Miró Asha Córka Gangesu 01 Córka Gangesu


Córka Gangesu

ASHA MIRO

ZAKAZANE BIOGRAFIE w Wydawnictwie AMBER

TEHMINA DURRANI

Mój pan i władca

ASHA MIRO

Córka Gangesu

KENIZE MOURAD

Od zmarłej księżniczki

ANATORTAJADA

Kobiety pustyni Zdławiony krzyk

w przygotowaniu LAURA RESTREPO

dom pod fioletową latarnią

KATIE HICKMAN

Kurtyzany

ZAKAZANE BIOGRAFIE

Córka Gangesu

ASHA MIRO

Przekład Ewa Błaszczyk

AMBER

Tytuł oryginału LA FILLA DEL GANGES

Redakcja stylistyczna JOANNA ZŁOTNICKA

Redakcja techniczna ANDRZEJ WITKOWSKI

Korekta MAGDALENA KWIATKOWSKA

Ilustracje Z PRYWATNYCH ZBIORÓW AUTORKI

Opracowanie graficzne okładki STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER

WYDAWN

4\

??

Wydawnictwo Amber zaprasza na stronę Internetu

http://www.amber.sm.pl

http://www.wydawnictwoamber.pl

Copyright © Asha Miro, 2002. Ali rights reserved.

For the Polish edition Copyright © 2003 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 83-241-1457-2

2&0?

Moim rodzicom - Josepowi Miro i Eleccie Vega oraz Radhu i Shevbai, którzy dali

mi życie

?0Mót da Jndii

W pół do siódmej rano. Nie wiem, czy przespałam choć w ze dwie godziny.

Wyskakuję z łóżka, słysząc dźwięk budzika, i wpadam pod prysznic. Wpatruję się w

odpływ, żeby sprawdzić, czy ujrzę w nim tylko obawę przed podróżą, czy także

strach przed zmianą w życiu. Wiem, że woda i mydło nie wystarczą, aby dokonać

całkowitego oczyszczenia. Nadszedł czas powrotu do przeszłości, aby przeżyć

ponownie lata dzieciństwa, aby pójść naprzód, zaczynając od początku. Czas

powrotu do Indii.

Wracam do Indii, bo tam się urodziłam 7 listopada 1967 roku i mieszkałam przez

sześć lat, dopóki nie adoptowali mnie obecni rodzice. Wiem, że mój pierwszy

płacz usłyszano w Nasik, na zachodzie kraju, wiem, że pierwsze lata życia

spędziłam w sierocińcu w Bombaju, i niewiele więcej wiem na pewno. Stąd powrót -

aby szukać odpowiedzi na setki pytań.

7

Ostatnie dni upłynęły pod znakiem niekończących się pożegnań i niejeden zadawał

pytanie za milion: „Asha, na pewno jesteś gotowa?" Za każdym razem tylko kiwałam

głową, aby nie ujawnić nawet cienia trawiącej mnie niepewności. Nie potrafię

jedynie - i nawet nie próbuję - oszukać moich rodziców.

Jak co rano czeszę długie czarne włosy przed lustrem w sypialni i maluję na

powiekach czarną kreskę. Czeka mnie wielogodzinna podróż i chcę czuć się

wygodnie - wybieram długą spódnicę w biało-niebieskie kwiaty, białą koszulkę i

stare sandały. Prawdę mówiąc, wybieram najładniejszą spódnicę, jaką mam, bo chcę

wywrzeć dobre wrażenie w moim kraju. W myślach robię przegląd zawartości plecaka:

bardzo szerokie lekkie spodnie, mnóstwo koszulek i majtek, bo nie chcę, żeby się

wydało, że nie jestem stworzona do prania; druga para sandałów na grubej

podeszwie, żebym mogła dojść wszędzie; apteczka pełna tabletek o nazwach

niemożliwych do wymówienia - które należy zażywać, aby ustrzec się malarii i

innych chorób... No i płyn przeciwko komarom. Do drugiego, mniejszego plecaka

schowałam aparat fotograficzny, notes, długopisy, farby i pędzle, paszport,

książeczkę szczepień i dolary. Będę pisać dziennik. Nigdy tego nie robiłam, ale

chcę zapisywać wszystko, co się wydarzy, wszystkie wrażenia. Żeby nic mi nie

umknęło.

Zegnam się z mieszkaniem, z balkonem pełnym geranium i z wieżami kościoła

Sagrada Familia, które wznoszą się nad innymi budynkami. Przez cały ten miesiąc

kwiaty będzie podlewać Fatima. To moja siostra. Ona również urodziła się w

Indiach, ale na drugim końcu kraju i jako półtoraroczne dziecko znalazła się w

Barcelonie, kilka miesięcy przede mną. Jesteśmy siostrami, bo choć nie mamy tych

samych rodziców

8

biologicznych, łączy nas coś równie lub nawet bardziej niezniszczalnego: uczucie

rodziców, którzy nas przygarnęli i wychowali jak córki. To oni sprawili, że

nasze ścieżki się spotkały, i w ten sposób naszym udziałem stała się jedna

rodzina.

Za cztery tygodnie wieże kościoła będą stały w tym samym miejscu, niektóre pędy

geranium zwiędną, inne wypuszczą nowe kwiaty, ale ja pewnie nie będę taka sama.

Przeczuwam, że coś w moim wnętrzu się zmieni.

Dwadzieścia łat po pierwszej podróży - tej, którą odbyłam z Bombaju do Barcelony,

aby rozpocząć nowe życie - siedzę w samolocie, który zawiezie mnie tam, gdzie

znajdę odpowiedzi na wiele pytań. Wreszcie rozwieje się niepewność, wypełni się

pustka, którą skrywam w sobie. Cel: Bombaj.

Silniki są już rozgrzane i samolot nabiera rozpędu. Czuję szarpnięcie i samolot

odrywa się od ziemi. Wzdycham, czując, że jestem coraz bliżej nieba, coraz

bliżej Tego, który mnie wybrał i doprowadził do tej pięknej chwili. Proszę Go o

siłę i odwagę, abym mogła sprostać wyzwaniu i iść naprzód do końca, nie słabnąc.

Tylko w ten sposób odnajdę spokój wewnętrzny, którego tak pragnę, i wreszcie

będę mogła się pozbyć dręczącej niepewności.

Wszystko pode mną staje się coraz mniejsze, aż w końcu zaczyna przypominać

obrazy impresjonistów, które tak lubię. Jeszcze widać czubki wież kościoła. Moja

Barcelona widziana z góry jest wciąż piękna, a może nawet piękniejsza, z

wyraźnie zaznaczoną dzielnicą ????????. Gęstwina drzew rosnących przy deptaku

Rambla stapia się z falami, błękit i zieleń zlewają się w jeden kolor, który

rozmywa się wraz z resztą kształtów.

W turkusowym fotelu samolotu Unii Air India jestem kłębkiem nerwów, targana

tysiącami wątpliwości. Próbuję

9

sobie przypomnieć, o czym myślała tamta prawie siedmioletnia dziewczynka, lecąc

w przeciwną stronę do rodziny, która była dla niej tylko marzeniem i czarno-

białą fotografią. Pewnie spędziła te długie godziny, rysując w bloku kolorowymi

kredkami, które dała jej stewardesa, wyglądająca w sari równie ładnie jak ta,

która właśnie podaje mi posiłek.

W domu zawsze rozmawialiśmy o moim kraju, ziemi, która widziała moje narodziny.

Ilekroć w telewizji nadawano program o Indiach, siadaliśmy we czwórkę na kanapie

- tata, mama, Fatima i ja - i oglądaliśmy go razem. Po reportażach, które

ukazywały piękno krajobrazów i ludzi oraz nędzę, w jakiej żyją, często

rozmawialiśmy o naszym dzieciństwie. O tym, jak przyjechałyśmy do Barcelony -

moja siostra i ja - z tego samego kraju, ale każda w różnym czasie; o tym, co

znaczyła adopcja dla moich rodziców; o tym, jak poradzili sobie z formalnościami

- najpierw przygotowali wymagane dokumenty po hiszpańsku, a potem musieli zlecić

przetłumaczenie ich na angielski; o niepokoju i emocjach, jakie odczuwali

podczas przygotowań... Teraz wiem, że wykazali się wielką odwagą, bo adoptowali

nas na początku lat siedemdziesiątych, a w tamtych czasach była to niecodzienna

decyzja. Na pewno czuli się osamotnieni, nie mogąc podzieUć się wątpliwościami

niemal z nikim, i również za to będę zawsze ich podziwiać. Sesje na kanapie

stanowiły idealną okazję do rozmów o adopcji. Wszystkie takie rozmowy kończyły

się jednakowo: obietnicą, że ponieważ byłyśmy bardzo małe, przyjeżdżając, i

prawie nie pamiętamy kraju, z którego pochodzimy, kiedy podrośniemy, pojedziemy

tam we czwórkę. Dla nas podróż ta oznaczałaby powrót do ziemi ojczystej, a dla

rodziców -poznanie ziemi, która dała im córki.

10

Lata mijały i z takich czy innych powodów nie udawało się znaleźć odpowiedniej

pory. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy poczułam się gotowa: chciałam wrócić do

mojego kraju. Jednak równie ważne co powrót było dla mnie to, w jakim

charakterze tam pojadę. Nie mogłabym jechać jako turystka. Nie wyobrażałam sobie,

że wchodzę do biura podróży, przeglądam katalog z ofertami turystycznymi i

wybieram taką, która zapewnia dobry hotel i ciekawy program zwiedzania kraju.

Nie chciałam jechać do Indii, aby zwiedzać świątynie i majestatyczne pałace,

podziwiać doliny i góry i targować się przy kupowaniu upominków. Nie, nie po to.

Nie chciałam poznawać rzeczywistości Indii biernie, oglądając przesuwające się

przed oczami krajobrazy. Musiałam tam wrócić z pełnymi rękoma, bo w moim drugim

życiu otrzymałam wszystko: rodzinę, przyjaciół, wykształcenie, krótko mówiąc -

wolność.

Mieszało się we mnie poczucie przynależności z równie intensywnym poczuciem

obcości. Ale najsilniejsza była świadomość, że nie mieszkam w tym kraju przez

czyste zrządzenie losu - tylko dlatego, że spośród milionów dzieci przeznaczenie

wskazało właśnie mnie. Zostałam wybrana i zawsze zdawałam sobie z tego sprawę.

To poczucie, niezmienne, żywe w każdej chwili, sprawiało, że często zadawałam

sobie pytanie: dlaczego właśnie ja? Odpowiadała mi tylko przytłaczająca cisza.

Los zabawił się, wskazując na mnie, a ja czuję się jak mała cząstka układanki z

napisem „ulubiona". O ile nie jest się całkowicie pozbawionym wrażliwości,

etykietę tę ciężko nosić. Ilekroć na ulicy czy w restauracji musiałam spojrzeć w

czarne przenikliwe oczy rodaka, który chciał mi sprzedać różę, chciałam zapaść

się pod ziemię. Właśnie w takich chwilach pytanie „dlaczego ja?" uderza z

największą siłą i ogarnia mnie nieopisany niepokój.

11

I znów przypadek sprawił, że do moich rąk trafił folder organizacji pozarządowej

Setem, informujący o projekcie pracy wolontariuszy w Indiach. W dodatku spos'ród

tysięcy miast tego ogromnego kraju na siedzibę misji wybrano Bombaj, gdzie

znajdował się sierociniec, w którym przebywałam od trzeciego dnia po narodzinach

do ukończenia szóstego roku życia. Jakby tego było mało, jeden z ośrodków pracy

Setem mieścił się w Nasik, mieście skąpanym w świętych wodach Godawari, gdzie

przyszłam na świat. Poczułam się, jakbym wygrała na loterii. Wypełniłam

formularz i po kilku miesiącach otrzymałam list z informacją, że przeszłam

wstępną selekcję i mogę zgłosić się na rozmowę. Moje plany zaczynały nabierać

realnych kształtów. Nadal trzymałam wszystko w tajemnicy, bo byłam przekonana,

że nic z tego nie wyjdzie, a nie chciałam wprowadzać zamieszania w rodzinie.

Sama również zmagałam się z niepokojem. Dopiero gdy przeszłam pomyślnie rozmowę

kwalifikacyjną i otrzymałam potwierdzenie udziału w pracy wolontariatu, uznałam,

że nadeszła pora, by poinformować rodziców.

Siedzieli na kanapie, a ja na pufie; jak zawsze, kiedy rozmawialiśmy o czymś

naprawdę ważnym. Powiedziałam im wszystko jednym tchem, a potem niespokojna,

lecz zarazem pełna nadziei, czekałam na reakcję. Chciałam wyczytać w ich oczach,

że rozumieją i popierają moją decyzję i - choć z daleka - będą mnie wspierać.

Zawsze planowaliśmy wyjazd całą rodziną, więc nawet przez myśl im nie przeszło,

że sama podejmę inicjatywę. Jednak moja decyzja nie była dla nich zaskoczeniem.

Najwyraźniej w głębi duszy czuli, że prędzej czy później poczuję potrzebę

poznania ziemi, która dała mi ciemny odcień skóry. Nie mówili o tym, obawiając

się, że słowa zmienią się w rzeczywistość. Ja też byłam pełna obaw, ale miałam

świadomość, że czeka mnie przygoda. Będę musiała być

12

bardzo silna, by wypełnić pustkę pierwszych sześciu lat mojego życia.

Rodzice zasypali mnie pytaniami. Padały tak prędko, że nie byłam w stanie na

żadne odpowiedzieć. A potem nagle znalazłam się w ich ramionach i w tej samej

chwili wrócił spokój i poczucie bezpieczeństwa, które towarzyszyły mi przez

wszystkie ostatnie lata.

W silnych ramionach ojca bawiłam się w ulubioną grę wszystkich dzieci -

dotykanie, choćby czubkami palców, nieskończonego nieba wyobraźni. On o tym nie

wie, ale do dziś, kiedy nikt mnie nie widzi, wychodzę na balkon, wyciągam ręce

do nieba nad moim ukochanym miastem i proszę mewy, by choć przez chwilę były

przedłużeniem moich ramion. W objęciach matki uczyłam się praw, które rządzą

sercem i duszą. Kochać innych, nieść im pociechę, współczuć, łagodzić nienawiść

i dawać z siebie tylko to, co najlepsze.

Rodzice nie szczędzili wysiłków, aby zaspokoić wszystkie potrzeby swoich córek,

dać wszystko, czego pragnęły. Dali nam nie tylko życie, ale i miłość - tak jak

garncarz lepi glinę, tak oni nas ukształtowali.

Zadziwia mnie, jak ogromną wagę wiele osób przywiązuje do faktu bycia potomkiem

„z krwi i kości". Owszem, to jest ważne, ale równie ważne jest to, czego

potrzeba później, a co dali mi adopcyjni rodzice - dziedzictwo, które sięga o

wiele głębiej niż więzy krwi.

Moi rodzice martwili się, że gdy wyjadę, nie będą mogli mnie wesprzeć i

przytulić, kiedy będzie mi smutno. Jednocześnie rozumieli, że proces dorastania

dobiegł końca, że jestem już dojrzała, a dzięki temu, co mi przekazali, czego

mnie nauczyli, sprostam tej próbie. Krótko mówiąc, uświadomili sobie, że

13

jestem już dorosła, chociaż dla nich zawsze będę malutką córeczką.

Tamten uścisk oznaczał błogosławieństwo na moją dalszą drogę poszukiwań, miał

dodać - i dodał - energii, śmiałości i odwagi, abym dotarła do końca. Miałam

pewność, że cokolwiek się stanie, będą ze mną, tak jak byli 27 października

wiele lat temu, gdy spotkaliśmy się na lotnisku w Barcelonie. Wtedy też czułym

uściskiem przypieczęto- waliśmy miłość, która od tej pory miała nas łączyć.

Do lądowania w Bombaju jeszcze wiele godzin. Mam ze sobą dziennik, który matka

zaczęła pisać na długo przed moim przylotem do Barcelony, a który pokazała mi po

rozmowie o moim powrocie do Indii. Pisała go od dnia, w którym wraz z ojcem

zdecydowali się mnie adoptować. Prowadziła też drugi, dla mojej siostry Fatimy.

Pisała je przez wszystkie te lata, abyśmy wiedziały, jak to z nami było.

Obawiała się, że gdyby pewnego dnia zawiodła ją pamięć, nie mogłaby wyjaśnić nam

wszystkiego ze szczegółami.

Dając mi dziennik, mama przekazała mi coś, dzięki czemu zdołam złagodzić ból, z

którym być może będę musiała się zmierzyć. Ten dziennik to moja historia. Nie

odkrywa żadnych sekretów, ponieważ w naszym domu nigdy nie było tajemnic,

opisuje po prostu moje życie. Przez pierwsze miesiące, a nawet lata, mama pisała

codziennie, choćby było to tylko kilka linijek. Odnotowywała każde, nawet

najdrobniejsze wydarzenie, ukazując proces przystosowywania się do nowego domu,

nowej rodziny, języka, pożywienia, zwyczajów...

Kiedy przeczytałam dziennik po raz pierwszy, zrozumiałam, że rodzice pokochali

mnie, jeszcze zanim się spotkaliśmy. Znali mnie tylko z listów matki Adeliny z

sierocińca i ze zdjęcia, które przez wiele dni stało na komodzie w jadalni.

14

To cudowne, że pragnęli mnie tak bardzo, że zdobyli się na ogromny wysiłek, aby

sprowadzić mnie do domu. Moja historia jest piękna, choć - tak jak kraj, z

którego pochodzę - pełna kontrastów. Z jednej strony rodzice, dla których

nieważne były więzy krwi i którzy chcieli uszczęśliwić mnie od chwili, kiedy po

raz pierwszy wypowiedzieli moje imię. A z drugiej strony rodzice biologiczni,

którzy mnie nie chcieli. Pewnie byłam dla nich ciężarem. W miarę jak dorastałam,

starałam się zwalczyć poczucie odrzucenia. Tłumaczyłam sobie, że musiała istnieć

jakaś ważna przyczyna, której nie znam. To niemożliwe, że po prostu mnie nie

kochali. Oni tylko nie mogU się mną zająć. Na pewno mieli powód.

Poniedziałek, 21 października 1974 roku

Dziś kupiłam zeszyt w czerwonej okładce. Będę w nim opisywać ze szczegółami

historię naszej rodziny, w której niebawem się pojawisz, kochana Asho. Kupiłam

drugi zeszyt dla Fatimy, naszej córeczki, która mieszka z nami już od czterech

miesięcy. Dzięki temu, kiedy będziecie duże, a mnie -co może się zdarzyć -

zawiodłaby pamięć, dowiecie się, jak ojciec i ja przeżywaliśmy Wasz przyjazd do

domu.

Czekamy na Ciebie niecierpliwie, kochana Asho. Powiedziano nam, że przyjedziesz

w następną niedzielę, 27 października 1974 roku o jedenastej rano.

Powinnam zacząć od zrelacjonowania, co się działo przez te miesiące, kiedy

borykaliśmy się z załatwianiem łormalno-ści, pozwoleń, tłumaczeń... Trzeba by

długo opowiadać, dlatego ojciec i ja zachowaliśmy wszystkie dokumenty związane z

Waszą adopcją. Wspomnę tylko, że pokonaliśmy mnóstwo trudności, ale teraz mam

wrażenie, że to było bardzo, bardzo dawno. Przez ostatnie miesiące pytano nas

tysiące razy, dlaczego szukaliśmy Was tak daleko. ..a ja tylko śmiałam się

15

w duszy, bo pewnych rzeczy nie można wytłumaczyć słowami.

Oboje - ojciec i ja - mieliśmy przekonanie, w którym z upływem czasu utwierdzam

się coraz bardziej, że w pewnym momencie naszego życia cztery dusze z całkiem

różnych miejsc złączyły się na zawsze.

Wiem, że tę historię będę musiała opowiedzieć Ci wiele razy, bo wkrótce staniesz

się jej częścią. Twój ojciec i ja chcieliśmy mieć dzieci, ale natura nie mogła

nam ich dać, a Wy pragnęłyście mieć rodziców, bo los Was ich pozbawił. Ten

rozdział się kończy, a zaczyna inny, całkiem nowy zarówno dla Was, jak i dla nas.

W

Kwiecień 1974. Matka Adelina

z bliźniaczkami Mary (z lewej)

i Fatimą (z prawej) w sierocińcu

Regina Pacis w Bombaju. Wtedy

nikt nie przypuszczał, że Fatima

i ja będziemy miały tę samą

rodzinę.

W sierocińcu Regina Pacis

w Bombaju w wieku czterech lat

(tak myślę).

Wiosna 1975 roku. Fatima miała już dwa' i pół roku, a ja siedem i pół.

ISamiaj

Pokonaliśmy pół świata w kilka godzin i docieramy do Bombaju. Mumbai, brama

Indii, miasto moich pierwszych lat. Wprawdzie czuję niepokój przed wkroczeniem

na osobistą ścieżkę, której nikt za mnie nie przemierzy, ale pociechę niesie mi

świadomość, że pragnienia i cele moich kolegów z wolontariatu współgrają z moimi.

Przede wszystkim chcemy czuć się użyteczni, zostawić za sobą balast codziennego

życia, nierzadko bardzo powierzchownego, i poczuć, jak rodzi się w nas nowy

człowiek, który ochoczo nastawia wszystkie zmysły na przyjmowanie i dawanie.

Lotnisko to ogromna, bezduszna przestrzeń, z jarzeniówkami, które prawie nie

dają światła. Staram się cofnąć w czasie o dwadzieścia lat, ale jedynym

wspomnieniem, jakie udaje mi się przywołać, są szklane drzwi. Przez wszystkie te

lata nosiłam w kieszeni nieostre zdjęcie: sześcioletnia dziewczynka uwieszona na

ramieniu stewardesy i matka Adelina, która macha małej na pożegnanie. Matka

Adelina jest na fotografii, alęjy^wtedy nie widziałam, bo patrzyłam tylko na

*ł P/f **

1 - CórlfeSrangesu' ?

-f*ow\e

M

17

to, co przede mną. Skupiałam się na obserwowaniu drogi, którą wyznaczał korytarz

prowadzący do Barcelony. Nie pomyślałam, żeby odwrócić się i pożegnać po raz

ostatni. Pokonawszy ten korytarz, nabrałam pewności, że rozpoczyna się dla mnie

nowe życie. Pamiętam, że poczułam w środku dziwne łaskotanie, mieszaninę obawy i

radości. Podarowano mi drugie życie. Reinkarnacja bez zmiany ciała.

Wtorek, 22 października 1974 roku

Wykorzystujemy dni pozostałe do Twojego przyjazdu na szukanie szkoiy, w której

będziesz mogła się stopniowo zaaklimatyzować. Twój ojciec uwielbia majsterkować

i zawsze dopracowuje wszystko w najmniejszych szczegółach, o czym wkrótce sama

się przekonasz. Przygotował kolorowe kartki, które wyślemy do przyjaciół i

krewnych, żeby mogli uczestniczyć w Twoich „narodzinach" w naszej rodzinie. Nie

możemy ukrywać tak wielkiej radości!

Wychodzimy na zewnątrz. Przytłacza nas ołowiane niebo, a skwar oszałamia, ale

cieszymy się ze wspaniałego powitania, jakie zgotowała nam Setem. Przygotowali

girlandy z kwiatów i powitalny transparent. Wciskamy się do mini-busa, który

zawiezie nas do siedziby organizacji. Tam zostaniemy podzieleni na grupy, a

potem rozwiezieni do domów rodzin hinduskich. Drogę przebywamy w milczeniu.

Duchota przenika nas do szpiku kości i pewnie każdy zadaje sobie pytanie, co tu

robi. Wiem, że nie mogę stchórzyć, lecz kiedy widzę kruka, który ociera się

skrzydłami o minibus, mam ochotę uciec.

Jedziemy przez miasto, a każda ulica uderza nas obrazem ludzkiej nędzy i

nieszczęścia. Natłok wrażeń tak nas oszałamia,

18

że nie potrafimy zrozumieć przekazywanego nam przesłania. Wszystko przesycone

jest pojęciem życia i śmierci jako zamkniętego koła. Ani życie, ani śmierć nie

mają wyjątkowego znaczenia, jakie im przypisujemy. Zycie to tylko krok w

łańcuchu wcieleń, bo po nim nastąpi inne, jeśli będzie się podążało właściwą

drogą, żyło w zgodzie z sobą samym i uczciwie wobec innych, nie oczekując

niczego w zamian. Widok szczurów biegnących swobodnie przed siebie, nawet

niepróbujących się chować, musi mi pomóc spojrzeć relatywnie na wiele spraw. Ale

nie będzie to łatwe, bo teoria to jedno, a praktyka - drugie. Wszyscy czujemy

się nieswojo. Towarzysze podróży niepokoją się o mnie. Pytają, czy dobrze się

czuję, a ja odpowiadam, że tak. Nie wszystko jest ze mną w porządku, ale nie

chcę ich martwić. Przyglądam się ludziom na ulicy i robi mi się dziwnie na myśl,

że to moja ojczyzna. Nie rozumiem, jak mogłam się tu urodzić i spędzić w tym

mieście siedem lat życia. Natłok myśli, w których zlewają się przeszłość,

teraźniejszość i przyszłość, nie pozwala mi pojąć, że w jakiejś mierze stanowię

część tego narodu. Wspomnienia przeszłości sprawiają, że wyobrażam sobie, jak

potoczyłyby się moje losy, gdybym została tutaj. Teraźniejszość, w jakiej

przyszło mi żyć, i nieumiejętność stawienia czoła wszystkiemu, co otacza mnie w

tej chwili, po raz kolejny wywołują myśl, że miałam szczęście, że to ja zostałam

wybrana. Zapachy są tak przenikliwe... Z ogrodów unosi się przepiękny aromat,

ale natychmiast zabija go smród, który napływa nie wiadomo skąd. Mam ściśnięte

serce.

Środa, 23 października 1974 roku

Dzisiejszy dzień przyniósł ogromną radość - dzięki koleżance, która pracuje na

lotnisku, uzyskaliśmy pozwolenie wejścia na płytę. Będziemy mogli powitać Cię

przy samolocie,

19

przytulić i przyjąć do naszej (Twojej) nowej rodziny Skończy się wielomiesięczne

oczekiwanie, skończy niepokój spowodowany brakiem wiadomości od Ciebie, poza

listami i krótkimi rozmowami z zakonnicami. Nasza Asha wreszcie będzie w domu.

Dziękuję Bogu, że wszystko się udało i że to, co wydawało się niemożliwe, stanie

się rzeczywistością.

Od przyjazdu minęło już kilka dni, a ja w dalszym ciągu mam kłopoty z

przystosowaniem się. Czasem myślę, że sobie nie poradzę. Do najgorszych chwil

należą pory posiłku. Jestem wprawdzie wybredna, ale tutaj nie smakuje mi

zupełnie nic. Potrawy, które nam podają, są za ostre i obawiam się, że będzie mi

po nich niedobrze. Nie jem, więc jestem apatyczna i nie mam energii. Po kolacji

wchodzimy na taras na dachu. Wciąż panuje duchota, a widoki roztaczające się z

tarasu zupełnie nie przypominają obrazków z pocztówek. Szare niebo, w tle

jeszcze bardziej szare morze, rudery na przedmieściach, błoto i kałuże pozostałe

po ulewnych deszczach. Mogę wprawdzie liczyć na wsparcie kolegów, którzy znają

moje obawy, jednak proces adaptacji jest dla mnie wyzwaniem. Nie przyjechałam tu,

żeby podziwiać Indie z tarasu na dachu, więc zbieram się na odwagę i schodzę do

sali, gdzie ojciec Jordi Ribas wygłosi wykład. Bardzo chcę go poznać, bo wiele o

nim słyszałam. Od pierwszej chwili wyczuwam jego ogromną charyzmę i zarazem

wielką prostotę. Bardzo łagodnym głosem, odwołując się do własnych doświadczeń,

opowiada nam o Indiach i mieszkańcach tego kraju, narodzie pełnym niepokoju,

determinacji, pełnym życia. Ojciec Jordi tłumaczy, co jest naprawdę ważne -

choćby otaczała nas wyłącznie bieda, wzbogaci nas poznawanie ludzi, bo dzięki

temu docenimy fragmenty, z których składa się życie. Przypomina nam, jak ważne

jest, aby nie sądzić, nie mamy bowiem prawa osądzać

20

bliźniego, skoro nie byliśmy w jego skórze. Podkreśla też, że należy mieć

szeroko otwarte oczy, aby dostrzegając to, co na zewnątrz, dotrzeć do wnętrza.

Zobaczymy ból, ale nie zgorzknienie.

Jego słowa ukazują nam nową perspektywę, z której patrzymy na otaczającą nas

rzeczywistość. Dzięki ojcu Jordi zmieniliśmy sposób myślenia i pozbyliśmy się

ciężaru, który mógł nam utrudniać odnalezienie harmonii we wszystkim -w każdej

osobie, w każdym geście. Przede wszystkim: precz z zegarkiem. Wszyscy musimy się

przestawić.

Dla mnie to kolejne wyzwanie: widzieć Indie takimi, jakimi są, odrzucając

absurdalne uprzedzenia i starając się nie zauważać najbardziej przyziemnych

przeszkód: smrodu, upału, wstrętnego jedzenia.... Czuję, że jestem w stanie je

podjąć. Spróbuję dostrzec te inne Indie, kraj, w którym żyją ludzie o odmiennej

mentalności i filozofii życiowej. Potrzebowałam takiego bodźca i nadszedł w

odpowiednim momencie, bo właśnie teraz zaczyna się prawdziwa podróż.

Czwartek, 24 października 1974 roku

Asho, córeczko, co za szczęśliwy dzień! Dzięki wspaniałemu przyjacielowi, Pau,

udało nam się załatwić dla Ciebie wspaniałą szkołę. Twój ojciec i ja przez wiele

dni krążyliśmy po Barcelonie od jednej szkoły do drugiej. Byliśmy przygnębieni,

bo wszędzie robili nam trudności.

Jak wszyscy rodzice, pragniemy, żebyś jak najszybciej zaadaptowała się i żyła

tak samo jak Twoi rówieśnicy. Nie wiemy, jak się w tym wszystkim odnajdziesz.

Będzie to trudne zarówno dla Ciebie, jak i dla nas, ale wierzymy, że będzie

miało również dobrą stronę, bo nauczymy się iść razem.

Qdzie wyśpi się pięciu, wyśpi się i dziewięciu

IiMarię, koordynatorkę wolontariatu, Nurię, Gabrielę i mnie li -skierowano do

dzielnicy Shere Prujab. Wprowadzamy się do domu hinduskiej rodziny, która

przyjmuje nas z otwartymi ramionami. Wita nas Nadina. Ma dwanaście lat i mówi

biegle po angielsku, dlatego to jej powierzono dokonanie prezentacji. Jej ojciec,

Naresh, pracuje jako taksówkarz. Sprawia wrażenie bardzo spokojnego, małomównego

i prostolinijnego. Najstarsza córka, Nanda, ma osiemnaście lat, a najmłodsza,

pięcioletnia Ibuthi, jest tak onieśmielona, że nie odstępuje na krok matki,

Kamal. Wszyscy mówią po angielsku. Będziemy więc mogli porozumiewać się bez

problemów. Rodzina nie potrafi ukryć zdziwienia na widok mojej twarzy. Maria w

para słowach opowiada moją historię. Wszyscy spoglądają na mnie z sympatią i

ufnością, co sprawia, że czuję się wspaniale.

22

Mieszkanie przypomina pudełko zapałek. W jadalni króluje telewizor, włączony bez

przerwy, a na ścianach wiszą wszystkie ozdoby, jakie można sobie wyobrazić.

Pokojowo współistnieją ze sobą kalendarze ścienne, rysunki w typowo hinduskich

żywych kolorach i obrazy Maryi. Tu śpią rodzice i najmłodsza córka. Życie

rodziny toczy się w kuchni. Na podłodze leży kamień, na którym matka zagniata

ciasto, a w rogu - ołtarz poświęcony Ganeśowi, dla którego pali się kadzidła.

Ganeś to bóg słoń. Wyobraża go mężczyzna z wielkim brzuchem i głową słonia.

Hindusi zwracają się do niego, aby pomógł im rozwiązać problemy, które pojawiają

się w codziennym życiu. Uważany jest również za pośrednika między ludźmi i

bogami. Według legendy Ganeś był synem Szi-wy i Parwati. Sziwa musiał opuścić

dom, kiedy Ganeś był jeszcze niemowlęciem. Wróciwszy po wielu latach, natknął

się w drzwiach na nieznajomego, który nie pozwalał mu wejść do środka. Sziwa,

nie mogąc się doczekać spotkania z żoną i synem, uciął strażnikowi głowę. Gdy

Parwati zobaczyła, co się stało, wybuchnęła płaczem, bo strażnikiem był dorosły

już Ganeś. Sziwa znalazł rozwiązanie problemu: uciął głowę słoniowi, przymocował

ją do ciała syna i obiecał żonie, że Ganeś stanie się wielkim bogiem, bo ludzie

będą musieli zwracać się najpierw do niego, jeśli będą chcieli, by wysłuchali

ich inni bogowie. Rodzina, która nas gości, właśnie tak robi.

Składamy plecaki w pokoju, w którym będziemy spały z Nadiną i Nandą. Sypialnia

jest maleńka. Spod łóżka wyciągamy materace, a kiedy już zostają rozłożone,

Nanda zabiera nas na spacer po okolicy.

23

Shere Pruj ab to dzielnica uboga i pełna kontrastów. Człowiekowi Zachodu nie

wydałaby się harmonijna, ale ja, skoro postanowiłam zacząć od zera, odrzucam

wpojone mi wcześniej zasady estetyczne i dostrzegam jej swoiste piękno. Z

nadejściem zmierzchu ulice zaczynają tętnić życiem. Wszędzie unosi się zapach

przypraw, zmieszany z wonią kadzidła, stroje przechodniów mienią się wszystkimi

barwami tęczy. Mężczyźni na placu rozmawiają, paląc papierosy. Czas płynie

leniwie.

Główna ulica, Mahakali, będzie stanowiła punkt odniesienia. Nanda pokazuje nam

drogę na przystanek autobusowy, skąd wcześnie rano pojedziemy do miejsca naszej

pracy -szkoły w Andheri.

Po powrocie do domu zostajemy podjęte pierwszą prawdziwie hinduską kolacją, z

całym towarzyszącym jej rytuałem. Na podłodze, na mozaice dywaników i poduszek,

stoją placki, ryż i soczewica.

Jedzenie jest bardzo ostre, ale po raz pierwszy naprawdę mi smakuje. Jem z

apetytem, ale muszę się przy tym nieźle nagimnastykować, bo nie ma żadnych

sztućców. I tak radzę sobie o wiele lepiej niż moje koleżanki. Kiedy

przyjechałam do Barcelony, mama miała niezły ubaw, patrząc, jak zręcznie jem

rękami. Widocznie umiejętność ta przetrwała w ukryciu, a teraz się ujawniła.

Po kolacji pomagamy dziewczynkom odrobić lekcje, słuchając pobrzękującego w tle

telewizora. Nadają jakiś hinduski melodramat, z tych, co trwają ponad trzy

godziny, z pouczającą dawką nieudolnego romantyzmu, przejmującą muzyką i scenami

przemocy.

Kiedy kładziemy się spać, ściśnięte w sześć na łóżku i materacach na podłodze,

śpiewam kołysankę. To magiczny moment, jak modlitwa. Noszę w sobie tę melodię i

nie potrafię się powstrzymać. Już w ciszy przypominam sobie

24

wydarzenia minionego dnia. Zawsze tak robię, co wieczór. Jednak dziś ogarnia

mnie senność. Oczy same mi się zamykają. Jutro też będzie czas na myślenie.

Sobota, 26 października 1974 roku

W przeddzień Twojego przyjazdu, Asho, nasza córeczko, ojciec i ja jesteśmy

bardzo niespokojni. Piszę do Ciebie już po pierwszej w nocy. Wstałam, bo w

głowie kłębią mi się myśli i nie jestem w stanie zmrużyć oka. Myślę tylko o

Tobie, nękają mnie tysiące wątpliwości. Wiem, że w tej chwili jesteś już w

samolocie. Przykro mi, że nie mogę być z Tobą. Może być Ci niedobrze albo możesz

źle się poczuć. To Twoja pierwsza podróż, nie jesteś przyzwyczajona do wysokości.

Jestem ciekawa, jak się czujesz. Pewnie trochę samotna, może zagubiona. Ale nie

martw się, bo to ostatni raz, od tej pory będziesz miała nas i siostrzyczkę

Fatimę.

??? tobi się i z kamienia

a świcie budzi nas dźwięk dzwonków. Naresh odmawia modlitwy, zapala laseczkę

kadzidła, a na progu drzwi białym proszkiem rysuje kwiaty, codziennie inny motyw.

Naresh jest nieśmiały i niewiele mówi, Kamal natomiast gadatliwa i już traktuje

mnie jak jeszcze jedną córkę. Pokazuje mi, jak ugniata się placki, ale okazuję

się raczej niezdarna. Nic dziwnego, przecież nigdy nie wychodziło mi nawet jajko

sadzone... Obecność tylu kobiet na tak niewielkiej przestrzeni sprawia, że całą

kuchnię wypełnia radość i śmiech. Na śniadanie jemy placki z marmoladą i pijemy

herbatę z mlekiem i cukrem, potworną ilością cukru. Dziewczynki ubierają się w

szkolne mundurki. Wyglądają bardzo elegancko w odprasowanych ubraniach,

starannie uczesane. Najbardziej szokujące jest, że idą wystrojone, ale boso. My

przygotowujemy się do pierwszego dnia pracy. Kamal przygotowała nam obiad, a

Gabriela rozdaje menażki. Wszystko już gotowe, możemy jechać do szkoły Jeevana

Nirwaha Niketana (JNN).

26

Idziemy zgodnie z wczorajszymi wskazówkami Nandy i od razu trafiamy na

przystanek. Wsiadamy do autobusu pełnego dzieciaków, który zawozi nas do JNN w

dzielnicy And-heri, niepaństwowej szkoły, która realizuje własny program

nauczania. Uczęszczają do niej dziewczynki i chłopcy, którzy pół dnia pracują, a

później poświęcają kilka godzin na naukę. Dzieci te zwykle mają na utrzymaniu

rodzinę, której poważne problemy finansowe spowodowane są najczęściej

alkoholizmem ojca. Matki mają dość zajęć przy wychowywaniu gromadki dzieci, więc

to właśnie one przynoszą do domu pieniądze. Czyszczą buty, roznoszą paczki, myją

samochody, podejmują się każdej pracy, która umożliwi przeżycie. W ośrodkach

takich jak JNN dzieci zdobywają wiedzę niezbędną do funkcjonowania w

społeczeństwie. Uczą się dodawać i odejmować, żeby nikt ich nie oszukał, poznają

podstawy angielskiego, żeby potrafiły porozumieć się z turystami, uczą się

również zawodu. Są bardzo odpowiedzialne i świadome, że wiedza i umiejętności

zdobyte w szkole na pewno im się przydadzą.

Budynek szkoły znajduje się w pięknym ogrodzie, pełnym drzew i roślin

odgradzających od biedy, w jakiej tonie miasto. Teren został przekazany przez

zakonnice ze zgromadzenia świętej Katarzyny, których klasztor mieści się po

sąsiedzku. Dzieci trafiają do poszczególnych klas nie według wieku, ale poziomu

wiedzy sprawdzonej podczas próbnego egzaminu. W związku z tym w jednej klasie

obok malutkich dzieci znajdują się całkiem duże. Przed lekcjami stają w rzędach

na dziedzińcu, śpiewają hymn Indii i odmawiają modlitwy. Od najmłodszego do

najstarszego utrzymują wzorowy porządek i wszystko wykonują z ogromną powagą. W

końcu równiutkie szeregi pierzchają, zmieniają się w gromadki roześmianych

dzieciaków biegnących do swoich sal.

27

Dzieci mają motywację do nauki, są więc pilne, uważne i chłonne. Ale idylla

kończy się, gdy naszym oczom ukazuje się rzeczywistość: brakuje pieniędzy na

książki i pomoce, więc każda inicjatywa, którą chce się doprowadzić do końca,

wymaga bitwy. Kadra nauczycielska jest już zmęczona walką, straciła motywację i

energię.

Nauczycielskie powołanie czuję od dziecka. Chodziłam do Szkoły Świętej Anny w

Barcelonie, gdzie starsi uczniowie opiekowali się młodszymi. Znakomicie

dogadywałam się z maluchami i bardzo lubiłam opowiadać im bajki i kłaść je spać.

Od zawsze więc wiedziałam, że w przyszłości chcę być nauczycielką. Ale dopiero

kiedy nią zostałam, odkryłam prawdziwe powody, które skłoniły mnie do wyboru

tego zawodu. Każdego dnia wracałam do domu bogatsza o nowe doświadczenia, które

dodawały mi energii, i wtedy zrozumiałam, że właśnie w tym zawodzie przyda się

wszystko, co wcześniej przeżyłam. Skoro ukształtowało mnie oddanie i wsparcie

rodziców, którzy zawsze byli przy mnie, nie mogłam zatrzymać tego skarbu tylko

dla siebie, musiałam dać coś z siebie. Aby móc znów otrzymać, musiałam wejść w

krąg ciągłej wymiany, wykorzystując rolę, jaką pełni nauczyciel.

Nadszedł moment, żeby zakasać rękawy i zacząć pracę z dziećmi z dzielnicy

Andheri. Noel, dyrektor, prowadzi mnie do sali, w której będę uczyć angielskiego.

Nie władam tym językiem na tyle biegle, żebym mogła go nauczać, ale nie poddaję

się. Przygotowuję angielską wersję katalońskiej piosenki dla dzieci o częściach

ciała - powiedziano mi, że ostatnio dzieci właśnie tego się uczyły.

Gestykulujemy wszyscy

28

razem, śpiewając, i wychodzi nam całkiem nieźle. Nie mogę jednak nazwać sukcesem

moich wysiłków w uczeniu angielskiego tych dzieci, które patrzą na mnie z

zaciekawieniem, nie rozumiejąc, czy jestem stąd, czy skądinąd.

Nadal pełna dobrych chęci, chcę współpracować bez względu na wszystko, ale nie

mogę znaleźć sobie miejsca. W końcu postanawiam wybrać się na warsztaty

stolarskie. Zajęcia prowadzi Thomas. Wpadam do sali jak trąba powietrzna i

rozwalam mu całą lekcję. Nie licząc się z programem, jaki realizuje, ani nie

zastanawiając się nad konsekwencjami, wykraczam poza plan i proponuję, żeby

dzieci zrobiły drewniane ramki do zdjęć. Od słów przechodzę do czynów. Anie jest

to proste. Wszystko trzeba wykonać ręcznie, bo prawie nie ma narzędzi. Za pomocą

marnych środków i z wielką dozą zapału udaje się zrobić ramki. Rezultat jest

znakomity. W szkole w Barcelonie, gdzie pracuję, dysponujemy wszelkimi

udogodnieniami, ale ich nie doceniamy, bo dzieciaki nie zdają sobie sprawy, jak

wiele mają. Te natomiast zachłystują się nawet najdrobniejszym szczegółem.

Chętnie bym tu została.

Podobno dowiedziono, że jeśli znało się jakiś język w dzieciństwie, nigdy się go

całkiem nie zapomni. Myślałam więc, że gdy znów usłyszę marathi, rozpoznam słowa,

konstrukcje gramatyczne... może nawet będę umiała mówić. Ale moje nadzieje

okazały się płonne. Cóż za rozczarowanie! W szkole część lekcji odbywa się w

języku hindi, a pozostałe w marathi, którym to językiem -jak mi powiedziano,

posługiwałam się w sierocińcu i w którym myślałam, kiedy przyjechałam do

Barcelony. A prawda jest taka, że nie rozumiem ani słowa, ani w marathi, ani w

hindi. Chodzę na kurs marathi, lecz choć bardzo wysilam się i skupiam, żeby

obudzić jakiś zakamarek mojej pamięci, nic z tego.

29

Zupełnie nic mi się nie przypomina. Lepiej więc potraktować to jako zabawę, jak

coś nowego do nauki. Postanawiam zacząć od zera. Początkowo dzieci nie rozumieją,

że będąc Hinduską tak jak one, nie rozumiem ich i nie umiem mówić w ich języku,

ale wkrótce ożywiają się i uczą mnie podstawowych słów. Wymieniają nazwy kolorów

i wszystkiego, co mamy w zasięgu wzroku - drzewo, niebo, kwiat, dom, książka,

słońce, chmura. Lekcja jest jedną wielką wrzawą, w której przeplata się ich

mizerny angielski z moim szczątkowym marathi.

W sierocińcu odbywały się lekcje angielskiego, ale że wymykałam się z matką

Adeliną na codzienne spacery, prawie nie brałam w nich udziału. Rodzice, którzy

czekali na mnie w Barcelonie, nie mieli pojęcia o tych „wagarach" i włożyli

wiele wysiłku w naukę angielskiego, aby mogli się ze mną porozumieć. Kilka

miesięcy przed moim przyjazdem zatrudnili prywatną nauczycielkę języka, która

udzielała im lekcji przy stole w jadalni. Celem tego przyspieszonego prywatnego

kursu było poznanie słów, które mogły okazać się pożyteczne. Tak żeby mogU

zapytać, co lubię jes'ć albo co mnie boli, i potrafili powiedzieć, że bardzo

mnie kochają. Oboje uczyli się z zapałem, ale całkiem na próżno. Na powitanie

przyozdobili dom, a ojciec, złota rączka, ze słownikiem w ręku, tłumacząc słowo

po słowie, zrobił transparent z napisem: Welcome ?? ????, Asha. Ja, przejęta tym,

że poznałam rodziców, siostrę, że będę miała dom i własne łóżko - wszystko naraz

w jednym dniu, nie zwróciłam na transparent najmniejszej uwagi. W drodze z

lotniska rodzice mówili do mnie po angielsku, a ja szczebiotałam beztrosko w

marathi. Dzięki Bogu, istnieje uniwersalny język gestów, który pokonuje wszelkie

bariery i dzięki któremu można porozumieć się równie sprawnie albo nawet lepiej

niż za pomocą słów. Już w drodze do domu rodzice zorientowali

30

się, że nie znam angielskiego. A kiedy nawet nie spojrzałam na transparent,

zrozumieli też, że nie umiem czytać.

Niedziela, 27 października 1974 roku

Asho, kochana córeczko, dziś przyjeżdżasz do Barcelony. Byliśmy tak

podenerwowani, że dotarliśmy na lotnisko z dużym wyprzedzeniem. I cafe szczęście,

bo samolot wylądował pół godziny wcześniej, dokładnie o 10.20.

Przeszliśmy kilka kontroli bezpieczeństwa i we trójkę, w towarzystwie

zaprzyjaźnionej stewardesy stanęliśmy na płycie lotniska. Kiedy samolot się

zatrzymał i podstawiono schody, podeszliśmy bliżej, czekając, aż wyjdziesz.

Spotkanie z Tobą było bardzo wzruszające. Gdy drzwi się otworzyły, pojawiłaś się

w nich i zgrabnie zeszłaś po schodach. Taka malutka... Schodziłaś, uśmiechając

się od ucha do ucha, a ledwie stanęłaś na ziemi, rzuciłaś się nam w ramiona.

Wycałowałaś nas, Fatimę i niczemu się nie dziwiłaś. W drodze do Twojego nowego

domu sprawiałaś wrażenie zadowolonej i powtarzałaś słodkim głosem słowa, które

wypowiadaliśmy. Ojciec, Fatima i ja patrzyliśmy na Ciebie zachwyceni. Jesteś tak

radosna, że wszystkie nasze obawy prysły. Wydaje mi się, że przypadliśmy Ci do

gustu, a chwila poznania Ciebie, którą tyle razy sobie wyobrażałam, przerosła

wszelkie moje oczekiwania. Co za radość!

Ledwie weszłaś do domu, zdjęłaś buciki. Pewnie są nowe i Cię obcierają. No i

wygląda na to, że nie jesteś przyzwyczajona do noszenia butów. Fatima bardzo się

obawiała spotkania z Tobą. Kiedy zobaczyła, jak wysiadasz z samolotu, jak Cię

przytulamy i całujemy, nie wiedziała, co robić. A przecież opowiadałam jej o

Tobie od kilku dni. Z początku trochę kręciła nosem, ale humor jej się poprawił,

gdy wsypałaś jej do kieszeni spodni garść cukierków. A rozkochałaś ją w sobie

31

na zawsze, dając jej lalkę. Przytuliła ją i nie wypuściła ani na chwilę. Sądzę,

że powoli oswoi się z myślą, że ma siostrzyczkę. Kiedy ojciec i ja poszliśmy

odebrać bagaż, Fatima biegła za Tobą i wołała Cię po imieniu.

W jadalni tata poprosił, żebyś przeczytała transparent, który dla Ciebie zrobił.

Ale Ty, kochana, ledwie na niego spojrzałaś. W ten sposób odkryliśmy, że jeszcze

nie umiesz czytać. Wygląda na to, że będziemy musieli zacząć wszystko od

początku.

Najśmieszniejsze z tego wszystkiego było, jak ojciec chodził za Tobą z

angielskim słownikiem, próbując się z Tobą porozumieć. I im więcej pytań Ci

zadawał, tym chętniej odpowiadałaś, ale we własnym języku. W końcu zrezygnował i

zdał się na instynkt - przeszedł na język ciała i gestów.

Wyglądasz na zmęczoną. Nie wiem, czy spałaś podczas podróży. Idziemy do łazienki

i robię Ci porządną kąpiel. Jesteś bardzo szczupła, widać to zwłaszcza po nogach

i rączkach - wyglądają jak patyczki. Na pewno masz anemię i lekarz, gdy tylko

Cię zobaczy, przepisze Ci mnóstwo witamin.

Cudownie jest patrzeć, jak zachwycasz się każdym drobiazgiem.

Po kąpieli ubrałam Cię w niebieską piżamę, którą sama dla Ciebie uszyłam (taką

samą uszyłam Twojej siostrze). Szalałaś z radości. Przeglądałaś się bez końca w

lustrze, skakałaś i śmiałaś się. Jakie to szczęście, że chociaż nie możemy

zrozumieć naszych słów, doskonale rozumiemy spojrzenia, uściski i uśmiechy. (...)

Dzisiejszym dniem zamykamy bardzo ważny etap życia. Wszystko zaczęło się od

związku dwojga ludzi, którzy się kochali - ojca i mnie. Potem dołączyły do nas

córki, których tak pragnęliśmy. Przybyły z odległej ziemi. Najpierw zjawiła się

młodsza, później starsza -wbrew prawom logiki i natury. Bycie rodzicami zawsze

wiąże się z ogromną odpowiedzial-

ni

nością, a dla nas jest ona jeszcze większa, bo los powierzył nam dwie małe

dziewczynki, wybrane z milionów, abyśmy je wychowali, nakarmili ich ciała i

dusze. Dlatego teraz ojciec i ja, choć szczęśliwi, bardzo szczęśliwi,

zastanawiamy się, czy zdołamy sprostać temu zadaniu.

3-

??? schedy

^ziś budzik zadzwonił wcześniej niż dzwonki modlitewne ^Naresha. Korzystając z

tego, że jest niedziela, Maria, Nuria i Gabriela będą długo spały. Wstaję więc

po cichu, przeskakuję między ich ułożonymi na podłodze materacami i idę do

łazienki. Wchodzę pod prysznic i czuję, że w domu już unosi się zapach kadzidła.

Na dzisiejszy dzień czekałam tak długo, że przykładam się bardziej niż zwykle do

zabiegów pielęgnacyjnych - chcę wywrzeć dobre wrażenie. Wkładam na siebie salwar

kameez, który kupiłam na straganie. Jest pomarańczowo-liliowy - kolory świętości

i kobiecości.

Po przyjeździe do Bombaju zdałam sobie sprawę, że przywiezione przeze mnie

ubrania nie są zbyt odpowiednie. Postanowiłam ubierać się jak Hinduski. Po

pierwsze, z powodu upału, ale również na znak, że akceptuję to, że jestem taka

jak one. Kiedy myślimy o Hinduskach, wyobrażamy je sobie w kolorowych sari -

niekończące się metry tkaniny, w którą owijają się z wyjątkową zręcznością.

Obawiam się, że mnie wyszłoby to fatalnie i wyglądałabym raczej na przebraną,

34

wybrałam więc salwar kameez. Składa się z tuniki do kolan, luźnych spodni i

chusty, która pasuje wzorem do jednej z części stroju. Salwar kameez nie jest

tak elegancki jak sari, ale bardzo twarzowy i bardzo lekki. Kupiłam sobie dwa na

zmianę i jeden zostawiłam na dzień wizyty w sierocińcu, w którym mieszkałam.

Dziś go włożyłam.

Ulica, którą idę pod zachmurzonym niebem, wydaje mi się znajoma. Rozpoznaję

twarze przy straganach ze smażoną kukurydzą, z owocami, z sari mieniącymi się w

słońcu i powiewającymi na wietrze, z różnymi przyprawami, których aromat miesza

się z mdłym zapachem tytoniu. Podchodzę do pierwszej stojącej na postoju

taksówki i jednym tchem podaję kierowcy adres, który powtarzałam przez całą

drogę, aby go nie zapomnieć. W odpowiedzi taksówkarz zasypuje mnie lawiną słów.

Nie rozumiem, co mówi, ale intonacja wskazuje, że kategorycznie odmawia. Na

szczęście kierowca innej taksówki, mężczyzna o włosach ufarbowanych na jaskrawo-

czerwony kolor, zgadza się mnie zawieźć.

Droga dłuży mi się w nieskończoność. Matka Adelina na pewno już na mnie czeka,

bo kilka dni temu, dokładnie tydzień po przyjeździe, zadzwoniłam do niej, żeby

zapowiedzieć się z wizytą. Kiedy się przedstawiłam, nie pamiętała mnie,

kosztowało ją wiele wysiłku, żeby sobie przypomnieć, kim jestem. Jest już w

podeszłym wieku, nic więc dziwnego, że nie najlepiej u niej z pamięcią. Ale gdy

sobie wreszcie przypomniała, wzruszyła się i serdecznie zachęciła do odwiedzin.

Ta rozmowa miała dla mnie ogromne znaczenie. Kolejny krok, który zbliżał mnie do

korzeni. Rozmawiałyśmy po hiszpańsku, bo matka Adelina jest z Puerto Rico i choć

ponad połowę życia spędziła w Bombaju, nie zapomniała ojczystego języka.

Jazda ulicami i uliczkami przywołuje myśli o moim ojcu, który zna to miasto jak

własną kieszeń, choć nigdy w nim

35

nie był. Zupełnie jakbym go widziała: siedzi przy stole w jadalni nad rozłożonym

planem i przemierza wzrokiem ulice mojego miasta. Kiedy postanowili, że mnie

adoptują, ojciec spędzał nad planem Bombaju długie godziny, usiłując sobie

wyobrazić, gdzie mieszkam i którędy spaceruję. Chciał wiedzieć, co mnie otacza,

i w ten sposób czuć się bliżej mnie. W tym samym czasie po drugiej stronie stołu

mama przeglądała dokumenty związane z adopcją.

Taksówka zatrzymuje się przed imponującą furtą z kutego żelaza. Obraz ten wciąż

jest żywy w mojej pamięci. Z prawej strony tabliczka. Nie muszę podchodzić, żeby

wiedzieć, co jest na niej napisane. Wiem to doskonale: Regina Pacis. Nagle

ogarnia mnie niepokój, serce we mnie zamiera. Już nie czuję unoszącej się

duchoty, wstrząsają mną dreszcze, które nie pozwalają mi iść, ale w końcu

przypominam sobie, że jestem tu, aby pogodzić się z przeszłością.

Sierociniec, w którym mieszkałam do szóstego roku życia, niczym twierdza strzeże

mego sekretu. I tylko ja mogę odnaleźć właściwy klucz. Robię zdjęcie bramy i

wchodzę do ogrodu pełnego drzew i kwitnących krzewów. Powoli idę ścieżką

prowadzącą do wejścia i przyglądam się wszystkiemu z przejęciem, które trudno

opisać. Chrzęst kamieni pod stopami, obok podwórko, na którym bawiłam się z

innymi dziewczynkami... Fotografuję każdą rzecz, każdy zakątek. Chcę, by

wszystko zostało udokumentowane, aby nie było już cieni i zamazanych obrazów w

mojej pamięci. No i, żebym mogła wszystko opowiedzieć po powrocie do Barcelony.

Z prawej strony wznosi się szkoła, szary trzypiętrowy budynek bez balkonów, ale

z wielkimi oknami. A z lewej budynek w stylu kolonialnym - sierociniec. Kilkoma

skokami pokonuję schody i znalazłszy się w przedsionku, zwracam się po angielsku

do pierwszej napotkanej młodej zakonnicy. Pytam o matkę Adelinę. Jestem bardzo

zdenerwowana. Zakonnica

36

wskazuje mi krzesło i prosi, żebym poczekała. Wodzę wzrokiem od jednych drzwi do

drugich, starając się odgadnąć, w których pojawi się kobieta, która była dla

mnie jak matka. Rozpoznaję korytarz na wprost, prowadzący do pomieszczeń dla

dziewcząt - mojego domu od trzeciego do szóstego roku życia.

Nie było łatwo być jedną z dwustu dziewczynek. Obowiązywały bardzo surowe zasady

i nieraz obrywałyśmy po głowach. Czułość, jakiej zaznałam od zakonnic w Nasik,

gdzie przebywałam do trzeciego roku życia, tutaj była nie do pomyślenia. Mimo to

od razu stałam się ulubienicą sióstr. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy dlaczego.

Dopiero teraz, patrząc z perspektywy, widzę, że rządziło tu prawo silniejszego.

Byłam śmiała i przebojowa, więc zdołałam zaskarbić sobie przychylność sióstr i

stałam się najbardziej rozpieszczaną wychowanką. Bez przerwy chodziłam podrapana

i z siniakami od ciągłych bójek. Nie, to nie było prawo silniejszego, to było

prawo dżungli. Kiedy tylko mogłam, uciekałam od obowiązków i kryłam się w połach

zakonnych habitów. Byłam maskotką sióstr.

Regina Pacis było podzielone na dwie części: szkołę i sierociniec. Do szkoły

chodziły dziewczynki z bogatych rodzin. Mieszkały w internacie z dwuosobowymi

sypialniami. Każda miała swoje łóżko, szafę i nocny stolik. My, sieroty, czasem

zakradałyśmy się do internatu, szperałyśmy w ich rzeczach i szpiegowałyśmy je.

Nie miałyśmy pokoi. Pamiętam ogromną salę z sufitem o łukowym sklepieniu, spod

którego zwisały wentylatory. Spałyśmy na podłodze, ułożone jedna przy drugiej.

Powietrze w sali było gorące i zarazem wilgotne, jak klimat Indii. Między

podłogą a naszymi ciałami tylko ręcznik. Gorący kraj? My marzłyśmy na zimnej

podłodze.

37

Jedyne ciepło dawało ciało leżące obok. Chociaż spałyśmy ściśnięte, pamiętam, że

czułam się bardzo samotna. Wentylatory kręciły się, wietrząc salę, ale mnie

brakowało powietrza do życia. Czas płynął, a każdy dzień był wierną kopią

poprzedniego. Nic się nie zmieniało.

W obu końcach sali znajdowały się skrzypiące drzwi, przez które wnikał wąski

strumień światła. W nocy budził mnie najmniejszy hałas. Dekroć słyszałam

skrzypienie drzwi, ogarniał mnie taki strach, że bałam się ruszyć, nawet żeby

iść do łazienki. Szukałam wzrokiem szczeliny, przez którą sączyło się światło,

ale otaczała mnie tylko ciemność. A rano codziennie ten sam dramat. Kto się

zsiusiał? Asha. Od tamtej pory jestem lękliwa. Zaraz przy sali były toalety,

brudne i obrzydliwe, i szatnia - rząd regałów z szufladami, w których

trzymałyśmy nasze ubrania, wszystko, co miałyśmy. Jedynym luksusem był mały

pokoik, na wypadek gdyby któraś się pochorowała. Tam było łóżko. Cóż za łaska!

Budziłyśmy się wcześnie i wynosiłyśmy ręczniki na podwórko, żeby je przewietrzyć.

Jako że co i rusz zdarzało mi się zsiusiać, musiałam rozwieszać ręcznik, żeby

przesechł, i często dostawałam karę. Ale później zapominałam o tym i szłam się

bawić z innymi dziewczynkami. Po uprzątnięciu ręczników cała przestrzeń sali

mogła służyć do zabawy. Pewnego razu, kiedy złapałyśmy jakąś infekcję, zakonnice

przygotowały wielki garnek płynu w trudnym do opisania kolorze, a my ustawiłyśmy

się w rządku i podchodziłyśmy po kolei, żeby wypić kilka łyżek. Ohydztwo! Ta

scena wyryła mi się w pamięci na zawsze.

Bogate dziewczęta z internatu w weekendy odwiedzali rodzice. My z sierocińca

przyglądałyśmy się tym spotkaniom zza płotu. Rodzice przywozili córkom prezenty,

przytulali je i całowali. Ja wprawdzie doświadczałam czułości ze strony zakonnic,

wszystkie obdarzały mnie pieszczotami, ale to nie

38

było to samo. Za prezentami nie tęskniłam, ale za takim szczęściem, owszem.

Któregoś dnia, kiedy miałam pięć lat, przeszłam korytarzem prowadzącym do

pokojów zakonnic. Modliły się w kaplicy na piętrze. Niewiele myśląc, wspięłam

się krętymi schodami na górę. Były to stare drewniane schody i okropnie

skrzypiały, kiedy się po nich stąpało. Usiadłam na najwyższym schodku, czekając,

aż skończą się modlitwy. Kiedy matka Adelina wyszła z kaplicy, krzyknęłam do

niej: „Chcę mieć rodziców!" Pnąca się ku górze spirala stała się symbolem mojego

poszukiwania. Przez następny rok codziennie wspinałam się po krętych schodach i

siadałam na ostatnim stopniu, aby spytać matkę Adelinę, czy już mi ich znalazła.

Cóż mogła odpowiedzieć nieszczęsnemu małemu stworzeniu, które wyjawiało jej

swoje największe pragnienie? Wtedy adopcje nie były powszechne. Zakonnice

zajmowały się kształceniem dziewczynek, a kiedy te dorastały, zapewniały im

posag i męża. Nie można było nie wyjść za mąż, chyba że dziewczyna czuła

powołanie do zakonu. Już od dzieciństwa popychano je ku przyszłości, nie dając

możliwości wyboru, decydowania o własnym życiu. Czasami byłam daleka od sympatii

do zakonnic, które najbardziej mnie beształy. Myślałam sobie, że kiedy będę

starsza, któregoś dnia tu wrócę i pokażę im, że mi się udało. Chciałam tylko,

żeby zrozumiały, jak się czułam.

Kiedy zaczęłam chodzić do szkoły, wymykałam się z lekcji, kiedy tylko mogłam.

Cały dzień biegałam boso za zakonnicami. Być może pozwalałam sobie na takie

wybryki, ponieważ intuicja podpowiadała mi, że to nie tutaj skończy się moja

egzystencja, że jeszcze zakosztuję życia na wolności. Dzięki uporowi zdołałam

zobaczyć trochę świata, czyli wyjść na kilka spacerów po Bombaju. Matka Adelina,

która zajmowała się kontaktami ze światem zewnętrznym, zabierała mnie ze sobą,

kiedy tylko mogła. Inne dziewczynki nigdy

39

nie wychodziły z sierocińca, ale ja - tak. Po codziennym spotkaniu u szczytu

krętych schodów matka Adelina dawała mi pyszne jabłko i szłyśmy przez ogród do

żelaznej furty. Wsiadałyśmy do taksówki i robiłyśmy rundę po wielkich hotelach,

takich jak Tadż Mahal, gdzie dawano nam jedzenie dla sierocińca. My tego

jedzenia nawet nie wąchałyśmy. Żywiono nas tylko suchym ryżem i jarzynami, bez

mięsa czy ryb. Smakowite potrawy lądowały na talerzach bogatych dziewcząt.

Kiedy uparcie domagałam się rodziny, matka Adelina tłumaczyła mi, że muszę się

więcej modlić i mocniej wierzyć. Nie mówiąc mi o tym, wysłała do Hiszpanii list,

w którym opisała moje losy, do koperty włożyła moje zdjęcie. List ten dotarł do

Barcelony, tysiące kilometrów od Bombaju i za czyimś pośrednictwem znalazł się w

domu Josepa Miro i Electy Vega, którym nawet przez myśl nie przeszło, że zostaną

moimi rodzicami. Właśnie zaczęli się starać o adopcję hinduskich bliźniaczek,

więc mieli rozeznanie w procesach adopcyjnych i być może znaleźliby rodzinę,

która zajęłaby się starszą dziewczynką. Bliźniaczkami tymi były Fatima i Mary.

Miały niewiele ponad rok i mieszkały na północy Indii, w sierocińcu prowadzonym

przez to samo zgromadzenie co w Bombaju. Mała Mary nie zdążyła poznać nowej

rodziny. Kilka dni przed wyznaczoną datą wylotu do Barcelony rozchorowała się.

Jej stan bardzo szybko się pogarszał i zmarła.

Gdy tylko moi przyszli rodzice pozbierali się po tym bolesnym ciosie,

postanowili, że Fatima będzie miała siostrzyczkę i złożyli wniosek o adopcję

innego dziecka. A moje zdjęcie, na którym krzyczę, że chcę mieć prawdziwy dom,

leżało na komodzie w jadalni. Ilekroć je podnosili, żeby wytrzeć kurz,

przypominali sobie, że trzeba dla mnie poszukać rodziców. W końcu pewnego dnia

mamie zaświtała w głowie myśl, że wcale nie muszą adoptować niemowlaka,

40

i poprosili o mnie. Umarła Mary, a urodziłam sieja, w wieku prawie siedmiu lat.

Nie miałam zielonego pojęcia, że sprawy przybrały dobry obrót i pozostało tylko

załatwić formalności. Wiele wysiłku kosztowało matkę Adelinę przekonanie

pozostałych zakonnic o sensowności adopcji. Nie było to w zwyczaju i one w ogóle

nie uwzględniały takiej możliwości, a poza tym przypuszczam, że mnie kochały.

Jednak zgodziły się. Pewnego ranka, jeszcze nim nadeszła pora rytualnego wejścia

po krętych schodach, matka Adelina przekazała mi wspaniałą wiadomość. „Już masz

rodziców" - powiedziała, wręczając mi czarno-białą fotografię. Od tej chwili

wszędzie nosiłam ze sobą zdjęcie tych, którzy mieli stać się moimi rodzicami.

Dla mnie już nimi byli. Bardzo się pogniotło, tyle razy je oglądałam i całowałam.

Na zdjęciu była również Fatima. Siostrzyczka to był dodatkowy dar losu, o którym

nawet nie marzyłam. Pamiętam dokładnie moją ogromną radość z tego, że będę miała

rodzinę, tak jak dziewczynki ze szkoły, które śledziłam.

Miesiące przygotowań do podróży do mojej nowej rodziny były pełną emocji

przygodą. Pewnego dnia matka Adelina wykorzystała taksówkową rundę po hotelach

Bombaju, żeby kupić mi ciepłe ubrania, których będę potrzebowała w Barcelonie.

Innym razem kupiłyśmy buty, których nigdy wcześniej nie miałam, oraz wielką

walizę, aby to wszystko zapakować. Matka Adelina dawała mi tylko drobne

wskazówki przy zakupach. Pozwoliła mi wybrać kolor płaszczyka i spódniczek oraz

fason butów, powiedziała nawet, że muszę pomyśleć, jakie prezenty chcę zawieźć.

Dzięki temu poczułam się jak duża dziewczynka. W sklepie z pamiątkami kupiłyśmy

obraz z kolorowego drewna dla taty, papierowych tancerzy ruszających się przy

dotknięciu dla mamy i lalkę, komplet zwierzątek i sari dla Fatimy. Walizka coraz

bardziej pęczniała. Z rzeczy, które miałam w szufladzie, nie zabrałam

41

nic, wszystkie zostały. Przypuszczam, że dostała je dziewczynka, która zajęła

mój ręcznik, zapełniła moją szufladę i pewnie nie miała takiego szczęścia jak ja.

Hałas w przedsionku przywraca mnie do rzeczywistości. Jedne z drzwi się

otwierają i pojawia się w nich starsza kobieta, mniej więcej

osiemdziesięcioletnia. Szczupła, bardzo niska, o białej skórze, ubrana na biało.

Matka Adelina. Na jej widok oczy zachodzą mi mgłą, po policzkach zaczynają

spływać łzy, które powstrzymywałam od przyjazdu do rodzinnego kraju. Ściskamy

się na powitanie i czuję, że nic się nie zmieniło poza tym, że obie jesteśmy

dużo starsze. Siadamy w przedsionku, żeby porozmawiać, i natychmiast zjawiają

się inne zakonnice. Niektóre stareńkie jak matka Adelina, ale są również młode.

Wszystkie są mną zainteresowane i w mgnieniu oka robi się zgiełk. „Nie pamiętasz

mnie?" „Ja myłam ci włosy" „A ja odprowadzałam cię na lekcje". Od czasu do czasu

w tej wrzawie - mieszance angielskiego i hiszpańskiego - matka Adelina i ja

wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia.

Zakonnice opowiadają, że kiedy szłam poprosić o śniadanie, zawsze mówiłam: It 's

time to ten. Jako że uwielbiałam wagary, mój angielski był bardzo ubogi. Ale

dziwnym trafem to bezsensowne zdanie zrobiło karierę i jeszcze dziś przy

śniadaniu ktoś zawsze rzuci: It 's time to ten.

Najmłodsze zakonnice oprowadzają mnie po szkole i sierocińcu. Nic się nie

zmieniło. Na środku podwórka, na którym w soboty jeździłyśmy po kolei na rowerze,

a w niedziele opalałyśmy się, nadal stoi wielki zardzewiały gar z wodą. Ile razy

z niego piłam! Z gałęzi drzewa obserwuje mnie kruk. Odciągam zakonnice w drugi

koniec ogrodu, żeby od niego uciec. Panicznie boję się tych ptaków. Kiedy byłam

mała, na

42

tym samym podwórku kruk podleciał do mnie i dziobnął mnie w szyję. Niewyraźne

okruchy przeszłości zamieniają się w konkretne wspomnienia.

Za domem te same pralki. Zakonnice prowadzą mnie do warsztatów, gdzie

dziewczynki uczą się szycia, gotowania i tańca. Nagle kątem oka dostrzegam kręte

schody. A więc najbardziej wymowny symbol mojej drogi naprawdę istnieje. Nie

potrafię ogarnąć tego wszystkiego. Zbyt wiele obrazów w krótkim czasie. Ale w

mojej głowie strzępy wspomnień powoU zaczynają układać się w całość. Dziewczynki,

które tutaj mieszkają, przygotowały piosenkę na moją cześć. Pokazują mi swoje

rysunki. Chociaż uśmiechają się i krzyczą jedna przez drugą, dostrzegam w ich

oczach cień smutku i jednocześnie podziw dla mnie.

Nadchodzi pora obiadu. Ten sam ryż z warzywami co dwadzieścia lat temu i ciasto,

które upiekły specjalnie z okazji mojego przyjazdu. Zakonnice porównują dawne

czasy z obecnymi. Komentują zmiany, jakie nastąpiły, i potwierdzają, że adopcja

stała się częstym zjawiskiem. Co roku kilka dziewczynek z sierocińca trafia do

rodzin adopcyjnych, zarówno w Indiach, jak i w innych krajach. Wyjaśniają mi, z

jakimi problemami muszą się zmagać, wychowując nowe pokolenie dziewczynek, i

tych z internatu, i tych z sierocińca. A ja opowiadam, co mnie tu przywiodło:

chcę odnaleźć przeszłość i pracować jako wolontariuszka w organizacji Setem.

Mogłybyśmy rozmawiać w nieskończoność, ale jak we wszystkich gorących krajach

istnieje tu święty zwyczaj: sjesta.

Mam wielką ochotę zostać sam na sam z matką Adelina. Ona również. W końcu mamy

chwilę tylko dla siebie. Matka Adelina chwyta mnie mocno pod rękę i odchodzimy.

Jest bardzo wątła, ma zaniki pamięci i każdy ruch sprawia jej dużą trudność.

Idziemy powoli do jej celi. Dla mnie wejście tam

43

jest jak przekroczenie progu świątyni. Tylko te ściany wiedzą, ile wysiłku

włożyła w to, aby dać mi szansę. Z jej oczu mogę wyczytać, że jest szczęśliwa,

widząc, że warto było walczyć, aby znaleźć dla mnie rodzinę, ofiarować mi nowe

życie. Matka Adelina przygląda mi się uważnie, jakby w ten sposób chciała

utwierdzić się w przekonaniu, że dobrze zrobiła, wysyłając list z moim zdjęciem.

Przypuszczam, że jest przejęta tak samo lub nawet bardziej niż ja. Wydaje mi się

również, że wyczuwa, że rodzice, o których prosiłam, rodzice, których znalazła

dla mnie w Barcelonie, uczynili ze mnie kobietę wykształconą i szczęśliwą.

Promienie zachodzącego słońca malują skromną celę na złoty kolor, jakby była to

komnata pełna skarbów. Łóżko, stół, krzesło. Na stole dziesiątki blaszanych

pudełek podpisanych imionami dziewczynek rozproszonych po świecie. Matka Adelina

drżącymi dłońmi odnajduje moje i Fatimy i wyjmuje żółtą kopertę ze zdjęciami z

dzieciństwa. Najbardziej pogniecione jest pierwsze zdjęcie, jakie przysłali moi

rodzice do sierocińca. Na odwrocie rozpoznaję pismo matki: „Twoi rodzice i twoja

siostrzyczka, którzy na Ciebie czekają".

W pudełku są też wszystkie listy, które pisaliśmy przez te dwie dekady.

Zaczynała zawsze mama, informując o naszych postępach i o tym, jak płynie nam

życie w Barcelonie. Potem Fatima i ja pisałyśmy, co się działo w szkole i jakie

dostałyśmy stopnie. Uwielbiałam opisywać ze szczegółami moje lekcje gry na

pianinie. Gdy odwracam Ust, ukazuje się wykonany przez Fatimę rysunek basenu, w

którym nauczyłyśmy się pływać.

Dorastałam, ale listy zachowywały tę samą strukturę. Były takie momenty w moim

życiu, przede wszystkim w okresie dojrzewania, kiedy - pewnie jak wszystkie

dziewczęta -

44

potrzebowałam kogoś zaufanego. O pewnych sprawach wstydziłabym się rozmawiać z

najbliższymi. Matka Adelina była idealną powierniczką, znała mnie najlepiej, a

poza tym nauczyłam się jej ojczystego języka! Ale nie mogła powstać między nami

zażyłość, jakiej pragnęłam, ponieważ listy pisaliśmy razem. Chciałam móc

opowiedzieć jej o pierwszym chłopaku, który mi się spodobał, i o cierpieniach,

przy których człowiek ma wrażenie, że umrze. Potrzebowałam również kogoś, komu

mogłabym zwierzyć się z nadopiekuńczości moich rodziców. Chcieli mnie uchronić

przed przykrymi doświadczeniami, ale często tego nie rozumiałam. Dopiero kiedy

dorosłam, zrozumiałam ich intencje i jestem im bezgranicznie wdzięczna.

Odkładam listy i zasypuję matkę Adelinę pytaniami, na które do tej pory nie

znalazłam odpowiedzi. Po dwudziestu latach w końcu nabieram pewności, że mgliste

wspomnienia, rozmyte obrazy, mają odniesienie w rzeczywistości. Opowiada mi ze

szczegółami, jak wyglądał dzień mojego wyjazdu. Żegnałam się ze wszystkimi bez

smutku, odchodziłam w stronę szczęścia tak zdecydowanym krokiem, że pomyślała,

że nie jest to normalne u tak małej dziewczynki. Na lotnisku, zanim przeszłam

przez szklane drzwi, pomachałam jej na pożegnanie, nie uroniwszy ani jednej łzy.

Jako dorosła często marzyłam, żeby mieć taką siłę, która zawiodłaby mnie

wszędzie, gdzie chcę dojść.

Matka AdeUna opowiada, wplatając wiele historii z czasów, kiedy tutaj mieszkałam,

ale nie chce wyleczyć ciągle otwartej rany. Mówi, że gdy skończyłam trzy lata,

zakonnice z Nasik wysłały mnie do Bombaju, żebym mogła chodzić do szkoły, ale

nie wyjawia szczegółów. Zna moje pochodzenie, nie chce jednak przekazać mi tej

informacji, aby oszczędzić mi cierpienia. Uważa, że w ten sposób mnie chroni.

Rozumiem ją, ale nie rezygnuję.

45

Chcę bardzo wiedzieć, kim byli moi biologiczni rodzice i dlaczego mnie porzucili.

W jakiej byli sytuacji, skoro stanowiłam dla nich taki ciężar, że musieli się

mnie pozbyć? Matka Adelina mówi, żebym nie rozgrzebywała przeszłości, bo będzie

mnie tylko bolała. Mam lepsze życie, niż mogłabym sobie wymarzyć, więc powinnam

dziękować Bogu za ten dar, za miłosc, jaką otrzymałam od mojej rodziny, za to,

że nie musiałam cierpieć biedy, w jakiej toną Indie. „Nie powinno cię obchodzić

- dodaje - czy jesteś córką bogatych czy biednych. Święte wody Indii dały ci

życie i powinnaś myśleć tylko o tym, żeby przeżyć je godnie, pomagając bliźnim,

czyniąc dobro". Nie zniechęca mnie to, chcę wiedzieć, muszę... „Jesteś córką

Gangesu, Asho" - odpowiada matka Adelina.

Nadchodzi pora powrotu. Przed pożegnaniem dokonujemy symbolicznej wymiany: daję

matce Adelinie moje sandały, mocne i wygodne, a ona daje mi swoje, bardzo

zniszczone, które męczą jej wrażliwe stopy. Ona podarowała mi nowe życie, ja

daję jej moje buty, aby mogła nadal iść drogą, która została jej do przebycia.

Obejmujemy się wzruszone. Przytulam ją tak mocno, że aż się chwieje, taka jest

słaba i krucha. Mam świadomość, że trzymam w ramionach jedną z najważniejszych

osób w moim życiu. Ponownie przechodzę przez ogród. Odnalazłam i uporządkowałam

wspomnienia, ale wciąż czuję gorycz: brakuje jednego fragmentu układanki. Nie

rozwiązałam sekretu mojej przeszłości, a to jest niezbędne, bym mogła spokojnie

móc patrzeć w przyszłość. Ostatni raz spoglądam na sierociniec, a potem wsiadam

do taksówki i wracam do domu Naresha i Kamal.

46

Poniedziałek, 28 października 1974 roku

Dziś obudziłaś się o siódmej rano, przerażona. Moją duszę rozdarł Twój krzyk:

„Mamusiu! Mamusiu!" Pobiegłam do Twojego pokoju. Wyglądałaś, jakby przyśnił Ci

się koszmar. Trudno nam się porozumiewać z powodu bariery językowej, ale gestami

wytłumaczyłaś mi, że boisz się ciemności i chcesz mieć zapalone światło. To

przykre, że nie możemy rozmawiać. Mogłabyś mi powiedzieć, czego się boisz, co Ci

się śniło, czego tak się przestraszyłaś. Chciałabym móc Cię uspokoić i

powiedzieć, że tutaj nie musisz cierpieć, że jesteś z nami i nie pozwolimy, żeby

stało Ci się coś złego. Przytuliłyśmy się mocno i chyba to zrozumiałaś. Twoja

siostrzyczka Fatima również się obudziła. Jest jeszcze wcześnie, więc zabrałam

Was obie do naszego łóżka. I we czwórkę świetnie się bawiliśmy. Fatima i Ty

łaskotałyście się, a ojciec i ja czuliśmy się bezgranicznie szczęśliwi. Ojciec

uwielbia utrwalać na zdjęciach takie cenne chwile, więc poszedł po aparat i

zrobiliśmy sobie rodzinną fotografię. Rozpiera mnie radość. Wiem, że uczuć ani

zdjęcia, ani niewprawnie pisane słowa nie są w stanie oddać, ale pocieszam się,

że zostawiam Ci świadectwo. Może któregoś dnia, kiedy sama będziesz matką,

zrozumiesz każde z tych uczuć. (...)

Po tej chwili szaleństwa zaczął się dla Ciebie i dla nas zwykły dzień. Pójdziemy

kupić ubranie i buty. Zakonnice kupiły Ci rzeczy najbardziej potrzebne na podróż,

ale ubranka te są za lekkie na chłód, jaki już nastał w Barcelonie.

Jak wspaniale jest wyjść na ulicę z moimi córeczkami! Wszyscy z dzielnicy

zatrzymują się, chcą się z nami przywitać. Rzucacie się w oczy z powodu karnacji.

Komuś wyrywa się: „Biedulki" i nawet sobie nie wyobrażasz, jaka złość mnie

ogarnia. Nie wiedzą, moja córko, że nie jesteście przygodą, ale całym naszym

życiem.

W sklepie obuwniczym musiałam stoczyć prawdziwą batalię, żebyś przymierzyła

mokasyny do szkoły. Wybrałaś inne

47

buciki, bardzo eleganckie, ale nienadające się do zabawy na podwórku. Nie wiem,

jakim cudem udało mi się wybić Ci je z głowy, ale w końcu uległaś.

Następny epizod miał miejsce w sklepie mięsnym. Patrzyłaś na mięso i nie

przestawałaś paplać i kręcić przecząco głową. W takich chwilach żałuję, że nie

możemy się zrozumieć. Wydaje misie, że chyba nigdy nie jadłaś mięsa. Ojciec i ja

przeczytaliśmy sterty książek o zwyczajach Twojego kraju. Zbliżało to nas do

Ciebie, kiedy staraliśmy się o adopcję. Rozkładaliśmy książki i mapy na stole w

jadalni. Ojciec studiował plan Bombaju -patrzył, gdzie znajduje się sierociniec,

ambasada hiszpańska, sądy, słynny dworzec Victoria, hotel Tadż Mahal. Codziennie

zaznaczał ścieżki i zastanawiał się, którędy będziesz jechać na lotnisko.

Czasami boli mnie, że nie przeżyłam z Tobą pierwszych lat Twojego dzieciństwa,

chwil, kiedy odkrywałaś wszystko, co Cię otacza. Zazdroszczę osobom, które były

przy Tobie i mogły się nimi cieszyć. Ale wreszcie jesteśmy razem... i całe życie

przed nami.

Obiad to była istna droga przez mękę. Okropnie wybrzydzasz. Wiem, że to trudne,

ale będziesz musiała przyzwyczaić się do nowych smaków. Żeby nie jeść, lałaś łzy

niczym fontanna. Pewnie zmiękczyłyby serce każdego, ale nie mam wyjścia, bo

jesteś niedożywiona i pewnie masz anemię. (...)

Najbardziej zadziwia mnie, jak mogłam myśleć, że trudno będzie mieć już dużą

córeczkę. Byłam przekonana, że będziemy mieć problemy z przystosowaniem się. Ale

wszystko idzie jak po maśle i mam nadzieję, że to wrażenie jest wzajemne.

Laiu Ly id ????. Zbieramy czereśnie z Fatimą w Vilanova de Prades, rodzinnej

wiosce naszego ojca.

Rodzina Miro w komplecie. Zima 1975 roku.

\ jfjjyl

????

Z matką Adeliną w ogrodzie sierocińca Regina Pacis w sierpniu 1995 roku.

Grób Mary, siostry Fatimy, córki, której moi rodzice nie zdążyli poznać.

Napis głosi: „Kochana malutka Mary, odeszłaś' do nieba, nie zdążywszy z nami

zamieszkać. Ale dla nas zawsze będziesz ukochaną córeczką. Twoi przybrani

rodzice,

którzy Cię kochają". Gdyby Mary nie umarła, moje życie wyglądałoby inaczej.

??????

? LO\flNG MEMORY OF

2 pełnymi rękami

a folderze, który w końcu stał się moją przepustką do Indii, wyróżniono dwa

słowa mające dla mnie ogromne znaczenie. Są czymś o wiele więcej niż nazwami

dwóch miast w odległym miejscu, są geografią mojego pierwszego życia. Nasik i

Bombaj. W obu miastach organizacja Setem współpracuje przy kilku projektach

lokalnych. Po przyjeździe do Bombaju wolontariusze z Barcelony zostali

podzieleni na dwie grupy. Jedną skierowano do pracy w szkole, a drugą do ośrodka

dla kobiet w dzielnicy na przedmieściach. W dzielnicy tej kwitnie prostytucja, a

wraz z nią występują wszystkie inne problemy wynikające z biedy. Ludzie

mieszkają w nędznych barakach skleconych z plastiku i kartonów, warunki

higieniczne są fatalne, a zdobycie wody pitnej graniczy z cudem. Dzieci

prostytutek muszą znikać z domu, kiedy matki przyjmują klientów, więc włóczą się

po ulicach. Nauczyły się, że nie mogą przeszkadzać. A nagrodą nie będzie lalka

czy rowerek, ale najwyżej garstka ryżu.

n

4 - Córka Gangesu

49

Ja znalazłam się w grupie skierowanej do szkoły, ale w niektóre popołudnia

pomagamy kolegom pracującym w ośrodku dla kobiet. Wolontariusze, którzy tam

pracują, załamują ręce. Nie czują się użyteczni, bo jakąkolwiek zmianę w tak

zdegenerowanym środowisku widać dopiero po dłuższym czasie. Zachodni sposób

działania polega na dążeniu do jak najszybszego osiągnięcia oczekiwanych

rezultatów. A tym ludziom można udzielić efektywnej pomocy, jedynie poznając

dogłębnie ich kulturę, tradycję i duchowość. Dopiero wtedy nadchodzi moment, by

wnieść coś od siebie.

Projekt wdrażany w tej dzielnicy polega na prowadzeniu ośrodka dla kobiet, w

którym otrzymują żywność dla siebie i swoich dzieci oraz mogą nauczyć się zawodu

i dzięki temu zrezygnować z uprawiania prostytucji. Przeprowadza się również

kampanie informacyjne o AIDS i innych chorobach. Kobiety otrzymują nie tylko

pomoc w zaspokajaniu podstawowych potrzeb życiowych, ale także zrozumienie i

współczucie, równie ważne jak woda, ryż czy lekarstwa. Do ośrodka przyjmowane są

wdowy i kobiety porzucone przez mężów. Niektóre były maltretowane lub -jak te z

twarzami zdeformowanymi przez kwas - przeżyły tak zwane „wypadki", będące niczym

innym jak próbą zabójstwa. Społeczeństwo odrzuciło te kobiety, utwierdzając je w

przekonaniu, że są niczym i że nic nie osiągną. Dzięki temu, że stowarzyszenie

rozwija swoje ośrodki, coraz więcej kobiet może wykonywać zawód, który umożliwia

im godne życie. Mieszkają we wspólnych domach i zajmują się rękodziełem, przede

wszystkim wyrobem tkanin. Wykonują także szmaciane lalki, torby, fartuchy, kapy,

poduszki. Przedmioty te sprzedaje się w Europie za pośrednictwem organizacji,

które gwarantują kobietom należyte wynagrodzenie. Dzięki pracy Hinduski

odzyskują godność; a te, które zostały oblane kwasem, mogą nawet pojechać do

50

Europy na operację plastyczną, co otwiera im drzwi do nowego życia.

Wszyscy jechaliśmy do Indii pełni dobrych chęci, optymizmu i zapału do pracy.

Teraz czasem czujemy się przygnębieni, bo wciąż nie udaje nam się znaleźć

miejsca, gdzie moglibyśmy być najbardziej użyteczni. Wiemy już, że praca

wolontariusza wymaga przede wszystkim poznania i zrozumienia wszystkiego, co nas

otacza. Dzięki temu zmieniamy się, w pewien sposób dojrzewamy do pomagania innym.

Zdobywane tu doświadczenia kształtują nas i kiedy wrócimy do domu, nie będziemy

biernie przyglądać się temu, co dzieje się na świecie, ale zakaszemy rękawy i

będziemy starali się go zmienić w miarę naszych możliwości.

Chciałam wrócić do Indii i coś z siebie dać, dlatego spędzam długie godziny w

szkole w Andheri, zamiast poświęcać czas na zwiedzanie. Pracując jako

wolontariusz, stykam się przede wszystkim z nędzą, nieszczęściem, patologiami

społecznymi, ale wiem, że Indie to nie tylko bieda, pracujące dzieci i

maltretowane kobiety. Od lat staram się poznawać moją ojczyznę, czytając książki

i oglądając filmy dokumentalne. Wiem, że jest to kraj o niezmiernie bogatej

kulturze, kraj wielu religii, ponad trzydziestu języków urzędowych i

nieskończonej liczby dialektów. Tradycję Indii widać na ulicach Bombaju, miasta,

które stanowią centrum hinduskiego przemysłu filmowego i dlatego bywa nazywane

Bollywood. Indie są przeludnione i pełne kontrastów tak ogromnych, że wręcz

niewyobrażalnych. Nie ma dnia bym nie zadawała sobie pytania, jak wyglądałoby

moje życie, gdybym nie została adoptowana. Na razie to pytanie pozostaje bez

odpowiedzi.

51

Jedziemy na wycieczkę do Nasik. Bardzo się denerwuję. Razem z grapą będę

poznawać konstrukcję rowów nawadniających, które zbierają wodę deszczową, ale

już sama zanurzę się w przeszłość. Mam nadzieję, że odnajdę kogoś, kto podaruje

mi ostatni fragment układanki - historię pierwszych miesięcy mojego życia.

Wtorek, 29 października 1974 roku

Obudziłam się o świcie i wesztam do Waszego pokoju. Moje dziewczynki smacznie

spafy. Jak wszystkie matki, strzegę Was dniem i nocą. W dzień widzę radość w

Waszych oczach, w nocy słyszę Wasz równy, spokojny oddech. Cudownie być Wasza

matką.

Te dni, Asho, poświęcamy na zżycie się ze sobą, posługując się prostym językiem

gestów i pieszczot. Twój śmiech cichnie tylko na czas posiłków, ale Twoje łzy

nie złamią mnie. Jeśli nie będziesz jadła, kochanie, nie urośniesz. Może

powinnam więcej się Tobą zajmować, ale Fatima również domaga się mojej uwagi.

Jednak naprawdę bardzo się cieszy, że przyjechałaś. Uwielbia się z Tobą bawić.

Podnosisz ją, robisz karuzelę, a kiedy stawiasz ją z powrotem na podłodze,

chwieje się, nie mogąc złapać równowagi. Fatima rozwija się troszkę wolniej,

dopiero niedawno nauczyła się chodzić. A na Twoim punkcie po prostu szaleje.

Wasz przyjazd oznaczał dla mnie ogromną zmianę. Kiedy postanowiliśmy Was

adoptować, zdecydowałam, że przestanę pracować jako modystka, aby całkowicie się

Wam poświęcić. To była dobra decyzja. Teraz mogę szyć dla moich córek, cieszyć

się Wami i być świadkiem waszych odkryć.

Kiedy tak o tym myślę, uświadamiam sobie, że bardzo niewiele opowiedziałam Ci o

sobie i o tym, jak wyglądało moje życie, zanim Fatima i Ty przyjechałyście do

Barcelony. Wy-

52

chodząc za mąż, pragnęłam stworzyć rodzinę i wyobrażałam sobie, jaka ona będzie.

Zawsze mówiłam Twojemu ojcu, że chciałabym urodzić bliźniaki. Wkrótce okazało

się, że moje marzenie pozostanie niespełnione. Lekarze stwierdzili, że nigdy nie

będę mogła urodzić dziecka. A jednak to, co niemożliwe, stało się realne.

Mieliśmy adoptować bliźniaczki -Maryi Fatimę. Gdy Mary ciężko zachorowała i

wkrótce zamknęła oczy na zawsze, bardzo cierpiałam. Pomyślałam, że okrutny los

zabrał mi to, co wcześniej sam dawał. Minęło kilka miesięcy. Czas ukoił mój ból,

a los podarował wspaniały prezent - Ciebie.

Pewnego dnia Twój ojciec przeglądał jakąś książkę i natrafił na anonimowy wiersz,

w którym pojawiają się imiona trzech naszych córek: Asha, Fatima i Mary

(.Marlen).

W trzech Mauretankach kocham się w Jaen, W Ashy, Fatimie i Marien.

Ja również jestem zakochana w moich córkach. Jesteście najważniejszym, co mam!

Bądź zawsze wytrwała w swoich pragnieniach, Asho, a spełnią się prędzej czy

później.

(???

?? ażdy dzień przynosi lawinę doznań związanych z pra-Ę\> cą, z pobytem w domu

naszych hinduskich gospodarzy i z moim postanowieniem, że muszę stawić czoło

własnej przeszłości. Kamal chwyta mnie za rękę i sadza na dywanie w jadalni.

Jest dumna, że ubieram się jak Hinduska, i zależy jej, bym wyglądała jak

najlepiej. Dlatego codziennie mnie czesze, za każdym razem inaczej: w warkoczach,

dwa warkocze albo całą masę warkoczyków. Kamal ma dużo obowiązków - zajmuje się

córkami i prowadzi dom - ale na te fryzjerskie zabiegi zawsze znajduje czas.

Energicznie, lecz bez pośpiechu rozczesuje mi włosy i rozdziela na pasemka, aby

je spleść. Od lat nikt mnie nie czesał... Sprawia mi to przyjemność, zamykam

oczy i się odprężam. To bodaj jedyny moment w ciągu dnia, kiedy udaje mi się nie

myśleć o niczym -mam cudowną pustkę w głowie.

Dziś Kamal szczególnie się postarała. Wie, dokąd się wybieram, więc zrobiła

bardzo kunsztowną kombinację warkoczyków. Gdy wychodzę, macha mi ręką na

pożegnanie.

54

Na ulicy zatrzymuję się, żeby kupić kwiaty, przeskakuję kilka kałuż pozostałych

po ostatnim deszczu i idę na postój taksówek. Podaję adres, który mój ojciec

zaznaczył kółkiem na planie Bombaju. Umówiłam się z matką Adeliną. Najpierw

pójdziemy na mszę, a później na cmentarz.

Kiedy rodzice dowiedzieli się, że zamierzam jechać do Indii, mieli dziesiątki

pytań i tylko jedną prośbę: „Idź na grób naszej siostry, małej Mary".

Fatima i Mary, bliźniacze siostry, urodziły się w Gujarat na północy Indii. Ich

rodzice byli bardzo młodzi i biedni i nie mogli zająć się córkami. Dziewczynki

trafiły do sierocińca w Gujarat prowadzonego przez kongregację Regina Pacis.

Kiedy miały niewiele ponad rok, moi rodzice postanowili je adoptować. Bardzo się

cieszyli, że będą mieć bliźniaczki. W ten sposób mogli dać nowe życie dwóm

istotom. Kilka dni przed planowanym odlotem do Barcelony przeniesiono je do

sierocińca w Bombaju. Tam Mary nagle zachorowała na odrę, którą w domu

wyleczyłyby odpowiednie lekarstwa i kilka dni w łóżku. Stało się jednak inaczej.

Śmierć Mary oznaczała początek mojego nowego życia. Mary, Fatima i ja

mieszkałyśmy pod jednym dachem, nie wiedząc, że połączy nas przeznaczenie. A

Fatimę i mnie spotkało to szczęście, że możemy dzielić coś o wiele cenniejszego

- życie w rodzinie.

Kwiaty kupiłam dla Mary. Nie mogę uwolnić się od myśli, że gdyby żyła, miałaby

teraz dwadzieścia dwa lata, jak Fatima. Ale co byłoby ze mną? Zostałabym na

zawsze w Indiach? Adoptowałby mnie ktoś inny? A może ci sami rodzice? Byłybyśmy

trzy. Biedna mama miałaby z nami mnóstwo pracy...

55

Przy grobie Mary matka Adelina ujmuje moje dłonie w swoje, drżące, i zapewnia,

że robili wszystko, co było w ich mocy. Siadamy na ławce przed mogiłą i chwilę

trwamy w ciszy. Odmawiam modlitwę za córkę moich rodziców, siostrę Fatimy i -

czuję to bardziej niż kiedykolwiek - moją siostrę. Matka Adelina w milczeniu

modli się ze mną. Moi rodzice tak bardzo chcieliby tu być...

Z kwiatów, które przyniosłam, robię dwa bukiety i stawiam je po obu stronach

tablicy, a matka Adelina opowiada, że w dniu pogrzebu Mary, po zakończeniu

ceremonii i powrocie do klasztoru, zadzwonił telefon z Barcelony. Moja matka,

bardzo zaniepokojona, pytała, czy dziewczynce nic się nie stało. W Barcelonie

była noc, matkę obudził koszmar. Usłyszała krzyk niemowlęcia. Zdenerwowana,

zadzwoniła do Bombaju, gdzie powiedziano jej, że Mary rozchorowała się i zmarła.

Zakonnice umieściły na jej grobie tablicę z napisem po angielsku w imieniu

rodziców, którzy ją adoptowali.

Kochana Mary, odeszłaś do nieba, nie zdążywszy z nami zamieszkać. Ale dla nas

zawsze będziesz ukochaną córeczką. Twoi przybrani rodzice, którzy Cię kochają,

Josep Miro i Electa Vega, Barcelona, Hiszpania.

2 listopada 1972-31 maja 1974

Kiedy Fatima i Mary przebywały w sierocińcu w Bombaju, ja zamęczałam wszystkich

ciągłymi prośbami o rodziców. Matka Adelina mówi mi teraz, że pewnego dnia

poprosiłam ją o rodziców... z Barcelony! Skąd mogłam wiedzieć o Barcelonie?

Pewnie usłyszałam o dwóch dziewczynkach, które tam jadą do adopcji. Tylko takie

wyjaśnienie przycho-

dzi mi na mysi. Przypuszczam, że w mojej podświadomości wyryła się prosta

zależność: Barcelona = rodzice = szczęście.

Dla matki Adeliny pójście na cmentarz okazało się wyczerpujące. Widzę też, że

niektóre moje pytania niepokoją ją, bo unika odpowiedzi. Nie chcę jej więcej

męczyć. Ale nie poddaję się. Czeka mnie jeszcze podróż do Nasik, gdzie, mam

nadzieję, odkryję więcej faktów z mojej przeszłości. Odprowadzam matkę Adelinę

do klasztoru i żegnamy się. Mam przeczucie, że jest to ostatnie pożegnanie, że

nigdy więcej jej nie zobaczę. Matka Adelina mówi, że zawsze będzie ze mną, tak

jak przez te wszystkie lata. Wierzę jej. Rozstajemy się przed żelazną furtą.

Może powinnam odprowadzić matkę Adelinę do celi. Nie robię tego. Stoję przy

bramie, patrząc, jak idzie wolno przez ogród, w moich sandałach, macha mi ręką i

uśmiecha się, a potem wchodzi do budynku.

Piątek, 1 listopada 1974 roku

Ostatnio nic, tylko biegamy po lekarzach. Chcieliśmy żeby tak jak Twojej

siostrze, zrobiono Ci wszystkie badania. I było tak samo jak z Fatimą. Lekarz

zaniepokoił się Twoim stanem. Powtórzył mniej więcej te same słowa: „Waga i

wzrost tej dziewczynki są nieodpowiednie dla dziecka w jej wieku. Poza tym

cierpi na poważną anemię, a w tych okolicznościach nie można zagwarantować, że

będzie się prawidłowo rozwijała. .. "? Córeczko moja, to prawda, że jesteś

kruszynką -szesnaście kilogramów i metr dwanaście wzrostu.

Stanem Fatimy przeraziłam się bardzo, bo wszyscy lekarze twierdzili, że nie

będzie dobrze chodzić... Szkoda, że nie widzą, jak teraz maszeruje. Dlatego nie

przejmuję się zbytnio, jestem pewna, że szybko wydobrzejesz.

57

Jutro urodziny Fatimy, bardzo ważny dzień dla nas wszystkich. Pierwsze urodziny

w domu. Przeżywamy po kolei Wasze „pierwsze chwile": pierwszy dzień w domu,

pierwsza kąpiel, pierwszy sen, pierwszy płacz... Jutro będziemy obchodzić drugie

urodziny Twojej siostrzyczki. Już sześć miesięcy jest z nami, a wydaje się, że o

wiele dłużej. Tyle się dzieje! (.. J

Przykro mi, że nic nie wiem o Waszym poprzednim życiu. Lekarze zadają mi różne

pytania, a ja nie umiem odpowiedzieć. Kiedy dorośniecie, również będziecie je

zadawać, a ja nie będę znać odpowiedzi. Dałabym wszystko, aby poznać każdy

szczegół z Waszej przeszłości. Czuję, że dzięki temu mogłabym spokojniej patrzeć

w przyszłość.

dnm do zaplecza

^\ ziś w Andheri nie ma lekcji. Dziedziniec szkolny przy-1^ brano kwiatami i

flagami, aby uczcić święto niepodległości Indii. Już od kilku dni z pomocą

nauczycieli dzieci przygotowują występy. Na początku, tak jak co rano, wszyscy

uczniowie śpiewają hymn państwowy. Później starsi występują w przedstawieniu

inscenizującym najważniejsze momenty z życia Gandhiego. Maluchy są oczarowane,

oczy mają wielkie jak spodki.

Nuria, Gabriela i ja żegnamy się z nauczycielami i dyrektorem tradycyjnym

namaste. To prosty gest, o znaczeniu symbolicznym: składając dłonie jak do

modlitwy, ofiarujesz się drugiej osobie z całą pokorą. Wykorzystujemy wolny

dzień na zwiedzanie. Kolejka ze stacji Andheri zawozi nas do Bramy Indii.

Miejskie autobusy są zwykle zatłoczone, ale w kolejce panuje ścisk nie do

opisania. Wymęczone docieramy do Bramy Indii, stanowiącej wejście do portu.

Szare, wzburzone morze zlewa się z gęstą masą chmur, z których lada chwila lunie

ulewny deszcz. Kolorowe są tylko

59

fajerwerki. Puszczają je dorośli i dzieci. Przyglądamy się jak zahipnotyzowane

ścieżkom, jakie rysują na niebie. O trzeciej zaczynają boleć nas szyje od

patrzenia w górę.

Po długim czekaniu w kolejce, równie chaotycznej jak ruch w porcie, wsiadamy na

statek, który zabierze nas na Wyspę Słonia. Lekka bryza nie jest w stanie

złagodzić duchoty. Spodnie przyklejają mi się do ciała i do drewnianego

siedzenia. Mam wrażenie, że wybrałyśmy nie najlepszy dzień na zwiedzanie. Trzeba

będzie kupić pocztówki, bo zdjęcia będą miały w tle szare niebo i szare morze, a

do tego statek tak się kołysze, że nie wiem, co zdołamy uchwycić w obiektywie.

Na domiar złego zaczyna padać, i to porządnie. Po godzinie schodzimy ze statku i

chowamy się w jaskiniach na wyspie. Portugalczycy nazwali ją Wyspą Słonia z

powodu wielkiej rzeźby, którą zobaczyli. Rzecz jasna, przedstawiała słonia.

Atrakcją wyspy są cztery świątynie wykute w skale. Na ścianach jaskiń znajdują

się płaskorzeźby przedstawiające losy bóstw, takich jak Sziwa, Parwati i Ganeś.

Idziemy dalej, zafascynowane pięknem ukrytym w kamieniu.

Przestało padać i słońce pozwala nam podziwiać wszystkie odcienie zieleni bujnie

zarośniętej wyspy. Omijamy stragany z pamiątkami i postanawiamy wracać do

Bombaju. Ale czekając na statek, nie mogę się oprzeć i podchodzę do jednego ze

straganów. Kupuję kilka kamiennych słoników. Mają w środku otwór, a w nim

drugiego, małego słonika, na cześć płodności.

Po obiedzie spacer po ulicach miasta. Chodzę, przypatrując się ludziom na

ulicach i w sklepach. Dociera do mnie, że plakaty filmowe na słupach i domach,

są malowane ręcznie. Mężczyźni na rusztowaniach zapamiętale wymachują pędzlami.

Obraz ten, tak jak obraz kobiet pracujących na

60

budowie przy układaniu cegieł, zaskakuje mnie. Wiele prac wykonuje się na środku

ulicy: są piszący listy do nie wiadomo kogo, dentysta, fryzjer, szewc. Staram

się nie przeoczyć żadnego szczegółu, bo przecież to mogło być moje życie.

Podchodzi do mnie jakiś staruszek i oferuje mi bębenek. Jest prześliczny, ale

bardzo drogi. Mężczyzna idzie za mną jeszcze przez cztery ulice, bo wie, że

zakochałam się w tym bębenku. Zauważył, że choć niesie wiele rzeczy, mój wzrok

od razu padł na bębenek. Nalega, więc zaczynam się targować, ale nie umiem i w

końcu płacę mu tyle rupii, ile chce. W cenę wliczone jest dokładne wyjaśnienie,

jak grać na bębenku i jak zamocować skórzane rzemyki, aby móc wszędzie nosić go

ze sobą. Zwłaszcza w czasie obchodów świąt na cześć Ganeśa, podkreśla starzec.

Postanawiamy iść na kawę do hotelu Tadż Mahal, chyba najbardziej luksusowego w

Bombaju. Muszę przyznać, że już dawno chciałam tam pójść, ale coś mnie

powstrzymywało. Dziś wreszcie to zrobię. Oczywiście dla mnie nie będzie to

wizyta turystyczna... W drzwiach wejściowych staję jak wryta i przez chwilę nie

mogę zrobić kroku.

Wiele razy byłam w Tadż Mahal z matką Adeliną, ale nie wchodziłyśmy tymi

drzwiami, tylko jednymi z drzwi od zaplecza, prowadzącymi bezpośrednio do kuchni.

Stamtąd nie było widać dywanów, wazonów, mebli, złoceń, wzorów na ścianach...

Widziałam tylko przeogromną kuchnię, w której przygotowywano potrawy z różnych

zwierząt (tak egzotycznych dla mnie, jak kurczak czy jagnię), i nie mogłam sobie

nawet wyobrazić, że są jadalne. Młody chłopak pomagał matce Adelinie zanieść

paczki do taksówki, a mnie w tym czasie dawano zawsze kawałek ciasta albo

cukierek.

Chciałabym to zrobić jeszcze raz - zakraść się od kuchni, ale muszę wejść

wielkimi drzwiami. Już nie ma małej porzuconej hinduskiej dziewczynki, teraz do

hotelu przychodzi

61

kolejna Europejka. I tak zwracam na siebie uwagę częściej, niżbym chciała, i

brakowałoby tylko tego, żebym weszła kuchennymi drzwiami. Zbyt wiele musiałabym

tłumaczyć.

W kawiarni czeka na nas porcelanowa zastawa do kawy i herbaty. Piszemy\kartki.

Siedząc wygodnie w fotelu, zastanawiam się, którędy wchodzi się do kuchni,

wyobrażam sobie krzątaninę kucharzy, zmywaczy, cukierników... Może jeszcze

pracuje kobieta, która dawała mi ciasto. Może ktoś' przypomniałby mnie sobie,

gdybym go naprowadziła, ale jest to niemożliwe. Przyjechałam do Indii, żeby

odnaleźć moją przeszłość, co jednak nie oznacza, że mam obsesyjnie tropić jej

ślady. Przyjechałam pracować również jako wolontariusz, uczyć się i nie chcę

skupiać się wyłącznie na sobie.

Zbytek i przepych hotelu wywołuje we mnie niesmak, boli mnie widok luksusu i

blichtru. Prawdziwy Bombaj znajduje się po drugiej stronie ulicy, a hotel jest

jak szklana kula, do której nie dociera nawet szmer prawdziwego życia.

Obserwując ludzi, którzy zatrzymują się w Tadż Mahal, mam wrażenie, że wielu z

nich przyjeżdża wyłącznie po to, by oglądać wspaniałe rezerwaty przyrody,

wielkie świątynie i pałace. Trochę egzotyki bez zbytniego zaangażowania. Na

pewno niejeden jest tak porażony tym, co widzi na zewnątrz, że musi spędzić

wakacje zamknięty w hotelowych pokojach, z klimatyzacją, chodząc wyłącznie po

misternie tkanych, wytwornych dywanach.

Wychodzimy z hotelu i znów spacerujemy po mieście. Zatrzymuję się przy ulicznym

straganie, aby kupić flet do zaklinania węży i skrzypce. To flet poprzeczny i na

razie nie umiem wydobyć z niego dźwięku, ale może mi się uda przy odrobinie

cierpliwości. Z każdej podróży przywożę instrumenty muzyczne. Zgromadziłam już

pokaźną kolekcję, z któ-

62

rej jestem bardzo dumna. Na lekcjach muzyki, które prowadzę w szkole w

Barcelonie, pokazuję uczniom te instrumenty i razem przenosimy się do różnych

krajów, poznajemy różne rodzaje muzyki, różne kultury. Flet posłuży mi za

ilustrację do historii o zaklinaczu węży, którą czytała mi mama, kiedy byłam

mała.

Nasz dom żyje muzyką. Tata jest organistą i kompozytorem, a mama gra na

skrzypcach. Wkrótce po przyjeździe do Barcelony rodzice posadzili mnie na stołku

przy pianinie i dali pierwszą lekcję gry. Znalazłam się więc w świecie muzyki w

sposób naturalny, choć narzucony, bo nie da się ukryć, że nauka gry na pianinie

jest bardzo żmudna. Wymaga ogromnego poświęcenia, a rezultatami można cieszyć

się dopiero po dłuższym czasie. Kiedy moi koledzy się bawili, ja spędzałam kilka

godzin, ćwicząc gamy. Ale wytrwałość się opłaca. Z każdym dniem zapalałam się

coraz bardziej i skończyłam wydział gry na pianinie w konserwatorium, które na

wiele lat stało się moim drugim domem. A teraz pracuję jako nauczycielka muzyki.

Obładowana bębenkiem, fletem i skrzypcami wyglądam jak kobieta-orkiestra. Idąc

na dworzec kolejowy, żartujemy i śmiejemy się, ale ja cały czas obserwuję twarze

mężczyzn i kobiet, którzy mnie mijają. Szukam w nich moich rodziców, po których

odziedziczyłam orientalne rysy i ciemną skórę. Zdaję sobie sprawę, że to jałowe

zajęcie, bo przecież nie potrafiłabym rozpoznać moich biologicznych rodziców.

Nie wiem, kim są ani jak wyglądają. Znam tylko twarze moich rodziców adopcyjnych,

którzy czekają na mnie w Barcelonie, tak jak czekali dwadzieścia lat temu.

63

Wtorek, 5 listopada 1974 roku

Croga Asho, dni mijają w szalonym tempie. Dziś pierwszy ??? zaprowadziliśmy Cię

do szkoły. Na długo przed Twoim przyjazdem rozmawialiśmy z dyrektorką, panią

Bofill, która dowiedziała, ze nie ma żadnych przeszkód, żebyś została przyjęta,

ale najpierw musisz poznać szkołę. Tak też zrośliśmy Byłaś bardzo zdziwiona i

onieśmielona, całe szczęsne, że nie zaczęłaś płakać. Jak mam Ci wytłumaczyć, że

trzeba chodzić do szkoły? Akurat była długa przerwa i Uczniowie bawili się na

boisku. Na widok tylu ska-czącyc/i; biegających i wrzeszczących dzieci chwyciłaś

mnie n-iocno za rękę i zrobiłaś przerażoną minę. Pewnie myślaf$śt że to internat

i że Cię tam zostawimy. Nie musisz s/ę oać, nigdy nie zostawię Cię samej na

dłużej, niż to konieczne.

??? Bofill przywitała się z Tobą i chyba trochę się uspokoiłaś. Zaproponowała,

żebyś zaczęła jak najszybciej, więc jużjutrę) pójdziesz na lekcje. Przez

pierwsze dni będziesz przychodziła tylko rano, żeby się oswoić z nowym miejscem

i poznać klesę_

Środa, 6 listopada 1974 roku

Jak wszyscy rodzice, przeżyliśmy dziś trudny moment, kiedy fro raz pierwszy

zostawialiśmy Cię w szkole. Ściśle mówiąc bardzo przeżył to Twój ojciec, bo to

on Cię odprowadził, ja zostałam w domu z Twoją młodszą siostrzyczką. Myślało,m 0

Tobie cały ranek. Martwiłam się, jak będziesz się zachoubywać, jak będziesz

rozmawiać z nowymi kolegami, skoro o/e znasz ani jednego słowa po katalońsku,

jak zrozumiesz nauczycielkę? Tata powiedział, że zostawałaś z płaczem. >Ą/e w

południe, kiedy po Ciebie przyszedł, nauczycielka dowiedziała, że szybko się

rozpogodziłaś i zaczęłaś

64

bawić się i rysować z innymi dziećmi. Po powrocie do domu rzuciłaś mi się w

ramiona jak w dniu przylotu z Indii.

Kładę Cię spać i przypominam, że jutro kończysz siedem lat. Wiem, że mnie nie

rozumiesz, ale wszystko się ułoży. Już chodzisz do szkoły, a ja mam trochę

więcej czasu.

Czwartek, 7 listopada 1974 roku

Dziś wieczorem, chociaż życzyłam Ci dobrej nocy, zasnęłaś niespokojna i budziłaś

się kilka razy. Pierwsze dni w szkole musiały wprowadzić sporo zamieszania, bo

ostatnio sypiałaś dobrze. Nie wiedzieliśmy, jak Cię uspokoić, więc już o świcie

zaczęliśmy świętować Twoje urodziny. Codziennie proszę Boga, abym mogła być przy

Tobie i patrzeć, jak rośniesz zdrowa i szczęśliwa. Tak jak w dniu urodzin Twojej

siostry, dziś myślałam o Twoich rodzicach, po których odziedziczyłaś ten cudowny

uśmiech i ciemną karnację. Gdyby mogli zobaczyć Cię teraz... na pewno cieszyliby

się, że jesteś zdrowa. Czasem zastanawiam się, do kogo jesteś podobna - twarz

matki, oczy ojca, a nos... Kiedy dorośniesz, sama poszukasz odpowiedzi na te

pytania. (...)

Dla ojca i dla mnie dniem Twoich urodzin zawsze będzie 27 października. W tym

dniu przyjechałaś do Barcelony i narodziłaś się dla nas.

Rano wykąpałam Cię i ubrałam do szkoły w bardzo ładną sukienkę. Tornister był

pełen cukierków. Bardzo się ucieszyłaś i od razu zrozumiałaś, że cukierki są do

rozdania dzieciom w szkole.

Po południu urządziliśmy przyjęcie dla rodziny i sąsiadów. Widziałaś, że Fatima

zdmuchnęła świeczki na torcie w dniu swoich urodzin, a dziś Ty to zrobiłaś.

Kolejny pierwszy raz w Twoim życiu.

5 - Córka Gangesu

65

Nie chciałaś jeść kolacji, a ja nie nalegałam. Poszłaś do łóżka i zasnęłaś jak

niemowlę, ledwie przyłożyłaś głowę do poduszki.

w,"- ••

I

$e$hm inna

?utro mijają trzy tygodnie od przyjazdu do Bombaju. Wydaje mi się, że jesteśmy

tu dłużej. Dni upływają nam na zajęciach w szkole, pracy w przytułku dla kobiet

i - w wolnych chwilach - spacerach po mieście. Wrzawa na ulicach wiecznie

zalanych tłumem ludzi sprawia, że nie słyszę nawet własnych myśli. Zapamiętuję

obrazy, chłonę zapachy, kolory i dźwięki. Przystaję na chwilę i patrzę na

tętniące życiem miasto. Na kobiety dźwigające tobołki, rikszarza, który toruje

sobie drogę w tłumie, dziecko niosące na głowie kiść bananów większą niż ono

samo, chłopaka pędzącego na rowerze na łeb na szyję, mężczyznę niosącego tacę z

herbatą. .. Widzę też wiele wpatrujących się we mnie oczu.

W Barcelonie wyróżniam się z powodu koloru skóry, włosów, rysów, ale że mieszkam

tam od dzieciństwa, przyzwyczaiłam się do tego, że często ktoś mi się przygląda.

Pogodziłam się z moją rolą - bycia inną. Teraz uświadamiam sobie, że tutaj

również jestem inna. Ludzie przyglądają mi się badawczo, jakby wiedzieli, że

mimo ciemnej skóry

67

i typowo hinduskich rysów nie pasuję do nich. Niektórzy zatrzymują mnie na ulicy,

proszą, żebym im powiedziała, gdzie jest jakaś ulica lub sklep, i dziwią się, że

ich nie rozumiem. Pewnie myślą: „Z choinki się urwała, że nie rozumie marami?"

Czuję, że powinnam rozstrzygnąć kwestię, która najbardziej nie daje mi spokoju.

Z jakiej jestem kasty? Tak, wiem, że system kast został zniesiony, ale w

praktyce nadal obowiązuje. Kariera zawodowa, życie towarzyskie, zawieranie

małżeństw - wszystko to jest uzależnione od przynależności do tej czy innej

kasty. Nie wiedząc, do której należę, mogę popełnić ogromny nietakt. Dlatego

proszę hinduskie dziewczyny pracujące dla organizacji, z którą współpracuje

Setem, aby mi wyjaśniły, z jakiej jestem kasty. Wybuchają śmiechem.

Wygląda na to, że moje pytanie było absurdalne. W końcu dziewczęta przestają się

śmiać i mówią, że nie jestem z żadnej kasty, bo nie jestem z Indii, choć tutaj

się urodziłam i spędziłam część dzieciństwa. Tłumaczę im, że chcę to wiedzieć

tylko po to, żeby móc się odpowiednio zachowywać.

Już poważniejszym tonem tłumaczą, że nie zostało we mnie nic z Hinduski. „Masz

śniadą karnację, czarne oczy i włosy, ale nie chodzisz jak Hinduska, nie

patrzysz jak Hinduska, nie gestykulujesz jak Hinduska. Dla nas jesteś Europejką,

więc nie musisz martwić się o kasty".

Widocznie jestem bardzo naiwna, bo zupełnie nie spodziewałam się takiej

odpowiedzi. Zauważyłam, że przyglądają mi się i traktują nieufnie, jakby nie

wiedziały, czy jestem stąd, czy może spadlam z innej planety. Ale mówiąc bez

ogródek, że tutaj nie pasuję, ranią mnie do żywego.

Dopiero po długiej chwili uświadamiam sobie, że mają rację. Przed przyjazdem

myślałam, że kiedy postawię stopę

68

w ojczyźnie, poczuję przypływ patriotyzmu i będę rasową Hinduską. Tak się jednak

nie stało, bo choć z niektórymi rzeczami silnie się identyfikuję, inne wzbudzają

we mnie odrazę. Chyba sama muszę poszukać sobie miejsca i być może przyznać, że

jestem znikąd i zewsząd po trochu.

Nadal spaceruję po tym chaotycznym mieście i wciąż czuję na sobie spojrzenia

mijających mnie ludzi. Noszę salwar kamez, ale nie umiem patrzeć i poruszać się

jak Hinduski. Twarze wpatrujących się we mnie przechodniów wyrażają rozmaite

uczucia: raz jest to sympatia i akceptacja, innym razem niechęć i odrzucenie.

Odkrywam, że i mną targają te same sprzeczne emocje. W miarę poznawania prawdy o

sobie samej, cząstki, które kształtują mnie jako osobę, powoli odnajdują swoje

miejsce.

Po przyjeździe do Barcelony musiałam oswoić się z wieloma nowymi dla mnie

rzeczami. Najpierw poszłam z mamą kupić ciepłe ubrania, bo te, które przywiozłam

z Indii, były nieodpowiednie na nadchodzącą zimę. Swetry, spódnice i spodnie

nosiłam z radością, za to z butami wyczyniałam istne cyrki. Wkładałam je tylko

kiedy miałam wyjść z domu; od razu po powrocie każdy but leciał w inny kąt

przedpokoju. Ale już prawdziwym dramatem były posiłki. Nic mi nie smakowało, bo

byłam przyzwyczajona dojadania tylko ryżu, soczewicy i jarzyn. Rodzice martwili

się, że jestem okropnie wychudzona, więc po prostu zmuszali mnie do jedzenia,

nie zważając na krzyki i płacz.

Mimo tego rodzaju problemów przystosowałam się bardzo szybko. Już po tygodniu

chodziłam do szkoły. Jako że nie umiałam czytać ani pisać i, rzecz jasna, nie

znałam katalońskiego, w wieku siedmiu lat trafiłam do klasy pięciolatków. Tam

byłam królową mambo. Prace ręczne i rysunki również szły mi znakomicie.

69

Już pierwszy mój rysunek został wywieszony na tablicy na korytarzu i podziwiały

go wszystkie dzieci. Te drobne sukcesy sprawiły, że czułam się lubiana i

akceptowana.

Po zaledwie trzech miesiącach już mówiłam po kata-lońsku. Niesamowite, z jaką

łatwością uczymy się języka w dzieciństwie. Ale nie ja jedna zmieniłam język.

Moja matka pochodzi z Zamory, przeprowadziła się do Barcelony w wieku pięciu lat.

Zawsze rozmawiała po kastylijsku, również z moim ojcem. Ale kiedy miałam

przyjechać, postanowili, że językiem domowym będzie kataloński, i matka podjęła

wysiłek, by nauczyć się go razem ze mną.

Na Boże Narodzenie nauczyłam się nawet kolędy. Zaśpiewałam ją na pasterce w

Vilanova de Prades, rodzinnej wiosce mojego ojca. Była mroźna noc, kościół pełen

ludzi. W odpowiedniej chwili tata dał mi znak, a ja stanęłam przy nim i

zaśpiewałam kolędę opowiadającą o małej Maryi. Wszyscy się wzruszyli na widok

malutkiej dziewczynki, biedulki z drugiego końca świata... Całkiem dobrze jej

wyszło... Jak szybko nauczyła się katalońskiego... Podobno nawet można było

zrozumieć, co śpiewałam!

Piątek, 22 listopada 1974 roku

Asho, kochana córeczko, codziennie poznajesz nowe słowa. Jesteśmy z tatą tacy

szczęśliwi, że możemy być świadkami Twoich odkryć. Już możemy rozmawiać i to

wiele ułatwia. W dniu Twojego przyjazdu ojciec biegał za Tobą po całym domu z

angielskim słownikiem, żeby zrozumieć, co mówisz. Nie brzmiało to jak angielski,

ale on był uparty. W końcu, w potoku szczebiotaniny, rzuciłaś: Put on TV /'

ojciec nie posiadał się z radości, że Cię zrozumiał. Teraz ciągle tak się

czujemy, bo zaczynasz mówić po katalońsku. Czytałam, że dzieci mają wyjątkową

łatwość uczenia się języków,

70

a teraz przekonuję się o tym na własne oczy. Mnie idzie bardzo opornie.

Dziś miałaś pierwszą lekcję gry na pianinie. Jak zawsze, kiedy zaczynasz coś

nowego, płakałaś. Posadziłam Cię na stołku i poprowadziłam paluszki, żebyś

zagrała gamę. Na pewno dobrze Ci pójdzie. Nie chcę, żebyś pod jakimkolwiek

względem czuła się gorsza od Twoich rówieśników. Ojciec i ja zrobimy, co w

naszej mocy, żeby nadrobić stracony czas. Zawsze będziemy gotowi pomóc Ci we

wszystkim. Oboje uważamy, że jeśli człowiek jest uparty i wytrwały, osiągnie to,

czego pragnie. Ale o tym nie muszę Ci mówić. Przecież właśnie dzięki uporowi i

determinacji masz rodzinę.

?

Zaihzyki ? filmy

Rozchorowałam się. Bolało mnie gardło i dokuczał męczący Jv kaszel, ale

zlekceważyłam te objawy. Nadal prowadziłam zajęcia w szkole, choć z mniejszą

energią niż zwykle. W końcu się doigrałam. Wysoka gorączka, dreszcze, kaszel tak

silny, że prawie się dusiłam. Od trzech dni jestem uwięziona w łóżku. Nie mogę

wstać, bo termometr pokazuje ciągle ponad trzydzieści dziewięć stopni. Czuję się

potwornie, cała obolała, i już nie wiem, jak się położyć. Wszyscy bardzo o mnie

dbają. Koleżanki podają mi antybiotyki i syrop na kaszel, a Kamal przygotowuje

soki z cytryny i napary o cudownych właściwościach.

Lekarstwa nie skutkują. Po kolejnej nieprzespanej nocy rano jestem nieprzytomna.

Dziewczęta pocieszają mnie, mówią, że to tylko bardzo silne przeziębienie.

Chciałabym im wierzyć, ale mam wrażenie, że złapałam bardzo poważną chorobę.

To niemożliwe, wykluczone, pocieszam się w duchu. Przecież przed wyjazdem z

Barcelony podano mi wszystkie

72

konieczne szczepionki. Staram się nie tracić animuszu, jest to jednak bardzo

trudne.

Czuję się samotna. Dziewczęta cały dzień są poza domem, pracują w szkole, chodzą

na lekcje jogi i na spacery. Kamal przygotowuje mi ryż i zmienia wilgotne okłady

na czole, ale dość pracy ma z własną rodziną. Krząta się cały dzień bez chwili

wytchnienia. Dopiero wieczorem trochę zwalnia. Może na chwilę usiąść, zapalić

tytoń i pooglądać telewizję. Towarzystwa dotrzymuje mi mała Ibuthi. Przysiada na

łóżku i rysuje kolorowe obrazki, które później mi wręcza, abym się lepiej

poczuła. To czarujące stworzenie. Patrzę na nią i zastanawiam się, czy moje

dzieci będą do niej podobne.

Mam wrażenie, że życie ze mnie uchodzi i z nikim nie będę mogła się pożegnać.

Chwytam się pisania niczym ostatniej deski ratunku, skoro dziennik ma być

jedynym świadkiem tego, co przeżyłam przez miesiąc w Indiach. Na okładce zeszytu

przykleiłam kopertę z dwiema fotografiami, bo teraz chcę je mieć cały czas

blisko siebie. Kiedy szykowałam się do wyjazdu, przejrzałam albumy ze zdjęciami

i wybrałam fotografię rodziców, na której bardzo ładnie wyszli oraz prześliczne

zdjęcie Fatimy. Pomyślałam, że dotrzymają mi towarzystwa i dodadzą otuchy,

gdybym się załamała albo bardzo za nimi tęskniła. Tak też się stało. Teraz, w

chwilach, kiedy jest mi ciężko, podnosi mnie na duchu to, że są blisko mnie.

Porozumiewam się z nimi za „pośrednictwem" dziennika, bo gdybym zadzwoniła i

powiedziała, jak się czuję, zmartwiliby się, a tego nie chcę za żadne skarby.

Lato spędzają w Vilanova de Prades - gorące dni, chłodne noce. Ojciec pewnie

poszedł po wodę do źródła, mama podlewa ogród, a Fatima ćwiczy grę na pianinie.

A może poszli na spacer do lasu...?

73

Korzystając z tego, że trochę mi lepiej i potrafię zebrać myśli, piszę kilka

słów pożegnania, aby ci, którzy mnie kochają i którzy dali mi wszystko,

wiedzieli, że o nich myślałam. Pomimo odległości wyraźnie odczuwam ich bliskość.

Czuję, że umieram, a przed moimi oczami przesuwa się film zlewający się z

majakami gorączki. Nie jest to streszczenie mojego życia, jakie podobno widzą

umierający, ale raczej dokumentalny czarno-biały film o tym, czego nauczyłam się

w tej podróży, a z czym się jeszcze nie pogodziłam. Najpierw pojawia się ojciec

Ribas, którego słowa sprawiły, że staram się patrzeć dookoła, nie oceniając tego,

co widzę.

Nie zawsze mi się to udaje, bo niełatwo zrozumieć różne koncepcje życia i świata.

Starałam się zbliżyć do tutejszego sposobu myślenia, zgodnie z którym śmierć to

tylko granice między jednym życiem a drugim. Kiedy myślę o tym jako o zjawisku

odległym, perspektywa ta jest bardzo pokrzepiająca, kiedy jednak to dotyczy mnie

bezpośrednio, okazuje się bardzo trudne. Trzeba gorliwie wierzyć, bo w

przeciwnym razie pozostają jedynie wątpliwości i ciężko jest pamiętać, że nie ma

się czego bać, bo po tym życiu będzie kolejne.

W moim filmie są również sceny z udziałem kolegów z grupy i pojawia się wszystko,

czego nauczyliśmy się jako wolontariusze. W szkole i w przytułku - dzieci i

kobiety są zawsze najbardziej pokrzywdzone. Zaimponowała nam ich wola życia oraz

energia, którą biorą nie wiadomo skąd, aby radzić sobie z rzeczywistością. I

szczególna rola matki Adeliny, która nadała kształt wielu wyblakłym wspomnieniom

towarzyszącym mi przez te wszystkie lata. To jest jak pożegnanie. Pisanie

dziennika przynosi mi ukojenie, bo -jeśli coś się stanie - zostanie ślad, że

myślałam o tych wszystkich osobach, które były ważne w moim życiu, i że ich nie

zawiodłam.

74

Nigdy tak długo nie miałam gorączki, więc poprosiłam, żeby wezwano lekarza. I

zagroziłam, że nie będę jeść, jeśli nie przyjdzie szybko.

Środa, 27 listopada 1974 roku

Dziś mija miesiąc od Twojego przyjazdu. Bardzo się zmieniłaś przez ten czas!

Chętniej jesz, chociaż jeszcze czasami grymasisz... Zaczynasz odnosić osobiste

sukcesy, tak jak rysunek w szkole, który wszyscy podziwiali. No i powoli można

Cię zrozumieć... A wszystko dzięki temu, że bardzo się starasz.

Dziś również odniosłaś maty sukces. Gdy tylko ojciec wrócił z pracy,

pochwaliłyśmy się nim. Udało Ci się zagrać gamę na pianinie oburącz! Ojciec był

zachwycony. Siedziałaś na stołku, przyglądałaś się nam i wiedziałaś, że nas

uszczęśliwiłaś. Nasze słoneczko! Jeszcze nie potrafisz zrozumieć, ile znaczy dla

nas muzyka. Bardzo nas do siebie zbliżyła i mamy nadzieję, że Ty również ją

pokochasz. Twój ojciec chciał zajmować się muzyką zawodowo. Ja, będąc małą

dziewczynką, uczyłam się w szkole muzycznej gry na skrzypcach i solmizacji. (...)

Kiedy poznałam Twojego ojca, zachęcona przez niego, znów zaczęłam uczyć się gry

na skrzypcach.

Jestem pewna, że gdy zaczniesz grać melodie, przekonasz się, że warto wkładać w

naukę tyle wysiłku. Poza tym zdaliśmy sobie sprawę, że masz dobry słuch i

poczucie rytmu. Kiedy ojciec gra, zaczynasz tańczyć i dobrze Ci to wychodzi.

Jest Wami oczarowany, robi Wam zdjęcia, nagrywa Wasze rozmowy i zabawy... Nie

można oderwać go od kamery: montuje filmy, podkłada muzykę, podpisy...

Przeżywamy bardzo wzbogacające i twórcze chwile.

75

Lekarka o imieniu Pushpa zbadała mnie i stwierdziła, że pewnie zaraziłam się

malarią. Wydaje mi się to nieprawdopodobne, przede wszystkim dlatego, że brałam

tabletki i przestrzegałam wszystkich zasad. Pushpa jest lekarką w ośrodku dla

osób, które uległy wypadkom w miejscu pracy i potrzebują opieki. W zeszłym

tygodniu pojechałyśmy zobaczyć ten ośrodek i Pushpa była naszą przewodniczką.

Teraz wybawia mnie od domowych medykamentów. Pomaga mi wstać i wsiąść do dżipa.

Jedziemy do szpitala. Po drodze zadaję jej wszystkie pytania, jakie przyszły mi

do głowy. Odpowiada na nie bez dramatyzowania i uspokaja mnie trochę. Podobno

czasem zdarza się, że mimo zażycia lekarstw zapada się na malarię. Parkujemy

przed szpitalem i kierujemy się do wejścia. Pushpa cały czas mnie podtrzymuje,

bo jestem tak słaba, że nie mogłabym postawić nawet kroku.

Wejście do szpitala wygląda filmowo, i nie jest to tylko przenośnia. Otwieramy

drzwi pchnięciem i przed nami pojawia się statyw z kamerą. Podłoga pełna kabli i

torów do przesuwania kamer. Wbijam wzrok w podłogę, bo oślepiają mnie światła.

Przebrani za lekarzy i pielęgniarki aktorzy zamienili panującą w szpitalu ciszę

w wielki harmider. Wiele wysiłku kosztowało nas znalezienie prawdziwego lekarza,

bez atrapy słuchawek na szyi. Drzwi z napisem na obu skrzydłach: Izba przyjęć.

Pushpa otwiera je, ale okazuje się, że tu również kręcą film. O mało nie

wystąpiłyśmy jako statystki! Druga próba powiodła się i znajdujemy się w

prawdziwej poczekalni. Natychmiast kładą mnie na noszach.

Lekarz, który mnie przyjmuje, zadaje masę pytań. Pushpa musiała mu przerwać i

wyjaśnić, że nie rozumiem marami. Zamurowało go. Przez chwilę mam wrażenie, że

nie traktuje nas poważnie, podejrzewając, że uciekłyśmy z planu filmowego. Kiedy

wreszcie wyjaśniamy, w czym problem, lekarz przyznaje rację Pushpie i postanawia

zrobić mi test

76

na malarię. Po półgodzinie przynoszą wyniki z laboratorium. Badanie dało wynik

negatywny, nie można jednak wykluczyć malarii ze stuprocentową pewnością. Koniec

końców, przepisują mi mnóstwo zastrzyków i tabletek.

Pushpa jest zdania, że powinnam mieć dobrą opiekę, dlatego zabiera mnie do

ośrodka, w którym pracuje. Zostaję więc zakwaterowana wśród zakonnic. Są między

nimi Hiszpanki, rozmawiają ze mną i przygotowują mi pyszną zupę. Codziennie rano

i wieczorem przychodzi Pushpa robić mi zastrzyki. W ośrodku jest wiele kalek -

skutek wypadku przy pracy. Atmosfera jest bardzo przygnębiająca. Choć czuję się

fatalnie, wiem, że mam tu dobrą opiekę i wierzę, że lekarstwa szybko zaczną

działać.

Piątek, 20 grudnia 1974 roku

Dziś skończyłaś lekcje i jak zwykle wyszłaś zadowolona, z teczką pełną ćwiczeń.

Zrobiłaś duże postępy: poprawnie piszesz litery nauczyłaś się również cyfr.

Przejrzałyśmy wszystkie zadania domowe po kolei. Jesteś bardzo z siebie dumna.

Rozmawiałam o Tobie z dyrektorką, która stwierdziła, że -ponieważ radzisz sobie

bardzo dobrze - w następnym trymestrze możesz przejść do pierwszej klasy. Asho,

wkrótce dogonisz rówieśników. Nauczyciele są z Ciebie zadowoleni, my również.

Podobno bardzo szybko się przystosowałaś i wiele z siebie dajesz. Od tej pory

będziesz na wyższym poziomie, więc czeka Cię jeszcze więcej pracy. Ale zaczyna

się przerwa świąteczna, więc trochę odpoczniesz od nauki. Wykorzystamy ten czas,

żeby zająć się innymi rzeczami.

Hasik

ylhoroba tak mnie osłabiła, że nie czuję się na siłach wybrać %0 się w

pięciogodzinną podróż do Nasik. Kiedy wstaję, od razu się męczę, a pupę mam tak

obolałą od zastrzyków, że nie wiem nawet, jak usiąść. Wydaje mi się, że

najlepiej zrobię, jeżeli zostanę tutaj, dopóki całkiem nie wydobrzeję. Po

śniadaniu nabieram nieco animuszu. Ulegam namowom zakonnic, które się mną

zajmują, oraz kolegów z grupy i postanawiam jednak jechać. Muszę pojechać. Jak

mogłabym nie wybrać się do Nasik, będąc tak blisko? Nasik, kołyska mojego

pierwszego gaworzenia, jest kluczowym etapem tej podróży w przeszłość. Tam

znajdują się części łamigłówki, których jeszcze mi brakuje. Być może ich nie

odnajdę, ale muszę przynajmniej spróbować. To mój ostatni tydzień w Indiach. Nie

wiadomo, kiedy pojawi się następna możliwość wizyty w Nasik. Ten sam upór, który

sprawiał, że wspinałam się po krętych schodach i prosiłam o rodziców, teraz

skłania mnie, abym poszukała odpowiedzi na pytania: Kim byli moi rodzice?

Dlaczego znalazłam się w sierocińcu? Czy

78

mam rodzeństwo? Często dziękuję za drugie życie, jakie zostało mi ofiarowane,

ale równie często zadaję sobie pytanie, dlaczego właśnie mnie spotkał ten

przywilej. Zastanawiam się też, dlaczego rodzice mnie porzucili, dlaczego nie

chcieli mnie kochać. Może cisza, która zawsze była odpowiedzią, w Nasik zamieni

się w słowa.

Pełna nadziei i zarazem niepokoju, idę do mojej sypialni, ubieram się w

pomarańczowo-liliowy salwar kameez, maluję sobie czarną kreskę na powiekach,

wrzucam do plecaka kilka drobiazgów i idę do dżipa.

Zakonnice cieszą się, widząc mnie w formie, i opowiadają, że były ogromnie

przestraszone, kiedy przyjechałam osłabiona z bardzo wysoką gorączką. Pushpa

naszykowała mi paczkę z lekarstwami i zastrzykami na czas wyjazdu. Będę musiała

znaleźć kogoś, kto umie robić zastrzyki.

Wsiadam do dżipa i znów spotykam się z grupą, która przyjechała z Barcelony. Nie

widzieliśmy się od wielu dni i musimy opowiedzieć sobie przygody, jakie nam się

przydarzyły. Koledzy bardzo się o mnie troszczą. Żeby nie zrobiło mi się

niedobrze podczas podróży, zostawili dla mnie miejsce przy kierowcy, Divakerze,

bardzo wesołym chłopaku. Nie brak mi siły woU, ale ciało rządzi się własnymi

prawami -jestem bardzo słaba i z trudem powstrzymuję jęk.

Nasik leży w odległości ponad stu osiemdziesięciu czterech kilometrów od Bombaju,

ale droga jest fatalna, więc jazda trwa całą wieczność. Rozbite samochody i

ciężarówki po obu stronach szosy nie tworzą najpiękniejszej panoramy. Uprzedzano

nas, że na tej drodze zdarza się wiele groźnych wypadków. Wtedy za bardzo się

nie przejęłam, ale poraża mnie to, co widzę na własne oczy. Divaker śpiewa i

żartuje, a ja nawet się nie uśmiecham, bo źle się czuję, bo nie wiem, z kim

przyjdzie mi się spotkać i... dlatego, że kierowcy jeżdżą tu jak szaleni.

79

W miarę jak oddalamy się od wielkiego miasta, zieleń staje się coraz bardziej

intensywna, a góry przybierają najbardziej wymyślne kształty. Ostatni odcinek to

trudny podjazd pod bardzo stromą górę. Zakręty, zakręty i jeszcze raz zakręty,

aż znajdujemy się na równinie Nasik - łąki i poła ryżowe.

Celem podróży do Nasik, oprócz moich osobistych poszukiwań, jest wizyta w

kolejnym miejscu pracy wolontariuszy. Znajduje się ono w Dindori, niedaleko

Nasik. Praca tutaj polega na budowie malutkich zbiorników, w których będzie się

gromadzić woda monsunowa do wykorzystania w porze suchej. Wprawdzie wody jest

pod dostatkiem, ale tylko w określonych porach roku, co warunkuje uprawy i tym

samym - styl życia.

Ziemia nie może wchłonąć całej wody, jaką dostarczają monsunowe deszcze, i

bardzo dużo się marnuje, spływając do rzek i do morza. Dlatego też, aby jak

najlepiej wykorzystać to „wodne zagłębie", buduje się rowy irygacyjne, z których

pompuje się wodę na wyższe poziomy. Dzięki tej technice udaje się w znacznej

mierze uniknąć skutków erozji i zapewnić zapas wody aż do czasu następnego

monsunu. Umożliwia to uprawę ryżu, który wymaga dużej ilości wody w krótkim

czasie.

W tutejszej grupie pracują ludzie, którzy przyjechali z Majorki i Minorki, a

projektem kieruje Perico Massanet, jezuita z Majorki. Mieszka w Dindori od lat i

cały wysiłek wkłada w to, aby umożliwić wykorzystywanie ziemi w sposób

najbardziej praktyczny i ekologiczny. Wraz ze współpracownikami i mieszkańcami

wsi stworzył małą sieć doradztwa rolniczego. Razem uczą się nowych technik,

dzielą doświadczeniami, a organizacja przyznaje nieoprocentowane kredyty ludziom,

którzy pracują na roU, aby mogli rozwinąć uprawy.

Perico Massanet proponuje nam nocleg w swoim domu w Dindori. Kiedy już udaje nam

się zagospodarować powierz-

80

chnię tak, byśmy mogli wszyscy się pomieścić, dzwonię do klasztoru w Nasik i

zapowiadam się z wizytą. Wszystko ustalone, będą czekać na mnie jutro. Teraz

znów wsiadamy do dżipa i z Dindori udajemy się do sąsiedniej wioski, Yambucke,

gdzie obchodzone jest święto pola. To dziękczynne święto na cześć krów za ich

pomoc w pracach polowych. Rolnicy przyozdabiają je, a na rogach robią rysunki w

jaskrawych kolorach. Drogą maszeruje takie mnóstwo krów, że nie widać końca

defilady. Cała wioska wybiega nam na powitanie, a ja, nie zdając sobie z tego

sprawy, staję się centrum zainteresowania. Wszyscy mi się przyglądają, mówią

rzeczy, których nie rozumiem, ale z tonu wnioskuję, że są to przejawy sympatii.

Kolejny raz jestem i nie jestem stąd, odżywa wieczny konflikt pomiędzy tym, jak

mnie postrzegają inni, a tym, co sama czuję.

Kiedy pierwsze lody zostają przełamane, wszyscy chcą nas zaprosić na herbatę.

Jeden z mężczyzn, który wygląda na przywódcę wioski, zabiera nas do swojego domu.

Siadamy na ganku i zostajemy poczęstowani herbatą, co jest przejawem szczerej

przyjaźni. Popijamy gorącą aromatyczną herbatę w pięknym otoczeniu. Patrzę na

pola i gliniane domy skąpane w promieniach zachodzącego słońca. Widok zapiera

dech w piersiach.

W świątecznym gwarze na placu podchodzi do mnie dziewczynka, chwyta za rękę i

nie oddala się na krok. Nic nie mówi, tylko patrzy na mnie nieustannie i

uśmiecha się, jakbyśmy znały się całe życie. Jest mi z nią dobrze, ale jej

przyjaciółki są zazdrosne.

Krowy przechodzą, a pasterze robią wszystko, żeby kłaniały się po drodze.

Chłopcy z wioski rozłupują kokosy i rozdzielają je. Nie można nie przyjąć

podarunku, więc zbiera mi się góra kawałków kokosa i nie daję rady ich zjeść.

Przechadzam się po placu, a przed świątynią, nieświadomie, wchodzę na kamień,

6 - Córka Gangesu

81

żeby lepiej widzieć. I popełniam gafę stulecia! Wszyscy patrzą na mnie

zadziwieni, kamień ten bowiem służy do składania ofiar. Mam ochotę zapaść się

pod ziemię. Tak jak umiem, gestykulując, proszę ich o wybaczenie. Po chwili nikt

już o tym nie myśli -chyba wybaczyli mi ignorancję.

W drodze powrotnej do Dindori jeden z wolontariuszy proponuje, że zrobi mi

zastrzyk. To Eduard, weterynarz. Najchętniej powiedziałbym, że przecież nie

jestem krową ani koniem, ale nie mam wyjścia i muszę zdać się na niego. Operacja

przebiega sprawnie, bez komplikacji. Jem kolację i kładę się spać, bo jutro

czeka mnie dzień, którego pewnie nigdy nie zapomnę. Za kilka godzin znajdę się

tam, gdzie się urodziłam. Nie ma słów, którymi mogłabym opisać, jak bardzo się

denerwuję.

Wstaję o świcie, po nieprzespanej nocy. Toni, kolega z grupy, chce mi

towarzyszyć do Nasik. Obawia się, że jestem za słaba, abym mogła jechać sama.

Zgadzam się i wyruszamy razem. Prawdę mówiąc, fizycznie czuję się całkiem nieźle,

ale jestem bardzo przejęta tym, że wrócę do mojego miasta i odwiedzę zakonnice,

które zajmowały się mną do trzeciego roku życia. Autobus jest po brzegi wypchany

ludźmi i zwierzętami wszelkiej maści.

Przyjeżdżamy do Nasik. Brzmi to niewiarygodnie, ale jestem w Nasik! Gdy tylko

stawiam stopy na ziemi, mam wrażenie, że za chwilę przywita się ze mną ktoś, kto

okaże się znajomy. Jestem tak podekscytowana, że nie wiem, czy śmiać się, czy

płakać. W końcu wybucham nerwowym śmiechem: śmieję się z siebie samej.

82

Nasik jest jednym ze świętych miast Indii, miejscem pielgrzymek. Wiele wieków

temu bogowie i demony walczący o dzban (kumbh) z nektarem nieśmiertelności

zjednoczyli swoje siły, aby wydobyć go z głębin morza. Kiedy dzban znalazł się

na lądzie, Wisznu porwał go i uciekł. Po dwunastu latach walk bogowie wygrali z

demonami i wypili nektar. Podczas walk uroniono cztery krople drogocennego płynu:

w Allahabadzie, Hardwarze, Nasik i Ujjain. Dlatego miasta te są święte, a co

trzy lata obchodzi się święto dzbana (mela kumbha).

Mam szczęście, że urodziłam się w świętym mieście. Na pewno naznaczyło mnie to w

pewien sposób, tak jak i imię, które mi nadano. Asha oznacza nadzieję i

pragnienie. Jestem przekonana, że nadając człowiekowi imię, określa się po

części, jakie będzie jego życie i wyznacza kierunek. Pragnienie i nadzieja

zawsze były obecne na mojej drodze.

Obrazy świętej rzeki Ganges, które tyle razy widziałam na zdjęciach i w filmach

dokumentalnych, mam teraz przed oczami na żywo. Przez Nasik przepływa rzeka

Godawari, a na jej tarasowych brzegach wznoszą się świątynie i sanktuaria.

W Godawari kobiety piorą ubrania i kąpią się, aby skorzystać z oczyszczającego

działania wód. Na brzegu znajdują się stosy do spalania zwłok i tak jak do

Gangesu, popioły wrzuca się do rzeki. Nie przestaję robić zdjęć, aby zachować

wspomnienie każdego obrazu i każdej chwili. Mam nadzieję, że w dzienniku, który

piszę w wolnych chwilach, uda mi się utrwalić przeżycia wywołane wszystkim, co

widzę, czuję i słyszę: zapachami, dźwiękami, wodą, ziemią. Tak, kiedy upłynie

trochę czasu, będę mogła przeżyć wszystko jeszcze raz.

Pomimo wszechogarniającej biedy czuć, że żyje się tu godniej niż w przeludnionym

Bombaju. Spokojniej. Jakie to szczęście, że koniec końców choroba nie

przeszkodziła mi

83

w podróży, bo teraz, kiedy już jestem w moim mieście, wiem, że nigdy bym sobie

nie wybaczyła, że tu nie przyjechałam.

Przechodzimy na drugi brzeg rzeki i docieramy na rynek. Jedną stronę placu

zajmują stragany z warzywami, przyprawami i tkaninami, a po drugiej stoją dwie

cysterny z wodą z Godawari: jedna do prania ubrań, a druga dla rytuałów życia i

śmierci. Mężczyźni odmawiają modlitwy. Kobiety piorą mieniące się jedwabie i

rozkładają je na ziemi, aby wyschły. Tworzy się mozaika tysiąca kolorów. Dzieci

grają w berka.

Całe życie miasta toczy się na tym placu. Cysterna ze świętą wodą symbolizuje

odwieczny cykl odrodzenia się i umierania. Ludzie, kąpiąc się w rzece, w której

spoczęły prochy zmarłych, otrzymują życie duchowe - życie dla ciała i duszy.

Jestem osobą wierzącą, ale dopiero w Indiach zrozumiałam, na czym polega

prawdziwa wiara. Staje mi przed oczami ojciec rodziny, która podejmuje nas w

Bombaju. Naresh nigdy nie chodzi do świątyni, odmawia modUtwy w kuchni. Bóg jest

wszędzie, dlatego też wystarczy spojrzeć w niebo albo myśleć o dobrych rzeczach

i każdy może nawiązać bardzo intymną rozmowę ze swoim Bogiem.

Docieramy do klasztoru. Jest oazą spokoju pełną okazałych drzew i bujnej

roślinności w kolorze bardzo intensywnej zieleni. Cisza ogrodu kontrastuje z

hałasem ulic w Na-sik. Przechodzę pod witającym nas łukiem i ścieżką kieruję się

w stronę budynku wznoszącego się przy fontannie. Zakonnice witają mnie radośnie.

Czekały na mnie. We mnie mieszają się marzenia i rzeczywistość. Czuję się jak w

domu. Byłam malutka, kiedy wyjechałam z Nasik, i nic nie pamiętam, nie

rozpoznaję ani zakonnic, ani klasztoru, ale wszystkimi porami skóry przenika do

wnętrza coś dobrze

84

znajomego. Zakonnice rozmawiają ze mną po angielsku i wszystkie zwracają się do

mnie po imieniu: „Asha. Asha, nasza malutka Asha". Jedna z nich nie jest w

stanie wykrztusić nawet słowa, ma oczy pełne łez. To matka Nirmala. Całuje mnie,

przytula i powoli dochodzi do siebie: „Ale wyrosłaś. .. jakaś ty ładna... kto by

pomyślał". Zaskakuje mnie, że jest taka młoda - nie ma więcej niż pięćdziesiąt

lat, może nawet mniej. Musiała być bardzo młoda, kiedy zajmowała się mną, a

później zdecydowała zawieźć do Bombaju, do matki Adeliny. Jest ładna, ale całą

twarz zasłaniają jej okulary. Prowadzi mnie do kamiennego budyneczku za

klasztorem, który był moim domem do trzeciego roku życia.

Siadamy na ławce w parku, przy okazałym drzewie, do którego przymocowana jest

huśtawka. Ogród wygląda tak, jakby kwiaty również wiedziały o moim przyjeździe i

wystroiły się w najczystszą biel, najjaskrawszy róż i najczerwieńszą czerwień.

Moje zmysły szaleją, nie mogąc wszystkiego ogarnąć, a matka Nirmala przygląda mi

się badawczo. Nie muszę jej mówić, po co przyjechałam. Łamiącym się głosem

zaczyna opowiadać moją historię.

Przyszłam na świat pewnego parnego listopadowego popołudnia. Kraj, który był

świadkiem moich narodzin, od dwóch miesięcy tonął w powodzi po burzliwych

monsuno-wych deszczach, a ziemia przesycona wodą czekała niecierpliwie, żeby

spoczęły na niej pierwsze promienie słoneczne. Po burzy pola zieleniły się i w

powietrzu unosił się ich intensywny zapach, wołający, aby na nowo je obsiać. Na

przestrzeniach zastałej wody przebijały się delikatne pędy ryżu, jasnozielone i

świeże, niezaprzeczalny przejaw pierwszych oznak życia. Ponad połacie kałuż,

niczym puchowa kołdra, wynoszą się łagodnie pagórki w ciemniejszym odcieniu, jak

85

brzuchy kobiet, które stąpając po tej wilgotnej ziemi, pobrzękują dzwoneczkiem

przy każdym kroku. Od świtu do nocy - piękne, i bose, noszą dzbany wody. Nowe

pędy, nowe owoce, nowy płacz i burza niekończących się śmiechów.

Wszystko zaczęło się i zakończyło w małym mieście skąpanym w oczyszczających

wodach świętej rzeki życia i śmierci. Cel pielgrzymek, przyciągający w

ponadnaturalny sposób niczym magnes, sprawił swą siłą, że Nasik stał się

miejscem kluczowym zarówno dla mnie, jak i dla wielu innych osób.

W najpiękniejszym momencie, dokładnie wtedy, gdy dzień i noc łączą się w uścisku,

spotkały się również rozkosz i ból, życie i śmierć. Jedno dogasało, wydawszy

owoc, a nowo narodzone domagało się gwałtownie swojego miejsca na świecie, który

przyjął je bardzo wrogo.

Mój ojciec był wieśniakiem. Żonaty po raz drugi, miał dzieci z pierwszego

małżeństwa i w oczach hinduskiego społeczeństwa był już stary, bo dobiegał

czterdziestki. Moja matka umarła przy porodzie, a on wpadł w depresję i nie czuł

się na siłach, by mnie wychować. Wiedział, że jest stary, bez środków do życia,

i musi wychować dzieci, które już miał. Krótko mówiąc, moje pojawienie się na

świecie było dla niego potężnym ciosem.

Pod koniec lat sześćdziesiątych Nasik nie było miastem. Była to raczej duża

wioska, gdzie wszyscy się znali i dlatego też wszyscy wiedzieli o moich

narodzinach. Mój ojciec wymyślił, że ciężką sytuację, w jakiej się znalazł,

najlepiej rozwiąże, zostawiając mnie gdzieś na ulicy, żeby wziął mnie ktoś, kto

będzie mógł się mną zająć. Ale osoba, która mnie znalazła, oddała mnie ojcu,

robiąc mu wyrzuty, że chciał się mnie pozbyć.

Ojciec spróbował po raz drugi i skutek był podobny, bo całe miasteczko wiedziało

o moich narodzinach i nie było wątpliwości, skąd pochodzę. Przy trzeciej próbie

na zawi-

86

niątko natknęła się zakonnica. Historia wdowca, który porzucił dziecko, zdążyła

już obiec całe miasteczko i dotarła również za klasztorne mury. Zakonnice

odnalazły mego ojca i zaproponowały mu, że skoro nie czuje się na siłach, aby

mnie wychować, one się mną zajmą.

Przez całą opowieść od czasu do czasu po policzku spływa mi łza. W pewnej chwili

nie mogę się powstrzymać i szloch całkiem zagłusza opowiadanie. Dławi mnie w

piersiach, nie mogę złapać tchu. Spomiędzy drzew wyłania się młodziutka

zakonnica z tacą. Przynosi nam świeżą lemoniadę, aby złagodzić gorycz.

Teraz już wiem, skąd jestem. Wiem, że mam początek i jaki on jest. Do niedawna

moja przeszłość przypominała studnię, do której spuszcza się wiadro, a ono nigdy

nie wraca pełne. Ból i uczucia, które przez wiele lat tłumiłam, aby nie

kierowały mną ani nie ograniczały w działaniu, nagle przybierają postać

trzykrotnego porzucenia, trzech kolców wbitych tam, gdzie boli najbardziej - w

duszę. Ale teraz, po wielu dniach zanurzenia w tej kulturze - tak obcej i tak

bliskiej zarazem -jestem w stanie zrozumieć postawę pogrążonego w rozpaczy

mężczyzny, który musiał pogodzić się z utratą żony i moim przyjściem na świat.

Matka Nirmala pomaga mi spojrzeć na tę smutną historię przez pryzmat duchowości

hinduskiej. Początek mojego istnienia był dramatyczny, ale zarazem nadał

kierunek mojemu dalszemu życiu. Gdyby stało się inaczej, nie byłoby mnie tu, nie

starałabym się odkryć krętych ścieżek, jakie zawiodły mnie do drugiego życia.

Płaczę i staram się ogarnąć ogrom uczuć, które nagle dały o sobie znać. Matka

Nirmala ma dla mnie kilka pogodnych historii. Opowiada o Johnnym, moim

przyjacielu od serca. Pokazuje mi huśtawkę, którą

zamontowano zaledwie kilka lat temu. Podobno gdyby istniała w okresie, kiedy

Johnny i ja biegaliśmy po tym ogrodzie, od razu byśmy ją zepsuli. Byliśmy

nieznośni i uwielbialiśmy psocić. Ilekroć mieliśmy ochotę na coś słodkiego, tak

długo wygłupialiśmy się przy siostrach, aż w końcu dostawaliśmy jakieś łakocie.

Gdy skończyłam trzy lata, zakonnice postanowiły odesłać mnie do Regina Pacis w

Bombaju. Tam mogłam pójść do przedszkola, potem do szkoły i w przyszłości żyć na

własny rachunek. Nawet przez mysi im nie przeszło, że ich dziewczynka,

pędziwiatr, który robił z nimi, co chciał, tak szybko i z taką determinacją

wzniesie się do lotu.

Z ławki, na której siedzę z matką Nirmalą, podziwiam ogród. Czas jakby się

zatrzymał. Spoglądam na drzewa, na huśtawkę, której nie było wiele łat temu, na

kwiaty... i wyobrażam sobie, jak biegam boso za Johnnym, z wdziękiem właściwym

małym dzieciom. Tak wygląda sceneria pierwszego rozdziału mojego życia. Ale

ostatnie części układanki - te, które zespolą ją w jedną całość - znajdują się w

kościele świętej Anny, gdzie mnie ochrzczono. Idzie ze mną matka Nirmała, a

także Toni, który od pierwszej chwili nie przestaje robić zdjęć. Idziemy pieszo,

bo kościół znajduje się niedaleko klasztoru. Po drodze zakonnica opowiada, że

sama uszyła mi sukienkę do chrztu, z falbankami i kgronkami, dopracowaną w

każdym calu. Rodzicami chrzestnymi byli ojciec jednej z zakonnic i siostra innej.

Przyjmuje nas bardzo ciepło ojciec Parkaast i wyciąga z szafy księgę chrztów.

Gdy przygotowuje odpis aktu chrztu, siadam obok niego i śledzę wzrokiem zapisy

na mojej stronie.

Data chrztu: 7 maja 1969 roku. Data urodzenia: 7 listopada 1967 roku. Imiona:

Asha Mary. Zachowano imię nada-

88

ne mi przy narodzinach, ale dodano drugie - Mary, aby było „po chrześcijańsku".

Nazwisko: Ghoderao. Imię ojca: Ra-dhu Kashinath. Oczy zachodzą mi łzami, kiedy

litera po literze czytam imię tej, która, dając mi życie, straciła własne:

Shevbai. Proszę proboszcza, aby wymówił imiona moich rodziców w swoim języku.

Nigdy ich nie zobaczę, nie będę miała nawet ich zdjęcia, ale będę mogła ich

sobie wyobrazić dzięki melodii ich imion. Zawód ojca: rolnik. Narodowość:

hinduska. Następnie nazwiska rodziców chrzestnych i księdza oraz miejsce chrztu:

kościół Świętej Anny.

Opada mgła, która zasnuwała początki mojego istnienia. Chodzę po mieście, w

którym się urodziłam, wiem, jak znalazłam się w klasztorze, a później w Bombaju,

aby w końcu dotrzeć do Barcelony. Puste miejsca wypełniły się słowami i

konkretnymi obrazami, które kształtują moją rzeczywistość.

O ojcu wiedziałam bardzo niewiele. Kilka lat po przyjeździe do Barcelony

otrzymałam list od matki Adeliny, w którym zawiadamiała mnie o jego śmierci.

Chociaż go nie znałam, nie pamiętałam i imałam do niego żal, wiadomość, że zmarł,

bardzo mnie zasmuciła. O matce wiedziałam jeszcze mniej: jakże szukałam jej we

wszystkich kobietach, które mijałam na ulicach Bombaju!

Gdzieś mam rodzeństwo. Nie wiem, jak liczne, czy są to siostry czy bracia, jak

im się żyje, czy mają dzieci, gdzie mieszkają. To dzieci z pierwszego małżeństwa

mojego ojca. Matka Nirmala radzi mi, bym ich nie szukała. Nie wiedzą o moim

istnieniu i mają własne życie - tłumaczy - więc poznanie mnie tylko

wprowadziłoby zamęt. Pewnie ma rację. Nie upieram się i poszukiwanie przeszłości

uznaję za zakończone.

?omói z Jndii

?o powrocie z Indii potrzebowałam kilku miesięcy, aby uporać się z emocjami i

żyć dalej. Nie było to łatwe. Chwila, w której wsiadłam do samolotu z Bombaju do

Barcelony, była nie tylko początkiem mojego powrotu do domu. Rozpoczęła również

długą drogę do tego, by przetrawić wszystko, czego doświadczyłam przez miniony

miesiąc; każdy okruch bólu i każdą iskrę radości, które w Indiach nabrały

realnych kształtów, znalazły miejsce w moim wnętrzu. Jechałam do Indii gotowa

chłonąć wszystko niczym gąbka. I rzeczywiście, wszystkie spędzone tam chwile

okazały się bardzo cenne.

Odnalazłam odpowiedzi na wszystkie pytania, które zadawałam sobie przez wiele

lat. Teraz wiem, że należę do cudownej ziemi, jaką są Indie - nie dlatego

cudownej, że tak się mówi, ale dlatego, że w wielu w momentach czułam się jak

Hinduska - i cieszę się, że jestem ich częścią. Z takiej perspektywy mogę

spokojnie spoglądać w przeszłość i opowiadać historię mojego życia, mogę też

śmiało patrzeć w przyszłość i podejmować decyzje. Czasem słuszne, innym razem

90

nie, ale przynajmniej nie tonę w niepewności. Jedną z takich decyzji było

napisanie tej książki.

Przed przyjazdem do Indii nie byłam gotowa na to, by się przekonać, co niesie ze

sobą fakt, że jestem Hinduską. Unikałam nawet moich rodaków, bo wciąż dręczyło

mnie pytanie, co by ze mną było, gdybym została w Indiach. Czułam się

uprzywilejowana, miałam nawet poczucie winy. Teraz z dumą myślę o osobie jako o

katalońskiej Hindusce i nie spuszczam wzroku, kiedy spotykam rodaka; przeciwnie,

pojawia się nić porozumienia. Wychowałam się tutaj, ale wzięłam wiele stamtąd.

Nie tylko wygląd. Podczas pobytu w Indiach utożsamiałam się z nieskończoną

liczbą drobiazgów, jak na przykład przyjemność chodzenia boso, zapach kadzidła,

żywe kolory, harmonia kwiatów i świec.

Powrót do Barcelony otworzył mi również oczy na rzeczywistość. Są ludzie, którzy

chcą adoptować dzieci z innych krajów. Postanowiłam opowiedzieć im moją historię.

Czułam, że nie mogę jej zachować tylko dla siebie, i byłam pewna, że moje

doświadczenie przekona ich, że to, co wydaje się bardzo skomplikowane, może się

doczekać szczęśliwego końca. Wzięłam udział w kilku spotkaniach dla małżeństw,

które ubiegają się o adopcję. Najpierw opowiadałam im o sobie, a potem

rozmawialiśmy o ich problemach. Byli zniechęceni długotrwałą i skomplikowaną

procedurą prawną, nękały ich też rozmaite wątpliwości i obawy. Starałam się ich

uspokoić. Tłumaczyłam, że rodzice biologiczni przeżywają to samo: podejmują

decyzję o poczęciu dziecka z wielką nadzieją, a później przez dziewięć miesięcy

martwią się, czy sprostają rodzicielskim obowiązkom. Żadne dziecko nie

przychodzi na świat z instrukcją obsługi, te adoptowane również. Na wiele pytań

nie ma więc jednej jednoznacznej

91

odpowiedzi, bo świat nie jest czarno-biały. W jednej tylko kwestii jestem

nieprzejednana: przekonuję, że nie wolno zmieniać dziecku imienia. Niektórzy

tłumaczą, że jeśli imię brzmi bardzo dziwacznie albo jest trudne do wymówienia,

lepiej je zmienić. Ja jednak nie ustępuję. Imię nadane po narodzinach - tłumaczę

- stanowi część istoty ludzkiej i powinno towarzyszyć jej zawsze. Gdyby mnie

zmieniono imię, byłoby to próbą wymazania sześciu lat mojego życia. Dzieci

adoptowane muszą się zmierzyć z wieloma zmianami - kraju, języka, zwyczajów, i

nie ma potrzeby dodawać jeszcze jednej. Nadzieja, którą kryje moje imię bywa dla

mnie bodźcem i przewodnikiem.

Prawie wszyscy chcą adoptować niemowlęta. Opowiadając moją historię, staram się

przekonać, że przystosowanie się dzieci starszych nie jest problemem nie do

pokonania. Dzieci te mają świadomość swojej sytuacji i zasługują na to, aby dać

im szansę. PrzyszU rodzice martwią się również koniecznością zmiany języka i

niektórzy myślą o zapisaniu dziecka do szkoły z wykładowym angielskim. Ja uważam,

że to tylko utrudni proces adaptacji. Zachęcam, by zdecydowali się na posłanie

dzieci do zwykłych hiszpańskich szkół.

Kolejny problem to przeszłość dziecka. Na pewno nie wolno jej przekreślić, mówię.

Rodzice biologiczni zawsze będą w pewien sposób obecni i nigdy nie należy ich

obwiniać o porzucenie dziecka. Może trudno będzie zdecydować, ile opowiedzieć

dziecku o jego pochodzeniu, ale zatajanie prawdy zawsze przynosi więcej szkody

niż pożytku. Zwykle to dziecko dostarcza wskazówek swoim zainteresowaniem czy

też jego brakiem. Kiedy byłam mała, czułam paniczny strach na widok osób z Indii,

bo myślałam, że zabiorą mnie ze sobą. Inne dzieci być może nie będą się tym

przejmować. Każdy człowiek jest inny. Ale nie można zmuszać dzieci, aby

zapomniały lub pamiętały więcej, niż trzeba.

92

,

Powrót do miejsca pochodzenia to temat następnych pytań. Rodzice chcą wiedzieć,

kiedy i jak go zorganizować. Wyjaśniam, że do tego również nie można zmuszać.

Dziecko samo zasygnalizuje, jeśli poczuje taką potrzebę. Kiedy? Nie ma reguły.

Ja nie byłam w stanie tego zrobić przez dwadzieścia lat, inni może odczują takie

pragnienie wcześniej. A moja siostra Fatima do tej pory nie chce nawet słyszeć o

powrocie do Indii. Ból z powodu porzucenia jest tak wielki, że niełatwo się z

nim pogodzić.

Niektórzy przyszli rodzice martwią się, że ich dziecko spotka się z przejawami

rasizmu, i pytają, jak mu wtedy pomóc. Dzielę się z nimi własnymi

doświadczeniami, a na koniec proszę, by porzucili wszelkie obawy. Jeśli będą

kierować się miłością, na pewno wszystko się uda.

Chciałabym, aby ta książka pomogła ludziom, którzy znajdują się w sytuacjach

podobnych do tych, jakie przeżyliśmy moi rodzice i ja. Mam nadzieję, że po jej

przeczytaniu przyszU rodzice pozbędą się obaw, a ci, którzy już stworzyli

rodzinę, znajdą w niej odbicie własnych doświadczeń. A może ich historia

potoczyła się całkiem inaczej, ale była równie wzbogacająca. Aby przeżycia

ukazane w książce nie były jednostronne, zamieściłam fragmenty z dziennika mojej

matki. Dwa różne punkty wyjścia, czasem sprzeczne, które na koniec łączą się w

całość.

Jestem pewna, że znowu wybiorę się do Indii, nim minie następnych dwadzieścia

lat.

Barcelona, sierpień 1995-wrzesień 2002

Podziękowania

Książka ta nie powstałaby bez nieocenionej pomocy Gemmy Sarda. Cierpliwie

wysłuchała mojej wielogodzinnej opowieści i pomogła mija uporządkować,

przeczytała także dzienniki moje i mojej matki i wybrała z nich odpowiednie

fragmenty. Dziękuję ci, Gemmo, za to, że zamieniłaś moją opowieść w książkę, i

za całe Twoje oddanie.

Dziękuję mojej Mamie za to, że pisała dla mnie dziennik. Przez kolejne lata

rejestrowała wszystkie zdarzenia kolejnych dni, abym kiedyś mogła zrozumieć moje

życie. Dziękuję, że pozwoliła mi dołączyć do książki niektóre fragmenty tak

intymnego dziennika.

Dziękuję mojemu Ojcu za jego bezwarunkową miłość. Łączy mnie z nim głęboka,

bezgraniczna więź. Chociaż nie pojawia się często na stronach tej książki, jego

wsparcie czułam zawsze, od pierwszego dnia.

Dziękuję mojej siostrze Fatimie za to, że pozwoliła, abym opowiedziała jej

historię, która jest bardzo związana z moją.

Dziękuję Lluisowi za to, że był przy mnie przed i po podróży, i za to, że pomógł

mi spakować i rozpakować walizkę uczuć.

Dziękuję Carmen Jane i Arturo Agustinowi, którzy zachęcili mnie, abym zaczęła o

sobie mówić.

94

Dziękuję Miguelowi, który towarzyszył mi przez długie lata i pomógł mi poukładać

pomysły i obrazy.

Dziękuję Paco Escribano za to, że zachęcił mnie do pisania, i za to, że

przedstawił mnie Anik Lapointe, mojej katalońskiej edytorce, która zawsze

wierzyła w powodzenie tego pomysłu. Dziękuję również Sylwii Querini,

odpowiedzialnej za wydanie kastylijskie, za jej profesjonalizm i ciepło.

Dziękuję Vincecowi Altaió, przyjacielowi i bratu, za sympatię i wsparcie.

Dziękuję również Anie Soler-Pont, która z dnia na dzień stała się moją

przyjaciółką i agentką literacką. Połączyła nas rzeka Ganges. To ona nadała

ostateczny kształt tej książce.

lSII

'

WYDAWNICTWO AMBER Sp. z o.o.

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27, tel. 620 40 13, 620 81 62

Warszawa 2004. Wydanie I

Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi

^



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Miró Asha Córka Gangesu 02 Dwie twarze księżyca
Angelsen Trine Córka morza 01 Sztorm
Angelsen Trine Corka Morza 01 Sztorm
2013 01 13 Córka nie chce spotkań z matką
Taylor Laini Córka dymu i kości 01 Córka dymu i kości
2013 01 12 Córka Kinskiego oskarża ojca o molestowanie
(Córka morza 01) Sztorm Trine Angelsen
Bishop Anne Czarne Kamienie 01 Córka Krwawych
Sigrid Undset Krystyna córka Lavransa 01 Wianek
Sigrid Undset Krystyna córka Lavransa 01 Wianek
Córka rybaka, teksty
Sandemo Margit Saga O Ludziach Lodu Tom Córka Hycla
Lorraine Dunn Wyklęci Córka heretyka
Sandemo Margit Saga O Czarnoksiężniku  Córka Mrozu (Mandragora76)
Angelsen Trine Córka morza Rozbitek
Więzi między matką a córką, PSYCHOLOGIA(1), Psychologia(1)
T. Man Matka i corka, SCENARIUSZE PRZEDSZKOLNE, scenariusze, scenariusze
Angelsen Trine Córka morza Sztorm
Córka Słownik motywów

więcej podobnych podstron