Córka Gangesu
ASHA MIRO
ZAKAZANE BIOGRAFIE w Wydawnictwie AMBER
TEHMINA DURRANI
Mój pan i władca
ASHA MIRO
Córka Gangesu
KENIZE MOURAD
Od zmarłej księżniczki
ANATORTAJADA
Kobiety pustyni Zdławiony krzyk
w przygotowaniu LAURA RESTREPO
dom pod fioletową latarnią
KATIE HICKMAN
Kurtyzany
ZAKAZANE BIOGRAFIE
Córka Gangesu
ASHA MIRO
Przekład Ewa Błaszczyk
AMBER
Tytuł oryginału LA FILLA DEL GANGES
Redakcja stylistyczna JOANNA ZŁOTNICKA
Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI
Korekta MAGDALENA KWIATKOWSKA
Ilustracje Z PRYWATNYCH ZBIORÓW AUTORKI
Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
WYDAWN
4\
??
Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu
http://www.amber.sm.pl
http://www.wydawnictwoamber.pl
Copyright © Asha Miro, 2002. Ali rights reserved.
For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-1457-2
2&0?
Moim rodzicom - Josepowi Miro i Eleccie Vega oraz Radhu i Shevbai, którzy dali
mi życie
?0Mót da Jndii
W pół do siódmej rano. Nie wiem, czy przespałam choć w ze dwie godziny.
Wyskakuję z łóżka, słysząc dźwięk budzika, i wpadam pod prysznic. Wpatruję się w
odpływ, żeby sprawdzić, czy ujrzę w nim tylko obawę przed podróżą, czy także
strach przed zmianą w życiu. Wiem, że woda i mydło nie wystarczą, aby dokonać
całkowitego oczyszczenia. Nadszedł czas powrotu do przeszłości, aby przeżyć
ponownie lata dzieciństwa, aby pójść naprzód, zaczynając od początku. Czas
powrotu do Indii.
Wracam do Indii, bo tam się urodziłam 7 listopada 1967 roku i mieszkałam przez
sześć lat, dopóki nie adoptowali mnie obecni rodzice. Wiem, że mój pierwszy
płacz usłyszano w Nasik, na zachodzie kraju, wiem, że pierwsze lata życia
spędziłam w sierocińcu w Bombaju, i niewiele więcej wiem na pewno. Stąd powrót -
aby szukać odpowiedzi na setki pytań.
7
Ostatnie dni upłynęły pod znakiem niekończących się pożegnań i niejeden zadawał
pytanie za milion: „Asha, na pewno jesteś gotowa?" Za każdym razem tylko kiwałam
głową, aby nie ujawnić nawet cienia trawiącej mnie niepewności. Nie potrafię
jedynie - i nawet nie próbuję - oszukać moich rodziców.
Jak co rano czeszę długie czarne włosy przed lustrem w sypialni i maluję na
powiekach czarną kreskę. Czeka mnie wielogodzinna podróż i chcę czuć się
wygodnie - wybieram długą spódnicę w biało-niebieskie kwiaty, białą koszulkę i
stare sandały. Prawdę mówiąc, wybieram najładniejszą spódnicę, jaką mam, bo chcę
wywrzeć dobre wrażenie w moim kraju. W myślach robię przegląd zawartości plecaka:
bardzo szerokie lekkie spodnie, mnóstwo koszulek i majtek, bo nie chcę, żeby się
wydało, że nie jestem stworzona do prania; druga para sandałów na grubej
podeszwie, żebym mogła dojść wszędzie; apteczka pełna tabletek o nazwach
niemożliwych do wymówienia - które należy zażywać, aby ustrzec się malarii i
innych chorób... No i płyn przeciwko komarom. Do drugiego, mniejszego plecaka
schowałam aparat fotograficzny, notes, długopisy, farby i pędzle, paszport,
książeczkę szczepień i dolary. Będę pisać dziennik. Nigdy tego nie robiłam, ale
chcę zapisywać wszystko, co się wydarzy, wszystkie wrażenia. Żeby nic mi nie
umknęło.
Zegnam się z mieszkaniem, z balkonem pełnym geranium i z wieżami kościoła
Sagrada Familia, które wznoszą się nad innymi budynkami. Przez cały ten miesiąc
kwiaty będzie podlewać Fatima. To moja siostra. Ona również urodziła się w
Indiach, ale na drugim końcu kraju i jako półtoraroczne dziecko znalazła się w
Barcelonie, kilka miesięcy przede mną. Jesteśmy siostrami, bo choć nie mamy tych
samych rodziców
8
biologicznych, łączy nas coś równie lub nawet bardziej niezniszczalnego: uczucie
rodziców, którzy nas przygarnęli i wychowali jak córki. To oni sprawili, że
nasze ścieżki się spotkały, i w ten sposób naszym udziałem stała się jedna
rodzina.
Za cztery tygodnie wieże kościoła będą stały w tym samym miejscu, niektóre pędy
geranium zwiędną, inne wypuszczą nowe kwiaty, ale ja pewnie nie będę taka sama.
Przeczuwam, że coś w moim wnętrzu się zmieni.
Dwadzieścia łat po pierwszej podróży - tej, którą odbyłam z Bombaju do Barcelony,
aby rozpocząć nowe życie - siedzę w samolocie, który zawiezie mnie tam, gdzie
znajdę odpowiedzi na wiele pytań. Wreszcie rozwieje się niepewność, wypełni się
pustka, którą skrywam w sobie. Cel: Bombaj.
Silniki są już rozgrzane i samolot nabiera rozpędu. Czuję szarpnięcie i samolot
odrywa się od ziemi. Wzdycham, czując, że jestem coraz bliżej nieba, coraz
bliżej Tego, który mnie wybrał i doprowadził do tej pięknej chwili. Proszę Go o
siłę i odwagę, abym mogła sprostać wyzwaniu i iść naprzód do końca, nie słabnąc.
Tylko w ten sposób odnajdę spokój wewnętrzny, którego tak pragnę, i wreszcie
będę mogła się pozbyć dręczącej niepewności.
Wszystko pode mną staje się coraz mniejsze, aż w końcu zaczyna przypominać
obrazy impresjonistów, które tak lubię. Jeszcze widać czubki wież kościoła. Moja
Barcelona widziana z góry jest wciąż piękna, a może nawet piękniejsza, z
wyraźnie zaznaczoną dzielnicą ????????. Gęstwina drzew rosnących przy deptaku
Rambla stapia się z falami, błękit i zieleń zlewają się w jeden kolor, który
rozmywa się wraz z resztą kształtów.
W turkusowym fotelu samolotu Unii Air India jestem kłębkiem nerwów, targana
tysiącami wątpliwości. Próbuję
9
sobie przypomnieć, o czym myślała tamta prawie siedmioletnia dziewczynka, lecąc
w przeciwną stronę do rodziny, która była dla niej tylko marzeniem i czarno-
białą fotografią. Pewnie spędziła te długie godziny, rysując w bloku kolorowymi
kredkami, które dała jej stewardesa, wyglądająca w sari równie ładnie jak ta,
która właśnie podaje mi posiłek.
W domu zawsze rozmawialiśmy o moim kraju, ziemi, która widziała moje narodziny.
Ilekroć w telewizji nadawano program o Indiach, siadaliśmy we czwórkę na kanapie
- tata, mama, Fatima i ja - i oglądaliśmy go razem. Po reportażach, które
ukazywały piękno krajobrazów i ludzi oraz nędzę, w jakiej żyją, często
rozmawialiśmy o naszym dzieciństwie. O tym, jak przyjechałyśmy do Barcelony -
moja siostra i ja - z tego samego kraju, ale każda w różnym czasie; o tym, co
znaczyła adopcja dla moich rodziców; o tym, jak poradzili sobie z formalnościami
- najpierw przygotowali wymagane dokumenty po hiszpańsku, a potem musieli zlecić
przetłumaczenie ich na angielski; o niepokoju i emocjach, jakie odczuwali
podczas przygotowań... Teraz wiem, że wykazali się wielką odwagą, bo adoptowali
nas na początku lat siedemdziesiątych, a w tamtych czasach była to niecodzienna
decyzja. Na pewno czuli się osamotnieni, nie mogąc podzieUć się wątpliwościami
niemal z nikim, i również za to będę zawsze ich podziwiać. Sesje na kanapie
stanowiły idealną okazję do rozmów o adopcji. Wszystkie takie rozmowy kończyły
się jednakowo: obietnicą, że ponieważ byłyśmy bardzo małe, przyjeżdżając, i
prawie nie pamiętamy kraju, z którego pochodzimy, kiedy podrośniemy, pojedziemy
tam we czwórkę. Dla nas podróż ta oznaczałaby powrót do ziemi ojczystej, a dla
rodziców -poznanie ziemi, która dała im córki.
10
Lata mijały i z takich czy innych powodów nie udawało się znaleźć odpowiedniej
pory. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy poczułam się gotowa: chciałam wrócić do
mojego kraju. Jednak równie ważne co powrót było dla mnie to, w jakim
charakterze tam pojadę. Nie mogłabym jechać jako turystka. Nie wyobrażałam sobie,
że wchodzę do biura podróży, przeglądam katalog z ofertami turystycznymi i
wybieram taką, która zapewnia dobry hotel i ciekawy program zwiedzania kraju.
Nie chciałam jechać do Indii, aby zwiedzać świątynie i majestatyczne pałace,
podziwiać doliny i góry i targować się przy kupowaniu upominków. Nie, nie po to.
Nie chciałam poznawać rzeczywistości Indii biernie, oglądając przesuwające się
przed oczami krajobrazy. Musiałam tam wrócić z pełnymi rękoma, bo w moim drugim
życiu otrzymałam wszystko: rodzinę, przyjaciół, wykształcenie, krótko mówiąc -
wolność.
Mieszało się we mnie poczucie przynależności z równie intensywnym poczuciem
obcości. Ale najsilniejsza była świadomość, że nie mieszkam w tym kraju przez
czyste zrządzenie losu - tylko dlatego, że spośród milionów dzieci przeznaczenie
wskazało właśnie mnie. Zostałam wybrana i zawsze zdawałam sobie z tego sprawę.
To poczucie, niezmienne, żywe w każdej chwili, sprawiało, że często zadawałam
sobie pytanie: dlaczego właśnie ja? Odpowiadała mi tylko przytłaczająca cisza.
Los zabawił się, wskazując na mnie, a ja czuję się jak mała cząstka układanki z
napisem „ulubiona". O ile nie jest się całkowicie pozbawionym wrażliwości,
etykietę tę ciężko nosić. Ilekroć na ulicy czy w restauracji musiałam spojrzeć w
czarne przenikliwe oczy rodaka, który chciał mi sprzedać różę, chciałam zapaść
się pod ziemię. Właśnie w takich chwilach pytanie „dlaczego ja?" uderza z
największą siłą i ogarnia mnie nieopisany niepokój.
11
I znów przypadek sprawił, że do moich rąk trafił folder organizacji pozarządowej
Setem, informujący o projekcie pracy wolontariuszy w Indiach. W dodatku spos'ród
tysięcy miast tego ogromnego kraju na siedzibę misji wybrano Bombaj, gdzie
znajdował się sierociniec, w którym przebywałam od trzeciego dnia po narodzinach
do ukończenia szóstego roku życia. Jakby tego było mało, jeden z ośrodków pracy
Setem mieścił się w Nasik, mieście skąpanym w świętych wodach Godawari, gdzie
przyszłam na świat. Poczułam się, jakbym wygrała na loterii. Wypełniłam
formularz i po kilku miesiącach otrzymałam list z informacją, że przeszłam
wstępną selekcję i mogę zgłosić się na rozmowę. Moje plany zaczynały nabierać
realnych kształtów. Nadal trzymałam wszystko w tajemnicy, bo byłam przekonana,
że nic z tego nie wyjdzie, a nie chciałam wprowadzać zamieszania w rodzinie.
Sama również zmagałam się z niepokojem. Dopiero gdy przeszłam pomyślnie rozmowę
kwalifikacyjną i otrzymałam potwierdzenie udziału w pracy wolontariatu, uznałam,
że nadeszła pora, by poinformować rodziców.
Siedzieli na kanapie, a ja na pufie; jak zawsze, kiedy rozmawialiśmy o czymś
naprawdę ważnym. Powiedziałam im wszystko jednym tchem, a potem niespokojna,
lecz zarazem pełna nadziei, czekałam na reakcję. Chciałam wyczytać w ich oczach,
że rozumieją i popierają moją decyzję i - choć z daleka - będą mnie wspierać.
Zawsze planowaliśmy wyjazd całą rodziną, więc nawet przez myśl im nie przeszło,
że sama podejmę inicjatywę. Jednak moja decyzja nie była dla nich zaskoczeniem.
Najwyraźniej w głębi duszy czuli, że prędzej czy później poczuję potrzebę
poznania ziemi, która dała mi ciemny odcień skóry. Nie mówili o tym, obawiając
się, że słowa zmienią się w rzeczywistość. Ja też byłam pełna obaw, ale miałam
świadomość, że czeka mnie przygoda. Będę musiała być
12
bardzo silna, by wypełnić pustkę pierwszych sześciu lat mojego życia.
Rodzice zasypali mnie pytaniami. Padały tak prędko, że nie byłam w stanie na
żadne odpowiedzieć. A potem nagle znalazłam się w ich ramionach i w tej samej
chwili wrócił spokój i poczucie bezpieczeństwa, które towarzyszyły mi przez
wszystkie ostatnie lata.
W silnych ramionach ojca bawiłam się w ulubioną grę wszystkich dzieci -
dotykanie, choćby czubkami palców, nieskończonego nieba wyobraźni. On o tym nie
wie, ale do dziś, kiedy nikt mnie nie widzi, wychodzę na balkon, wyciągam ręce
do nieba nad moim ukochanym miastem i proszę mewy, by choć przez chwilę były
przedłużeniem moich ramion. W objęciach matki uczyłam się praw, które rządzą
sercem i duszą. Kochać innych, nieść im pociechę, współczuć, łagodzić nienawiść
i dawać z siebie tylko to, co najlepsze.
Rodzice nie szczędzili wysiłków, aby zaspokoić wszystkie potrzeby swoich córek,
dać wszystko, czego pragnęły. Dali nam nie tylko życie, ale i miłość - tak jak
garncarz lepi glinę, tak oni nas ukształtowali.
Zadziwia mnie, jak ogromną wagę wiele osób przywiązuje do faktu bycia potomkiem
„z krwi i kości". Owszem, to jest ważne, ale równie ważne jest to, czego
potrzeba później, a co dali mi adopcyjni rodzice - dziedzictwo, które sięga o
wiele głębiej niż więzy krwi.
Moi rodzice martwili się, że gdy wyjadę, nie będą mogli mnie wesprzeć i
przytulić, kiedy będzie mi smutno. Jednocześnie rozumieli, że proces dorastania
dobiegł końca, że jestem już dojrzała, a dzięki temu, co mi przekazali, czego
mnie nauczyli, sprostam tej próbie. Krótko mówiąc, uświadomili sobie, że
13
jestem już dorosła, chociaż dla nich zawsze będę malutką córeczką.
Tamten uścisk oznaczał błogosławieństwo na moją dalszą drogę poszukiwań, miał
dodać - i dodał - energii, śmiałości i odwagi, abym dotarła do końca. Miałam
pewność, że cokolwiek się stanie, będą ze mną, tak jak byli 27 października
wiele lat temu, gdy spotkaliśmy się na lotnisku w Barcelonie. Wtedy też czułym
uściskiem przypieczęto- waliśmy miłość, która od tej pory miała nas łączyć.
Do lądowania w Bombaju jeszcze wiele godzin. Mam ze sobą dziennik, który matka
zaczęła pisać na długo przed moim przylotem do Barcelony, a który pokazała mi po
rozmowie o moim powrocie do Indii. Pisała go od dnia, w którym wraz z ojcem
zdecydowali się mnie adoptować. Prowadziła też drugi, dla mojej siostry Fatimy.
Pisała je przez wszystkie te lata, abyśmy wiedziały, jak to z nami było.
Obawiała się, że gdyby pewnego dnia zawiodła ją pamięć, nie mogłaby wyjaśnić nam
wszystkiego ze szczegółami.
Dając mi dziennik, mama przekazała mi coś, dzięki czemu zdołam złagodzić ból, z
którym być może będę musiała się zmierzyć. Ten dziennik to moja historia. Nie
odkrywa żadnych sekretów, ponieważ w naszym domu nigdy nie było tajemnic,
opisuje po prostu moje życie. Przez pierwsze miesiące, a nawet lata, mama pisała
codziennie, choćby było to tylko kilka linijek. Odnotowywała każde, nawet
najdrobniejsze wydarzenie, ukazując proces przystosowywania się do nowego domu,
nowej rodziny, języka, pożywienia, zwyczajów...
Kiedy przeczytałam dziennik po raz pierwszy, zrozumiałam, że rodzice pokochali
mnie, jeszcze zanim się spotkaliśmy. Znali mnie tylko z listów matki Adeliny z
sierocińca i ze zdjęcia, które przez wiele dni stało na komodzie w jadalni.
14
To cudowne, że pragnęli mnie tak bardzo, że zdobyli się na ogromny wysiłek, aby
sprowadzić mnie do domu. Moja historia jest piękna, choć - tak jak kraj, z
którego pochodzę - pełna kontrastów. Z jednej strony rodzice, dla których
nieważne były więzy krwi i którzy chcieli uszczęśliwić mnie od chwili, kiedy po
raz pierwszy wypowiedzieli moje imię. A z drugiej strony rodzice biologiczni,
którzy mnie nie chcieli. Pewnie byłam dla nich ciężarem. W miarę jak dorastałam,
starałam się zwalczyć poczucie odrzucenia. Tłumaczyłam sobie, że musiała istnieć
jakaś ważna przyczyna, której nie znam. To niemożliwe, że po prostu mnie nie
kochali. Oni tylko nie mogU się mną zająć. Na pewno mieli powód.
Poniedziałek, 21 października 1974 roku
Dziś kupiłam zeszyt w czerwonej okładce. Będę w nim opisywać ze szczegółami
historię naszej rodziny, w której niebawem się pojawisz, kochana Asho. Kupiłam
drugi zeszyt dla Fatimy, naszej córeczki, która mieszka z nami już od czterech
miesięcy. Dzięki temu, kiedy będziecie duże, a mnie -co może się zdarzyć -
zawiodłaby pamięć, dowiecie się, jak ojciec i ja przeżywaliśmy Wasz przyjazd do
domu.
Czekamy na Ciebie niecierpliwie, kochana Asho. Powiedziano nam, że przyjedziesz
w następną niedzielę, 27 października 1974 roku o jedenastej rano.
Powinnam zacząć od zrelacjonowania, co się działo przez te miesiące, kiedy
borykaliśmy się z załatwianiem łormalno-ści, pozwoleń, tłumaczeń... Trzeba by
długo opowiadać, dlatego ojciec i ja zachowaliśmy wszystkie dokumenty związane z
Waszą adopcją. Wspomnę tylko, że pokonaliśmy mnóstwo trudności, ale teraz mam
wrażenie, że to było bardzo, bardzo dawno. Przez ostatnie miesiące pytano nas
tysiące razy, dlaczego szukaliśmy Was tak daleko. ..a ja tylko śmiałam się
15
w duszy, bo pewnych rzeczy nie można wytłumaczyć słowami.
Oboje - ojciec i ja - mieliśmy przekonanie, w którym z upływem czasu utwierdzam
się coraz bardziej, że w pewnym momencie naszego życia cztery dusze z całkiem
różnych miejsc złączyły się na zawsze.
Wiem, że tę historię będę musiała opowiedzieć Ci wiele razy, bo wkrótce staniesz
się jej częścią. Twój ojciec i ja chcieliśmy mieć dzieci, ale natura nie mogła
nam ich dać, a Wy pragnęłyście mieć rodziców, bo los Was ich pozbawił. Ten
rozdział się kończy, a zaczyna inny, całkiem nowy zarówno dla Was, jak i dla nas.
W
Kwiecień 1974. Matka Adelina
z bliźniaczkami Mary (z lewej)
i Fatimą (z prawej) w sierocińcu
Regina Pacis w Bombaju. Wtedy
nikt nie przypuszczał, że Fatima
i ja będziemy miały tę samą
rodzinę.
W sierocińcu Regina Pacis
w Bombaju w wieku czterech lat
(tak myślę).
Wiosna 1975 roku. Fatima miała już dwa' i pół roku, a ja siedem i pół.
ISamiaj
Pokonaliśmy pół świata w kilka godzin i docieramy do Bombaju. Mumbai, brama
Indii, miasto moich pierwszych lat. Wprawdzie czuję niepokój przed wkroczeniem
na osobistą ścieżkę, której nikt za mnie nie przemierzy, ale pociechę niesie mi
świadomość, że pragnienia i cele moich kolegów z wolontariatu współgrają z moimi.
Przede wszystkim chcemy czuć się użyteczni, zostawić za sobą balast codziennego
życia, nierzadko bardzo powierzchownego, i poczuć, jak rodzi się w nas nowy
człowiek, który ochoczo nastawia wszystkie zmysły na przyjmowanie i dawanie.
Lotnisko to ogromna, bezduszna przestrzeń, z jarzeniówkami, które prawie nie
dają światła. Staram się cofnąć w czasie o dwadzieścia lat, ale jedynym
wspomnieniem, jakie udaje mi się przywołać, są szklane drzwi. Przez wszystkie te
lata nosiłam w kieszeni nieostre zdjęcie: sześcioletnia dziewczynka uwieszona na
ramieniu stewardesy i matka Adelina, która macha małej na pożegnanie. Matka
Adelina jest na fotografii, alęjy^wtedy nie widziałam, bo patrzyłam tylko na
*ł P/f **
1 - CórlfeSrangesu' ?
-f*ow\e
M
17
to, co przede mną. Skupiałam się na obserwowaniu drogi, którą wyznaczał korytarz
prowadzący do Barcelony. Nie pomyślałam, żeby odwrócić się i pożegnać po raz
ostatni. Pokonawszy ten korytarz, nabrałam pewności, że rozpoczyna się dla mnie
nowe życie. Pamiętam, że poczułam w środku dziwne łaskotanie, mieszaninę obawy i
radości. Podarowano mi drugie życie. Reinkarnacja bez zmiany ciała.
Wtorek, 22 października 1974 roku
Wykorzystujemy dni pozostałe do Twojego przyjazdu na szukanie szkoiy, w której
będziesz mogła się stopniowo zaaklimatyzować. Twój ojciec uwielbia majsterkować
i zawsze dopracowuje wszystko w najmniejszych szczegółach, o czym wkrótce sama
się przekonasz. Przygotował kolorowe kartki, które wyślemy do przyjaciół i
krewnych, żeby mogli uczestniczyć w Twoich „narodzinach" w naszej rodzinie. Nie
możemy ukrywać tak wielkiej radości!
Wychodzimy na zewnątrz. Przytłacza nas ołowiane niebo, a skwar oszałamia, ale
cieszymy się ze wspaniałego powitania, jakie zgotowała nam Setem. Przygotowali
girlandy z kwiatów i powitalny transparent. Wciskamy się do mini-busa, który
zawiezie nas do siedziby organizacji. Tam zostaniemy podzieleni na grupy, a
potem rozwiezieni do domów rodzin hinduskich. Drogę przebywamy w milczeniu.
Duchota przenika nas do szpiku kości i pewnie każdy zadaje sobie pytanie, co tu
robi. Wiem, że nie mogę stchórzyć, lecz kiedy widzę kruka, który ociera się
skrzydłami o minibus, mam ochotę uciec.
Jedziemy przez miasto, a każda ulica uderza nas obrazem ludzkiej nędzy i
nieszczęścia. Natłok wrażeń tak nas oszałamia,
18
że nie potrafimy zrozumieć przekazywanego nam przesłania. Wszystko przesycone
jest pojęciem życia i śmierci jako zamkniętego koła. Ani życie, ani śmierć nie
mają wyjątkowego znaczenia, jakie im przypisujemy. Zycie to tylko krok w
łańcuchu wcieleń, bo po nim nastąpi inne, jeśli będzie się podążało właściwą
drogą, żyło w zgodzie z sobą samym i uczciwie wobec innych, nie oczekując
niczego w zamian. Widok szczurów biegnących swobodnie przed siebie, nawet
niepróbujących się chować, musi mi pomóc spojrzeć relatywnie na wiele spraw. Ale
nie będzie to łatwe, bo teoria to jedno, a praktyka - drugie. Wszyscy czujemy
się nieswojo. Towarzysze podróży niepokoją się o mnie. Pytają, czy dobrze się
czuję, a ja odpowiadam, że tak. Nie wszystko jest ze mną w porządku, ale nie
chcę ich martwić. Przyglądam się ludziom na ulicy i robi mi się dziwnie na myśl,
że to moja ojczyzna. Nie rozumiem, jak mogłam się tu urodzić i spędzić w tym
mieście siedem lat życia. Natłok myśli, w których zlewają się przeszłość,
teraźniejszość i przyszłość, nie pozwala mi pojąć, że w jakiejś mierze stanowię
część tego narodu. Wspomnienia przeszłości sprawiają, że wyobrażam sobie, jak
potoczyłyby się moje losy, gdybym została tutaj. Teraźniejszość, w jakiej
przyszło mi żyć, i nieumiejętność stawienia czoła wszystkiemu, co otacza mnie w
tej chwili, po raz kolejny wywołują myśl, że miałam szczęście, że to ja zostałam
wybrana. Zapachy są tak przenikliwe... Z ogrodów unosi się przepiękny aromat,
ale natychmiast zabija go smród, który napływa nie wiadomo skąd. Mam ściśnięte
serce.
Środa, 23 października 1974 roku
Dzisiejszy dzień przyniósł ogromną radość - dzięki koleżance, która pracuje na
lotnisku, uzyskaliśmy pozwolenie wejścia na płytę. Będziemy mogli powitać Cię
przy samolocie,
19
przytulić i przyjąć do naszej (Twojej) nowej rodziny Skończy się wielomiesięczne
oczekiwanie, skończy niepokój spowodowany brakiem wiadomości od Ciebie, poza
listami i krótkimi rozmowami z zakonnicami. Nasza Asha wreszcie będzie w domu.
Dziękuję Bogu, że wszystko się udało i że to, co wydawało się niemożliwe, stanie
się rzeczywistością.
Od przyjazdu minęło już kilka dni, a ja w dalszym ciągu mam kłopoty z
przystosowaniem się. Czasem myślę, że sobie nie poradzę. Do najgorszych chwil
należą pory posiłku. Jestem wprawdzie wybredna, ale tutaj nie smakuje mi
zupełnie nic. Potrawy, które nam podają, są za ostre i obawiam się, że będzie mi
po nich niedobrze. Nie jem, więc jestem apatyczna i nie mam energii. Po kolacji
wchodzimy na taras na dachu. Wciąż panuje duchota, a widoki roztaczające się z
tarasu zupełnie nie przypominają obrazków z pocztówek. Szare niebo, w tle
jeszcze bardziej szare morze, rudery na przedmieściach, błoto i kałuże pozostałe
po ulewnych deszczach. Mogę wprawdzie liczyć na wsparcie kolegów, którzy znają
moje obawy, jednak proces adaptacji jest dla mnie wyzwaniem. Nie przyjechałam tu,
żeby podziwiać Indie z tarasu na dachu, więc zbieram się na odwagę i schodzę do
sali, gdzie ojciec Jordi Ribas wygłosi wykład. Bardzo chcę go poznać, bo wiele o
nim słyszałam. Od pierwszej chwili wyczuwam jego ogromną charyzmę i zarazem
wielką prostotę. Bardzo łagodnym głosem, odwołując się do własnych doświadczeń,
opowiada nam o Indiach i mieszkańcach tego kraju, narodzie pełnym niepokoju,
determinacji, pełnym życia. Ojciec Jordi tłumaczy, co jest naprawdę ważne -
choćby otaczała nas wyłącznie bieda, wzbogaci nas poznawanie ludzi, bo dzięki
temu docenimy fragmenty, z których składa się życie. Przypomina nam, jak ważne
jest, aby nie sądzić, nie mamy bowiem prawa osądzać
20
bliźniego, skoro nie byliśmy w jego skórze. Podkreśla też, że należy mieć
szeroko otwarte oczy, aby dostrzegając to, co na zewnątrz, dotrzeć do wnętrza.
Zobaczymy ból, ale nie zgorzknienie.
Jego słowa ukazują nam nową perspektywę, z której patrzymy na otaczającą nas
rzeczywistość. Dzięki ojcu Jordi zmieniliśmy sposób myślenia i pozbyliśmy się
ciężaru, który mógł nam utrudniać odnalezienie harmonii we wszystkim -w każdej
osobie, w każdym geście. Przede wszystkim: precz z zegarkiem. Wszyscy musimy się
przestawić.
Dla mnie to kolejne wyzwanie: widzieć Indie takimi, jakimi są, odrzucając
absurdalne uprzedzenia i starając się nie zauważać najbardziej przyziemnych
przeszkód: smrodu, upału, wstrętnego jedzenia.... Czuję, że jestem w stanie je
podjąć. Spróbuję dostrzec te inne Indie, kraj, w którym żyją ludzie o odmiennej
mentalności i filozofii życiowej. Potrzebowałam takiego bodźca i nadszedł w
odpowiednim momencie, bo właśnie teraz zaczyna się prawdziwa podróż.
Czwartek, 24 października 1974 roku
Asho, córeczko, co za szczęśliwy dzień! Dzięki wspaniałemu przyjacielowi, Pau,
udało nam się załatwić dla Ciebie wspaniałą szkołę. Twój ojciec i ja przez wiele
dni krążyliśmy po Barcelonie od jednej szkoły do drugiej. Byliśmy przygnębieni,
bo wszędzie robili nam trudności.
Jak wszyscy rodzice, pragniemy, żebyś jak najszybciej zaadaptowała się i żyła
tak samo jak Twoi rówieśnicy. Nie wiemy, jak się w tym wszystkim odnajdziesz.
Będzie to trudne zarówno dla Ciebie, jak i dla nas, ale wierzymy, że będzie
miało również dobrą stronę, bo nauczymy się iść razem.
Qdzie wyśpi się pięciu, wyśpi się i dziewięciu
IiMarię, koordynatorkę wolontariatu, Nurię, Gabrielę i mnie li -skierowano do
dzielnicy Shere Prujab. Wprowadzamy się do domu hinduskiej rodziny, która
przyjmuje nas z otwartymi ramionami. Wita nas Nadina. Ma dwanaście lat i mówi
biegle po angielsku, dlatego to jej powierzono dokonanie prezentacji. Jej ojciec,
Naresh, pracuje jako taksówkarz. Sprawia wrażenie bardzo spokojnego, małomównego
i prostolinijnego. Najstarsza córka, Nanda, ma osiemnaście lat, a najmłodsza,
pięcioletnia Ibuthi, jest tak onieśmielona, że nie odstępuje na krok matki,
Kamal. Wszyscy mówią po angielsku. Będziemy więc mogli porozumiewać się bez
problemów. Rodzina nie potrafi ukryć zdziwienia na widok mojej twarzy. Maria w
para słowach opowiada moją historię. Wszyscy spoglądają na mnie z sympatią i
ufnością, co sprawia, że czuję się wspaniale.
22
Mieszkanie przypomina pudełko zapałek. W jadalni króluje telewizor, włączony bez
przerwy, a na ścianach wiszą wszystkie ozdoby, jakie można sobie wyobrazić.
Pokojowo współistnieją ze sobą kalendarze ścienne, rysunki w typowo hinduskich
żywych kolorach i obrazy Maryi. Tu śpią rodzice i najmłodsza córka. Życie
rodziny toczy się w kuchni. Na podłodze leży kamień, na którym matka zagniata
ciasto, a w rogu - ołtarz poświęcony Ganeśowi, dla którego pali się kadzidła.
Ganeś to bóg słoń. Wyobraża go mężczyzna z wielkim brzuchem i głową słonia.
Hindusi zwracają się do niego, aby pomógł im rozwiązać problemy, które pojawiają
się w codziennym życiu. Uważany jest również za pośrednika między ludźmi i
bogami. Według legendy Ganeś był synem Szi-wy i Parwati. Sziwa musiał opuścić
dom, kiedy Ganeś był jeszcze niemowlęciem. Wróciwszy po wielu latach, natknął
się w drzwiach na nieznajomego, który nie pozwalał mu wejść do środka. Sziwa,
nie mogąc się doczekać spotkania z żoną i synem, uciął strażnikowi głowę. Gdy
Parwati zobaczyła, co się stało, wybuchnęła płaczem, bo strażnikiem był dorosły
już Ganeś. Sziwa znalazł rozwiązanie problemu: uciął głowę słoniowi, przymocował
ją do ciała syna i obiecał żonie, że Ganeś stanie się wielkim bogiem, bo ludzie
będą musieli zwracać się najpierw do niego, jeśli będą chcieli, by wysłuchali
ich inni bogowie. Rodzina, która nas gości, właśnie tak robi.
Składamy plecaki w pokoju, w którym będziemy spały z Nadiną i Nandą. Sypialnia
jest maleńka. Spod łóżka wyciągamy materace, a kiedy już zostają rozłożone,
Nanda zabiera nas na spacer po okolicy.
23
Shere Pruj ab to dzielnica uboga i pełna kontrastów. Człowiekowi Zachodu nie
wydałaby się harmonijna, ale ja, skoro postanowiłam zacząć od zera, odrzucam
wpojone mi wcześniej zasady estetyczne i dostrzegam jej swoiste piękno. Z
nadejściem zmierzchu ulice zaczynają tętnić życiem. Wszędzie unosi się zapach
przypraw, zmieszany z wonią kadzidła, stroje przechodniów mienią się wszystkimi
barwami tęczy. Mężczyźni na placu rozmawiają, paląc papierosy. Czas płynie
leniwie.
Główna ulica, Mahakali, będzie stanowiła punkt odniesienia. Nanda pokazuje nam
drogę na przystanek autobusowy, skąd wcześnie rano pojedziemy do miejsca naszej
pracy -szkoły w Andheri.
Po powrocie do domu zostajemy podjęte pierwszą prawdziwie hinduską kolacją, z
całym towarzyszącym jej rytuałem. Na podłodze, na mozaice dywaników i poduszek,
stoją placki, ryż i soczewica.
Jedzenie jest bardzo ostre, ale po raz pierwszy naprawdę mi smakuje. Jem z
apetytem, ale muszę się przy tym nieźle nagimnastykować, bo nie ma żadnych
sztućców. I tak radzę sobie o wiele lepiej niż moje koleżanki. Kiedy
przyjechałam do Barcelony, mama miała niezły ubaw, patrząc, jak zręcznie jem
rękami. Widocznie umiejętność ta przetrwała w ukryciu, a teraz się ujawniła.
Po kolacji pomagamy dziewczynkom odrobić lekcje, słuchając pobrzękującego w tle
telewizora. Nadają jakiś hinduski melodramat, z tych, co trwają ponad trzy
godziny, z pouczającą dawką nieudolnego romantyzmu, przejmującą muzyką i scenami
przemocy.
Kiedy kładziemy się spać, ściśnięte w sześć na łóżku i materacach na podłodze,
śpiewam kołysankę. To magiczny moment, jak modlitwa. Noszę w sobie tę melodię i
nie potrafię się powstrzymać. Już w ciszy przypominam sobie
24
wydarzenia minionego dnia. Zawsze tak robię, co wieczór. Jednak dziś ogarnia
mnie senność. Oczy same mi się zamykają. Jutro też będzie czas na myślenie.
Sobota, 26 października 1974 roku
W przeddzień Twojego przyjazdu, Asho, nasza córeczko, ojciec i ja jesteśmy
bardzo niespokojni. Piszę do Ciebie już po pierwszej w nocy. Wstałam, bo w
głowie kłębią mi się myśli i nie jestem w stanie zmrużyć oka. Myślę tylko o
Tobie, nękają mnie tysiące wątpliwości. Wiem, że w tej chwili jesteś już w
samolocie. Przykro mi, że nie mogę być z Tobą. Może być Ci niedobrze albo możesz
źle się poczuć. To Twoja pierwsza podróż, nie jesteś przyzwyczajona do wysokości.
Jestem ciekawa, jak się czujesz. Pewnie trochę samotna, może zagubiona. Ale nie
martw się, bo to ostatni raz, od tej pory będziesz miała nas i siostrzyczkę
Fatimę.
??? tobi się i z kamienia
a świcie budzi nas dźwięk dzwonków. Naresh odmawia modlitwy, zapala laseczkę
kadzidła, a na progu drzwi białym proszkiem rysuje kwiaty, codziennie inny motyw.
Naresh jest nieśmiały i niewiele mówi, Kamal natomiast gadatliwa i już traktuje
mnie jak jeszcze jedną córkę. Pokazuje mi, jak ugniata się placki, ale okazuję
się raczej niezdarna. Nic dziwnego, przecież nigdy nie wychodziło mi nawet jajko
sadzone... Obecność tylu kobiet na tak niewielkiej przestrzeni sprawia, że całą
kuchnię wypełnia radość i śmiech. Na śniadanie jemy placki z marmoladą i pijemy
herbatę z mlekiem i cukrem, potworną ilością cukru. Dziewczynki ubierają się w
szkolne mundurki. Wyglądają bardzo elegancko w odprasowanych ubraniach,
starannie uczesane. Najbardziej szokujące jest, że idą wystrojone, ale boso. My
przygotowujemy się do pierwszego dnia pracy. Kamal przygotowała nam obiad, a
Gabriela rozdaje menażki. Wszystko już gotowe, możemy jechać do szkoły Jeevana
Nirwaha Niketana (JNN).
26
Idziemy zgodnie z wczorajszymi wskazówkami Nandy i od razu trafiamy na
przystanek. Wsiadamy do autobusu pełnego dzieciaków, który zawozi nas do JNN w
dzielnicy And-heri, niepaństwowej szkoły, która realizuje własny program
nauczania. Uczęszczają do niej dziewczynki i chłopcy, którzy pół dnia pracują, a
później poświęcają kilka godzin na naukę. Dzieci te zwykle mają na utrzymaniu
rodzinę, której poważne problemy finansowe spowodowane są najczęściej
alkoholizmem ojca. Matki mają dość zajęć przy wychowywaniu gromadki dzieci, więc
to właśnie one przynoszą do domu pieniądze. Czyszczą buty, roznoszą paczki, myją
samochody, podejmują się każdej pracy, która umożliwi przeżycie. W ośrodkach
takich jak JNN dzieci zdobywają wiedzę niezbędną do funkcjonowania w
społeczeństwie. Uczą się dodawać i odejmować, żeby nikt ich nie oszukał, poznają
podstawy angielskiego, żeby potrafiły porozumieć się z turystami, uczą się
również zawodu. Są bardzo odpowiedzialne i świadome, że wiedza i umiejętności
zdobyte w szkole na pewno im się przydadzą.
Budynek szkoły znajduje się w pięknym ogrodzie, pełnym drzew i roślin
odgradzających od biedy, w jakiej tonie miasto. Teren został przekazany przez
zakonnice ze zgromadzenia świętej Katarzyny, których klasztor mieści się po
sąsiedzku. Dzieci trafiają do poszczególnych klas nie według wieku, ale poziomu
wiedzy sprawdzonej podczas próbnego egzaminu. W związku z tym w jednej klasie
obok malutkich dzieci znajdują się całkiem duże. Przed lekcjami stają w rzędach
na dziedzińcu, śpiewają hymn Indii i odmawiają modlitwy. Od najmłodszego do
najstarszego utrzymują wzorowy porządek i wszystko wykonują z ogromną powagą. W
końcu równiutkie szeregi pierzchają, zmieniają się w gromadki roześmianych
dzieciaków biegnących do swoich sal.
27
Dzieci mają motywację do nauki, są więc pilne, uważne i chłonne. Ale idylla
kończy się, gdy naszym oczom ukazuje się rzeczywistość: brakuje pieniędzy na
książki i pomoce, więc każda inicjatywa, którą chce się doprowadzić do końca,
wymaga bitwy. Kadra nauczycielska jest już zmęczona walką, straciła motywację i
energię.
Nauczycielskie powołanie czuję od dziecka. Chodziłam do Szkoły Świętej Anny w
Barcelonie, gdzie starsi uczniowie opiekowali się młodszymi. Znakomicie
dogadywałam się z maluchami i bardzo lubiłam opowiadać im bajki i kłaść je spać.
Od zawsze więc wiedziałam, że w przyszłości chcę być nauczycielką. Ale dopiero
kiedy nią zostałam, odkryłam prawdziwe powody, które skłoniły mnie do wyboru
tego zawodu. Każdego dnia wracałam do domu bogatsza o nowe doświadczenia, które
dodawały mi energii, i wtedy zrozumiałam, że właśnie w tym zawodzie przyda się
wszystko, co wcześniej przeżyłam. Skoro ukształtowało mnie oddanie i wsparcie
rodziców, którzy zawsze byli przy mnie, nie mogłam zatrzymać tego skarbu tylko
dla siebie, musiałam dać coś z siebie. Aby móc znów otrzymać, musiałam wejść w
krąg ciągłej wymiany, wykorzystując rolę, jaką pełni nauczyciel.
Nadszedł moment, żeby zakasać rękawy i zacząć pracę z dziećmi z dzielnicy
Andheri. Noel, dyrektor, prowadzi mnie do sali, w której będę uczyć angielskiego.
Nie władam tym językiem na tyle biegle, żebym mogła go nauczać, ale nie poddaję
się. Przygotowuję angielską wersję katalońskiej piosenki dla dzieci o częściach
ciała - powiedziano mi, że ostatnio dzieci właśnie tego się uczyły.
Gestykulujemy wszyscy
28
razem, śpiewając, i wychodzi nam całkiem nieźle. Nie mogę jednak nazwać sukcesem
moich wysiłków w uczeniu angielskiego tych dzieci, które patrzą na mnie z
zaciekawieniem, nie rozumiejąc, czy jestem stąd, czy skądinąd.
Nadal pełna dobrych chęci, chcę współpracować bez względu na wszystko, ale nie
mogę znaleźć sobie miejsca. W końcu postanawiam wybrać się na warsztaty
stolarskie. Zajęcia prowadzi Thomas. Wpadam do sali jak trąba powietrzna i
rozwalam mu całą lekcję. Nie licząc się z programem, jaki realizuje, ani nie
zastanawiając się nad konsekwencjami, wykraczam poza plan i proponuję, żeby
dzieci zrobiły drewniane ramki do zdjęć. Od słów przechodzę do czynów. Anie jest
to proste. Wszystko trzeba wykonać ręcznie, bo prawie nie ma narzędzi. Za pomocą
marnych środków i z wielką dozą zapału udaje się zrobić ramki. Rezultat jest
znakomity. W szkole w Barcelonie, gdzie pracuję, dysponujemy wszelkimi
udogodnieniami, ale ich nie doceniamy, bo dzieciaki nie zdają sobie sprawy, jak
wiele mają. Te natomiast zachłystują się nawet najdrobniejszym szczegółem.
Chętnie bym tu została.
Podobno dowiedziono, że jeśli znało się jakiś język w dzieciństwie, nigdy się go
całkiem nie zapomni. Myślałam więc, że gdy znów usłyszę marathi, rozpoznam słowa,
konstrukcje gramatyczne... może nawet będę umiała mówić. Ale moje nadzieje
okazały się płonne. Cóż za rozczarowanie! W szkole część lekcji odbywa się w
języku hindi, a pozostałe w marathi, którym to językiem -jak mi powiedziano,
posługiwałam się w sierocińcu i w którym myślałam, kiedy przyjechałam do
Barcelony. A prawda jest taka, że nie rozumiem ani słowa, ani w marathi, ani w
hindi. Chodzę na kurs marathi, lecz choć bardzo wysilam się i skupiam, żeby
obudzić jakiś zakamarek mojej pamięci, nic z tego.
29
Zupełnie nic mi się nie przypomina. Lepiej więc potraktować to jako zabawę, jak
coś nowego do nauki. Postanawiam zacząć od zera. Początkowo dzieci nie rozumieją,
że będąc Hinduską tak jak one, nie rozumiem ich i nie umiem mówić w ich języku,
ale wkrótce ożywiają się i uczą mnie podstawowych słów. Wymieniają nazwy kolorów
i wszystkiego, co mamy w zasięgu wzroku - drzewo, niebo, kwiat, dom, książka,
słońce, chmura. Lekcja jest jedną wielką wrzawą, w której przeplata się ich
mizerny angielski z moim szczątkowym marathi.
W sierocińcu odbywały się lekcje angielskiego, ale że wymykałam się z matką
Adeliną na codzienne spacery, prawie nie brałam w nich udziału. Rodzice, którzy
czekali na mnie w Barcelonie, nie mieli pojęcia o tych „wagarach" i włożyli
wiele wysiłku w naukę angielskiego, aby mogli się ze mną porozumieć. Kilka
miesięcy przed moim przyjazdem zatrudnili prywatną nauczycielkę języka, która
udzielała im lekcji przy stole w jadalni. Celem tego przyspieszonego prywatnego
kursu było poznanie słów, które mogły okazać się pożyteczne. Tak żeby mogU
zapytać, co lubię jes'ć albo co mnie boli, i potrafili powiedzieć, że bardzo
mnie kochają. Oboje uczyli się z zapałem, ale całkiem na próżno. Na powitanie
przyozdobili dom, a ojciec, złota rączka, ze słownikiem w ręku, tłumacząc słowo
po słowie, zrobił transparent z napisem: Welcome ?? ????, Asha. Ja, przejęta tym,
że poznałam rodziców, siostrę, że będę miała dom i własne łóżko - wszystko naraz
w jednym dniu, nie zwróciłam na transparent najmniejszej uwagi. W drodze z
lotniska rodzice mówili do mnie po angielsku, a ja szczebiotałam beztrosko w
marathi. Dzięki Bogu, istnieje uniwersalny język gestów, który pokonuje wszelkie
bariery i dzięki któremu można porozumieć się równie sprawnie albo nawet lepiej
niż za pomocą słów. Już w drodze do domu rodzice zorientowali
30
się, że nie znam angielskiego. A kiedy nawet nie spojrzałam na transparent,
zrozumieli też, że nie umiem czytać.
Niedziela, 27 października 1974 roku
Asho, kochana córeczko, dziś przyjeżdżasz do Barcelony. Byliśmy tak
podenerwowani, że dotarliśmy na lotnisko z dużym wyprzedzeniem. I cafe szczęście,
bo samolot wylądował pół godziny wcześniej, dokładnie o 10.20.
Przeszliśmy kilka kontroli bezpieczeństwa i we trójkę, w towarzystwie
zaprzyjaźnionej stewardesy stanęliśmy na płycie lotniska. Kiedy samolot się
zatrzymał i podstawiono schody, podeszliśmy bliżej, czekając, aż wyjdziesz.
Spotkanie z Tobą było bardzo wzruszające. Gdy drzwi się otworzyły, pojawiłaś się
w nich i zgrabnie zeszłaś po schodach. Taka malutka... Schodziłaś, uśmiechając
się od ucha do ucha, a ledwie stanęłaś na ziemi, rzuciłaś się nam w ramiona.
Wycałowałaś nas, Fatimę i niczemu się nie dziwiłaś. W drodze do Twojego nowego
domu sprawiałaś wrażenie zadowolonej i powtarzałaś słodkim głosem słowa, które
wypowiadaliśmy. Ojciec, Fatima i ja patrzyliśmy na Ciebie zachwyceni. Jesteś tak
radosna, że wszystkie nasze obawy prysły. Wydaje mi się, że przypadliśmy Ci do
gustu, a chwila poznania Ciebie, którą tyle razy sobie wyobrażałam, przerosła
wszelkie moje oczekiwania. Co za radość!
Ledwie weszłaś do domu, zdjęłaś buciki. Pewnie są nowe i Cię obcierają. No i
wygląda na to, że nie jesteś przyzwyczajona do noszenia butów. Fatima bardzo się
obawiała spotkania z Tobą. Kiedy zobaczyła, jak wysiadasz z samolotu, jak Cię
przytulamy i całujemy, nie wiedziała, co robić. A przecież opowiadałam jej o
Tobie od kilku dni. Z początku trochę kręciła nosem, ale humor jej się poprawił,
gdy wsypałaś jej do kieszeni spodni garść cukierków. A rozkochałaś ją w sobie
31
na zawsze, dając jej lalkę. Przytuliła ją i nie wypuściła ani na chwilę. Sądzę,
że powoli oswoi się z myślą, że ma siostrzyczkę. Kiedy ojciec i ja poszliśmy
odebrać bagaż, Fatima biegła za Tobą i wołała Cię po imieniu.
W jadalni tata poprosił, żebyś przeczytała transparent, który dla Ciebie zrobił.
Ale Ty, kochana, ledwie na niego spojrzałaś. W ten sposób odkryliśmy, że jeszcze
nie umiesz czytać. Wygląda na to, że będziemy musieli zacząć wszystko od
początku.
Najśmieszniejsze z tego wszystkiego było, jak ojciec chodził za Tobą z
angielskim słownikiem, próbując się z Tobą porozumieć. I im więcej pytań Ci
zadawał, tym chętniej odpowiadałaś, ale we własnym języku. W końcu zrezygnował i
zdał się na instynkt - przeszedł na język ciała i gestów.
Wyglądasz na zmęczoną. Nie wiem, czy spałaś podczas podróży. Idziemy do łazienki
i robię Ci porządną kąpiel. Jesteś bardzo szczupła, widać to zwłaszcza po nogach
i rączkach - wyglądają jak patyczki. Na pewno masz anemię i lekarz, gdy tylko
Cię zobaczy, przepisze Ci mnóstwo witamin.
Cudownie jest patrzeć, jak zachwycasz się każdym drobiazgiem.
Po kąpieli ubrałam Cię w niebieską piżamę, którą sama dla Ciebie uszyłam (taką
samą uszyłam Twojej siostrze). Szalałaś z radości. Przeglądałaś się bez końca w
lustrze, skakałaś i śmiałaś się. Jakie to szczęście, że chociaż nie możemy
zrozumieć naszych słów, doskonale rozumiemy spojrzenia, uściski i uśmiechy. (...)
Dzisiejszym dniem zamykamy bardzo ważny etap życia. Wszystko zaczęło się od
związku dwojga ludzi, którzy się kochali - ojca i mnie. Potem dołączyły do nas
córki, których tak pragnęliśmy. Przybyły z odległej ziemi. Najpierw zjawiła się
młodsza, później starsza -wbrew prawom logiki i natury. Bycie rodzicami zawsze
wiąże się z ogromną odpowiedzial-
ni
nością, a dla nas jest ona jeszcze większa, bo los powierzył nam dwie małe
dziewczynki, wybrane z milionów, abyśmy je wychowali, nakarmili ich ciała i
dusze. Dlatego teraz ojciec i ja, choć szczęśliwi, bardzo szczęśliwi,
zastanawiamy się, czy zdołamy sprostać temu zadaniu.
3-
??? schedy
^ziś budzik zadzwonił wcześniej niż dzwonki modlitewne ^Naresha. Korzystając z
tego, że jest niedziela, Maria, Nuria i Gabriela będą długo spały. Wstaję więc
po cichu, przeskakuję między ich ułożonymi na podłodze materacami i idę do
łazienki. Wchodzę pod prysznic i czuję, że w domu już unosi się zapach kadzidła.
Na dzisiejszy dzień czekałam tak długo, że przykładam się bardziej niż zwykle do
zabiegów pielęgnacyjnych - chcę wywrzeć dobre wrażenie. Wkładam na siebie salwar
kameez, który kupiłam na straganie. Jest pomarańczowo-liliowy - kolory świętości
i kobiecości.
Po przyjeździe do Bombaju zdałam sobie sprawę, że przywiezione przeze mnie
ubrania nie są zbyt odpowiednie. Postanowiłam ubierać się jak Hinduski. Po
pierwsze, z powodu upału, ale również na znak, że akceptuję to, że jestem taka
jak one. Kiedy myślimy o Hinduskach, wyobrażamy je sobie w kolorowych sari -
niekończące się metry tkaniny, w którą owijają się z wyjątkową zręcznością.
Obawiam się, że mnie wyszłoby to fatalnie i wyglądałabym raczej na przebraną,
34
wybrałam więc salwar kameez. Składa się z tuniki do kolan, luźnych spodni i
chusty, która pasuje wzorem do jednej z części stroju. Salwar kameez nie jest
tak elegancki jak sari, ale bardzo twarzowy i bardzo lekki. Kupiłam sobie dwa na
zmianę i jeden zostawiłam na dzień wizyty w sierocińcu, w którym mieszkałam.
Dziś go włożyłam.
Ulica, którą idę pod zachmurzonym niebem, wydaje mi się znajoma. Rozpoznaję
twarze przy straganach ze smażoną kukurydzą, z owocami, z sari mieniącymi się w
słońcu i powiewającymi na wietrze, z różnymi przyprawami, których aromat miesza
się z mdłym zapachem tytoniu. Podchodzę do pierwszej stojącej na postoju
taksówki i jednym tchem podaję kierowcy adres, który powtarzałam przez całą
drogę, aby go nie zapomnieć. W odpowiedzi taksówkarz zasypuje mnie lawiną słów.
Nie rozumiem, co mówi, ale intonacja wskazuje, że kategorycznie odmawia. Na
szczęście kierowca innej taksówki, mężczyzna o włosach ufarbowanych na jaskrawo-
czerwony kolor, zgadza się mnie zawieźć.
Droga dłuży mi się w nieskończoność. Matka Adelina na pewno już na mnie czeka,
bo kilka dni temu, dokładnie tydzień po przyjeździe, zadzwoniłam do niej, żeby
zapowiedzieć się z wizytą. Kiedy się przedstawiłam, nie pamiętała mnie,
kosztowało ją wiele wysiłku, żeby sobie przypomnieć, kim jestem. Jest już w
podeszłym wieku, nic więc dziwnego, że nie najlepiej u niej z pamięcią. Ale gdy
sobie wreszcie przypomniała, wzruszyła się i serdecznie zachęciła do odwiedzin.
Ta rozmowa miała dla mnie ogromne znaczenie. Kolejny krok, który zbliżał mnie do
korzeni. Rozmawiałyśmy po hiszpańsku, bo matka Adelina jest z Puerto Rico i choć
ponad połowę życia spędziła w Bombaju, nie zapomniała ojczystego języka.
Jazda ulicami i uliczkami przywołuje myśli o moim ojcu, który zna to miasto jak
własną kieszeń, choć nigdy w nim
35
nie był. Zupełnie jakbym go widziała: siedzi przy stole w jadalni nad rozłożonym
planem i przemierza wzrokiem ulice mojego miasta. Kiedy postanowili, że mnie
adoptują, ojciec spędzał nad planem Bombaju długie godziny, usiłując sobie
wyobrazić, gdzie mieszkam i którędy spaceruję. Chciał wiedzieć, co mnie otacza,
i w ten sposób czuć się bliżej mnie. W tym samym czasie po drugiej stronie stołu
mama przeglądała dokumenty związane z adopcją.
Taksówka zatrzymuje się przed imponującą furtą z kutego żelaza. Obraz ten wciąż
jest żywy w mojej pamięci. Z prawej strony tabliczka. Nie muszę podchodzić, żeby
wiedzieć, co jest na niej napisane. Wiem to doskonale: Regina Pacis. Nagle
ogarnia mnie niepokój, serce we mnie zamiera. Już nie czuję unoszącej się
duchoty, wstrząsają mną dreszcze, które nie pozwalają mi iść, ale w końcu
przypominam sobie, że jestem tu, aby pogodzić się z przeszłością.
Sierociniec, w którym mieszkałam do szóstego roku życia, niczym twierdza strzeże
mego sekretu. I tylko ja mogę odnaleźć właściwy klucz. Robię zdjęcie bramy i
wchodzę do ogrodu pełnego drzew i kwitnących krzewów. Powoli idę ścieżką
prowadzącą do wejścia i przyglądam się wszystkiemu z przejęciem, które trudno
opisać. Chrzęst kamieni pod stopami, obok podwórko, na którym bawiłam się z
innymi dziewczynkami... Fotografuję każdą rzecz, każdy zakątek. Chcę, by
wszystko zostało udokumentowane, aby nie było już cieni i zamazanych obrazów w
mojej pamięci. No i, żebym mogła wszystko opowiedzieć po powrocie do Barcelony.
Z prawej strony wznosi się szkoła, szary trzypiętrowy budynek bez balkonów, ale
z wielkimi oknami. A z lewej budynek w stylu kolonialnym - sierociniec. Kilkoma
skokami pokonuję schody i znalazłszy się w przedsionku, zwracam się po angielsku
do pierwszej napotkanej młodej zakonnicy. Pytam o matkę Adelinę. Jestem bardzo
zdenerwowana. Zakonnica
36
wskazuje mi krzesło i prosi, żebym poczekała. Wodzę wzrokiem od jednych drzwi do
drugich, starając się odgadnąć, w których pojawi się kobieta, która była dla
mnie jak matka. Rozpoznaję korytarz na wprost, prowadzący do pomieszczeń dla
dziewcząt - mojego domu od trzeciego do szóstego roku życia.
Nie było łatwo być jedną z dwustu dziewczynek. Obowiązywały bardzo surowe zasady
i nieraz obrywałyśmy po głowach. Czułość, jakiej zaznałam od zakonnic w Nasik,
gdzie przebywałam do trzeciego roku życia, tutaj była nie do pomyślenia. Mimo to
od razu stałam się ulubienicą sióstr. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy dlaczego.
Dopiero teraz, patrząc z perspektywy, widzę, że rządziło tu prawo silniejszego.
Byłam śmiała i przebojowa, więc zdołałam zaskarbić sobie przychylność sióstr i
stałam się najbardziej rozpieszczaną wychowanką. Bez przerwy chodziłam podrapana
i z siniakami od ciągłych bójek. Nie, to nie było prawo silniejszego, to było
prawo dżungli. Kiedy tylko mogłam, uciekałam od obowiązków i kryłam się w połach
zakonnych habitów. Byłam maskotką sióstr.
Regina Pacis było podzielone na dwie części: szkołę i sierociniec. Do szkoły
chodziły dziewczynki z bogatych rodzin. Mieszkały w internacie z dwuosobowymi
sypialniami. Każda miała swoje łóżko, szafę i nocny stolik. My, sieroty, czasem
zakradałyśmy się do internatu, szperałyśmy w ich rzeczach i szpiegowałyśmy je.
Nie miałyśmy pokoi. Pamiętam ogromną salę z sufitem o łukowym sklepieniu, spod
którego zwisały wentylatory. Spałyśmy na podłodze, ułożone jedna przy drugiej.
Powietrze w sali było gorące i zarazem wilgotne, jak klimat Indii. Między
podłogą a naszymi ciałami tylko ręcznik. Gorący kraj? My marzłyśmy na zimnej
podłodze.
37
Jedyne ciepło dawało ciało leżące obok. Chociaż spałyśmy ściśnięte, pamiętam, że
czułam się bardzo samotna. Wentylatory kręciły się, wietrząc salę, ale mnie
brakowało powietrza do życia. Czas płynął, a każdy dzień był wierną kopią
poprzedniego. Nic się nie zmieniało.
W obu końcach sali znajdowały się skrzypiące drzwi, przez które wnikał wąski
strumień światła. W nocy budził mnie najmniejszy hałas. Dekroć słyszałam
skrzypienie drzwi, ogarniał mnie taki strach, że bałam się ruszyć, nawet żeby
iść do łazienki. Szukałam wzrokiem szczeliny, przez którą sączyło się światło,
ale otaczała mnie tylko ciemność. A rano codziennie ten sam dramat. Kto się
zsiusiał? Asha. Od tamtej pory jestem lękliwa. Zaraz przy sali były toalety,
brudne i obrzydliwe, i szatnia - rząd regałów z szufladami, w których
trzymałyśmy nasze ubrania, wszystko, co miałyśmy. Jedynym luksusem był mały
pokoik, na wypadek gdyby któraś się pochorowała. Tam było łóżko. Cóż za łaska!
Budziłyśmy się wcześnie i wynosiłyśmy ręczniki na podwórko, żeby je przewietrzyć.
Jako że co i rusz zdarzało mi się zsiusiać, musiałam rozwieszać ręcznik, żeby
przesechł, i często dostawałam karę. Ale później zapominałam o tym i szłam się
bawić z innymi dziewczynkami. Po uprzątnięciu ręczników cała przestrzeń sali
mogła służyć do zabawy. Pewnego razu, kiedy złapałyśmy jakąś infekcję, zakonnice
przygotowały wielki garnek płynu w trudnym do opisania kolorze, a my ustawiłyśmy
się w rządku i podchodziłyśmy po kolei, żeby wypić kilka łyżek. Ohydztwo! Ta
scena wyryła mi się w pamięci na zawsze.
Bogate dziewczęta z internatu w weekendy odwiedzali rodzice. My z sierocińca
przyglądałyśmy się tym spotkaniom zza płotu. Rodzice przywozili córkom prezenty,
przytulali je i całowali. Ja wprawdzie doświadczałam czułości ze strony zakonnic,
wszystkie obdarzały mnie pieszczotami, ale to nie
38
było to samo. Za prezentami nie tęskniłam, ale za takim szczęściem, owszem.
Któregoś dnia, kiedy miałam pięć lat, przeszłam korytarzem prowadzącym do
pokojów zakonnic. Modliły się w kaplicy na piętrze. Niewiele myśląc, wspięłam
się krętymi schodami na górę. Były to stare drewniane schody i okropnie
skrzypiały, kiedy się po nich stąpało. Usiadłam na najwyższym schodku, czekając,
aż skończą się modlitwy. Kiedy matka Adelina wyszła z kaplicy, krzyknęłam do
niej: „Chcę mieć rodziców!" Pnąca się ku górze spirala stała się symbolem mojego
poszukiwania. Przez następny rok codziennie wspinałam się po krętych schodach i
siadałam na ostatnim stopniu, aby spytać matkę Adelinę, czy już mi ich znalazła.
Cóż mogła odpowiedzieć nieszczęsnemu małemu stworzeniu, które wyjawiało jej
swoje największe pragnienie? Wtedy adopcje nie były powszechne. Zakonnice
zajmowały się kształceniem dziewczynek, a kiedy te dorastały, zapewniały im
posag i męża. Nie można było nie wyjść za mąż, chyba że dziewczyna czuła
powołanie do zakonu. Już od dzieciństwa popychano je ku przyszłości, nie dając
możliwości wyboru, decydowania o własnym życiu. Czasami byłam daleka od sympatii
do zakonnic, które najbardziej mnie beształy. Myślałam sobie, że kiedy będę
starsza, któregoś dnia tu wrócę i pokażę im, że mi się udało. Chciałam tylko,
żeby zrozumiały, jak się czułam.
Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły, wymykałam się z lekcji, kiedy tylko mogłam.
Cały dzień biegałam boso za zakonnicami. Być może pozwalałam sobie na takie
wybryki, ponieważ intuicja podpowiadała mi, że to nie tutaj skończy się moja
egzystencja, że jeszcze zakosztuję życia na wolności. Dzięki uporowi zdołałam
zobaczyć trochę świata, czyli wyjść na kilka spacerów po Bombaju. Matka Adelina,
która zajmowała się kontaktami ze światem zewnętrznym, zabierała mnie ze sobą,
kiedy tylko mogła. Inne dziewczynki nigdy
39
nie wychodziły z sierocińca, ale ja - tak. Po codziennym spotkaniu u szczytu
krętych schodów matka Adelina dawała mi pyszne jabłko i szłyśmy przez ogród do
żelaznej furty. Wsiadałyśmy do taksówki i robiłyśmy rundę po wielkich hotelach,
takich jak Tadż Mahal, gdzie dawano nam jedzenie dla sierocińca. My tego
jedzenia nawet nie wąchałyśmy. Żywiono nas tylko suchym ryżem i jarzynami, bez
mięsa czy ryb. Smakowite potrawy lądowały na talerzach bogatych dziewcząt.
Kiedy uparcie domagałam się rodziny, matka Adelina tłumaczyła mi, że muszę się
więcej modlić i mocniej wierzyć. Nie mówiąc mi o tym, wysłała do Hiszpanii list,
w którym opisała moje losy, do koperty włożyła moje zdjęcie. List ten dotarł do
Barcelony, tysiące kilometrów od Bombaju i za czyimś pośrednictwem znalazł się w
domu Josepa Miro i Electy Vega, którym nawet przez myśl nie przeszło, że zostaną
moimi rodzicami. Właśnie zaczęli się starać o adopcję hinduskich bliźniaczek,
więc mieli rozeznanie w procesach adopcyjnych i być może znaleźliby rodzinę,
która zajęłaby się starszą dziewczynką. Bliźniaczkami tymi były Fatima i Mary.
Miały niewiele ponad rok i mieszkały na północy Indii, w sierocińcu prowadzonym
przez to samo zgromadzenie co w Bombaju. Mała Mary nie zdążyła poznać nowej
rodziny. Kilka dni przed wyznaczoną datą wylotu do Barcelony rozchorowała się.
Jej stan bardzo szybko się pogarszał i zmarła.
Gdy tylko moi przyszli rodzice pozbierali się po tym bolesnym ciosie,
postanowili, że Fatima będzie miała siostrzyczkę i złożyli wniosek o adopcję
innego dziecka. A moje zdjęcie, na którym krzyczę, że chcę mieć prawdziwy dom,
leżało na komodzie w jadalni. Ilekroć je podnosili, żeby wytrzeć kurz,
przypominali sobie, że trzeba dla mnie poszukać rodziców. W końcu pewnego dnia
mamie zaświtała w głowie myśl, że wcale nie muszą adoptować niemowlaka,
40
i poprosili o mnie. Umarła Mary, a urodziłam sieja, w wieku prawie siedmiu lat.
Nie miałam zielonego pojęcia, że sprawy przybrały dobry obrót i pozostało tylko
załatwić formalności. Wiele wysiłku kosztowało matkę Adelinę przekonanie
pozostałych zakonnic o sensowności adopcji. Nie było to w zwyczaju i one w ogóle
nie uwzględniały takiej możliwości, a poza tym przypuszczam, że mnie kochały.
Jednak zgodziły się. Pewnego ranka, jeszcze nim nadeszła pora rytualnego wejścia
po krętych schodach, matka Adelina przekazała mi wspaniałą wiadomość. „Już masz
rodziców" - powiedziała, wręczając mi czarno-białą fotografię. Od tej chwili
wszędzie nosiłam ze sobą zdjęcie tych, którzy mieli stać się moimi rodzicami.
Dla mnie już nimi byli. Bardzo się pogniotło, tyle razy je oglądałam i całowałam.
Na zdjęciu była również Fatima. Siostrzyczka to był dodatkowy dar losu, o którym
nawet nie marzyłam. Pamiętam dokładnie moją ogromną radość z tego, że będę miała
rodzinę, tak jak dziewczynki ze szkoły, które śledziłam.
Miesiące przygotowań do podróży do mojej nowej rodziny były pełną emocji
przygodą. Pewnego dnia matka Adelina wykorzystała taksówkową rundę po hotelach
Bombaju, żeby kupić mi ciepłe ubrania, których będę potrzebowała w Barcelonie.
Innym razem kupiłyśmy buty, których nigdy wcześniej nie miałam, oraz wielką
walizę, aby to wszystko zapakować. Matka Adelina dawała mi tylko drobne
wskazówki przy zakupach. Pozwoliła mi wybrać kolor płaszczyka i spódniczek oraz
fason butów, powiedziała nawet, że muszę pomyśleć, jakie prezenty chcę zawieźć.
Dzięki temu poczułam się jak duża dziewczynka. W sklepie z pamiątkami kupiłyśmy
obraz z kolorowego drewna dla taty, papierowych tancerzy ruszających się przy
dotknięciu dla mamy i lalkę, komplet zwierzątek i sari dla Fatimy. Walizka coraz
bardziej pęczniała. Z rzeczy, które miałam w szufladzie, nie zabrałam
41
nic, wszystkie zostały. Przypuszczam, że dostała je dziewczynka, która zajęła
mój ręcznik, zapełniła moją szufladę i pewnie nie miała takiego szczęścia jak ja.
Hałas w przedsionku przywraca mnie do rzeczywistości. Jedne z drzwi się
otwierają i pojawia się w nich starsza kobieta, mniej więcej
osiemdziesięcioletnia. Szczupła, bardzo niska, o białej skórze, ubrana na biało.
Matka Adelina. Na jej widok oczy zachodzą mi mgłą, po policzkach zaczynają
spływać łzy, które powstrzymywałam od przyjazdu do rodzinnego kraju. Ściskamy
się na powitanie i czuję, że nic się nie zmieniło poza tym, że obie jesteśmy
dużo starsze. Siadamy w przedsionku, żeby porozmawiać, i natychmiast zjawiają
się inne zakonnice. Niektóre stareńkie jak matka Adelina, ale są również młode.
Wszystkie są mną zainteresowane i w mgnieniu oka robi się zgiełk. „Nie pamiętasz
mnie?" „Ja myłam ci włosy" „A ja odprowadzałam cię na lekcje". Od czasu do czasu
w tej wrzawie - mieszance angielskiego i hiszpańskiego - matka Adelina i ja
wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia.
Zakonnice opowiadają, że kiedy szłam poprosić o śniadanie, zawsze mówiłam: It 's
time to ten. Jako że uwielbiałam wagary, mój angielski był bardzo ubogi. Ale
dziwnym trafem to bezsensowne zdanie zrobiło karierę i jeszcze dziś przy
śniadaniu ktoś zawsze rzuci: It 's time to ten.
Najmłodsze zakonnice oprowadzają mnie po szkole i sierocińcu. Nic się nie
zmieniło. Na środku podwórka, na którym w soboty jeździłyśmy po kolei na rowerze,
a w niedziele opalałyśmy się, nadal stoi wielki zardzewiały gar z wodą. Ile razy
z niego piłam! Z gałęzi drzewa obserwuje mnie kruk. Odciągam zakonnice w drugi
koniec ogrodu, żeby od niego uciec. Panicznie boję się tych ptaków. Kiedy byłam
mała, na
42
tym samym podwórku kruk podleciał do mnie i dziobnął mnie w szyję. Niewyraźne
okruchy przeszłości zamieniają się w konkretne wspomnienia.
Za domem te same pralki. Zakonnice prowadzą mnie do warsztatów, gdzie
dziewczynki uczą się szycia, gotowania i tańca. Nagle kątem oka dostrzegam kręte
schody. A więc najbardziej wymowny symbol mojej drogi naprawdę istnieje. Nie
potrafię ogarnąć tego wszystkiego. Zbyt wiele obrazów w krótkim czasie. Ale w
mojej głowie strzępy wspomnień powoU zaczynają układać się w całość. Dziewczynki,
które tutaj mieszkają, przygotowały piosenkę na moją cześć. Pokazują mi swoje
rysunki. Chociaż uśmiechają się i krzyczą jedna przez drugą, dostrzegam w ich
oczach cień smutku i jednocześnie podziw dla mnie.
Nadchodzi pora obiadu. Ten sam ryż z warzywami co dwadzieścia lat temu i ciasto,
które upiekły specjalnie z okazji mojego przyjazdu. Zakonnice porównują dawne
czasy z obecnymi. Komentują zmiany, jakie nastąpiły, i potwierdzają, że adopcja
stała się częstym zjawiskiem. Co roku kilka dziewczynek z sierocińca trafia do
rodzin adopcyjnych, zarówno w Indiach, jak i w innych krajach. Wyjaśniają mi, z
jakimi problemami muszą się zmagać, wychowując nowe pokolenie dziewczynek, i
tych z internatu, i tych z sierocińca. A ja opowiadam, co mnie tu przywiodło:
chcę odnaleźć przeszłość i pracować jako wolontariuszka w organizacji Setem.
Mogłybyśmy rozmawiać w nieskończoność, ale jak we wszystkich gorących krajach
istnieje tu święty zwyczaj: sjesta.
Mam wielką ochotę zostać sam na sam z matką Adelina. Ona również. W końcu mamy
chwilę tylko dla siebie. Matka Adelina chwyta mnie mocno pod rękę i odchodzimy.
Jest bardzo wątła, ma zaniki pamięci i każdy ruch sprawia jej dużą trudność.
Idziemy powoli do jej celi. Dla mnie wejście tam
43
jest jak przekroczenie progu świątyni. Tylko te ściany wiedzą, ile wysiłku
włożyła w to, aby dać mi szansę. Z jej oczu mogę wyczytać, że jest szczęśliwa,
widząc, że warto było walczyć, aby znaleźć dla mnie rodzinę, ofiarować mi nowe
życie. Matka Adelina przygląda mi się uważnie, jakby w ten sposób chciała
utwierdzić się w przekonaniu, że dobrze zrobiła, wysyłając list z moim zdjęciem.
Przypuszczam, że jest przejęta tak samo lub nawet bardziej niż ja. Wydaje mi się
również, że wyczuwa, że rodzice, o których prosiłam, rodzice, których znalazła
dla mnie w Barcelonie, uczynili ze mnie kobietę wykształconą i szczęśliwą.
Promienie zachodzącego słońca malują skromną celę na złoty kolor, jakby była to
komnata pełna skarbów. Łóżko, stół, krzesło. Na stole dziesiątki blaszanych
pudełek podpisanych imionami dziewczynek rozproszonych po świecie. Matka Adelina
drżącymi dłońmi odnajduje moje i Fatimy i wyjmuje żółtą kopertę ze zdjęciami z
dzieciństwa. Najbardziej pogniecione jest pierwsze zdjęcie, jakie przysłali moi
rodzice do sierocińca. Na odwrocie rozpoznaję pismo matki: „Twoi rodzice i twoja
siostrzyczka, którzy na Ciebie czekają".
W pudełku są też wszystkie listy, które pisaliśmy przez te dwie dekady.
Zaczynała zawsze mama, informując o naszych postępach i o tym, jak płynie nam
życie w Barcelonie. Potem Fatima i ja pisałyśmy, co się działo w szkole i jakie
dostałyśmy stopnie. Uwielbiałam opisywać ze szczegółami moje lekcje gry na
pianinie. Gdy odwracam Ust, ukazuje się wykonany przez Fatimę rysunek basenu, w
którym nauczyłyśmy się pływać.
Dorastałam, ale listy zachowywały tę samą strukturę. Były takie momenty w moim
życiu, przede wszystkim w okresie dojrzewania, kiedy - pewnie jak wszystkie
dziewczęta -
44
potrzebowałam kogoś zaufanego. O pewnych sprawach wstydziłabym się rozmawiać z
najbliższymi. Matka Adelina była idealną powierniczką, znała mnie najlepiej, a
poza tym nauczyłam się jej ojczystego języka! Ale nie mogła powstać między nami
zażyłość, jakiej pragnęłam, ponieważ listy pisaliśmy razem. Chciałam móc
opowiedzieć jej o pierwszym chłopaku, który mi się spodobał, i o cierpieniach,
przy których człowiek ma wrażenie, że umrze. Potrzebowałam również kogoś, komu
mogłabym zwierzyć się z nadopiekuńczości moich rodziców. Chcieli mnie uchronić
przed przykrymi doświadczeniami, ale często tego nie rozumiałam. Dopiero kiedy
dorosłam, zrozumiałam ich intencje i jestem im bezgranicznie wdzięczna.
Odkładam listy i zasypuję matkę Adelinę pytaniami, na które do tej pory nie
znalazłam odpowiedzi. Po dwudziestu latach w końcu nabieram pewności, że mgliste
wspomnienia, rozmyte obrazy, mają odniesienie w rzeczywistości. Opowiada mi ze
szczegółami, jak wyglądał dzień mojego wyjazdu. Żegnałam się ze wszystkimi bez
smutku, odchodziłam w stronę szczęścia tak zdecydowanym krokiem, że pomyślała,
że nie jest to normalne u tak małej dziewczynki. Na lotnisku, zanim przeszłam
przez szklane drzwi, pomachałam jej na pożegnanie, nie uroniwszy ani jednej łzy.
Jako dorosła często marzyłam, żeby mieć taką siłę, która zawiodłaby mnie
wszędzie, gdzie chcę dojść.
Matka AdeUna opowiada, wplatając wiele historii z czasów, kiedy tutaj mieszkałam,
ale nie chce wyleczyć ciągle otwartej rany. Mówi, że gdy skończyłam trzy lata,
zakonnice z Nasik wysłały mnie do Bombaju, żebym mogła chodzić do szkoły, ale
nie wyjawia szczegółów. Zna moje pochodzenie, nie chce jednak przekazać mi tej
informacji, aby oszczędzić mi cierpienia. Uważa, że w ten sposób mnie chroni.
Rozumiem ją, ale nie rezygnuję.
45
Chcę bardzo wiedzieć, kim byli moi biologiczni rodzice i dlaczego mnie porzucili.
W jakiej byli sytuacji, skoro stanowiłam dla nich taki ciężar, że musieli się
mnie pozbyć? Matka Adelina mówi, żebym nie rozgrzebywała przeszłości, bo będzie
mnie tylko bolała. Mam lepsze życie, niż mogłabym sobie wymarzyć, więc powinnam
dziękować Bogu za ten dar, za miłosc, jaką otrzymałam od mojej rodziny, za to,
że nie musiałam cierpieć biedy, w jakiej toną Indie. „Nie powinno cię obchodzić
- dodaje - czy jesteś córką bogatych czy biednych. Święte wody Indii dały ci
życie i powinnaś myśleć tylko o tym, żeby przeżyć je godnie, pomagając bliźnim,
czyniąc dobro". Nie zniechęca mnie to, chcę wiedzieć, muszę... „Jesteś córką
Gangesu, Asho" - odpowiada matka Adelina.
Nadchodzi pora powrotu. Przed pożegnaniem dokonujemy symbolicznej wymiany: daję
matce Adelinie moje sandały, mocne i wygodne, a ona daje mi swoje, bardzo
zniszczone, które męczą jej wrażliwe stopy. Ona podarowała mi nowe życie, ja
daję jej moje buty, aby mogła nadal iść drogą, która została jej do przebycia.
Obejmujemy się wzruszone. Przytulam ją tak mocno, że aż się chwieje, taka jest
słaba i krucha. Mam świadomość, że trzymam w ramionach jedną z najważniejszych
osób w moim życiu. Ponownie przechodzę przez ogród. Odnalazłam i uporządkowałam
wspomnienia, ale wciąż czuję gorycz: brakuje jednego fragmentu układanki. Nie
rozwiązałam sekretu mojej przeszłości, a to jest niezbędne, bym mogła spokojnie
móc patrzeć w przyszłość. Ostatni raz spoglądam na sierociniec, a potem wsiadam
do taksówki i wracam do domu Naresha i Kamal.
46
Poniedziałek, 28 października 1974 roku
Dziś obudziłaś się o siódmej rano, przerażona. Moją duszę rozdarł Twój krzyk:
„Mamusiu! Mamusiu!" Pobiegłam do Twojego pokoju. Wyglądałaś, jakby przyśnił Ci
się koszmar. Trudno nam się porozumiewać z powodu bariery językowej, ale gestami
wytłumaczyłaś mi, że boisz się ciemności i chcesz mieć zapalone światło. To
przykre, że nie możemy rozmawiać. Mogłabyś mi powiedzieć, czego się boisz, co Ci
się śniło, czego tak się przestraszyłaś. Chciałabym móc Cię uspokoić i
powiedzieć, że tutaj nie musisz cierpieć, że jesteś z nami i nie pozwolimy, żeby
stało Ci się coś złego. Przytuliłyśmy się mocno i chyba to zrozumiałaś. Twoja
siostrzyczka Fatima również się obudziła. Jest jeszcze wcześnie, więc zabrałam
Was obie do naszego łóżka. I we czwórkę świetnie się bawiliśmy. Fatima i Ty
łaskotałyście się, a ojciec i ja czuliśmy się bezgranicznie szczęśliwi. Ojciec
uwielbia utrwalać na zdjęciach takie cenne chwile, więc poszedł po aparat i
zrobiliśmy sobie rodzinną fotografię. Rozpiera mnie radość. Wiem, że uczuć ani
zdjęcia, ani niewprawnie pisane słowa nie są w stanie oddać, ale pocieszam się,
że zostawiam Ci świadectwo. Może któregoś dnia, kiedy sama będziesz matką,
zrozumiesz każde z tych uczuć. (...)
Po tej chwili szaleństwa zaczął się dla Ciebie i dla nas zwykły dzień. Pójdziemy
kupić ubranie i buty. Zakonnice kupiły Ci rzeczy najbardziej potrzebne na podróż,
ale ubranka te są za lekkie na chłód, jaki już nastał w Barcelonie.
Jak wspaniale jest wyjść na ulicę z moimi córeczkami! Wszyscy z dzielnicy
zatrzymują się, chcą się z nami przywitać. Rzucacie się w oczy z powodu karnacji.
Komuś wyrywa się: „Biedulki" i nawet sobie nie wyobrażasz, jaka złość mnie
ogarnia. Nie wiedzą, moja córko, że nie jesteście przygodą, ale całym naszym
życiem.
W sklepie obuwniczym musiałam stoczyć prawdziwą batalię, żebyś przymierzyła
mokasyny do szkoły. Wybrałaś inne
47
buciki, bardzo eleganckie, ale nienadające się do zabawy na podwórku. Nie wiem,
jakim cudem udało mi się wybić Ci je z głowy, ale w końcu uległaś.
Następny epizod miał miejsce w sklepie mięsnym. Patrzyłaś na mięso i nie
przestawałaś paplać i kręcić przecząco głową. W takich chwilach żałuję, że nie
możemy się zrozumieć. Wydaje misie, że chyba nigdy nie jadłaś mięsa. Ojciec i ja
przeczytaliśmy sterty książek o zwyczajach Twojego kraju. Zbliżało to nas do
Ciebie, kiedy staraliśmy się o adopcję. Rozkładaliśmy książki i mapy na stole w
jadalni. Ojciec studiował plan Bombaju -patrzył, gdzie znajduje się sierociniec,
ambasada hiszpańska, sądy, słynny dworzec Victoria, hotel Tadż Mahal. Codziennie
zaznaczał ścieżki i zastanawiał się, którędy będziesz jechać na lotnisko.
Czasami boli mnie, że nie przeżyłam z Tobą pierwszych lat Twojego dzieciństwa,
chwil, kiedy odkrywałaś wszystko, co Cię otacza. Zazdroszczę osobom, które były
przy Tobie i mogły się nimi cieszyć. Ale wreszcie jesteśmy razem... i całe życie
przed nami.
Obiad to była istna droga przez mękę. Okropnie wybrzydzasz. Wiem, że to trudne,
ale będziesz musiała przyzwyczaić się do nowych smaków. Żeby nie jeść, lałaś łzy
niczym fontanna. Pewnie zmiękczyłyby serce każdego, ale nie mam wyjścia, bo
jesteś niedożywiona i pewnie masz anemię. (...)
Najbardziej zadziwia mnie, jak mogłam myśleć, że trudno będzie mieć już dużą
córeczkę. Byłam przekonana, że będziemy mieć problemy z przystosowaniem się. Ale
wszystko idzie jak po maśle i mam nadzieję, że to wrażenie jest wzajemne.
Laiu Ly id ????. Zbieramy czereśnie z Fatimą w Vilanova de Prades, rodzinnej
wiosce naszego ojca.
Rodzina Miro w komplecie. Zima 1975 roku.
\ jfjjyl
????
Z matką Adeliną w ogrodzie sierocińca Regina Pacis w sierpniu 1995 roku.
Grób Mary, siostry Fatimy, córki, której moi rodzice nie zdążyli poznać.
Napis głosi: „Kochana malutka Mary, odeszłaś' do nieba, nie zdążywszy z nami
zamieszkać. Ale dla nas zawsze będziesz ukochaną córeczką. Twoi przybrani
rodzice,
którzy Cię kochają". Gdyby Mary nie umarła, moje życie wyglądałoby inaczej.
??????
? LO\flNG MEMORY OF
2 pełnymi rękami
a folderze, który w końcu stał się moją przepustką do Indii, wyróżniono dwa
słowa mające dla mnie ogromne znaczenie. Są czymś o wiele więcej niż nazwami
dwóch miast w odległym miejscu, są geografią mojego pierwszego życia. Nasik i
Bombaj. W obu miastach organizacja Setem współpracuje przy kilku projektach
lokalnych. Po przyjeździe do Bombaju wolontariusze z Barcelony zostali
podzieleni na dwie grupy. Jedną skierowano do pracy w szkole, a drugą do ośrodka
dla kobiet w dzielnicy na przedmieściach. W dzielnicy tej kwitnie prostytucja, a
wraz z nią występują wszystkie inne problemy wynikające z biedy. Ludzie
mieszkają w nędznych barakach skleconych z plastiku i kartonów, warunki
higieniczne są fatalne, a zdobycie wody pitnej graniczy z cudem. Dzieci
prostytutek muszą znikać z domu, kiedy matki przyjmują klientów, więc włóczą się
po ulicach. Nauczyły się, że nie mogą przeszkadzać. A nagrodą nie będzie lalka
czy rowerek, ale najwyżej garstka ryżu.
n
4 - Córka Gangesu
49
Ja znalazłam się w grupie skierowanej do szkoły, ale w niektóre popołudnia
pomagamy kolegom pracującym w ośrodku dla kobiet. Wolontariusze, którzy tam
pracują, załamują ręce. Nie czują się użyteczni, bo jakąkolwiek zmianę w tak
zdegenerowanym środowisku widać dopiero po dłuższym czasie. Zachodni sposób
działania polega na dążeniu do jak najszybszego osiągnięcia oczekiwanych
rezultatów. A tym ludziom można udzielić efektywnej pomocy, jedynie poznając
dogłębnie ich kulturę, tradycję i duchowość. Dopiero wtedy nadchodzi moment, by
wnieść coś od siebie.
Projekt wdrażany w tej dzielnicy polega na prowadzeniu ośrodka dla kobiet, w
którym otrzymują żywność dla siebie i swoich dzieci oraz mogą nauczyć się zawodu
i dzięki temu zrezygnować z uprawiania prostytucji. Przeprowadza się również
kampanie informacyjne o AIDS i innych chorobach. Kobiety otrzymują nie tylko
pomoc w zaspokajaniu podstawowych potrzeb życiowych, ale także zrozumienie i
współczucie, równie ważne jak woda, ryż czy lekarstwa. Do ośrodka przyjmowane są
wdowy i kobiety porzucone przez mężów. Niektóre były maltretowane lub -jak te z
twarzami zdeformowanymi przez kwas - przeżyły tak zwane „wypadki", będące niczym
innym jak próbą zabójstwa. Społeczeństwo odrzuciło te kobiety, utwierdzając je w
przekonaniu, że są niczym i że nic nie osiągną. Dzięki temu, że stowarzyszenie
rozwija swoje ośrodki, coraz więcej kobiet może wykonywać zawód, który umożliwia
im godne życie. Mieszkają we wspólnych domach i zajmują się rękodziełem, przede
wszystkim wyrobem tkanin. Wykonują także szmaciane lalki, torby, fartuchy, kapy,
poduszki. Przedmioty te sprzedaje się w Europie za pośrednictwem organizacji,
które gwarantują kobietom należyte wynagrodzenie. Dzięki pracy Hinduski
odzyskują godność; a te, które zostały oblane kwasem, mogą nawet pojechać do
50
Europy na operację plastyczną, co otwiera im drzwi do nowego życia.
Wszyscy jechaliśmy do Indii pełni dobrych chęci, optymizmu i zapału do pracy.
Teraz czasem czujemy się przygnębieni, bo wciąż nie udaje nam się znaleźć
miejsca, gdzie moglibyśmy być najbardziej użyteczni. Wiemy już, że praca
wolontariusza wymaga przede wszystkim poznania i zrozumienia wszystkiego, co nas
otacza. Dzięki temu zmieniamy się, w pewien sposób dojrzewamy do pomagania innym.
Zdobywane tu doświadczenia kształtują nas i kiedy wrócimy do domu, nie będziemy
biernie przyglądać się temu, co dzieje się na świecie, ale zakaszemy rękawy i
będziemy starali się go zmienić w miarę naszych możliwości.
Chciałam wrócić do Indii i coś z siebie dać, dlatego spędzam długie godziny w
szkole w Andheri, zamiast poświęcać czas na zwiedzanie. Pracując jako
wolontariusz, stykam się przede wszystkim z nędzą, nieszczęściem, patologiami
społecznymi, ale wiem, że Indie to nie tylko bieda, pracujące dzieci i
maltretowane kobiety. Od lat staram się poznawać moją ojczyznę, czytając książki
i oglądając filmy dokumentalne. Wiem, że jest to kraj o niezmiernie bogatej
kulturze, kraj wielu religii, ponad trzydziestu języków urzędowych i
nieskończonej liczby dialektów. Tradycję Indii widać na ulicach Bombaju, miasta,
które stanowią centrum hinduskiego przemysłu filmowego i dlatego bywa nazywane
Bollywood. Indie są przeludnione i pełne kontrastów tak ogromnych, że wręcz
niewyobrażalnych. Nie ma dnia bym nie zadawała sobie pytania, jak wyglądałoby
moje życie, gdybym nie została adoptowana. Na razie to pytanie pozostaje bez
odpowiedzi.
51
Jedziemy na wycieczkę do Nasik. Bardzo się denerwuję. Razem z grapą będę
poznawać konstrukcję rowów nawadniających, które zbierają wodę deszczową, ale
już sama zanurzę się w przeszłość. Mam nadzieję, że odnajdę kogoś, kto podaruje
mi ostatni fragment układanki - historię pierwszych miesięcy mojego życia.
Wtorek, 29 października 1974 roku
Obudziłam się o świcie i wesztam do Waszego pokoju. Moje dziewczynki smacznie
spafy. Jak wszystkie matki, strzegę Was dniem i nocą. W dzień widzę radość w
Waszych oczach, w nocy słyszę Wasz równy, spokojny oddech. Cudownie być Wasza
matką.
Te dni, Asho, poświęcamy na zżycie się ze sobą, posługując się prostym językiem
gestów i pieszczot. Twój śmiech cichnie tylko na czas posiłków, ale Twoje łzy
nie złamią mnie. Jeśli nie będziesz jadła, kochanie, nie urośniesz. Może
powinnam więcej się Tobą zajmować, ale Fatima również domaga się mojej uwagi.
Jednak naprawdę bardzo się cieszy, że przyjechałaś. Uwielbia się z Tobą bawić.
Podnosisz ją, robisz karuzelę, a kiedy stawiasz ją z powrotem na podłodze,
chwieje się, nie mogąc złapać równowagi. Fatima rozwija się troszkę wolniej,
dopiero niedawno nauczyła się chodzić. A na Twoim punkcie po prostu szaleje.
Wasz przyjazd oznaczał dla mnie ogromną zmianę. Kiedy postanowiliśmy Was
adoptować, zdecydowałam, że przestanę pracować jako modystka, aby całkowicie się
Wam poświęcić. To była dobra decyzja. Teraz mogę szyć dla moich córek, cieszyć
się Wami i być świadkiem waszych odkryć.
Kiedy tak o tym myślę, uświadamiam sobie, że bardzo niewiele opowiedziałam Ci o
sobie i o tym, jak wyglądało moje życie, zanim Fatima i Ty przyjechałyście do
Barcelony. Wy-
52
chodząc za mąż, pragnęłam stworzyć rodzinę i wyobrażałam sobie, jaka ona będzie.
Zawsze mówiłam Twojemu ojcu, że chciałabym urodzić bliźniaki. Wkrótce okazało
się, że moje marzenie pozostanie niespełnione. Lekarze stwierdzili, że nigdy nie
będę mogła urodzić dziecka. A jednak to, co niemożliwe, stało się realne.
Mieliśmy adoptować bliźniaczki -Maryi Fatimę. Gdy Mary ciężko zachorowała i
wkrótce zamknęła oczy na zawsze, bardzo cierpiałam. Pomyślałam, że okrutny los
zabrał mi to, co wcześniej sam dawał. Minęło kilka miesięcy. Czas ukoił mój ból,
a los podarował wspaniały prezent - Ciebie.
Pewnego dnia Twój ojciec przeglądał jakąś książkę i natrafił na anonimowy wiersz,
w którym pojawiają się imiona trzech naszych córek: Asha, Fatima i Mary
(.Marlen).
W trzech Mauretankach kocham się w Jaen, W Ashy, Fatimie i Marien.
Ja również jestem zakochana w moich córkach. Jesteście najważniejszym, co mam!
Bądź zawsze wytrwała w swoich pragnieniach, Asho, a spełnią się prędzej czy
później.
(???
?? ażdy dzień przynosi lawinę doznań związanych z pra-Ę\> cą, z pobytem w domu
naszych hinduskich gospodarzy i z moim postanowieniem, że muszę stawić czoło
własnej przeszłości. Kamal chwyta mnie za rękę i sadza na dywanie w jadalni.
Jest dumna, że ubieram się jak Hinduska, i zależy jej, bym wyglądała jak
najlepiej. Dlatego codziennie mnie czesze, za każdym razem inaczej: w warkoczach,
dwa warkocze albo całą masę warkoczyków. Kamal ma dużo obowiązków - zajmuje się
córkami i prowadzi dom - ale na te fryzjerskie zabiegi zawsze znajduje czas.
Energicznie, lecz bez pośpiechu rozczesuje mi włosy i rozdziela na pasemka, aby
je spleść. Od lat nikt mnie nie czesał... Sprawia mi to przyjemność, zamykam
oczy i się odprężam. To bodaj jedyny moment w ciągu dnia, kiedy udaje mi się nie
myśleć o niczym -mam cudowną pustkę w głowie.
Dziś Kamal szczególnie się postarała. Wie, dokąd się wybieram, więc zrobiła
bardzo kunsztowną kombinację warkoczyków. Gdy wychodzę, macha mi ręką na
pożegnanie.
54
Na ulicy zatrzymuję się, żeby kupić kwiaty, przeskakuję kilka kałuż pozostałych
po ostatnim deszczu i idę na postój taksówek. Podaję adres, który mój ojciec
zaznaczył kółkiem na planie Bombaju. Umówiłam się z matką Adeliną. Najpierw
pójdziemy na mszę, a później na cmentarz.
Kiedy rodzice dowiedzieli się, że zamierzam jechać do Indii, mieli dziesiątki
pytań i tylko jedną prośbę: „Idź na grób naszej siostry, małej Mary".
Fatima i Mary, bliźniacze siostry, urodziły się w Gujarat na północy Indii. Ich
rodzice byli bardzo młodzi i biedni i nie mogli zająć się córkami. Dziewczynki
trafiły do sierocińca w Gujarat prowadzonego przez kongregację Regina Pacis.
Kiedy miały niewiele ponad rok, moi rodzice postanowili je adoptować. Bardzo się
cieszyli, że będą mieć bliźniaczki. W ten sposób mogli dać nowe życie dwóm
istotom. Kilka dni przed planowanym odlotem do Barcelony przeniesiono je do
sierocińca w Bombaju. Tam Mary nagle zachorowała na odrę, którą w domu
wyleczyłyby odpowiednie lekarstwa i kilka dni w łóżku. Stało się jednak inaczej.
Śmierć Mary oznaczała początek mojego nowego życia. Mary, Fatima i ja
mieszkałyśmy pod jednym dachem, nie wiedząc, że połączy nas przeznaczenie. A
Fatimę i mnie spotkało to szczęście, że możemy dzielić coś o wiele cenniejszego
- życie w rodzinie.
Kwiaty kupiłam dla Mary. Nie mogę uwolnić się od myśli, że gdyby żyła, miałaby
teraz dwadzieścia dwa lata, jak Fatima. Ale co byłoby ze mną? Zostałabym na
zawsze w Indiach? Adoptowałby mnie ktoś inny? A może ci sami rodzice? Byłybyśmy
trzy. Biedna mama miałaby z nami mnóstwo pracy...
55
Przy grobie Mary matka Adelina ujmuje moje dłonie w swoje, drżące, i zapewnia,
że robili wszystko, co było w ich mocy. Siadamy na ławce przed mogiłą i chwilę
trwamy w ciszy. Odmawiam modlitwę za córkę moich rodziców, siostrę Fatimy i -
czuję to bardziej niż kiedykolwiek - moją siostrę. Matka Adelina w milczeniu
modli się ze mną. Moi rodzice tak bardzo chcieliby tu być...
Z kwiatów, które przyniosłam, robię dwa bukiety i stawiam je po obu stronach
tablicy, a matka Adelina opowiada, że w dniu pogrzebu Mary, po zakończeniu
ceremonii i powrocie do klasztoru, zadzwonił telefon z Barcelony. Moja matka,
bardzo zaniepokojona, pytała, czy dziewczynce nic się nie stało. W Barcelonie
była noc, matkę obudził koszmar. Usłyszała krzyk niemowlęcia. Zdenerwowana,
zadzwoniła do Bombaju, gdzie powiedziano jej, że Mary rozchorowała się i zmarła.
Zakonnice umieściły na jej grobie tablicę z napisem po angielsku w imieniu
rodziców, którzy ją adoptowali.
Kochana Mary, odeszłaś do nieba, nie zdążywszy z nami zamieszkać. Ale dla nas
zawsze będziesz ukochaną córeczką. Twoi przybrani rodzice, którzy Cię kochają,
Josep Miro i Electa Vega, Barcelona, Hiszpania.
2 listopada 1972-31 maja 1974
Kiedy Fatima i Mary przebywały w sierocińcu w Bombaju, ja zamęczałam wszystkich
ciągłymi prośbami o rodziców. Matka Adelina mówi mi teraz, że pewnego dnia
poprosiłam ją o rodziców... z Barcelony! Skąd mogłam wiedzieć o Barcelonie?
Pewnie usłyszałam o dwóch dziewczynkach, które tam jadą do adopcji. Tylko takie
wyjaśnienie przycho-
dzi mi na mysi. Przypuszczam, że w mojej podświadomości wyryła się prosta
zależność: Barcelona = rodzice = szczęście.
Dla matki Adeliny pójście na cmentarz okazało się wyczerpujące. Widzę też, że
niektóre moje pytania niepokoją ją, bo unika odpowiedzi. Nie chcę jej więcej
męczyć. Ale nie poddaję się. Czeka mnie jeszcze podróż do Nasik, gdzie, mam
nadzieję, odkryję więcej faktów z mojej przeszłości. Odprowadzam matkę Adelinę
do klasztoru i żegnamy się. Mam przeczucie, że jest to ostatnie pożegnanie, że
nigdy więcej jej nie zobaczę. Matka Adelina mówi, że zawsze będzie ze mną, tak
jak przez te wszystkie lata. Wierzę jej. Rozstajemy się przed żelazną furtą.
Może powinnam odprowadzić matkę Adelinę do celi. Nie robię tego. Stoję przy
bramie, patrząc, jak idzie wolno przez ogród, w moich sandałach, macha mi ręką i
uśmiecha się, a potem wchodzi do budynku.
Piątek, 1 listopada 1974 roku
Ostatnio nic, tylko biegamy po lekarzach. Chcieliśmy żeby tak jak Twojej
siostrze, zrobiono Ci wszystkie badania. I było tak samo jak z Fatimą. Lekarz
zaniepokoił się Twoim stanem. Powtórzył mniej więcej te same słowa: „Waga i
wzrost tej dziewczynki są nieodpowiednie dla dziecka w jej wieku. Poza tym
cierpi na poważną anemię, a w tych okolicznościach nie można zagwarantować, że
będzie się prawidłowo rozwijała. .. "? Córeczko moja, to prawda, że jesteś
kruszynką -szesnaście kilogramów i metr dwanaście wzrostu.
Stanem Fatimy przeraziłam się bardzo, bo wszyscy lekarze twierdzili, że nie
będzie dobrze chodzić... Szkoda, że nie widzą, jak teraz maszeruje. Dlatego nie
przejmuję się zbytnio, jestem pewna, że szybko wydobrzejesz.
57
Jutro urodziny Fatimy, bardzo ważny dzień dla nas wszystkich. Pierwsze urodziny
w domu. Przeżywamy po kolei Wasze „pierwsze chwile": pierwszy dzień w domu,
pierwsza kąpiel, pierwszy sen, pierwszy płacz... Jutro będziemy obchodzić drugie
urodziny Twojej siostrzyczki. Już sześć miesięcy jest z nami, a wydaje się, że o
wiele dłużej. Tyle się dzieje! (.. J
Przykro mi, że nic nie wiem o Waszym poprzednim życiu. Lekarze zadają mi różne
pytania, a ja nie umiem odpowiedzieć. Kiedy dorośniecie, również będziecie je
zadawać, a ja nie będę znać odpowiedzi. Dałabym wszystko, aby poznać każdy
szczegół z Waszej przeszłości. Czuję, że dzięki temu mogłabym spokojniej patrzeć
w przyszłość.
dnm do zaplecza
^\ ziś w Andheri nie ma lekcji. Dziedziniec szkolny przy-1^ brano kwiatami i
flagami, aby uczcić święto niepodległości Indii. Już od kilku dni z pomocą
nauczycieli dzieci przygotowują występy. Na początku, tak jak co rano, wszyscy
uczniowie śpiewają hymn państwowy. Później starsi występują w przedstawieniu
inscenizującym najważniejsze momenty z życia Gandhiego. Maluchy są oczarowane,
oczy mają wielkie jak spodki.
Nuria, Gabriela i ja żegnamy się z nauczycielami i dyrektorem tradycyjnym
namaste. To prosty gest, o znaczeniu symbolicznym: składając dłonie jak do
modlitwy, ofiarujesz się drugiej osobie z całą pokorą. Wykorzystujemy wolny
dzień na zwiedzanie. Kolejka ze stacji Andheri zawozi nas do Bramy Indii.
Miejskie autobusy są zwykle zatłoczone, ale w kolejce panuje ścisk nie do
opisania. Wymęczone docieramy do Bramy Indii, stanowiącej wejście do portu.
Szare, wzburzone morze zlewa się z gęstą masą chmur, z których lada chwila lunie
ulewny deszcz. Kolorowe są tylko
59
fajerwerki. Puszczają je dorośli i dzieci. Przyglądamy się jak zahipnotyzowane
ścieżkom, jakie rysują na niebie. O trzeciej zaczynają boleć nas szyje od
patrzenia w górę.
Po długim czekaniu w kolejce, równie chaotycznej jak ruch w porcie, wsiadamy na
statek, który zabierze nas na Wyspę Słonia. Lekka bryza nie jest w stanie
złagodzić duchoty. Spodnie przyklejają mi się do ciała i do drewnianego
siedzenia. Mam wrażenie, że wybrałyśmy nie najlepszy dzień na zwiedzanie. Trzeba
będzie kupić pocztówki, bo zdjęcia będą miały w tle szare niebo i szare morze, a
do tego statek tak się kołysze, że nie wiem, co zdołamy uchwycić w obiektywie.
Na domiar złego zaczyna padać, i to porządnie. Po godzinie schodzimy ze statku i
chowamy się w jaskiniach na wyspie. Portugalczycy nazwali ją Wyspą Słonia z
powodu wielkiej rzeźby, którą zobaczyli. Rzecz jasna, przedstawiała słonia.
Atrakcją wyspy są cztery świątynie wykute w skale. Na ścianach jaskiń znajdują
się płaskorzeźby przedstawiające losy bóstw, takich jak Sziwa, Parwati i Ganeś.
Idziemy dalej, zafascynowane pięknem ukrytym w kamieniu.
Przestało padać i słońce pozwala nam podziwiać wszystkie odcienie zieleni bujnie
zarośniętej wyspy. Omijamy stragany z pamiątkami i postanawiamy wracać do
Bombaju. Ale czekając na statek, nie mogę się oprzeć i podchodzę do jednego ze
straganów. Kupuję kilka kamiennych słoników. Mają w środku otwór, a w nim
drugiego, małego słonika, na cześć płodności.
Po obiedzie spacer po ulicach miasta. Chodzę, przypatrując się ludziom na
ulicach i w sklepach. Dociera do mnie, że plakaty filmowe na słupach i domach,
są malowane ręcznie. Mężczyźni na rusztowaniach zapamiętale wymachują pędzlami.
Obraz ten, tak jak obraz kobiet pracujących na
60
budowie przy układaniu cegieł, zaskakuje mnie. Wiele prac wykonuje się na środku
ulicy: są piszący listy do nie wiadomo kogo, dentysta, fryzjer, szewc. Staram
się nie przeoczyć żadnego szczegółu, bo przecież to mogło być moje życie.
Podchodzi do mnie jakiś staruszek i oferuje mi bębenek. Jest prześliczny, ale
bardzo drogi. Mężczyzna idzie za mną jeszcze przez cztery ulice, bo wie, że
zakochałam się w tym bębenku. Zauważył, że choć niesie wiele rzeczy, mój wzrok
od razu padł na bębenek. Nalega, więc zaczynam się targować, ale nie umiem i w
końcu płacę mu tyle rupii, ile chce. W cenę wliczone jest dokładne wyjaśnienie,
jak grać na bębenku i jak zamocować skórzane rzemyki, aby móc wszędzie nosić go
ze sobą. Zwłaszcza w czasie obchodów świąt na cześć Ganeśa, podkreśla starzec.
Postanawiamy iść na kawę do hotelu Tadż Mahal, chyba najbardziej luksusowego w
Bombaju. Muszę przyznać, że już dawno chciałam tam pójść, ale coś mnie
powstrzymywało. Dziś wreszcie to zrobię. Oczywiście dla mnie nie będzie to
wizyta turystyczna... W drzwiach wejściowych staję jak wryta i przez chwilę nie
mogę zrobić kroku.
Wiele razy byłam w Tadż Mahal z matką Adeliną, ale nie wchodziłyśmy tymi
drzwiami, tylko jednymi z drzwi od zaplecza, prowadzącymi bezpośrednio do kuchni.
Stamtąd nie było widać dywanów, wazonów, mebli, złoceń, wzorów na ścianach...
Widziałam tylko przeogromną kuchnię, w której przygotowywano potrawy z różnych
zwierząt (tak egzotycznych dla mnie, jak kurczak czy jagnię), i nie mogłam sobie
nawet wyobrazić, że są jadalne. Młody chłopak pomagał matce Adelinie zanieść
paczki do taksówki, a mnie w tym czasie dawano zawsze kawałek ciasta albo
cukierek.
Chciałabym to zrobić jeszcze raz - zakraść się od kuchni, ale muszę wejść
wielkimi drzwiami. Już nie ma małej porzuconej hinduskiej dziewczynki, teraz do
hotelu przychodzi
61
kolejna Europejka. I tak zwracam na siebie uwagę częściej, niżbym chciała, i
brakowałoby tylko tego, żebym weszła kuchennymi drzwiami. Zbyt wiele musiałabym
tłumaczyć.
W kawiarni czeka na nas porcelanowa zastawa do kawy i herbaty. Piszemy\kartki.
Siedząc wygodnie w fotelu, zastanawiam się, którędy wchodzi się do kuchni,
wyobrażam sobie krzątaninę kucharzy, zmywaczy, cukierników... Może jeszcze
pracuje kobieta, która dawała mi ciasto. Może ktoś' przypomniałby mnie sobie,
gdybym go naprowadziła, ale jest to niemożliwe. Przyjechałam do Indii, żeby
odnaleźć moją przeszłość, co jednak nie oznacza, że mam obsesyjnie tropić jej
ślady. Przyjechałam pracować również jako wolontariusz, uczyć się i nie chcę
skupiać się wyłącznie na sobie.
Zbytek i przepych hotelu wywołuje we mnie niesmak, boli mnie widok luksusu i
blichtru. Prawdziwy Bombaj znajduje się po drugiej stronie ulicy, a hotel jest
jak szklana kula, do której nie dociera nawet szmer prawdziwego życia.
Obserwując ludzi, którzy zatrzymują się w Tadż Mahal, mam wrażenie, że wielu z
nich przyjeżdża wyłącznie po to, by oglądać wspaniałe rezerwaty przyrody,
wielkie świątynie i pałace. Trochę egzotyki bez zbytniego zaangażowania. Na
pewno niejeden jest tak porażony tym, co widzi na zewnątrz, że musi spędzić
wakacje zamknięty w hotelowych pokojach, z klimatyzacją, chodząc wyłącznie po
misternie tkanych, wytwornych dywanach.
Wychodzimy z hotelu i znów spacerujemy po mieście. Zatrzymuję się przy ulicznym
straganie, aby kupić flet do zaklinania węży i skrzypce. To flet poprzeczny i na
razie nie umiem wydobyć z niego dźwięku, ale może mi się uda przy odrobinie
cierpliwości. Z każdej podróży przywożę instrumenty muzyczne. Zgromadziłam już
pokaźną kolekcję, z któ-
62
rej jestem bardzo dumna. Na lekcjach muzyki, które prowadzę w szkole w
Barcelonie, pokazuję uczniom te instrumenty i razem przenosimy się do różnych
krajów, poznajemy różne rodzaje muzyki, różne kultury. Flet posłuży mi za
ilustrację do historii o zaklinaczu węży, którą czytała mi mama, kiedy byłam
mała.
Nasz dom żyje muzyką. Tata jest organistą i kompozytorem, a mama gra na
skrzypcach. Wkrótce po przyjeździe do Barcelony rodzice posadzili mnie na stołku
przy pianinie i dali pierwszą lekcję gry. Znalazłam się więc w świecie muzyki w
sposób naturalny, choć narzucony, bo nie da się ukryć, że nauka gry na pianinie
jest bardzo żmudna. Wymaga ogromnego poświęcenia, a rezultatami można cieszyć
się dopiero po dłuższym czasie. Kiedy moi koledzy się bawili, ja spędzałam kilka
godzin, ćwicząc gamy. Ale wytrwałość się opłaca. Z każdym dniem zapalałam się
coraz bardziej i skończyłam wydział gry na pianinie w konserwatorium, które na
wiele lat stało się moim drugim domem. A teraz pracuję jako nauczycielka muzyki.
Obładowana bębenkiem, fletem i skrzypcami wyglądam jak kobieta-orkiestra. Idąc
na dworzec kolejowy, żartujemy i śmiejemy się, ale ja cały czas obserwuję twarze
mężczyzn i kobiet, którzy mnie mijają. Szukam w nich moich rodziców, po których
odziedziczyłam orientalne rysy i ciemną skórę. Zdaję sobie sprawę, że to jałowe
zajęcie, bo przecież nie potrafiłabym rozpoznać moich biologicznych rodziców.
Nie wiem, kim są ani jak wyglądają. Znam tylko twarze moich rodziców adopcyjnych,
którzy czekają na mnie w Barcelonie, tak jak czekali dwadzieścia lat temu.
63
Wtorek, 5 listopada 1974 roku
Croga Asho, dni mijają w szalonym tempie. Dziś pierwszy ??? zaprowadziliśmy Cię
do szkoły. Na długo przed Twoim przyjazdem rozmawialiśmy z dyrektorką, panią
Bofill, która dowiedziała, ze nie ma żadnych przeszkód, żebyś została przyjęta,
ale najpierw musisz poznać szkołę. Tak też zrośliśmy Byłaś bardzo zdziwiona i
onieśmielona, całe szczęsne, że nie zaczęłaś płakać. Jak mam Ci wytłumaczyć, że
trzeba chodzić do szkoły? Akurat była długa przerwa i Uczniowie bawili się na
boisku. Na widok tylu ska-czącyc/i; biegających i wrzeszczących dzieci chwyciłaś
mnie n-iocno za rękę i zrobiłaś przerażoną minę. Pewnie myślaf$śt że to internat
i że Cię tam zostawimy. Nie musisz s/ę oać, nigdy nie zostawię Cię samej na
dłużej, niż to konieczne.
??? Bofill przywitała się z Tobą i chyba trochę się uspokoiłaś. Zaproponowała,
żebyś zaczęła jak najszybciej, więc jużjutrę) pójdziesz na lekcje. Przez
pierwsze dni będziesz przychodziła tylko rano, żeby się oswoić z nowym miejscem
i poznać klesę_
Środa, 6 listopada 1974 roku
Jak wszyscy rodzice, przeżyliśmy dziś trudny moment, kiedy fro raz pierwszy
zostawialiśmy Cię w szkole. Ściśle mówiąc bardzo przeżył to Twój ojciec, bo to
on Cię odprowadził, ja zostałam w domu z Twoją młodszą siostrzyczką. Myślało,m 0
Tobie cały ranek. Martwiłam się, jak będziesz się zachoubywać, jak będziesz
rozmawiać z nowymi kolegami, skoro o/e znasz ani jednego słowa po katalońsku,
jak zrozumiesz nauczycielkę? Tata powiedział, że zostawałaś z płaczem. >Ą/e w
południe, kiedy po Ciebie przyszedł, nauczycielka dowiedziała, że szybko się
rozpogodziłaś i zaczęłaś
64
bawić się i rysować z innymi dziećmi. Po powrocie do domu rzuciłaś mi się w
ramiona jak w dniu przylotu z Indii.
Kładę Cię spać i przypominam, że jutro kończysz siedem lat. Wiem, że mnie nie
rozumiesz, ale wszystko się ułoży. Już chodzisz do szkoły, a ja mam trochę
więcej czasu.
Czwartek, 7 listopada 1974 roku
Dziś wieczorem, chociaż życzyłam Ci dobrej nocy, zasnęłaś niespokojna i budziłaś
się kilka razy. Pierwsze dni w szkole musiały wprowadzić sporo zamieszania, bo
ostatnio sypiałaś dobrze. Nie wiedzieliśmy, jak Cię uspokoić, więc już o świcie
zaczęliśmy świętować Twoje urodziny. Codziennie proszę Boga, abym mogła być przy
Tobie i patrzeć, jak rośniesz zdrowa i szczęśliwa. Tak jak w dniu urodzin Twojej
siostry, dziś myślałam o Twoich rodzicach, po których odziedziczyłaś ten cudowny
uśmiech i ciemną karnację. Gdyby mogli zobaczyć Cię teraz... na pewno cieszyliby
się, że jesteś zdrowa. Czasem zastanawiam się, do kogo jesteś podobna - twarz
matki, oczy ojca, a nos... Kiedy dorośniesz, sama poszukasz odpowiedzi na te
pytania. (...)
Dla ojca i dla mnie dniem Twoich urodzin zawsze będzie 27 października. W tym
dniu przyjechałaś do Barcelony i narodziłaś się dla nas.
Rano wykąpałam Cię i ubrałam do szkoły w bardzo ładną sukienkę. Tornister był
pełen cukierków. Bardzo się ucieszyłaś i od razu zrozumiałaś, że cukierki są do
rozdania dzieciom w szkole.
Po południu urządziliśmy przyjęcie dla rodziny i sąsiadów. Widziałaś, że Fatima
zdmuchnęła świeczki na torcie w dniu swoich urodzin, a dziś Ty to zrobiłaś.
Kolejny pierwszy raz w Twoim życiu.
5 - Córka Gangesu
65
Nie chciałaś jeść kolacji, a ja nie nalegałam. Poszłaś do łóżka i zasnęłaś jak
niemowlę, ledwie przyłożyłaś głowę do poduszki.
w,"- ••
I
$e$hm inna
?utro mijają trzy tygodnie od przyjazdu do Bombaju. Wydaje mi się, że jesteśmy
tu dłużej. Dni upływają nam na zajęciach w szkole, pracy w przytułku dla kobiet
i - w wolnych chwilach - spacerach po mieście. Wrzawa na ulicach wiecznie
zalanych tłumem ludzi sprawia, że nie słyszę nawet własnych myśli. Zapamiętuję
obrazy, chłonę zapachy, kolory i dźwięki. Przystaję na chwilę i patrzę na
tętniące życiem miasto. Na kobiety dźwigające tobołki, rikszarza, który toruje
sobie drogę w tłumie, dziecko niosące na głowie kiść bananów większą niż ono
samo, chłopaka pędzącego na rowerze na łeb na szyję, mężczyznę niosącego tacę z
herbatą. .. Widzę też wiele wpatrujących się we mnie oczu.
W Barcelonie wyróżniam się z powodu koloru skóry, włosów, rysów, ale że mieszkam
tam od dzieciństwa, przyzwyczaiłam się do tego, że często ktoś mi się przygląda.
Pogodziłam się z moją rolą - bycia inną. Teraz uświadamiam sobie, że tutaj
również jestem inna. Ludzie przyglądają mi się badawczo, jakby wiedzieli, że
mimo ciemnej skóry
67
i typowo hinduskich rysów nie pasuję do nich. Niektórzy zatrzymują mnie na ulicy,
proszą, żebym im powiedziała, gdzie jest jakaś ulica lub sklep, i dziwią się, że
ich nie rozumiem. Pewnie myślą: „Z choinki się urwała, że nie rozumie marami?"
Czuję, że powinnam rozstrzygnąć kwestię, która najbardziej nie daje mi spokoju.
Z jakiej jestem kasty? Tak, wiem, że system kast został zniesiony, ale w
praktyce nadal obowiązuje. Kariera zawodowa, życie towarzyskie, zawieranie
małżeństw - wszystko to jest uzależnione od przynależności do tej czy innej
kasty. Nie wiedząc, do której należę, mogę popełnić ogromny nietakt. Dlatego
proszę hinduskie dziewczyny pracujące dla organizacji, z którą współpracuje
Setem, aby mi wyjaśniły, z jakiej jestem kasty. Wybuchają śmiechem.
Wygląda na to, że moje pytanie było absurdalne. W końcu dziewczęta przestają się
śmiać i mówią, że nie jestem z żadnej kasty, bo nie jestem z Indii, choć tutaj
się urodziłam i spędziłam część dzieciństwa. Tłumaczę im, że chcę to wiedzieć
tylko po to, żeby móc się odpowiednio zachowywać.
Już poważniejszym tonem tłumaczą, że nie zostało we mnie nic z Hinduski. „Masz
śniadą karnację, czarne oczy i włosy, ale nie chodzisz jak Hinduska, nie
patrzysz jak Hinduska, nie gestykulujesz jak Hinduska. Dla nas jesteś Europejką,
więc nie musisz martwić się o kasty".
Widocznie jestem bardzo naiwna, bo zupełnie nie spodziewałam się takiej
odpowiedzi. Zauważyłam, że przyglądają mi się i traktują nieufnie, jakby nie
wiedziały, czy jestem stąd, czy może spadlam z innej planety. Ale mówiąc bez
ogródek, że tutaj nie pasuję, ranią mnie do żywego.
Dopiero po długiej chwili uświadamiam sobie, że mają rację. Przed przyjazdem
myślałam, że kiedy postawię stopę
68
w ojczyźnie, poczuję przypływ patriotyzmu i będę rasową Hinduską. Tak się jednak
nie stało, bo choć z niektórymi rzeczami silnie się identyfikuję, inne wzbudzają
we mnie odrazę. Chyba sama muszę poszukać sobie miejsca i być może przyznać, że
jestem znikąd i zewsząd po trochu.
Nadal spaceruję po tym chaotycznym mieście i wciąż czuję na sobie spojrzenia
mijających mnie ludzi. Noszę salwar kamez, ale nie umiem patrzeć i poruszać się
jak Hinduski. Twarze wpatrujących się we mnie przechodniów wyrażają rozmaite
uczucia: raz jest to sympatia i akceptacja, innym razem niechęć i odrzucenie.
Odkrywam, że i mną targają te same sprzeczne emocje. W miarę poznawania prawdy o
sobie samej, cząstki, które kształtują mnie jako osobę, powoli odnajdują swoje
miejsce.
Po przyjeździe do Barcelony musiałam oswoić się z wieloma nowymi dla mnie
rzeczami. Najpierw poszłam z mamą kupić ciepłe ubrania, bo te, które przywiozłam
z Indii, były nieodpowiednie na nadchodzącą zimę. Swetry, spódnice i spodnie
nosiłam z radością, za to z butami wyczyniałam istne cyrki. Wkładałam je tylko
kiedy miałam wyjść z domu; od razu po powrocie każdy but leciał w inny kąt
przedpokoju. Ale już prawdziwym dramatem były posiłki. Nic mi nie smakowało, bo
byłam przyzwyczajona dojadania tylko ryżu, soczewicy i jarzyn. Rodzice martwili
się, że jestem okropnie wychudzona, więc po prostu zmuszali mnie do jedzenia,
nie zważając na krzyki i płacz.
Mimo tego rodzaju problemów przystosowałam się bardzo szybko. Już po tygodniu
chodziłam do szkoły. Jako że nie umiałam czytać ani pisać i, rzecz jasna, nie
znałam katalońskiego, w wieku siedmiu lat trafiłam do klasy pięciolatków. Tam
byłam królową mambo. Prace ręczne i rysunki również szły mi znakomicie.
69
Już pierwszy mój rysunek został wywieszony na tablicy na korytarzu i podziwiały
go wszystkie dzieci. Te drobne sukcesy sprawiły, że czułam się lubiana i
akceptowana.
Po zaledwie trzech miesiącach już mówiłam po kata-lońsku. Niesamowite, z jaką
łatwością uczymy się języka w dzieciństwie. Ale nie ja jedna zmieniłam język.
Moja matka pochodzi z Zamory, przeprowadziła się do Barcelony w wieku pięciu lat.
Zawsze rozmawiała po kastylijsku, również z moim ojcem. Ale kiedy miałam
przyjechać, postanowili, że językiem domowym będzie kataloński, i matka podjęła
wysiłek, by nauczyć się go razem ze mną.
Na Boże Narodzenie nauczyłam się nawet kolędy. Zaśpiewałam ją na pasterce w
Vilanova de Prades, rodzinnej wiosce mojego ojca. Była mroźna noc, kościół pełen
ludzi. W odpowiedniej chwili tata dał mi znak, a ja stanęłam przy nim i
zaśpiewałam kolędę opowiadającą o małej Maryi. Wszyscy się wzruszyli na widok
malutkiej dziewczynki, biedulki z drugiego końca świata... Całkiem dobrze jej
wyszło... Jak szybko nauczyła się katalońskiego... Podobno nawet można było
zrozumieć, co śpiewałam!
Piątek, 22 listopada 1974 roku
Asho, kochana córeczko, codziennie poznajesz nowe słowa. Jesteśmy z tatą tacy
szczęśliwi, że możemy być świadkami Twoich odkryć. Już możemy rozmawiać i to
wiele ułatwia. W dniu Twojego przyjazdu ojciec biegał za Tobą po całym domu z
angielskim słownikiem, żeby zrozumieć, co mówisz. Nie brzmiało to jak angielski,
ale on był uparty. W końcu, w potoku szczebiotaniny, rzuciłaś: Put on TV /'
ojciec nie posiadał się z radości, że Cię zrozumiał. Teraz ciągle tak się
czujemy, bo zaczynasz mówić po katalońsku. Czytałam, że dzieci mają wyjątkową
łatwość uczenia się języków,
70
a teraz przekonuję się o tym na własne oczy. Mnie idzie bardzo opornie.
Dziś miałaś pierwszą lekcję gry na pianinie. Jak zawsze, kiedy zaczynasz coś
nowego, płakałaś. Posadziłam Cię na stołku i poprowadziłam paluszki, żebyś
zagrała gamę. Na pewno dobrze Ci pójdzie. Nie chcę, żebyś pod jakimkolwiek
względem czuła się gorsza od Twoich rówieśników. Ojciec i ja zrobimy, co w
naszej mocy, żeby nadrobić stracony czas. Zawsze będziemy gotowi pomóc Ci we
wszystkim. Oboje uważamy, że jeśli człowiek jest uparty i wytrwały, osiągnie to,
czego pragnie. Ale o tym nie muszę Ci mówić. Przecież właśnie dzięki uporowi i
determinacji masz rodzinę.
?
Zaihzyki ? filmy
Rozchorowałam się. Bolało mnie gardło i dokuczał męczący Jv kaszel, ale
zlekceważyłam te objawy. Nadal prowadziłam zajęcia w szkole, choć z mniejszą
energią niż zwykle. W końcu się doigrałam. Wysoka gorączka, dreszcze, kaszel tak
silny, że prawie się dusiłam. Od trzech dni jestem uwięziona w łóżku. Nie mogę
wstać, bo termometr pokazuje ciągle ponad trzydzieści dziewięć stopni. Czuję się
potwornie, cała obolała, i już nie wiem, jak się położyć. Wszyscy bardzo o mnie
dbają. Koleżanki podają mi antybiotyki i syrop na kaszel, a Kamal przygotowuje
soki z cytryny i napary o cudownych właściwościach.
Lekarstwa nie skutkują. Po kolejnej nieprzespanej nocy rano jestem nieprzytomna.
Dziewczęta pocieszają mnie, mówią, że to tylko bardzo silne przeziębienie.
Chciałabym im wierzyć, ale mam wrażenie, że złapałam bardzo poważną chorobę.
To niemożliwe, wykluczone, pocieszam się w duchu. Przecież przed wyjazdem z
Barcelony podano mi wszystkie
72
konieczne szczepionki. Staram się nie tracić animuszu, jest to jednak bardzo
trudne.
Czuję się samotna. Dziewczęta cały dzień są poza domem, pracują w szkole, chodzą
na lekcje jogi i na spacery. Kamal przygotowuje mi ryż i zmienia wilgotne okłady
na czole, ale dość pracy ma z własną rodziną. Krząta się cały dzień bez chwili
wytchnienia. Dopiero wieczorem trochę zwalnia. Może na chwilę usiąść, zapalić
tytoń i pooglądać telewizję. Towarzystwa dotrzymuje mi mała Ibuthi. Przysiada na
łóżku i rysuje kolorowe obrazki, które później mi wręcza, abym się lepiej
poczuła. To czarujące stworzenie. Patrzę na nią i zastanawiam się, czy moje
dzieci będą do niej podobne.
Mam wrażenie, że życie ze mnie uchodzi i z nikim nie będę mogła się pożegnać.
Chwytam się pisania niczym ostatniej deski ratunku, skoro dziennik ma być
jedynym świadkiem tego, co przeżyłam przez miesiąc w Indiach. Na okładce zeszytu
przykleiłam kopertę z dwiema fotografiami, bo teraz chcę je mieć cały czas
blisko siebie. Kiedy szykowałam się do wyjazdu, przejrzałam albumy ze zdjęciami
i wybrałam fotografię rodziców, na której bardzo ładnie wyszli oraz prześliczne
zdjęcie Fatimy. Pomyślałam, że dotrzymają mi towarzystwa i dodadzą otuchy,
gdybym się załamała albo bardzo za nimi tęskniła. Tak też się stało. Teraz, w
chwilach, kiedy jest mi ciężko, podnosi mnie na duchu to, że są blisko mnie.
Porozumiewam się z nimi za „pośrednictwem" dziennika, bo gdybym zadzwoniła i
powiedziała, jak się czuję, zmartwiliby się, a tego nie chcę za żadne skarby.
Lato spędzają w Vilanova de Prades - gorące dni, chłodne noce. Ojciec pewnie
poszedł po wodę do źródła, mama podlewa ogród, a Fatima ćwiczy grę na pianinie.
A może poszli na spacer do lasu...?
73
Korzystając z tego, że trochę mi lepiej i potrafię zebrać myśli, piszę kilka
słów pożegnania, aby ci, którzy mnie kochają i którzy dali mi wszystko,
wiedzieli, że o nich myślałam. Pomimo odległości wyraźnie odczuwam ich bliskość.
Czuję, że umieram, a przed moimi oczami przesuwa się film zlewający się z
majakami gorączki. Nie jest to streszczenie mojego życia, jakie podobno widzą
umierający, ale raczej dokumentalny czarno-biały film o tym, czego nauczyłam się
w tej podróży, a z czym się jeszcze nie pogodziłam. Najpierw pojawia się ojciec
Ribas, którego słowa sprawiły, że staram się patrzeć dookoła, nie oceniając tego,
co widzę.
Nie zawsze mi się to udaje, bo niełatwo zrozumieć różne koncepcje życia i świata.
Starałam się zbliżyć do tutejszego sposobu myślenia, zgodnie z którym śmierć to
tylko granice między jednym życiem a drugim. Kiedy myślę o tym jako o zjawisku
odległym, perspektywa ta jest bardzo pokrzepiająca, kiedy jednak to dotyczy mnie
bezpośrednio, okazuje się bardzo trudne. Trzeba gorliwie wierzyć, bo w
przeciwnym razie pozostają jedynie wątpliwości i ciężko jest pamiętać, że nie ma
się czego bać, bo po tym życiu będzie kolejne.
W moim filmie są również sceny z udziałem kolegów z grupy i pojawia się wszystko,
czego nauczyliśmy się jako wolontariusze. W szkole i w przytułku - dzieci i
kobiety są zawsze najbardziej pokrzywdzone. Zaimponowała nam ich wola życia oraz
energia, którą biorą nie wiadomo skąd, aby radzić sobie z rzeczywistością. I
szczególna rola matki Adeliny, która nadała kształt wielu wyblakłym wspomnieniom
towarzyszącym mi przez te wszystkie lata. To jest jak pożegnanie. Pisanie
dziennika przynosi mi ukojenie, bo -jeśli coś się stanie - zostanie ślad, że
myślałam o tych wszystkich osobach, które były ważne w moim życiu, i że ich nie
zawiodłam.
74
Nigdy tak długo nie miałam gorączki, więc poprosiłam, żeby wezwano lekarza. I
zagroziłam, że nie będę jeść, jeśli nie przyjdzie szybko.
Środa, 27 listopada 1974 roku
Dziś mija miesiąc od Twojego przyjazdu. Bardzo się zmieniłaś przez ten czas!
Chętniej jesz, chociaż jeszcze czasami grymasisz... Zaczynasz odnosić osobiste
sukcesy, tak jak rysunek w szkole, który wszyscy podziwiali. No i powoli można
Cię zrozumieć... A wszystko dzięki temu, że bardzo się starasz.
Dziś również odniosłaś maty sukces. Gdy tylko ojciec wrócił z pracy,
pochwaliłyśmy się nim. Udało Ci się zagrać gamę na pianinie oburącz! Ojciec był
zachwycony. Siedziałaś na stołku, przyglądałaś się nam i wiedziałaś, że nas
uszczęśliwiłaś. Nasze słoneczko! Jeszcze nie potrafisz zrozumieć, ile znaczy dla
nas muzyka. Bardzo nas do siebie zbliżyła i mamy nadzieję, że Ty również ją
pokochasz. Twój ojciec chciał zajmować się muzyką zawodowo. Ja, będąc małą
dziewczynką, uczyłam się w szkole muzycznej gry na skrzypcach i solmizacji. (...)
Kiedy poznałam Twojego ojca, zachęcona przez niego, znów zaczęłam uczyć się gry
na skrzypcach.
Jestem pewna, że gdy zaczniesz grać melodie, przekonasz się, że warto wkładać w
naukę tyle wysiłku. Poza tym zdaliśmy sobie sprawę, że masz dobry słuch i
poczucie rytmu. Kiedy ojciec gra, zaczynasz tańczyć i dobrze Ci to wychodzi.
Jest Wami oczarowany, robi Wam zdjęcia, nagrywa Wasze rozmowy i zabawy... Nie
można oderwać go od kamery: montuje filmy, podkłada muzykę, podpisy...
Przeżywamy bardzo wzbogacające i twórcze chwile.
75
Lekarka o imieniu Pushpa zbadała mnie i stwierdziła, że pewnie zaraziłam się
malarią. Wydaje mi się to nieprawdopodobne, przede wszystkim dlatego, że brałam
tabletki i przestrzegałam wszystkich zasad. Pushpa jest lekarką w ośrodku dla
osób, które uległy wypadkom w miejscu pracy i potrzebują opieki. W zeszłym
tygodniu pojechałyśmy zobaczyć ten ośrodek i Pushpa była naszą przewodniczką.
Teraz wybawia mnie od domowych medykamentów. Pomaga mi wstać i wsiąść do dżipa.
Jedziemy do szpitala. Po drodze zadaję jej wszystkie pytania, jakie przyszły mi
do głowy. Odpowiada na nie bez dramatyzowania i uspokaja mnie trochę. Podobno
czasem zdarza się, że mimo zażycia lekarstw zapada się na malarię. Parkujemy
przed szpitalem i kierujemy się do wejścia. Pushpa cały czas mnie podtrzymuje,
bo jestem tak słaba, że nie mogłabym postawić nawet kroku.
Wejście do szpitala wygląda filmowo, i nie jest to tylko przenośnia. Otwieramy
drzwi pchnięciem i przed nami pojawia się statyw z kamerą. Podłoga pełna kabli i
torów do przesuwania kamer. Wbijam wzrok w podłogę, bo oślepiają mnie światła.
Przebrani za lekarzy i pielęgniarki aktorzy zamienili panującą w szpitalu ciszę
w wielki harmider. Wiele wysiłku kosztowało nas znalezienie prawdziwego lekarza,
bez atrapy słuchawek na szyi. Drzwi z napisem na obu skrzydłach: Izba przyjęć.
Pushpa otwiera je, ale okazuje się, że tu również kręcą film. O mało nie
wystąpiłyśmy jako statystki! Druga próba powiodła się i znajdujemy się w
prawdziwej poczekalni. Natychmiast kładą mnie na noszach.
Lekarz, który mnie przyjmuje, zadaje masę pytań. Pushpa musiała mu przerwać i
wyjaśnić, że nie rozumiem marami. Zamurowało go. Przez chwilę mam wrażenie, że
nie traktuje nas poważnie, podejrzewając, że uciekłyśmy z planu filmowego. Kiedy
wreszcie wyjaśniamy, w czym problem, lekarz przyznaje rację Pushpie i postanawia
zrobić mi test
76
na malarię. Po półgodzinie przynoszą wyniki z laboratorium. Badanie dało wynik
negatywny, nie można jednak wykluczyć malarii ze stuprocentową pewnością. Koniec
końców, przepisują mi mnóstwo zastrzyków i tabletek.
Pushpa jest zdania, że powinnam mieć dobrą opiekę, dlatego zabiera mnie do
ośrodka, w którym pracuje. Zostaję więc zakwaterowana wśród zakonnic. Są między
nimi Hiszpanki, rozmawiają ze mną i przygotowują mi pyszną zupę. Codziennie rano
i wieczorem przychodzi Pushpa robić mi zastrzyki. W ośrodku jest wiele kalek -
skutek wypadku przy pracy. Atmosfera jest bardzo przygnębiająca. Choć czuję się
fatalnie, wiem, że mam tu dobrą opiekę i wierzę, że lekarstwa szybko zaczną
działać.
Piątek, 20 grudnia 1974 roku
Dziś skończyłaś lekcje i jak zwykle wyszłaś zadowolona, z teczką pełną ćwiczeń.
Zrobiłaś duże postępy: poprawnie piszesz litery nauczyłaś się również cyfr.
Przejrzałyśmy wszystkie zadania domowe po kolei. Jesteś bardzo z siebie dumna.
Rozmawiałam o Tobie z dyrektorką, która stwierdziła, że -ponieważ radzisz sobie
bardzo dobrze - w następnym trymestrze możesz przejść do pierwszej klasy. Asho,
wkrótce dogonisz rówieśników. Nauczyciele są z Ciebie zadowoleni, my również.
Podobno bardzo szybko się przystosowałaś i wiele z siebie dajesz. Od tej pory
będziesz na wyższym poziomie, więc czeka Cię jeszcze więcej pracy. Ale zaczyna
się przerwa świąteczna, więc trochę odpoczniesz od nauki. Wykorzystamy ten czas,
żeby zająć się innymi rzeczami.
Hasik
ylhoroba tak mnie osłabiła, że nie czuję się na siłach wybrać %0 się w
pięciogodzinną podróż do Nasik. Kiedy wstaję, od razu się męczę, a pupę mam tak
obolałą od zastrzyków, że nie wiem nawet, jak usiąść. Wydaje mi się, że
najlepiej zrobię, jeżeli zostanę tutaj, dopóki całkiem nie wydobrzeję. Po
śniadaniu nabieram nieco animuszu. Ulegam namowom zakonnic, które się mną
zajmują, oraz kolegów z grupy i postanawiam jednak jechać. Muszę pojechać. Jak
mogłabym nie wybrać się do Nasik, będąc tak blisko? Nasik, kołyska mojego
pierwszego gaworzenia, jest kluczowym etapem tej podróży w przeszłość. Tam
znajdują się części łamigłówki, których jeszcze mi brakuje. Być może ich nie
odnajdę, ale muszę przynajmniej spróbować. To mój ostatni tydzień w Indiach. Nie
wiadomo, kiedy pojawi się następna możliwość wizyty w Nasik. Ten sam upór, który
sprawiał, że wspinałam się po krętych schodach i prosiłam o rodziców, teraz
skłania mnie, abym poszukała odpowiedzi na pytania: Kim byli moi rodzice?
Dlaczego znalazłam się w sierocińcu? Czy
78
mam rodzeństwo? Często dziękuję za drugie życie, jakie zostało mi ofiarowane,
ale równie często zadaję sobie pytanie, dlaczego właśnie mnie spotkał ten
przywilej. Zastanawiam się też, dlaczego rodzice mnie porzucili, dlaczego nie
chcieli mnie kochać. Może cisza, która zawsze była odpowiedzią, w Nasik zamieni
się w słowa.
Pełna nadziei i zarazem niepokoju, idę do mojej sypialni, ubieram się w
pomarańczowo-liliowy salwar kameez, maluję sobie czarną kreskę na powiekach,
wrzucam do plecaka kilka drobiazgów i idę do dżipa.
Zakonnice cieszą się, widząc mnie w formie, i opowiadają, że były ogromnie
przestraszone, kiedy przyjechałam osłabiona z bardzo wysoką gorączką. Pushpa
naszykowała mi paczkę z lekarstwami i zastrzykami na czas wyjazdu. Będę musiała
znaleźć kogoś, kto umie robić zastrzyki.
Wsiadam do dżipa i znów spotykam się z grupą, która przyjechała z Barcelony. Nie
widzieliśmy się od wielu dni i musimy opowiedzieć sobie przygody, jakie nam się
przydarzyły. Koledzy bardzo się o mnie troszczą. Żeby nie zrobiło mi się
niedobrze podczas podróży, zostawili dla mnie miejsce przy kierowcy, Divakerze,
bardzo wesołym chłopaku. Nie brak mi siły woU, ale ciało rządzi się własnymi
prawami -jestem bardzo słaba i z trudem powstrzymuję jęk.
Nasik leży w odległości ponad stu osiemdziesięciu czterech kilometrów od Bombaju,
ale droga jest fatalna, więc jazda trwa całą wieczność. Rozbite samochody i
ciężarówki po obu stronach szosy nie tworzą najpiękniejszej panoramy. Uprzedzano
nas, że na tej drodze zdarza się wiele groźnych wypadków. Wtedy za bardzo się
nie przejęłam, ale poraża mnie to, co widzę na własne oczy. Divaker śpiewa i
żartuje, a ja nawet się nie uśmiecham, bo źle się czuję, bo nie wiem, z kim
przyjdzie mi się spotkać i... dlatego, że kierowcy jeżdżą tu jak szaleni.
79
W miarę jak oddalamy się od wielkiego miasta, zieleń staje się coraz bardziej
intensywna, a góry przybierają najbardziej wymyślne kształty. Ostatni odcinek to
trudny podjazd pod bardzo stromą górę. Zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty,
aż znajdujemy się na równinie Nasik - łąki i poła ryżowe.
Celem podróży do Nasik, oprócz moich osobistych poszukiwań, jest wizyta w
kolejnym miejscu pracy wolontariuszy. Znajduje się ono w Dindori, niedaleko
Nasik. Praca tutaj polega na budowie malutkich zbiorników, w których będzie się
gromadzić woda monsunowa do wykorzystania w porze suchej. Wprawdzie wody jest
pod dostatkiem, ale tylko w określonych porach roku, co warunkuje uprawy i tym
samym - styl życia.
Ziemia nie może wchłonąć całej wody, jaką dostarczają monsunowe deszcze, i
bardzo dużo się marnuje, spływając do rzek i do morza. Dlatego też, aby jak
najlepiej wykorzystać to „wodne zagłębie", buduje się rowy irygacyjne, z których
pompuje się wodę na wyższe poziomy. Dzięki tej technice udaje się w znacznej
mierze uniknąć skutków erozji i zapewnić zapas wody aż do czasu następnego
monsunu. Umożliwia to uprawę ryżu, który wymaga dużej ilości wody w krótkim
czasie.
W tutejszej grupie pracują ludzie, którzy przyjechali z Majorki i Minorki, a
projektem kieruje Perico Massanet, jezuita z Majorki. Mieszka w Dindori od lat i
cały wysiłek wkłada w to, aby umożliwić wykorzystywanie ziemi w sposób
najbardziej praktyczny i ekologiczny. Wraz ze współpracownikami i mieszkańcami
wsi stworzył małą sieć doradztwa rolniczego. Razem uczą się nowych technik,
dzielą doświadczeniami, a organizacja przyznaje nieoprocentowane kredyty ludziom,
którzy pracują na roU, aby mogli rozwinąć uprawy.
Perico Massanet proponuje nam nocleg w swoim domu w Dindori. Kiedy już udaje nam
się zagospodarować powierz-
80
chnię tak, byśmy mogli wszyscy się pomieścić, dzwonię do klasztoru w Nasik i
zapowiadam się z wizytą. Wszystko ustalone, będą czekać na mnie jutro. Teraz
znów wsiadamy do dżipa i z Dindori udajemy się do sąsiedniej wioski, Yambucke,
gdzie obchodzone jest święto pola. To dziękczynne święto na cześć krów za ich
pomoc w pracach polowych. Rolnicy przyozdabiają je, a na rogach robią rysunki w
jaskrawych kolorach. Drogą maszeruje takie mnóstwo krów, że nie widać końca
defilady. Cała wioska wybiega nam na powitanie, a ja, nie zdając sobie z tego
sprawy, staję się centrum zainteresowania. Wszyscy mi się przyglądają, mówią
rzeczy, których nie rozumiem, ale z tonu wnioskuję, że są to przejawy sympatii.
Kolejny raz jestem i nie jestem stąd, odżywa wieczny konflikt pomiędzy tym, jak
mnie postrzegają inni, a tym, co sama czuję.
Kiedy pierwsze lody zostają przełamane, wszyscy chcą nas zaprosić na herbatę.
Jeden z mężczyzn, który wygląda na przywódcę wioski, zabiera nas do swojego domu.
Siadamy na ganku i zostajemy poczęstowani herbatą, co jest przejawem szczerej
przyjaźni. Popijamy gorącą aromatyczną herbatę w pięknym otoczeniu. Patrzę na
pola i gliniane domy skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Widok zapiera
dech w piersiach.
W świątecznym gwarze na placu podchodzi do mnie dziewczynka, chwyta za rękę i
nie oddala się na krok. Nic nie mówi, tylko patrzy na mnie nieustannie i
uśmiecha się, jakbyśmy znały się całe życie. Jest mi z nią dobrze, ale jej
przyjaciółki są zazdrosne.
Krowy przechodzą, a pasterze robią wszystko, żeby kłaniały się po drodze.
Chłopcy z wioski rozłupują kokosy i rozdzielają je. Nie można nie przyjąć
podarunku, więc zbiera mi się góra kawałków kokosa i nie daję rady ich zjeść.
Przechadzam się po placu, a przed świątynią, nieświadomie, wchodzę na kamień,
6 - Córka Gangesu
81
żeby lepiej widzieć. I popełniam gafę stulecia! Wszyscy patrzą na mnie
zadziwieni, kamień ten bowiem służy do składania ofiar. Mam ochotę zapaść się
pod ziemię. Tak jak umiem, gestykulując, proszę ich o wybaczenie. Po chwili nikt
już o tym nie myśli -chyba wybaczyli mi ignorancję.
W drodze powrotnej do Dindori jeden z wolontariuszy proponuje, że zrobi mi
zastrzyk. To Eduard, weterynarz. Najchętniej powiedziałbym, że przecież nie
jestem krową ani koniem, ale nie mam wyjścia i muszę zdać się na niego. Operacja
przebiega sprawnie, bez komplikacji. Jem kolację i kładę się spać, bo jutro
czeka mnie dzień, którego pewnie nigdy nie zapomnę. Za kilka godzin znajdę się
tam, gdzie się urodziłam. Nie ma słów, którymi mogłabym opisać, jak bardzo się
denerwuję.
Wstaję o świcie, po nieprzespanej nocy. Toni, kolega z grupy, chce mi
towarzyszyć do Nasik. Obawia się, że jestem za słaba, abym mogła jechać sama.
Zgadzam się i wyruszamy razem. Prawdę mówiąc, fizycznie czuję się całkiem nieźle,
ale jestem bardzo przejęta tym, że wrócę do mojego miasta i odwiedzę zakonnice,
które zajmowały się mną do trzeciego roku życia. Autobus jest po brzegi wypchany
ludźmi i zwierzętami wszelkiej maści.
Przyjeżdżamy do Nasik. Brzmi to niewiarygodnie, ale jestem w Nasik! Gdy tylko
stawiam stopy na ziemi, mam wrażenie, że za chwilę przywita się ze mną ktoś, kto
okaże się znajomy. Jestem tak podekscytowana, że nie wiem, czy śmiać się, czy
płakać. W końcu wybucham nerwowym śmiechem: śmieję się z siebie samej.
82
Nasik jest jednym ze świętych miast Indii, miejscem pielgrzymek. Wiele wieków
temu bogowie i demony walczący o dzban (kumbh) z nektarem nieśmiertelności
zjednoczyli swoje siły, aby wydobyć go z głębin morza. Kiedy dzban znalazł się
na lądzie, Wisznu porwał go i uciekł. Po dwunastu latach walk bogowie wygrali z
demonami i wypili nektar. Podczas walk uroniono cztery krople drogocennego płynu:
w Allahabadzie, Hardwarze, Nasik i Ujjain. Dlatego miasta te są święte, a co
trzy lata obchodzi się święto dzbana (mela kumbha).
Mam szczęście, że urodziłam się w świętym mieście. Na pewno naznaczyło mnie to w
pewien sposób, tak jak i imię, które mi nadano. Asha oznacza nadzieję i
pragnienie. Jestem przekonana, że nadając człowiekowi imię, określa się po
części, jakie będzie jego życie i wyznacza kierunek. Pragnienie i nadzieja
zawsze były obecne na mojej drodze.
Obrazy świętej rzeki Ganges, które tyle razy widziałam na zdjęciach i w filmach
dokumentalnych, mam teraz przed oczami na żywo. Przez Nasik przepływa rzeka
Godawari, a na jej tarasowych brzegach wznoszą się świątynie i sanktuaria.
W Godawari kobiety piorą ubrania i kąpią się, aby skorzystać z oczyszczającego
działania wód. Na brzegu znajdują się stosy do spalania zwłok i tak jak do
Gangesu, popioły wrzuca się do rzeki. Nie przestaję robić zdjęć, aby zachować
wspomnienie każdego obrazu i każdej chwili. Mam nadzieję, że w dzienniku, który
piszę w wolnych chwilach, uda mi się utrwalić przeżycia wywołane wszystkim, co
widzę, czuję i słyszę: zapachami, dźwiękami, wodą, ziemią. Tak, kiedy upłynie
trochę czasu, będę mogła przeżyć wszystko jeszcze raz.
Pomimo wszechogarniającej biedy czuć, że żyje się tu godniej niż w przeludnionym
Bombaju. Spokojniej. Jakie to szczęście, że koniec końców choroba nie
przeszkodziła mi
83
w podróży, bo teraz, kiedy już jestem w moim mieście, wiem, że nigdy bym sobie
nie wybaczyła, że tu nie przyjechałam.
Przechodzimy na drugi brzeg rzeki i docieramy na rynek. Jedną stronę placu
zajmują stragany z warzywami, przyprawami i tkaninami, a po drugiej stoją dwie
cysterny z wodą z Godawari: jedna do prania ubrań, a druga dla rytuałów życia i
śmierci. Mężczyźni odmawiają modlitwy. Kobiety piorą mieniące się jedwabie i
rozkładają je na ziemi, aby wyschły. Tworzy się mozaika tysiąca kolorów. Dzieci
grają w berka.
Całe życie miasta toczy się na tym placu. Cysterna ze świętą wodą symbolizuje
odwieczny cykl odrodzenia się i umierania. Ludzie, kąpiąc się w rzece, w której
spoczęły prochy zmarłych, otrzymują życie duchowe - życie dla ciała i duszy.
Jestem osobą wierzącą, ale dopiero w Indiach zrozumiałam, na czym polega
prawdziwa wiara. Staje mi przed oczami ojciec rodziny, która podejmuje nas w
Bombaju. Naresh nigdy nie chodzi do świątyni, odmawia modUtwy w kuchni. Bóg jest
wszędzie, dlatego też wystarczy spojrzeć w niebo albo myśleć o dobrych rzeczach
i każdy może nawiązać bardzo intymną rozmowę ze swoim Bogiem.
Docieramy do klasztoru. Jest oazą spokoju pełną okazałych drzew i bujnej
roślinności w kolorze bardzo intensywnej zieleni. Cisza ogrodu kontrastuje z
hałasem ulic w Na-sik. Przechodzę pod witającym nas łukiem i ścieżką kieruję się
w stronę budynku wznoszącego się przy fontannie. Zakonnice witają mnie radośnie.
Czekały na mnie. We mnie mieszają się marzenia i rzeczywistość. Czuję się jak w
domu. Byłam malutka, kiedy wyjechałam z Nasik, i nic nie pamiętam, nie
rozpoznaję ani zakonnic, ani klasztoru, ale wszystkimi porami skóry przenika do
wnętrza coś dobrze
84
znajomego. Zakonnice rozmawiają ze mną po angielsku i wszystkie zwracają się do
mnie po imieniu: „Asha. Asha, nasza malutka Asha". Jedna z nich nie jest w
stanie wykrztusić nawet słowa, ma oczy pełne łez. To matka Nirmala. Całuje mnie,
przytula i powoli dochodzi do siebie: „Ale wyrosłaś. .. jakaś ty ładna... kto by
pomyślał". Zaskakuje mnie, że jest taka młoda - nie ma więcej niż pięćdziesiąt
lat, może nawet mniej. Musiała być bardzo młoda, kiedy zajmowała się mną, a
później zdecydowała zawieźć do Bombaju, do matki Adeliny. Jest ładna, ale całą
twarz zasłaniają jej okulary. Prowadzi mnie do kamiennego budyneczku za
klasztorem, który był moim domem do trzeciego roku życia.
Siadamy na ławce w parku, przy okazałym drzewie, do którego przymocowana jest
huśtawka. Ogród wygląda tak, jakby kwiaty również wiedziały o moim przyjeździe i
wystroiły się w najczystszą biel, najjaskrawszy róż i najczerwieńszą czerwień.
Moje zmysły szaleją, nie mogąc wszystkiego ogarnąć, a matka Nirmala przygląda mi
się badawczo. Nie muszę jej mówić, po co przyjechałam. Łamiącym się głosem
zaczyna opowiadać moją historię.
Przyszłam na świat pewnego parnego listopadowego popołudnia. Kraj, który był
świadkiem moich narodzin, od dwóch miesięcy tonął w powodzi po burzliwych
monsuno-wych deszczach, a ziemia przesycona wodą czekała niecierpliwie, żeby
spoczęły na niej pierwsze promienie słoneczne. Po burzy pola zieleniły się i w
powietrzu unosił się ich intensywny zapach, wołający, aby na nowo je obsiać. Na
przestrzeniach zastałej wody przebijały się delikatne pędy ryżu, jasnozielone i
świeże, niezaprzeczalny przejaw pierwszych oznak życia. Ponad połacie kałuż,
niczym puchowa kołdra, wynoszą się łagodnie pagórki w ciemniejszym odcieniu, jak
85
brzuchy kobiet, które stąpając po tej wilgotnej ziemi, pobrzękują dzwoneczkiem
przy każdym kroku. Od świtu do nocy - piękne, i bose, noszą dzbany wody. Nowe
pędy, nowe owoce, nowy płacz i burza niekończących się śmiechów.
Wszystko zaczęło się i zakończyło w małym mieście skąpanym w oczyszczających
wodach świętej rzeki życia i śmierci. Cel pielgrzymek, przyciągający w
ponadnaturalny sposób niczym magnes, sprawił swą siłą, że Nasik stał się
miejscem kluczowym zarówno dla mnie, jak i dla wielu innych osób.
W najpiękniejszym momencie, dokładnie wtedy, gdy dzień i noc łączą się w uścisku,
spotkały się również rozkosz i ból, życie i śmierć. Jedno dogasało, wydawszy
owoc, a nowo narodzone domagało się gwałtownie swojego miejsca na świecie, który
przyjął je bardzo wrogo.
Mój ojciec był wieśniakiem. Żonaty po raz drugi, miał dzieci z pierwszego
małżeństwa i w oczach hinduskiego społeczeństwa był już stary, bo dobiegał
czterdziestki. Moja matka umarła przy porodzie, a on wpadł w depresję i nie czuł
się na siłach, by mnie wychować. Wiedział, że jest stary, bez środków do życia,
i musi wychować dzieci, które już miał. Krótko mówiąc, moje pojawienie się na
świecie było dla niego potężnym ciosem.
Pod koniec lat sześćdziesiątych Nasik nie było miastem. Była to raczej duża
wioska, gdzie wszyscy się znali i dlatego też wszyscy wiedzieli o moich
narodzinach. Mój ojciec wymyślił, że ciężką sytuację, w jakiej się znalazł,
najlepiej rozwiąże, zostawiając mnie gdzieś na ulicy, żeby wziął mnie ktoś, kto
będzie mógł się mną zająć. Ale osoba, która mnie znalazła, oddała mnie ojcu,
robiąc mu wyrzuty, że chciał się mnie pozbyć.
Ojciec spróbował po raz drugi i skutek był podobny, bo całe miasteczko wiedziało
o moich narodzinach i nie było wątpliwości, skąd pochodzę. Przy trzeciej próbie
na zawi-
86
niątko natknęła się zakonnica. Historia wdowca, który porzucił dziecko, zdążyła
już obiec całe miasteczko i dotarła również za klasztorne mury. Zakonnice
odnalazły mego ojca i zaproponowały mu, że skoro nie czuje się na siłach, aby
mnie wychować, one się mną zajmą.
Przez całą opowieść od czasu do czasu po policzku spływa mi łza. W pewnej chwili
nie mogę się powstrzymać i szloch całkiem zagłusza opowiadanie. Dławi mnie w
piersiach, nie mogę złapać tchu. Spomiędzy drzew wyłania się młodziutka
zakonnica z tacą. Przynosi nam świeżą lemoniadę, aby złagodzić gorycz.
Teraz już wiem, skąd jestem. Wiem, że mam początek i jaki on jest. Do niedawna
moja przeszłość przypominała studnię, do której spuszcza się wiadro, a ono nigdy
nie wraca pełne. Ból i uczucia, które przez wiele lat tłumiłam, aby nie
kierowały mną ani nie ograniczały w działaniu, nagle przybierają postać
trzykrotnego porzucenia, trzech kolców wbitych tam, gdzie boli najbardziej - w
duszę. Ale teraz, po wielu dniach zanurzenia w tej kulturze - tak obcej i tak
bliskiej zarazem -jestem w stanie zrozumieć postawę pogrążonego w rozpaczy
mężczyzny, który musiał pogodzić się z utratą żony i moim przyjściem na świat.
Matka Nirmala pomaga mi spojrzeć na tę smutną historię przez pryzmat duchowości
hinduskiej. Początek mojego istnienia był dramatyczny, ale zarazem nadał
kierunek mojemu dalszemu życiu. Gdyby stało się inaczej, nie byłoby mnie tu, nie
starałabym się odkryć krętych ścieżek, jakie zawiodły mnie do drugiego życia.
Płaczę i staram się ogarnąć ogrom uczuć, które nagle dały o sobie znać. Matka
Nirmala ma dla mnie kilka pogodnych historii. Opowiada o Johnnym, moim
przyjacielu od serca. Pokazuje mi huśtawkę, którą
zamontowano zaledwie kilka lat temu. Podobno gdyby istniała w okresie, kiedy
Johnny i ja biegaliśmy po tym ogrodzie, od razu byśmy ją zepsuli. Byliśmy
nieznośni i uwielbialiśmy psocić. Ilekroć mieliśmy ochotę na coś słodkiego, tak
długo wygłupialiśmy się przy siostrach, aż w końcu dostawaliśmy jakieś łakocie.
Gdy skończyłam trzy lata, zakonnice postanowiły odesłać mnie do Regina Pacis w
Bombaju. Tam mogłam pójść do przedszkola, potem do szkoły i w przyszłości żyć na
własny rachunek. Nawet przez mysi im nie przeszło, że ich dziewczynka,
pędziwiatr, który robił z nimi, co chciał, tak szybko i z taką determinacją
wzniesie się do lotu.
Z ławki, na której siedzę z matką Nirmalą, podziwiam ogród. Czas jakby się
zatrzymał. Spoglądam na drzewa, na huśtawkę, której nie było wiele łat temu, na
kwiaty... i wyobrażam sobie, jak biegam boso za Johnnym, z wdziękiem właściwym
małym dzieciom. Tak wygląda sceneria pierwszego rozdziału mojego życia. Ale
ostatnie części układanki - te, które zespolą ją w jedną całość - znajdują się w
kościele świętej Anny, gdzie mnie ochrzczono. Idzie ze mną matka Nirmała, a
także Toni, który od pierwszej chwili nie przestaje robić zdjęć. Idziemy pieszo,
bo kościół znajduje się niedaleko klasztoru. Po drodze zakonnica opowiada, że
sama uszyła mi sukienkę do chrztu, z falbankami i kgronkami, dopracowaną w
każdym calu. Rodzicami chrzestnymi byli ojciec jednej z zakonnic i siostra innej.
Przyjmuje nas bardzo ciepło ojciec Parkaast i wyciąga z szafy księgę chrztów.
Gdy przygotowuje odpis aktu chrztu, siadam obok niego i śledzę wzrokiem zapisy
na mojej stronie.
Data chrztu: 7 maja 1969 roku. Data urodzenia: 7 listopada 1967 roku. Imiona:
Asha Mary. Zachowano imię nada-
88
ne mi przy narodzinach, ale dodano drugie - Mary, aby było „po chrześcijańsku".
Nazwisko: Ghoderao. Imię ojca: Ra-dhu Kashinath. Oczy zachodzą mi łzami, kiedy
litera po literze czytam imię tej, która, dając mi życie, straciła własne:
Shevbai. Proszę proboszcza, aby wymówił imiona moich rodziców w swoim języku.
Nigdy ich nie zobaczę, nie będę miała nawet ich zdjęcia, ale będę mogła ich
sobie wyobrazić dzięki melodii ich imion. Zawód ojca: rolnik. Narodowość:
hinduska. Następnie nazwiska rodziców chrzestnych i księdza oraz miejsce chrztu:
kościół Świętej Anny.
Opada mgła, która zasnuwała początki mojego istnienia. Chodzę po mieście, w
którym się urodziłam, wiem, jak znalazłam się w klasztorze, a później w Bombaju,
aby w końcu dotrzeć do Barcelony. Puste miejsca wypełniły się słowami i
konkretnymi obrazami, które kształtują moją rzeczywistość.
O ojcu wiedziałam bardzo niewiele. Kilka lat po przyjeździe do Barcelony
otrzymałam list od matki Adeliny, w którym zawiadamiała mnie o jego śmierci.
Chociaż go nie znałam, nie pamiętałam i imałam do niego żal, wiadomość, że zmarł,
bardzo mnie zasmuciła. O matce wiedziałam jeszcze mniej: jakże szukałam jej we
wszystkich kobietach, które mijałam na ulicach Bombaju!
Gdzieś mam rodzeństwo. Nie wiem, jak liczne, czy są to siostry czy bracia, jak
im się żyje, czy mają dzieci, gdzie mieszkają. To dzieci z pierwszego małżeństwa
mojego ojca. Matka Nirmala radzi mi, bym ich nie szukała. Nie wiedzą o moim
istnieniu i mają własne życie - tłumaczy - więc poznanie mnie tylko
wprowadziłoby zamęt. Pewnie ma rację. Nie upieram się i poszukiwanie przeszłości
uznaję za zakończone.
?omói z Jndii
?o powrocie z Indii potrzebowałam kilku miesięcy, aby uporać się z emocjami i
żyć dalej. Nie było to łatwe. Chwila, w której wsiadłam do samolotu z Bombaju do
Barcelony, była nie tylko początkiem mojego powrotu do domu. Rozpoczęła również
długą drogę do tego, by przetrawić wszystko, czego doświadczyłam przez miniony
miesiąc; każdy okruch bólu i każdą iskrę radości, które w Indiach nabrały
realnych kształtów, znalazły miejsce w moim wnętrzu. Jechałam do Indii gotowa
chłonąć wszystko niczym gąbka. I rzeczywiście, wszystkie spędzone tam chwile
okazały się bardzo cenne.
Odnalazłam odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadawałam sobie przez wiele
lat. Teraz wiem, że należę do cudownej ziemi, jaką są Indie - nie dlatego
cudownej, że tak się mówi, ale dlatego, że w wielu w momentach czułam się jak
Hinduska - i cieszę się, że jestem ich częścią. Z takiej perspektywy mogę
spokojnie spoglądać w przeszłość i opowiadać historię mojego życia, mogę też
śmiało patrzeć w przyszłość i podejmować decyzje. Czasem słuszne, innym razem
90
nie, ale przynajmniej nie tonę w niepewności. Jedną z takich decyzji było
napisanie tej książki.
Przed przyjazdem do Indii nie byłam gotowa na to, by się przekonać, co niesie ze
sobą fakt, że jestem Hinduską. Unikałam nawet moich rodaków, bo wciąż dręczyło
mnie pytanie, co by ze mną było, gdybym została w Indiach. Czułam się
uprzywilejowana, miałam nawet poczucie winy. Teraz z dumą myślę o osobie jako o
katalońskiej Hindusce i nie spuszczam wzroku, kiedy spotykam rodaka; przeciwnie,
pojawia się nić porozumienia. Wychowałam się tutaj, ale wzięłam wiele stamtąd.
Nie tylko wygląd. Podczas pobytu w Indiach utożsamiałam się z nieskończoną
liczbą drobiazgów, jak na przykład przyjemność chodzenia boso, zapach kadzidła,
żywe kolory, harmonia kwiatów i świec.
Powrót do Barcelony otworzył mi również oczy na rzeczywistość. Są ludzie, którzy
chcą adoptować dzieci z innych krajów. Postanowiłam opowiedzieć im moją historię.
Czułam, że nie mogę jej zachować tylko dla siebie, i byłam pewna, że moje
doświadczenie przekona ich, że to, co wydaje się bardzo skomplikowane, może się
doczekać szczęśliwego końca. Wzięłam udział w kilku spotkaniach dla małżeństw,
które ubiegają się o adopcję. Najpierw opowiadałam im o sobie, a potem
rozmawialiśmy o ich problemach. Byli zniechęceni długotrwałą i skomplikowaną
procedurą prawną, nękały ich też rozmaite wątpliwości i obawy. Starałam się ich
uspokoić. Tłumaczyłam, że rodzice biologiczni przeżywają to samo: podejmują
decyzję o poczęciu dziecka z wielką nadzieją, a później przez dziewięć miesięcy
martwią się, czy sprostają rodzicielskim obowiązkom. Żadne dziecko nie
przychodzi na świat z instrukcją obsługi, te adoptowane również. Na wiele pytań
nie ma więc jednej jednoznacznej
91
odpowiedzi, bo świat nie jest czarno-biały. W jednej tylko kwestii jestem
nieprzejednana: przekonuję, że nie wolno zmieniać dziecku imienia. Niektórzy
tłumaczą, że jeśli imię brzmi bardzo dziwacznie albo jest trudne do wymówienia,
lepiej je zmienić. Ja jednak nie ustępuję. Imię nadane po narodzinach - tłumaczę
- stanowi część istoty ludzkiej i powinno towarzyszyć jej zawsze. Gdyby mnie
zmieniono imię, byłoby to próbą wymazania sześciu lat mojego życia. Dzieci
adoptowane muszą się zmierzyć z wieloma zmianami - kraju, języka, zwyczajów, i
nie ma potrzeby dodawać jeszcze jednej. Nadzieja, którą kryje moje imię bywa dla
mnie bodźcem i przewodnikiem.
Prawie wszyscy chcą adoptować niemowlęta. Opowiadając moją historię, staram się
przekonać, że przystosowanie się dzieci starszych nie jest problemem nie do
pokonania. Dzieci te mają świadomość swojej sytuacji i zasługują na to, aby dać
im szansę. PrzyszU rodzice martwią się również koniecznością zmiany języka i
niektórzy myślą o zapisaniu dziecka do szkoły z wykładowym angielskim. Ja uważam,
że to tylko utrudni proces adaptacji. Zachęcam, by zdecydowali się na posłanie
dzieci do zwykłych hiszpańskich szkół.
Kolejny problem to przeszłość dziecka. Na pewno nie wolno jej przekreślić, mówię.
Rodzice biologiczni zawsze będą w pewien sposób obecni i nigdy nie należy ich
obwiniać o porzucenie dziecka. Może trudno będzie zdecydować, ile opowiedzieć
dziecku o jego pochodzeniu, ale zatajanie prawdy zawsze przynosi więcej szkody
niż pożytku. Zwykle to dziecko dostarcza wskazówek swoim zainteresowaniem czy
też jego brakiem. Kiedy byłam mała, czułam paniczny strach na widok osób z Indii,
bo myślałam, że zabiorą mnie ze sobą. Inne dzieci być może nie będą się tym
przejmować. Każdy człowiek jest inny. Ale nie można zmuszać dzieci, aby
zapomniały lub pamiętały więcej, niż trzeba.
92
,
Powrót do miejsca pochodzenia to temat następnych pytań. Rodzice chcą wiedzieć,
kiedy i jak go zorganizować. Wyjaśniam, że do tego również nie można zmuszać.
Dziecko samo zasygnalizuje, jeśli poczuje taką potrzebę. Kiedy? Nie ma reguły.
Ja nie byłam w stanie tego zrobić przez dwadzieścia lat, inni może odczują takie
pragnienie wcześniej. A moja siostra Fatima do tej pory nie chce nawet słyszeć o
powrocie do Indii. Ból z powodu porzucenia jest tak wielki, że niełatwo się z
nim pogodzić.
Niektórzy przyszli rodzice martwią się, że ich dziecko spotka się z przejawami
rasizmu, i pytają, jak mu wtedy pomóc. Dzielę się z nimi własnymi
doświadczeniami, a na koniec proszę, by porzucili wszelkie obawy. Jeśli będą
kierować się miłością, na pewno wszystko się uda.
Chciałabym, aby ta książka pomogła ludziom, którzy znajdują się w sytuacjach
podobnych do tych, jakie przeżyliśmy moi rodzice i ja. Mam nadzieję, że po jej
przeczytaniu przyszU rodzice pozbędą się obaw, a ci, którzy już stworzyli
rodzinę, znajdą w niej odbicie własnych doświadczeń. A może ich historia
potoczyła się całkiem inaczej, ale była równie wzbogacająca. Aby przeżycia
ukazane w książce nie były jednostronne, zamieściłam fragmenty z dziennika mojej
matki. Dwa różne punkty wyjścia, czasem sprzeczne, które na koniec łączą się w
całość.
Jestem pewna, że znowu wybiorę się do Indii, nim minie następnych dwadzieścia
lat.
Barcelona, sierpień 1995-wrzesień 2002
Podziękowania
Książka ta nie powstałaby bez nieocenionej pomocy Gemmy Sarda. Cierpliwie
wysłuchała mojej wielogodzinnej opowieści i pomogła mija uporządkować,
przeczytała także dzienniki moje i mojej matki i wybrała z nich odpowiednie
fragmenty. Dziękuję ci, Gemmo, za to, że zamieniłaś moją opowieść w książkę, i
za całe Twoje oddanie.
Dziękuję mojej Mamie za to, że pisała dla mnie dziennik. Przez kolejne lata
rejestrowała wszystkie zdarzenia kolejnych dni, abym kiedyś mogła zrozumieć moje
życie. Dziękuję, że pozwoliła mi dołączyć do książki niektóre fragmenty tak
intymnego dziennika.
Dziękuję mojemu Ojcu za jego bezwarunkową miłość. Łączy mnie z nim głęboka,
bezgraniczna więź. Chociaż nie pojawia się często na stronach tej książki, jego
wsparcie czułam zawsze, od pierwszego dnia.
Dziękuję mojej siostrze Fatimie za to, że pozwoliła, abym opowiedziała jej
historię, która jest bardzo związana z moją.
Dziękuję Lluisowi za to, że był przy mnie przed i po podróży, i za to, że pomógł
mi spakować i rozpakować walizkę uczuć.
Dziękuję Carmen Jane i Arturo Agustinowi, którzy zachęcili mnie, abym zaczęła o
sobie mówić.
94
Dziękuję Miguelowi, który towarzyszył mi przez długie lata i pomógł mi poukładać
pomysły i obrazy.
Dziękuję Paco Escribano za to, że zachęcił mnie do pisania, i za to, że
przedstawił mnie Anik Lapointe, mojej katalońskiej edytorce, która zawsze
wierzyła w powodzenie tego pomysłu. Dziękuję również Sylwii Querini,
odpowiedzialnej za wydanie kastylijskie, za jej profesjonalizm i ciepło.
Dziękuję Vincecowi Altaió, przyjacielowi i bratu, za sympatię i wsparcie.
Dziękuję również Anie Soler-Pont, która z dnia na dzień stała się moją
przyjaciółką i agentką literacką. Połączyła nas rzeka Ganges. To ona nadała
ostateczny kształt tej książce.
lSII
'
WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.
00-060 Warszawa, ul. Królewska 27, tel. 620 40 13, 620 81 62
Warszawa 2004. Wydanie I
Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi
^