacje. To postać powieściowa i czekamy niemal, kiedy się zjawi, by oznajmić, źe jest kapitanem flatteras i zna bardzo łatwą drogą wiodącą na sam biegun. A tymczasem wyświadcza nam ogromne przysługi; zaradny w najwyższym
stopniu, znakomicie gotuje i piecze chleb, pracowity, grzeczny i uprzejmy, a ponadto dobry z niego marynarz, na pewno nie mogliśmy trafić lepiej, a wdzięk mają nawet jego dziwactwa".
— Ach, to pan! — powiedziałem. — Wrócił pan, czy pan wyjeżdża?
— Jadą do Marsylii, a jutfo wsiadam na okręt.
— Szczęściarz! — zawołałem. — Ale przecież ma pan chwilę czasu. Napijemy sią czegoś.
Wysiadłszy na najbliższym przystanku, ulokowaliśmy się na tarasie pierwszej z brzegu kawiarni i tam rozpoczęliśmy jedną z owych rozmów, kiedy w kwadrans okrążamy kilkakroć cały świat, pytając, odpowiadając, wymieniając nowiny, informacje, wszelkiego rodzaju wiadomości o rzeczach, ludziach, dobrych i paskudnych zakątkach planety, a to potrafią tylko dwaj niepoprawni globtroterzy gawędząc chaotycznie, trącając się kieliszkami, a którzy uścisnąwszy sobie ręce na pożegnanie nawet nie pomyślą, by przedstawić się sobie wzajem, tak dalece są pod wrażeniem, że się znają, rozprawiając bowiem o całym świecie, w gruncie rzeczy rozprawiają tylko o sobie samych.
T my również nie mogliśmy uniknąć tej reguły, i jeśli mój rozmówca znał moje nazwisko, to dlatego, że widywał je w „Paris-
-Soir", ja zaś o tym facecie potrafiłbym powiedzieć to jedynie, że, sądząc po akcencie, pochodził z okolic Bordeaux, nazwałem go więc w duchu „Gaskończykiem z Muzeum Cluny", a taras kawiarni, gdzie toczyła się nasza rozmowa, znajdował się dokładnie naprzeciw łaźni cesarza Juliana Apostaty.
Z rozmowy tej przytoczę zresztą tylko fragment, który dostarczył mi klucza do niniejszej historii, ów zaś klucz zawdzięczam mojemu nieznajomemu.
— Nie wie pan chyba, że linia samolotowa, którą pan otwierał w roku 1928, splajtowała zaraz, Brazylijczycy kochają swój kraj, ale poznawać go nie są wcale ciekawi, toteż pilot zwłaszcza i ja wypiliśmy moje zapasy. Sete Quedas w Paranie i wodospady na Iguaęti, widokowo najpiękniejsze na świecie, zainteresowały jedynie inżynierów kanadyjskich z r»Light and Power", którzy zakupili je dla swojego trustu elektrycznego, z rzadka tylko poszwendają się jacyś turyści niemieccy albo jakiś bogacz yankee, albo jakiś lord szkocki przyjedzie w te okolice to zapolować, to łowić ryby, raz był Lloyd George we własnej osobie, innym razem jeden cameraman z Hollywood obejrzał i wrócił samolotem. Lloyd George może i wielki facet; i może to był wielki zaszczyt mieć w nim klienta. Ale dla mnie wielki
klops! Wypił pół „Perriera", i tyle. Potem wypadało mi już tylko zamknąć sklepik. Straciłem złudzenia. I odwagę. Powiedziałem sobie tak: „Czy to naprawdę warto wysyłać wielkiego człowieka na inspekcję nieznanego kraju, jeśli ten wielki człowiek tak spier- niczał, że nie chce mu się pić w upał?" Toteż kiedy po nim zjawił się ten cameraman i powiedział, że warto by zostać i poszperać po okolicy, zaproponowałem mu swoje towarzystwo. Nie miał węża w kieszeni ten człowiek z aparatem fotograficznym, swój był chłop i najlepszy klient, jakiego miałem na linii. Byliśmy w Paranie, Paragwaju, Mato Grosso i Goias. Nakręcaliśmy, co się dało, polowanie na onęa, to brazylijski tygrys, połów boto, gadającej ryby, dziwnie podobnej do człowieka? to znów innym razem paskudną walkę węża boa z tapirem. Traciliśmy całe dni czatując na ptaki w gniazdach, żeby sfilmować ich życie, no i naturalnie ustawialiśmy aparat wszędzie, gdzie tylko byli ludzie. Sfilmowaliśmy tańce dzikich z żonami i dziećmi, poszukiwaczy złota w ich kopalni albo takich, co polują na rajskie ptaki, albo takich, co łapią motyle...
— A nie byliście u poszukiwaczy diamentów?
— Tak. Szefa diabeł wszędzie nosił. Jednego dnia w Cuyabie ktoś mu powiedział, że niedaleko jest obóz poszukiwaczy diamen-
iów. Kupiliśmy muły i pojechaliśmy z aparatem. Do diabla na zapiecek, bo to było za lasami, w górach. Niełatwo nam przyszło znaleźć ten obóz. Musieliśmy szukać dwa tygodnie. A wtedy...
— Niech mi pan powie, czy nie byliście przypadkiem w obozie nad Kio das Garęas?
— A pan skąd zna to piekło?
— Hfe znam, ale słyszałem o nim. Podobno można tam znaleźć piękne kamienie.
— E, niech roi pan o tym nawet nie mówił To tak samo jak być subiektem w sklepie żelaznym. Rzemiosło poszukiwacza dia- me ntów to rzecz najbardziej zawodna w ¿wiecie. Poszukiwacz złota, kiedy natrafi na żyłę, może ją eksploatować. Ale poszukiwacz diamentów? Pierwszego dnia może mu się nadarzyć kamień wielki jak pięść, wart setki tysięcy; ale jeśli się uprze, może całymi miesiącami skrobać ziemię, wygrzebywać tony żwiru i nic nigdy w tym samym miejscu nie znaleźć, toteż po roku jest przegrany, a i zdrowie straci, bo, wie pan, szukać diamentów to ciężka robota, nie dopuści, żeby się człowiek zestrzai. Proszę pana, w Rio das Garr;as widać nawet w biały dzień kamienie, jak błyszczą spod wody. No i co z tego? Poszukiwacze wolą się mordować, kilofami łupać skałę niż włazić do wody, bo rzekę zapaskudza różne świństwo, piranhas i araias. Albo robaki na łokieć długie, co wgryzają
się pod skórę, albo takie jakieś maleństwo, oni to nazywają beri-beri, co wyżera oczy. Nie mówiąc o insektach, co wywołują guzy na ciele...
— I długo pan tam był?
— No tak, wie pan, tyle, ile trzeba, żeby nakręcić kawałek filmu, a potem spakowaliśmy manatki. Pora deszczowa miała się ku końcowi, a nam nie zależało, żeby dać się uwięzić powodziom.
— W którym to było roku?
— W 1930.
— A w którym miesiącu?
— W lutym i marcu, no tak, aż do końca deszczów.
Data się zgadzała. Przyszła mi więc na myśl Edith i pamiętna noc karnawałowa w Rio, kiedy ta kobieta szalona lub jasnowidząca obwieściła narn śmierć ukochanego. Czy to możliwe, że znajdę klucz do zagadki, która intrygowała mnie tak bardzo? Wyobrażacie sobie, z jakim niepokojem zatrzymałem mojego Gaskończyka, który spojrzał na zegarek — by spytać:
— Jeszcze moment, dobrze? Czy w obozie nad Rio das Garęas nie spotkał pan barona von Kleinmichel, Ottona Kleinmichel?
— Przepraszam, jak? Michcl-Michel? Nie, to mi nic nie mówi, nie znam takiego.
— Poszukiwacze diamentów pizezwaJi go loäo dos Harros, bo mieszkał trochę na ubo-
czu i nie zadawał się z nikim. Podobno przybił swoją wizytówkę na...
— Niech pan zaczeka, coś o tym słyszałem... Facet, który nurkował?... I który nawet wyciągnął diament przynoszący pecha?.., Niemiec?...
— Tak, Niemiec.
— To on był baronem?... Ano tak, nie miał biedak szczęścia... Nie, nie znałem go. Wy- kitował akurat przed naszym przybyciem.
— A nie mógłby mi pan powiedzieć, jak umarł? Zamordowany?
— Nie. Niezupełnie. Zna pan prawo brus- sy. Nocą wolno podchodzić najwyżej na trzy i pół kroku do żwiru i błota, które poszukiwacze poukładali w kupy. W przeciwnym razie strzelają. W burzliwą noc ten pański Michel-Michel przyszedł do obozu. A rano, jak mi tam mówili, połapali się, że był na pół ślepy i że musiał się potknąć i rozłożyć jak długi, nieumyślnie. Ale cóż, proszę pana, inny facet czatował i wystrzelił. Był w prawie.
— Mówił mi pan, że Niemiec wyłowił jakiś bajeczny kamień...
— Tak, ale to już inna historia. Kiedy go podniesiono, miał w zaciśniętej ręce błękitny diament, taki kamień, jakiego nad Rio das Garęas nikt jeszcze na oczy nie widział.
— A kto strzelił?
— Jakieś dziwadło, Anglik.
— I kto odziedziczył ów słynny kamień?
— Anglik. Był w prawie.
— A co się stało z tym Anglikiem?
— Z nim? Też go zamordowano.
— Z powodu kamienia?
— Naturalnie. Powiedziałem panu, że ten diament przynosił nieszczęście.
— Pan mi wybaczy. Mam bagaże w przechowalni i pora mi już na pociąg. Bardzo przepraszam, ale...
— A więc do widzenia i szczęśliwej podróży...
— Do widzenia panu, do widzenia...
— Życzę szczęścia l
NIEZNANY ŚWIĘTY
Dla Raymone
Zmor! w roku I9.'W czy w 1935?
Nio wicrn.
Ho 1 zresztą nic wtem również, Jak nazywał siej ów człowiek zmarły zaledwie przód kilkoma laty, a którego hagiografią będę improwizował.
Chodzi o zakrystiana katedry w Santiago do Chilo, „zakrystianka", jok nazywały go moje piękne przyjaciółki chilijskie, co pierwszo mówiły mi o nim już w latach poprzedzających kryzys, o „naszego wielkiego zakrystiana", jak nazywają go teraz, kiedy kryzys zapędził jo z powrotem do ich ślicznego kraiku na koniec świata, wyjątkowe przyjaciółki, klóro nic zapomniały o mnie, 1 niech mnie Bóg przed tym strzeże!, płoche są, ale w miarę, przesyłają mi więc — a to dzięki samolotowi Air-l7ranco przywożącemu im co tydzień ostatnio paryskie mody — nieoczeki- wanio wieści o swoich sukcesach i tryumfach
wśród ojczystej gentiy, o swoim odnalezionym życiu rodzinnym, o swoim przetrans- plantowanym życiu światowym, o nowościach, jakie wprowadziły tam, czyniąc swobodniejszymi stosunki między mężczyznami a kobietami, co wywołało sensację, o swojej readaptacji do tamecznych obyczajów i tradycji, a która dokonała się za pośrednictwem ich dzieci, dzieci, które znałem, kiedy były jeszcze maleńkie, a rodziły się w moich oczach w dzielnicy Étoile i teraz dowiaduję się raptem, że gdzieś nad Oceanem Spokojnym albo w ustronnej dolinie Andów Bébé Pacheco poślubiła swojego kuzyna, szczęśliwego właściciela Las Delicias, największej farmy mlecznej w kraju, i że syn Paca i Marii, ów rozpuszczony bęben Klaudiusz Andrzej, który terroryzował mieszkańców i personel hotelu Claridge swoimi maratonami po korytarzach, raz potrącił maharadżę Kapur- tali, innym razem Izadorę Duncan, i co dzień siał postrach wśród klanu angielskich guwernantek, kiedy na piętrze popijały herbatę, wyruszył właśnie do odkrywek azotanu, by spróbować doprowadzić je do porządku, a stosując ultranowoczesne środki, osiągnąć maksymalną eksploatację pradawnych min srebra i miedzi, które stanowiły niegdyś dumę, fortunę rodu, ale nie były czynne od śmiorci jego pradziadka; i lak dzięki tej paplaninie dowiaduję się i stwierdzam nie
bez przyjemności, że całe to szeleszczące jedwabiem i eteryczne pokolenie wykwintnych wielkich dam kreolskich, nieprzytomnie rozkochanych w Paryżu, opuściwszy pod przymusem Francję gdzieś tak w roku 1929, nie tylko zadało szyku zaraz po powrocie, ale z radością nawiązało do romantycznych i wyrafinowanych, aczkolwiek mocno staroświeckich obyczajów białego towarzystwa swojej stolicy i ze wzruszeniem odkryło na nowo skromny ludek, tak drogi sercu południowych Amerykan. Indiańskie niańki? młode służące keczua, wychowanki bogatych rodzin; wierni słudzy, Metysi, z ojca na syna pracujący w pańskich hacjendach, a którzy otaczają szczerym kultem młodziutką białą dziedziczkę, wchodzącą do rodziny; rzemieślnicy, wszyscy mniej lub wiecei krwi mieszanej, oddani, gorliwi, ale szczwani, grzeczni, a przy tym nadzwyczaj przebiegli; barwne przekupki uliczne, zachwalające krzykliwie impanadas ciepłe i wyborne, owe nadziewane pączki, od których robi się niebo w gębie, ale też piekło, tyle tam korzeni — według mnie specjał podobny wulkanom chilijskim; inne przekupki dźwigające na głowach płaskie kosze oszołamiające kolorami i zapachami, słodycze niczym wiązanki kwiatów, rozłożyste albo stulonej wdowy i panny, mistrzynie wymagających cierpliwości robótek szydełkowych lub kloc
kowych, fabTykantki misternych drobiażdź- ków z muszelek albo różnobarwnych ziaren, pomysłowych maskotek z włosia, z oślej skóry, skórzanych wycinanek, delikatnych plecionek ze złota lub srebra, bibelocików z masy perłowej lub szylkretu; starzy koszykarze będący również wróżbitami i stare ślepe wiedźmy, które wciskają wam w dłoń szafranowy woreczek albo wiązkę ziół polnych, albo mikroskopijny flakonik zapieczętowany kroplą wosku, przeciw udrękom miłosnym, powiadają, „ptasi napój", który jest rosą niebiańską zbieraną o brzasku, w górach; el pueblo de nuestra tlerra, cały ten ludek Metysów, biedny, szlachetny, małomówny, zadumany, zabobonny, utalentowany, łagodny, życzliwy i brudny, wyposażony mentalnością absolutnie obcą interesownej i agresywnej mentalności proletariatu europejskiego, lud, za którym wciąż tęskniły, nawet w Paryżu, moje piękne korespondentki, wszystkie one bowiem mówiły mi przynajmniej raz jeden, w swoich salonach, na balu, w knajpie, mówiły intymnie i z wiarą o zakrystianie katedry w Santiago, jak o kimś spośród swoich, najmilszym, najpokorniejszym i najdzielniejszym!
Święty.
I o nim to, o tym prostaczku, „zakryslian- ku", jak nazywano go za życia, o „wielkim
zakrystianie”, jak nazywają go teraz, po śmierci, chciałbym napisać...
Ale jak mam zdobyć się na odwagę improwizowania tej hagiografii nie wiedząc dokładnie, w którym umarł roku ani nawet jak się nazywał ów posłuszny i wierny sługa Boży, czczony przez całe swoje miasto i zmarły in odore sanctilatis, a którego proces beatyfikacyjny wszczęto w Rzymie,
o czym informuje mnie list nadesłany drogą powietrzną z dalekiego, dalekiego Chile?
Jego nazwisko? Kościołowi jedynie przynależy prawo ogłosić je utbi et oibi po tylu innych nazwiskach, kiedy uzna, że czas nadszedł. A przy tym zbiło mnie z tropu milczenie, gdyż, czego domyślałem się zresztą, jego współcześni, bez wyjątku powodowani nie wiadomo mi jakim mistycznym prawem, jego ziomkowie, wyznawcy, czciciele, przy sposobności opowiadając mi o nim, nie wymieniali nigdy jego nazwiska, bo nie przychodziło im to nawet do głowy, albo chociaż imienia, nie sądzę więc, bym odsłaniał tajemnice przyszłości lub wykraczał poza swoją rolę narratora-cudzoziemca opowiadając jedynie to, com zasłyszał o zakrystianie katedry w Santiago de Chile, i nie sądzę również, bym okazał się zarozumialcem albo naruszał jakąkolwiek zasadę pokory, milczenia lub dyskrecji zowiąc go prowizorycznie, jak to czynię teraz — nieznanym Świętym.
Natomiast poczytuję sobie za niezwykły przywilej, zwłaszcza w przypadku pisarza jak ja niewierzącego, móc przyczynić się wzorem Jakuba de Vorágine i jego „Złotej Legendy", przyczynić się dziś do kształtowania legendy.
Oto więc ona. Albo przynajmniej to wszystko, co wiem o niej. Bardzo to mało, jak na przypadek świętego. A przy tym jednak i wiele, bo w końcu chodzi przecież o człowieka... o biedaczynę... o ubogiego duchem,
Nie będąc idiotą, nasz zakrystian był głupkowaty, a co najmniej niedorozwinięty, w dzieciństwie zaś długi czas charławy i chorowity.
A że miał sześć palców u lewej dłoni, z maniackim uporem ukrywał tę potworko- watą rękę za pazuchą, starając się robić wszystko prawą, niby kaleka, co nadawało mu wygląd z lekka epileptyczny, kiedy krzątał się po katedrze. Nie był wcale niezgułą, ale najczęściej nic nie robili Facet chudy i tykowaty, zbyt wyrośnięty, z maleńką główką wygoloną i ostrupiałą, z wystoper- czoną grdyką, z ustami od ucha do ucha, smętnymi, obwisłymi, a z oczyma czarnymi, ogromnymi i pustymi, które spoglądały nie wiadomo gdzie i nie wiadomo na co, ale wywoływały wstrząs nerwowy, jeśli przypadkiem popatrzyły na was. W ogólności jed
nak zakrystian był roztargniony, wałądał się i zbijał bąki.
Był jedynakiem.
Ojcem był jego ubogi Indianin keczua, matką zaś wyrobnica włoska, która najmowała się w sezonie do winobrania albo do zbioru kukurydzy.
Ojciec handlował pieprzem. Każdego ranka siadywał w kucki na placu katedralnym przed rozpostartą płachtą z ususzonymi strączkami pieprzu tukumańskiego, szarymi, czerwonymi, zielonymi, niebieskimi, czarnymi, skomponowanymi w mozaikę o deseniu barbarzyńskim i naiwnym, w którym ten i ów upatrywał zodiaku słonecznego, stary Indianin bowiem, jak mniemał lud, praktykował astrologię; każdego zaś popołudnia, kiedy jego żona pracowała na dniówkę, staruch niezawodnie przebywał w domu, w nędznej lepiance u wylotu drogi do Valparaiso. Tam, leżąc na gołej ziemi, oprawiony ramą łóżka bez materaca czy siennika i w ogóle bez pościeli, ale za to rzeźbionego i monumentalnego, datującego się bowiem z czasów kolonialnych, z bierwionem po- detkanym pod głowę, kurzył krótką fajeczkę, która w końcu parzyła mu palce, i tak tkwił aż do wieczora kontemplując starą kolorową litografię wyobrażającą Napoleona i przyszpiloną do ceglanego nniru naprzeciw. Stary gaduła lubił mędrko
wać, a także wieszczyć; w jego proroctwa wierzyli przynajmniej ludzie zachodzący po radę w sprawie trzęsień ziemi, których częstotliwość jest w Chile niemal matematyczna.
Matka, kiedy nie wynajmowała się na wieś, pracowała u swoich włoskich współziomków, drobnych badylarzy z przedmieścia zachodniego, nadzwyczaj na zarobek łasych, posługujących się nią niby jucznym zwierzęciem# toteż od rana do wieczora o każdej godzinie można było ją spotkać, kiedy z ogromnym ładunkiem na głowie wdrapywała się po schodach — alto schodziła z nich — domów prywatnych, dostarczając klientom jarzyny i owoce. Była rosłą chudą brunetką, stale spoconą i rczmamłaną, milkli' wą i nabożną, bo miaia swój krzyż pański; chodziła zawsze boso.
Krzyżem tym był jej synek, urodzony późno, nieoczekiwany i bynajmniej nie wymarzony, dziełko starucha, pohańbiony na domiar sześcioma palcami u lewej ręki, a który w niemowlęctwie upadł na głowę, co wywołało silny niedorozwój, i gdyby nie dobroć i specjalna opieka ze strony księdza dziekana, malec nigdy nie byłby przystąpił do pierwszej komunii, ponieważ nie mógł nauczyć się odmawiać w całości Ave Maria i z iekcyj katechizmu zapamiętał jedno jedyne słowo Jezusa, które potem, jako za
krystian, powtarzał bez końca: „Pozwólcie dziateczkom przyjść do mm*!"
Biedny debil i biedna matka wstydząc# sie syna, zanim bowiem ksiądz dziekan otworzył skromną katedralną ochronkę, inne dzieci prześladowały chłopca i rzucając weń kamieniami, śpiewały:
O szczegółach tych poinformowała mnie przypadkiem J-janita T..., kiedy wylegując się na pJaży zażywaliśmy rankiem kąpieli słonecznej, a źe w popołudnie, upojona światłem iskrzącej się La Ooncha, była dla mnie tego dnia nadzwyczaj dobra, jęła ni stąd, ni zowąd opowiadać mi o swoim dzieciństwie spędzonym w Chile; co zaś do piosenki szczeniaków z Santiago, zaśpiewała ml ją tegoż wieczoru w swoim roiis-royce^e, na drodze granicznej, kiedy, korzystając z naszej eskapady do San Sebastian, wracaliśmy do Biarritz zaopatrzeni w kiłka butelek per- noda i przedwojennego absyntu, dla polepszenia smaku naszych koktajli, butelek ukiytych na podłodze auta diugiego jak
sleeping, otulonych wigoniową derką, która otulała nam także nogi.
Innym razem Juanita również opowiedziała mi następującą historię: pewnego dnia matka przyszłego zakrystiana wychodząc zawołała córeczkę sąsiadów, by powierzyć jej dziecko na czas swojej nieobecności. Dziewczynka była wniebowzięta. Śpiewała i kołysała maleństwo na rękach. Malec zaśmiewał się, a smarkula podrzucając go coraz wyżej, spostrzegła nagle jego pazur, ów szósty palec u lewej ręki. Z przerażenia upuściwszy niemowlę, wrzeszcząc uciekła do domu. Niemowlę upadło na głowę, i tak to biedactwo, które spłodziła Włoszka z Indianinem, leżało długo najpierw nieprzytomne, a potem częściowo sparaliżowane.
Nie Juanita jednak powiedziała ml pierwsza o „zakrystianku", lecz jej siostra Pomposa, piękna pani de R... Miałem z nią gorący romans, bardzo więc często wieczorami wychodziliśmy razem. Pewnej nocy, kiedy zaprowadziłem ją do któregoś z lokali na Montparnasse, chciała bowiem potańczyć z Murzynami i w ogóle zabawić się na całego, zdenerwowała się czymś nagle i, szczypiąc mnie w bok, rzekła:
— Chodźmy stąd, kochanie! Dokuczyła mi ta muzyka. Boże, ileż w niej tęsknoty! Ci Murzyni to wygnańcy; czy nie wiesz przy
padkiem, co stracili? I na co czekają? Na koniec świata czy nowe zesłanie Ducha Świętego? Chodźmy, złotko, bo już patrzyć na nich nie mogę...
A kiedy ulicami coraz bardziej pustoszejącymi odprowadzałem ją do hotelu, dowiedziałem się, tuż przed Concorde, od Pompo- sy, która wspierając się na moim ramieniu robiła się coraz cięższa, o istnieniu „zakry- stianka" z Santiago de Chile.
— Wiesz — mówiła mi ta kobieta z natury trzeźwa, ale która w tej chwili, czymś nurtowana wewnętrznie, dawała posłuch jakimś mrocznym reminiscencjom — to ktoś cudowny, a przy tym wyposażony mocą cudotwórczą: bo tak bardzo kocha dzieci, że jakby sprowadza je na świat...
I Pomposa rozgadała się:
— We Francji macie Notre-Dame de Chartres, Czarną Madonnę, do której moja mama zawiozła mnie w trzy lata po ślubie. Jak wiesz, byłam bezpłodna i Pinto smucił się tym bardzo. Zawożono mnie przedtem do wód w Austrii i Włoszech, a w Niemczech
i Anglii musiałam poddawać się przeróżnym kuracjom i zabiegom. Kiedy wróciłam do Chile, nie mając już nadziei na potomka, stara pini de Feirancaballero-Meredith doradziła mi wizytę u katedralnego zakrystian- ka, który podczas mojego pobytu w Europie zdziała! tyle cudów, że zasłynął nie tylko
w stolicy, ale w całym kraju. Usłyszałam, że ponoć ma klientki nie tylko z Południa
i Północy i nie tylko wiejskie baby albo przesądne kobiety z ludu, lecz panie z towarzystwa, których nazwiska wymieniono mi nawet, i nie tylko z naszego, ale z kolonii cudzoziemskiej, jak na przykład żona konsula duńskiego w Valparaiso, która została wysłuchana po wizycie u naszego skromnego świątobliwego poczciwiny. Rosi- ta, moja pokojówka, chciała mi załatwić sekretną wizytę, bo wstydziłam się na oczach całego miasta pójść do zakrystiana, i to w takiej sprawie; ale zakrystianek odmówił. Muszę ci powiedzieć, że nasz zakrystian nienawidzi rozgłosu, jaki powstał wokół jego nazwiska, i że ,,nie robi tych rzeczy umyślnie", jak oświadczył mojemu wujowi, księdzu Thomaz, dziekanowi katedry, który rugał go i groził mu klątwą, jeśli natychmiast nie przestanie robić swoich tak zwanych cudów, o których gada się za wiele
i które w końcu ściągną im obu na głowy przykrości z Rzymu. Ale tłum chorych, gęstniejąc z dniem każdym, okupował katedrę, napierał w przejściu na przepracowanego uzdrawiacza; daremnie uciekał nasz biedny zakrystianek, by okazywać posłuszeństwo swojemu protektorowi i nie wywoływać zgorszenia, tłum go przyciągał, on zaś litując się podchodził blisko, przykładał prawą rękę
do ran i wrzodów, wzrok wlepiał w brzuchy bezpłodnych kobiet, wargi przytykał do ust konających dzieci, które mu przynoszono, przywracał zdrowie, miłość, życie, dokonywał cudów częstokroć bezwiednie, bo jak mówiła mi znajoma hafciarka, matka sparaliżowanej córki, dziewczyna ujrzawszy nieboraka zerwała się i pogoniła za nim, on zaś, spłoszony, bo tłum tego dnia był jeszcze liczniejszy niż zawsze, zmykał w głąb nawy, żeby zamknąć się w zakrystii: ,,Nawet kiedy nie chce i zwiewa, el chico uzdrawia plecami!" Wreszcie zrobiłam jak wszyscy. Wziąwszy się w garść, poszłam w piątek do katedry. Boże, jakaż byłam poruszona, zawstydzona, ja, młoda mężatka! Ale na widok tylu kobiet wyczekujących z pełną ufnością, rozmodlonych albo głoszących cnoty zakrystiana, a najwięcej było takich, które przyszły z małymi dziećmi, te z samej tylko wdzięczności, tamte, by dziękując prosić
o nową laskę, uzdrowienie lub opiekę, uczułam się najbardziej spośród wszystkich opuszczona i, zdjąwszy pychę z serca, padłam na kolana i rozszlochałam się jak nę- dzarka, ja, najbogatsza dziedziczka w Santiago, kobieta najdumniejsza i której najbardziej zazdroszczono w całym mieście!..:
Kiedy przechodziliśmy na drugą stronę Sekwany, Pomposa wypuściła moje ramię
I wsparła się łokciami o poręcz mostu.
— Och! Paryż — westchnęła. I ciągnęła dalej, szeptem prawie: — Panu mogę to po« wiedzieć, nieprawdaż, Blaise? Pozbędę się wstydu... (Wzbierające wspomnienia wprawiały ją w konfuzję tak mocną, iż Pomposa nie zdawała sobie sprawy, że w szczytowym momencie zwierzeń zaczęła mówić mi ,,pan''!)... Kiedy nadeszła kolej na mnie, r,on" pochylił się nade mną i spojrzał mi prosto w oczy, wzrokiem przenikając mnie do dna, a ja uczułam wszędzie jakby sparzenie i w mojej najdalszej głębi rozchylało się coś tajemniczego, coś, co chciało żyć — a wtedy, roztrącając kobiety, które nas otaczały, wybiegłam z katedry jakby najszczęśliwsza z nich wszystkich, zarumieniona, wstrząśnięta i mocno przeświadczona, że wkrótce będę matką...
Ostatnich sto metrów przeszliśmy w milczeniu, ale przed hotelem, u wejścia, zapytałem jeszcze:
— Słuchaj, w jakim wieku jest zakrystian z Santiago?
Pomposa wydała się zaskoczona:
— Zakrystianek?... Masz też o co pytać!..;
— No tak, chciałem się tylko dowiedzieć.
— Zaczekaj... widywałam go, kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką i kiedy wszyscy ulicznicy wyśmiewali go z powodu tej kalekiej ręki. W jakim jest wieku?... Wiesz, mój drogi, chyba po prostu w moim...
Nie była w żadnym wieku ta piękna pani stojąca w blasku, jaki bil od wejścia do luksusowego hotelu przy ulicy Boissy-d'An- glasr uszminkowana specjalnie na bal murzyński i odziana w jeden z ostatnich modeli od Paul Poireta. Ale że Pomposa miała pięć córek, z których najstarsza była osiemnasto* łatką, i że był rok 1921, obliczyłem, iż wyprawa na to cudowne spotkanie datowałaby się gdzieś tak z roku 1900, stąd wniosek, że zakrystian z Santiago de Chile musiał urodzić się w latach 1883—1894.
Nie moja to rola sporządzać listę mnóstwa cudów przypisywanych zakrystianowi katedry w Santiago, skoro tę listę opublikuje w swoim czasie kompetentna komisja kurii rzymskiej po surowych dochodzeniach, krytyce faktów, przesłuchaniu świadków a przy tym każdy poszczególny przypadek doktorzy oraz teologowie Świętego Trybunału przesie- ią, zgodnie z tradycjami Kościoła, przez sito logiki, rozumu i doświadczeń katolickich. Ale moja relacja byłaby niekompletna, gdybym nie napomknął, że śmierć nie wygasiła bynajmniej mocy tego nieodgadnionego człowieka, że jego kult nadal rozpowszechnia się wśród ludu, że tłumy wciąż chodzą na cmentarz i że, jak pisze mi pani E.H.E... w liście datowanym z dnia 26 czerwca 1937 roku, liście, którego nie mogę pominąć mil*
czeniem, „wiara małych dzieci z Santiago w ich wielkiego zakrystianka, co tak bardzo je kochał, jest tak żarliwa, że przynoszą obecnie na jego grób zepsute zabawki prosząc, by naprawić je raczył I”
Ażeby zakończyć tę relację, opowiem
o cudzie, dzięki któremu ów człowiek stał się popularny w całym Chile.
Historię tę, która obiegła całe Santiago, usłyszałem od mojej przyjaciółeczki Daida- mii, trzynastolatki rozkosznej i wrednej zarazem.
Jak rzekłem, moja przyjaciółeczka była rozkoszna, i to prawda, przypominała bo- wiem swoją matkę, jak ona zabawna, dowcipna, zachwycająca — żywe srebro, cechy typowe dla rasy chilijskiej, słynnej ongi ze swoich dziewcząt ognistych i urzekających; ale, jak rzekłem również, moja trzynastoletnia przyjaciółeczka była dziewczynką wredną, bo zazdrosną o matkę, tancerkę (zrobiła później karierę w Berlinie), z którą, zdaniem tej nieznośnej smarkuli, wychodziłem zbyt często. Ilekroć więc zjawiałem się po jej matkę, Daidamia fundowała sobie atak nerwowy, odwracała się do mnie plecami, dąsała. A więc by zawrzeć z nią pokój, któregoś popołudnia zaprosiłem małą diablicę na herbatę do Lasku Bulońskiego.
— Niech pan sobie nie wyobraża —
oznajmiła — że jest pan rnoim pierwszym przyjacielem. Znałam już jednego mężczyzną, który pocałował mnio nawet! Pakuję go co wieczór do pacierza, bo to mój najukochańszy, to mój najlepszy przyjaciel. To zakrystian od nas, uzdrowił mnie, kiedy chorowałam, a mama już myślała, że mnie straci, a ja też myślałam, że już umieram, bo paliło mnie wszędzie. Miałam dyfterytę (sic), a że doktor nie przychodził za często, mamusia zniecierpliwiła się, bo ona taka już jest, rankiem owinęła mnie w ponczo i poleciała ze raną do katedry. Musiałam wyglądać bardzo brzydko i widać mi było tylko czubek nosa, ale kiedy on przyszedł, mój kochany, najdroższy zakrystianek, pocałował mnie jednak, najpierw w oczy, potem dmuchnął mi w usta, a ja zaraz usnęłam. A kiedy się zbudziłam w moim łóżeczku, byłam zdrowa i zaraz mogłam wstać. Mama naszykowała słodycze. Wie pan, jaka moja mamusia jest łakoma, i ja też, ale zakrystianek to dopiero jest łasy na słodycze na miodziel Mama robiła je wciąż dla niego, a ja zawsze tak się urządzałam, żeby mu zanosić. Bawiłam się więc na placu katedralnym i czatowałam na niego. Ale niedługo potem przestałam go widywać w ogóle. Znikł. Podobno pokłócił się z dziekanem katedry, który zabronił mu robić cudów. Kościół zamknięto, a zakrystian nie miał prawa tam wchodzić. Nie wi-
dywalo się go już prawie, tylko czasem, w południe, kiedy Judzie, którzy przychodzili do niego, odeszli już wszyscy z paczkami
i dziećmi. Wtedy zakrystianek chodził naokoło katedry, z zadartą głową, i przystawał co kilka kroków, żeby przyglądać się robotnikom, którzy pracowali na rusztowaniach. Remontowali katedrą i masa robotników kręciła się wszędzie, na placu kamieniarze, a na szczytach wież murarze, maluścy, bo tak wysoko włazili. Jednego dnia był wypadek. Murarz spadł z wysoka. Na szczęście zakrystianek był na dole i przypatrywał się jak zawsze. Wyciągnął rękę, a że znał wszystkich, zawołał na tego, który spadał; ,,Ohe, Juan! Zaczekaj chwilę, pójdę do księdza proboszcza, żeby mi pozwolił zrobić cud!" I poleciał w te pędy do dziekana. Przez ten czas murarz wisiał między niebem a ziemią. Ludzie zaczynali się zbierać. Inni robotnicy klęli, bojąc się o życie kolegi. A ja drżałam i zamknęłam oczy. Kiedy je otworzyłam, zakrystian wracał, ciągnąc za sobą, to znów popychając, starego zasapanego dziekana, a murarz wciąż wisiał w powietrzu, głową na dół, z nogami rozkraczonymi, a rękami wymachiwał łapiąc równowagę. Wtedy zakrystianek powiedział do niego: „Słuchaj lam, Juan, możesz już zejść, ksiądz proboszcz był łaskaw się zgodzi''!1' I wyciągnąwszy prawą rękę pokierował upadkiom
murarzo, aż do samej ziemi, wołając: „Nic bój się, Juan, piano, piano, chodź, synku, no, chodź! Powolutku, powolutku, nie spiesz się!" 1 tak muiarz opuścił mu się na prawą rękę, bo lewa była nic warta i zawsze ją trzymał w kieszeni.
No proszę! Oto czego się dowiedziałem flirtując i tańcząc z PohuJniowoaraerykanka- mi próżnymi i pięknymi, korespondując pocztą lotniczą ze starymi chilijskimi damami
i z Baudelaire'owska tracąc popołudnie dla dziewczynki uroczej i kapryśnej, którą zabrałem do Lasku Bulońskiego.
Uwierzyłem im i napisałem.
„POD BLASZANKĄ KRWI"
(Nowela z ineditów Ala Jenningsa, tłumaczona z amerykańskiego)
MOJA OSTATNIA NOC W HOLLYWOOD
Dla Miss Sonary Bahb
Następnego dnia rano miałem wsiąść na statek. Ost&tniego wieczora przyjaciele wstąpili do mojego hotelu, o dziesiątej, żeby mnie zabrać na serię przyjęć alkoholowych, wydawanych jakoby na moją cześć przez ich przyjaciół, których nie znalem jeszcze. Było już dawno po dwunastej, a myśmy zdążyli już wypić za dużo w rozmaitych zaprzyjaźnionych domach na północy i południu nie kończących się alej dzielących Hollywood ze wschodu na zachód, kiedy wchodząc do salonu pełnego gości zawarłem znajomość z uroczą młodą kobietą, korespondentką gazety codziennej w Oklahomie i młodą utalentowaną pisarką zarazem, jak mi powiedziano.
— Niemożliwe — zawołałem — to pani mieszka w Oklahomie! Co za szczęście!
W takim razie da mi pani adres Ala Jenning- sal
— Czyj adres? • zapytała z uśmiechem Miss Sonora Babb.
— No przecież Ala Jenningsa, największego człowieka w Oklahomie! — wykrzyknąłem.
— Nigdy nie słyszałam o nim — zdziwiła się młoda urocza kobieta.
— Jakim cudem nie zna pani kogoś, kto był postrachem terytorium indiańskiego, najsławniejszym spośród bandytów obrabowujących pociągi, asem rewolweru, królem wyjętych spod prawa? Skazanego na dożywocie ułaskawił prezydent Roosevelt, Teddy* ledwie wyszedł z ciężkiego więzienia w Ohio, zaczął nowe życie. To przypadek jedyny w swoim rodzaju. Jest podobno szampionem wszelkich spraw beznadziejnych, najwymowniejszym adwokatem oklahomskiej palestry. Był wielkim przyjacielem O'Henry'ego. Napisał wspaniałą książkę o swoich przygodach, książkę, którą przełożyłem niedawno
i wydałem w Paryżu *. I pani go nie zna? Tuk bardzo chciałbym się z nim zobaczyć. Od przeszło dwudziestu lat szukam jego adresu...
— Niech pan powtórzy — przerwała mi
moja młoda koleżanka, wyjmując notes z wewnętrznej kieszeni aksamitnego smokinga i podnosząc do warg reporterski ołówek (a miała je bardzo wydatne, mocno uszmin- kowane — obyczajem Hollywood) utkwiła we mnie fiołkowe oczy, inteligentne i bez brwi.
— Al Jennings?... Który obrabowywał pociągi?... I którego książkę przetłumaczył pan na francuski?... Ol to bardzo ciekawe... I powiada pan, że jest dziś adwokatem w moim mieście?...
— Naturalnie jest pani za młoda, żeby go znać. Ale błagam, niech pani poruszy niebo
i ziemię Oklahomy, zdobędzie mi adres Ala Jenningsa i uwiadomi mnie, czy żyje...
Miałem już zaciągnąć Miss Sonorę Babb do baru, żeby opowiedzieć jej trochę szczegółów o Alu Jenningsie, tym Dostojewskim amerykańskiej turmy, ale moi przyjaciele dawali mi znaki, że czas najwyższy wyruszyć na dalszą pożegnalną eskapadę. Pożegnałem się więc szybko z uroczą dziewczyną, mówiąc jeszcze:
— Mieszkam tu ,,Pod Rooseveltem", Miss Babb, ale wyjeżdżam jutro rano. Niech pani sobie zapisze mój adres paryski, avenue Montaigne 12. Bye-bye, baby!...
W Stanach Zjednoczonych telegraf i telefon są urządzeniami, które działają. Kiedy gdzieś o piątej rano wróciłem do hotelu, że-
by spakować walizki, portier nocny wręczył mi plik depesz, ich zaś kopie znalazłem w moim pokoju, wsunięte szparą pod drzwiami.
Pochodziły wszystkie od Miss Babb, kiedy więc piłem i zabawiałem się jak noc długa ze wszystkimi przyjaciółmi moich przyjaciół, automatycznie, co pięć minut, póki nie wróciłem do hotelu, telegraf i telefon powtarzały tekst pierwszej depeszy: „Chyba znalazłam, naturalnie mieszka tu, w Hollywood,
i nakręca filmy. Al Jennings odwiedzi pana
0 szóstej rano".
O szóstej rano ktoś zastukał do drzwi
1 wszedł Al Jennings wyciągając do mnie rękę.
Był to starowina-kurdupel, ale wyprostowany, szczupły, dziarski, żywotny, o jasnych oczach, złośliwym uśmiechu, głosie dźwięcznym i ciepłym.
Natychmiast zawiązała się między nami nić sympatii i poczęliśmy gwarzyć jak dwaj starzy kumple.
— Cholernie się cieszę, że poznałem pana — powiedziałem. — Szukam pana przeszło dwadzieścia lat. W roku 1914 przeczytałem u przyjaciół w Londynie pańską książkę Through the shadows with O'Henry i natychmiast przyszła mi ochota, żeby ją przełożyć, taka wydała mi się fajna. Aie potem przyszła wojna, a po wojnie znowu wciągnę-
lo mnie życie. Obijałem się sporo po świecie, nosiło mnie do wszystkich krajów, zajmowałem się wszelkiego rodzaju sprawami, filmem, dziennikarstwem, nie mówiąc o książkach, które pisywałem w pokojach hotelowych w Ameryce Południowej albo, w okresach wypoczynku, u siebie na wsi, we Francji. Na koniec, zeszłego lata, kiedy byłem chory i miałem z tym przeróżne kłopoty, znalazłem wreszcie sposób, żeby przetłumaczyć pańską książkę. Proszę, oto ona. Nie zna pan francuskiego, co? No cóż, przełożyłem najlepiej, jak umiałem, to pańskie dziełko, bo świetne. To jedna z najfantastyczniejszych książek, jakie znam, nie tylko dzięki pańskim osobistym i niezwykłym wspomnieniom
0 0'Henrym, jednym z moich ulubionych autorów, ale również dzięki temu, co pan mówi o sobie w słowach tak ludzkich, prostych, szczerych, że gordyjski węzeł zbrodni i przestępstw, w który uwikłał pan swoje życie, nie potrzebuje żadnego innego usprawiedliwienia prócz pańskiej prostoty, szczerości, serca Judzkiego, od nazbyt ludzkiego, braterskiego... Ech, wie pan, bo z pana cholerny facet! Niechże się panu jeszcze przyjrzę
1 uścisnę pańską dłoń! A więc nakręca pan teraz filmy? A ja myślałem, że jest pan w Oklahomie i jak dawniej „terroryzuje” przysięgłych! Bo nie będę przed panem ukrywał, że zwracałem się nawet do policji o pań*
,,1'od ¡ilíiszanktí Kiwi"
ski odies, a ilokroc': byłem w .Stmiodi, rozpy- lywolcm o pana wszędzie, od New Yorku do l os Angeles, i wszystkim poznanym Ame* rykiinom wspominałem o panu, o pańskiej książce i dowiadywałem się od każdego, co mam '/robić, do kogo się zwrócić, żeby odnaleźć pana w tej Oklahomie zabitej deska* mi od świata. I powiedzieć, żo był pan lii, w Hollywood... No i co, idzlo panu z tymi filmami? Jest pan zadowolony?... Ale niech mi pan powie, jak się to stało, że nawoL pańscy wydawcy nie wiedzieli, co sił? z panem dzieje?... A OTlcnry to by! fajny typ, praw* da?...
Bombardowałem go pytaniami, nie że c/as naglił i zbliżała się godzina mojego wyjazdu, nic przestawałem pakować waliz, on zaś, bynajmniej nie stropiony huraganowym ogniem moich natarczywych pytań, odpowiadał obszernie na wszystkie i pomagając mi, jak uczynny kumpel, którym był zresztą, podawał mi jakby nigdy nic bieliznę, książki. toki z dokumentacją i stosy, stosy zdjęć gwiazd filmowych,
1 kiedy tak cyrkułowa! pomiędzy łazienką
i schowkiem n.i ubrania, i kiedy opróżniał szuflady, opowiadał mi dalszy ciąg swoich dziejów: wyszedłszy z więzienia wyrobił so- bie doskonałą pozycję adwokata w Oklaho- miej ożenił się; zaiobi) masę, masę picnlę-
dzy; wtedy zaczął ambicjonować sii; polity- ką, ale natknął się na swoich zapamiętałych wrogów» którzy poszczuli wyborców, wykorzystując przeciw niemu jego przeszłość sku- zańca, lak iż musiał, by niu dopuścić do wendety, która Już iuz była Jogo życiowa klęską, zrezygnować nie lylko z polityki, lecz
i wynieść się z Oklahomy, aż nazbyt szczęśliwy, żu zaangażowano go w Hollywood jako specjalistę od westernów, In znaczy ilo- uidcę i najwyższy autorytet od wszystkich
li linów kowbojskich. Uatowalo się to sprzed jakich dziesięciu lat i już zrobił nowy majątek, kiedy w roku 1935 bank, gdzie zdopo- nował swoje mienie, splajtował, tak iż obecnie znalazł się znów bez grosza, a na domiar Huys, dyktator amerykańskiej cenzury filmowej, nie tylko obłożył go anatemą, lecz osobiście zagiął nu niego parol, uznawszy scenariusze Ala Jenningsa za nazbyt urozmaicone, zuchwale, realistyczne i nic doić konwencjonalne.
A w relacji Ala Jenningsa najbardziej uderzyło mnie to, iż ów starzec* bezrobotny, ale żwawy Jak rzadko, nic wiedział nic o światowym sukcesie swojej książki i że nic oburzył się ani nie zaprotestował, kiedy mu powiedziałem, iż (jrasset musiał zapłacić wysoką sumę za prawo publikacji przekładu agento-
wi literackiemu, który podał się za właściciela książki Ala Jenningsa i który — osłupiałem na te słowa — nie miał nawet żadnych pełnomocnictw!
— No cóż, drogi panie — powiedział Al — nazywaliśmy tego faceta Pchłą. Kiedyś znałem go trochę, w Arizonie. Już wtedy był kanciarzem. I jak pan mówi, ma teraz agencję literacką w New Yorku, a nawet jest właścicielem gazety? Nie dziwię się więc, że to indywiduum nie chciało mi dać swojego adresu! No bo umie skakać, ta Pchła!...
— Ależ, mój drogi, ten człowiek na pewno zarobił masę pieniędzy na pańskiej książce. Czy pan wie, że prócz wydania amerykańskiego wypuścił również angielskie? Czy pan wie, że prócz mojego przekładu francuskiego ukazał się niemiecki, rosyjski, czeski i węgierski? I czy pan wie, że Rosjanie sfilmowali pańską książkę? Wyświetlano ten film w Moskwie, a ostatnio w Paryżu. I pan nic, nic nie dostał, ani grosza?
— Nie, ani centa... — zadumał się Ai Jen- nings. I dodał: — Powiedzieć, że za mniej niż to dostałem ciężkie więzienie!... No, ale nie mówmy już o tym. Dziękuję za to, co pan zrobił dla mojej książki, i w ogóle za dobre wiadomości, które mi pan przekazał. To ładnie, że szukał mnie pan wszędzie. Tak więc outlaw może stać się sławny mając w ręku co innego niż rewolwer, mając w ręku pió-
ro?... To niesłychane. Nigdy bym w to nie uwierzył.
— W związku z tym, czy pozwoli pan, że zapytam o coś?
— Proszę.
— Czy mogę zapytać, bo ja też byłem kiedyś sprawnym strzelcem, przed amputacją, czy mogę zapytać, jak pan trzymał broń, kiedy był pan asem rewolweru i wydawał pan tyle desperackich pojedynków szeryfom, którzy pana ścigali?
— O widzi pan, tak! — zawołał Al Jen- nings wybuchając śmiechem. I stanąwszy mocno na rozkraczonych nogach naprzeciw mnie, wsparł ręce na biodrach, wycelował we mnie oba wskazujące palce, a strzelając z kciuków i palców serdecznych, jakby wprawił w ruch kastaniety, otwarł gęsty ogień
i brzuch przy tym poruszał mu się to w prawo, to w lewo...
Miałem już naśladować jego ruchy, ale zadzwonił telefon. ,
— Przepraszam, Al. Przyjechali po mnie, Auto jest przed hotelem. Zaraz wsiadam na San Pedro. Już pora. Wyjeżdżam. Wracam do Francji. Cieszę się, że poznałem pana. Pozwoli pan?
Padliśmy sobie w objęcia, poklepując się mocno wzajem po plecach, a wśród tego uścisku Al Jennings mówił mi prosto do ucha:
— Do widzenia, Blaise, dziękuję i raz jeszcze dziękuję. Jednego znałem w życiu fajnego typa, 0'Henry'ego, a teraz poznałem drugiego.
Ledwie Al Jennings zamknął za sobą drzwi, kiedy zorientowałem się, że nie zaproponowałem mu nawet whisky! Wyskoczywszy na korytarz, puściłem się pędem, by dogonić go przed windą. Ale na podeście o małośmy się nie zderzyli, bo wracał szybko, trzymając potężny rewolwer w ręce.
— Al — zawołałem — nie może pan tak odejść, musimy się napić!
— Ma pan rację, tak rozstać się nie możemy. Niech pan weźmie mój stary 45, na pamiątkę. To broń, która... A zresztą sam pan wie... Daję ją panu *.
— Ależ nie, Al, niech pan zachowa swój rewolwer, nie chcę go, nie wiedziałbym, co z nim zrobić. A zresztą nie strzelam już...
— Ja też nie, Blaise, nie używam go, bo teraz już moje życie zakończone. Niechże go pan weźmie na pamiątkę naszego spotkania. Dla mnie to wielki dzień.
— Dla mnie też, Al. Biorę go zatem i dzię
kuję, dziękuję bardzo. Ale miałem ochotę zapytać pana jeszcze o coś innego.
— A O CO?
— Najpierw chodźmy się napić...
Na dole, w barze, było już wiele osób. Przez otwarte okno widziałem po drugiej stronie ulicy auto, do którego ładowano dyskretnie mój bagaż, a w aucie piękną anonimową dziewczynę czekającą na mnie, by zawieźć mnie na statek. Oszukując zniecierpliwienie zapalała papierosa od papierosa.
Pokazałem Alowi Jenningsowi tę hollywoodzką lalkę, stuprocentowo fotogeniczną:
— Niech pan posłucha, drogi przyjacielu, o to właśnie chciałem pana zapytać. W pańskiej książce nie ma kobiet. Czy nie zechciałby pan mi napisać historii o kobiecie, historii prawdziwej, historii o cow-giil, o kobiecie wyjętej spod prawa, dziewczynie umiejącej posługiwać się rewolwerem?... Bo ja wiem zresztą?... Historię dziwki, wampa, ofiary... Miss-kiecki-skórzanej... do diabła, przecież toto musiało istnieć za pańskich czasów na prerii, no nie?
Ale że do Francji wracałem drogą Taczej okrężną, przez Meksyk, Gwatemalę, Honduras, Kanał Panamski i Wyspy Dziewicze, w Paryżu stróżka wręczyła mi kopertę ostemplowaną w Hollywood, która czekała na mnie już czas dłuższy. Było tam kilka słów
przyjemnych od Ala Jennjngsa oraz historio,
o którą prosiłem.
Oto ona. Przełożyłem ją bez żadnych retuszów. AJ Jcnnings literatem nie jest. To człowiek, który po prostu żył i wspomina. Jogo życie jest powieścią, której brak prawdopodobieństwa, jak bowiem powiada La Bruyère: „Nie óniło nam się, jak żył".
B.C.
„POD BLASZANKĄ KRWI"
W roku 1875 Dog Town na ziemiach Nowego Meksyku było jedynie placem, w który rozszerzał się story szlak wiodący z Ra- ton Station na wschód, a potem w bezmiar pustyni.
Tak zwane podówczas Psie Miasto składało się z czegoś, co miało być pocztą, z poczt- haUerii — bez koni - - po nieboszczce „Star Route", z kuźni, z dużego sklepu dla przejezdnych, gdzie zaopatrywano się we wszystko, co było potrzebne na ranchach,
i z mniej więcej sześciu ceglanych ruder zamieszkałych przez meksykańską biedotę, rozrzuconych jak Bóg dał wokół osady, szałasów poustawianych wprost na murawie, wylęgarni moskitów, porastającej cały ten opustoszały rejon dzikiej Prerii.
Na wschód, o pięćset metrów od sklepu«
odosobniony, ale tu/ przy szlaku ochrzczonym dumni'; przez niektórych mieszkańców Dog Town — gościńcem, wznosił się jednopiętrowy budynek. Szeroki czworokątny szyld, przybity do dwóch grubych słupów, porządnie osadzonych w ziemi, lecz niepo- rządnie ociosanych, głosił wysokimi czerwonymi literami: „Pod Blaszanką Krwi", tak bowiem nazywał się zakład, gdyż ów ponury dom, ciemny i rzucający się w oczy, który
o wschodzie słońca odcinał się na tle widnokręgu, był barem, salą tańca, kasynem, krótko mówiąc mieścił się w nim tutejszy saloon i, stosownie do zmiany pór roku oraz przypływu i odpływu burd i wydarzeń na prerii, zgraja wyrzutków, banda wykolejeńców, dev- perados dobranych jak w korcu maku, wszystko to ściągało tam na szaleńcze zabawy, orgie trwające dniami i nocami, tak długo, jak ci opętańcy mieli pieniądze.
O zmroku klienci zakładu „Pod Blaszanką Krwi" obwieszczali swoje przybycie gwałtownym tętentem koni, które pędziły szorując brzuchami o ziemię i jak wryte stawały dęba przed drzwiami szynkowni; przenikliwymi wrzaskami kowbojów o błyszczących oczach i wyschniętych gardłach, którzy zeskakiwali z siodeł na dudniące deski podjazdu} płomieniami i detonacjami rozdzierającymi noc, a wypluwanymi przez krótko- lufe rewolwery, które ci dzicy chłopcy trzy-
mali w rękach i wyładowywali w powietrze albo w butelki wwalając się hurmą do saloo- nu — i do wielkich rzadkości należały noce nie zakończone wściekłą strzelaniną z rewolwerów, którą wywoływała waśń przy pokerze między bywalcami spelunki, zastarzała złość lub regulowanie starych rachunków między okolicznymi kowbojami, zadawniona rywalizacja albo pradawna wendeta znajdująca tutaj upust, jeśli ten lub ów zawadiaka trafiwszy pod „Blaszankę Krwi” bądź przejazdem, bądź przypadkiem napotkał wrogów. W brudnej szarości świtu otwierały się kuchenne drzwi i nieruchome ciało, a często dwa lub trzy, wyrzucano na bujną trawę.
Kiedy jesienią 1875 roku zawitałem w „Bla- szance Krwi" po raz pierwszy, mordownię prowadziła Miss Dollie Madison, rzekomo już jej właścicielka, lecz od bardzo niedawna.
Dollie była drobną blondynką, Uczącą zaledwie osiemnaście wiosen. Nie ważyła na pewno ponad sto funtów. Nawet bardzo wysokie obcasy nie przydawały jej wzrostu, który tak czy siak wynosił półtora metra. Postaci szczuplutkiej i wdzięcznej, twarz miała o rysach subtelnych i jasnych oczach, niebieskich jak wody górskiego jeziora. Włosy jej były burzą złocistomiedzianych loków, cerę, ramiona i ręce miała delikatne i białe.
Wszyscy okoliczni kowboje kochali się w Dollie. Przebywali dla niej po pięćdziesiąt kilometrów, ale żaden nie uderzał w zaloty, bo żaden na wzajemność liczyć nie mógł. Stary krupier od faraona, bywalec „Blaszan- ki", z którym popijałem przy barze, natychmiast poinformował mnie o tym. Gaduła zwierzał mi się szeptem:
— Ładna kurewka, jedna z najpiękniejszych osóbek, jakie zobaczyć można, co? A przy tym porządna, wiesz? Uważaj, radzę •ci, bo dusza u niej z ognia, a serce z lodu...
Na półtora miesiąca lub dwa przed moim przybyciem „Blaszanka Krwi1' należała jeszcze do niejakiego Linka Cawthorne'a. Wiedziałem ze słyszenia, że Cawthome był opo- jem, ale za to bardzo przystojnym mężczyzną. Miał metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, a ważył ze dwieście funtów. Barczysty, potężnej postury. Oczy miał C2arne, zimne
i przenikliwe, a włosy bujne, ciemne i długie falując opadały mu na ramiona. Nosił się typowo, czyli tak jak podówczas ubierali się bravos, to znaczy gracze albo zabójcy, bo to na jedno wychodzi, każdy z nich bowiem był równie zręczny w kartach, jak w pistolecie. Dodajcie do kapelusza z szerokim rondem
i w jak najlepszym gatunku oraz do białej koszuli ozdobionej wąskimi riuszkami i luźną lawalierą surdut, długą kamizelkę i kraciaste spodnie wpuszczone w buty o miękkich
cholewach i wysokich wciętych obcasach, a wyobrazicie sobie doskonale zwykły strój indywiduów tego rodzaju, pod warunkiem oczywista, by nie zapomnieć o akcesoriach niezbędnych wszystkim mieszkańcom Prerii, jak szeroki skórzany pas obciskający talię i wystający spod kamizelki, u którego wisi, obijając się po udach, futerał wypchany niczym sakwa, skąd sterczy kolba z masy perłowej i nabijana srebrem, kolba wspaniałego sześciostrzałowego rewolweru, ciężkiego colta 45.
Jakim cudem Miss Dollie Madison, stworzenie kruchutkie, została prawowitą właścicielką lokalu tak osławionego jak „Blaszan- ka Krwi", którego poprzednim posiadaczem był ów bydlak Link Cawthorne, cyniczny morderca siejący postrach samym swoim okazałym wyglądem, to historia pełna okoliczności szczególnych i nader charakterystycznych dla obyczajów i życia, jakie wiedliśmy podówczas na Wild West, zaludniającym się dopiero, wiedliśmy wśród pustaci Dzikiego Zachodu, to dramat bohaterski, krótki, brutalny, błyskawiczny, pozbawiony efektów i prosty, który spróbuję wam opowiedzieć.
Otóż pod koniec skwarnego lipcowego dnia przed jedynym sklepem w Dog Town zatrzymała się landara pocztowa kursująca tędy raz
w tygodniu, zaprzężona w dwie żałosne cha- bety, zgrzytając kołami wśród tumanów gęstego kurzu.
Tykowaty, wysoki, chudy, ogorzały od słońca, z oczyma osobliwie, bladymi śmiertelną sinością, o wąsach przyżółconych sokiem tytoniowym woźnica owinął lejce wokół korby hamulca, wstał, przeciągnął się rozkładając ręce nad podziw długie, ziewnął i niespiesznie zrzucił na ziemię wór z listami w środku. Co 2 nonszalancją uczyniwszy, umościl się w koźle możliwie jak najwygodniej, wsadził do ust nową porcję prymki, rozparł się, by zażyć wypoczynku, i z miną znudzoną jął kontemplować monotonny i rozległy krajobraz Prerii. Obie szkapy z ogonami podobnymi wiechciom pospuszczały łby, po- rozkraczały nogi, a spocone i zmordowane, nie próbowały nawet oganiać się od paskudnych zielonych much, których roje obsiadły ich zwilgotniałe boki.
Minął czas dłuższy, zanim czyjaś ręka odsunęła skórzaną oponę 1 jakiś mężczyzna wytknął głowę 2 landary.
— Przeklęty diabelski pomiocie, leniu śmierdzący, na co czekasz jeszcze?
— Na to, żeby pan wysiadł z dyliżansu — odpowiedział stangret nie ruszając się z miejsca.
— Niech cię piekło pochłonie! Nie mogłeś rai tego powiedzieć?
— Nie przyszło mi to do głowy, proszę pana.
— Sprzątnąłbym cię za dziesięć su! — wrzasnął rozwścieczony pasażer.
Tym razem woźnica odwrócił głowę. Bladym spojrzeniem ogarnął rozjuszonego rozmówcę.
— Proszę pana — powiedział — gdybym miał dziesięć dydków, przysięgam, że dałbym je panu. Niedawno konował mi powiedział, żem w połowie już zdechł, a ja nie mam odwagi zabić drugiej połowy. Jeśli chce się pan tego podjąć za darmo, to jazda, wal pan! No, strzelajżeż pan i niech cię diabli wezmą!...
— Link! Link!
Łagodny głos kobiecy wzywał ze środka.
— Link, proszę cię, nie kłóć się z tym biedakiem. Raczej pomóż mi wysiąść. Duszę się tu.
— No i co? Na co czekasz jeszcze? Wyskocz i już, ty głupia!
I bez cienia uprzejmości Link dopomógł Miss Dollie Madison wyskoczyć z landary. Dziewczyna wzniosła ku niemu załzawione oczy, ale Cawthorne obszedł staroświecki wehikuł, żeby odwiązać kufereczek Dollie przytroczony do olbrzymiego bagażnika,
— Do diabła z tymi węzłami!
Link kipiał wściekłością.
Wyszarpnąwszy nóż z kieszeni, przeciął
rzemienie i obarczony kuferkiem Dollie podążył do sklepu, na jednego.
— Biedny Link! — wyszeptała Dollie. — musi być strasznie zmęczony. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby klął.
I po sekundzie wahania Miss Madison poszła za swoim uwodzicielem.
Dollie była niespokojna.
Przeszedłszy więc kilka kroków przystanęła i odważyła się Tozejrzeć. Naiwny zawód odmalował się na jej dziecięcej twarzy. Bo i miała być czym zawiedziona, Dog Town nie roztaczało żadnych uroków: tego popołudnia Psie Miasto miało wygląd szczególnie posępny — ze swoim magazynem dla rancheros, przed którym puste skrzynie i szczątki opakowań piętrzyły się niby kupa nawozu, wyższa aniżeli sam sklep: ze swoimi ruderami rozrzuconymi i mniej niż kiedykolwiek gościnnymi na tle nieba mroczniejącego o zachodzie; z puszkami od konserw, po- rozpruwanymi, lecz chwyta iącymi jeszcze tuż przy ziemi ostatnie promienie słońca — a na pierwszym planie, wśród kolein drogi pełnych śmieci — z bandą uliczników obrzydliwych, obdartych, półnagich i rozwrze- szczanych z radości, z bliska bowiem obrzucali kamieniami dwie stare kozy, które, uwiązane za nogi u palika, wiły się wśród roz-
paczliwych wysiłków, aby uciec prześladowcom, i beczały, że aż krajało się serce.
Daremnie Dollie szukała oczami dzwonnicy albo czegoś w tym rodzaju, co wskazywałoby na kościół, zwykłą kaplicę, dom przyzwoitszy niż te zrujnowane chałupy, w którym kapłan udzieliłby im sakramentu małżeństwa, a że nie dostrzegła niczego, co choćby napomykało o Bogu, ani fasady, ani bramy, ani nawet ubogiego krzyża machniętego dwoma pociągnięciami pędzla na wrotach stodoły, Dollie zdjął nieokreślony lęk i uczuła, jak ogarnia ją niepewność i wątpliwości.
...Dlaczego Link nie zawiózł jej od razu na swoje rancho, o którym opowiadał jej tyle, do wielkiego białego domu stojącego wśród gęstych akacji nad piękną rzeką?... W oczach Dollie pojawiał się domek jej babki, tam, na Południu, domek zaszyty wśród palm, który opuściła i gdzie spędziła dzieciństwo, a potem lata dziewczęce po śmierci rodziców zmarłych na żółtą'febrę, kiedy wybuchła epi* demia... Dlaczego uwierzyła Linkowi?... Księżyc był w pełni, siedziała na werandzie oszołomiona upajającą wonią jaśminów wir- gińskich, co rozkwitały nocą, i słuchała ze wzmagającą się przychylnością czułych słów Linka, który odwiedził ją po kryjomu i roztaczał przed nią wspaniałe obrazy swojego rancho, opowiadał z entuzjazmem o swoich
koniach i tysiącach rogatego bydła wiodącego swobodny żywot na pastwiskach Far-We- stu... Jak mogła uwierzyć temu blagierowi? Dobrze już teraz wiedziała, że to wszystko nie było prawdą. Ale Link obiecał jej, że...
Pierś dziewczyny nabrzmiała ciężkim westchnieniem.
...Jej Link oszustem?... Ależ niedługo zawiezie ją do domu i wezwie... Nie, nie oszukał jej, to niemożliwe... Link...
Dolłie Madison zatopiona w tych myślach nie zauważyła, że Link Cawthorne wrócił, stanął za nią — jej piękny narzeczony — i obserwował ją milczący, sarkastyczny, ze złymi błyskami w oku. Odwróciwszy głową, wzdrygnęła się tknięta wyrzutami, że dała przystęp wątpliwościom.
— O Link! — zawołała zaczerwieniona i pomieszana. — Nie wiedziałam, że patrzysz na mnie!
— O czym myślałaś, Doli? — zagadnął.
— Och, Link, jeszcze nigdy nie nazwałeś mnie Doli! — powiedziała z uśmiechem. I dodała przymilnie: — Powiedz, Link, kochasz mnie, prawda?
— Pytałem, o czym myślałaś?
Uśmiech znikł, Dollie uczuła, jak zaciska się jej krtań, Położyła dłoń na ramieniu Linka i tuląc się dońi
— Najdroższy - wyznała — poczułam się
chyba trochę zawiedziona i zastanawiałam się...
Odepchnąwszy ją brutalnie, Cawthome oświadczył:
— Nic ci teraz z tych rozważań, nie przyjdzie. Masz się zorientować w sytuacji, i to zaraz. No prędzej, nie sklarorz i chodź!
To rzekłszy odwrócił się do niej plecami i ruszył w drogę. Półprzytomna, osłupiała Dollie Madison jak automat podążyła za nim. Wyszli z miasta. Szli coraz dalej i dalej. Cienie obojga wydłużone teraz w nieskończoność promieniami słońca ocierającymi się już
0 zmierzch, wyprzedzały ich na szlaku, mieszały się, rozdzielały, to znów goniły się wzajem.
Dollie szła.
Postępowała naprzód o niczym nie myśląc
1 nic nie widząc. Gwałtowność wstrząsu znieczuliła ją, by tak rzec. Nie cierpiała. Zapomniała o brutalnych słowach. Postępowała naprzód, potykając się o koleiny. Mnóstwo nieokreślonych myśli pędziło pod jej czaszką. 7 raptem zorientowała się, że już od dłuższej chwili skupia uwagę na drobnych kłębusz- kach kurzu, które wyskakiwały spod butów Linka. Ależ to było śmieszne! Wysokie hiszpańskie obcasy, nie, długie ostrogi rozgwieżdżone na końcach, zanurzając siq w kurz, wydobywały zeń szare spiralki, które formu*
jąc się nikły zaraz, unoszone, iozsupływane chłodniejącymi podmuchami wieczornego j wiatru, co nadciągał od ośnieżonych szczy- j tów łańcucha gór Greenhorn daleko, bardzo \ daleko strzępiących widnokrąg, o wiele, bardzo wiele mil stąd, na przeciwnym krańcu Prerii.
A tymczasem noc zapadła kompletna i kiedy Link Cawthome przystanął nagle, Miss Dollie Madison znalazła się przed budowlą wysoką i posępną.
Wiatr, silniej teraz dmący, skrzypiał szyldem zawieszonym na dwóch słupach u wejścia.
Z wielkim trudem Dollie rozszyfrowała dia- boliczny napis kołyszący się nad jej głową, a potem daremnie raz po raz odczytywała wielkie czerwone litery, które kolejno rzucały się dziewczynie w oczy — Link Cawthome w ciemnościach milczkiem odwrócił i się do niej plecami — na próżno głowiła się, by zrozumieć obecność, sens czy znaczenie trzech tragicznych słów: „Pod Blaszanką Krwi".
Zła muzyka taneczna • klarnet, skrzypce i kornet pistonowy — buchała co chwila z zamkniętego domu, dźwiękom towarzyszył szurający, lecz rytmiczny odgłos kroków, w który wdzierał się od czasu zgiełkliwy gwur, wrzaski i wycia.
— O Boże! Jeszcze jedna!.,. Nie chodź tam, mała, nie chodź!... Aaa!... Aaaa!...
— Zamknij się, on cię zabije, ty cholerna idiotko — szepnęła stara pijana dziopa tarmosząc szamoczącą się koleżankę.
Cawthome odwrócił się.
Spojrzał wyzywająco na tłum. Usta wykrzywił mu grymas. Miał ochotę zabijać. Stracił panowanie nad sobą. Puściwszy rękę Dollie postąpił kilka kroków naprzód, Przystanął. Szukał kogoś oczami. Znów ruszył naprzód, odsuwając otaczających go ludzi. Roztrącał mężczyzn, kobiety, napierał ramieniem, rozpychał się łokciami, deptał po nogach. Klął. Łaknął ofiary, ofiary specjalnej, a nie którejś z tych otaczających go dziwek, nieszczęsnych i zastraszonych, i nie tej roz- wrzeszczanej histeryczki.
W dzień otwarcia „Blaszanki" Link Cawthome ugruntował swoją reputację zabijając, tegoż wieczoru, Barta Rhodesa, samochwałę, pyskacza i podobnego mu łotra. Pokłóciwszy się z nim o jakąś dziwkę, położył go trupem, pakując mu kulę prosto w serce. Opisywanego tu dnia pojął, że musi przelać krew, aby utwierdzić swój autorytet. Jest właścicielem, do jasnej cholery! Bardziej niż w innych przypadkach musi nakazać posłuch, bo w przeciwnym razie budę diabli wezmą. Roztrącając tancerzy, graczy, piju- sów i rozglądając się bacznie, szukał kogoś,
kogo warto by sprowokować, najlepiej któregoś z hardych zabijaków. Wyglądał tak groźnie, że w miarę jak szedł naprzód, pustka tworzyła się przed nim.
Nagle spojrzenie Linka skrzyżowało się ze spojrzeniem rosłego mężczyzny, który, opierając się nonszalancko o bar, ręc« trzymał za galeryjką lady i z wyzywającym- spokojem czekał, aż właściciel się zbliży.
Cawthome uczuł jakby wstrząs elektryczny i natychmiast całą swoją wściekłość skoncentrował na śmiałku. Znał go ze słyszenia. Był to Jim Stanton, administrator Rancha 101, najrozleglejszych włości w Colorado*.
Dokonał wyboru. I nie posiadając się z wściekłości, rzucił się ku temu człowiekowi. Ale ku nieopisanemu zdumieniu obecnych zahamował ostro swój poryw. Chyba pierwszy raz w życiu okazał wahanie. Utajone tchórzostwo wśliznęło mu się w serce i wymierzyło zdradziecki cios.
No bo do licha, jak i wszyscy świadkowie tej sceny, Link wiedział dobrze, iż mężczyzna wsparty o ladę, który ani drgnął i zdawał się szydzić, kpić sobie z Cawthor- ne'a, pod pozorną nonszalancją ukrywał zręczność najwyższej klasy. Strzelając na oko, z rewolweru, który trzymał zawsze na wy-
sokości biodra, Stanton nie chybiał nigdy. Był najszybszym strzelcem Prerii. Słynął na pastwiskach od Colorado aż do granic Kanady.
Kiedy Cawthome rozluźnił garść, Dollie Madison obejrzała się zdziwiona i podążyła za nim .wzrokiem, patrząc, jak przebijał się przez tłum. Jedna z pierwszych odgadła, że tego wyjątkowego szubrawca obleciał tchórz. Nie spuszczała go z oczu, Dostrzegła tik nerwowy, który skręcał mu wargi i szarpał twarzą. Potem zobaczyła, jak skoczył, roztrącił rękami tych, co zagradzali mu drogę, ruszył do natarcia niczym byk, lecz zahamował nagle przed nieznajomym mężczyzną, wyciągnął dłoń i powiedział:
— Nie miałem jeszcze okazji pana poznać, ale dużo słyszałem o panu. Wielki to zaszczyt, że Jim Stanton wstąpił w moje progi-
Jim Stanton ani się ruszył, nie cofnął rąk z lady, ale wlepiwszy swoje jasne oczy pasterza w rozwścieczone oczy rozmówcy, odrzekł jak najspokojniej w święcie:
— Cawthome, nigdy nie ściskam dłoni indywiduom pańskiego pokroju i żałuję, żem przyszedł dziś na pańską zabawę. Nie lubię szulerów i sutenerów.
Cawthorne'owi krew uderzyła do głowy,
wykrzywiły się jego regularne rysy, wizas- nął:
— Do jasnej cholery, tyś zwariował, Stanton! Szukasz ze mną zwady?
— Nie, panie Cawthome, ani mi to w głowie. Ale gdybyś pan miał przypadkiem ochotę pomścić swój honor, pofatyguj się i sięgnij po ten piękny rewolwer, który, jak widzę, błyszczy ci spod surduta, a w mig rozwalę pański przeklęty łeb)
Cawthorne skulił ramiona. Nie odważył się podjąć wyzwania. Spuścił oczy.
— Drogi panie Stanton, wolałbym jednak dziś uniknąć awantur. Jestem zmęczony, dopiero co wróciłem z podróży. Ale jeśli pan...
— Kiedy pan tylko rozkaże — uciął Stanton.
I wyprostowawszy się na całą wysokość, ostentacyjnie odwrócił się plecami do przeciwnika i zamówił u barmana ostatnią whisky.
Cawthorne zrejterował. Z wolna podążył ku Dollie. Obserwowali go wszyscy. Kiedy przechodził, nikt ani nuknął. U wejścia na schody chwytał już za rewolwer, lecz zaraz opuścił rękę. Dłuższą chwilę nurtowała go jakby niepewność, co ma zrobić. Przytłaczało go ogólne milczenie. Zgarbił się. Wreszcie podniósł wzrok na Dollie. Twarz jej, tak blada, jakby dziewczyna wstała z trumny, wyrażała najgłębszą wzgardę. Wyczytał
ją.
— A ty właź! — powiedział i pchnął ją na strome schody.
Na piętrze otworzył drzwi. Dollie znalazła się w ciasnym pokoiku, a Cawthome wszedłszy za nią zamknął drzwi na klucz.
Za całe umeblowanie pokoik miał drewniane łóżko, starą komodę, fotel na biegunach i rozprutą sofę. Nad łóżkiem tancerki i nagie kobiety spoglądały z rycin przyszpi- ionych do ściany i popstrzonych przez muchy.
Stanąwszy przed komodą, Cawthome wypił duszkiem karafkę wody i jął kontemplować swoją fizys w wyszczerbionym lustrze zawieszonym na ścianie. Był wciąż jeszcze blady. Bynajmniej nie ochłonął ze wzburzenia . Nigdy nie zapomni straszliwej obelgi, jaką zainkasował, afrontu, który spotkał go od tego wieprza, tego eunucha, tego przeklętego złodzieja krów, „.„Niech ten pies uważa na siebie, obedrę tego skurwysyna jesz* cze ze skóry..." — mamrotał przez zęby i czuł, jak budzi w nim się stary instynkt bandziora. A wtedy wybuchła wreszcie jego złość i przeniosła się na Dollie, milczącą i nieruchomą:
— Nie stercz tam jak pusta butelka i nie gap się na mnie! Zrozumiano? No jazda, rozbierać się i włazić do łóżka!
— Ależ... Link... Link... — Głos Dollie
ledwie wydobywał wę z gardła, zduszony łkaniem. — Link... alez my nie jesteśmy po ślubie!...
Cawthome wybuchnął śmiechem,
— Stul pyski — ryknął. — Czy ty myślisz, oślico, że to dla mnie coś znaczy? No jazda, ściągaj kieckę, bo sam ci zedrę. Myślisz, że możesz grać mi na nosie, bo zrobił to tam ten zasrany krowiarz! No, ruszaj się, bo jak nie, to marny twój los, do jasnej choleryl
Mówiąc to, Cawthome rozpiął ciężki pas, a pistolet grubego kalibru położył na komodzie. Potem zdjąwszy surdut sadowił się już w nogach łóżka, by ściągnąć buty, lecz wyprostował się błyskawicznie słysząc szczek cyngla i wtedy oślepiony płomieniem wystrzału uczuł, jak kula przeszywa mu pierś. Twarz mu się skurczyła. Czerwona plama rozszerzając się szybko zagarnęła riuszki wykwintnej koszuli. Chwycił się lewą ręką za serce, prawą wymachiwał w powietrzu, szukając punktu oparcia... na koniec runął jak kloc, twarzą do ziemi.
Natychmiast wyważono drzwi i pokój wypełnił się ciekawymi.
Dollie stała pośrodku pokoju, niewzruszona, trzymając w drobnej dłoni potężny rewolwer o kolbie z masy perłowej. Oznajmiła:
— Okłamał mnie, więc go zabiłam,..
Wystarczyło to wyjaśnienie. Nie wdrażano
>■ '
żadnego śledztwa. Wyrok był jednomyślny. Ciekawi, którzy wpadli do pokoju, utworzyli sąd przysięgłych. Wszyscy oświadczyli zgodnie nad jeszcze ciepłym trupem uwodziciela, że Miss Dollie Madison działała „w koniecznej obronie".
Brzask.
Na dole, w opustoszałej sali, barman, który spełnił był rolę prezesa zaimprowizowanego sądu, krzątał się przy ladzie. Przygotowywał długi rząd szklanek dla ludzi, którzy poszli wyrzucić ciało ofiary krótkiego dramatu. Kiedy Jim Stanton wraz z kilkoma innymi bywalcami zakładu ukazał się w drzwiach, barman napełnił szklanki, z zadowoloną miną zwracając się do Stantona:
— No i co, Jim, mamy „Pod Blaszanką Krwi” nowego szefa, i to klawego, no nie? Coś mi się widzi, że ten mały rudzielec jest jeszcze szybszy od ciebie, i co ty na to? Wyprzedziła cię, a ja ci za to nakładam grzywnę, płacisz tę kolejkę, no nie? Kulą prosto w serce wyprawiła Linka do piekła.
OKRĘTEM TRANSATLANTYCKIM PRZEZ LAS DZIEWICZY
Teraz, kiedy wielkie podróże latem są modne, pytają mnie często, jaka jest najpiękniejsza z wypraw morskich?
Najpiękniejsza z pewnością jest la, która unosi was jak najdalej,
I unosząc jak najdalej, nie pozbawia was □ni przyzwyczajeń, ani drogiego wam komfortu (nie zmusza nawet do przesiadania się na inny okręt); wyprawa, co dostarcza wam tysiąca mil żeglugi po rzece najbardziej tajemniczej na naszym globie, wprowadza was do samego środka dżungli, do samego środka brussy, w serce niezbadanego lasu, który geografowie dziś jeszcze oznaczają na mapie bielą: terra incognita.
Chcę opowiedzieć o wyprawie do Amazonii,
Z Londynu, z Liverpoolu i z Lizbony albo z Triestu, Neapolu, Genui, Marsylii i Barcelony via Madera lub Las Palrnas nowiutkie statki zawożą was do Para albo Manaus,
dwóch stolic brazylijskich — ¡nero i do mato dentro, „za las i do lasu", jak się tam powiada
0 tym świecić może formującym się dopiero, woda bowiem, roślinność i ląd stały, elek-f tryczność i wiatry tropikalne nie zokończyly tam jeszcze swoich porodów.., jak w pierw* szych dniach stworzenia.
Przed wojną, w okresie „gorączki kauczukowej", kiedy to czarne złoto wciqgało w lasy amazońskie dziesiątki tysięcy poszukiwaczy przygód i „mlecznego drzewa", kursowały regularnie dwa frachtowce linii francuskich; dziś dwa dobre włoskie parostatki oraz luksusowy steamer angielski specjalnie pomyślany do tych wypraw o zasiągu dwunastu tysięcy mil morskich, które przepływa tam i z powrotem w sześć tygodni, sześć razy do roku zapewniają wam tę podróż w idealnych warunkach higienicznych plus komfort i szybkość, nie mówiąc o względnej taniości spowodowanej obecnym kryzysem
1 spadkiem milrejsa na giełdzie.
Cyfry mają oczywista swoją wymowę; sądzę jednak, iż jeszcze wymowniejsze są fotografie towarzyszące tym artykułom *, ukazują bowiem dc visu szczegóły wielkiego lasu i gigantycznej rzeki, które czynią Ama
zonię światem odrębnym, jedynym i niespotykanym w stosunku do innych stref planety, światem nieporównanym i najbardziej egzotycznym, w jaki wyprawa turystyczna zapuścić się może.
Powierzchnia Brazylii wynosi 8 525 000 kilometrów kwadratowych, spośród których A 500 000 kilometrów kwadratowych (z górą połowa terytorium państwowego) zabiera — dosłownie — dorzecze Amazonki, czyli olbrzymi, nieprzenikniony las.
Przecina je sto legendarnych rzek i aczkolwiek są znane, rzeki te często zaznacza się na mapach liniami przerywanymi, ponieważ nie wiadomo, choć już odkryte, jak wytyczyć ich trasę i gdzie umiejscowić je właściwie, bądź dlatego, że mylą się badaczom, tok liczne są dopływy Amazonki i tak skomplikowane w brussie ich meandry, bądź dlatego, że gubią się i już nie odnajdują w dżungli, a wtedy zapomina się o nich na dobro, jak było na przykład ze słynną Rzekq Wątpliwości — Rio da Duvida — którą w roku 1907 odkrył Teodor Roosevelt polując w lasach zamieszkałych przez Indian Mauhejów oraz w lasach zamieszkałych przez Indian Pnrlntins, gigantyczną żyłą wodną, której przez dziesięć lat daremnie poszukiwało kilka ekspedycji naukowych, z którą spłynęły strumieni« atramentu i o której przesiano
już mówić, gdy nagle w roku 1921 została wypatrzona i zidentyfikowana o niespełna 300 kilometrów od miasta przez samolot filmujący okolice Manaus.
Zaledwie dwa miliony ludzi, to znaczy mniej niż jedna piętnasta mieszkańców całej Brazylii, żyje w rozproszeniu na tych pustkowiach wodnych i roślinnych wielkiego równikowego lasu, gdzie gwałtowny napór wód niszczy, co tylko napotka, w okresie przyboru — i gdzie Amazonka, o źródłach niewyczerpanych, wylewając walczy z zaborczą i wciąż odradzającą się potęgą roślinności, która zapuszcza korzenie na jej brzegach, i tak roślinność tworzy i umacnia tamy, a rzeka je podmywa, odrywa ich połacie wielkie na kilka hektarów i wlecze je wolno do morza, wyspy pływające z dziesiątkami tysięcy drzew, które stoją prosto, nie przechylają się i nie walą, i korzeniami nie omiatają nieba, i tylko fala oceanu unosi je często na pełne morze.
Turystę ze starej Europy, gdzie przyroda jest kultywowana, a pejzaż wykalkulowany geometrycznie, oszołamia sam widok dziewiczego lasu, który uwięziło morze, potrząsa nim i kołysze. Nie wierzy własnym oczom...
A przecież o dwieście mil od brzegu turysta zauważył, jak pclagiczny błękit oceanu traci nagle blask, mętnieje do głębi, nabiera*
jąc brunatnych odcieni: to ujście Amazonki wyrzuca swoją glebę, kakao czerwone lub ciemnożółte; i teraz oślepiający błękit nieba, błękit, z którym turysta oswoił się z wolna w czasie podróży, zachodzi mgłą i matowieje raptem, zaciemniany ciężkimi oparami, co lęgną się tuż nad powierzchnią wód, wzbijają się w górę, wirują i znów opadają.
I żeglujemy Już po czymś na kształt bajora, i niebawem nie będziemy już wiedzieć, gdzie kończy się woda słona, a zaczyna słodka, ani gdzie się zaczyna ziemia, a kończy morze.
Z lewej burty, z prawej burty widać tylko ławice piasku, wyspy błota, zwały powywracanych przesuwających się drzew, i tak aż po deltę rzeki, w potwornym upale.
Wśród wilgoci spowijającej statek rozbrzmiewają ostre wrzaski morskiego ptactwa pomieszane z wrzaskami drapieżnych ptaków leśnych, które kłócą się o zdobycz, i słychać chrypliwe posapywanie krów morskich wylegujących się na wodzie koloru cyny, coraz gęstszej i coraz bardziej brejo- watej, pełnej gnijących odpadków.
A kiedy się zbliżamy, jak okiem sięgnąć zaczyna wyłaniać się brzeg niczym chaotyczna zapora z powalonych drzew, splątanych korzeni i rozplątanych chaszczów. Ten szaniec roślinny jest pełen dziur, wyrw, osy- pisk, otwartych ran, którymi ciemna próch-
nica wsącza się w stojącą, zgniłą wodę la* gun i przymorskich jeziorek, zasnutą chlorofilem.
Całą przestrzeń zagarnia roślinność dzika, niska, nie do rozplątania, która migocze w słońcu.
W oddali obrąbek wysokich palm kokosowych wskazuje na skraj lądu, a jeszcze dalej puszcza równikowa zapowiada się ciemną fałdą. To kontynent.
Ale za linią demarkacyjną, w Chapéu Virado, kiedy okręt minie przesmyki, szyje, kanały, kanaliki, którędy przemykał się okrążając wielką wyspę zatopioną wśród igapos, podmytych gruntów Marajó i kiedy przeskoczy przez słynną powrotną falę, jaką prąd Amazonki i przypływ oceanu tworzą w Breves, ociekając białą pianą parska i zapuszcza się wreszcie pod kopułę wysokopiennego lasu, wtedy dopiero turysta uprzytamnia sobie, że nie tylko znalazł się w nieznanym świecie, ale ponadto przybił do brzegów świata niedostępnego i tam ma wkroczyć... i natychmiast ulega jego czarowi lub tajemnicy, i jest do głębi wstrząśnięty, otoczyła go bowiem obcość kompletna.
Nagłe uczucie pogrążenia w świecie nieznanym to uczucie wspaniałe, nie dające się wyrazić i prawdopodobnie najsilniejsze, naj
bardziej niepokojące, jakie może cywilizowanego człowieka zbić z tropu. Aby przekonać się o tym, wystarczy obserwować pasażerów, kiedy okręt powoli sunie w górę rzeki.
Rozwaleni w leżakach, z których nie ruszą się aż do Manaus, turyści spoglądają na przesuwające się brzegi zagadkowej rzeki. Nie mogą od nich oderwać wzroku. Milczą jak zaklęci. Wydawaliby się zmordowani upałem, lecz to — sami nie wiedzą o tym — podziw, zachwyt dech im zapiera, i jeszcze coś głębszego i bardziej sekretnego dręczy ich od momentu, kiedy okręt wpłynął w las.
To nie dające się znieść oczekiwanie na coś, co ma się stać nieodwołalnie, w każdej chwili, i czego sens, tajemnicza zapowiedź pozostają utajone, chociaż owo „coś" wyczuwają wszyscy.
Brzeg prawy, brzeg lewy, pradawna, młoda, odwieczna puszcza dziewicza rozpościera się przed nimi jak wielka otwarta księga pełna mnemografów, ideogramów, hieroglifów żywych, których nikomu nie udaje się rozszyfrować, choć każdy się domyśla, jak są ważne.
Pojawienie się — którego żaden z nich nigdy nie pragnął przed owym dniem, ale które przyniosłoby ulgę wszystkim, gdyby ziściło się to w tej godzinie — stworu, po
wiedzmy czegoś w guście wesołego Pana, bożka brussy, co rozchyliłby gałęzie albo wybujałe nadbrzeżne trawy, albo wynurzył się z głębin rzeki, by zagadać do nich i rozkazać im pójść za sobą, nie zadziwiłoby ich wcale, tak mocno każdy wyczuwa rozproszoną wszędzie, na wodach, w powietrzu, za listowiami puszczy dziewiczej, obecność wymarzoną w najintymniejszych myślach — i której gotów jest okazać posłuszeństwo.
Wszyscy są przytłoczeni, bo nadmiar wielkości zasmuca. O ile jednak u niektórych zamienia się nawet w dławiący lęk, wielu pasażerów ma ochotę po prostu wysiąść, za- charapcić pirogę, wziąć pagaj i oszczep, rozebrać się do naga, wyjść na ląd, zapuścić się w las i zaszyć wśród pustkowi, niejeden bowiem z tych ludzi cywilizowanych, którym zamącił w głowach zew puszczy, roi
O swobodnym życiu na łonie dzikiej natury
I czuje, jak budzi się w nim instynkt myśliwego, rybaka, trapera albo poszukiwacza złota, czarownika albo misjonarza, wojownika albo pustelnika, instynkt, który poczytywał za stłumiony raz na zawsze.
A tymczasem las przesuwa się i przesuwa.
Parostatek wraca na środek rzeki albo płynie na przemian to wzdłuż jednego, to drugiego brzegu.
Pod sklepieniem gigantycznych drzew zielony półcień rozweselają z ledwością kwit nące liany, które zwisają z najwyższych konarów.
Ciemną wodę zatoczek oprawiają plaże białe, żółte lub koloru ochry, zawsze kształtu półksiężyców — i gdzie często wyleguje się nieruchomy aligator.
Nic się nie porusza, tylko czasem wrzaskliwy macao, tukan o migoczącym upierzeniu albo swarliwa papuga, co lotem strzały prze- fruwa z jednego brzegu na drugi, by schronić się w swoich zielonych jaskiniach; albo małpka zdziwiona wyskakuje z kryjówki, prześlizguje się i szybko znika wśród gałęzi, które potem kołyszą się chwilę. Czasem też ogromny niebieski motyl, zwany pamplonera, z rodziny morfidów, pijanym lotem krąży wokół statku.
Bardzo wprawne oko dojrzy tu i ówdzie, zawieszony niczym promień słońca między dwiema kępami bambusów albo nad rozwiniętymi kwiatami równikowych wiktorii, tych gigantycznych nenufarów, których mięsiste tacowate liście sięgają czasem dwóch metrów średnicy, rój kolibrów prostopadle przenoszących się z miejsca na miejsce, niby pył diamentowy, albo dojrzy w mętnych wodach przemykającą się pod prąd statku i nurkującą manate, tę przedziwną rybę cy-
1'nmyślalhy kto, że ów wielotonowy sta lek, wyładowany bagażami, ludźmi i towarem z bmopy, żeglujący poprzez dziewiczą puszcz«;» |K>d prąd, okr^t, którego potężny kadłub i śruby rozorywują i mieszą żółtawą falc; Ama/.unki, a kłejby czarnego dymu opWjłują si<; wokół palm o liściach porozkładanych gwieździsto, nie mąci nic, nlo wprowadź« żadnego nid/idu i nie liczy sic; w ogóle wśiód przepysznej dzikiej przyrody, słowem, pr/rplywo niepostrzeżenie, jokby prze- fiuwał nioskit lub ważka...
A przecież, w okrrsnch wyjątkowo wysokiego przyboru wód, nie jest niczym nadzwyczajnym widok frachtowca amerykańskiego lub angielskiego, który las uwi(;zll
i osadził wśród wierzchołków dtzew. 7. od dliii Jego czerwony bizuch przeblyskuje spośród ciemnej zieloni, jak balon uczepiony u najwyższych konarów. Głowimy sir,, jak parostatek mógł ugrzęznąć w konarach di zew, tym bardziej że koryto rzeki bywa ez»;slo o parę kilomelrów od nich odlogle.
To dlatego* źg Amazonka, przybierając w momentach równie nagłych jak niespodziewanych, wali przed siebie masą wód, któro zatapiają obszar niezmierzony. Możno bozwiodnio, jakby nigdy nic, żeglować ponad zatopionym lasem i uwltjznąć wśród konarów, kiedy im przykład wody zaczną opadać nocą.
Wtedy opuszczamy statek, żeby w szalupach, przez zatopioną puszczą, dotrzeć do głównego koryta rzeki.
Ale zdarza sią, że na pokładzie pozostaje strażnik, klóry czeka, aż nastąpny przybór wzniosie sic; lub nie wzniesie aż do miejsca, sk*|i1 sterczy wrak. (”)w człowiek czoku często dwa lub Itzy lata, pogrążony w jak najgłębszej samotności.
Można by sii* spodziewać, iż ów marynarz pustelnik zwariuje, ale nie, nic bowiem nic przypomina bardziej oceanu niż widok, jaki roztacza sic; przed nim, kiedy nasz samotnik kurząc fajką spaceruje po pokładzie statku kołyszącego sic; nml liśćmi, konarami i wierzchołkami drzew nirznuorzoncj dzłe*
wiczej puszczy, której materia i bezmiar, ciemnozielone, migoczące i zmienne, wełnią się w nieskończoność zasłaniając horyzont.
Przywykł tak dalece do tej panoramy i tak łatwo przystosował się do nowego rodzaju życia, że kiedy wreszcie zjawi się pomoc, często sam diabeł nie potrafi ściągnąć go z tej wysoczyzny, bo nasz nowy Robinson zbytnio zasmakował w egzystencji ptaka, jaką wiódł na pokładzie swojego napowietrznego wraku, między niebem a ziemią, chlorofilem a wodą.
Ludzie również — caboclos, seringueiros, chłopi, zbieracze żywicy, traperzy, drwale, przewoźnicy, retmani, marynarze, rybacy, Metysi indiańscy i Metysi murzyńscy, rozsiani w tej wodnej dżungli wielkiego lasu, zamieszkali wśród nędznych poletek, które wykarczowali sami, w szałasach albo chałupach ustawionych na palach — ludzie również nie zwracają specjalnej uwagi na kursujący tędy transatlantyk.
Paró, miasto stołeczne ujścia Amazonki (zwane przez tubylców Belfcm i liczące 200 000 ludności), to urocza egzotyczna Wenecja tonąca w przepysznych sadach i o kanałach zatkanych mangowcami, drzewami papajo- wymi i avocadowymi, i kwitnącymi palmami, które wydają owoce, orzechy, aroma
OJłręłe/n łransałłonłyckim... 163
tyczne strąki lub rodzą cierń — o korze luskowatej albo przypominającej pergamin czy filc, podbitej włosiem lub jedwabiem,
0 pniach gładkich lub sękatych, sztywnych, grubych, klapciatych, krótkich, przysadzistych albo wysmukłych, giętkich, nerwowych, drżących, elastycznych, wystrzelających w górę jednym rzutem zuchwałym
1 pełnym gracji, albo pochylonych, delikatnych i kruchych, opadających ku ziemi, albo nawet zwijających się w spiralę, o liściach wszelkiego kształtu, od łopatki do wachlarza, od pazura do miotełki z piór, od szpady i lancy do liry albo buńczuka janczarskiej kapeli, roślinność bujna, zaborcza, obładowana pasożytami i pnączami wysysającymi z niej soki, mchami, cykorią, liszajcami, paprociami i orchideami, waniliowcami i dzikim jaśminem, najpiękniejszej ozdoby tutejszych ogrodów, które przed wzrokiem przybysza zasłaniają, ukrywają miasto i jego historyczne budowle, ciągnąc się aż do Ma- naus, stolicy wysokopiennych lasów, miasta nowoczesnego, liczącego 80 000 mieszkańców, zelektryfikowanego, z telefonami, tramwajami i automobilami, z szerokimi ulicami brukowanymi kostką, z trotuarami wykładanymi dwubarwną mozaiką, aby blask nie raził w oczy, z wielkimi, wybornie zaopatrzonymi sklepami, z operą chlubiącą się, że ona pierwsza na świecie, po Bayreuth, i to już
w roku 1910, wystawiła „Parsifala" Ryszarda Wagnera — ale to również stolica najbardziej na kuli ziemskiej osamotniona i odsunięta od reszty świata, każda bowiem ulica przechodzi tu w las dziewiczy, a jej szutrowane autostrady wiodą prosto jak strzelił również w las donikąd albo, jeśli wolicie, giną w setkach tysięcy mil morskich, które przemierza statek żeglując w głąb kraju, nie budząc najmniejszej uwagi ani nawet minimalnego zaciekawienia wśród mieszkańców nadrzecznej dżungli i tubylców z hinterlandu.
Wielki okręt europejski może sobie mijać małe porty amazońskie, jak Monte Ałegre, Santarem, Obidos, Itacoatiara, rojące się od statków i stateczków, nie powitają go żadne władze, nie podniesie się żadna flaga na molo, od brzegu nie oderwie się ani jedna łódź, by powałęsać się wokół przybysza.
Może sobie napotkać balsas, długi ciąg wielkich krytych tratew naładowanych — prócz miejscowego towaru: gały surowego kauczuku, kasztany olejodajne, drogocenne drzewo, rzadko spotykana żywica, baryłki z mąką. maniokiem, guaraną, wędzone ryby, carne seca, malowane gliniane garnki, skóry jaguarów, pióra ptaków rajskich — kobietami i dziećmi, żaden flis nie da mu znaku, nie pokaże się żadna z kobiet i żadne dziecko nie wyjdzie z cienia szałasu, żeby podzi-
wiać okręt, pokiwać ręką albo pomachać chustką.
Nawet kupcy syryjscy, właściciele obszernych rozłożystych berlinek, stanowiących bazar, bank, kasyno gry, a zarazem wędrowny lombard, od których mrowi się w całym dorzeczu Amazonki, ani nosem nie kiwną, nie wydadzą okrzyku zdziwienia ani radości, kiedy wypływając z utajonej zatoczki, gdzie i uprawiali swój podejrzany proceder, natra- I fią na transatlantyk; a przecież są cudzo- | ziemcami, nowo przybyłymi w tych rejonach i może pierwszą swoją podróż odbywali kiedyś na napotkanym teraz okręcie!
Co zaś do tutejszych, których spotykamy i w najbardziej samotnych zakątkach, na zakrętach rzeki albo w jej odnogach o zamarłej wodzie, tam, gdzie grzęzną pływające wysepki, każdy z nich siedząc w kucki na i rufie czółna, z łukiem w garści i wymierzoną j strzałą, jest lak zajęty sezonowym połowem ryb, że żaden nie odwróci głowy, by spojrzeć na wielki okręt nadciągający z drugiego końca świata i pozostawiający za sobą bruzdę niebezpieczną dla pirogi...
Rzucająca się w oczy apatia tego ludu zagubionego na krańcach świata, żyjącego jakby na marginesie teraźniejszości, pośród słońca tropików i jakby zagubionego w czasie, ludu chrześcijańskiego przecież, ale
z którym nie mamy żadnego systemu porozumienia ani żadnych punktów stycznych, jest właśnie chyba tym, co najbardziej wy- obcowuje podróżnika zjawiającego się tu po raz pierwszy i co najbardziej zbija go z tropu i przytłacza — jeszcze bardziej aniżeli zmieniające się wciąż obrazy i zjawiska często jak najbardziej nieoczekiwane amazońskiej przyrody, mam na myśli burze od pewnego momentu niemal nieprzerwane, noce, które nabierają nadzwyczajnego znaczenia, głęboką transformację, jakiej podlega zabarwienie wody rzecznej, zależne z reguły od nowego dopływu, jaki wlewa się w żółtą Amazonkę (Rio Tapajoz-szmaragdowozielona, Rio Negro-błękitno-czarna, i tak dalej), w miarę jak parostatek zapuszcza się w domeny tego przedziwnego świata.
W Brazylii, traktowanej jako całość, ca- boclo, który stał się nade wszystko typem „leśnego człowieka", caboclo, chłop brazylijski, tak często i niesłusznie porównywany z muzykiem rosyjskim, nie jest nigdzie autochtonem.
Ow „chłop" nie jest więc człowiekiem ziemi, ponieważ nie pochodzi stąd nawet. Jest wszędzie tylko kimś, kto się zaadaptował albo, jak powiadają Anglicy o Białym, który zakorzenił się między tubylcami i przyswoił
Okrętem transatlantyckim... 167
sobie, lepiej czy gorzej, ich sposób życia oraz obyczaje: he is a native gone.
Caboclo wywodzi się w prostej linii od konkwistadora, żołnierza portugalskiego, który z początkiem szesnastego stulecia przy był zza dalekich mórz, z najmniejszego kraju starej Europy, aby podbić te niezmierzone połacie Nowego Świata: las brazylijski, pełen bajecznych, legendarnych bogactw...
To podbój w dziejach świata jedyny, bardziej bowiem niż epopeją o czynach wojennych, był powolnym przenikaniem, infiltracją, grupkami lub nielicznymi bandami, których bohaterskie kroniki rozprzestrzeniają się na dwa, trzy stulecia; i prawdę mówiąc ta uparta kolonizacja do dziś nie zakończyła się jeszcze, każda bowiem rodzina brazylijska może wam opowiedzieć, dziesięciolecie po dziesięcioleciu, historię, często przebogatą, a jeszcze częściej anegdotyczną, żywą, swoich walk, współzawodnictw, wendet, swojej fortuny, swoich powodzeń, swoich klęsk i swojej ruiny, swoich aliansów, swoich nowych podbojów, swoich peregrynacji i nowych prób, swoich zawodów — słowem: swojego osiedlenia.
Widzę, jak powodowany mirażem, głosem przygód, gorączką złota, pożądliwością cielesną szesnastowieczny żołdak portugalski zapuszcza się w wielkie lasy, bobruje po
nich, rabując, gwałcąc, zagarniając kosztowności, polując na niewolników, brutalnie biorąc w jasyr Indianki i Murzynki, które wlecze za sobą, by w końcu założyć ród, zapełnić swoimi latoroślami, „mameluka- kami" (etymologicznie: „mamas loucas" — matki szalone) bezmiar puszczy brazylijskiej, wykarczować szmat ziemi, opanować lęk i stać się władcą chorym na febrę i często szczękającym zębami pod skwarnym słońcem, przed brussą, przed jej fauną, przed dzikimi i... z powodu miliona przesądów.
Wizja na pewno prawdziwa, bo i dziś jeszcze nie dzieje się inaczej bardzo daleko w interiorze, na przykład w Mato Grosso, gdzie ponoć istnieje dziesięć milionów ludożerców; ale dzisiaj sprawę komplikuje dodatkowy fakt, że nowo przybyli są nie tylko Portugalczykami w asyście swoich Czarnych, ale wielu Nordyków zjawia się tu, by karczować las, szukać diamentów i złota, polować, łowić ryby, sadzić bawełnę i kawę albo budować fabryki, żeby zrobiwszy majątek założyć ród dzięki małżeństwu z którąś z owych ślicznych dziewcząt cabocaas, o powierzchowności indiańskiej, a duszy luzytań- skiej; i tak ściągają tu Amerykanie, Niemcy, Rosjanie, Polacy, Czesi, w ostatnich zaś latach jesteśmy świadkami silnej imigracji japońskiej.
Dlatego więc, chociaż naród brazylijski jest mocno ukonstytuowany, inaczej rzecz się ma z nową rasą, jakkolwiek dostrzegamy w niej mnóstwo zdrowych zapowiedzi i — co ważniejsze, chociaż caboclo stworzył, zjednoczył kraj, nie ustalił się jeszcze jego typ i dziś znów raz jeszcze przechodzi w pełni nową ewolucję.
Historia się powtarza; w sertao Bahii, na tej ogromnej pustyni usianej tropikalnymi oazami, na jednym z najstarszych terenów osiedleńczych Brazylii, caboclo przejawia tendencję do stania się znów nomadem —• i wskutek pani kolejnych okresów posuchy rolnicy i pasterze z Ceara emigrują licznie na nie wykarczowane jeszcze ziemie zachodnie i południowo-zachodnie albo w kierunku stolicy.
Natomiast w Amazonii, gdzie ubóstwo, a nawet nędza, rozpowszechniło się od chwili kryzysu kauczukowego i gdzie małe miasta odosobnione wśród lasów — Gurupś, Al- meirim, Urucabś, Teffe, Faro — tak w roku 1914 kwitnące, znalazły sie w kompletnej ruinie (ceglane domki rozpadają się w gruzy, nadbrzeża pozrywane powodzią, opustoszałe ulice pozarastane wdzierającą się na nowo roślinnością puszczy dziewiczej), lud pogodzony 7, tą dewastacją dochowuje wierności swoim larom, podporządkowany z natury owemu specjalnemu rodzajowi egzystencji
póJwodnej, jaką wiedzie w obrębie zamykającej go zewsząd puszczy.
Trzeba słyszeć amazońskich caboclos, kiedy nocami — a zwłaszcza w noc świętojańską — muzykują, śpiewają i tańczą wokół ognia, na poianach, na brzegu albo na drewnianych tarasach domów na palach, które wznoszą się nad wodą.
Noc jest głęboka.
Transatlantyk sunie jak widmo między wysokimi czarnymi oponami, jakie las rozciąga po obu brzegach i które zaciemniają rzekę mrocznym aksamitem.
Nad tym wszystkim niebo nocne, tryskające gwiazdami i ożywione niby świetlista fontanna migotliwym ogniem południowych kon- stelacyj, występuje z brzegów i lada chwila przeleje się w sam środek nurtu, gdzie woda iskrzy się tak mocno, że dziób statku roz- orywujc, rzekłbyś, drogę mleczną pełną roz- jarzeń, odblasków, szkieł, fal i fosforyzujących banieczek.
I albo melancholijny nów uczepiwszy się między gałęźmi spływa w dół, sączy się i kapie kropla po kropli w bruzdę okrętu, albo pełnia olbrzymia i zdumiewająca, zawieszona w przestrzeni, stanowi centrum świetlistych falowań, tęczujących, zielonnwych, które spływają na listowia szerokimi koncentrycznymi kołami, leniwymi jak wierzenia pulsu*
tak więc krajobraz staje się wkrótce nierealny, zaczarowany, muzyczny.
Jesteśmy urzeczeni.
Czar dokonuje się dzięki powiewom wiatru, który z szelestem liści przynosi na pokład aromaty piżma, opium, wanilii — składające się na ciężką woń dżungli, słynną „czarkę kreolskiego mleka", które mąci w głowie lub usypia.
Na przesuwających się brzegach chaszcze wzdychają, gałęzie szepczą, zioła wydają stłumione szelesty.
Kiedy nachylimy się nad lewą burtą, prawą burtą, słychać, jak brodzą żółwie, gromadami wyłażące z wody, by znosić jaja na ławicach piasku, za dnia rozgrzanych do białości, w gorącym piasku, który dopomoże wylęgać się małym.
Pobliski rechot ludu żab w gęstwie lenty- szków, daleki ryk onęa albo pumy, miauczenie dzikich kotów, żałobny wrzask be/n*fć*vi (Widziałem cię! Widziałem cię!), ptaka z gatunku nocnych mew o skrzydłach zakończonych pazurami, pohukiwanie ogromnych sów, smutne poświsty wampirów, w uszach drażniące bzykania moskitów, wszystko to stanowi część nocy — kołysze ją, a was mami.
Wsłuchany w mrok, chwytam uchem szaleńcze gonitwy w zaroślach.
Odgaduję, jakie włóczą się tam zwierzęta, które szukają się wzajem i które uciekają
przed sobą, które się parzą i które się kryją, polują, prześlizgują się, pełzają, czyhają albo siedzą na czatach.
Spłoszony ptak wzbija się z krzykiem.
Tapir tapla się w sitowiach. Jego samica pochrząkuje.
Horyzont blednie co moment od błyskawic zwiastujących upał.
A kiedy z oddali dolecą nas krystaliczne nuty, co rykoszetem odbijają się od wód, zastanawiamy się, jaki to stwór cudowny śpiewa tak w głębokościach nocy?
Jeszcze chwila, a rozpoznajemy dźwięki kilku gitar, skrzypiec i fletu.
Im bliżej podpływamy, tym dokładniej rozeznajemy się w melodii instrumentów improwizujących na tle mrukliwym, groźnym, skomponowanym z akompaniamentu „batuty": tam-tam, dzwonki oraz tykwa wypełniona ziarnkami kawy albo suszonym grochem.
O ile gitary są dostrojone do pełni księżyca, zawodzenie skrzypek błąka się z nurtem fal, a dźwięki fletu, gubiąc się w rozgwieżdżonym eterze, wałęsają się, marzą, błądzą w upojeniu i nagle niczym chochliki spadają i nadbiegają, by roześmiać się wam w nos i zakpić z echa, co w zaroślach baraszkuje i treluje, o tyle rytm perkusistów burzliwy, uparty, groźny, staje się coraz wyrazistszy, coraz mocniej skandowany, wciągający, fie-
netyczny, diabelski, zawrotny, ale pozostaje drepczący, wrośnięty w ziemię.
Niedaleko od polany lub szałasu, skąd dolatuje ta muzyka, słyszymy wyraźnie, jak dwa głosy, kobiecy i męski, rzucają sobie wzajem wyzwania, pytania i odpowiedzi, raz jeden, raz drugi, a potem splatają się w chór mężczyzn, kobiet, starców, młodzieńców i dzieci śpiewających unísono; i chociaż nie rozumiemy słów, kiedy okręt, podążając w górę rzeki, mija czerwone ognisko, którego blaski odbijają się przez moment o jego kadłub, obserwujemy krąg sylwetek gestykulujących, wirujących wokół płomieni, skaczących przez nie, tańczących...
Godzinami prześladują nas te ludzkie głosy, te nostalgiczne melodie, a barbarzyński rytm muzyki tego ludu odprawiającego swoje gody (na świętego Jana poszycie lasu trzeszczy palbą fuzyj, wybuchami petard i ognistymi rakietami) będzie nękał nas całą noc, obsesyjnie, aż do świtu, dopóki nie wyzwoli nas wschód słońca, który rozpęta świetlną, arcyświetlną symfonię ptaków.
A kiedy przybędziemy do Manaus, radzę turystom przesiąść się na samolot, z którego cały dzień albo pół dnia będą oglądać lasy rejonów uchodzących za najbardziej niedostępne, najtrudniejsze do penetracji na naszym globie.
Jeśli turysta dostanie się na samolot, powinien dostrzec z przestworzy dziurę wśród listowia, dziurę okrągłą, polankę podobną bezludnej wyspie zagubionej na oceanie zieleni, dziurę, co przerywa jednolitość, monotonię tego kolosalnego lasu, który jeden z moich przyjaciół brazylijskich — dobrze z nim obznajmiony, badał go bowiem, pokonywał zajadle i ledwie uszedł cało — nazwał „zielonym piekłem".
Uległy moim radom turysta niech naprzykrza się pilotowi (to znaczy, niech go zamęcza!), by sprowadził samolot między drzewa i wylądował na piaszczystej wydmie albo na plaży któregoś z zalewów, owych swoistych polan niezbyt na ogół odległych od nurtu rzeki.
A jeśli nieustraszony turysta zdoła ciosami maczety wyrąbać sobie drogę w dżungli i w gęstym poszyciu leśnym, dotrze w końcu do jednej z polan widzianych z lotu ptaka i nie będzie żałował ani paru straconych godzin, ani trudu, ani przypadkowych skaleczeń: polana jest zamieszkała — a niezwy- klejszej wizyty więcej w życiu nie złoży! (I gdyby nawet miał wrócić z niczym, napowietrzną przejażdżkę i wycieczkę lądem zaliczy do najsilniejszych wrażeń, jakie pozostawi mu wyprawa do Amazonii.)
Amazonia, rzeka, wielka dziewicza puszcza, flora i fauna doliny są nie2aprzeczenie piękne, wspaniale i oczywista przewyższają wszystko, co tylko można by sobie wyobrazić albo przeczytać, albo usłyszeć i opowiedzieć na temat egzotyzmu krajów zamorskich; ale czym jest najprzepyszniejsze widowisko przyrody, jeśli nie odkryjemy zaszytego wśród niej człowieka, nie ujrzymy go i nie napotkamy?
Otóż dokądkolwiek podążałby współczesny podróżnik albo nawet najbardziej spieszący się i najbardziej powierzchowny turysta, nie znajdzie się wśród nich taki, który nie chciałby zobaczyć człowieka, zetknąć się z nim, poznać go (choćby jedynie po to, żeby porobić fotografie), bo inaczej wróci zawiedziony.
Dzięki samolotowi — i dlatego tak doradzam nalegania — dzięki szybkiemu samolotowi dwudziestego stulecia, owemu narzędziu po to jedynie wymyślonemu, aby pokonywać przestrzeń w walce z zegarem, ale które, o cudzie! okazało się również w innych krajach, a nie tylko w dzikiej Amazonii*, machiną zdatną do eksploracii czasu,
jak również wniknięcia w minione stulecia, nasz turysta zatem, co spodziewał się wszystkiego, lecz nie tej niespodzianki, może przeżyć godzinę lub dwie w łonie, więcej, w centrum magicznego kręgu, jaki człowiek amazoński zakreślił wokół siebie i zajmuje od pomroki dziejów (a kto wie, czy nie od chwili, kiedy powstało życie na ziemi) w sercu wielkich pierwotnych lasów.
Niech nie zadrży cudzoziemiec przekraczający granicę polany „leśnego człowieka", a zwłaszcza niech nie zawróci, bo wtedy otrzyma cios w plecy. Ale niech wejdzie śmiało w ten pradawny azyl, spojrzy w oczy człowieka i zachowa spokój.
Wtedy będzie mógł obejrzeć z blisko, obejrzeć na własne oczy „człowieka przyrody" i pochodzić po jego polanie.
Jeśli nie okażecie nadmiernego zdziwienia, wasza wizyta nie zaskoczy gospodarza i Ama- zończyk będzie zachowywał się tak, jakby nie dostrzegł waszej obecności, nie przerwie swoich codziennych zatrudnień: będzie doglądał ognia, wbijał kołki i kije, zakładał lep, grał na fujarce, zastawiał sidła i sieci, rzucał lassem albo wyciągał wędkę z wody, strzelał z luku albo z dmuchawki, albo siedząc w kucki zajmie się swoimi tykwami, całymi bądź przepołowionymi, swoimi glinianymi garnkami, kamiennymi narzędziami oraz utensylia-
mi, rozrzuconymi na klepisku względnie czystym, naprzeciw pieca do manioku albo plecionki do wędzenia mięsiw.
Jeżeli z natury jesteś dobry (ale strzeż się, dziki, któremu złożyłeś niespodzianą wizytę, nawet kiedy zalicza się już do półcywilizo- wanych, to znaczy mieszańców lub caboclos, ma dar podwójnego wzroku i czyta w twoich myślach niby Indianin czystej krwi), ów człowiek nie przejmując się tobą wyciągnie się w hamaku zawieszonym między dwoma osmalonymi słupami, pod okapem szałasu, zdrzemnie się lub zaśnie na jedno oko, pod strażą cascavel, czarnego oswojonego węża, i mając pod ręką zatrute strzały albo swoją espingarda, tandetną fuzję sprzedawaną tubylcom, o lufio obciętej,
Ale jeśli potraficie wzbudzić w nim zaufanie, „dzikus" zaprowadzi was nawet do ogródka ukrytego za szałasem, dokąd zagląda kilka razy dziennie — przez ostrożność — i gdzie więzi, żywi, pielęgnuje i nadzoruje rośliny, które sobie przyswoił i zdołał ujarzmić, rośliny tajemnicze, których właściwości i straszliwa farmakopea jemu tylko są wiadome, rośliny sakralne, rośliny demoniczne, stanowiące przedmiot kultu, które z narażeniem życia wykradł dzikiej florze, puszczy duszącej, co oblega go bez ustanku — jedynej swojej zdradliwej, najzajadlejszej, odwiecznej nieprzyjaciółce.
Wśród owych roślin o "*) to; liany« ki/r> wy, poprorir, cjornic, bulwy, grzyby trujące i jadalne nrflin pojonych krwią lub opy chony li mięsem, roślin dziennych i nocnych, i Iriklch, ro w południ«* ujadają («`k psy, i tu kich, co śpiewają poriis/mn) wiatrem, i l,j kich, co dostają ataków nerwowych, nir/.yrn wrażliwo kobiety, no zinb.irię pogody, i takich, co klują, pur'/¿}, drapią, przylepiają się i przyczepiają, Iną, borują, piłują, w nocy wydzielają aromaty albo Cuchną przy pełni księżyca, drażnią diogi oddechowe lui» dzia łają nasennie, ¿1 których owoco, liście, pąki, kora, krn/.onjc!, pyłek, nasiona trują, wypędza ją lobrę lub narkotyzują, I z których „człowiek leśny" umie wydobywać proszek miałki albo ziarnisty, barwiki nlbo syropy, biel albo żywicę, alkohol ałho smołę, gumę aJbo kryształki, i wszystko to wchodzi w skl.irl,
1 y.ęsto w rlozarli miki oskopijnych, eliksirów lub ukwatofany, narkotyków, dzięki którym przepowiada «if; przyszłoś/, albo filtrów rni łosnych, mączek leczniczych albo śmiercio* nośnych dokoktów fabrykowanych świadomie wśród owych roślin istnieje jedna, naj/zadsza albo najbardziej spomiędzy wszystkich rnćigjcznti, ale któroj riic Imik w ¿ad itym ukrytym ogrodzie uprawianym za każ dą ch.ifił indiańską, któroj liście każdy Ama zorWyk no?.i ususzono w woreczku na piersi i która jest najhardziej tajemniczym ziołem
amazońskiej puszczy, nigdy bowiem żaden Biały nic zdołał sprokurować sobie jego sadzonki, roślina znana uczonym europejskim Jedynie ze słyszenia 1 którą zukutalogowali tyłko prowizorycznie, dzieje sifj zaś tak z racji jej oddziaływań psychicznych i dlatego jest zaliczana do trucizn dla umysłu najgroźniejszych, do tych, co podobno „oddziałują na próg świadomości", ¿de którą każdy Arna- zończyk pali spokojnie w swojej krótkiej fajeczce — to ibadu, roślina lewitacji,,. Legendarne ziele, dzięki któremu „człowiek natury", więzień lasu, podróżuje nie będąc, Jak my, zmuszonym korzystać ze statku czy samolotu.
Turyście, któremu nie uda się zapuścić pieszo w Ins amazoński, doradzę, żeby w drodze powrotnej wstąpił do (»aré i zwiedził muzeum indianistykl, ho tam na widok wielkich urn grobowych znad rzeki Gwanów zaduma się rozmyślając o polanie l'acoval, owej Thule Amazonki, gdzie poprzez lasy błyszczą szczerozłote! świątynio, to ukazując stę, to niknąć rui horyzoncie • a któroj legendarne skarby wciągnęły w wielki las tropikalny tylu awanturników europejskich, ku ich zgubie.