Cendrars Blaise HISTORIE PRAWDZIWE


Biaise Cendrars

Historie prawdziwe

przełożył Julian Rogoziński

1973

Warszawa

Statek Saint-WandriUe wpadł jak śliwka w gówno. Ciężkim frachtowcem złapanym przez burzę, kiedy wypływał z Hawru, mio­tało aż do brzegów Ameryki i nikt na po­kładzie nie pamiętał jak świat światem po­dobnej przeprawy. A i teraz, kiedy żeglował prosto na południe już od trzech dni, każda fala wyrzucana z głębia waliła się na pokład atakując od tyłu, podnosiła okręt, hamowała, przechylała z burty na burtę, jak gdyby każda z owych fal potwornych zamierzała go zgruchotać, nim w okamgnieniu wyprawi na dno.

Widzieliśmy z daleka wybrzeże Florydy, lecz nie posuwaliśmy się ani na krok, a wszystkim było pilno zawinąć do Hawany, bo wszyscy byli na ostatnich nogach.

I tak mieliśmy czterdzieści osiem godzin spóźnienia od chwili, kiedy zabłysły światła latami na przylądku Hatteras, a wszystkim nadojadło to już do cna, bo morze szalało, upał zaś, i ł<ik już wielki, 'zaczynał coraz mocniej doskwierać pod pokładam.

Dzwon uderzył ogłaszając południe.

- A niech to, ale Kompanial Nie sposób pracować.,.

W kajucie dudniąco} od grzmotu fal, przy okienku zaśrubowanyrn na rnur, Verdier, ko­misarz pokładowy, ociekał potom, chociaż dwa wentylatory ustawiono tuż obok burzy­ły mu włos. Obnażony do pasa, siedział pr/y maszynie do pisania i od rana pracował za­jadle nie przestając sio pieklić.

A zresztą pieklił sir; tak już od piętnastu lat, czyli od czasu, kiedy wyznaczono mu Unie; JJawr-Vancouver, najdłuższą link- Kom­panii, wściekał się, ilekroć przyszło mu .sporządzać inwentarz, listę pasażerów i za­łogi, wypełniać formularze wyładunku lub konosamentów i ceduł, wypełnia/: wszelkie inne druki naszpikowane kruczkami i chiń- szczyznarni coraz bardziej komplikującymi się za każdym nowym postojem na tej linii liczącej dwanaście tysięcy mil bez możli­wości skrótów, zważywszy, że Saint-Wandril- !e zawija w jakichś dziesięciu krajach do przeszło dwudziestu czterech portów, a w każdym z nich nasz komisarz musiał reda* gować na gwałt swój raport morski, gdyż ów człek niesystematyczny brał się do tego zawsze w ostatniej chwili, ślęczał ostatnie

noce nad pisaniem, obiugując załogę, okJi- nająć wszystkich podwładnych, że wyciąga­ją rnu jego szpargały i teczki, które sam gdzieś zapodział, a których potrzebował nagle i pilnie, i cholerował nie bacząc na tłumaczenia, iż owych dokumentów nikt ni­gdy nie widział.

Verdjer, facet kłótliwy, swarliwy, kłębek nerwów, uważał, że wszyscy prześladują go, zazdroszczą mu i knują coś wciąż przeciw niemu, a po kilku koktajlach w barze wy­jawiał, nie krępując się bynajmniej, pasaże- rorri swoje zapiekłe żale. Opowiadał wtedy

o tysiącach niesprawiedliwości, jakich padał ofiarą, a które wyrządzała mu Kompania,

o szykanach wszelkiego rodzaju, jakimi za­dręczały go biura już od pierwszego dnia powierzonej mu pracy, nie wahał się ob­szczekiwać kolegów, szczęściarzy żeglują­cych stale do New Yorku dzięki Bóg raczy wiedzieć jakim kun tom i brudnym intrygom sprzyjającym ich karierze, gdy tymczasem on, biedny naiwniak („Tak, proszę pana, ga­moń ze mnie, mówię panu to, co myślę"), w tyłek psu pakował siły i zdrowie od cza­su, jak wałędał sfę po tej przeklętej trasie, zapomniany, szkalowany, wyszydzany, ale mimo to spełniający swoje obowiązki, wszy­stkie bez wyjątku, chociaż bez nadziei na awans.

Owe jeremJady kończyły się nieodmiennie

grzmiącym: „A nicch to, a niech to, ale Kompania!” — a był to krzyk, skarga, lecz równ eż rodzaj przekleństwa i wyzwanie, którym nasz pechowiec koił nie tylko zra­nione serce, ale ponadto, napastliwy, dawał głośno upust nienawiści z dawien dawna tłumionej, jaką darzył Kompanią, którą ob­winiał o wszelkie swoje zawody, a nawet

o to, że był rogaczem — fakt stanowiący utajoną w życiu Verdiera udrękę i czyniący go wścieklicą.

Tego właśnie ranka Verdier był specjalnie rozjuszony. Kiedy poszedł był do pisarza okrętowego po jakiś brakujący rachunek, ktoś zakradł się do jego kajuty i dla żartu (na frachtowcach bowiem nie istnieją senty­menty choćby najskryciej tajone, których w końcu nie przeniknęłaby załoga, ściśle zbratana zarówno rzemiosłem, jak i trybem życia na swój sposób klasztornego, które jej członkowie wiodą podczas długich morskich kampanii) zwędziwszy fotografię pani Ver- dierowej, zawieszoną nad łóżkiem, zastąpił ją barwną harmonijką wyobrażającą z pięć­dziesiąt dorodnych hollywoodzkich dziwek w kostiumach kąpielowych, to znaczy dzi­wek w trzech ćwierciach nagich, i nie dość na tym: występna ręka przybiła ów karton do ściany pluskiewkami o kolorowych celu­loidowych łebkach, powtykawszy je parami

w oczy, piersi, pośladki, kostki u nóg, łokcie i ramiona każdej r/I/I.

— Ach, co do pomysłu, to pomysł diabel­ski i bezbłędnie wykonany, ale już ja się kolegom odwdzięczę — mruczał Verdier na­ciągając koszulę, żeby się zjawić w jadalni, niedługo bowiem po dzwonie rozbrzmiał we wszystkich zakamarkach okrętu gong, który zwiastował lunch — już ja się im odwdzię­czę, i to zaraz, przy aperitifie. I do cholery, jak mam pracować z tym szatańskim obraz­kiem przed oczami?...

Kołysanie poprzewracało teczki, któro za­waliły wąski stolik komisarza, a i sam Ver- dier tracił równowagę zapinając mundur.

Nie tylko jednak nie zdołał, choć miał ochotę, wywrzeć zemsty na tym z kolegów, który spłatał mu paskudnego figla zwędzi­wszy fotografię żony — owego ranka nie zdołał nawet przełknąć aperitifu.

A było to tak: kiedy Verdier przez pokład szedł do jadalni, zaskoczył go bałwan i przy­cisnął do poręczy, i kiedy tracąc grunt pod nogami ze wszystkich sił wczepiał się w płó­cienną rurę, Emil, chłopiec okrętowy, które­mu również pokład spod stóp uciekał, roz­paczliwie ucapił ramię komisarza, wrzesz­cząc i

— Panie komisarzu, niech pan idzie, prę­dko, pręrJkot Doktor pana...

— I cóż tam znowu? — spytał Verdier otrząsając się z wody i odgarniając z oczu mokre kosmyki; czapka pofrunęła za burtę.

— No to ten Bordelais. On...

— Nowy atak?

— Nie, -tym razem nie. Ale doktor powie­dział, że musi pan przyjść zaraz. On...

— A niech to, a niech to, ale Kompania! Nie dadzą nawet pójść na aperitif! Chyba nie zdechł ten twój Bordelais, nie? Bo ja mam co innego do roboty niż zajmować się tym moczymordą. No dobra, mały, chodź, tylko trzymaj się...

I podążywszy za chłopcem, którego tak zdenerwował ów pokładowy ewenement, skręcił, pchnął żelazne drzwi i zniknął na stromej drabinie schodzącej do piekarni.

Kto raz wypił, ten pić będzie.

Z tego picia, picia a picia, picia niepo­prawnego mimo napomnień Kompanii, która groziła mu wylaniem, zmarł piekarz z Saini*

-Wandrille, Juliusz Dezydery Bienairae August Quinquembois, zwany Bordelais, najweselszy kumpel i najzabawniejszy facet z całej za­łogi. Zmarł z butelką w garści, ale na poste­runku, przed rozpalonym piecem rażony apo­pleksją.

Marcelin, lekarz okrętowy, gołowąs chu­dziutki i niezgrabry jak dziewczyneczka, który po raz pierwszy wyruszył na morze, był bezradny. Stał nad głową nieboszczyka.

WAW 13

którą ponacinał za uszami, żeby puścić krew, i spoglądał teraz, jak sączy się stru­mykiem gęstym i czarnym, rozlewa się w ka­łużę pod drewnianą kratą ułożoną na podło­dze i miesza się ze zwykłym czerwonym winem mającym źródło w litrowej flaszce, Bordelais bowiem waląc się na ziemię ochro­nił instynktownie trunek, przytuliwszy bu­telkę do serca, lecz i tak opadał poziom pły­nu, gdyż ilekroć zakołysał się okręt, wino wychlapywało się przez szyjkę.

— No i co? — zagadnął komisarz wcho­dząc do piekarni. — A więc ten skurwiel znów się schlał?

— Nie schlał się, ale umarł i nic już nie da się zrobić — wyjaśnił Marcelin, omdle­wając niemal.

Młody lekarz okrętowy jak najoczywiściej walczył z nudnościami. Od chwili jak wy­ruszył z Hawru, cierpiał na morską chorobę i nie wiedział już, na jakim żyje świecie. A zresztą w piekarni skwar był potworny.

— No dobra, nic panu nie lepiej? — po­wiedział Verdier sadowiąc się u stóp zmar­łego. — Ale otrząśnijże się pan, do diabła! Nie możemy go tu zostawić. Ty, Emilu, za­mknij skrzynię z mąką, a pan doktor niech mi pomoże, umieścimy go tam, będzie mu wygodniej.

Chłopiec okrętowy zamknął wieko skrzyni,

obaj oficerowie ułożyli na niej trupa i po- detknęli mu bochenek pod głowę.

— To jeszcze nie wszystko — stwierdził komisarz — powiedzcie mi teraz, jak się to stało?

— To ja go znalazłem na ziemi — po­wiedział Emil. — Przyszedłem tu, bo Borde- lais obiecał mi kawałek placka z owocami. Piekł go dziś dla pasażerów, a mnie obiecał kawałek, bom mu pomógł, kiedy wtoczył się na pokład ubzdryngolony jak wieprz. No bo wie pan przecież, przylazł na rzęsach i nie przestawał chlać od Hawru. Śpiewał, ale swoją robotę robił i darł się, rozrabiał, hecny był, ale o piecu nie zapominał, a że nabu- zował jak w piekle, chciało mu się pić i to tak, że pił a pił. Nigdy jeszcze nie widziałem go takim. Pogadać nawet ze sobą nie dał. Kiedy wszedłem przed chwilą, wywalił się akurat. Myślałem, że to statek się zakołysał i pieprznął nim o ziemię. Zawołałem najsam- pierw. Ale że nie pokpiwał i nic nie mówił, i nie ruszał się, a twarz miał całkiem czarną, zląkłem się i poleciałem po doktora. A po­tem...

— Nie ma co zawiadamiać „starego" — mruknął Verdier — kapitan nie lubi, jak mu przeszkadzać przy stole. Wieczorem zanio­sę mu raport. A niech to, a niech to, ale Kompania! Ale, panie doktorze, skoro ja mam napisać raport, pan ma zrobić sekcję, taki

jest regulamin. Rozumiem, na początek wo­lałby pan królową! A niech to, a niech to, jakby nie dość jeszcze było tej psiej pogody I Ale Kompania! Cholerne szczęście! Zdaje pan sobie sprawę, jak kancelarie dadzą nam w kość, kiedy przeczytają coś podobnego w raporcie? Prawdziwy pech!

I do chłopca:

— A tyś, Emilu, dobrze się spisał i teraz możesz odejść, mamy z doktorem robotę, ale morda w kubeł. Po drodze przyślij mi głów­nego majstra i powiedz mu, żeby przyniósł kosz wiklinowy i skrzynkę z narzędziami.

— Duży kosz?

— Tak, on dobrze wie, jaki! I powiedz mu jeszcze, żeby nie zapomniał wziąć pary prze­ścieradeł, nowych, bo nieboraczek był z bra­ctwa. I powiedz, że kwit wypiszę później.

Na każdym okręcie marynarki handlowej, od długodystansowca — jak nasz frachto­wiec przewożący pasażerów i towary — aż do krypy włóczącej się byle gdzie po mo­rzach — jest piękna trumna, często nadzwy­czaj luksusowa, przeznaczona nie dla po­dróżnych, ale stanowiąca własność maryna­rzy, członków WAW.

WAW to nie partia polityczna, chociaż na­leży do niej wielu majtków, najczerwień- szych nawet? przeciwnie, to bractwo mary­narzy, które gwarantuje swoim członkom

powrót do ojczyzny i przyzwoity pochówek, jeśli któryś umrze na morzu albo w cudzo­ziemskim porcie.

WAW jest więc w ogólności ligą antyza- tapiania, a powodzenie jej wciąż wzrasta, nie ma bowiem większych uczuciowców niż lu­dzie morza, i mnóstwo żeglarzy, starych wil­ków morskich, marynarzy, co przez całe ży­cie zawijali od portu do portu, licząc w tym i największych ryzykantów, i najbardziej nie­frasobliwych wartogłowów, i narwańców z piórkiem w tyłkach, opojów i dziwkarzy, wpłaca punktualnie składki owemu bractwu, które podjęło się odstawiać ich najbliższym, na cmentarz do wsi, skąd pochodzą, toteż ini­cjały WAW nie są dla nich wcale czymś tajemniczym, lecz obietnicą cudowną i skła­niającą do marzeń, gdyż oznaczają: „Wyjeż­dżasz, ale wrócisz!"

I tak na pokładzie Saint-Wandrille, Bor- delais, cholerny kpiarz i stary kawalarz, co wszystkich miał gdzieś, złośliwiec nie boją­cy się ani Boga, ani diabła, facet zawsze gotów do szydzenia z bliźnich i płatania im figli, za życia należał do najgorliwszych propagatorów i najwierniejszych członków WAW, i to w tym stopniu, że za pieniądze z pensji nie przeputane na flaszki wina zdo­bił pokładową trumnę nie wahając się wy­kładać z własnej kieszeni to na mięciuchny

WAW

17

materacyk, którym wymoszczono jej dno, to na niebieski atłas, którym wytapetowano ca­łe wnętrze, to znów kiedy indziej na wy­mianę zwykłych uchwytów na uchwyty z ma­sywnego srebra z wygrawerowanymi inicja­łami bractwa, albo na wymianę wieka z li­tej deski na wytworniejsze, opatrzone lus­trzaną szybką, toteż po pewnym czasie trum­na z Saint-Wandrille stała się przedmiotem sakralnym, wyposażonym w przydatki tyleż liczne, co luksusowe i zbędne, przeładowa­nym pogańskimi ozdobami na rogach i ca­łym obwodzie: syreny, delfiny. Neptun, bo­ginie, gwiazdy, słońce, kotwice, muszle, a wszystko to ze złoconego brązu, tak iż na innych frachtowcach Kompanii żółć zalewa­ła kolegów, co dla Juliusza Dezyderego Bien- aime Augusta Quinquembois nie było naj­błahszym powodem do dumy, piekarz bo­wiem jął poczytywać się w końcu jeśli nie za właściciela, to przynajmniej za prawowi­tego nadzorcę słynnej skrzyni, a że komora dla zmarłych na Saint-Wandrille sąsiadowała bezpośrednio z piekarnią, jeśli nie było sły­chać, jak Bordelais z niepospolitą energią wyrabia ciasto w dzieży, każdy wiedział, że zastanie go w żałobnym składziku zajętego pucowaniem albo glansowaniem olbrzymie­go hebanowego pudła, jak na innych stat­kach marynarze bez ustanku konserwują

i zdobią, i wyposażają, i sprawdzają szalupę, która w krytycznej chwili uratuje może ich wszystkich.

Ciasno spowity w białe prześcieradła kla­sy turystycznej opatrzone monogramami Kompanii, z głową ściśniętą bandażami mas­kującymi okrutne cięcia lancetem, które opróżniły czaszkę z mózgu, Bordelais leżał w trumnie, swoim pieścidełku, a bosman Tronche zakręcał śruby strojnego wieka — i przez lustrzaną szybkę majaczyła zaledwie z profilu czarna i obrzmiała fizys piekarza, tonąca wśród żałobnych koronek.

Sekcja, balsamowanie, złożenie do trum­ny: straszliwa robota w duszącej atmosferze piekarni i wśród gwałtownych kołysań okrę­tu — trzej mężczyźni spieszyli się więc, by jak najprędzej uporać się z tym smutnym obowiązkiem.

— Noc nadchodzi. Ale najgorsze mamy je­szcze przed sobą, a pan doktor nie domyśla się tego nawet — powiedział komisarz do Marcelina — bo musimy napisać raporty, a skoro pan nie potrafi wyliczyć wszystkich tatuaży, jakie ten skurwiel miał na skórze, co mam wysmażyć ja, by zawiadomić, że zmarł w nietrzeźwym stanie? I czy w ogóle mam prawo rzecz wyszczególnić? A niech to, a niech to, niełatwo nam pójdzie z Kompa­nią! No i nie chciałbym narobić wstydu ro-

dżinie, kiedy zjawią się w kancelarii po je­go drobiazgi i łachy. Ach, różne typki spo­tyka się w marynarce! Słuchaj no, Tronche, kiedy wyrzucisz to do wody (bosman chwy­cił właśnie kubeł z wnętrznościami i móz­giem nieboszczyka), przyjdziesz do mojej kajuty w sprawie inwentarza. Przyniesiesz jego worek i kufer. I zostaniesz, potrzebny mi świadek. Według regulaminu...

Lecz ani bosman, ani doktor nic Verdie- rowi nie odrzekli. Marcelin, bo czując się coraz gorzej, pospiesznie chował lancety, a Tronche, bo żując prymkę, oddalał się już w drewnianych chodakach, skrzynkę z na­rzędziami przewiesił przez ramię, w ręku bambałakał mu okrwawiony kubeł.

— Dziwnie jakoś tu czuć — powiedział Verdier zapalając papierosa. — Idzie pan ze mną?

Obaj oficerowie wyszli, starannie zamyka­jąc drzwi za sobą.

Ale nim rozstali się na końcu korytarza, komisarz klepnął doktora w ramię:

— Nie przejmuj się, synku. Gdybyś miał kłopoty z raportem, może, szukając dokład­nie, znajdę gdzieś w starych szpargałach okrętowych protokół sekcji i balsamowania. Przyda się to panu jako wzór. No to cześć, ale nie na długo, prawda?

Wiatr nacichł, ale morze kotłowało się na­dal. Kiedy śruba Saint-Wandrille obracała się w próżni, wibrowała jej oś i drżenia udzielały się wszystkim płaszczyznom okrę­tu, zanim frachtowiec nie zarył znów ciężko dziobem w spienione fale.

Na swoim posterunku elektryk nacisnął rączkę i wszystkie światła pokładowe za­płonęły równocześnie.

W salonie mały chłopczyk oglądał grzecz- niutko książkę z obrazkami.

W barze śmiano się i trącano kieliszkami. Pasażerowie byli zadowoleni. Zbliżał się kres podróży. Jeszcze tylko dwie doby...

Następnego dnia rankiem, przy zmianie straży, Tronche wziął dwóch ludzi i zszedł z nimi do piekarni, by przenieść trumnę do sąsiedniego pomieszczenia, Verdier bowiem zapowiedział mu był w przeddzień wieczór, że o świcie opieczętuje drzwi komory dla zmarłych.

Tronche był człowiekiem milczatym i twar­dym. Niemniej odskoczył jak oparzony, kie­dy pochyliwszy się nad trumną, by ją pod­ważyć, ujrzał przez lustrzaną szybkę twarz nieboszczyka.

— Kurwamać! — wrzasnął. — Spójrzcie tylko, zupełnie jakby Bordelais chciał wy- leźć z grobu!

Przyskoczyli obaj marynarze. Dech im za­

parło. Obrzmiała twarz trupa zatykała szyb­kę? nos rozpłaszczył się na szkle.

— Myślisz, że ją wygniecie? — powiedział jeden*

— Patrz, jak się rucha! — powiedział dru­gi*

Rzeczywiście, twarzą zmarłego wstrząsały lekkie drgawki, nie wywoływane kołysania­mi statku, drgawki, które mógł zaobserwo­wać każdy, ktokolwiek wpatrzył się z uwa­gą w tę zniekształconą fizys. Drgaweczki (niemal widziało się gołym okiem rosnącą opuchliznę) macerowały od wewnątrz tą twarz, popychały ją, napierały na nią i co­raz bardziej rozkwaszały o szybką.

— A ja ci mówię, że toto wypierdoli — orzekł po chwili jeden z marynarzy.

— Głupiście i tyle — zareplikował Tron­che. — To gazy. Kitwaszą go. No i tu za go­rąco. Przenieśmy go prędzej, w komorze obok uspokoi się, biedak.

Wtedy trzej mężczyźni chwycili trumnę, by przenieść ją do komórki służącej za kapli­cę przedpogrzebową. Natrudzili się bardzo, niełatwo bowiem manewrować długą skrzy­nią w koiytarzu nie przekoziołkowawszy jej z miejsca, a ponadto przepyszna trumna by­ła za ciężka dla trzech chłopa nawet. Upo­rali się wreszcie, zbytnio zawartości nie tyr- pając ani nie zadrapawszy gustownych zło­ceń, i wrócili do roboty. Ale niebawem do-

wiedział się cały pokład, że Bordelais „się rucha" w swojej skrzynce, i zbiegli się wszy­scy — ten z kotłowni, tamten z dzioba, inny z kantyny albo z pokładu, żeby podziwiać fenomen. Chłopiec okrętowy poskoczył z wie­ścią na mostek kapitański, a wtedy oficer dyżurny dał znać doktorowi i komisarzowi.

Kiedy Verdier wyszedł ze swojej kajuty, niebo jarzyło się różowością, lecz ocean, aczkolwiek zgrzywiony pianami, odbijał się czernią na tym świetlistym tle. W nocy ze­rwał się wiatr. Mocna bryza południowa miotła dym na pokład Saint-Wandrille, fale jednak rozbijały się wciąż o rufę.

Tronche, czatujący na komisarza, zatrzy­mał go:

— Muszę panu powiedzieć, szefie, że Bor­delais podskakuje i że to wszystko może trzasnąć.

— Czyś ty zwariował? I co to w ogóle za nowa heca? A niech to, a niech to!...

— Niech pan sam zobaczy...

I bosman, prowadząc Verdiera, wyjaśniał:

— Bo ja panu mówię, że ta trumna dobra nie jest. Założę się, że to cacko nie wytrzy­ma. Od złoceń świeci toto jak psu jaja, ale nie wytrzyma, wie pan...

Tłum zebrał się w żałobnej izbie, gdzie go- rąc był nie do zniesienia, za ścianą bowiem buzował piec. Ciekawi tłoczyli się w kory­

tarzu, przed drzwiami, toteż Verdier musiał puścić łokcie w ruch, by przepchać się do trupiarenki, gdzie płonęła jedna jedyna świe­ca.

Doktor już tu był.

Prymitywnym waporyzatorem Marcelin de­zynfekował powietrze izdebki, którą wypeł­niał odorek mdlący, bo słodkawy, kamfory i zgnilizny.

— Co się tu dzieje? — zagadnął go Ver- dier.

— A bo ja wiem — odrzekł Marcelin. — Czuć go już i cały spuchł.

— Może gdzieś jest szpara? — spytał ko­misarz zwracając się do Tronche'a. który na klęczkach obwąchiwał trumnę i badał ją, ostukując palcem.

— Nie wiem — odpowiedział bosman. — Nie znalazłem nic, deski wydają mi się le­piej dopasowane, niżbym myślał, ale wie pan, ja tam nie ufam, nigdy nic nie wiado­mo, bo to przecie robota tych z lądu. Każdy z tych złotych figlasów może zasłaniać felery w drzewie. Może gdzieś w trumnie jest dziu­ra...

— Dziura w trumnie! — wrzasnął mecha­nik stojący w progu. — Może, ale nie w na­szej, to najpiękniejsza trumna, jaka żeglo­wała kiedykolwiek! Głupstwa gadasz, kole­go, sam dobrze wiesz, że Bordelais na krok nie ruszał się od tego swojego czółna i wciąż

jo dychtował. Nie piekarza mieliśmy na sta U ku, ale trumniarza I Możesz wpieprzyć to wielkie pudło do wody, a wypłynie, zapa­miętaj moje słowa!

— I tak chyba będzie — odparł Ver* dier. — Nie podobna trzymać tego na stat­ku.

Słowa te, niby zaklęcie magiczne, rozpęta­ły wściekłość obecnych.

— Że co?..,

— Coś pan powiedział?

— Wpieprzyć do wody?

— Skandali...

— Dajcie spokój, Bordelais należał do bra­ctwa, nie będziesz pan go...

— Kiepski pomysł zamykać trupy za pie­cem do chleba!...

— Od razu widać, że inżynierowie po mo­rzu nie pływają, innych nie fabrykują ni- gdyl...

— Skurwysynyl...

— A piwo zawsze muszą pić ci sami!...

— I Kompania bimba sobie na to, no nie?

— Bo poważa tylko akcjonariuszy!...

— Nie wpieprzysz pan go do wody, żeby nie wiem tam co!...

— Bordelais musi z nami wrócić do kra­ju. Wyprawimy mu piękny pogrzeb, praw­da, koledzy?...

— Juliusz należał do WAWI...

Protesty były tyleż jednomyślne, co gwał­towne.

A że godzina była wczesna, zgromadzili się wszyscy: palacze w niebieskich kombine­zonach, marynarze w pasiastych trykotach, a także ludzie w fartuchach — kucharz, rzeź- nik, magazynier, świeżo przyjęty kuchcik, i jeszcze starszy kelner, i kelnerzy w kami­zelkach, a wszyscy protestowali na samą myśl, że można by wyrzucić za burtę trum­nę tak piękną i że już chyba nigdy nie miał­by ujrzeć swoich stron rodzinnych Juliusz Dezydery Bienaime August Quinquembois, ich stary zacny kumpel, który wyłożył na nią tyle forsy.

1 — I co mam zrobić, według was, skoro nie można przechować go na statku? Regulamin rzecz święta. A może chcielibyście złapać cholerę?...

Ale nie uspokajała się burza protestów i rozjuszona załoga w coraz ciaśniejszy krąg brała komisarza, kiedy rzeźnik wyciągnąw­szy rękę postąpił krok naprzód i zawołał:

— Spokój, koledzy! Mam pomysł...

Gruby Fernand, rzeźnik, prochu z pewno­ścią by nie wymyślił, ale dzięki sile wprost nadzwyczajnej cieszył się na pokładzie nie­jakim szacunkiem.

— Komisarzu — powiedział drapiąc się za uchem — komisarzu... Nie zmarnujemy ta­kiej pięknej trumny, która kosztowała nas

tyle forsy, no nie? A przecież, skoro Borde­lais się rusza, dlaczego nie miałbyś pan wsa­dzić go do lodówki?...

Ale Verdier wzruszył ramionami.

— Chodźmy, doktorze, pogadamy z kapi­tanem.

I Verdier wyszedł.

Był wściekły.

„Łłjy zakute, banda idiotów" — pomyślał.

I ulżył sobie:

— Ale Kompania!...

Kapitan Delademeure kłopotów nie znosił.

Był człowiekiem kordialnym, życzliwym, a nawet lubił pohulać. Ale bardzo się szczy­cił rządami na Saint-Wandrille, najnowocześ­niejszym frachtowcu Kompanii — piękny statek, piętnaście tysięcy ton — i tuszył, że w przyszłości dostanie mu się dowództwo li­nii nowojorskiej, dobrze bowiem notowano go w Kompanii, gdzie w czasach powojen­nych zrobił jedną z najszybszych karier; je­go ambicje nie znały więc już granic i miał prawo żywić wszelkie jak najlepsze nadzie­je. Swiatowiec, błyskotliwy gawędziarz, nie­strudzony tancerz, tyleż budzący estymę, co przedsiębiorczy, był oczkiem w głowie pasa­żerek, niezaprzeczenie bowiem odznaczał się brawurą i elegancją. Słowem, piękny oficer.

W myśl żelaznej tradycji dalekomorski sztab francuski — w przeciwieństwie do An­

glików kładących głównie nacisk na popraw­ne rozstrzyganie kłopotów służbowych i w przeciwieństwie do Niemców, których bezgraniczną butę nie zawsze uzasadniają okoliczności — poczytuje sobie jakby za punkt honoru zatajać swoją nader poważną odpowiedzialność i swoje codzienne prace, pod względem technicznym arcyskompliko- wane, tak więc kapitan Delademeure nie wy­glądał na służbistę ślepo oddanego Kompa­nii, kiedy pełnił rolę pana domu, gościnnego i uprzedzająco grzecznego dla czterdzieścior­ga pasażerów, ale każdy z oficerów wiedział, do jakiej surowości, bezwzględności, a na­wet okrucieństwa potrafi posunąć się „sta­ry" w przypadkach niedbalstwa lub niesu­bordynacji.

W znanych nam już okolicznościach, co się tyczyło zatopienia trumny z niejakim Quin- ąuembois, kapitan Delademeure wykazał się nie tylko autorytetem, lecz umiejętnością po­stępowania, każdy bowiem marynarz godzien tego miana jest podszyty dyplomatą — a trud­niej częstokroć ugłaskać załogę niezadowo­loną i przepracowaną aniżeli pilotować okręt, który burza zmiata z właściwego szlaku.

Zwęszywszy wydarzenia poranne, kapitan Delademeure zlajal przede wszystkim ostro swojego komisarza i swojego doktora, któ­rzy wprowadzili go w szczegóły, zarzucając

Verdierowi brak zimnej krwi oraz niebaczne słowa, najpierw bowiem „rozjuszył Judzi, a potem zwymyślał od upartych osłów, co było nader niezręczne", Marcelinowi zaś brak doświadczenia oraz karygodne niechlujstwo i niedbalstwo, skoro dopuścił, by „piekarz w trumnie pyrkotał całą noc przy piecu"i następnie kazał wezwać bosmana, szefów po­szczególnych służb okrętowych, sześciooso­bową delegację załogi, dwóch przedstawicie­li WAW, nie pomijając rzeźnika Fernanda i Emila, chłopca okrętowego.

— Tronche — powiedział, kiedy wszyscy zgromadzili się już w kabinie z mapami — dopilnuj przystrojenia rufy. Po prawej bur­cie. Ustalił się wiatr wschodni. Według mo­ich przewidywań rozpogodzi się pod wieczór, ceremonia więc będzie mogła się odbyć. Wy­dałem rozkazy drugiemu oficerowi, idź do niego...

I tak już na wstępie podkreśliwszy swój autorytet, kapitan Delademeure zwrócił się do zebranych:

— Moi przyjaciele, ze smutkiem uwiada­miam was o śmierci waszego drogiego kole­gi, Juliusza Dezyderego Bienaime Augusta Quinquembois, piekarza z Sainł-Wandrille, który był wiernym sługą Kompanii, a zmarł na posterunku spełniając swoje obowiązki podczas tej srogiej burzy ekwinokcjalnej, tak dla nas uciążliwej. Uroczyste zatopie­

nie tego czcigodnego pracownika odbędzie się dziś wieczór, przy trzeciej zmianie, taki już wydałem rozkaz...

I zwracając się do chłopca okrętowego:

— A ciebie, Emilu, wyznaczyłem dyżur­nym u liny żaglowej. Oddasz salut bande­rą. Niebezpieczny to posterunek. Morze jest wzburzone. Aleś w tej sprawie dobrze so­bie na taki zaszczyt zasłużył...

— Bo wynikła jakoby sprawa Bordelais...— nawiązał kapitan do swoich słów poprzed­nich, zwracając się teraz do całego zgroma­dzenia. — Podobno nieboszczyk „się rucha". Doktor złożył mi raport. Wasz kolega zmarł na krwawy wylew do mózgu. Zabalsamowa­no go, żeby móc odstawić do Francji. Ale cóż, trumna okazała się nieszczelna, a na dole jest za gorąco. W tych warunkach nie sposób przetrzymać go na statku nie nara­ziwszy się na epidemię i nie moglibyśmy jutro w Hawanie uniknąć kwarantanny, któ­ra, obok nowych opóźnień, naraziłaby Kom­panię i naszych pasażerów na mnóstwo przy­krości i niemiłych komplikacji, nie mówiąc

o tym, że nikt z załogi nie mógłby zejść na ląd, bo surowość władz kubańskich jest wam wszystkim znana. Dlatego rozkazałem, żeby uroczystość zatopienia odbyła się niezwłocz­nie, zanim wpłyniemy na wody terytorialne wyspy. Czy postąpiłem słusznie?...

I okazując zrozumienie dla słów rzeźnika,

który sterczał z rozdziawioną gębą, kapitan Delademeure zagadał doń z koleżeńska:

— Napomknęliście, żeby umieścić Borde­lais w lodówce, i jest w tym na pewno jakiś pomysł... Ale to pomysł niewykonalny. Nie zastanowiliście się nad szkodą, jaką wyrzą­dziłoby to Kompanii oraz dobremu imieniu Francji, gdyby rzecz się rozniosła i gdyby zaczęto rozpowiadać wśród naszych konku* rentów, na statkach zagranicznych, że prze­wozimy zmarłych w lodówce, to znaczy w okrętowej spiżarni! Nasza linia straciłaby wszystkich podróżnych, a przecież dziś mu­simy bronić naszej bandery bardziej, niż by­wało to dawniej, bo nastały dla nas ciężkie czasy. Ale przyrzekam wam moją osobistą interwencję u władz Kompanii, żeby przy­znano nam inną izdebkę, na przykład za in- iirmerią, bo macie rację: to nie miejsca brak na statku... A teraz inna kwestia. Chciałbym jeszcze powiedzieć parę słów o trumnie WAW — podjął kapitan zwracając się do dwóch przedstawicieli bractwa.— Jak i wy boleję, że tutejsza Konfraternia traci przed­miot tak cenny. Nieboszczyk, poświęcając wszystkie swoje oszczędności na zdobienie trumny, poczytywał ją zazdrośnie za swoją własność, ale też działał z jak największym pietyzmem. Nie dopuścimy więc, aby popadł w zapomnienie i przykład tak piękny, i cno­ta człowieka tak zacnego. Pragnąc zatem

uwiecznić pamięć o nim na naszym statku, proszę, żebyście byłi łaskawi wpisać mnie na czoło listy zakupu nowej trumny, równie jak poprzednia pięknej — a nie mylę się chyba, że komisarzowi i doktorowi także le­ży na sercu uczestnictwo w tym hołdzie i obydwaj zadeklarują po sto franków. Nie koniec na tym: po ceremonii każę urządzić kwestę wśród pasażerów i nie wątpię, że ów na początek zgromadzony kapitalik ułatwi wam realizację humanitarnego celu, jaki wy­tknęło sobie WAW — i że mimo przeci­wieństw oraz przeszkód, jakie zsyła los, tym łatwiej wam będzie spełniać obietnicę, którą głosi szlachetna dewiza i która jest wyryta w sercu każdego marynarza miłującego oj­czyznę: „Wyjeżdżasz, ale wrócisz!"... Czy ktoś zgłasza jakiś sprzeciw albo chciałby mi zaproponować coś innego? — zagadnął kapitan kończąc orację.

A że nie odezwał się nikt, odczekał chwilę i, wyciągając z kieszeni modlitewnik, dodał:

— No to chodźmy, pożegnam się z nim.

Pod koniec rejs obracał się ku lepszemu. Wypogodziło się, a ceremoniał zatopienia trumny na pełnym morzu, zawsze tak w swo­jej prostocie wzruszający, stał się dla wielu podróżnych okazją do porobienia interesują­cych migawek. Zbiórka również była owoc­na. W sumie zatem ta kłopotliwa historia, która mogła przybrać obrót niepomyślny, za­

kończyła się jak najlepiej pod słońcem, Ver- dier zaś tym jedynym razem byl kontent, po­nieważ redagując raport nie natknął się na zwykłe trudności, przeciwnie, przyszło mu bowiem do głowy, żeby odwołać się do fra­zesów z oracji kapitana: „czcigodny pracow­nik", „wierny sługa Kompanii", „zmarł na posterunku, spełniając swoje obowiązki” — kiedy uwiadamiał kancelarię o zgonie pieka­rza, gdyż dzięki powyższym cytatom nie lę­kał się, że zwierzchność go złaje lub naputa mu nieprzewidzianych komplikacyj. Wszy­stko to kończyło się więc dobrze.

— ...Ach, ten „stary", co za facet! Zagiął doktora i mnie, ale to porządny człowiek — mruczał Verdier wsuwając w obszerną ko­pertę z adresem Centrali komplet odpowied­nich dokumentów. Następnie, umoczywszy pióro w kałamarzu, wypełnił swoim najpięk­niejszym urzędniczym pismem taki oto wy­kaz:

PROTOKÓŁ REJSU

Nr

potwler-

AKTA dzenle

1

Akt zejścia Quinquembois (Juliusza

Dezyderego Bienalroć Augusta)

2

Raport zabalsamowania

3

Protokół zatopienia

4

Raport komisarza

S

Inwentarz przedmiotów pozostałych

po zmarłym

I opatrzył dokument datą: „Na pokładzie Saint-WandriHe, dnia 29 marca 1936 r.'\ i podpisał się, z ogromnym staraniem kali­grafując swój zawijas, jeden z najbardziej esofloresowatych na świecie.

A wtedy z ukontentowania zatarł ręce i wyciągnąwszy spod bibuły źoniną fotogra­fię, którą znalazł przeszukując kieszenie zmarłego: „Kurwiszon jesteś — powiedział — ale cię kocham..."

1 zapalił papierosa, i wyszedł na pokład.

Zbliżał się pilot na motorówce.

Port hawański majaczył w oddali.

Na szczycie masztu powiewała bandera Kompanii, a niżej, na rei, wiatr dmący od lądu łopotał kwadratem niebieskim i kwa­dratem żółtym na znak, że statek wzywa władze portowe i sanitarne, prosząc o wjazd do Hawany.

Saint-Wandrille miał za sobą kilka nowych rejsów z Hawru do Vancouver, kilkakroć więc przebył tam i z powrotem Kanał Pa- namski i nikt już na pokładzie nie myślał ani o piekarzu, ani o smutnym losie, jaki mu przypadł, kiedy pewnego dnia, na postoju w Cristobal zjawił się na frachtowcu agent Kompanii, osiadły w Colón, i wręczył kapi­tanowi ciężką kopertę od Dyrekcji w Pary­żu.

Przemiły kapitan Delademeure, ledwie rzu­

ci wszy okiem na list towarzyszący przcsyłc&,-j zaklął i pchnął Mariusa, młodszego sternika, i po kotnisorzn, z rozkazom, by Vordier mi- jj tychminst się stawił z akiami nieboszczyka !: piekarza Quinqucmbois.

— Pan komisarz —- hukną! kapitan, kiedy Vcrdier nadbiegi z akiami pod pachą — ra­czy sią z tym zapoznać i złożyć wyjaśnienia! Wlepiają nam dziesięć tysięcy dolarów grzywny. A ju otizyinałom naganę. Pan zaś ino się wyliczyć z pary prześcieiadeł, któro pun zwędził. No, no, Indnic się pan spisali I kapitan podetknął oszołomionemu komi­sarzowi pod nos list od Dyrekcji, w którym najważniejszo fragmenty podkreślono nie­bieskim ołówkiem.

Puiyt, tl Uulopada 193(1 r.

UST SŁUŻBOWY 1G/42

Dyrekcja Kompanii do Kapitana statku Sahtt-WandriUe

Zoclue Pan zapoznać się z raportom sądo­wym władz amerykańskich, który przesiał nam nasz konsul w New Yorku i którego od­pis załączamy.

Na podstawie locjo raport»» stwierdzi Pan: 1° £e chodzi o liumnę, którą morze wy­rzuciło na plaż»; w Miami (hloryda) dnia 1 kwietnia pKWii. o V tanoi

W A W 35

2" 7.v wymieniona trumna, ozdobiona mito­logicznymi ornamentami ze złoconej miedzi, była nie uszkodzona i wyduwałrt się nowo, skąd należy wnosić, że niedługo przebywała w wodziei

3° £o na srebrnych uchwytach wymienio­nej trumny wygrawerowano inicjały „WAW"j <1° kiedy ją otworzono w obecności sę­dziego pokoju oraz lekarza sądowego z Mia­mi, wymieniona humnu zawierała ciało męż­czyzny, niewątpliwie marynarza, o czym świadczyły tatuaże, zmarłego niedawno, a którego post mortem poddano zabiegowi chirurgicznemu celem zabalsamowania)

5° Żo wymienione clalo marynarza było spowito w nowe prześcieradła klasy turysty­cznej z monar/tamami Kompanii, z czego na­leży wnosić, iż owo ciało anonimowe, po­zbawione tabliczki rozpoznawczej i nic po­siadające żadnych znaków szczególnych prócz tatuaży w języku francuskim, zostało zatopiono przez załogę statku będącego włas­nością Kompanii, który pod koniec marca żeglował na wodach Florydy;

4i° Ż.e na podstawie tatuażu trudnego do rozszyfiowania, dawnego bowiem i uszko­dzonego nacięciami na brzuchu, wymieniony marynarz nazywał się pizypuszczalnie Ro­boli Doumand albo Dumami, albo Dournour; 7° 7o wymieniona trumna nie zawierała

balastu wewnątrz ani śladów po nim na ze­wnątrz albo też balast przymocowano wadli­wiej

8° Że za naruszenie przepisów prawa mię­dzynarodowego oraz regulaminu marynarki amerykańskiej, które zabraniają zatapiania umarłych na wodach terytorialnych, Kompa­nia została skazana na 10 000 dolarów grzyw­ny.

Przeprowadziwszy śledztwo i poszukiwania, Kompania zidentyfikowała ciało, znalezione w Miami, jako do niej należące, a to dzięki prześcieradłom, w które je owinięto, prze­ścieradłom klasy turystycznej opatrzonym naszymi znakami, a zatem w grę wchodzić może tylko Quinquembois (Juliusz Dezydery Bienaime August), zmarły na statku Saint- -Wandrille i o którego zatopieniu donieśli­ście nam w raporcie datowanym 29 marca br., żadna bowiem inna jednostka Kompanii nie żeglowała podówczas na tych morzach.

Z powyższych względów, a także z uwagi na niedbalstwo, z jakim dokonano zatopie­nia, oraz nieporządki, jakie zdają się pano­wać na statku Saint-W andrille, Dyrekcja udziela nagany zarówno kapitanowi Delade- meure, jak komisarzowi Verdier, który sa­mowolnie rozporządził się parą prześcieradeł nie wystawiwszy pokwitowania, prześciera- deł nowych, turystycznych, za które Kompa- * nia obciąży jego pobory. Ale że pozostały

wątpliwości, Wasz raport bowiem jest w wie­lu punktach sprzeczny ze stwierdzeniami władz Miami, zechce Pan wyszczególnić w następnym raporcie:

a) punkt zatopienia;

b) dlaczego trumny nie obciążono bala­stem, jak nakazuje prawo zwyczajowe i regulamin?

c) jak było możliwe, żeby trumna zatopio­na na wodach dotarła po trzech dniach do Miami (Floryda)?

d) i jak mogło się stać, że Władze Mia­mi twierdzą, że domniemane nazwisko zmarłego brzmiało Robert Durnand albo Dournand, albo Dournour, chociaż nie figuruje ono na żadnej liście ani w żad­nych rejestrach Kompanii za lata 1900— 1936?

Zwracamy ze szczególnym naciskiem uwa­gę Pana na ten punkt ostatni, dzięki które­mu Kompania będzie mogła ewentualnie wnieść apelację do sądu w Miami, aby ska­sowano nałożoną na nią grzywnę. W tym celu prosimy Pana o przeprowadzenie wśród załogi jak najsurowszych dochodzeń, które naprowadziłyby na ślad po zmarłym pieka­rzu i wykazały, czy niejaki Robert Dour-

nand albo Durnand, albo Dournour nie był pasażerem nielegalnym.

(podpis nieczytelny) Za Dyrekcję

P.S. * Dotyczy tolerancji, jaką Kompania wykazuje wobec członków WAW. Z dniem dzisiejszym Kompania zezwala im załadowy­wać na swe jednostki wyłącznie trumny oło­wiane, stanowiące ich własność prywatną.

(Przepisać i rozplakatować)

— A niech to, a niech to, co za histo­ria! — jęknął przybity Verdier. — Kompa­nia...

— Dość! — powiedział kapitan. — Dość tych pańskich jeremiad. Nie pora na nie. Jak się pan domyśla, nie przyjmę nagany, której chcą mi udzielić, a zresztą na grzyw­nę nie przystanę również. A więc, komisa­rzu, tłumacz się pan.

— Ależ, panie kapitanie, cóż ja panu mogę powiedzieć? Nie rozumiem. Jestem zrozpa­czony. O jakie chodzi prześcieradła? Nigdy nic nie ukradłem. Kancelaria przyczepiła się ' do mnie. Zapewniam pana, że nigdy nie chciałem w pana wmówić, że... Wsadzono piekarza do jego skrzyni. Z trudem. Rzecz była pilna. Nie pamiętam już. Możliwe, że...

— No, no, uspokójcie s;ę, Yerdier. Nie da-

my się wykierować dyrekcji. Odpowiemy i, do diabla, utrzemy jej nosa! Tylko widzi pan, muszę wpaść na ślad po tym piekarzu! Akt zejścia, jak najformalniejszy nawet, nie wystarcza im teraz, bo i co wyprawiają z moim podpisem? Ale pchnę połowę ludzi na dno statku: wyczyszczą magazyny, prze- sieją nawet popiół z pieca, pobiorą próbki śmieci, a ja im toto wyślę do Paryża, do analizy! Wierz mi pan, sprawa to nie zakoń­czona jeszcze, a ja im dam twardy orzech do zgryzienia! Zachciało się dyrekcji szpar­gałów, proszę bardzo, dostarczę... A na po­czątek sprawi mi komisarz przyjemność, jeśli potrudzi się nad szczegółowym inwentarzem bielizny, aż do najgorszego łachał No, no,

. zapodziały się gdzieś dwa prześcieradła, a więc na statku bałagan...

Kapitan Delademeure był wzburzony. Uspokoił się jednak zaraz:

— Jak myślicie, kolego, czy w Miami wy­lądowała trumna, w której rzeczywiście był Quinquembois?

— O, co do tego, panie kapitanie, nie ma wątpliwości. Nie było takiej drugiej trumny w marynarce, jak ta nasza. Niech pan zajrzy do raportu sędziego. Wykoncypowal ją Bor- delais. Drugiej trumny z „mitologiami" nie było. Poznaję ją. Tak, to nasza.

— Ale dlaczego nie obciążono jej bala­stem?

— Panie kapitanie, była taka ciężka, że siedmiu chłopa z wielkim trudem wydźwig- nęło ją na pokład. Kto by pomyślał, że wy­płynie? Niech pan sobie przypomni, jaka wtedy waliła fala. A zresztą wszyscy myśleli, że była dziurawa. Niech pan sobie przypo­mni ten fetor. Byłem przekonany, że zatonie. Przecież nie była szczelna.

— To prawda — zgodził się kapitan — tak, tak, pamiętam, Ludzie się spieszyli, bo wiało jak diabli i byli na ostatnich nogach. Ale trzeba było uważać, bo z morzem nigdy zbytnia ostrożność nie zawadzi, a przy tym Bordelais, cholerny kawalarz, chociaż od pudła swojego na krok nie odstępował, był beczką bez dna! Ale za to nie odpowiada pan, panie komisarzu. Zatopienie powierzy­łem mojemu zastępcy, a skoro Justin uznał za stosowne nie obciążać trumny balastem, to rzeczywiście musiała być bardzo ciężka.

A jednak to niesłychane, źe wyniosło ją na brzeg, i to aż na Florydę! Dęło tego dnia piekielnie, ponadto masa różnych prądów f jest w tym morzu; niemniej uwierzyć mi trudno, źe ten drań pożeglował prosto do x Miami. Czy wyobraża pan sobie naszego ,v Quinquembois przy wiośle?

— Chyba to gazy wypchnęły go na g wierzch... “

— Aha, i pan tak sądzi? Zawsze myślą- łem, że nasz młody doktor sfuszerował za* i

balsamowanie. Szkoda, że nie roa go już na naszym statku, byłbym ciekaw jego zdania. A jeszcze, co to za historia z tym tatuażem na brzuchu: Durant, Doumant, Robert Dour- nour, czy jak tam?

— A niech to, a niech toi Tylko że tatuo­wany to on był wszędzie, panie kapitanie. Powiedziałem nawet Marcelinowi, pamiętam jak dziś, że gdyby te wszystkie tatuaże za­rejestrował, raport byłby świński jak rzadko, ale mówię to tylko panu kapitanowi, bo jak pan sobie przypomina, nasz młody doktor był taki więcej panienkowaty... Aha, już wiem!...

— O co chodzi?

— Ależ ten tatuaż, ten tatuaż na brzuchu... A niech to, a niech to... Ależ oni śmieszni, ci Amerykanie... Przecież, panie kapitanie, Robert Durnand czy Dournand albo Robert Dournour, jak pan powiedział, to...

— To?...

— A więc tak... Niech pan sobie wyobrazi, że Bordelais miał tatuaż na brzuchu, a wła­ściwie na podbrzuszu, trudny do rozszyfro­wania z powodu włosów. A niech to, a niech to... zdechnę ze śmiechu... Ależ Kompania!.., Robert Dournour... Przecież tam było: Robinet d'amour*,.. On był w tym cały... Quinquem- boisi

Po czterech dniach Saint-Wandrille opusz­czał Hawanę i wybrzeża Kuby poczynały się już zacierać zą jego bruzdą, kiedy Delade- meure odwiedził swojego zastępcę pełniące­go właśnie dyżur na mostku kapitańskim.

— Uważajcie dobrze, Justin — powie­dział — a pokażą wam dokładnie punkt, gdzie Bordelais został zatopiony, bo mermoli mnie cała ta historia. Wie pan, jak go wyli­czyłem? Zatopiony wieczorem 29 maica w tych stronach, wylądował 1 kwietnia ra­no, w Miami, to znaczy robił średnio 5,4 wę­zła. Niesłychane, a to bydlak!

— Rzeczywiście, panie kapitanie, niepo­dobna sobie tego wyobrazić. Ale to mną najbardziej wstrząsnęło, że wrócił.

— Jak to wrócił?

— No tak, panie kapitanie, zgodnie z obiet­nicą WAW: „Wyjeżdżasz, ale wrócisz!"

Pamiętam, że kiedy byłem w Legii, na froncie, podczas długich żołnierskich wieczo* rów ludzie bardzo lubili rozmawiać o wię­zieniu Sidi bel Abbes, zwłaszcza ci dawni legioniści, najprawdziwsi, którzy przybywali do nas z Afryki; sypali bez ustanku szczegó­łami wciąż nowymi o budowie tego więzienia słynnego, jedynego na świecie, stanowiące­go bowiem lity blok, „betonowy blok naj­fantastyczniejszy pod słońcem, grubszy niż Gibraltar", zapewniali z dumą.

I chełpili się: ,,To my z Legii zbudowa­liśmy to, zbudowaliśmy dla .siebie".

I szczycili się, szczycili się swoim więzie­niem, bo, jak powiadali, więzienie Sidi bel Abbes, więzienie Legii, miało swój sekret.

My, zwyczajni żołnierze, z ochotniczego zaciągu na cały czas wojny, nosiliśmy ich mundury, lecz o Legii nie wiedzieliśmy nic, ze słyszenia tylko znaliśmy jej sławę, złą i wspaniałą zarazem, my, spośród których żaden nigdy nie przestąpił progów Sidi bel

Abbes, a to z tej prostej racji, że chociaż cudzoziemcy — byliśmy wszyscy paryżana- mi z „Trzeciego Przenośnego", jak ochrzczo­no nasz pułk piechoty przydzielony do jed­nostek wojskowych zakwaterowanych na stałe w Paryżu, ale który już od pierwszego dnia w ustawicznym ostrym pogotowiu słu­żył za rygiel i zapchajdziurę od Creil do Albert i od Mamy do Sommy w okresie marszu na Morze Północne, my słuchaliśmy osłupiali, jak starzy legioniści opowiadali nam z miłością o swoim więzieniu.

Mimo dystynkcyj wypsiałych, to bowiem zrywanych, to znów przyszywanych w trak­cie przemian długiej kariery wojskowej, i mimo fascynujących egzotycznych orderów wiało raczej smrodem galer aniżeli wonią pięknych przygód od tej gromady starych zabijaków przybyłych nam albo z posiłkami, albo po to, by wcielić nas w siebie — a non­szalancja, potworne, stale powtarzające się orgie pijackie, ^chandra, bijatyki, przepite głosy, przyśpiewki i piosenki, wyniszczone gęby, śmiechy, tiki, manie, cynizm, prze­chwałki wyposażały tych legendarnych wo­jaków, będących przecież jednak zdeprawo­wanymi dziećmi, ponurą wielkością składa­jącą się, w naszych sceptycznych oczach, ze śmieszności i bohaterstwa, z odrazy do świa­ta i zawiści.

Na pewno nie była nam potrzebna obec­

ność tej zgrai desperatów, żebyśmy odkryli podszewkę kondycji żołnierskiej, niespełna już bowiem w trzy miesiące pierwsze be­stialstwa wojny naznaczyły wielu żółtodzió­bów piętnem gorszym aniżeli otwarte rany lub ropiejące blizny i obserwując moich młodszych kolegów widziałem, jak niejedna twarz zamykała się niby maska, by zataić sekret piekący, sekret bolesny (a zresztą i mnie samemu wystarczyło zastanowić się nad sobą, by przekonać się, że moje serce zamieniło się już w kupkę popiołu, pod któ­rą tliło się jeszcze kilka głowni mających się już niebawem dopalić do końca, i to sprawiało mi ból morderczy); niemniej przy­bycie z Afryki tych straceńców, tych nie­dobitków ocalałych z piekła niewiadomych mi wypraw kolonialnych albo, niewiado­mych mi również, zbrodniczych ekspedycyj karnych na kres Południa, którzy pojawili się na linii frontu, kiedy my zaczynaliśmy w okopach zdychać z nędzy i pohańbienia, zrobiło nam wszystkim dobrze, każdy bo­wiem z tych potępieńców, a to się widziało, był pyszałkiem i samotnikiem, w rzeczach moralności odartym ze wszystkiego; i to właśnie ich obrzydliwe morale ludzi czynu, by nie powiedzieć — pałki albo, jeśli woli­cie, bohaterów rozczarowanych i kompletnie wypranych z zasad, posłużyło nam znacznie skuteczniej za przykład aniżeli ich solidar­

ność, której zdawali się przestrzegać nader ostentacyjnie i nader przesadnie, nam, mło­dym wartogłowom, entuzjastom lub mam- towdupistom, studentom, poetom, malarzom, dziennikarzom, pisarzom, aktorom, artystom filmowym lub cyrkowym, synom bankierów, fabrykantów, inżynierów, sławnych archi­tektów lub robotników: fryzjer, krawiec, krojczy, białoskórnik, tapicer, introligator, szewc, chłopcy restauracyjni, kelnerzy, funk­cjonariusze hotelowi, muzykanci z tinglów, przekupnie, kramarze, anarchiści, socjaliści, rewolucjoniści, rentierzy, szoferzy, zawodo­wi cykliści, bokserzy, dżokeje, lotnicy, łaj­zy nocne, hulacy, amatorzy, dyletanci, for- danserzy, mieszkańcy Montmartre'u, Bulwa­rów czy Montparnasse'u, łgarze, nicponie, a nawet kanciarze, oto z czego składa! się nasz Trzeci Pułk Piechoty i Legii Cudzoziemskiej zarazem, najbardziej paryski spośród wszyst­kich pułków armii francuskiej, a także spo­między wszystkich najbardziej intelektualny, słowem: pułk luksusowy — o czym przeko­nano nas wprędce ustawiając nas zawsze i wszędzie naprzeciw gwardii pruskiej, gdzie­kolwiek pojawiłyby się te wojska wyborowe i najlepiej ze wszystkich dywizyj niemiec­kich wymusztrowane (gedrilltl).

Do drabów z dawnej Legii zaliczał się mię­dzy innymi facet szczególnie wredny, które­

go przydzielono oczywista do mojego od­działu. Mruk wyniosły i kłótliwy. Nazywał się Griffith, Arthur Griffith, i był Anglikiem, ale z gatunku Anglików histerycznych — kłębek nerwów - migrenowatych, melan­cholijnych, tłumiących w sobie wszystko z wyjątkiem przypływów lodowatego humo­ru, tyleż nagłych, co wściekłych. W wieczór swojego przybycia Griffith chwiał się na no­gach. Był chory. Stary legionista złamał się wyczerpany do cna. A że właśnie tkwiliśmy w okopach Żabiami (La Grenouillćre) siedząc w wodzie po brzuchy, zaniepokoiłem się

o faceta i zaprosiłem w gościnę do swojej ziemianki, wykopanej w zboczu pagórka i gdzie płonął suty ogień.

- - Nie wtrącaj się, kapralu — mazgnął i poszedł zaszyć się w dziurze indywidual­nej, porzuconej od dawna, z niedobrą bo­wiem wystawą i pełną błota, skąd usłysza­łem najpierw, jak rzuca tornister, prowiant i karabin, a polem jak przeklinając sypie licznymi Goddamt i Biade\

Żabiarnia była paskudnym zakątkiem. W dzień częstowano nas drobnymi pociskami okrętowymi, nocą groziła nam wciąż napaść patroli nieprzyjacielskich, które usiłowały nas zaskoczyć, podkradając się łodziami. Bo ten mały posterunek leżący gdzieś u diabła na zapiecku był możliwie jak najdalej wy­sunięty wśród bagien i stanowił jedyny

tor okopów na prawym brzegu kanału Som- my, 2 wylotem na wprost głównych niemiec­kich okopów lewobrzeżnych, toteż celny ogień naszych czatowników przeszkadzał wrogowi w dostawach prowiantu i zmianach oddziałów. A ponadto, że nasz pluton ochot­niczy dysponował tylko jedną mitrałiezą, kazałem zainstalować, bez wiedzy oficerów, dobrze zamaskowaną w rowie strzeleckim i wśród sitowia baterię złożoną z dubeltów­ki i siedemnastu leblów osadzonych w ra­mie, tak iż jeden człowiek mógł wypalić z nich wszystkich równocześnie albo prażyć z przerwami, operując dźwignią lub żelaz­nym prętem, o najbardziej nieprzewidzia­nych godzinach dnia czy nocy. Całość by­ła nakierowana na wiszącą kładkę, której koniec wrzepiony w prawy brzeg kanału obserwowaliśmy przez lunetę, daleko poza liniami, od strony Peronnes. Ale strzelaliśmy na chybił _ trafił i dlatego nie wiem, czy nasza zamaskowana bateria wyrządzała Niemcom wiele szkód, niemniej kule, które żołnierz dyżurujący w rowie wysyłał tuż nad powierzchnią wody, a robił to, kiedy chciał, często trawiony chandrą, a jeszcze częściej po prostu dla zabicia czasu, podno­siły straszliwy hałas i budziły noc echami wśród brzegów tak ostrymi, że czatownicy z innych odcinków, nie uwiadomieni o na­szej zasadzce, głowili się, co to mogła być

za broń tajemnicza, broń nieznana, co od­zywała się ni stąd, ni zowąd w sektorze, i dostawali gęsiej skórki, ale też owe szatań­skie detonacje nadlatujące od nas dodawały im otuchy.

Tej nocy dyżur w rowie strzeleckim objął z kolei Griffith, ja zaś, niepokojąc się mocno

o nowo przybyłego, chorował przecież, a po­nadto był charłakiem (ogryzek nie mężczy­zna), jak sobie poradzi na posterunku tak paskudnym, wstąpiłem tam, żeby zobaczyć, co porabia nasz Anglik. Drań, rozebrany do naga, to pakował bagnet w błocko, to znów go wyciągał, i zawołał na mój widok:

— Goddam, kapralu! Klawo tu, no nie? Założę się, że na dnie pełno węgorzy!

Rossi, herkules jarmarczny, włochaty jak niedźwiedź, kolos, który nigdy nie mógł zna­leźć okopów dość na jego wzrost głębokich, toteż ładował się w pierwszą napotkaną dziu­rę i nie chciał z niej wyłazić, dopóki pozo­stawaliśmy na pierwszej linii, Meyrowitz, poeta żydowski z ulicy des Rosiers, który utrzymywał, że cierpi na kurzą ślepotę, i wy­cyganił od pułkowego konowała świadectwo zwalniające go od wszelkiej służby nocnej, Coąuoz, windziarz z hotelu Meurice, delika- cik, ale też nasz kozioł ofiarny, ilekroć bo­wiem nadciągało niebezpieczeństwo, robił dosłownie w portki, Goy, majster od Gtiveau, najprzystojniejszy chłopak w kompanii, we-

soły, bystry, przedsiębiorczy, cały dzień coś nucący albo pogwizdujący, który na pozór niczym się nie przejmował, aie był lunaty­kiem i dlatego w noce księżycowe wybiegał na no man's land i tańczył naprzeciw za­sieków z drutu kolczastego, rzucając ręczny­mi granatami we wszystkie bajora, gdzie tylko odbijała się nocna gwiazda, albo prażył gęsto z karabinu w wygwieżdżone niebo, i wielu jeszcze innych nieboraków, u któ­rych obserwowałem przeróżne dziwactwa, ewakuowanych, zwolnionych ze służby, po­ległych lub zaginionych bez wieści, ludzi z mojej ekipy, dzięki którym zgromadziłem znakomitą kolekcję fenomenów, tak — ale podobnego ptaszka jak ów numer, co przy- tryndał się do mnie z Afryki, takiego po­strzeleńca, którego mógłbym porównać z tym opętanym Griffithem, nie, jeszcze nigdy,

o niel

W cywilu, nim ugrzązł w Legii, Griffith był kanalarzem, drobnym poczciwym funk­cjonariuszem londyńskiego magistratu, punk­tualnym i sumiennym, jak mi to później uparcie dawał do zrozumienia. Ale tego dnia, kiedy opowiedział mi swoją przygodę w Banku Angielskim, której był bohaterem, pojąłem, że miał powód, aby dostać bzika.

Każdy inny też by dostał, przynajmniej.

Był grudzień roku 1914, kiedy Griffith nie zechciał podzielić ze mną mojej ziemianki, ale dokonał pierwszych swoich znakomitych czynów na torfowiskach nad Sommą, i był koniec czerwca 1915 roku, kiedy zajęliśmy w parku zamkowym Tilloloy odcinek tak przytulny, że najzaradniejsi sypiali w namio­tach; ów oryginał zległ w moim szałasie i chociaż nadarzył nam się raz jeden praw­dziwy spokój wśród zieleni, znalazł sposób, aby w kilka dni umrzeć na złośliwą febrę.

Jeśli wystąpił wtedy z półzwierzeniami, to nie dlatego, żebyśmy zostali przyjaciółmi albo chociaż kumplami, Anglik nie tak ła­two otwiera serce, a Griffith z natury był mrukiem, ale mieliśmy już za sobą wspólne wypady majowe na północ od Arras-Notre Dame de Lorette, białe fortyfikacje, grzbiet Vimy, cmentarz w Souchez, rudery pod Ca- rency — a tak się lała tam krew, że nie­wielu ocalałych z tej rzezi musiało przystać do siebie wzajem, zewrzeć się instynktownie w rodzaj odrębnej bandy wśród tego olbrzy­miego kotłowiska fiksatów, koślawców, tych, których mieliśmy za straconych i co zjawiali się znowu, albo nowych, przysyłanych nam w sukurs, wybierków z rezerwy, wśród tej zbiornicy gówna pełnej drani, co przybywali do nas, w nieładzie spadali nam na łeb, ran­ni, i drałowali na oślep, wracali.

Nie mogę nawet mówić o koleżeństwie

z Griffithem; ów samotnik zbyt gardził wszystkimi, ale wiedziałem, że jako czło­wiek był do mnie przywiązany. Dlaczego? Pojęcia nie mam, do cholery! Może dlatego, iż udawałem, że nie dostrzegam jego dzi­wactw, a w każdym razie nie przywiązuję do nich żadnego znaczenia, albo może jesz­cze dlatego, że obaj lubiliśmy ryzykować. Rzeczywiście, ilekroć wyruszałem na patrol, ten bydlak Griffith tak się zawsze urządzał, żeby mi towarzyszyć, a wtedy przyklejał się do mnie, lazł w moim cieniu, naśladował każdy mój ruch, padał, wstawał, czołgał się, nieopanowany, zdenerwowany, może nazbyt podniecony, bo węszył niebezpieczeństwo, ale zawsze gotów rzucić się naprzód.

Bardzo lubiłem te nasze wspólne patrole, bo wtedy nic nie mąciło nam przymierza; dopókiśmy nie wrócili. A zresztą nikt nie umiał długo żyć w zgodzie z Griffithem, bo charakter miał trudny i drażliwy, toteż nikt go nie lubił. Nie był łatwy w obejściu ani rozmowny. Rozmyślnie trzymał się na ubo­czu, paląc fajkę, a gębę otwierał tylko po to, żeby komuś nachamić. Nigdym jeszcze nie spotkał kogoś o tak niewyparzonym pysku — kiedy Griffith osadzał na miejscu osiłka, który popróbował wejść mu w pa­radę, albo próżniaka, który chciał się nim wyręczyć, albo kiedy zaczynał się wściekać

o kawę, tytoń lub ostatek wina, nad które­

go rozdziałem czuwał gorączkowo, wtedy ten wyskrobek milkliwy i posępny oszała­miał wszystkich tyleż swoją werwą, zajadło­ścią, nieokiełznaną pasją, co nieoczekiwany­mi obelgami tryskającymi nieprzerwanym strumieniem, barwnością słownictwa nafasze- rowanego stajennymi przekleństwami i peł­nego potwornych świństw, zabawnym, nie dającym się naśladować akcentem, gdzie cockney mieszał się na poły z gwarą Belle- ville. Nikt natomiast nie mógłby się pochwa­lić, że słyszał, jak skarżył się stary legioni­sta, albo że widział, jak ów żołnierz potyka się czy waha, wykręca się od obowiązku lub załamuje; i podczas całej tej długiej zimy, jaką spędził z nami, bez względu na swój stan zdrowia, które od pierwszego dnia nie polepszyło się nic a nic, ten człowiek ledwie trzymający się na nogach nie zgodził się, by wpisano go na listę chorych — nawet w mo­mencie, kiedy przeczuwając bliski koniec wśliznął się któregoś wieczora do mojego sza­łasu i powiedział:

— Zabieram ci miejsce, kapralu, dobra? Kładę się. Fajnie masz tutaj, brak tylko wa­zonu z kwiatami. Nic nikomu nie gadaj, plu­jesz na nich, no nie? Przysięgasz? Ze mną już koniec, zdechnę, a chciałbym, żeby dali mi spokój, chciałbym skreślić się po cichu. Kapujesz?

A że w Tilloloy odcinek był spokojny, sie­dzieliśmy na linii po dwa, trzy tygodnie z rządu. Nie słychać tam było nigęly strza­łów karabinowych, a bardzo rzadko armatą lub moździerz, które waliły od południa na Beuvraignes, z lewej strony od nas. Naprze­ciw nie było widać Szwabów, którzy stali gdzieś przed Roy, na ogromnej równinie ca­łej zasadzonej burakami, już wybujałymi.

Odcinek urządzono zawczasu, z głębokimi schronami i starannie wytyczonymi okopa­mi. Cholerny postęp, wszystko zostało prze­widziane, wszystko zostało zainstalowane, zapięte na ostatni guzik, nawet prowiant do­starczano nam na pierwszą linię na grzbie­tach osiołkówl Nie pozostawało nam już nic do Toboty.

Naprawdę, wszystkim nam było w Tilloloy jak w raju, a ci, którzy nie majstrowali prze­rabiając rakiety lub łuski pocisków na przed­mioty pamiątkowe (pierścionki, breloki, ob­sadki, przyciski, kubki, etc., aluminium łą­czone z miedzią) albo nie byli pochłonięci korespondencją miłosną, grali w karty jak dzień długi, wysypiali się do syta, tłuścieli. Griffith mógł więc leżeć w mojej budzie, nikt się nim nie interesował ani nie dostrze­gał jego nieobecności. Do pełnienia służby nadawali się nowicjusze. A zresztą dwaj wartownicy, których wysyłałem, znacznie bardziej powodowany regulaminem aniżeli

sumiennością, na noc do czatowni, sterczeli tam dla pucu.

Odcinek był spokojny już od paru miesię­cy i całe dorzecze Oise i Marny, które gaze­ty nazywały przegubami frontu, front bowiem zaginał się tam z północy na wschód, było nade wszystko martwym punktem. Nie dzia­ło się tu nigdy nic.

Jak już wspomniałem, w Tilloloy niektó­rzy sypiali w namiotach. Inni nocowali na dworze, pod drzewami parku, A ja zbudowa­łem sobie szałas pod czerwonym bukiem, którego gałęzie zniżały się do samej ziemi, opadając na trawnik zagłuszony zielskiem,

9 naprzeciw zamku. W tym zdewastowanym ogromnym parku było jeszcze wiele bardzo pięknych drzew. Ale zamek leżał w gruzach. Spalił się zeszłego lata. I miałem jeszcze jed­no lato miłego życia. Dni były wspaniałe.

Wspominam Tilloloy jako szczęśliwy po­byt w oazie. Po raz pierwszy od początku wojny otworzyłem książkę. Czytałem. Był to „Tamten świat", imaginacyjna podróż w rejony księżyca i słońca oraz do królestwa ptaków, przez Cyrana de Bergerac. Stare wy­danie, które zabrałem z domu zdmuchniętego przez pocisk w Ouesnoy, i od listopada dy- gowałem w tornistrze tę książkę.

Lektura, zjawisko przedziwne I Griffith nie przeszkadzał mi. Nie ruszał się, chyba tylko żeby, nabić fajkę i skrzesać ogień. Od czasu

do czasu dawałem mu pić — tęgi łyk czer­wonego wina — wyciągałem rękę, żeby zba­dać mu puls, i znów zatapiałem się w lektu­rze, Dni szybko płynęły.

Lektura, zjawisko przedziwne: unicestwia czas, zawrotnie odmienia przestrzeń, ale z tej racji nie wstrzymuje oddechu i nie odbiera życia czytelnikowi. Unosi nas latający dy­wan. Czarodziejską czapkę Fortunatusa wkła­damy na głowę. Uważamy się za niewidzial­nych, nieobecnych, chociaż jesteśmy wszech­obecni, tam nawet, rozgorączkowani, z tą książką w ręku, książką, którą pożeramy, zjadamy oczyma, jakbyśmy praktykując bia­łą magię karmili nasz umysł.

Bo lektura zalicza się naprawdę do prak­tyk magicznych świadomości, ujawniających jedną z najmniej znanych cech człowieka, cechę, która wyposaża go wielką władzą: jest to zdolność bycia w dwóch miejscach równocześnie oraz izolacji, abstrahowania się

— i tak człowiek opuszcza własne życie nie tracąc kontaktu z życiem, krótko mó­wiąc: dokonuje aktu komunii z wszystko- ścią, jeśli nawet w nic już nie wierzy.

Za dowód przytoczę wam jedynie to, co się działo w tym wątłym, w tym efemery­cznym szałasie z gałęzi, wzniesionym w za­gięciu warg piekielnej paszczy, otwartej szeroko i w każdej chwili gotowej nas po­łknąć — a człowiek czytał nie domyślając

się jakby niczego, był milczący i zdawa! się nieobecny, drugiemu zaś człowiekowi, któ­ry umierał pogrążony już w mętnej agonii, co wciągała go, porywała, zmuszała do tu­łaczki po innym świecie, udawało się jednak nawiązywać styczność z umysłem towarzysza, błądzącym gdzieś, lecz jasnym.

Tak więc, kiedy noc zapadała, a ja mu­siałem wskutek ciemności przerywać lektu­rę, gdyż nie wolno mi było zapalić światła, nawet nędznej świeczki, bo wróg stacjono­wał blisko, i nie udawało mi się zasnąć, bo w tym wielkim bałaganie wojennym odwy­kłem od spania, Griffith, żeby nie zasnąć i nie wpaść od razu w otchłań, jaka, czuł to, otwierała się pod nim w mroku, zaczynał na­gle opowiadać swoje życie, mnie zaś ogar­niało złudzenie, żem nie zamknął książki, ale otworzyłem inną, nieco głośniejszą niż ta, którą w dzień pożerałem oczami — i dlatego wzruszenie, jakie emanowało dla mnie z tych słów, za którymi podążałem w ciemności, notowałem mózgowo, nie zachowując doń sentymentu.

Toteż jego opowieść wydaje mi się dziś raczej historią przeczytaną, jak tyle innych przez nas nigdy nie przeżytych, aniżeli au­tentyczną spowiedzią. A przecież miejsce, moment, akcja tego rzeczywistego epizodu sprawiają, że nie mogę dłużej podawać w wątpliwość ostatnich słów konającego, ile­

kroć bowiem Griłfith krzesał ognia, by za­palić fajkę, widziałem, jak jego powieki kur­czyły się niby jaszczur, rozszerzone zaś oko, coraz bardziej szkliste, odbijało żar mojego papierosa, ilekroć nachylałem się, by napoić go albo zbadać mu puls.

I aż do końca nie zaprzestaliśmy palić — on swoją fajkę, ja swoje papierosy — jak gdybyśmy na zasadzie tajnego szyfru wymie­niali w ciemnościach świetlne sygnały.

W dziejach Griffitha nie ma nic patetycz­nego. Bolesne jednak było to, że opowiadał mi je podrwiwając, jak facet, któremu wisia­ły one nisko.

— Rozumiesz — powiadał mi — życie to nie romans. To jeden z tych interesów, z któ­rych nie kapujesz nic. To jak te kanciarskie automaty w knajpach. Im więcej pakujesz tam grosza, tym mniej go masz. Czasami rzyg- nie ci toto garścią żetonów, a wtedy fundu­jesz sobie przy ladzie kielicha, coś mocnego, żeby zdrętwiał ci pysk. Ale biada, jeśli od­dasz to tej kurewskiej maszynie, wtedy ko­niec. Nie odplunie ci już. Nic nie poradzisz. A przy rachunku leżysz. Maszyna cię wyki­wała.

Miał gorączkę, nie zdołam więc odtworzyć ¿n extenso całej opowieści, klórą snuł noc w noc, podczas długiego tygodnia agonii, ani dać pojęcia o nieładzie, 7. jakim nachodziły

go wspomnienia; spróbuję streścić zatem w słowach możliwie jak najprostszych przy­godę Griffitha w Banku Angielskim.

Gdyż po wielu latach najbardziej mermoli- ło go coś, czego pojąć wciąż nie mógł: to, że lord-gubernator nie przyjął go natych­miast, kiedy Griffith po raz pierwszy zgłosił się w Banku. I nie tylko nie przyjął, lecz

o mały włos nie wyrzucono go za drzwi, chociaż przyniósł wiadomość najwyższej wagi, zjawił się z własnej woli, aczkolwiek mógł zatrzymać odkrycie dla siebie, on, któ­ry bez niczyjej pomocy mógł wysadzić bank w powietrzel

Działo się to na długo przed wojną. Griffith miał wtedy trzydzieści pięć lat. A teraz miał pięćdziesiąt. Ale i podówczas był równie jak dziś uparty, a że miał swój utajony zamysł, zaufanie zaś tylko do P. Gubernatora, jako kogoś, kto załatwiłby mu sprawę, ponawiał ataki przez wiele tygodni i miesięcy, znosił wszelkie rodzaje afrontów, intrygował, nale­gał, dawał się wyrzucać, zamykać, powracał znowu, godził się z opinią, że ma kuku na móniu, aż wreszcie uzyskał audiencję u Jego Wysokości lorda So and So.

Griffith utrzymywał, że wykalkulowal swój numer zawczasu i że nie poniosło go w momencie, kiedy odkrył tajemnicę pań­stwową. Owa tajemnica stanowiła jego szan­sę. Gubernator Banku Angielskiego nic jest

aż takim idiotą, żeby bez końca odmawiać audiencji komuś, kto zabiega o nią z takim uporem. Czy nie byli w ostateczności kole­gami, skoro on sam byl też funkcjonariu­szem? Wystarczyłoby mu zasięgnąć języka w dziale personalnym. Griffith był dobrze no­towany. Jako sumiennemu pracownikowi, od lat piętnastu kanalarzowi miasta Londynu, powierzono mu odcinek najstarszy, najbar­dziej skomplikowany, najtrudniej dostępny, najbardziej niezdrowy, ale też najważniej­szy w miejskiej sieci, gdyż posterunkiem Griffitha byl kolektor, który obsługiwał City.

Piekielny to był labirynt ów odcinek, moż­na było zabłądzić w plątaninie korytarzyków bez wyjścia, podziemnych przejść wiodących donikąd, przestarzałych lochów, nadwerę­żonych tuneli, galerii datujących się z ze­szłego stulecia, zrujnowanych komór, zasy­panych , studzienek, zatkanych luftów, pod- murowań nie do przebycia, które należało obchodzić, ślepych uliczek ciemnych jak in pace — a kiedy człowiek chce zawrócić, włazi w wąskie kanały, które niebawem za­czynają się ścieśniać, okręcać się, wić, za- plątywać pętlę, i jeśli to zlekceważy, zabrnie na niebezpieczne drogi, między wężowate wodzidła pokręcone Bóg wie jak i prowa­dzące Bóg wie dokąd — ale Griffith znał, jak kret zna kretowisko, wszystkie kątki i zakątki swojego odcinka, ponieważ badał

go w całości, najpierw powodowany zwykłą ciekawością, a potem z upodobania w odkry­ciach tak namiętnego, że wędrował po nim i w niedzielę, bo chciał być sam i móc wszę­dzie myszkować bez świadków, a tym szczy­cił się i chełpił niepomiernie.

I tym ni mniej, ni więcej jął raczyć Jego Dostojność, pełen afektacji, z miną niemal tryumfatora, skoro tylko rozpoczęła się au­diencja, której Gubernator Banku Angielskie­go udzielił jemu, zwykłemu kanalarzowi, a że lord So and So, wciąż dojść nie mogąc utajonego celu wizyty tak mało protokolar­nej, wśród której gość zalewał go potokami słów niepojętych, okazał dyskretnie, iż iry­tuje go ten orator-wyskrobek, nonszalancki, szczwany, a nawet bezczelny i w sumie dość niepokojący, przez którego tracił czas i za­czynał już tracić cierpliwość, Griffith, czeka­jąc tylko na efekt swoich chytrych wywo­dów, wykorzystał go, by,zadać dystyngowa­nemu lordowi cios między oczy.

— Milordzie — wygarnął bez ogródek — założę się o mój tygodniowy zarobek, że ża­den z pańskich wygalonowanych fagasów, co wyprawiali takie hece, zanim wpuścili mnie do pana, nie pozbierałby się, gdyby zamknąć go na godzinę w moich kanałach, albo, swój honor angażując, założę się o pań­ską gubernatorską roczną pensję, że choć macie żelazne drzwi, kraty z podłączonym

prądem, specjalne zamki, dzwonki alarmo­we, armią wartowników, policemenów, uzbro­jonych żołnierzy siedzących w podziemiach i na dachach, plus cały ten obronny bajzel, jaki pan w razie czego rozpąta, założą sią, że nie przeszkodzi mi pan wleźć do skarbca Banku Angielskiego i wytarzać sią w wa­szych zapasach złota. Przybijaj pani Spoty­kamy się jutro, punkt dwunasta.

— Wierzysz mi, kapralu, no nie? To był lord, a nie dupa, przyjął mój zakład. I na drugi dzień, punkt w południe, kiedy przy- leźli kapusie, mundurowi, żołnierze, dozorcy, woźni, a wszyscy z tej firmy, a także grube szyszki od finansów, i kiedy mój lord wsa­dził klucz i pchnął drzwi skarbca, zgadnij, braciszku, kogo zobaczyli, jak czochrał sią tyłkiem o forsą Jej Królewskiej Mości, a gdy­by tylko chciał, nażarłby sią tego gówna? Mój to był zad, proszą ja ksiącia, i oni wszy­scy mnie widzieli, jak ty widzisz mnie te­raz, i wybałuszali na mnie gały, bom sią plu­skał w tym jak wieloryb. A jebałże ich pies! To było więcej niż kino; to było fajniejsze niż Fantomas! A ich zatkało na amen, tych bezjajców. I nie znalazł sią w tej bandzie ża­den, co by mnie zadźgał, kutasy! Albo cho­ciaż zamalował. Mój lord wziął mnie pod rę­ką i wyprowadził. Zamknęliśmy się we dwóch u niego, w gabinecie. Nie chciał, że­by nam ktoś przeszkadzał. A ja do tego właś­

nie zmierzałem. Migiem ubiliśmy interes. Po­gadaliśmy jak dwaj kumple i pogodziliśmy się zaraz. Bom ci już powiedział, że ten gość dupą nie był. A ja pękałem ze śmiechu. Ale mu dałem słowo, że pary nie puszczę. Przy- ' siągłem. A tobie to mówię tylko dlatego, że tylko patrzyć, jak zdechnę, wiesz...

Oczywista nie zadawałem mu żadnych py­tań; ale jako jedyny świadek jego agonii mogę lorda So and So zapewnić, że nawet w malignie mój legionista nie wyjawił mi więcej.

Tak więc, chyba że cudownym zrządze­niem losu, nikt nigdy się nie dowie, jaką to tajemniczą drogą — którą ów typ zadziwia­jący miał szczęście odkryć, kiedy myszkował po swoim szambo — Griffith dotarł, jak to był obwieścił, mimo urządzeń alarmowych i nie zauważony przez nikogo, do skarbca Banku Angielskiego.

Gdyż tu właśnie rzecz najniezwyklejsza z tej historii: nikt nigdy dociec nie zdołał, którędy przelazł ten cholerny Griffith, a sta­ry uparciuch odmawiał zawsze, ktokolwiek by go pytał, zdradzenia swej tajemnicy.

Nawet lordowi So and So.

Podczas rozmowy w gubernatorskim gabi­necie lord So and So to straszył Griffitha groźbami mrożącymi krew, to nęcił obietni­cami jak najświetniejszej nagrody, by po-

ciągnąć go za język, ale wskórał taką tylko odpowiedź:

— Szefie, poszczęściło mi się i już. Żą­dam tylko pensji tysiąca funtów rocznie. To mi wystarczy na podróże. Ale dlaczegóż pan chce, żeby inny nie miał tego szczęścia, któ­re ja miałem, gdyby przypadkiem odkrył po mnie to przejście? Skoro ja tamtędy przelaz- łem, to i ktoś inny przeleźć może. Przysię­gam, że nic nigdy nikomu nie powiem. Moje słowo powinno wystarczyć panu. Słowo ka­nalarza!

W końcu lord So and So ustąpił, wypuścił go z Banku, ale pod warunkiem, że póki ży­cia Griffith nigdy do Anglii nie wróci.

I Griffith dotrzymał słowa. Nie powiedział nic, a zmarł w Legii.

Po wojnie, ilekroć przyjeżdżam do Londy­nu, kiedy spaceruję po gwarnych ulicach Ci­ty, rozmyślam zawsze o sekretnym kanale między ściekami a zapasem złota w Banku Angielskim, a dzięki kojarzącym się wspo­mnieniom i myślom pojawia się w mojej pa­mięci ów okres, kiedy byłem na froncie pro­stym żołnierzem wśród innych prostych żoł­nierzy i kiedy prawdziwi legioniści mający za sobą wysługę lat, co przybyli do nas z Afryki, bardzo lubili nas epatować opo­wieściami o więzieniu Sidi bel Abbes, „ich" więzieniu stanowiącym ósmy cud świata, któ­

rym się tak szczycili, a które — szeptali — posiadało swój sekret.

Każdy na koniec w Legii słyszał o tym sekrecie, nikt jednak, z wyjątkiem skazanych na śmierć, do jakiego stopnia był on rzeczy­wistością, wiedzieć nie mógł. Na podstawie tej lub owej relacji dałoby się wnieść, że dawni legioniści budując więzienie Sidi bel Abbes, ów „betonowy blok najfantastyczniej­szy pod słońcem, grubszy niż Gibraltar", po­zostawili gdzieś w masywnych murach szcze­linę, wąski kanał, który z celi śmierci pro­wadził tajemniczo na wolność...

Przejście „Pięknej dziewki"!

Próbowano sondować te mury. Ale trzeba być w sytuacji beznadziejnej, żeby znaleźć jego wlot, a potem wylot, i trzeba umieć wal­czyć o szansę, swoją ostatnią szansę.

DIAMENTOWE ZAGŁĘBIE

Pani Paulette 1chon

Diament niebieski, zwany brazylijskim, rozpoznajemy po tym, że — jak pokrewne mu kamienie pełne najintensywniejszych ogni — błyszczy nocą, nawet odcięty od wszelkich źródeł światła.

Mam na myśli diament surowy, znajdo­wany w żwirowiskach — cascalho — trzecio­rzędu, nad rzekami, po przejściu jednej z owych nawałnic, które rozpętują się co dzień pod wieczór, kiedy nadchodzi pora de­szczowa w skwarnej strefie brazylijskiej pu­szczy i czarne chmury oddalającego się hu­raganu zawalają niebo, a noc tropikalną czy­nią całkowicie nieprzejrzystą, nieprzeniknio­ną.

Wtedy to dostrzeżesz w kupach kamieni i piasku nagromadzonych w dzień przez po­szukiwaczy diamentów na prawym brzegu owej rzeki zagubionej na krańcu lasów dzie­wiczych, Mato Grosso i Golas, a zwanej Rio das Garęas, czyli rzeką Egret, kamyk, co bły-

szczy w mroku, otacza się fosforyzującym nimbem, wydaje łagodny błękitnawy blask.

Narodził się diament...

Nagi, gdyż obmyty strumieniami ciepłej wody, które bez końca spadają z nieba, ów niezastąpiony kamień (ujrzeć zresztą, jak bły­szczy wśród nocnej czerni, żadną nadzwy­czajnością nie jest) sama przyroda, rzekłbyś, oczyszcza z ziemistej powłoki. Ale skądinąd, choć widujemy nierzadko, nawet w biały dzień, inne oczyszczone kamienie błyszczące w wodach rzeki, diamenty ugrzęzłe na dnie, wśród mułu i migoczące spod fal, zwłaszcza w półcieniu i tam, gdzie prądowi stawiają czoła potężne głazy, nie należy wnosić, by rzemiosło poszukiwacza diamentów było próżniaczym lub intratnym,

Przeciwnie, to jedno z rzemiosł najbardziej wyniszczających i najbardziej zawodnych, jakie istnieją w ogóle.

Poszukiwacze diamentów żyją przeważnie w nędzy tak wielkiej, że nie każdy nawet jest właścicielem miseczki z drzewa tambu (skromne i prymitywne narzędzie, bez które­go nic począć nie sposób, służy im ona bo­wiem jak dzień długi do „prania" diamento- nośnego żwiru, piasku i błota, gdzie szukają fortuny), i znacznie bardziej dla posiadania tego pospolitego naczyńka aniżeli dla wspól­nej walki z niebezpieczeństwami leśnej głu­

szy mnogość tych kompanionów biedy sto­warzysza się po dwóch, po trzech, a czasem i w liczniejsze, odrębne gromady.

I muszą ten piach, ten żwir, ten muł wy­dobywać, przenosić i układać w kupy, a pod płomiennym słońcem to praca dla potępień­ców.

Słynne cascałho składa się z nader twar­dych odłamków skały, które poszukiwacz diamentów odłupuje dłutem lub intensywny­mi ciosami młota, jeżeli, aż do utraty sił, nie musi wyważać olbrzymich głazów posługu­jąc się łomem górniczym, a nie mniej słyn­ny „niewolnik diamentów", tak bowiem po­szukiwacze zowią muł diamentonośny z po­wodu wymieszanej z nim brunatnej magmy (owa magma też ma swoistą kompozycję: primo — rodzaj laki w pałeczkach przypo­minającej lak do pieczętowania? secundo — materia krucha, przypominająca słomę ryżo­wą; tertio — inna materia podobna do kro­wiego rogu), muł ciężki, naćkany krysztali- kami, a trzeba po niego nurkować aż na dno rzeki i pływając pod prąd aż do utraty tchu nagarniać do skórzanych worków o szero­kich wpustach. Otóż w tym zdradliwym kli­macie pływać, jak dzień długi, pod wodą to praca nie mniej mordercza niż tłuc kamienie na słońcu.

I dlatego deszcze, tornada, ciepłe trąby wodne są, mimo nieprzerwanego ciągu nie­

szczęść i chorób, dobrodziejstwem w tym piekle Rio das Garęas. Odwalają robotę, „piorą", dają niespodzianą szansę łatwych i pięknych znalezisk, dlatego więc w burzli­we noce każdy w obozie tkwi na czatach. 1 biada nierozważnemu, co niepomny na pier­wotne prawo poszukiwaczy diamentów ośmie­li się zbliżyć choćby na trzy i pół kroku do jednej z owych kup — cascalho — którą deszcz rozmywa właśnie. Właściciel, zacza­jony w mrokach szałasu, sprzątnie go kulą bez ostrzeżenial A przecież chodzi jeszcze tylko o diament surowy, z całą niewinnością migoczący w bło­cie, bo dopiero w Rio de Janeiro, baśniowej stolicy pełnej kobiet, ów skromny szlachet­ny kamień, oszlifowany, rozjarzy się wresz­cie wszystkimi swoimi ogniami w szykow­nej gablocie oświetlonej elektrycznością i wtedy dopiero ów diament błękitny, chluba Brazylii, będzie wartał dużo pieniędzy. Tu, w lesie, za garść tychże diamentów zgłodnia­ły poszukiwacz zafunduje sobie najwyżej rzecz tak zbytkowną, jak baton prymki, tyk­wę paskudnej wódki z Cuiabśi albo kilka pu­dełek z japońskimi konserwami w środku, jeśli na tych pustaciach pojawi się przeku­pień Syryjczyk, a jeśli kramarz nie nadej­dzie, poszukiwacz w końcu wszystko przegra w karty, kiedy napadnie go chandra, febra lub inna choroba i kiedy, przekląwszy swój

los, znienawidzi diamenty, zbrzydzi sobie wszystko, zacznie mieć pretensję do całego świata, szukać o byle co zwady z kolega­mi — i wtedy puszcza w ruch swój nóż al­bo do bliźniego wygarnia ze strzelby.

W roku 1926, w obozie Egret, było ich stu czterdziestu dwóch: traperzy, narwańcy, de­zerterzy, niebieskie ptaki, przeważnie „krwi mieszanej", albo kabokle z interioru, bo chłop brazylijski na jednym miejscu usie­dzieć nie potrafi — będąc, jak wszyscy kar- czownicy lasów, z usposobienia włóczykijem. W tej liczbie było jednak dwóch gringos: opryskliwy Anglik budzący w innych zabo­bonny lęk sztuczkami kuglarskimi i zręczno­ścią w kartach oraz Niemiec, baron von Kleinmichel (Otto), który swoją baronię za­świadczał wizytówką przybitą do pnia ce- dru, giganta zwalonego piorunem, przezwany przez kolegów z obozowiska Joäo dos Barros, podobnie bowiem jak ów przelotny ptak pol­ny, rzeczony cudzoziemiec, nie przypomina­jący w niczym żadnego z nich, zbudował so­bie szałas na uboczu i nie zadawał się z ni­kim.

Zeszłego roku, nie po raz pierwszy zresztą, przyjechałem do Rio na karnawał, który sam w sobie, pomijając tyle innych cudów, mógł­by rozsławić to miasto.

Co wieczór przyjaciel mój Luis wpadał po mnie do hotelu i zaciągał do nocnej knajpy, podówczas najmodniejszej.

Knajpa ta, robiąca furorą, nazywała się „The Diamond's Club". Otworzyła go pew­na Amerykanka przy wysadzanej przepysz­nymi palmami cesarskimi i do niedawna je­szcze tak spokojnej ulicy ambasad — via Laranjeiras, a choć szalał już kryzys ekono­miczny, ów dansing nie pustoszał nigdy, bo całe Rio, a w tym i mój przyjaciel Luis, ko­chało się we właścicielce.

Nie tylko uroda złotowłosej Edith von Berensdorff i jej tajemnicza biografia przy­ciągały tłum eleganckich masek; sukcesy „Diamond's Clubu" tłumaczył fakt, iż całą noc walczyły tam o lepsze dwie szatańskie orkiestry: stuprocentowy jazz amerykański ożywiany fantastyczną trąbką zadziwiające­go, niestrudzonego Wild Birda z Saint Louis oraz kapela typowo brazylijska, „8 Batutas", którą wyselekcjonował i wyćwiczył Donga, wzruszający kompozytor ludowy, w roku 1930 as karnawału w Rio, i zajadła walka, jaką staczały oba zespoły muzykantów mu­rzyńskich, identycznej proweniencji, ale dia­metralnie różniących się między sobą w rze­czach kompozycji i natchnienia, że zaś jedni chcieli bez ustanku brać górę nad drugimi, kontrastowe rytmy „black-bottoma" nastę­powały po nieustannym, przemożnym, wpra­

wiającym w trans dudnieniu „macumby", przyspieszenie erotyczne hamowane w „sam­bach" i „macziczach" starało się rugować nerwowy automatyzm „one" i „two-stepów" albo malignę w synkopowanych glissandach „bluesów", podobnie jak „lundum", lubież­ne, treściwe i naładowane melancholijną pasją Murzynów południowoamerykańskich, usiłowało święcić ostateczne tryumfy nad ekscentrycznym „cake-walkiem", osiągając szczyt w uciesznych improwizacjach, dziele czarnych wirtuozów z Luizjany, nad wszelką miarę podniecającym roztańczone pary, i tak upojeni znacznie bardziej muzyką kontrasto­wych zespołów aniżeli mieszaniną szampa­na z whisky, wychodziliśmy zataczając się, z pulsującymi skroniami, absolutnie odurze­ni, i wchodziliśmy prosto w rozjarzony świt Rio, przebijający spośród palm, znużeni i ra­dośni zarazem, lecz i pomieszani, jakbyśmy całą noc, w tej knajpie jedynej na świecie, obserwowali kotłowaninę perwersyjnych a- niołów albo rozpłomienione hopy diabłów.

Jak wszystkie kobiety, które przybywają do Rio, by się wzbogacić, z większym lub mniejszym powodzeniem — ladacznice, akto- rzyce, intrygantki, awanturnice — Edith von Berensdorff miała własną legendę, a że utrzy­mywała, iż pochodzi z New Yorku, legenda ta była sama pizez się romantyczna.

I tak oto rozpowiadali supiranci — a każ­dy z nich pragnąc uchodzić za kochanka Edith dorzucał do jej dziejów nowe szczegó­ły — że właścicielka „Diamonds'a Clubu” była spadkobierczynią pewnego bankiera z Wall Street, krezusa; że na balu, w colle­ge, zadurzyła się w swoim tancerzu, młodym włoskim architekcie, tyleż bosko pięknym, co nieuleczalnie bezpieniężnym; że dała się swojemu chłopcu porwać na okręt odpływa­jący do Europy i że wzięli ślub na pokładzie; że podczas wojny, kiedy jej mąż zaciągnął się w Trentino do lotnictwa, Bdith podążyła za nim na front, jako sanitariuszka amerykań­skiego Czerwonego Krzyża; że pewnego dnia przywieziono do lazaretu dwóch lotników, co zestrzelili się wzajemnie, jednym był jej mąż, a drugim jego pracownik, baron niemiec­ki; że mąż jej umarł, ona zaś z poświęceniem doglądała barona, wykurowała go, a Niemiec przez ten czas zdążył na zabój zakochać się w Edith; poślubiła go po wojnie, a następnie małżonkowie, zrujnowani inflacją (niektórzy utrzymywali, że żyli na wiarę i że Edith ni­gdy w ogóle za mąż nie wyszła), osiedlili się w Rio, gdzie byli częstymi gośćmi kasyna gry na Copacabana, widywano ich tam regu­larnie w ciągu długich miesięcy; że pewne­go dnia baron von Kleinmichel przepadł bez wieści, a piękna Amerykanka otworzyła wtedy „The Diamond's Club", gdzie budziła

sensację pod przybranym nazwiskiem Edith von Berensdorff, i że od tego czasu piła, tań­czyła, rada przyjmowała zaloty, prowokowa­ła mężczyzn, kokietowała ich nie ulegając żadnemu, toteż nigdy nie podawano sobie szeptem niczyjego nazwiska. Powiadano na­tomiast, że posiadła wyjątkową maestrię wy­łudzania prezentów i że namiętnością jej by­ły diamenty, namiętnością nienasyconą... i niejeden wypieszczony laluś dawał chełpli­wie do zrozumienia, że w tej kolekcji i on ma swój udział.

Mój przyjaciel Luis, spośród wszystkich su- pirantów tej zagadkowej kobiety, jak sądzę, w łaskach u niej najbardziej zaawansowany, mówił mi, że Amerykanka była rozpieszczo­ną córką, jak one wszystkie na Broadwayu; że był u niej dwa razy, ale nic między nimi nie zaszło; że tylko niezgorzej sobie wypili i że za drugim razem Amerykanka poprosiła go, żeby zawiózł ją do jubilera na rua Olvi- dor, a tam wybrała błękitny diament, za któ­ry Luis zapłacił podpisując kupę weksli — a mogę zaręczyć, że Luis d'Arancha durniem nie był, przeciwnie, ów uwodziciel brazylij­ski miał tancerki w Londynie, Paryżu, Berli­nie, Amsterdamie i w Chicago, kiedy podró­żował przed kryzysem, na wielką skalę han­dlując tapioką...

Kiedy po raz pierwszy ujrzałem Właściciel­kę „Diamond's Clubu", olśniła mnie absolut­nie, choć byłem uprzedzony, subtelna i świe­tlista uroda tej, którą miałem za wampa; nie­długo i w następstwie dostrzegłem jednak, iż Edith von Berensdorff wygląda na znużoną, czy to dawała się porywać w wir tańców, jakie odbywały się u niej — a nie przepuści­ła ani jednego, zarówno z południowo- jak północnoamerykańskich — czy też przy swo­im stoliku, bo kiedy otoczona kręgiem wiel­bicieli pękających z zazdrości śmiała się roz­bawiona, prowokująca, kapryśna, to znów tkliwie serdeczna, poruszała się niczym auto­mat.

W tym hałaśliwym tinglu, którego była du­szą, odnosiłem często wrażenie, iż ona jed­na, właścicielka, nie uprzytomnia sobie, co się tam dzieje, i że nawet kiedy niczym pro­fesjonalny wamp wtulała się mocno w tan­cerza albo kiedy jjrzytykała kieliszek do warg sentymentalnemu młodzikowi, co bladł z emocji, robiła to — obserwowałem — jak we śnie, prawie nieświadoma.

Wniosłem więc, iż Amerykanka była wiel­ką neurotyczką, kobietą nienormalną, a co najmniej postrzeloną. Ale nigdy nie słysza­łem, żeby Edith von Berensdorff była narko­manką, w tym bowiem przypadku policja Rio de Janeiro, nadzwyczaj surowa, nie tolero*

wałaby długo „The Diamond's Clubu”, dan­singu tak już rozszalałego jak żaden inny.

Pewnej nocy zatem, kiedy zabawa była w pełni, Edith rozkrzyczała się nagle:

— Otto!... Otto!... Uważaj!... On cię zabije!

I wirując szaleńczo, piękna pani runęła na

wywoskowany parkiet, przycisnęła serce obiema rękami i jęknęła:

— Oooch!... Umieram...

I zanim straciła przytomność wyszeptała jeszcze, wijąc się na posadzce, kilka razy imię Ottona.

Luis i ja nadbiegliśmy pierwsi i zawoław­szy aulo zaraz odwieźliśmy Edith do domu.

Kiedy się wreszcie ocknęła z długiego omdlenia, z wielką trudnością mogliśmy zro­zumieć słowa, które wyrzucała z siebie zdu­szonym głosem, i nie każde z nich udawało jej się wymówić wyraźnie, podobnie jak nie wszystkie zdania domawiala do końca:

— Ach! ci mężczyźni!... Są jak dzieci... Wyobrażają sobie, że... A mówiłam przecież Ottonowi, że mu się nie powiedzie... Gdyby mnie kochał, nie wyjechałby nigdy... Och! gdyby wiedział... Moje kochane biedactwo!... A ja przez cały ten czas w Rio gromadziłam diamenty... Mam już tyle, ile chciałam... Schowałam je w worku... Ale mężczyźni, oni nie rozumieją nigdy nic, nigdy... Można było oglądać mnie nagą, jak tańczyłam nago, ale

żaden nigdy nie widział mnie w moich klej­notach... Były dla niego wszystkie, wszyst­kie, wszystkie... Achl gdybyż usłuchał mnie tylko... Biedny chłopaki... A przepowiedzia- łam mu, że wróci z niczym... A teraz mi go zabili... Ochl...

Przywiózłszy Edith ułożyliśmy ją w łóżku, a kiedy Luis ją rozbierał, ja, szukając w ła­zience soli trzeźwiących, wody kolońskiej, czystego ręcznika, bielizny, szlafroka albo piżamy, otworzyłem szufladę toalety i wsu­nąłem rękę w skórzany worek, jakiego uży­wają traperzy, kiedy mają zapuścić się w las, wkładając do takiego worka swoje impedi- menla palaczy, bezcenną zapalniczkę lub za­pałki, bo taki worek, zwany kieszenią indiań­ską, jest nieprzemakalny, ponieważ uszyty ze skóry szczura piżmowego. Kieszeń Edith wypełniały diamenty wrzucone tam bezład­nie, niewielką zaś szufladę — futerały, bała­gan futerałów różnokolorowych, małych, du­żych i średnich, z nazwiskami najznakomit- j szych jubilerów w Rio.

Tak więc ogarnięta paniką dziewczyna mó­wiła prawdę, zdradzając nam tajemnicę swo­jego serca. Myślała tylko o swoim ukocha­nym mężczyźnie i jego desperacji, gdyby ba­ron wrócił z pustymi rękami, jak tylu innych poszukiwaczy, wrócił wynędzniały z dalekiej brussy, z pieklą nad Rio das Garęas.

I zapewniała toraz, że jej go zabili jednym wystrzałem, i szlochała...

Biedna Edith! Powierzywszy ją pieczy mo­jego przyjaciela wracałem taksówką do ho­telu, rozważając, kiedy auto mknęło wzdłuż plaży pustej jeszcze o tej porannej godzinie, czy ową nieoczekiwaną scenę, której teatrem byl w nocy „Diamond's Club", spowodował atak histeryczny, co powalił tę kobietę go­niącą jak najwyraźniej resztkami nerwów, czy zetknąłem się ze wstrząsającym przypad­kiem telepatii?

Często zadawałem sobie to pytanie, odpo­wiedź jednak znalazłem bardzo niedawno, w Paryżu, a sprowadził ją ślepy traf, kiedy stałem na platformie autobusu 19, który spod moich drzwi na Alma odjeżdża na dwo­rzec Lyoński,

Zapłaciwszy konduktorowi za bilet, spo­strzegłem, zapalając papierosa, mężczyznę, który palił również, stojąc jak ja, spoglądał na mnie z uśmiechem i przyjaźnie kiwał mi ręką.

— Nie poznaje mnie pan? — zagadał w końcu. — To ja przecież byłem barmanem na samolocie z Parany, tam, w głębiach Bra­zylii, kiedy pan...

Zidentyfikowałem od razu tego faceta: jak się nazywał, nie zapamiętałem, to prawda, lecz należał do tak rzadkich w zamorskich

krajach francuskich poszukiwaczy przygód, których zawsze spotykamy z radości«}, bo są rozmowni, weseli, dowcipni, usłużni, bezin­teresowni i mają szeroki gest, jakby żyli za darmo, a to sztuka, prototypem zaś ich był kucharz z „Pourquoi-Pas?", którego wizeru­nek naszkicował kapitan Charcot — z datą 1 maja 1904 roku — pisząc swoją relacją z wyprawy do bieguna południowego: „Wczoraj, pracując w laboratorium, pod­słuchałem zabawną rozmową kucharza z To- bym, naszą pokładową maskotą; najśmiesz­niejsze to, że świniak rozumiał jakby i od­powiadał chrząkaniami ogromnie wymowny­mi. Ów kucharz to człowiek niezwykły, za­angażowaliśmy go w ranek naszego odjazdu z Buenos Aires, nie mając o nim żadnych in­formacji ani referencji; nie wiemy nawet, jak się nazywa i czy podał swoje prawdziwe nazwisko, a wieku swojego wyjawić nam nie chciał. Sądząc z jego słów, widział już wszy­stko i wszystko przeczytał, a jeśli potrakto­wać jego opowieści na serio, ma dar wszę- dobylstwa. Z pewnością odebrał staranne wy­kształcenie i z niejednego pieca chleb jadał, na co wskazują nasze obserwacje. To postać powieściowa i czekamy niemal, kiedy się zjawi, by oznajmić, źe jest kapitanem flat­teras i zna bardzo łatwą drogą wiodącą na sam biegun. A tymczasem wyświadcza nam ogromne przysługi; zaradny w najwyższym

stopniu, znakomicie gotuje i piecze chleb, pracowity, grzeczny i uprzejmy, a ponadto dobry z niego marynarz, na pewno nie mo­gliśmy trafić lepiej, a wdzięk mają nawet je­go dziwactwa".

— Ach, to pan! — powiedziałem. — Wró­cił pan, czy pan wyjeżdża?

— Jadą do Marsylii, a jutfo wsiadam na okręt.

— Szczęściarz! — zawołałem. — Ale prze­cież ma pan chwilę czasu. Napijemy sią cze­goś.

Wysiadłszy na najbliższym przystanku, ulokowaliśmy się na tarasie pierwszej z brze­gu kawiarni i tam rozpoczęliśmy jedną z owych rozmów, kiedy w kwadrans okrą­żamy kilkakroć cały świat, pytając, odpo­wiadając, wymieniając nowiny, informacje, wszelkiego rodzaju wiadomości o rzeczach, ludziach, dobrych i paskudnych zakątkach planety, a to potrafią tylko dwaj niepopraw­ni globtroterzy gawędząc chaotycznie, trąca­jąc się kieliszkami, a którzy uścisnąwszy so­bie ręce na pożegnanie nawet nie pomyślą, by przedstawić się sobie wzajem, tak dale­ce są pod wrażeniem, że się znają, rozprawia­jąc bowiem o całym świecie, w gruncie rze­czy rozprawiają tylko o sobie samych.

T my również nie mogliśmy uniknąć tej re­guły, i jeśli mój rozmówca znał moje na­zwisko, to dlatego, że widywał je w „Paris-

-Soir", ja zaś o tym facecie potrafiłbym po­wiedzieć to jedynie, że, sądząc po akcencie, pochodził z okolic Bordeaux, nazwałem go więc w duchu „Gaskończykiem z Muzeum Cluny", a taras kawiarni, gdzie toczyła się nasza rozmowa, znajdował się dokładnie na­przeciw łaźni cesarza Juliana Apostaty.

Z rozmowy tej przytoczę zresztą tylko fragment, który dostarczył mi klucza do ni­niejszej historii, ów zaś klucz zawdzięczam mojemu nieznajomemu.

— Nie wie pan chyba, że linia samoloto­wa, którą pan otwierał w roku 1928, splaj­towała zaraz, Brazylijczycy kochają swój kraj, ale poznawać go nie są wcale ciekawi, toteż pilot zwłaszcza i ja wypiliśmy moje zapasy. Sete Quedas w Paranie i wodospa­dy na Iguaęti, widokowo najpiękniejsze na świecie, zainteresowały jedynie inżynierów kanadyjskich z r»Light and Power", którzy zakupili je dla swojego trustu elektryczne­go, z rzadka tylko poszwendają się jacyś tu­ryści niemieccy albo jakiś bogacz yankee, albo jakiś lord szkocki przyjedzie w te oko­lice to zapolować, to łowić ryby, raz był Lloyd George we własnej osobie, innym ra­zem jeden cameraman z Hollywood obejrzał i wrócił samolotem. Lloyd George może i wielki facet; i może to był wielki zaszczyt mieć w nim klienta. Ale dla mnie wielki

klops! Wypił pół „Perriera", i tyle. Potem wypadało mi już tylko zamknąć sklepik. Straciłem złudzenia. I odwagę. Powiedziałem sobie tak: „Czy to naprawdę warto wysyłać wielkiego człowieka na inspekcję nieznane­go kraju, jeśli ten wielki człowiek tak spier- niczał, że nie chce mu się pić w upał?" Toteż kiedy po nim zjawił się ten cameraman i po­wiedział, że warto by zostać i poszperać po okolicy, zaproponowałem mu swoje towarzy­stwo. Nie miał węża w kieszeni ten czło­wiek z aparatem fotograficznym, swój był chłop i najlepszy klient, jakiego miałem na linii. Byliśmy w Paranie, Paragwaju, Mato Grosso i Goias. Nakręcaliśmy, co się dało, polowanie na onęa, to brazylijski tygrys, po­łów boto, gadającej ryby, dziwnie podobnej do człowieka? to znów innym razem paskud­ną walkę węża boa z tapirem. Traciliśmy ca­łe dni czatując na ptaki w gniazdach, żeby sfilmować ich życie, no i naturalnie ustawia­liśmy aparat wszędzie, gdzie tylko byli lu­dzie. Sfilmowaliśmy tańce dzikich z żonami i dziećmi, poszukiwaczy złota w ich kopalni albo takich, co polują na rajskie ptaki, albo takich, co łapią motyle...

— A nie byliście u poszukiwaczy diamen­tów?

— Tak. Szefa diabeł wszędzie nosił. Jed­nego dnia w Cuyabie ktoś mu powiedział, że niedaleko jest obóz poszukiwaczy diamen-

iów. Kupiliśmy muły i pojechaliśmy z apa­ratem. Do diabla na zapiecek, bo to było za lasami, w górach. Niełatwo nam przyszło znaleźć ten obóz. Musieliśmy szukać dwa ty­godnie. A wtedy...

— Niech mi pan powie, czy nie byliście przypadkiem w obozie nad Kio das Garęas?

— A pan skąd zna to piekło?

— Hfe znam, ale słyszałem o nim. Podobno można tam znaleźć piękne kamienie.

— E, niech roi pan o tym nawet nie mó­wił To tak samo jak być subiektem w skle­pie żelaznym. Rzemiosło poszukiwacza dia- me ntów to rzecz najbardziej zawodna w ¿wiecie. Poszukiwacz złota, kiedy natrafi na żyłę, może ją eksploatować. Ale poszuki­wacz diamentów? Pierwszego dnia może mu się nadarzyć kamień wielki jak pięść, wart setki tysięcy; ale jeśli się uprze, może cały­mi miesiącami skrobać ziemię, wygrzebywać tony żwiru i nic nigdy w tym samym miejscu nie znaleźć, toteż po roku jest przegrany, a i zdrowie straci, bo, wie pan, szukać dia­mentów to ciężka robota, nie dopuści, żeby się człowiek zestrzai. Proszę pana, w Rio das Garr;as widać nawet w biały dzień kamienie, jak błyszczą spod wody. No i co z tego? Po­szukiwacze wolą się mordować, kilofami łu­pać skałę niż włazić do wody, bo rzekę za­paskudza różne świństwo, piranhas i araias. Albo robaki na łokieć długie, co wgryzają

się pod skórę, albo takie jakieś maleństwo, oni to nazywają beri-beri, co wyżera oczy. Nie mówiąc o insektach, co wywołują guzy na ciele...

— I długo pan tam był?

— No tak, wie pan, tyle, ile trzeba, żeby nakręcić kawałek filmu, a potem spakowa­liśmy manatki. Pora deszczowa miała się ku końcowi, a nam nie zależało, żeby dać się uwięzić powodziom.

— W którym to było roku?

— W 1930.

— A w którym miesiącu?

— W lutym i marcu, no tak, aż do końca deszczów.

Data się zgadzała. Przyszła mi więc na myśl Edith i pamiętna noc karnawałowa w Rio, kiedy ta kobieta szalona lub jasnowi­dząca obwieściła narn śmierć ukochanego. Czy to możliwe, że znajdę klucz do zagad­ki, która intrygowała mnie tak bardzo? Wy­obrażacie sobie, z jakim niepokojem zatrzy­małem mojego Gaskończyka, który spojrzał na zegarek — by spytać:

— Jeszcze moment, dobrze? Czy w obozie nad Rio das Garęas nie spotkał pan barona von Kleinmichel, Ottona Kleinmichel?

— Przepraszam, jak? Michcl-Michel? Nie, to mi nic nie mówi, nie znam takiego.

— Poszukiwacze diamentów pizezwaJi go loäo dos Harros, bo mieszkał trochę na ubo-

czu i nie zadawał się z nikim. Podobno przy­bił swoją wizytówkę na...

— Niech pan zaczeka, coś o tym słysza­łem... Facet, który nurkował?... I który na­wet wyciągnął diament przynoszący pecha?.., Niemiec?...

— Tak, Niemiec.

— To on był baronem?... Ano tak, nie miał biedak szczęścia... Nie, nie znałem go. Wy- kitował akurat przed naszym przybyciem.

— A nie mógłby mi pan powiedzieć, jak umarł? Zamordowany?

— Nie. Niezupełnie. Zna pan prawo brus- sy. Nocą wolno podchodzić najwyżej na trzy i pół kroku do żwiru i błota, które poszuki­wacze poukładali w kupy. W przeciwnym razie strzelają. W burzliwą noc ten pański Michel-Michel przyszedł do obozu. A rano, jak mi tam mówili, połapali się, że był na pół ślepy i że musiał się potknąć i rozłożyć jak długi, nieumyślnie. Ale cóż, proszę pana, in­ny facet czatował i wystrzelił. Był w prawie.

— Mówił mi pan, że Niemiec wyłowił ja­kiś bajeczny kamień...

— Tak, ale to już inna historia. Kiedy go podniesiono, miał w zaciśniętej ręce błękitny diament, taki kamień, jakiego nad Rio das Garęas nikt jeszcze na oczy nie widział.

— A kto strzelił?

— Jakieś dziwadło, Anglik.

— I kto odziedziczył ów słynny kamień?

— Anglik. Był w prawie.

— A co się stało z tym Anglikiem?

— Z nim? Też go zamordowano.

— Z powodu kamienia?

— Naturalnie. Powiedziałem panu, że ten diament przynosił nieszczęście.

— Pan mi wybaczy. Mam bagaże w prze­chowalni i pora mi już na pociąg. Bardzo przepraszam, ale...

— A więc do widzenia i szczęśliwej po­dróży...

— Do widzenia panu, do widzenia...

— Życzę szczęścia l

NIEZNANY ŚWIĘTY

Dla Raymone

Zmor! w roku I9.'W czy w 1935?

Nio wicrn.

Ho 1 zresztą nic wtem również, Jak nazy­wał siej ów człowiek zmarły zaledwie przód kilkoma laty, a którego hagiografią będę im­prowizował.

Chodzi o zakrystiana katedry w Santiago do Chilo, „zakrystianka", jok nazywały go moje piękne przyjaciółki chilijskie, co pierw­szo mówiły mi o nim już w latach poprze­dzających kryzys, o „naszego wielkiego za­krystiana", jak nazywają go teraz, kiedy kry­zys zapędził jo z powrotem do ich ślicznego kraiku na koniec świata, wyjątkowe przyja­ciółki, klóro nic zapomniały o mnie, 1 niech mnie Bóg przed tym strzeże!, płoche są, ale w miarę, przesyłają mi więc — a to dzięki samolotowi Air-l7ranco przywożącemu im co tydzień ostatnio paryskie mody — nieoczeki- wanio wieści o swoich sukcesach i tryumfach

wśród ojczystej gentiy, o swoim odnalezio­nym życiu rodzinnym, o swoim przetrans- plantowanym życiu światowym, o nowo­ściach, jakie wprowadziły tam, czyniąc swo­bodniejszymi stosunki między mężczyznami a kobietami, co wywołało sensację, o swojej readaptacji do tamecznych obyczajów i tra­dycji, a która dokonała się za pośrednictwem ich dzieci, dzieci, które znałem, kiedy były jeszcze maleńkie, a rodziły się w moich oczach w dzielnicy Étoile i teraz dowiaduję się raptem, że gdzieś nad Oceanem Spokoj­nym albo w ustronnej dolinie Andów Bébé Pacheco poślubiła swojego kuzyna, szczęśli­wego właściciela Las Delicias, największej farmy mlecznej w kraju, i że syn Paca i Ma­rii, ów rozpuszczony bęben Klaudiusz An­drzej, który terroryzował mieszkańców i per­sonel hotelu Claridge swoimi maratonami po korytarzach, raz potrącił maharadżę Kapur- tali, innym razem Izadorę Duncan, i co dzień siał postrach wśród klanu angielskich gu­wernantek, kiedy na piętrze popijały herba­tę, wyruszył właśnie do odkrywek azotanu, by spróbować doprowadzić je do porządku, a stosując ultranowoczesne środki, osiągnąć maksymalną eksploatację pradawnych min srebra i miedzi, które stanowiły niegdyś du­mę, fortunę rodu, ale nie były czynne od śmiorci jego pradziadka; i lak dzięki tej paplaninie dowiaduję się i stwierdzam nie

bez przyjemności, że całe to szeleszczące jedwabiem i eteryczne pokolenie wykwint­nych wielkich dam kreolskich, nieprzytomnie rozkochanych w Paryżu, opuściwszy pod przymusem Francję gdzieś tak w roku 1929, nie tylko zadało szyku zaraz po powrocie, ale z radością nawiązało do romantycznych i wyrafinowanych, aczkolwiek mocno staro­świeckich obyczajów białego towarzystwa swojej stolicy i ze wzruszeniem odkryło na nowo skromny ludek, tak drogi sercu po­łudniowych Amerykan. Indiańskie niańki? młode służące keczua, wychowanki boga­tych rodzin; wierni słudzy, Metysi, z ojca na syna pracujący w pańskich hacjendach, a którzy otaczają szczerym kultem młodziut­ką białą dziedziczkę, wchodzącą do rodziny; rzemieślnicy, wszyscy mniej lub wiecei krwi mieszanej, oddani, gorliwi, ale szczwani, grzeczni, a przy tym nadzwyczaj przebiegli; barwne przekupki uliczne, zachwalające krzykliwie impanadas ciepłe i wyborne, owe nadziewane pączki, od których robi się nie­bo w gębie, ale też piekło, tyle tam korze­ni — według mnie specjał podobny wulka­nom chilijskim; inne przekupki dźwigające na głowach płaskie kosze oszołamiające ko­lorami i zapachami, słodycze niczym wią­zanki kwiatów, rozłożyste albo stulonej wdowy i panny, mistrzynie wymagających cierpliwości robótek szydełkowych lub kloc­

kowych, fabTykantki misternych drobiażdź- ków z muszelek albo różnobarwnych ziaren, pomysłowych maskotek z włosia, z oślej skóry, skórzanych wycinanek, delikatnych plecionek ze złota lub srebra, bibelocików z masy perłowej lub szylkretu; starzy koszy­karze będący również wróżbitami i stare ślepe wiedźmy, które wciskają wam w dłoń szafranowy woreczek albo wiązkę ziół pol­nych, albo mikroskopijny flakonik zapieczę­towany kroplą wosku, przeciw udrękom mi­łosnym, powiadają, „ptasi napój", który jest rosą niebiańską zbieraną o brzasku, w gó­rach; el pueblo de nuestra tlerra, cały ten ludek Metysów, biedny, szlachetny, mało­mówny, zadumany, zabobonny, utalentowa­ny, łagodny, życzliwy i brudny, wyposażony mentalnością absolutnie obcą interesownej i agresywnej mentalności proletariatu euro­pejskiego, lud, za którym wciąż tęskniły, na­wet w Paryżu, moje piękne korespondentki, wszystkie one bowiem mówiły mi przynaj­mniej raz jeden, w swoich salonach, na balu, w knajpie, mówiły intymnie i z wiarą o za­krystianie katedry w Santiago, jak o kimś spośród swoich, najmilszym, najpokorniej­szym i najdzielniejszym!

Święty.

I o nim to, o tym prostaczku, „zakryslian- ku", jak nazywano go za życia, o „wielkim

zakrystianie”, jak nazywają go teraz, po śmierci, chciałbym napisać...

Ale jak mam zdobyć się na odwagę im­prowizowania tej hagiografii nie wiedząc dokładnie, w którym umarł roku ani nawet jak się nazywał ów posłuszny i wierny słu­ga Boży, czczony przez całe swoje miasto i zmarły in odore sanctilatis, a którego pro­ces beatyfikacyjny wszczęto w Rzymie,

o czym informuje mnie list nadesłany drogą powietrzną z dalekiego, dalekiego Chile?

Jego nazwisko? Kościołowi jedynie przy­należy prawo ogłosić je utbi et oibi po tylu innych nazwiskach, kiedy uzna, że czas nad­szedł. A przy tym zbiło mnie z tropu milcze­nie, gdyż, czego domyślałem się zresztą, je­go współcześni, bez wyjątku powodowani nie wiadomo mi jakim mistycznym prawem, jego ziomkowie, wyznawcy, czciciele, przy sposobności opowiadając mi o nim, nie wy­mieniali nigdy jego nazwiska, bo nie przy­chodziło im to nawet do głowy, albo chociaż imienia, nie sądzę więc, bym odsłaniał ta­jemnice przyszłości lub wykraczał poza swo­ją rolę narratora-cudzoziemca opowiadając jedynie to, com zasłyszał o zakrystianie katedry w Santiago de Chile, i nie sądzę również, bym okazał się zarozumialcem albo naruszał jakąkolwiek zasadę pokory, milcze­nia lub dyskrecji zowiąc go prowizorycznie, jak to czynię teraz — nieznanym Świętym.

Natomiast poczytuję sobie za niezwykły przywilej, zwłaszcza w przypadku pisarza jak ja niewierzącego, móc przyczynić się wzorem Jakuba de Vorágine i jego „Złotej Legendy", przyczynić się dziś do kształtowa­nia legendy.

Oto więc ona. Albo przynajmniej to wszy­stko, co wiem o niej. Bardzo to mało, jak na przypadek świętego. A przy tym jednak i wiele, bo w końcu chodzi przecież o czło­wieka... o biedaczynę... o ubogiego duchem,

Nie będąc idiotą, nasz zakrystian był głupkowaty, a co najmniej niedorozwinięty, w dzieciństwie zaś długi czas charławy i chorowity.

A że miał sześć palców u lewej dłoni, z maniackim uporem ukrywał tę potworko- watą rękę za pazuchą, starając się robić wszystko prawą, niby kaleka, co nadawało mu wygląd z lekka epileptyczny, kiedy krzą­tał się po katedrze. Nie był wcale niezgułą, ale najczęściej nic nie robili Facet chudy i tykowaty, zbyt wyrośnięty, z maleńką główką wygoloną i ostrupiałą, z wystoper- czoną grdyką, z ustami od ucha do ucha, smętnymi, obwisłymi, a z oczyma czarnymi, ogromnymi i pustymi, które spoglądały nie wiadomo gdzie i nie wiadomo na co, ale wywoływały wstrząs nerwowy, jeśli przypad­kiem popatrzyły na was. W ogólności jed­

nak zakrystian był roztargniony, wałądał się i zbijał bąki.

Był jedynakiem.

Ojcem był jego ubogi Indianin keczua, matką zaś wyrobnica włoska, która najmo­wała się w sezonie do winobrania albo do zbioru kukurydzy.

Ojciec handlował pieprzem. Każdego ran­ka siadywał w kucki na placu katedralnym przed rozpostartą płachtą z ususzonymi strączkami pieprzu tukumańskiego, szarymi, czerwonymi, zielonymi, niebieskimi, czarny­mi, skomponowanymi w mozaikę o deseniu barbarzyńskim i naiwnym, w którym ten i ów upatrywał zodiaku słonecznego, stary Indianin bowiem, jak mniemał lud, prakty­kował astrologię; każdego zaś popołudnia, kiedy jego żona pracowała na dniówkę, sta­ruch niezawodnie przebywał w domu, w nędznej lepiance u wylotu drogi do Valpa­raiso. Tam, leżąc na gołej ziemi, oprawiony ramą łóżka bez materaca czy siennika i w ogóle bez pościeli, ale za to rzeźbionego i monumentalnego, datującego się bowiem z czasów kolonialnych, z bierwionem po- detkanym pod głowę, kurzył krótką fa­jeczkę, która w końcu parzyła mu palce, i tak tkwił aż do wieczora kontemplując starą kolorową litografię wyobrażającą Napoleona i przyszpiloną do ceglanego nniru naprzeciw. Stary gaduła lubił mędrko­

wać, a także wieszczyć; w jego proroctwa wierzyli przynajmniej ludzie zachodzący po radę w sprawie trzęsień ziemi, których częstotliwość jest w Chile niemal matema­tyczna.

Matka, kiedy nie wynajmowała się na wieś, pracowała u swoich włoskich współ­ziomków, drobnych badylarzy z przedmieścia zachodniego, nadzwyczaj na zarobek łasych, posługujących się nią niby jucznym zwierzę­ciem# toteż od rana do wieczora o każdej godzinie można było ją spotkać, kiedy z ogromnym ładunkiem na głowie wdrapy­wała się po schodach — alto schodziła z nich — domów prywatnych, dostarczając klientom jarzyny i owoce. Była rosłą chudą brunetką, stale spoconą i rczmamłaną, milkli' wą i nabożną, bo miaia swój krzyż pański; chodziła zawsze boso.

Krzyżem tym był jej synek, urodzony późno, nieoczekiwany i bynajmniej nie wy­marzony, dziełko starucha, pohańbiony na domiar sześcioma palcami u lewej ręki, a który w niemowlęctwie upadł na głowę, co wywołało silny niedorozwój, i gdyby nie dobroć i specjalna opieka ze strony księdza dziekana, malec nigdy nie byłby przystąpił do pierwszej komunii, ponieważ nie mógł nauczyć się odmawiać w całości Ave Maria i z iekcyj katechizmu zapamiętał jedno je­dyne słowo Jezusa, które potem, jako za­

krystian, powtarzał bez końca: „Pozwólcie dziateczkom przyjść do mm*!"

Biedny debil i biedna matka wstydząc# sie syna, zanim bowiem ksiądz dziekan otworzył skromną katedralną ochronkę, inne dzieci prześladowały chłopca i rzucając weń ka­mieniami, śpiewały:

O szczegółach tych poinformowała mnie przypadkiem J-janita T..., kiedy wylegując się na pJaży zażywaliśmy rankiem kąpieli słonecznej, a źe w popołudnie, upojona światłem iskrzącej się La Ooncha, była dla mnie tego dnia nadzwyczaj dobra, jęła ni stąd, ni zowąd opowiadać mi o swoim dzie­ciństwie spędzonym w Chile; co zaś do pio­senki szczeniaków z Santiago, zaśpiewała ml ją tegoż wieczoru w swoim roiis-royce^e, na drodze granicznej, kiedy, korzystając z na­szej eskapady do San Sebastian, wracaliśmy do Biarritz zaopatrzeni w kiłka butelek per- noda i przedwojennego absyntu, dla po­lepszenia smaku naszych koktajli, butelek ukiytych na podłodze auta diugiego jak

sleeping, otulonych wigoniową derką, która otulała nam także nogi.

Innym razem Juanita również opowiedzia­ła mi następującą historię: pewnego dnia matka przyszłego zakrystiana wychodząc za­wołała córeczkę sąsiadów, by powierzyć jej dziecko na czas swojej nieobecności. Dziew­czynka była wniebowzięta. Śpiewała i koły­sała maleństwo na rękach. Malec zaśmiewał się, a smarkula podrzucając go coraz wyżej, spostrzegła nagle jego pazur, ów szósty pa­lec u lewej ręki. Z przerażenia upuściwszy niemowlę, wrzeszcząc uciekła do domu. Nie­mowlę upadło na głowę, i tak to biedactwo, które spłodziła Włoszka z Indianinem, leżało długo najpierw nieprzytomne, a potem czę­ściowo sparaliżowane.

Nie Juanita jednak powiedziała ml pierw­sza o „zakrystianku", lecz jej siostra Pompo­sa, piękna pani de R... Miałem z nią gorący romans, bardzo więc często wieczorami wy­chodziliśmy razem. Pewnej nocy, kiedy za­prowadziłem ją do któregoś z lokali na Montparnasse, chciała bowiem potańczyć z Murzynami i w ogóle zabawić się na ca­łego, zdenerwowała się czymś nagle i, szczy­piąc mnie w bok, rzekła:

— Chodźmy stąd, kochanie! Dokuczyła mi ta muzyka. Boże, ileż w niej tęsknoty! Ci Murzyni to wygnańcy; czy nie wiesz przy­

padkiem, co stracili? I na co czekają? Na koniec świata czy nowe zesłanie Ducha Świę­tego? Chodźmy, złotko, bo już patrzyć na nich nie mogę...

A kiedy ulicami coraz bardziej pustoszeją­cymi odprowadzałem ją do hotelu, dowie­działem się, tuż przed Concorde, od Pompo- sy, która wspierając się na moim ramieniu robiła się coraz cięższa, o istnieniu „zakry- stianka" z Santiago de Chile.

— Wiesz — mówiła mi ta kobieta z natu­ry trzeźwa, ale która w tej chwili, czymś nurtowana wewnętrznie, dawała posłuch ja­kimś mrocznym reminiscencjom — to ktoś cudowny, a przy tym wyposażony mocą cu­dotwórczą: bo tak bardzo kocha dzieci, że jakby sprowadza je na świat...

I Pomposa rozgadała się:

— We Francji macie Notre-Dame de Char­tres, Czarną Madonnę, do której moja mama zawiozła mnie w trzy lata po ślubie. Jak wiesz, byłam bezpłodna i Pinto smucił się tym bardzo. Zawożono mnie przedtem do wód w Austrii i Włoszech, a w Niemczech

i Anglii musiałam poddawać się przeróżnym kuracjom i zabiegom. Kiedy wróciłam do Chile, nie mając już nadziei na potomka, stara pini de Feirancaballero-Meredith do­radziła mi wizytę u katedralnego zakrystian- ka, który podczas mojego pobytu w Europie zdziała! tyle cudów, że zasłynął nie tylko

w stolicy, ale w całym kraju. Usłyszałam, że ponoć ma klientki nie tylko z Południa

i Północy i nie tylko wiejskie baby albo przesądne kobiety z ludu, lecz panie z to­warzystwa, których nazwiska wymieniono mi nawet, i nie tylko z naszego, ale z ko­lonii cudzoziemskiej, jak na przykład żona konsula duńskiego w Valparaiso, która zo­stała wysłuchana po wizycie u naszego skromnego świątobliwego poczciwiny. Rosi- ta, moja pokojówka, chciała mi załatwić sekretną wizytę, bo wstydziłam się na oczach całego miasta pójść do zakrystiana, i to w takiej sprawie; ale zakrystianek odmówił. Muszę ci powiedzieć, że nasz zakrystian nienawidzi rozgłosu, jaki powstał wokół jego nazwiska, i że ,,nie robi tych rzeczy umyślnie", jak oświadczył mojemu wujowi, księdzu Thomaz, dziekanowi katedry, który rugał go i groził mu klątwą, jeśli natych­miast nie przestanie robić swoich tak zwa­nych cudów, o których gada się za wiele

i które w końcu ściągną im obu na głowy przykrości z Rzymu. Ale tłum chorych, gę­stniejąc z dniem każdym, okupował katedrę, napierał w przejściu na przepracowanego uzdrawiacza; daremnie uciekał nasz biedny zakrystianek, by okazywać posłuszeństwo swojemu protektorowi i nie wywoływać zgorszenia, tłum go przyciągał, on zaś litując się podchodził blisko, przykładał prawą rękę

do ran i wrzodów, wzrok wlepiał w brzuchy bezpłodnych kobiet, wargi przytykał do ust konających dzieci, które mu przynoszono, przywracał zdrowie, miłość, życie, dokony­wał cudów częstokroć bezwiednie, bo jak mówiła mi znajoma hafciarka, matka spara­liżowanej córki, dziewczyna ujrzawszy nie­boraka zerwała się i pogoniła za nim, on zaś, spłoszony, bo tłum tego dnia był jeszcze liczniejszy niż zawsze, zmykał w głąb na­wy, żeby zamknąć się w zakrystii: ,,Nawet kiedy nie chce i zwiewa, el chico uzdrawia plecami!" Wreszcie zrobiłam jak wszyscy. Wziąwszy się w garść, poszłam w piątek do katedry. Boże, jakaż byłam poruszona, za­wstydzona, ja, młoda mężatka! Ale na widok tylu kobiet wyczekujących z pełną ufnością, rozmodlonych albo głoszących cnoty zakry­stiana, a najwięcej było takich, które przy­szły z małymi dziećmi, te z samej tylko wdzięczności, tamte, by dziękując prosić

o nową laskę, uzdrowienie lub opiekę, uczu­łam się najbardziej spośród wszystkich opuszczona i, zdjąwszy pychę z serca, pad­łam na kolana i rozszlochałam się jak nę- dzarka, ja, najbogatsza dziedziczka w San­tiago, kobieta najdumniejsza i której najbar­dziej zazdroszczono w całym mieście!..:

Kiedy przechodziliśmy na drugą stronę Sekwany, Pomposa wypuściła moje ramię

I wsparła się łokciami o poręcz mostu.

— Och! Paryż — westchnęła. I ciągnęła dalej, szeptem prawie: — Panu mogę to po« wiedzieć, nieprawdaż, Blaise? Pozbędę się wstydu... (Wzbierające wspomnienia wpra­wiały ją w konfuzję tak mocną, iż Pomposa nie zdawała sobie sprawy, że w szczytowym momencie zwierzeń zaczęła mówić mi ,,pan''!)... Kiedy nadeszła kolej na mnie, r,on" pochylił się nade mną i spojrzał mi prosto w oczy, wzrokiem przenikając mnie do dna, a ja uczułam wszędzie jakby sparzenie i w mojej najdalszej głębi rozchylało się coś ta­jemniczego, coś, co chciało żyć — a wtedy, roztrącając kobiety, które nas otaczały, wy­biegłam z katedry jakby najszczęśliwsza z nich wszystkich, zarumieniona, wstrzą­śnięta i mocno przeświadczona, że wkrótce będę matką...

Ostatnich sto metrów przeszliśmy w mil­czeniu, ale przed hotelem, u wejścia, zapy­tałem jeszcze:

— Słuchaj, w jakim wieku jest zakrystian z Santiago?

Pomposa wydała się zaskoczona:

— Zakrystianek?... Masz też o co pytać!..;

— No tak, chciałem się tylko dowiedzieć.

— Zaczekaj... widywałam go, kiedy jesz­cze byłam małą dziewczynką i kiedy wszy­scy ulicznicy wyśmiewali go z powodu tej kalekiej ręki. W jakim jest wieku?... Wiesz, mój drogi, chyba po prostu w moim...

Nie była w żadnym wieku ta piękna pani stojąca w blasku, jaki bil od wejścia do luksusowego hotelu przy ulicy Boissy-d'An- glasr uszminkowana specjalnie na bal mu­rzyński i odziana w jeden z ostatnich modeli od Paul Poireta. Ale że Pomposa miała pięć córek, z których najstarsza była osiemnasto* łatką, i że był rok 1921, obliczyłem, iż wy­prawa na to cudowne spotkanie datowałaby się gdzieś tak z roku 1900, stąd wniosek, że zakrystian z Santiago de Chile musiał uro­dzić się w latach 1883—1894.

Nie moja to rola sporządzać listę mnó­stwa cudów przypisywanych zakrystianowi katedry w Santiago, skoro tę listę opubliku­je w swoim czasie kompetentna komisja kurii rzymskiej po surowych dochodzeniach, kry­tyce faktów, przesłuchaniu świadków a przy tym każdy poszczególny przypadek doktorzy oraz teologowie Świętego Trybunału przesie- ią, zgodnie z tradycjami Kościoła, przez sito logiki, rozumu i doświadczeń katolickich. Ale moja relacja byłaby niekompletna, gdy­bym nie napomknął, że śmierć nie wygasiła bynajmniej mocy tego nieodgadnionego człowieka, że jego kult nadal rozpowszech­nia się wśród ludu, że tłumy wciąż chodzą na cmentarz i że, jak pisze mi pani E.H.E... w liście datowanym z dnia 26 czerwca 1937 roku, liście, którego nie mogę pominąć mil*

czeniem, „wiara małych dzieci z Santiago w ich wielkiego zakrystianka, co tak bardzo je kochał, jest tak żarliwa, że przynoszą obecnie na jego grób zepsute zabawki pro­sząc, by naprawić je raczył I”

Ażeby zakończyć tę relację, opowiem

o cudzie, dzięki któremu ów człowiek stał się popularny w całym Chile.

Historię tę, która obiegła całe Santiago, usłyszałem od mojej przyjaciółeczki Daida- mii, trzynastolatki rozkosznej i wrednej za­razem.

Jak rzekłem, moja przyjaciółeczka była rozkoszna, i to prawda, przypominała bo- wiem swoją matkę, jak ona zabawna, dowcipna, zachwycająca — żywe srebro, ce­chy typowe dla rasy chilijskiej, słynnej ongi ze swoich dziewcząt ognistych i urzekają­cych; ale, jak rzekłem również, moja trzy­nastoletnia przyjaciółeczka była dziewczyn­ką wredną, bo zazdrosną o matkę, tancerkę (zrobiła później karierę w Berlinie), z którą, zdaniem tej nieznośnej smarkuli, wychodzi­łem zbyt często. Ilekroć więc zjawiałem się po jej matkę, Daidamia fundowała sobie atak nerwowy, odwracała się do mnie ple­cami, dąsała. A więc by zawrzeć z nią po­kój, któregoś popołudnia zaprosiłem małą diablicę na herbatę do Lasku Bulońskiego.

— Niech pan sobie nie wyobraża —

oznajmiła — że jest pan rnoim pierwszym przyjacielem. Znałam już jednego mężczyzną, który pocałował mnio nawet! Pakuję go co wieczór do pacierza, bo to mój najukochań­szy, to mój najlepszy przyjaciel. To za­krystian od nas, uzdrowił mnie, kiedy choro­wałam, a mama już myślała, że mnie straci, a ja też myślałam, że już umieram, bo paliło mnie wszędzie. Miałam dyfterytę (sic), a że doktor nie przychodził za często, mamusia zniecierpliwiła się, bo ona taka już jest, ran­kiem owinęła mnie w ponczo i poleciała ze raną do katedry. Musiałam wyglądać bardzo brzydko i widać mi było tylko czubek nosa, ale kiedy on przyszedł, mój kochany, naj­droższy zakrystianek, pocałował mnie jed­nak, najpierw w oczy, potem dmuchnął mi w usta, a ja zaraz usnęłam. A kiedy się zbu­dziłam w moim łóżeczku, byłam zdrowa i za­raz mogłam wstać. Mama naszykowała sło­dycze. Wie pan, jaka moja mamusia jest łakoma, i ja też, ale zakrystianek to dopiero jest łasy na słodycze na miodziel Mama ro­biła je wciąż dla niego, a ja zawsze tak się urządzałam, żeby mu zanosić. Bawiłam się więc na placu katedralnym i czatowałam na niego. Ale niedługo potem przestałam go widywać w ogóle. Znikł. Podobno pokłócił się z dziekanem katedry, który zabronił mu robić cudów. Kościół zamknięto, a zakry­stian nie miał prawa tam wchodzić. Nie wi-

dywalo się go już prawie, tylko czasem, w południe, kiedy Judzie, którzy przychodzili do niego, odeszli już wszyscy z paczkami

i dziećmi. Wtedy zakrystianek chodził na­około katedry, z zadartą głową, i przysta­wał co kilka kroków, żeby przyglądać się robotnikom, którzy pracowali na rusztowa­niach. Remontowali katedrą i masa robotni­ków kręciła się wszędzie, na placu kamie­niarze, a na szczytach wież murarze, ma­luścy, bo tak wysoko włazili. Jednego dnia był wypadek. Murarz spadł z wysoka. Na szczęście zakrystianek był na dole i przypa­trywał się jak zawsze. Wyciągnął rękę, a że znał wszystkich, zawołał na tego, który spa­dał; ,,Ohe, Juan! Zaczekaj chwilę, pójdę do księdza proboszcza, żeby mi pozwolił zrobić cud!" I poleciał w te pędy do dziekana. Przez ten czas murarz wisiał między niebem a zie­mią. Ludzie zaczynali się zbierać. Inni robot­nicy klęli, bojąc się o życie kolegi. A ja drżałam i zamknęłam oczy. Kiedy je otwo­rzyłam, zakrystian wracał, ciągnąc za sobą, to znów popychając, starego zasapanego dziekana, a murarz wciąż wisiał w powietrzu, głową na dół, z nogami rozkraczonymi, a rękami wymachiwał łapiąc równowagę. Wtedy zakrystianek powiedział do niego: „Słuchaj lam, Juan, możesz już zejść, ksiądz proboszcz był łaskaw się zgodzi''!1' I wy­ciągnąwszy prawą rękę pokierował upadkiom

murarzo, aż do samej ziemi, wołając: „Nic bój się, Juan, piano, piano, chodź, synku, no, chodź! Powolutku, powolutku, nie spiesz się!" 1 tak muiarz opuścił mu się na prawą rękę, bo lewa była nic warta i zawsze ją trzymał w kieszeni.

No proszę! Oto czego się dowiedziałem flirtując i tańcząc z PohuJniowoaraerykanka- mi próżnymi i pięknymi, korespondując pocz­tą lotniczą ze starymi chilijskimi damami

i z Baudelaire'owska tracąc popołudnie dla dziewczynki uroczej i kapryśnej, którą za­brałem do Lasku Bulońskiego.

Uwierzyłem im i napisałem.

„POD BLASZANKĄ KRWI"

(Nowela z ineditów Ala Jenningsa, tłumaczona z amerykańskiego)

MOJA OSTATNIA NOC W HOLLYWOOD

Dla Miss Sonary Bahb

Następnego dnia rano miałem wsiąść na statek. Ost&tniego wieczora przyjaciele wstą­pili do mojego hotelu, o dziesiątej, żeby mnie zabrać na serię przyjęć alkoholowych, wy­dawanych jakoby na moją cześć przez ich przyjaciół, których nie znalem jeszcze. Było już dawno po dwunastej, a myśmy zdążyli już wypić za dużo w rozmaitych zaprzyjaź­nionych domach na północy i południu nie kończących się alej dzielących Hollywood ze wschodu na zachód, kiedy wchodząc do salonu pełnego gości zawarłem znajomość z uroczą młodą kobietą, korespondentką ga­zety codziennej w Oklahomie i młodą utalen­towaną pisarką zarazem, jak mi powiedziano.

— Niemożliwe — zawołałem — to pani mieszka w Oklahomie! Co za szczęście!

W takim razie da mi pani adres Ala Jenning- sal

— Czyj adres? • zapytała z uśmiechem Miss Sonora Babb.

— No przecież Ala Jenningsa, największe­go człowieka w Oklahomie! — wykrzykną­łem.

— Nigdy nie słyszałam o nim — zdziwiła się młoda urocza kobieta.

— Jakim cudem nie zna pani kogoś, kto był postrachem terytorium indiańskiego, naj­sławniejszym spośród bandytów obrabowu­jących pociągi, asem rewolweru, królem wy­jętych spod prawa? Skazanego na dożywo­cie ułaskawił prezydent Roosevelt, Teddy* ledwie wyszedł z ciężkiego więzienia w Ohio, zaczął nowe życie. To przypadek jedyny w swoim rodzaju. Jest podobno szampionem wszelkich spraw beznadziejnych, najwymow­niejszym adwokatem oklahomskiej palestry. Był wielkim przyjacielem O'Henry'ego. Na­pisał wspaniałą książkę o swoich przygo­dach, książkę, którą przełożyłem niedawno

i wydałem w Paryżu *. I pani go nie zna? Tuk bardzo chciałbym się z nim zobaczyć. Od przeszło dwudziestu lat szukam jego adresu...

— Niech pan powtórzy — przerwała mi

moja młoda koleżanka, wyjmując notes z wewnętrznej kieszeni aksamitnego smokin­ga i podnosząc do warg reporterski ołówek (a miała je bardzo wydatne, mocno uszmin- kowane — obyczajem Hollywood) utkwiła we mnie fiołkowe oczy, inteligentne i bez brwi.

— Al Jennings?... Który obrabowywał po­ciągi?... I którego książkę przetłumaczył pan na francuski?... Ol to bardzo ciekawe... I po­wiada pan, że jest dziś adwokatem w moim mieście?...

— Naturalnie jest pani za młoda, żeby go znać. Ale błagam, niech pani poruszy niebo

i ziemię Oklahomy, zdobędzie mi adres Ala Jenningsa i uwiadomi mnie, czy żyje...

Miałem już zaciągnąć Miss Sonorę Babb do baru, żeby opowiedzieć jej trochę szczegó­łów o Alu Jenningsie, tym Dostojewskim amerykańskiej turmy, ale moi przyjaciele dawali mi znaki, że czas najwyższy wyru­szyć na dalszą pożegnalną eskapadę. Pożeg­nałem się więc szybko z uroczą dziewczyną, mówiąc jeszcze:

— Mieszkam tu ,,Pod Rooseveltem", Miss Babb, ale wyjeżdżam jutro rano. Niech pani sobie zapisze mój adres paryski, avenue Montaigne 12. Bye-bye, baby!...

W Stanach Zjednoczonych telegraf i tele­fon są urządzeniami, które działają. Kiedy gdzieś o piątej rano wróciłem do hotelu, że-

by spakować walizki, portier nocny wręczył mi plik depesz, ich zaś kopie znalazłem w mo­im pokoju, wsunięte szparą pod drzwiami.

Pochodziły wszystkie od Miss Babb, kiedy więc piłem i zabawiałem się jak noc długa ze wszystkimi przyjaciółmi moich przyjaciół, automatycznie, co pięć minut, póki nie wró­ciłem do hotelu, telegraf i telefon powtarza­ły tekst pierwszej depeszy: „Chyba znalaz­łam, naturalnie mieszka tu, w Hollywood,

i nakręca filmy. Al Jennings odwiedzi pana

0 szóstej rano".

O szóstej rano ktoś zastukał do drzwi

1 wszedł Al Jennings wyciągając do mnie rękę.

Był to starowina-kurdupel, ale wyprosto­wany, szczupły, dziarski, żywotny, o jasnych oczach, złośliwym uśmiechu, głosie dźwięcz­nym i ciepłym.

Natychmiast zawiązała się między nami nić sympatii i poczęliśmy gwarzyć jak dwaj starzy kumple.

— Cholernie się cieszę, że poznałem pa­na — powiedziałem. — Szukam pana prze­szło dwadzieścia lat. W roku 1914 przeczyta­łem u przyjaciół w Londynie pańską książkę Through the shadows with O'Henry i na­tychmiast przyszła mi ochota, żeby ją prze­łożyć, taka wydała mi się fajna. Aie potem przyszła wojna, a po wojnie znowu wciągnę-

lo mnie życie. Obijałem się sporo po świecie, nosiło mnie do wszystkich krajów, zajmowa­łem się wszelkiego rodzaju sprawami, fil­mem, dziennikarstwem, nie mówiąc o książ­kach, które pisywałem w pokojach hotelo­wych w Ameryce Południowej albo, w okre­sach wypoczynku, u siebie na wsi, we Fran­cji. Na koniec, zeszłego lata, kiedy byłem chory i miałem z tym przeróżne kłopoty, zna­lazłem wreszcie sposób, żeby przetłumaczyć pańską książkę. Proszę, oto ona. Nie zna pan francuskiego, co? No cóż, przełożyłem naj­lepiej, jak umiałem, to pańskie dziełko, bo świetne. To jedna z najfantastyczniejszych książek, jakie znam, nie tylko dzięki pań­skim osobistym i niezwykłym wspomnieniom

0 0'Henrym, jednym z moich ulubionych au­torów, ale również dzięki temu, co pan mó­wi o sobie w słowach tak ludzkich, prostych, szczerych, że gordyjski węzeł zbrodni i prze­stępstw, w który uwikłał pan swoje życie, nie potrzebuje żadnego innego usprawiedli­wienia prócz pańskiej prostoty, szczerości, serca Judzkiego, od nazbyt ludzkiego, bra­terskiego... Ech, wie pan, bo z pana cholerny facet! Niechże się panu jeszcze przyjrzę

1 uścisnę pańską dłoń! A więc nakręca pan teraz filmy? A ja myślałem, że jest pan w Oklahomie i jak dawniej „terroryzuje” przysięgłych! Bo nie będę przed panem ukry­wał, że zwracałem się nawet do policji o pań*

,,1'od ¡ilíiszanktí Kiwi"

ski odies, a ilokroc': byłem w .Stmiodi, rozpy- lywolcm o pana wszędzie, od New Yorku do l os Angeles, i wszystkim poznanym Ame* rykiinom wspominałem o panu, o pańskiej książce i dowiadywałem się od każdego, co mam '/robić, do kogo się zwrócić, żeby od­naleźć pana w tej Oklahomie zabitej deska* mi od świata. I powiedzieć, żo był pan lii, w Hollywood... No i co, idzlo panu z tymi filmami? Jest pan zadowolony?... Ale niech mi pan powie, jak się to stało, że nawoL pań­scy wydawcy nie wiedzieli, co sił? z panem dzieje?... A OTlcnry to by! fajny typ, praw* da?...

Bombardowałem go pytaniami, nie że c/as naglił i zbliżała się godzina mojego wyjazdu, nic przestawałem pakować waliz, on zaś, by­najmniej nie stropiony huraganowym ogniem moich natarczywych pytań, odpowiadał ob­szernie na wszystkie i pomagając mi, jak uczynny kumpel, którym był zresztą, poda­wał mi jakby nigdy nic bieliznę, książki. toki z dokumentacją i stosy, stosy zdjęć gwiazd filmowych,

1 kiedy tak cyrkułowa! pomiędzy łazienką

i schowkiem n.i ubrania, i kiedy opróżniał szuflady, opowiadał mi dalszy ciąg swoich dziejów: wyszedłszy z więzienia wyrobił so- bie doskonałą pozycję adwokata w Oklaho- miej ożenił się; zaiobi) masę, masę picnlę-

dzy; wtedy zaczął ambicjonować sii; polity- ką, ale natknął się na swoich zapamiętałych wrogów» którzy poszczuli wyborców, wyko­rzystując przeciw niemu jego przeszłość sku- zańca, lak iż musiał, by niu dopuścić do wen­dety, która Już iuz była Jogo życiowa klę­ską, zrezygnować nie lylko z polityki, lecz

i wynieść się z Oklahomy, aż nazbyt szczę­śliwy, żu zaangażowano go w Hollywood ja­ko specjalistę od westernów, In znaczy ilo- uidcę i najwyższy autorytet od wszystkich

li linów kowbojskich. Uatowalo się to sprzed jakich dziesięciu lat i już zrobił nowy ma­jątek, kiedy w roku 1935 bank, gdzie zdopo- nował swoje mienie, splajtował, tak iż obec­nie znalazł się znów bez grosza, a na domiar Huys, dyktator amerykańskiej cenzury fil­mowej, nie tylko obłożył go anatemą, lecz osobiście zagiął nu niego parol, uznawszy scenariusze Ala Jenningsa za nazbyt uroz­maicone, zuchwale, realistyczne i nic doić konwencjonalne.

A w relacji Ala Jenningsa najbardziej ude­rzyło mnie to, iż ów starzec* bezrobotny, ale żwawy Jak rzadko, nic wiedział nic o świato­wym sukcesie swojej książki i że nic oburzył się ani nie zaprotestował, kiedy mu powie­działem, iż (jrasset musiał zapłacić wysoką sumę za prawo publikacji przekładu agento-

wi literackiemu, który podał się za właścicie­la książki Ala Jenningsa i który — osłupia­łem na te słowa — nie miał nawet żadnych pełnomocnictw!

— No cóż, drogi panie — powiedział Al — nazywaliśmy tego faceta Pchłą. Kiedyś zna­łem go trochę, w Arizonie. Już wtedy był kanciarzem. I jak pan mówi, ma teraz agen­cję literacką w New Yorku, a nawet jest właścicielem gazety? Nie dziwię się więc, że to indywiduum nie chciało mi dać swoje­go adresu! No bo umie skakać, ta Pchła!...

— Ależ, mój drogi, ten człowiek na pewno zarobił masę pieniędzy na pańskiej książce. Czy pan wie, że prócz wydania amerykań­skiego wypuścił również angielskie? Czy pan wie, że prócz mojego przekładu francuskiego ukazał się niemiecki, rosyjski, czeski i wę­gierski? I czy pan wie, że Rosjanie sfilmo­wali pańską książkę? Wyświetlano ten film w Moskwie, a ostatnio w Paryżu. I pan nic, nic nie dostał, ani grosza?

— Nie, ani centa... — zadumał się Ai Jen- nings. I dodał: — Powiedzieć, że za mniej niż to dostałem ciężkie więzienie!... No, ale nie mówmy już o tym. Dziękuję za to, co pan zrobił dla mojej książki, i w ogóle za dobre wiadomości, które mi pan przekazał. To ład­nie, że szukał mnie pan wszędzie. Tak więc outlaw może stać się sławny mając w ręku co innego niż rewolwer, mając w ręku pió-

ro?... To niesłychane. Nigdy bym w to nie uwierzył.

— W związku z tym, czy pozwoli pan, że zapytam o coś?

— Proszę.

— Czy mogę zapytać, bo ja też byłem kie­dyś sprawnym strzelcem, przed amputacją, czy mogę zapytać, jak pan trzymał broń, kie­dy był pan asem rewolweru i wydawał pan tyle desperackich pojedynków szeryfom, któ­rzy pana ścigali?

— O widzi pan, tak! — zawołał Al Jen- nings wybuchając śmiechem. I stanąwszy mocno na rozkraczonych nogach naprzeciw mnie, wsparł ręce na biodrach, wycelował we mnie oba wskazujące palce, a strzelając z kciuków i palców serdecznych, jakby wpra­wił w ruch kastaniety, otwarł gęsty ogień

i brzuch przy tym poruszał mu się to w pra­wo, to w lewo...

Miałem już naśladować jego ruchy, ale zadzwonił telefon. ,

— Przepraszam, Al. Przyjechali po mnie, Auto jest przed hotelem. Zaraz wsiadam na San Pedro. Już pora. Wyjeżdżam. Wracam do Francji. Cieszę się, że poznałem pana. Pozwoli pan?

Padliśmy sobie w objęcia, poklepując się mocno wzajem po plecach, a wśród tego uścisku Al Jennings mówił mi prosto do ucha:

— Do widzenia, Blaise, dziękuję i raz je­szcze dziękuję. Jednego znałem w życiu faj­nego typa, 0'Henry'ego, a teraz poznałem drugiego.

Ledwie Al Jennings zamknął za sobą drzwi, kiedy zorientowałem się, że nie zapropono­wałem mu nawet whisky! Wyskoczywszy na korytarz, puściłem się pędem, by dogonić go przed windą. Ale na podeście o małośmy się nie zderzyli, bo wracał szybko, trzymając potężny rewolwer w ręce.

— Al — zawołałem — nie może pan tak odejść, musimy się napić!

— Ma pan rację, tak rozstać się nie może­my. Niech pan weźmie mój stary 45, na pa­miątkę. To broń, która... A zresztą sam pan wie... Daję ją panu *.

— Ależ nie, Al, niech pan zachowa swój rewolwer, nie chcę go, nie wiedziałbym, co z nim zrobić. A zresztą nie strzelam już...

— Ja też nie, Blaise, nie używam go, bo teraz już moje życie zakończone. Niechże go pan weźmie na pamiątkę naszego spotkania. Dla mnie to wielki dzień.

— Dla mnie też, Al. Biorę go zatem i dzię­

kuję, dziękuję bardzo. Ale miałem ochotę zapytać pana jeszcze o coś innego.

— A O CO?

— Najpierw chodźmy się napić...

Na dole, w barze, było już wiele osób. Przez otwarte okno widziałem po drugiej stronie ulicy auto, do którego ładowano dys­kretnie mój bagaż, a w aucie piękną anoni­mową dziewczynę czekającą na mnie, by za­wieźć mnie na statek. Oszukując zniecierpli­wienie zapalała papierosa od papierosa.

Pokazałem Alowi Jenningsowi tę holly­woodzką lalkę, stuprocentowo fotogeniczną:

— Niech pan posłucha, drogi przyjacielu, o to właśnie chciałem pana zapytać. W pań­skiej książce nie ma kobiet. Czy nie ze­chciałby pan mi napisać historii o kobiecie, historii prawdziwej, historii o cow-giil, o ko­biecie wyjętej spod prawa, dziewczynie umiejącej posługiwać się rewolwerem?... Bo ja wiem zresztą?... Historię dziwki, wampa, ofiary... Miss-kiecki-skórzanej... do diabła, przecież toto musiało istnieć za pańskich cza­sów na prerii, no nie?

Ale że do Francji wracałem drogą Taczej okrężną, przez Meksyk, Gwatemalę, Hondu­ras, Kanał Panamski i Wyspy Dziewicze, w Paryżu stróżka wręczyła mi kopertę ostem­plowaną w Hollywood, która czekała na mnie już czas dłuższy. Było tam kilka słów

przyjemnych od Ala Jennjngsa oraz historio,

o którą prosiłem.

Oto ona. Przełożyłem ją bez żadnych retu­szów. AJ Jcnnings literatem nie jest. To czło­wiek, który po prostu żył i wspomina. Jo­go życie jest powieścią, której brak prawdo­podobieństwa, jak bowiem powiada La Bruyè­re: „Nie óniło nam się, jak żył".

B.C.

„POD BLASZANKĄ KRWI"

W roku 1875 Dog Town na ziemiach No­wego Meksyku było jedynie placem, w któ­ry rozszerzał się story szlak wiodący z Ra- ton Station na wschód, a potem w bezmiar pustyni.

Tak zwane podówczas Psie Miasto składa­ło się z czegoś, co miało być pocztą, z poczt- haUerii — bez koni - - po nieboszczce „Star Route", z kuźni, z dużego sklepu dla prze­jezdnych, gdzie zaopatrywano się we wszy­stko, co było potrzebne na ranchach,

i z mniej więcej sześciu ceglanych ruder za­mieszkałych przez meksykańską biedotę, roz­rzuconych jak Bóg dał wokół osady, szała­sów poustawianych wprost na murawie, wy­lęgarni moskitów, porastającej cały ten opu­stoszały rejon dzikiej Prerii.

Na wschód, o pięćset metrów od sklepu«

odosobniony, ale tu/ przy szlaku ochrzczo­nym dumni'; przez niektórych mieszkańców Dog Town — gościńcem, wznosił się jedno­piętrowy budynek. Szeroki czworokątny szyld, przybity do dwóch grubych słupów, porządnie osadzonych w ziemi, lecz niepo- rządnie ociosanych, głosił wysokimi czerwo­nymi literami: „Pod Blaszanką Krwi", tak bowiem nazywał się zakład, gdyż ów ponury dom, ciemny i rzucający się w oczy, który

o wschodzie słońca odcinał się na tle widno­kręgu, był barem, salą tańca, kasynem, krót­ko mówiąc mieścił się w nim tutejszy saloon i, stosownie do zmiany pór roku oraz przy­pływu i odpływu burd i wydarzeń na prerii, zgraja wyrzutków, banda wykolejeńców, dev- perados dobranych jak w korcu maku, wszy­stko to ściągało tam na szaleńcze zabawy, orgie trwające dniami i nocami, tak długo, jak ci opętańcy mieli pieniądze.

O zmroku klienci zakładu „Pod Blaszanką Krwi" obwieszczali swoje przybycie gwałtow­nym tętentem koni, które pędziły szorując brzuchami o ziemię i jak wryte stawały dę­ba przed drzwiami szynkowni; przenikliwy­mi wrzaskami kowbojów o błyszczących oczach i wyschniętych gardłach, którzy ze­skakiwali z siodeł na dudniące deski pod­jazdu} płomieniami i detonacjami rozdziera­jącymi noc, a wypluwanymi przez krótko- lufe rewolwery, które ci dzicy chłopcy trzy-

mali w rękach i wyładowywali w powietrze albo w butelki wwalając się hurmą do saloo- nu — i do wielkich rzadkości należały noce nie zakończone wściekłą strzelaniną z re­wolwerów, którą wywoływała waśń przy po­kerze między bywalcami spelunki, zastarzała złość lub regulowanie starych rachunków między okolicznymi kowbojami, zadawniona rywalizacja albo pradawna wendeta znajdu­jąca tutaj upust, jeśli ten lub ów zawadiaka trafiwszy pod „Blaszankę Krwi” bądź prze­jazdem, bądź przypadkiem napotkał wrogów. W brudnej szarości świtu otwierały się ku­chenne drzwi i nieruchome ciało, a często dwa lub trzy, wyrzucano na bujną trawę.

Kiedy jesienią 1875 roku zawitałem w „Bla- szance Krwi" po raz pierwszy, mordownię prowadziła Miss Dollie Madison, rzekomo już jej właścicielka, lecz od bardzo niedaw­na.

Dollie była drobną blondynką, Uczącą za­ledwie osiemnaście wiosen. Nie ważyła na pewno ponad sto funtów. Nawet bardzo wy­sokie obcasy nie przydawały jej wzrostu, który tak czy siak wynosił półtora metra. Postaci szczuplutkiej i wdzięcznej, twarz mia­ła o rysach subtelnych i jasnych oczach, nie­bieskich jak wody górskiego jeziora. Włosy jej były burzą złocistomiedzianych loków, cerę, ramiona i ręce miała delikatne i białe.

Wszyscy okoliczni kowboje kochali się w Dollie. Przebywali dla niej po pięćdziesiąt kilometrów, ale żaden nie uderzał w zaloty, bo żaden na wzajemność liczyć nie mógł. Stary krupier od faraona, bywalec „Blaszan- ki", z którym popijałem przy barze, natych­miast poinformował mnie o tym. Gaduła zwie­rzał mi się szeptem:

— Ładna kurewka, jedna z najpiękniej­szych osóbek, jakie zobaczyć można, co? A przy tym porządna, wiesz? Uważaj, radzę •ci, bo dusza u niej z ognia, a serce z lodu...

Na półtora miesiąca lub dwa przed moim przybyciem „Blaszanka Krwi1' należała je­szcze do niejakiego Linka Cawthorne'a. Wie­działem ze słyszenia, że Cawthome był opo- jem, ale za to bardzo przystojnym mężczyz­ną. Miał metr osiemdziesiąt dwa wzrostu, a ważył ze dwieście funtów. Barczysty, po­tężnej postury. Oczy miał C2arne, zimne

i przenikliwe, a włosy bujne, ciemne i długie falując opadały mu na ramiona. Nosił się ty­powo, czyli tak jak podówczas ubierali się bravos, to znaczy gracze albo zabójcy, bo to na jedno wychodzi, każdy z nich bowiem był równie zręczny w kartach, jak w pistolecie. Dodajcie do kapelusza z szerokim rondem

i w jak najlepszym gatunku oraz do białej koszuli ozdobionej wąskimi riuszkami i luź­ną lawalierą surdut, długą kamizelkę i kra­ciaste spodnie wpuszczone w buty o miękkich

cholewach i wysokich wciętych obcasach, a wyobrazicie sobie doskonale zwykły strój indywiduów tego rodzaju, pod warunkiem oczywista, by nie zapomnieć o akcesoriach niezbędnych wszystkim mieszkańcom Prerii, jak szeroki skórzany pas obciskający talię i wystający spod kamizelki, u którego wisi, obijając się po udach, futerał wypchany ni­czym sakwa, skąd sterczy kolba z masy per­łowej i nabijana srebrem, kolba wspaniałe­go sześciostrzałowego rewolweru, ciężkiego colta 45.

Jakim cudem Miss Dollie Madison, stwo­rzenie kruchutkie, została prawowitą właści­cielką lokalu tak osławionego jak „Blaszan- ka Krwi", którego poprzednim posiadaczem był ów bydlak Link Cawthorne, cyniczny morderca siejący postrach samym swoim okazałym wyglądem, to historia pełna oko­liczności szczególnych i nader charaktery­stycznych dla obyczajów i życia, jakie wie­dliśmy podówczas na Wild West, zaludnia­jącym się dopiero, wiedliśmy wśród pustaci Dzikiego Zachodu, to dramat bohaterski, krótki, brutalny, błyskawiczny, pozbawiony efektów i prosty, który spróbuję wam opo­wiedzieć.

Otóż pod koniec skwarnego lipcowego dnia przed jedynym sklepem w Dog Town zatrzy­mała się landara pocztowa kursująca tędy raz

w tygodniu, zaprzężona w dwie żałosne cha- bety, zgrzytając kołami wśród tumanów gę­stego kurzu.

Tykowaty, wysoki, chudy, ogorzały od słońca, z oczyma osobliwie, bladymi śmier­telną sinością, o wąsach przyżółconych so­kiem tytoniowym woźnica owinął lejce wo­kół korby hamulca, wstał, przeciągnął się rozkładając ręce nad podziw długie, ziewnął i niespiesznie zrzucił na ziemię wór z lista­mi w środku. Co 2 nonszalancją uczyniwszy, umościl się w koźle możliwie jak najwygod­niej, wsadził do ust nową porcję prymki, roz­parł się, by zażyć wypoczynku, i z miną znu­dzoną jął kontemplować monotonny i rozleg­ły krajobraz Prerii. Obie szkapy z ogonami podobnymi wiechciom pospuszczały łby, po- rozkraczały nogi, a spocone i zmordowane, nie próbowały nawet oganiać się od paskud­nych zielonych much, których roje obsiadły ich zwilgotniałe boki.

Minął czas dłuższy, zanim czyjaś ręka od­sunęła skórzaną oponę 1 jakiś mężczyzna wytknął głowę 2 landary.

— Przeklęty diabelski pomiocie, leniu śmierdzący, na co czekasz jeszcze?

— Na to, żeby pan wysiadł z dyliżansu — odpowiedział stangret nie ruszając się z miej­sca.

— Niech cię piekło pochłonie! Nie mogłeś rai tego powiedzieć?

— Nie przyszło mi to do głowy, proszę pa­na.

— Sprzątnąłbym cię za dziesięć su! — wrzasnął rozwścieczony pasażer.

Tym razem woźnica odwrócił głowę. Bla­dym spojrzeniem ogarnął rozjuszonego roz­mówcę.

— Proszę pana — powiedział — gdybym miał dziesięć dydków, przysięgam, że dałbym je panu. Niedawno konował mi powiedział, żem w połowie już zdechł, a ja nie mam od­wagi zabić drugiej połowy. Jeśli chce się pan tego podjąć za darmo, to jazda, wal pan! No, strzelajżeż pan i niech cię diabli wez­mą!...

— Link! Link!

Łagodny głos kobiecy wzywał ze środka.

— Link, proszę cię, nie kłóć się z tym bie­dakiem. Raczej pomóż mi wysiąść. Duszę się tu.

— No i co? Na co czekasz jeszcze? Wy­skocz i już, ty głupia!

I bez cienia uprzejmości Link dopomógł Miss Dollie Madison wyskoczyć z landary. Dziewczyna wzniosła ku niemu załzawione oczy, ale Cawthorne obszedł staroświecki wehikuł, żeby odwiązać kufereczek Dollie przytroczony do olbrzymiego bagażnika,

— Do diabła z tymi węzłami!

Link kipiał wściekłością.

Wyszarpnąwszy nóż z kieszeni, przeciął

rzemienie i obarczony kuferkiem Dollie po­dążył do sklepu, na jednego.

— Biedny Link! — wyszeptała Dollie. — musi być strasznie zmęczony. Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby klął.

I po sekundzie wahania Miss Madison po­szła za swoim uwodzicielem.

Dollie była niespokojna.

Przeszedłszy więc kilka kroków przysta­nęła i odważyła się Tozejrzeć. Naiwny zawód odmalował się na jej dziecięcej twarzy. Bo i miała być czym zawiedziona, Dog Town nie roztaczało żadnych uroków: tego popo­łudnia Psie Miasto miało wygląd szczególnie posępny — ze swoim magazynem dla ran­cheros, przed którym puste skrzynie i szcząt­ki opakowań piętrzyły się niby kupa nawo­zu, wyższa aniżeli sam sklep: ze swoimi ru­derami rozrzuconymi i mniej niż kiedykol­wiek gościnnymi na tle nieba mroczniejące­go o zachodzie; z puszkami od konserw, po- rozpruwanymi, lecz chwyta iącymi jeszcze tuż przy ziemi ostatnie promienie słońca — a na pierwszym planie, wśród kolein drogi pełnych śmieci — z bandą uliczników obrzy­dliwych, obdartych, półnagich i rozwrze- szczanych z radości, z bliska bowiem obrzu­cali kamieniami dwie stare kozy, które, uwią­zane za nogi u palika, wiły się wśród roz-

paczliwych wysiłków, aby uciec prześladow­com, i beczały, że aż krajało się serce.

Daremnie Dollie szukała oczami dzwon­nicy albo czegoś w tym rodzaju, co wskazy­wałoby na kościół, zwykłą kaplicę, dom przy­zwoitszy niż te zrujnowane chałupy, w któ­rym kapłan udzieliłby im sakramentu mał­żeństwa, a że nie dostrzegła niczego, co choćby napomykało o Bogu, ani fasady, ani bramy, ani nawet ubogiego krzyża machnię­tego dwoma pociągnięciami pędzla na wro­tach stodoły, Dollie zdjął nieokreślony lęk i uczuła, jak ogarnia ją niepewność i wątpli­wości.

...Dlaczego Link nie zawiózł jej od razu na swoje rancho, o którym opowiadał jej tyle, do wielkiego białego domu stojącego wśród gęstych akacji nad piękną rzeką?... W oczach Dollie pojawiał się domek jej babki, tam, na Południu, domek zaszyty wśród palm, który opuściła i gdzie spędziła dzieciństwo, a po­tem lata dziewczęce po śmierci rodziców zmarłych na żółtą'febrę, kiedy wybuchła epi* demia... Dlaczego uwierzyła Linkowi?... Księ­życ był w pełni, siedziała na werandzie oszołomiona upajającą wonią jaśminów wir- gińskich, co rozkwitały nocą, i słuchała ze wzmagającą się przychylnością czułych słów Linka, który odwiedził ją po kryjomu i roz­taczał przed nią wspaniałe obrazy swojego rancho, opowiadał z entuzjazmem o swoich

koniach i tysiącach rogatego bydła wiodące­go swobodny żywot na pastwiskach Far-We- stu... Jak mogła uwierzyć temu blagierowi? Dobrze już teraz wiedziała, że to wszystko nie było prawdą. Ale Link obiecał jej, że...

Pierś dziewczyny nabrzmiała ciężkim wes­tchnieniem.

...Jej Link oszustem?... Ależ niedługo za­wiezie ją do domu i wezwie... Nie, nie oszu­kał jej, to niemożliwe... Link...

Dolłie Madison zatopiona w tych myślach nie zauważyła, że Link Cawthorne wrócił, stanął za nią — jej piękny narzeczony — i obserwował ją milczący, sarkastyczny, ze złymi błyskami w oku. Odwróciwszy głową, wzdrygnęła się tknięta wyrzutami, że dała przystęp wątpliwościom.

— O Link! — zawołała zaczerwieniona i pomieszana. — Nie wiedziałam, że patrzysz na mnie!

— O czym myślałaś, Doli? — zagadnął.

— Och, Link, jeszcze nigdy nie nazwałeś mnie Doli! — powiedziała z uśmiechem. I do­dała przymilnie: — Powiedz, Link, kochasz mnie, prawda?

— Pytałem, o czym myślałaś?

Uśmiech znikł, Dollie uczuła, jak zaciska się jej krtań, Położyła dłoń na ramieniu Lin­ka i tuląc się dońi

— Najdroższy - wyznała — poczułam się

chyba trochę zawiedziona i zastanawiałam się...

Odepchnąwszy ją brutalnie, Cawthome oświadczył:

— Nic ci teraz z tych rozważań, nie przyj­dzie. Masz się zorientować w sytuacji, i to zaraz. No prędzej, nie sklarorz i chodź!

To rzekłszy odwrócił się do niej plecami i ruszył w drogę. Półprzytomna, osłupiała Dollie Madison jak automat podążyła za nim. Wyszli z miasta. Szli coraz dalej i dalej. Cie­nie obojga wydłużone teraz w nieskończo­ność promieniami słońca ocierającymi się już

0 zmierzch, wyprzedzały ich na szlaku, mie­szały się, rozdzielały, to znów goniły się wza­jem.

Dollie szła.

Postępowała naprzód o niczym nie myśląc

1 nic nie widząc. Gwałtowność wstrząsu znie­czuliła ją, by tak rzec. Nie cierpiała. Zapom­niała o brutalnych słowach. Postępowała na­przód, potykając się o koleiny. Mnóstwo nie­określonych myśli pędziło pod jej czaszką. 7 raptem zorientowała się, że już od dłuższej chwili skupia uwagę na drobnych kłębusz- kach kurzu, które wyskakiwały spod butów Linka. Ależ to było śmieszne! Wysokie hisz­pańskie obcasy, nie, długie ostrogi rozgwież­dżone na końcach, zanurzając siq w kurz, wydobywały zeń szare spiralki, które formu*

jąc się nikły zaraz, unoszone, iozsupływane chłodniejącymi podmuchami wieczornego j wiatru, co nadciągał od ośnieżonych szczy- j tów łańcucha gór Greenhorn daleko, bardzo \ daleko strzępiących widnokrąg, o wiele, bar­dzo wiele mil stąd, na przeciwnym krańcu Prerii.

A tymczasem noc zapadła kompletna i kie­dy Link Cawthome przystanął nagle, Miss Dollie Madison znalazła się przed budowlą wysoką i posępną.

Wiatr, silniej teraz dmący, skrzypiał szyl­dem zawieszonym na dwóch słupach u wej­ścia.

Z wielkim trudem Dollie rozszyfrowała dia- boliczny napis kołyszący się nad jej głową, a potem daremnie raz po raz odczytywała wielkie czerwone litery, które kolejno rzu­cały się dziewczynie w oczy — Link Caw­thome w ciemnościach milczkiem odwrócił i się do niej plecami — na próżno głowiła się, by zrozumieć obecność, sens czy znaczenie trzech tragicznych słów: „Pod Blaszanką Krwi".

Zła muzyka taneczna • klarnet, skrzypce i kornet pistonowy — buchała co chwila z zamkniętego domu, dźwiękom towarzyszył szurający, lecz rytmiczny odgłos kroków, w który wdzierał się od czasu zgiełkliwy gwur, wrzaski i wycia.

— O Boże! Jeszcze jedna!.,. Nie chodź tam, mała, nie chodź!... Aaa!... Aaaa!...

— Zamknij się, on cię zabije, ty cholerna idiotko — szepnęła stara pijana dziopa tar­mosząc szamoczącą się koleżankę.

Cawthome odwrócił się.

Spojrzał wyzywająco na tłum. Usta wy­krzywił mu grymas. Miał ochotę zabijać. Stracił panowanie nad sobą. Puściwszy rękę Dollie postąpił kilka kroków naprzód, Przy­stanął. Szukał kogoś oczami. Znów ruszył naprzód, odsuwając otaczających go ludzi. Roztrącał mężczyzn, kobiety, napierał ramie­niem, rozpychał się łokciami, deptał po no­gach. Klął. Łaknął ofiary, ofiary specjalnej, a nie którejś z tych otaczających go dziwek, nieszczęsnych i zastraszonych, i nie tej roz- wrzeszczanej histeryczki.

W dzień otwarcia „Blaszanki" Link Caw­thome ugruntował swoją reputację zabija­jąc, tegoż wieczoru, Barta Rhodesa, samo­chwałę, pyskacza i podobnego mu łotra. Po­kłóciwszy się z nim o jakąś dziwkę, położył go trupem, pakując mu kulę prosto w serce. Opisywanego tu dnia pojął, że musi przelać krew, aby utwierdzić swój autorytet. Jest właścicielem, do jasnej cholery! Bardziej niż w innych przypadkach musi nakazać po­słuch, bo w przeciwnym razie budę diabli wezmą. Roztrącając tancerzy, graczy, piju- sów i rozglądając się bacznie, szukał kogoś,

kogo warto by sprowokować, najlepiej któ­regoś z hardych zabijaków. Wyglądał tak groźnie, że w miarę jak szedł naprzód, pu­stka tworzyła się przed nim.

Nagle spojrzenie Linka skrzyżowało się ze spojrzeniem rosłego mężczyzny, który, opie­rając się nonszalancko o bar, ręc« trzymał za galeryjką lady i z wyzywającym- spoko­jem czekał, aż właściciel się zbliży.

Cawthome uczuł jakby wstrząs elektryczny i natychmiast całą swoją wściekłość skon­centrował na śmiałku. Znał go ze słyszenia. Był to Jim Stanton, administrator Rancha 101, najrozleglejszych włości w Colorado*.

Dokonał wyboru. I nie posiadając się z wściekłości, rzucił się ku temu człowieko­wi. Ale ku nieopisanemu zdumieniu obec­nych zahamował ostro swój poryw. Chyba pierwszy raz w życiu okazał wahanie. Uta­jone tchórzostwo wśliznęło mu się w serce i wymierzyło zdradziecki cios.

No bo do licha, jak i wszyscy świadko­wie tej sceny, Link wiedział dobrze, iż męż­czyzna wsparty o ladę, który ani drgnął i zdawał się szydzić, kpić sobie z Cawthor- ne'a, pod pozorną nonszalancją ukrywał zrę­czność najwyższej klasy. Strzelając na oko, z rewolweru, który trzymał zawsze na wy-

sokości biodra, Stanton nie chybiał nigdy. Był najszybszym strzelcem Prerii. Słynął na pastwiskach od Colorado aż do granic Ka­nady.

Kiedy Cawthome rozluźnił garść, Dollie Madison obejrzała się zdziwiona i podążyła za nim .wzrokiem, patrząc, jak przebijał się przez tłum. Jedna z pierwszych odgadła, że tego wyjątkowego szubrawca obleciał tchórz. Nie spuszczała go z oczu, Dostrzegła tik ner­wowy, który skręcał mu wargi i szarpał twarzą. Potem zobaczyła, jak skoczył, roz­trącił rękami tych, co zagradzali mu drogę, ruszył do natarcia niczym byk, lecz zahamo­wał nagle przed nieznajomym mężczyzną, wyciągnął dłoń i powiedział:

— Nie miałem jeszcze okazji pana poznać, ale dużo słyszałem o panu. Wielki to za­szczyt, że Jim Stanton wstąpił w moje pro­gi-

Jim Stanton ani się ruszył, nie cofnął rąk z lady, ale wlepiwszy swoje jasne oczy pa­sterza w rozwścieczone oczy rozmówcy, od­rzekł jak najspokojniej w święcie:

— Cawthome, nigdy nie ściskam dłoni in­dywiduom pańskiego pokroju i żałuję, żem przyszedł dziś na pańską zabawę. Nie lubię szulerów i sutenerów.

Cawthorne'owi krew uderzyła do głowy,

wykrzywiły się jego regularne rysy, wizas- nął:

— Do jasnej cholery, tyś zwariował, Stan­ton! Szukasz ze mną zwady?

— Nie, panie Cawthome, ani mi to w gło­wie. Ale gdybyś pan miał przypadkiem ocho­tę pomścić swój honor, pofatyguj się i sięg­nij po ten piękny rewolwer, który, jak widzę, błyszczy ci spod surduta, a w mig rozwalę pański przeklęty łeb)

Cawthorne skulił ramiona. Nie odważył się podjąć wyzwania. Spuścił oczy.

— Drogi panie Stanton, wolałbym jednak dziś uniknąć awantur. Jestem zmęczony, do­piero co wróciłem z podróży. Ale jeśli pan...

— Kiedy pan tylko rozkaże — uciął Stan­ton.

I wyprostowawszy się na całą wysokość, ostentacyjnie odwrócił się plecami do prze­ciwnika i zamówił u barmana ostatnią whisky.

Cawthorne zrejterował. Z wolna podążył ku Dollie. Obserwowali go wszyscy. Kiedy przechodził, nikt ani nuknął. U wejścia na schody chwytał już za rewolwer, lecz zaraz opuścił rękę. Dłuższą chwilę nurtowała go jakby niepewność, co ma zrobić. Przytła­czało go ogólne milczenie. Zgarbił się. Wre­szcie podniósł wzrok na Dollie. Twarz jej, tak blada, jakby dziewczyna wstała z trum­ny, wyrażała najgłębszą wzgardę. Wyczytał

ją.

— A ty właź! — powiedział i pchnął ją na strome schody.

Na piętrze otworzył drzwi. Dollie znalazła się w ciasnym pokoiku, a Cawthome wszedł­szy za nią zamknął drzwi na klucz.

Za całe umeblowanie pokoik miał drew­niane łóżko, starą komodę, fotel na biegu­nach i rozprutą sofę. Nad łóżkiem tancerki i nagie kobiety spoglądały z rycin przyszpi- ionych do ściany i popstrzonych przez mu­chy.

Stanąwszy przed komodą, Cawthome wy­pił duszkiem karafkę wody i jął kontemplo­wać swoją fizys w wyszczerbionym lustrze zawieszonym na ścianie. Był wciąż jeszcze blady. Bynajmniej nie ochłonął ze wzburze­nia . Nigdy nie zapomni straszliwej obelgi, jaką zainkasował, afrontu, który spotkał go od tego wieprza, tego eunucha, tego przeklę­tego złodzieja krów, „.„Niech ten pies uwa­ża na siebie, obedrę tego skurwysyna jesz* cze ze skóry..." — mamrotał przez zęby i czuł, jak budzi w nim się stary instynkt bandzio­ra. A wtedy wybuchła wreszcie jego złość i przeniosła się na Dollie, milczącą i nieru­chomą:

— Nie stercz tam jak pusta butelka i nie gap się na mnie! Zrozumiano? No jazda, rozbierać się i włazić do łóżka!

— Ależ... Link... Link... — Głos Dollie

ledwie wydobywał wę z gardła, zduszony łkaniem. — Link... alez my nie jesteśmy po ślubie!...

Cawthome wybuchnął śmiechem,

— Stul pyski — ryknął. — Czy ty myślisz, oślico, że to dla mnie coś znaczy? No jazda, ściągaj kieckę, bo sam ci zedrę. Myślisz, że możesz grać mi na nosie, bo zrobił to tam ten zasrany krowiarz! No, ruszaj się, bo jak nie, to marny twój los, do jasnej choleryl

Mówiąc to, Cawthome rozpiął ciężki pas, a pistolet grubego kalibru położył na komo­dzie. Potem zdjąwszy surdut sadowił się już w nogach łóżka, by ściągnąć buty, lecz wy­prostował się błyskawicznie słysząc szczek cyngla i wtedy oślepiony płomieniem wy­strzału uczuł, jak kula przeszywa mu pierś. Twarz mu się skurczyła. Czerwona plama rozszerzając się szybko zagarnęła riuszki wykwintnej koszuli. Chwycił się lewą ręką za serce, prawą wymachiwał w powietrzu, szukając punktu oparcia... na koniec runął jak kloc, twarzą do ziemi.

Natychmiast wyważono drzwi i pokój wy­pełnił się ciekawymi.

Dollie stała pośrodku pokoju, niewzruszo­na, trzymając w drobnej dłoni potężny re­wolwer o kolbie z masy perłowej. Oznaj­miła:

— Okłamał mnie, więc go zabiłam,..

Wystarczyło to wyjaśnienie. Nie wdrażano

>■ '

żadnego śledztwa. Wyrok był jednomyślny. Ciekawi, którzy wpadli do pokoju, utwo­rzyli sąd przysięgłych. Wszyscy oświadczyli zgodnie nad jeszcze ciepłym trupem uwodzi­ciela, że Miss Dollie Madison działała „w ko­niecznej obronie".

Brzask.

Na dole, w opustoszałej sali, barman, któ­ry spełnił był rolę prezesa zaimprowizowa­nego sądu, krzątał się przy ladzie. Przygoto­wywał długi rząd szklanek dla ludzi, którzy poszli wyrzucić ciało ofiary krótkiego dra­matu. Kiedy Jim Stanton wraz z kilkoma innymi bywalcami zakładu ukazał się w drzwiach, barman napełnił szklanki, z zado­woloną miną zwracając się do Stantona:

— No i co, Jim, mamy „Pod Blaszanką Krwi” nowego szefa, i to klawego, no nie? Coś mi się widzi, że ten mały rudzielec jest jeszcze szybszy od ciebie, i co ty na to? Wyprzedziła cię, a ja ci za to nakładam grzywnę, płacisz tę kolejkę, no nie? Kulą prosto w serce wyprawiła Linka do piekła.

OKRĘTEM TRANSATLANTYCKIM PRZEZ LAS DZIEWICZY

Teraz, kiedy wielkie podróże latem są modne, pytają mnie często, jaka jest naj­piękniejsza z wypraw morskich?

Najpiękniejsza z pewnością jest la, która unosi was jak najdalej,

I unosząc jak najdalej, nie pozbawia was □ni przyzwyczajeń, ani drogiego wam kom­fortu (nie zmusza nawet do przesiadania się na inny okręt); wyprawa, co dostarcza wam tysiąca mil żeglugi po rzece najbardziej ta­jemniczej na naszym globie, wprowadza was do samego środka dżungli, do samego środka brussy, w serce niezbadanego lasu, który geografowie dziś jeszcze oznaczają na mapie bielą: terra incognita.

Chcę opowiedzieć o wyprawie do Amazo­nii,

Z Londynu, z Liverpoolu i z Lizbony albo z Triestu, Neapolu, Genui, Marsylii i Barce­lony via Madera lub Las Palrnas nowiutkie statki zawożą was do Para albo Manaus,

dwóch stolic brazylijskich — ¡nero i do mato dentro, „za las i do lasu", jak się tam powiada

0 tym świecić może formującym się dopiero, woda bowiem, roślinność i ląd stały, elek-f tryczność i wiatry tropikalne nie zokończyly tam jeszcze swoich porodów.., jak w pierw* szych dniach stworzenia.

Przed wojną, w okresie „gorączki kauczu­kowej", kiedy to czarne złoto wciqgało w lasy amazońskie dziesiątki tysięcy poszuki­waczy przygód i „mlecznego drzewa", kur­sowały regularnie dwa frachtowce linii fran­cuskich; dziś dwa dobre włoskie parostatki oraz luksusowy steamer angielski specjalnie pomyślany do tych wypraw o zasiągu dwu­nastu tysięcy mil morskich, które przepływa tam i z powrotem w sześć tygodni, sześć razy do roku zapewniają wam tę podróż w idealnych warunkach higienicznych plus komfort i szybkość, nie mówiąc o względnej taniości spowodowanej obecnym kryzysem

1 spadkiem milrejsa na giełdzie.

Cyfry mają oczywista swoją wymowę; są­dzę jednak, iż jeszcze wymowniejsze są fo­tografie towarzyszące tym artykułom *, uka­zują bowiem dc visu szczegóły wielkiego lasu i gigantycznej rzeki, które czynią Ama­

zonię światem odrębnym, jedynym i niespo­tykanym w stosunku do innych stref plane­ty, światem nieporównanym i najbardziej egzotycznym, w jaki wyprawa turystyczna zapuścić się może.

Powierzchnia Brazylii wynosi 8 525 000 ki­lometrów kwadratowych, spośród których A 500 000 kilometrów kwadratowych (z górą połowa terytorium państwowego) zabiera — dosłownie — dorzecze Amazonki, czyli ol­brzymi, nieprzenikniony las.

Przecina je sto legendarnych rzek i aczkol­wiek są znane, rzeki te często zaznacza się na mapach liniami przerywanymi, ponieważ nie wiadomo, choć już odkryte, jak wyty­czyć ich trasę i gdzie umiejscowić je właści­wie, bądź dlatego, że mylą się badaczom, tok liczne są dopływy Amazonki i tak skompli­kowane w brussie ich meandry, bądź dlate­go, że gubią się i już nie odnajdują w dżun­gli, a wtedy zapomina się o nich na dobro, jak było na przykład ze słynną Rzekq Wąt­pliwości — Rio da Duvida — którą w roku 1907 odkrył Teodor Roosevelt polując w la­sach zamieszkałych przez Indian Mauhejów oraz w lasach zamieszkałych przez Indian Pnrlntins, gigantyczną żyłą wodną, której przez dziesięć lat daremnie poszukiwało kil­ka ekspedycji naukowych, z którą spłynęły strumieni« atramentu i o której przesiano

już mówić, gdy nagle w roku 1921 została wypatrzona i zidentyfikowana o niespełna 300 kilometrów od miasta przez samolot fil­mujący okolice Manaus.

Zaledwie dwa miliony ludzi, to znaczy mniej niż jedna piętnasta mieszkańców całej Brazylii, żyje w rozproszeniu na tych pu­stkowiach wodnych i roślinnych wielkiego równikowego lasu, gdzie gwałtowny napór wód niszczy, co tylko napotka, w okresie przyboru — i gdzie Amazonka, o źródłach niewyczerpanych, wylewając walczy z za­borczą i wciąż odradzającą się potęgą roślin­ności, która zapuszcza korzenie na jej brze­gach, i tak roślinność tworzy i umacnia tamy, a rzeka je podmywa, odrywa ich po­łacie wielkie na kilka hektarów i wlecze je wolno do morza, wyspy pływające z dzie­siątkami tysięcy drzew, które stoją prosto, nie przechylają się i nie walą, i korzeniami nie omiatają nieba, i tylko fala oceanu unosi je często na pełne morze.

Turystę ze starej Europy, gdzie przyroda jest kultywowana, a pejzaż wykalkulowany geometrycznie, oszołamia sam widok dziewi­czego lasu, który uwięziło morze, potrząsa nim i kołysze. Nie wierzy własnym oczom...

A przecież o dwieście mil od brzegu tury­sta zauważył, jak pclagiczny błękit oceanu traci nagle blask, mętnieje do głębi, nabiera*

jąc brunatnych odcieni: to ujście Amazonki wyrzuca swoją glebę, kakao czerwone lub ciemnożółte; i teraz oślepiający błękit nie­ba, błękit, z którym turysta oswoił się z wol­na w czasie podróży, zachodzi mgłą i mato­wieje raptem, zaciemniany ciężkimi oparami, co lęgną się tuż nad powierzchnią wód, wzbijają się w górę, wirują i znów opadają.

I żeglujemy Już po czymś na kształt bajo­ra, i niebawem nie będziemy już wiedzieć, gdzie kończy się woda słona, a zaczyna słodka, ani gdzie się zaczyna ziemia, a koń­czy morze.

Z lewej burty, z prawej burty widać tylko ławice piasku, wyspy błota, zwały powy­wracanych przesuwających się drzew, i tak aż po deltę rzeki, w potwornym upale.

Wśród wilgoci spowijającej statek roz­brzmiewają ostre wrzaski morskiego ptactwa pomieszane z wrzaskami drapieżnych pta­ków leśnych, które kłócą się o zdobycz, i słychać chrypliwe posapywanie krów mor­skich wylegujących się na wodzie koloru cyny, coraz gęstszej i coraz bardziej brejo- watej, pełnej gnijących odpadków.

A kiedy się zbliżamy, jak okiem sięgnąć zaczyna wyłaniać się brzeg niczym chaotycz­na zapora z powalonych drzew, splątanych korzeni i rozplątanych chaszczów. Ten sza­niec roślinny jest pełen dziur, wyrw, osy- pisk, otwartych ran, którymi ciemna próch-

nica wsącza się w stojącą, zgniłą wodę la* gun i przymorskich jeziorek, zasnutą chlo­rofilem.

Całą przestrzeń zagarnia roślinność dzika, niska, nie do rozplątania, która migocze w słońcu.

W oddali obrąbek wysokich palm kokoso­wych wskazuje na skraj lądu, a jeszcze da­lej puszcza równikowa zapowiada się ciemną fałdą. To kontynent.

Ale za linią demarkacyjną, w Chapéu Vi­rado, kiedy okręt minie przesmyki, szyje, kanały, kanaliki, którędy przemykał się okrążając wielką wyspę zatopioną wśród igapos, podmytych gruntów Marajó i kiedy przeskoczy przez słynną powrotną falę, jaką prąd Amazonki i przypływ oceanu tworzą w Breves, ociekając białą pianą parska i za­puszcza się wreszcie pod kopułę wysoko­piennego lasu, wtedy dopiero turysta uprzy­tamnia sobie, że nie tylko znalazł się w nie­znanym świecie, ale ponadto przybił do brzegów świata niedostępnego i tam ma wkroczyć... i natychmiast ulega jego czarowi lub tajemnicy, i jest do głębi wstrząśnięty, otoczyła go bowiem obcość kompletna.

Nagłe uczucie pogrążenia w świecie nie­znanym to uczucie wspaniałe, nie dające się wyrazić i prawdopodobnie najsilniejsze, naj­

bardziej niepokojące, jakie może cywilizo­wanego człowieka zbić z tropu. Aby przeko­nać się o tym, wystarczy obserwować pasa­żerów, kiedy okręt powoli sunie w górę rzeki.

Rozwaleni w leżakach, z których nie ruszą się aż do Manaus, turyści spoglądają na przesuwające się brzegi zagadkowej rzeki. Nie mogą od nich oderwać wzroku. Milczą jak zaklęci. Wydawaliby się zmordowani upałem, lecz to — sami nie wiedzą o tym — podziw, zachwyt dech im zapiera, i jeszcze coś głębszego i bardziej sekretnego dręczy ich od momentu, kiedy okręt wpłynął w las.

To nie dające się znieść oczekiwanie na coś, co ma się stać nieodwołalnie, w każdej chwili, i czego sens, tajemnicza zapowiedź pozostają utajone, chociaż owo „coś" wyczu­wają wszyscy.

Brzeg prawy, brzeg lewy, pradawna, mło­da, odwieczna puszcza dziewicza rozpościera się przed nimi jak wielka otwarta księga pełna mnemografów, ideogramów, hierogli­fów żywych, których nikomu nie udaje się rozszyfrować, choć każdy się domyśla, jak są ważne.

Pojawienie się — którego żaden z nich nigdy nie pragnął przed owym dniem, ale które przyniosłoby ulgę wszystkim, gdyby ziściło się to w tej godzinie — stworu, po­

wiedzmy czegoś w guście wesołego Pana, bożka brussy, co rozchyliłby gałęzie albo wybujałe nadbrzeżne trawy, albo wynurzył się z głębin rzeki, by zagadać do nich i roz­kazać im pójść za sobą, nie zadziwiłoby ich wcale, tak mocno każdy wyczuwa rozproszo­ną wszędzie, na wodach, w powietrzu, za listowiami puszczy dziewiczej, obecność wy­marzoną w najintymniejszych myślach — i której gotów jest okazać posłuszeństwo.

Wszyscy są przytłoczeni, bo nadmiar wiel­kości zasmuca. O ile jednak u niektórych zamienia się nawet w dławiący lęk, wielu pasażerów ma ochotę po prostu wysiąść, za- charapcić pirogę, wziąć pagaj i oszczep, ro­zebrać się do naga, wyjść na ląd, zapuścić się w las i zaszyć wśród pustkowi, niejeden bowiem z tych ludzi cywilizowanych, któ­rym zamącił w głowach zew puszczy, roi

O swobodnym życiu na łonie dzikiej natury

I czuje, jak budzi się w nim instynkt myśli­wego, rybaka, trapera albo poszukiwacza złota, czarownika albo misjonarza, wojowni­ka albo pustelnika, instynkt, który poczyty­wał za stłumiony raz na zawsze.

A tymczasem las przesuwa się i przesuwa.

Parostatek wraca na środek rzeki albo płynie na przemian to wzdłuż jednego, to drugiego brzegu.

Pod sklepieniem gigantycznych drzew zie­lony półcień rozweselają z ledwością kwit nące liany, które zwisają z najwyższych ko­narów.

Ciemną wodę zatoczek oprawiają plaże białe, żółte lub koloru ochry, zawsze kształ­tu półksiężyców — i gdzie często wyleguje się nieruchomy aligator.

Nic się nie porusza, tylko czasem wrzask­liwy macao, tukan o migoczącym upierzeniu albo swarliwa papuga, co lotem strzały prze- fruwa z jednego brzegu na drugi, by schro­nić się w swoich zielonych jaskiniach; albo małpka zdziwiona wyskakuje z kryjówki, prześlizguje się i szybko znika wśród gałęzi, które potem kołyszą się chwilę. Czasem też ogromny niebieski motyl, zwany pamplonera, z rodziny morfidów, pijanym lotem krąży wokół statku.

Bardzo wprawne oko dojrzy tu i ówdzie, zawieszony niczym promień słońca między dwiema kępami bambusów albo nad rozwi­niętymi kwiatami równikowych wiktorii, tych gigantycznych nenufarów, których mię­siste tacowate liście sięgają czasem dwóch metrów średnicy, rój kolibrów prostopadle przenoszących się z miejsca na miejsce, niby pył diamentowy, albo dojrzy w mętnych wo­dach przemykającą się pod prąd statku i nurkującą manate, tę przedziwną rybę cy-

1'nmyślalhy kto, że ów wielotonowy sta lek, wyładowany bagażami, ludźmi i towa­rem z bmopy, żeglujący poprzez dziewiczą puszcz«;» |K>d prąd, okr^t, którego potężny kadłub i śruby rozorywują i mieszą żółta­wą falc; Ama/.unki, a kłejby czarnego dymu opWjłują si<; wokół palm o liściach porozkła­danych gwieździsto, nie mąci nic, nlo wpro­wadź« żadnego nid/idu i nie liczy sic; w ogó­le wśiód przepysznej dzikiej przyrody, sło­wem, pr/rplywo niepostrzeżenie, jokby prze- fiuwał nioskit lub ważka...

A przecież, w okrrsnch wyjątkowo wyso­kiego przyboru wód, nie jest niczym nad­zwyczajnym widok frachtowca amerykań­skiego lub angielskiego, który las uwi(;zll

i osadził wśród wierzchołków dtzew. 7. od dliii Jego czerwony bizuch przeblyskuje spo­śród ciemnej zieloni, jak balon uczepiony u najwyższych konarów. Głowimy sir,, jak parostatek mógł ugrzęznąć w konarach di zew, tym bardziej że koryto rzeki bywa ez»;slo o parę kilomelrów od nich odlogle.

To dlatego* źg Amazonka, przybierając w momentach równie nagłych jak niespo­dziewanych, wali przed siebie masą wód, któro zatapiają obszar niezmierzony. Możno bozwiodnio, jakby nigdy nic, żeglować po­nad zatopionym lasem i uwltjznąć wśród ko­narów, kiedy im przykład wody zaczną opa­dać nocą.

Wtedy opuszczamy statek, żeby w szalu­pach, przez zatopioną puszczą, dotrzeć do głównego koryta rzeki.

Ale zdarza sią, że na pokładzie pozostaje strażnik, klóry czeka, aż nastąpny przybór wzniosie sic; lub nie wzniesie aż do miejsca, sk*|i1 sterczy wrak. (”)w człowiek czoku czę­sto dwa lub Itzy lata, pogrążony w jak naj­głębszej samotności.

Można by sii* spodziewać, iż ów mary­narz pustelnik zwariuje, ale nie, nic bowiem nic przypomina bardziej oceanu niż widok, jaki roztacza sic; przed nim, kiedy nasz sa­motnik kurząc fajką spaceruje po pokładzie statku kołyszącego sic; nml liśćmi, konarami i wierzchołkami drzew nirznuorzoncj dzłe*

wiczej puszczy, której materia i bezmiar, ciemnozielone, migoczące i zmienne, wełnią się w nieskończoność zasłaniając horyzont.

Przywykł tak dalece do tej panoramy i tak łatwo przystosował się do nowego rodzaju życia, że kiedy wreszcie zjawi się pomoc, często sam diabeł nie potrafi ściągnąć go z tej wysoczyzny, bo nasz nowy Robinson zbytnio zasmakował w egzystencji ptaka, jaką wiódł na pokładzie swojego napo­wietrznego wraku, między niebem a ziemią, chlorofilem a wodą.

Ludzie również — caboclos, seringueiros, chłopi, zbieracze żywicy, traperzy, drwale, przewoźnicy, retmani, marynarze, rybacy, Metysi indiańscy i Metysi murzyńscy, roz­siani w tej wodnej dżungli wielkiego lasu, zamieszkali wśród nędznych poletek, które wykarczowali sami, w szałasach albo chału­pach ustawionych na palach — ludzie rów­nież nie zwracają specjalnej uwagi na kur­sujący tędy transatlantyk.

Paró, miasto stołeczne ujścia Amazonki (zwane przez tubylców Belfcm i liczące 200 000 ludności), to urocza egzotyczna Wenecja to­nąca w przepysznych sadach i o kanałach zatkanych mangowcami, drzewami papajo- wymi i avocadowymi, i kwitnącymi palma­mi, które wydają owoce, orzechy, aroma­

OJłręłe/n łransałłonłyckim... 163

tyczne strąki lub rodzą cierń — o korze luskowatej albo przypominającej pergamin czy filc, podbitej włosiem lub jedwabiem,

0 pniach gładkich lub sękatych, sztywnych, grubych, klapciatych, krótkich, przysadzi­stych albo wysmukłych, giętkich, nerwo­wych, drżących, elastycznych, wystrzelają­cych w górę jednym rzutem zuchwałym

1 pełnym gracji, albo pochylonych, delikat­nych i kruchych, opadających ku ziemi, albo nawet zwijających się w spiralę, o liściach wszelkiego kształtu, od łopatki do wachla­rza, od pazura do miotełki z piór, od szpady i lancy do liry albo buńczuka janczarskiej kapeli, roślinność bujna, zaborcza, obładowa­na pasożytami i pnączami wysysającymi z niej soki, mchami, cykorią, liszajcami, pa­prociami i orchideami, waniliowcami i dzi­kim jaśminem, najpiękniejszej ozdoby tutej­szych ogrodów, które przed wzrokiem przy­bysza zasłaniają, ukrywają miasto i jego historyczne budowle, ciągnąc się aż do Ma- naus, stolicy wysokopiennych lasów, miasta nowoczesnego, liczącego 80 000 mieszkań­ców, zelektryfikowanego, z telefonami, tram­wajami i automobilami, z szerokimi ulicami brukowanymi kostką, z trotuarami wykłada­nymi dwubarwną mozaiką, aby blask nie ra­ził w oczy, z wielkimi, wybornie zaopatrzo­nymi sklepami, z operą chlubiącą się, że ona pierwsza na świecie, po Bayreuth, i to już

w roku 1910, wystawiła „Parsifala" Ryszarda Wagnera — ale to również stolica najbar­dziej na kuli ziemskiej osamotniona i odsu­nięta od reszty świata, każda bowiem ulica przechodzi tu w las dziewiczy, a jej szutro­wane autostrady wiodą prosto jak strzelił również w las donikąd albo, jeśli wolicie, giną w setkach tysięcy mil morskich, które przemierza statek żeglując w głąb kraju, nie budząc najmniejszej uwagi ani nawet mini­malnego zaciekawienia wśród mieszkańców nadrzecznej dżungli i tubylców z hinterlandu.

Wielki okręt europejski może sobie mijać małe porty amazońskie, jak Monte Ałegre, Santarem, Obidos, Itacoatiara, rojące się od statków i stateczków, nie powitają go żadne władze, nie podniesie się żadna flaga na mo­lo, od brzegu nie oderwie się ani jedna łódź, by powałęsać się wokół przybysza.

Może sobie napotkać balsas, długi ciąg wielkich krytych tratew naładowanych — prócz miejscowego towaru: gały surowego kauczuku, kasztany olejodajne, drogocenne drzewo, rzadko spotykana żywica, baryłki z mąką. maniokiem, guaraną, wędzone ryby, carne seca, malowane gliniane garnki, skóry jaguarów, pióra ptaków rajskich — kobieta­mi i dziećmi, żaden flis nie da mu znaku, nie pokaże się żadna z kobiet i żadne dziec­ko nie wyjdzie z cienia szałasu, żeby podzi-

wiać okręt, pokiwać ręką albo pomachać chustką.

Nawet kupcy syryjscy, właściciele obszer­nych rozłożystych berlinek, stanowiących ba­zar, bank, kasyno gry, a zarazem wędrowny lombard, od których mrowi się w całym do­rzeczu Amazonki, ani nosem nie kiwną, nie wydadzą okrzyku zdziwienia ani radości, kiedy wypływając z utajonej zatoczki, gdzie i uprawiali swój podejrzany proceder, natra- I fią na transatlantyk; a przecież są cudzo- | ziemcami, nowo przybyłymi w tych rejonach i może pierwszą swoją podróż odbywali kie­dyś na napotkanym teraz okręcie!

Co zaś do tutejszych, których spotykamy i w najbardziej samotnych zakątkach, na za­krętach rzeki albo w jej odnogach o zamar­łej wodzie, tam, gdzie grzęzną pływające wysepki, każdy z nich siedząc w kucki na i rufie czółna, z łukiem w garści i wymierzoną j strzałą, jest lak zajęty sezonowym połowem ryb, że żaden nie odwróci głowy, by spoj­rzeć na wielki okręt nadciągający z drugie­go końca świata i pozostawiający za sobą bruzdę niebezpieczną dla pirogi...

Rzucająca się w oczy apatia tego ludu za­gubionego na krańcach świata, żyjącego jak­by na marginesie teraźniejszości, pośród słońca tropików i jakby zagubionego w cza­sie, ludu chrześcijańskiego przecież, ale

z którym nie mamy żadnego systemu poro­zumienia ani żadnych punktów stycznych, jest właśnie chyba tym, co najbardziej wy- obcowuje podróżnika zjawiającego się tu po raz pierwszy i co najbardziej zbija go z tro­pu i przytłacza — jeszcze bardziej aniżeli zmieniające się wciąż obrazy i zjawiska czę­sto jak najbardziej nieoczekiwane amazoń­skiej przyrody, mam na myśli burze od pew­nego momentu niemal nieprzerwane, noce, które nabierają nadzwyczajnego znaczenia, głęboką transformację, jakiej podlega zabar­wienie wody rzecznej, zależne z reguły od nowego dopływu, jaki wlewa się w żółtą Amazonkę (Rio Tapajoz-szmaragdowozielona, Rio Negro-błękitno-czarna, i tak dalej), w miarę jak parostatek zapuszcza się w dome­ny tego przedziwnego świata.

W Brazylii, traktowanej jako całość, ca- boclo, który stał się nade wszystko typem „leśnego człowieka", caboclo, chłop brazy­lijski, tak często i niesłusznie porównywany z muzykiem rosyjskim, nie jest nigdzie autochtonem.

Ow „chłop" nie jest więc człowiekiem zie­mi, ponieważ nie pochodzi stąd nawet. Jest wszędzie tylko kimś, kto się zaadaptował albo, jak powiadają Anglicy o Białym, który zakorzenił się między tubylcami i przyswoił

Okrętem transatlantyckim... 167

sobie, lepiej czy gorzej, ich sposób życia oraz obyczaje: he is a native gone.

Caboclo wywodzi się w prostej linii od konkwistadora, żołnierza portugalskiego, któ­ry z początkiem szesnastego stulecia przy był zza dalekich mórz, z najmniejszego kra­ju starej Europy, aby podbić te niezmierzone połacie Nowego Świata: las brazylijski, pe­łen bajecznych, legendarnych bogactw...

To podbój w dziejach świata jedyny, bar­dziej bowiem niż epopeją o czynach wojen­nych, był powolnym przenikaniem, infiltra­cją, grupkami lub nielicznymi bandami, któ­rych bohaterskie kroniki rozprzestrzeniają się na dwa, trzy stulecia; i prawdę mówiąc ta uparta kolonizacja do dziś nie zakończyła się jeszcze, każda bowiem rodzina brazylij­ska może wam opowiedzieć, dziesięciolecie po dziesięcioleciu, historię, często przeboga­tą, a jeszcze częściej anegdotyczną, żywą, swoich walk, współzawodnictw, wendet, swo­jej fortuny, swoich powodzeń, swoich klęsk i swojej ruiny, swoich aliansów, swoich nowych podbojów, swoich peregrynacji i nowych prób, swoich zawodów — słowem: swojego osiedlenia.

Widzę, jak powodowany mirażem, głosem przygód, gorączką złota, pożądliwością cie­lesną szesnastowieczny żołdak portugalski zapuszcza się w wielkie lasy, bobruje po

nich, rabując, gwałcąc, zagarniając kosztow­ności, polując na niewolników, brutalnie biorąc w jasyr Indianki i Murzynki, które wlecze za sobą, by w końcu założyć ród, zapełnić swoimi latoroślami, „mameluka- kami" (etymologicznie: „mamas loucas" — matki szalone) bezmiar puszczy brazylijskiej, wykarczować szmat ziemi, opanować lęk i stać się władcą chorym na febrę i często szczękającym zębami pod skwarnym słoń­cem, przed brussą, przed jej fauną, przed dzi­kimi i... z powodu miliona przesądów.

Wizja na pewno prawdziwa, bo i dziś je­szcze nie dzieje się inaczej bardzo daleko w interiorze, na przykład w Mato Grosso, gdzie ponoć istnieje dziesięć milionów ludo­żerców; ale dzisiaj sprawę komplikuje do­datkowy fakt, że nowo przybyli są nie tylko Portugalczykami w asyście swoich Czarnych, ale wielu Nordyków zjawia się tu, by kar­czować las, szukać diamentów i złota, polo­wać, łowić ryby, sadzić bawełnę i kawę al­bo budować fabryki, żeby zrobiwszy mają­tek założyć ród dzięki małżeństwu z którąś z owych ślicznych dziewcząt cabocaas, o po­wierzchowności indiańskiej, a duszy luzytań- skiej; i tak ściągają tu Amerykanie, Niemcy, Rosjanie, Polacy, Czesi, w ostatnich zaś la­tach jesteśmy świadkami silnej imigracji ja­pońskiej.

Dlatego więc, chociaż naród brazylijski jest mocno ukonstytuowany, inaczej rzecz się ma z nową rasą, jakkolwiek dostrzegamy w niej mnóstwo zdrowych zapowiedzi i — co waż­niejsze, chociaż caboclo stworzył, zjednoczył kraj, nie ustalił się jeszcze jego typ i dziś znów raz jeszcze przechodzi w pełni nową ewolucję.

Historia się powtarza; w sertao Bahii, na tej ogromnej pustyni usianej tropikalnymi oazami, na jednym z najstarszych terenów osiedleńczych Brazylii, caboclo przejawia tendencję do stania się znów nomadem —• i wskutek pani kolejnych okresów posuchy rolnicy i pasterze z Ceara emigrują licznie na nie wykarczowane jeszcze ziemie zachod­nie i południowo-zachodnie albo w kierunku stolicy.

Natomiast w Amazonii, gdzie ubóstwo, a nawet nędza, rozpowszechniło się od chwi­li kryzysu kauczukowego i gdzie małe mia­sta odosobnione wśród lasów — Gurupś, Al- meirim, Urucabś, Teffe, Faro — tak w roku 1914 kwitnące, znalazły sie w kompletnej ruinie (ceglane domki rozpadają się w gruzy, nadbrzeża pozrywane powodzią, opustoszałe ulice pozarastane wdzierającą się na nowo roślinnością puszczy dziewiczej), lud pogo­dzony 7, tą dewastacją dochowuje wierności swoim larom, podporządkowany z natury owemu specjalnemu rodzajowi egzystencji

póJwodnej, jaką wiedzie w obrębie zamyka­jącej go zewsząd puszczy.

Trzeba słyszeć amazońskich caboclos, kie­dy nocami — a zwłaszcza w noc świętojań­ską — muzykują, śpiewają i tańczą wokół ognia, na poianach, na brzegu albo na drew­nianych tarasach domów na palach, które wznoszą się nad wodą.

Noc jest głęboka.

Transatlantyk sunie jak widmo między wy­sokimi czarnymi oponami, jakie las rozcią­ga po obu brzegach i które zaciemniają rze­kę mrocznym aksamitem.

Nad tym wszystkim niebo nocne, tryskają­ce gwiazdami i ożywione niby świetlista fon­tanna migotliwym ogniem południowych kon- stelacyj, występuje z brzegów i lada chwila przeleje się w sam środek nurtu, gdzie wo­da iskrzy się tak mocno, że dziób statku roz- orywujc, rzekłbyś, drogę mleczną pełną roz- jarzeń, odblasków, szkieł, fal i fosforyzują­cych banieczek.

I albo melancholijny nów uczepiwszy się między gałęźmi spływa w dół, sączy się i ka­pie kropla po kropli w bruzdę okrętu, albo pełnia olbrzymia i zdumiewająca, zawieszona w przestrzeni, stanowi centrum świetlistych falowań, tęczujących, zielonnwych, które spływają na listowia szerokimi koncentrycz­nymi kołami, leniwymi jak wierzenia pulsu*

tak więc krajobraz staje się wkrótce niereal­ny, zaczarowany, muzyczny.

Jesteśmy urzeczeni.

Czar dokonuje się dzięki powiewom wia­tru, który z szelestem liści przynosi na po­kład aromaty piżma, opium, wanilii — skła­dające się na ciężką woń dżungli, słynną „czarkę kreolskiego mleka", które mąci w głowie lub usypia.

Na przesuwających się brzegach chaszcze wzdychają, gałęzie szepczą, zioła wydają stłumione szelesty.

Kiedy nachylimy się nad lewą burtą, pra­wą burtą, słychać, jak brodzą żółwie, gro­madami wyłażące z wody, by znosić jaja na ławicach piasku, za dnia rozgrzanych do bia­łości, w gorącym piasku, który dopomoże wylęgać się małym.

Pobliski rechot ludu żab w gęstwie lenty- szków, daleki ryk onęa albo pumy, miaucze­nie dzikich kotów, żałobny wrzask be/n*fć*vi (Widziałem cię! Widziałem cię!), ptaka z ga­tunku nocnych mew o skrzydłach zakończo­nych pazurami, pohukiwanie ogromnych sów, smutne poświsty wampirów, w uszach drażniące bzykania moskitów, wszystko to sta­nowi część nocy — kołysze ją, a was mami.

Wsłuchany w mrok, chwytam uchem sza­leńcze gonitwy w zaroślach.

Odgaduję, jakie włóczą się tam zwierzęta, które szukają się wzajem i które uciekają

przed sobą, które się parzą i które się kryją, polują, prześlizgują się, pełzają, czyhają al­bo siedzą na czatach.

Spłoszony ptak wzbija się z krzykiem.

Tapir tapla się w sitowiach. Jego samica pochrząkuje.

Horyzont blednie co moment od błyskawic zwiastujących upał.

A kiedy z oddali dolecą nas krystaliczne nuty, co rykoszetem odbijają się od wód, za­stanawiamy się, jaki to stwór cudowny śpie­wa tak w głębokościach nocy?

Jeszcze chwila, a rozpoznajemy dźwięki kilku gitar, skrzypiec i fletu.

Im bliżej podpływamy, tym dokładniej ro­zeznajemy się w melodii instrumentów im­prowizujących na tle mrukliwym, groźnym, skomponowanym z akompaniamentu „batu­ty": tam-tam, dzwonki oraz tykwa wypeł­niona ziarnkami kawy albo suszonym gro­chem.

O ile gitary są dostrojone do pełni księży­ca, zawodzenie skrzypek błąka się z nurtem fal, a dźwięki fletu, gubiąc się w rozgwież­dżonym eterze, wałęsają się, marzą, błądzą w upojeniu i nagle niczym chochliki spadają i nadbiegają, by roześmiać się wam w nos i zakpić z echa, co w zaroślach baraszkuje i treluje, o tyle rytm perkusistów burzliwy, uparty, groźny, staje się coraz wyrazistszy, coraz mocniej skandowany, wciągający, fie-

netyczny, diabelski, zawrotny, ale pozostaje drepczący, wrośnięty w ziemię.

Niedaleko od polany lub szałasu, skąd do­latuje ta muzyka, słyszymy wyraźnie, jak dwa głosy, kobiecy i męski, rzucają sobie wzajem wyzwania, pytania i odpowiedzi, raz jeden, raz drugi, a potem splatają się w chór mężczyzn, kobiet, starców, młodzieńców i dzieci śpiewających unísono; i chociaż nie rozumiemy słów, kiedy okręt, podążając w górę rzeki, mija czerwone ognisko, które­go blaski odbijają się przez moment o jego kadłub, obserwujemy krąg sylwetek gesty­kulujących, wirujących wokół płomieni, ska­czących przez nie, tańczących...

Godzinami prześladują nas te ludzkie gło­sy, te nostalgiczne melodie, a barbarzyński rytm muzyki tego ludu odprawiającego swo­je gody (na świętego Jana poszycie lasu trze­szczy palbą fuzyj, wybuchami petard i ogni­stymi rakietami) będzie nękał nas całą noc, obsesyjnie, aż do świtu, dopóki nie wyzwoli nas wschód słońca, który rozpęta świetlną, arcyświetlną symfonię ptaków.

A kiedy przybędziemy do Manaus, radzę turystom przesiąść się na samolot, z którego cały dzień albo pół dnia będą oglądać lasy rejonów uchodzących za najbardziej niedo­stępne, najtrudniejsze do penetracji na na­szym globie.

Jeśli turysta dostanie się na samolot, po­winien dostrzec z przestworzy dziurę wśród listowia, dziurę okrągłą, polankę podobną bezludnej wyspie zagubionej na oceanie zie­leni, dziurę, co przerywa jednolitość, mono­tonię tego kolosalnego lasu, który jeden z moich przyjaciół brazylijskich — dobrze z nim obznajmiony, badał go bowiem, poko­nywał zajadle i ledwie uszedł cało — na­zwał „zielonym piekłem".

Uległy moim radom turysta niech naprzy­krza się pilotowi (to znaczy, niech go zamę­cza!), by sprowadził samolot między drzewa i wylądował na piaszczystej wydmie albo na plaży któregoś z zalewów, owych swoistych polan niezbyt na ogół odległych od nurtu rzeki.

A jeśli nieustraszony turysta zdoła ciosa­mi maczety wyrąbać sobie drogę w dżungli i w gęstym poszyciu leśnym, dotrze w końcu do jednej z polan widzianych z lotu ptaka i nie będzie żałował ani paru straconych go­dzin, ani trudu, ani przypadkowych skale­czeń: polana jest zamieszkała — a niezwy- klejszej wizyty więcej w życiu nie złoży! (I gdyby nawet miał wrócić z niczym, napo­wietrzną przejażdżkę i wycieczkę lądem za­liczy do najsilniejszych wrażeń, jakie pozo­stawi mu wyprawa do Amazonii.)

Amazonia, rzeka, wielka dziewicza puszcza, flora i fauna doliny są nie2aprzeczenie pięk­ne, wspaniale i oczywista przewyższają wszystko, co tylko można by sobie wyobra­zić albo przeczytać, albo usłyszeć i opowie­dzieć na temat egzotyzmu krajów zamor­skich; ale czym jest najprzepyszniejsze wi­dowisko przyrody, jeśli nie odkryjemy za­szytego wśród niej człowieka, nie ujrzymy go i nie napotkamy?

Otóż dokądkolwiek podążałby współczesny podróżnik albo nawet najbardziej spieszący się i najbardziej powierzchowny turysta, nie znajdzie się wśród nich taki, który nie chciał­by zobaczyć człowieka, zetknąć się z nim, poznać go (choćby jedynie po to, żeby poro­bić fotografie), bo inaczej wróci zawiedziony.

Dzięki samolotowi — i dlatego tak dora­dzam nalegania — dzięki szybkiemu samo­lotowi dwudziestego stulecia, owemu narzę­dziu po to jedynie wymyślonemu, aby poko­nywać przestrzeń w walce z zegarem, ale które, o cudzie! okazało się również w in­nych krajach, a nie tylko w dzikiej Amazo­nii*, machiną zdatną do eksploracii czasu,

jak również wniknięcia w minione stulecia, nasz turysta zatem, co spodziewał się wszy­stkiego, lecz nie tej niespodzianki, może prze­żyć godzinę lub dwie w łonie, więcej, w cen­trum magicznego kręgu, jaki człowiek ama­zoński zakreślił wokół siebie i zajmuje od pomroki dziejów (a kto wie, czy nie od chwili, kiedy powstało życie na ziemi) w ser­cu wielkich pierwotnych lasów.

Niech nie zadrży cudzoziemiec przekracza­jący granicę polany „leśnego człowieka", a zwłaszcza niech nie zawróci, bo wtedy otrzyma cios w plecy. Ale niech wejdzie śmiało w ten pradawny azyl, spojrzy w oczy człowieka i zachowa spokój.

Wtedy będzie mógł obejrzeć z blisko, obej­rzeć na własne oczy „człowieka przyrody" i pochodzić po jego polanie.

Jeśli nie okażecie nadmiernego zdziwienia, wasza wizyta nie zaskoczy gospodarza i Ama- zończyk będzie zachowywał się tak, jakby nie dostrzegł waszej obecności, nie przerwie swoich codziennych zatrudnień: będzie do­glądał ognia, wbijał kołki i kije, zakładał lep, grał na fujarce, zastawiał sidła i sieci, rzucał lassem albo wyciągał wędkę z wody, strzelał z luku albo z dmuchawki, albo siedząc w kuc­ki zajmie się swoimi tykwami, całymi bądź przepołowionymi, swoimi glinianymi garnka­mi, kamiennymi narzędziami oraz utensylia-

mi, rozrzuconymi na klepisku względnie czy­stym, naprzeciw pieca do manioku albo ple­cionki do wędzenia mięsiw.

Jeżeli z natury jesteś dobry (ale strzeż się, dziki, któremu złożyłeś niespodzianą wizytę, nawet kiedy zalicza się już do półcywilizo- wanych, to znaczy mieszańców lub caboclos, ma dar podwójnego wzroku i czyta w two­ich myślach niby Indianin czystej krwi), ów człowiek nie przejmując się tobą wyciągnie się w hamaku zawieszonym między dwoma osmalonymi słupami, pod okapem szałasu, zdrzemnie się lub zaśnie na jedno oko, pod strażą cascavel, czarnego oswojonego węża, i mając pod ręką zatrute strzały albo swoją espingarda, tandetną fuzję sprzedawaną tu­bylcom, o lufio obciętej,

Ale jeśli potraficie wzbudzić w nim zaufa­nie, „dzikus" zaprowadzi was nawet do ogródka ukrytego za szałasem, dokąd zaglą­da kilka razy dziennie — przez ostrożność — i gdzie więzi, żywi, pielęgnuje i nadzoruje rośliny, które sobie przyswoił i zdołał ujarz­mić, rośliny tajemnicze, których właściwości i straszliwa farmakopea jemu tylko są wia­dome, rośliny sakralne, rośliny demoniczne, stanowiące przedmiot kultu, które z naraże­niem życia wykradł dzikiej florze, puszczy duszącej, co oblega go bez ustanku — jedy­nej swojej zdradliwej, najzajadlejszej, od­wiecznej nieprzyjaciółce.

Wśród owych roślin o "*) to; liany« ki/r> wy, poprorir, cjornic, bulwy, grzyby trujące i jadalne nrflin pojonych krwią lub opy chony li mięsem, roślin dziennych i nocnych, i Iriklch, ro w południ«* ujadają («`k psy, i tu kich, co śpiewają poriis/mn) wiatrem, i l,j kich, co dostają ataków nerwowych, nir/.yrn wrażliwo kobiety, no zinb.irię pogody, i ta­kich, co klują, pur'/¿}, drapią, przylepiają się i przyczepiają, Iną, borują, piłują, w nocy wydzielają aromaty albo Cuchną przy pełni księżyca, drażnią diogi oddechowe lui» dzia łają nasennie, ¿1 których owoco, liście, pąki, kora, krn/.onjc!, pyłek, nasiona trują, wypę­dza ją lobrę lub narkotyzują, I z których „czło­wiek leśny" umie wydobywać proszek miał­ki albo ziarnisty, barwiki nlbo syropy, biel albo żywicę, alkohol ałho smołę, gumę aJbo kryształki, i wszystko to wchodzi w skl.irl,

1 y.ęsto w rlozarli miki oskopijnych, eliksirów lub ukwatofany, narkotyków, dzięki którym przepowiada «if; przyszłoś/, albo filtrów rni łosnych, mączek leczniczych albo śmiercio* nośnych dokoktów fabrykowanych świado­mie wśród owych roślin istnieje jedna, naj/zadsza albo najbardziej spomiędzy wszy­stkich rnćigjcznti, ale któroj riic Imik w ¿ad itym ukrytym ogrodzie uprawianym za każ dą ch.ifił indiańską, któroj liście każdy Ama zorWyk no?.i ususzono w woreczku na piersi i która jest najhardziej tajemniczym ziołem

amazońskiej puszczy, nigdy bowiem żaden Biały nic zdołał sprokurować sobie jego sa­dzonki, roślina znana uczonym europejskim Jedynie ze słyszenia 1 którą zukutalogowali tyłko prowizorycznie, dzieje sifj zaś tak z ra­cji jej oddziaływań psychicznych i dlatego jest zaliczana do trucizn dla umysłu najgroź­niejszych, do tych, co podobno „oddziałują na próg świadomości", ¿de którą każdy Arna- zończyk pali spokojnie w swojej krótkiej fajeczce — to ibadu, roślina lewitacji,,. Le­gendarne ziele, dzięki któremu „człowiek natury", więzień lasu, podróżuje nie będąc, Jak my, zmuszonym korzystać ze statku czy samolotu.

Turyście, któremu nie uda się zapuścić pie­szo w Ins amazoński, doradzę, żeby w drodze powrotnej wstąpił do (»aré i zwiedził muzeum indianistykl, ho tam na widok wielkich urn grobowych znad rzeki Gwanów zaduma się rozmyślając o polanie l'acoval, owej Thule Amazonki, gdzie poprzez lasy błyszczą szcze­rozłote! świątynio, to ukazując stę, to niknąć rui horyzoncie • a któroj legendarne skarby wciągnęły w wielki las tropikalny tylu awan­turników europejskich, ku ich zgubie.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
kromer m historia prawdziwa MKUPKL6YDYO57F7OAJUY3KUGBXHPNLARK7I44MQ
Kraszewski DP07 Historia Prawdziwa o Petrku Wlascie
MICHALKIEWICZ HISTORIA PRAWDZIWA I EKUMENICZNA (2)
Kraszewski Józef Ignacy HISTORIA PRAWDZIWA O GRZESIU Z SANOKA WERSJA SKRÓCONA
Józef Ignacy Kraszewski Historia prawdziwa o Petrku Właście
Serwis Historie prawdziwe
historia prawdziwa narkom
Historia Prawdziwa [Z]
Historia prawdziwa
ANDRZEJ J SARWA POGRZEBANO JĄ ŻYWCEM (Historia prawdziwa)
Historia prawdziwa[Z]
Jadowska Aneta Szatański Pierwiosnek – historia prawdziwa
ŚWIADECTWO OKULTYSTY HISTORIA PRAWDZIWA1
Kraszewski Jozef Ignacy Historia prawdziwa o Janie Dubeltowym

więcej podobnych podstron