Te nazwiska budziły grozę w całej Polsce. Mariusz Trynkiewicz, Leszek Pękalski, Henryk Moruś w najbliższych latach opuszczą więzienne cele. Nikt nie wykluczy, że mogą chcieć wrócić do zabijania - o sadystycznych zbrodniarzach pisze Anita Czupryn
Piotrków Trybunalski, 1988 r. Jest lato, dzieciaki kąpią się w piotrkowskim zalewie. Młody nauczyciel WF Mariusz Trynkiewicz - wysoki, szczupły ciemnowłosy - zagaduje trzech chłopców: 11-letniego Tomka Ł. i 12-letnich Artura K. oraz Krzysztofa K. Namawia dzieci, aby poszły z nim do jego mieszkania. Kusi, że ma w domu dobrą, heavymetalową muzykę, ma też karabinek i chętnie pokaże im, jak się strzela. Chłopcy nie mają pojęcia, że ten sympatyczny mężczyzna jest na przepustce z więzienia, jaką otrzymał z powodu choroby matki, że był karany za seksualne wykorzystywanie dzieci. Nikt z nich nie słyszał o pedofilii i złym dotyku. Ufnie idą z nim na ul. Działkową, gdzie mieszka. Nie wiedząc, że idą po śmierć.
Już nie pozwolił im wyjść od siebie i wrócić do rodziców. Zanim skonali, wykrwawiając się od wielu ran, jakie zadawał im finką, wielokrotnie gwałcił ich i torturował. A potem sycił oczy widokiem ich bezbronnych, zbezczeszczonych ciał, zaspokajając w ten sposób swoje zboczone chucie. Jeszcze tego samego dnia, jakby nigdy nic, pojawił się na obiedzie u rodziców. Zwłoki dzieci przez kilka dni trzymał w piwnicy, oblewał środkami dezynfekującymi, a następnie wywiózł do lasu i tam je spalił. Wartburgiem. Nocą. Nie mając prawa jazdy.
Szczątki ciał chłopców przypadkiem znalazł grzybiarz. Na Piotrków Trybunalski padł blady strach. Ludzie bali się wypuszczać dzieci z domu. Po mieście poszła plotka, że zabójcami są sataniści, bo wcześniej ktoś w mieście poodwracał krzyże. Policjanci sprawdzali każdego podejrzanego ubranego na czarno. Ale nie mieli żadnych dowodów. Śledztwo ruszyło naprzód, gdy jeden z funkcjonariuszy skojarzył pedofila Mariusza Trynkiewicza. Pamiętał, że gdy był on w wojsku, porwał i wykorzystywał seksualnie chłopca z podstawówki. Wówczas ukarał go sąd wojskowy - rok więzienia w zawieszeniu. Ale dla sadystycznego pedofila ta kara nie była żadnym ostrzeżeniem. Skorzystał z okazji, gdy dostał przepustkę - wtedy swoje zboczone popędy zaspokoił, molestując 12-letniego chłopca. Dostał 1,5 roku więzienia. I kiedy znów dostał przepustkę, trafił na Tomka, Artura i Krzysia, których postanowił zabić.
Miesiąc po tym, jak został zatrzymany, przyznał się do jeszcze jednej zbrodni: zgwałcił, udusił i zakopał w lesie ciało innego chłopca - 13-letniego Wojciecha P. Jak się okazało, to była jego pierwsza ofiara. Mama chłopca otrzymała dwa listy. Pierwszy pisał Wojtek, że wyjechał zarobić i czuje się dobrze. Drugi - z naklejonych liter wyciętych z gazet - informował, że chłopiec trafił do sekty i autor chciał za niego pieniędzy. Do listu dołączył kosmyk włosów.
Zanim doszło do procesu Mariusza Trynkiewicza, miasto chciało go zlinczować. Tysiące ludzi przyszły też na wizję lokalną do lasu, gdzie pokazywał, jak palił ciała swoich ofiar. Milicjanci musieli chronić mordercę, przeprowadzać go do sądu tylnymi wyjściami pod silną eskortą. A i tak na sali sądowej zdarzyło się, że jedna z matek rzuciła w jego stronę butelką, przeklinali go, grozili. On sam był spokojny i zdystansowany. Przyznał się do wszystkiego. Nikomu nie patrzył w oczy. Ani razu nie powiedział słowa "przepraszam". Zapytany, czy po wyjściu na wolność znowu zapraszałby do siebie nieletnich, odparł: "Tak, na pewno".
Pod koniec września 1989 r. sędzia ogłosił wyrok. Cztery razy orzekał karę śmierci, za każdego bestialsko zamordowanego chłopca.
Ale trwające od 1988 r. moratorium w sprawie niewykonywania kary śmierci, a następnie amnestia (w grudniu 1989 r.) spowodowały, że Trynkiewicz nie zawisł na więziennej szubienicy. Siedzi w więzieniu w Strzelcach Opolskich. Rodziny zamordowanych dzieci odgrażały się, że same wymierzą sprawiedliwość. Ponoć próbowały nawet zatrudnić się w więzieniu. Władze zakładu karnego nie udzielają na ten temat informacji. Również na temat osadzonego Trynkiewicza, na jego prośbę: nie życzy sobie żadnych kontaktów z mediami ani informowania o jego osobie. Mimo to do mediów przeciekło, że parę lat temu próbował zmienić nazwisko na panieńskie jego matki. Sąd nie dał na to zgody. Gdy wyjdzie w 2014 r., będzie miał 51 lat i stanie się anonimowy.
Zwłaszcza że dziś nikt nie wie, jak teraz wygląda. Biegli psychologowie uważają, że może nadal popełniać zbrodnie. Były minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski uważa, że te obawy są uzasadnione: - Działania resocjalizacyjne wobec sprawców przestępstw o podłożu seksualnym odnoszą skutek tylko wtedy, gdy terapia jest kontynuowana- mówi w rozmowie z "Polską" Krzysztof Kwiatkowski. Bruno Hołyst, profesor kryminolog i prawnik, uważa, że po wyjściu z więzienia Trynkiewicz powinien mieć elektroniczny nadzór.
- W Anglii, gdy z więzienia zwalniany jest pedofil, w jego miejscu zamieszkania pojawia się napis: "Uważaj, tu mieszka groźny przestępca". U nas pewnie podniosłyby się głosy, że tych ludzi nie można stygmatyzować, pewnie byłyby protesty, bo po odbyciu kary oni są już niewinni. Ale to pozorna niewinność, bo skłonności do zabijania pozostają - mówi prof. Brunon Hołyst. - Wszystkie zbrodnie seryjnych morderców były straszne. Ale ta była szczególna z wielu powodów - komentuje prof. Hołyst i dodaje: - Tam, gdzie ofiarą jest dziecko, sprawa zawsze mocno bulwersuje. Ale tu mordercą był nauczyciel, zbrodni dokonał wychowawca, ktoś, do kogo ma się zaufanie, komu można zostawić dziecko pod opieką.
W więzieniach przebywa obecnie 97 osób skazanych na karę 25 lat pozbawienia wolności, którym koniec kary przypada na okres 1 stycznia 2013 r. - 31 grudnia 2017 r. - mówi w rozmowie z "Polską" ppłk Luiza Sałapa, dyrektor Biura Penitencjarnego Centralnego Zarządu Służby Więziennej. Wśród nich jest "wampir z Bytowa", jak okrzyknięto Leszka Pękalskiego, który opuści swoją celę w 2017 r. i będzie wtedy w podobnym wieku co Trynkiewicz po wyjściu z więzienia. Portret, jaki wyłania się z zeznań Pękalskiego, niewątpliwie pokazuje go jako osobnika o chorej i zwyrodniałej wyobraźni. Urodzony na wsi koło Bytowa w 1966 r., upośledzony, po śmierci matki był wychowywany przez wuja. W 1992 r. został skazany po raz pierwszy - za napad na kobietę. Ofiara rozpoznała go, bo mieszkał po sąsiedzku. Dostał wtedy dwa lata, ale w zawieszeniu. Kiedy zginęła 17-letnia Justyna T., policjanci przypomnieli sobie o wcześniejszym napadzie Pękalskiego. Zatrzymany przyznał się natychmiast: i do napadu, i do morderstwa. A jakby tego było mało, zaczął opowiadać, że przez ostatnich dziesięć lat, od 1982 r. do 1992 r. jeździł po całej Polsce, napadał, gwałcił i zabijał kobiety. Atakował je, uderzając młotkiem w głowę. Został oskarżony o 17 zabójstw. Przed sądem udowodniono mu tylko jedno - to o seksualnym charakterze, kiedy zgwałcił i zamordował 17-letnią Justynę T.
Ale on sam mówił w śledztwie, że zabił 50 osób, a innym razem - że 90, a jeszcze innym zaprzeczał, aby kogokolwiek zabił. Podczas wizji lokalnych, jakie pokazywała telewizja, ze szczegółami opowiadał, w jak okrutny sposób gwałcił i zabijał swoje ofiary. Ale kiedy doszło do procesu - zaprzeczył wszystkiemu, utrzymując, że jest niewinny. W znanym programie "Cela nr" żalił się, że został wrobiony przez policję, która zrobiła z niego głupka. "Nie naruszałem, nie zabiłem, nie znam tych pozostałych ofiar" - mówił. Po czym zaczynał rozwodzić się nad tym, jak onanizował się nad jedną z ofiar.
"Wampir z Bytowa", jak tylko odsiedział 15 lat, wielokrotnie ubiegał się o warunkowe, przedterminowe zwolnienie z więzienia. Jak na razie sąd nie przychylił się do jego wniosków. Biegli wciąż uważają, że jak wyjdzie, nadal będzie gwałcił i zabijał. Co więc będzie, gdy w 2017 r. zakończy odbywanie kary?
- Każdy kraj ma ten sam problem, gdyż nikt nie może zagwarantować, że po wyjściu z więzienia zabójca nie wróci o zabijania. Źle się stało, że karę śmierci zamieniono na 25 lat więzienia, zanim nie wprowadzono w Kodeksie karnym kary dożywocia. Ale w tamtym czasie było naiwne przekonanie, że zmiana ustroju spowoduje, że przestępcy będą lepsi. Dziś nawet po odbyciu kary można orzec dla takich osób terapię, nawet przymusową, w zamkniętym zakładzie - mówi w rozmowie z "Polską" były minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski. Cieszy go jednak fakt, że na szczęście w Polsce nie doszło do skutku ustanowienie prawa o poszerzeniu zakresu posiadania broni palnej. Zbigniew Ćwiąkalski był temu przeciwny. Wierzy jednak, że dobry skutek może odnieść dyskretna obserwacja policji, która skupi się na mordercach po ich wyjściu z więzienia. Więcej zrobić nie można.
Ostatnim mordercą w Polsce, którego skazano na karę śmierci, mimo że jej już od kilku lat nie wykonywano, jest Henryk Moruś. On również może starać się o warunkowe, przedterminowe zwolnienie w 2017 r. Starał się o wcześniejsze wyjście z więzienia, zwracając się w 2008 r. do prezydenta Lecha Kaczyńskiego o ułaskawienie. Bezskutecznie - Sąd Apelacyjny w Łodzi nie wydał mu pozytywnej opinii. Moruś to wyjątkowo bezwzględny zabójca, seryjny morderca, pochodzi z Sulejowa. Jego morderstwa wstrząsnęły całą Polską. Starannie wybierał swoje ofiary, które zabijał karabinkiem sportowym. Na terenie byłego województwa piotrkowskiego z jego rąk zginęło siedem osób.
Swój morderczy proceder rozpoczął w 1986 r., zabijając Teresę Grabowską. Następną była 60-letnia ekspedientka z Piotrkowa Trybunalskiego - zginęła w prowadzonym przez siebie sklepie. Wyjątkowo bezlitosny był dla Małgorzaty i Mieczysława B. z Sulejowa - zamordował ich w ich sypialni. Małgorzata B. spodziewała się dziecka - była w trzecim miesiącu ciąży. Kolejne ofiary to: handlarz cementem z Czarnocina, emeryt z Ciechomina oraz właściciel kantoru Andrzej Kłosiński z Koluszek. Swoje ofiary okradał. Policja zatrzymała go w 1992 r. Po aresztowaniu przyznał się do wszystkich morderstw. Usprawiedliwiał się, że zabijał dla pieniędzy, bo rodzina miała kiepską sytuację finansową. Ale niedługo potem odwołał zeznania i zaczął grać niewinnego. W sądzie robił wrażenie chorego psychicznie: nie odzywał się, ale też nie przepraszał, nie wyrażał skruchy. Doszło nawet do tego, że podczas jednej z rozpraw obnażył się przed sędzią. Konsternacja sędziego była tak wielka, że jego serce nie wytrzymało. Sędzia dostał zawału. Biegli lekarze sądowi nie dali się jednak nabrać na te obsceniczne gierki Morusia. - Jest poczytalny - oświadczyli.
Rok później sąd skazał go na karę śmierci. Wyrok został uchylony (względy proceduralne). Kolejne orzeczenie sędzia wydał w 1995 r. I znów kara śmierci - padło z sali sądowej i stało się to po raz ostatni. Moruś, w odróżnieniu do wcześniej przedstawionych morderców, mógł już mieć zamienioną karę śmierci nie na 25 lat więzienia, ale na dożywocie - która to kara pojawiła się już w Kodeksie karnym zamiast kary śmierci. "Dożywotki", jak mówią na więźniów z tym wyrokiem, mogą się starać o przedterminowe, warunkowe zwolnienie po odsiedzeniu 25 lat. W prośbie o ułaskawienie Moruś pisał do prezydenta Kaczyńskiego, zapewniając go, że żałuje tego, co zrobił, i jest dziś już innym człowiekiem - został świadkiem Jehowy i, jak deklaruje, chciałby wśród nich spędzić resztę życia.
Do złożenia wniosku o warunkowe przedterminowe zwolnienie szykuje się też kolejny "dożywotka", jak mówią o nim w więzieniu - Zbigniew B., który dokonał wyjątkowo odrażającego morderstwa na znanej, niepełnosprawnej lekarce Aleksandrze Gabrysiak i jej adoptowanej córce. W Elblągu mówią, że zabił świętą. Władze Kościoła i lokalna ludność zaangażowały się bowiem w przygotowania do rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego doktor Oli.
Znana i uwielbiana przez elblążan lekarka zginęła w 1993 r. Wielka społecznica, pomagała alkoholikom, narkomanom, więźniom, niosła pociechę samotnym matkom i wszystkim odrzuconym oraz wykluczonym. Była inicjatorką założenia w mieście telefonu zaufania, założyła dom samotnej matki, hospicjum i osobiście prowadziła poradnię anonimowych alkoholików. Była też osobą głęboko wierzącą.
Zginęła z rąk człowieka, którego traktowała niemal jak syna. Zaniedbany w dzieciństwie, z wyrokami, często przychodził do mieszkania doktor Oli, który traktował niejako jak swój dom. Tamtego dnia 6 lutego 1993 roku, kiedy wyszedł z więzienia na przepustkę, w domu była córka doktor Oli. Podczas procesu przyznał, że łączyły go bliskie stosunki z córką lekarki. Proces został utajniony. Pierwszy wyrok to była kara śmierci. Kolejne procesy zamieniły go jednak na dożywocie.
Kilka lat później osobiście spotkałam się z mordercą lekarki, do którego pojechałam w związku z wywiadem. Siedział w więzieniu w Kamińsku, na wschodzie Polski. Niewysoki, szczupły, o szczurzej twarzy, paląc papierosa za papierosem, bez żadnych oporów opowiadał, jak znęcał się najpierw nad córką, a potem, gdy nieoczekiwanie do domu wróciła doktor Aleksandra Gabrysiak - nad nią samą. Bez zmrużenia oka ani cienia skruchy opowiadał, jak torturował i przypalał kobietę, która dała mu tyle serca. To jego epatowanie zbrodniczymi działaniami sprawiło, że zrezygnowałam z publikacji wywiadu. Ale niebacznie dałam mordercy wizytówkę z numerem telefonu. Dzwonił często pod pretekstem dowiedzenia się, co z wywiadem.
W czasie jednej z rozmów bezceremonialnie przyznał: - Dzwonię, żeby posłuchać twojego głosu, bo się przy tym onanizuję.
Wywiad z tym zabójcą kilkanaście lat temu przeprowadził Wojciech Tochman . Jakiś czas później Tochman, tym razem w rozmowie z Ewą Zabiegani, tłumaczył, że chciał, żeby czytelnik miał świadomość, jak takie morderstwo wygląda, jak człowiek może być okrutny i bezwzględny. A że on sam jest przeciwko karze śmierci, uważa, że trzeba to wiedzieć, żeby świadomie wypowiadać się przeciwko karze śmierci i być przygotowanym na argumenty jej zwolenników. "Pytałem więc zabójcę szczegółowo o to, co zrobił. To było z 15 lat temu. Byłem wtedy niedojrzałym dziennikarzem. On opowiadał, że wbił lekarce nóż i ona zaczęła wydawać jakieś dziwne odgłosy. Zapytałem: »Charczała?«. On odpowiedział. Zapisałem to. Bardzo żałuję tego pytania, które uraziło bliskich i pamięć tej osoby. To był błąd - głupie pytanie zadane po to, by pokazać drastyczność zbrodni. Tego żałuję".
Morderca "świętej" może składać wniosek o przedterminowe warunkowe zwolnienie po odsiedzeniu 25 lat. A to nastąpi w 2018 r.
Najpóźniej, jeśli w ogóle doczeka, z więziennymi murami pożegna się kolejny seryjny morderca Krzysztof Gawlik, zwany Skorpionem. Pseudonim się wziął z tego, że wszystkie swoje ofiary zabijał z pistoletu o tej właśnie nazwie. Za zamordowanie pięciu osób sąd w 2002 r. skazał go na dożywocie z możliwością warunkowego zwolnienia dopiero po odsiedzeniu 50 lat więzienia.
"Skorpion" metodycznie przygotowywał się do popełnienia zbrodniczych czynów. Swoich ofiar szukał, przeglądając prasowe ogłoszenia różnych branż. Gdy od strzału jego pistoletu życie straciła poznańska prostytutka, niespełna 18-letnia Sylwia L., ta śmierć przypomniała policji innego seryjnego mordercę Zdzisława Marchwickiego zwanego wampirem z Katowic, któremu od 1964 do 1970 r. przypisano 21 zabójstw kobiet - wśród ofiar znalazła się Jadwiga Gierek, bratanica Edwarda Gierka, ówczesnego I sekretarza KW PZPR. Z nieżyjącymi kobietami uprawiał seks. Ale Marchwickiego skazano na karę śmierci w 1977 r. i wyrok wykonano.
"Skorpion" również szukał ofiar wśród kobiet. Kolejną była też prostytutka, z Ukrainy - Lesia H. i jej znajomy Tomasz S. Następnie z zimną krwią zamordował małżeństwo, a ostatnie cztery ofiary - na gościnnych występach we Wrocławiu. Wpadł, gdy pijany spowodował wypadek i próbował uciec. Policjanci odkryli w jego samochodzie pistolet, którym zabijał.
Proces przyniósł kolejne straszne wieści: Gawlik przyznał, że w 1998 r. zabił jeszcze trzy inne osoby. Dostał zlecenie na zabójstwo Zbigniewa M. pseudonim Carrington i dwóch obywateli Białorusi. - Zabijałem, bo lubiłem patrzeć, jak ludzie umierają - przyznał przed sądem. Na wolność wyjdzie nie wcześniej niż w 2051 r.
Jak zauważa były minister sprawiedliwości, obecnie poseł PO, Krzysztof Kwiatkowski, ci, którzy wyjdą w najbliższych latach, pewnie już do swoich miejscowości nie wrócą.
Będą się raczej starali roztopić w anonimowości. A jeśli chodzi o prognozy dotyczące ich resocjalizacji, to są one ograniczone. - Nie ukrywam, że mam obawy co do sprawców tych przestępstw. Mieli po dwadzieścia kilka lat, gdy ich dokonali, dziś są w wieku około 50 lat, ich popęd seksualny nadal jest silny - mówi w rozmowie z "Polską" Krzysztof Kwiatkowski. Ale jest też wiadomość optymistyczna: w 2010 r. znowelizowano przepisy Kodeksu karnego w taki sposób, że skazani za przestępstwa seksualne, w sytuacji, gdy ofiarą było dziecko, nawet po odsiedzeniu w więzieniu całej kary mogą zostać skierowani na przymusowe leczenie, czy to ambulatoryjne, czy w zakładzie zamkniętym, a jeśli przestępca nie będzie chciał się mu poddać albo je przerwie, to może wrócić do więzienia. - Niestety te przepisy nie mają zastosowania wobec sprawców, którym zamieniono wyroki śmierci na karę 25 lat więzienia - mówi Krzysztof Kwiatkowski.
Ale można je już zastosować wobec na przykład morderczyni ostatniej makabry, która niedawno wstrząsnęła Polską: a więc babci, która zabiła 9-letnią wnuczkę i jej 36-letnią matkę. Została uznana za niepoczytalną, umieszczona w zakładzie i na wolność już nie wyjdzie.