Stanisław Michalkiewicz
Polska - Mocarstwo światowe
2005-03-17
Gardłuje jeden z drugim za Polską mocarstwową,
A tobie za imperium kąt w szynku, bujna głowo!
Tobie naftowa lampa Indiami w butelkach płonie,
Nędzę ojczystą przetapiasz w stare zamorskie kolonie"
- martwił się poeta jeszcze przed wojną, kiedy byliśmy mocarstwem, co to „nie odda ani guzika", zanim Niemcy, wespół z Sowieciarzami, nie przekonali nas, jak bardzośmy się mylili. Potem, za Edwarda Gierka, nie byliśmy wprawdzie mocarstwem światowym, skądże znowu, co by na to powiedzieli towarzysze radzieccy, ale za to byliśmy „dziesiątą potęgą gospodarczą świata", dopóki w sklepach nie pozostał w wolnej sprzedaży tylko ocet i musztarda. Mocarstwem światowym jesteśmy dopiero teraz, a właściwie jeszcze nie jesteśmy, ale właśnie się nim stajemy. Nawet nie tylko dlatego, że nasze wojska w liczbie około 4 tysięcy stacjonują na różnych kontynentach; np. w Afganistanie, Bośni i Hercegowinie, Erytrei, na Wzgórzach Golan, w Iraku, Libanie, Kosowie i Macedonii, jak niegdyś wojska Imperium Brytyjskiego, chociaż i to by wystarczyło. Stajemy się mocarstwem światowym przede wszystkim dlatego, że zaczęliśmy udzielać innym mocarstwom lekcji politycznej mądrości.
8 marca w czeczeńskiej miejscowości Tołstoj-Jurt zastrzelony został przez rosyjski specnaz, a może nawet przez własnego ochroniarza - zdrajcę Asłan Maschadow, w roku 1997 wybrany na prezydenta Republiki Iczkerii. Jeszcze 23 lutego Maschadow zaproponował Rosji pokój, ale zdaje się, że właśnie dlatego ruscy szachiści żadnego pokoju z nim nie chcieli, bo ten wybór sprzed ośmiu lat dawał Maschadowowi nawet i teraz przynajmniej pozory legitymizmu. Po śmierci Maschadowa w Czeczenii pozostają dowódcy polowi tacy jak Basajew. Zwłaszcza po zamachu w Biesłanie, nawet najwięksi ironiści nie ośmielą się molestować Putina, by z nim „rozmawiał". Jakby okrutnie to nie zabrzmiało, z punktu widzenia Rosji śmierć Maschadowa była wydarzeniem korzystnym. Tymczasem polski minister spraw zagranicznych pan Adam Rotfeld ofuknął Rosjan, że popełnili „polityczny błąd", zaś rzecznik MSZ, pan Aleksander Chećko, choć nikt nie prosił go o radę, oświadczył, że zabicie Maschadowa ”to nie tylko przestępstwo, to jest także głupota polityczna i wielki błąd". Skąd nagle u pana Rotfelda i jego rzecznika takie poczucie misji nawracania Rosjan na bezbłędność? Prima vista, można by powiedzieć, że to z zemsty; pan Rotfeld od 1965 roku należał do PZPR, gdzie musiał poddawać się sowieckiemu duraczeniu o "
„ustroju" i „sojuszach", więc teraz postanowił się odegrać, trochę poduraczyć Rusów standardami" i wytykać im „błędy" nieubłaganym palcem. Bardzie jednak prawdopodobna jest możliwość, że pan minister Rotfeld wykonuje zadanie i to zadanie wielopłaszczyznowe, zarówno ideologiczne, jak i praktyczne.
Nietrudno bowiem się domyślić, że po takim wytknięciu Rosjanom „błędu", do którego pan Chećko już na własną rękę (?) dodał, jak to się mówi, „dramatyzmu", Moskaliki odrzucą wszystkie polskie molestowania o śledztwo, a nawet dokumentację w sprawie Katynia. Kto wie jednak, czy nie o to właśnie chodziło, by Katyń, Boże broń, nie wrócił po latach, jako przedmiot dyskursu międzynarodowego. Zatwierdzona teza głosi przecież, że podczas drugiej wojny był tylko holokaust, jako „wydarzenie bez precedensu", a reszta to tylko drobiazgi nie warte splunięcia. Nagłaśnianie sprawy Katynia potrzebne jest, jak psu piąta noga. W takiej sytuacji co to komu szkodzi, jak pan Rotfeld nieubłaganym palcem wytknie Rosjanom „błąd", a pan Chećko, dla większej pewności, jeszcze nawymyśla im od „przestępców" i „głupców"?
Wzgląd praktyczny natomiast wiąże się ze wzrostem nastrojów antyrosyjskich w wiadomej diasporze, odkąd zimny czekista Putin pogonił w Rosji kota żydowskim grandziarzom. Utraciwszy tyle nagrabliennego, zapłonęli żądzą zemsty:
„Nad skrwawionym Talmudem żółte świece płoną,
W płachtę zwinęli szczątki i przysięgli sekret".
Ale od zemsty i nienawiści zbiory nie są obfitsze, więc chociaż mścić się oczywiście trzeba, to trzeba też rozejrzeć się za nowymi łupami. Tedy Borys Abramowicz Bieriezowski już następnego dnia po obaleniu przez „lud" prezydenta Szewardnadze przyleciał incognito do Tbilisi, żeby zlustrować zdobycz. Ale wobec alimentów utraconych w Rosji Gruzja to mały pikuś, natomiast Ukraina - aaa, to już jest coś. Żeby tylko tamtejszy „lud" ruszył tyłkiem i obalił „tyrana". Ale lud musi mieć przywódców, najlepiej „charyzmatycznych". Na Ukrainie na takiego przywódcę najlepiej nadawała się Julia Tymoszenko. Dlaczego najlepiej? Ano, między innymi dlatego, że jej pochodzenie otacza taka mgła tajemnicy, iż podobno „nieznane jest nawet jej nazwisko panieńskie". Tak przynajmniej piszą gazety. Ale „Gazeta Wyborcza" chyba je zna, a jeśli nawet nie zna, to z pewnością się go domyśla, bo wprost nie może się „żelaznej Julii" nachwalić. To tajemnicze panieńskie nazwisko dobrze tłumaczyłoby również przyczyny, dla których w latach 90 -tych, to właśnie jej firmie „Jednolite Systemy Energetyczne Ukrainy" Rosjanie nadali wyłączność na zaopatrywanie Ukrainy w gaz. Tzn. nie tyle „Rosjanie", co po prostu nasz poczciwy Borys Abramowicz Bieriezowski, który w latach 90 - tych robił z prezydentem Jelcynem, co tylko chciał. Kiedy jednak Jelcyn 31 grudnia 1999 r. zrezygnował („ja uchażu!") i nastał zimny czekista Putin, okres dobrego fartu dla grandziarzy z korzeniami się skończył. Tedy i „żelazna Julia", żeby nikt jej nie posądził, że kradła wspólnie z Łazarenką, ostentacyjnie „popiera" Kuczmę, który robi ją wicepremierem przy Juszczence. Tymczasem Borys Abramowicz zostaje impresariem i sponsorem Mikołaja Melnyczenki, byłego bodygarda Kuczmy, który przy pomocy zestawu „mały Michnik" zdobył dowody jego bezeceństw. Kiedy zatem mocodawca całej szajki, czyli „filantrop" rzucił hasło, Julia natychmiast idzie piętnować „łajdaków" i staje obok Juszczenki na czele „ludu", jako że „niewymowne są cierpienia naszego proletariatu!" Juszczenko robi ją premierem, „żelazna Julia" unieważnia wszystkie prywatyzacje i oto cała Ukraina leży z rozłożonymi nogami przez „filantropem", w imieniu którego lustruje ją nasz nieoceniony Borys Abramowicz. No to dlaczego pan minister Adam Rotfeld nie ma popierać „pomarańczowej rewolucji" i wytykać Putinowi jego sprośne błędy, Niebu obrzydłe?
W ten sposób tylko patrzeć, jak o sprawach przyszłości Polski będą do spółki z Rosjanami decydowały Niemcy, starannie chuchające na „strategiczne partnerstwo" z Rosją. Jeszcze tylko trzeba, by Aleksandra Kwaśniewskiego na stolcu prezydenckim zastąpił Marek Borowski, któremu Włodzimierz Cimoszewicz już taktownie ustąpił. W końcu był ministrem spraw zagranicznych, to musi wiedzieć, co nam przeznaczono.