Grav i Wena
I.Tej jesieni przez zamek przebiegła wieść, że odnaleziono generała Grava. Dawno już oczyszczono go od zarzutu zdrady, lecz ślad po nim zaginął. Przebywał w niewoli i nie szukano go zbyt gorliwie.
Teraz jednak, gdy flota królewska zdobyła twierdzę Monk, wśród odnalezionych tam jeńców rozpoznano generała.
Ia/Podczas dokładniejszego przeszukiwania twierdzy znaleziono podobną do ludzkiej postać przykutą wśród zwierząt w głębi obór. Kolejne łańcuchy świadczyły, że nie jednego więźnia poddawano takiej kaźni.
Postać ta na wszelkie próby kontaktu reagowała głuchym wyciem.
Skoro tak dalece stracił zmysły, czyż nie lepiej, by nigdy nie odnaleziono go żywego? - zapytywali bezradni zwiadowcy.
- Znajdźmy izbę jakąś, ciemną i ciasną- poradził najbardziej doświadczony dowódca grupy.
Wepchnięto tam brudny, szalony ludzki szkielet. Dowódca nakazał obserwować go.
Przestał krzyczeć, przyczajony nieufnie. Powoli obchodził swą celę. Rozcierał obolałe podczas szarpaniny ciało. Poprawił pęk słomy. Załatwił się w przeznaczonym do tego kącie.
- Zmysły tylko stracił, nie rozum- stwierdzili z ulgą.
Przyniesiono jedzenie. Zjadł zupę posługując się łyżką.
Nagły gwar na dziedzińcu sprawił jednak, że znowu zwinął się w zwierzęcy kłębek.
Przez kilka dni podawano mu jedzenie, pozdrawiając tym samym zwrotem. Patrzył uważnie, nic nie mówiąc.
Niby przypadkiem obluzowano deskę w oknie. Powoli podchodził do niego, wyglądając coraz dłużej na dziedziniec.
Zauważono, że dręczy go jego wygląd, dokucza brud, więc przyniesiono miskę z wodą i koszulę. Umył się na tyle, na ile to było możliwe.
Odmruknął na pozdrowienie.
- Co tu robicie?- zapytał następnego dnia. Mówił powoli.
- Odbiliśmy zamek, panie- odparł z trudem hamując radość dowódca. Nie chciał jeszcze wierzyć, kogo poznaje. Może to złudzenie niecierpliwego serca? Niemożliwe przecież, by Grav żył. Jednak w tej twierdzy wiele już było niemożliwych zdarzeń.
Następnego dnia dopiero więzień zapytał:
- Dlaczego- tu jestem?
- Byłeś- chory, panie- wybąkał kapitan.
- Mogę stąd wyjść?- Grav z niechęcią odczuwał duchotę celi.
Po kilku jednak krokach na korytarzu poczuł lęk. Głęboko utkwiony w mięśniach i kościach strach. Kapitan szedł obok niego. Widział, jak Grav coraz mocniej opiera się o ścianę. Skierował go do wnęki okiennej.
- Zimno tu. Wrócę- zdecydował wreszcie generał.
- Przyniesiemy jakieś ubranie. Możemy odsłonić okno- mówił powoli. Powoli- to był sposób.
Korytarz więc pozostał pusty, choć w jego załomie siedziała dyskretna straż. Do celi wniesiono parę sprzętów i odsłonięto okno. Grav powoli przechodził sam do wychodka na ganku. Wyglądał na dziedziniec. Podszedł do strażników.
- Paru z was pamiętam- powiedział powoli. Nie imiona oczywiście, ale postacie i zachowania ....
Zaczęli wspominać. Grav przypominał sobie coraz więcej. Niestety, także i coraz więcej cierpień. Którejś nocy nie opanował krzyku. Potem w jego izbie zawsze zawieszano lampę. Nie chciał zresztą spać sam, w zamkniętej celi. Chciał wrócić do wspólnych pomieszczeń. Tym, co pomogło mu przetrwać lata niewoli, było koleżeństwo współwięźniów. Wypytywał teraz o nich.
Dopiero ostatnie uwięzienie, samotne, załamało jego siły. Nie pamiętał nawet upływu dni. Kończyła się zima- a teraz znowu jesień? Długo go to dręczyło.
Jednak rozumiał, co zrobił dla niego kapitan.
- Dziękuję. Uratowałeś mi rozum- powiedział.
„sam nie wiem, jak to mi się udało”- westchnął tamten z ulgą.
I.Lada dzień miał się tu pojawić, choć statek długo walczył ze sztormami.
Z zainteresowaniem obserwowano Wenę, zamkową szafarkę. Ponoć łączyła ich kiedyś jakaś romantyczna historia. Wena pozostała sama mimo wielu propozycji- jej pozycja na dworze stanowiła przecież dobrą partię!
Nareszcie ciekawscy zgromadzili się przy oknach i schodach. Weni zostawiono miejsce na samym przodzie wielkiego holu, lecz wolała stanąć z tyłu. Na wypadek, gdyby nie zdołała zapanować nad swymi uczuciami, których sama nie była pewna.
Generał szedł jak zwykle wyprostowany, lekkim, równym krokiem. Mimo, że utykał. Widziała jego szarą ze zmęczenia twarz, oszronione skronie. Dostrzegała wysiłek, z jakim utrzymywał się na nogach, patrząc prosto przed siebie.
Rada była, że nikt jej nie widział. Musiała usiąść na stopniu. Kolana jej drżały, serce biło szybko a płacz walczył ze śmiechem. Teraz dopiero poczuła, jak go kocha.
Przedtem postrzegała tego starszego, narzuconego przez ojca po jego bankructwie narzeczonego bardziej jako opiekuna. Droczyła się z nim i nie zamierzała podjąć decyzji o małżeństwie zanim nie spróbuje wielu ciekawych flirtów.
Potem, gdy dostał się do niewoli i stał się idealnym kandydatem do oskarżenia o zdradę, gdy wszyscy się od niej odsunęli, zrozumiała , jak bardzo ją chronił po upadku jej ojca. Jak wiele dla niej zrobił, a ona odpłacała mu krnąbrnością i brnięciem w kolejne skandale.
Kiedy go zrehabilitowano, demaskując prawdziwego zdrajcę, było już za późno by odnaleźć ślad jeńca i wykupić go, choć książę obiecywał środki i pomoc.
Teraz serce je wyrywało się by go powitać.
Na razie jednak zaprowadzono go do księcia. Krążyła nerwowo po holu i była pod rękę, gdy książę uchylił drzwi i zażądał jakichś ziół. Kobiety z kuchni szybko podały jej zastawioną tacę.
Grav siedział z przymkniętymi oczami, płytko oddychając.
Wybacz, zmęczyłem cię. Zadam ci jeszcze dwa pytania, a potem odpoczniesz- krążył po komnacie książę.
Wena podeszła do Grava i delikatnym, czułym ruchem dotknęła jego policzka. Popatrzył na nią serdecznie. Ogrom uczuć zawarli w tym powitaniu.
Podała mu kubek ciepłego, wzmacniającego napoju. Pił powoli, przytrzymując jej rękę.
- Przygotuj mu izbę, zaraz ci go oddam- mruknął cieplej książę. Grav zebrał siły, gotów do dalszych przesłuchań.
Wyszła. Izbę już od dawna miała obmyśloną i przygotowaną.
Odprowadzono go do niej. Usiadł na posłaniu czekając, aż jego puls i oddech dogonią przebytą już przezeń drogę. Był bardzo wyczerpany ale z ulgą pozwalał sobie na to.
- Napijesz się jeszcze? Albo chcesz trochę zupy?- zapytała praktycznie.
Uhm. Zupa pachniała zachęcająco.
- Ten rejs statkiem....- próbował wyjaśnić powody swej słabości.
- Nigdy dotąd nie chorowałem....ale teraz....miałem jeszcze febrę....- ciepło uspokajało jego rozdygotane wnętrze. Aż za bardzo. Poczuł, że leży na posłaniu a Wena rozpina sprzączki butów.
- Co się stało z tą nogą?- zapytała.
- Zrosła się przecież- nie zrozumiał jej niepokoju. Towarzysz dobrze obwiązał mu nogę patykami i trawą. Zrosła się bez kłopotów, tyle, że pozostała sztywna. On nie zdołał pomóc towarzyszowi, gdy ten zachorował zimą na biegunkę. Nie mieli ziół...
Przez kilka następnych dni Grav spał i jadł, dochodząc do sił. Przytulał do policzka rękę Weny czerpiąc wprost z jej serdeczności. Refleksja mówiła mu, że to niemożliwe, by dziewczyna czekała na niego tyle czasu, z gorącym uczuciem, którego przedtem nie miała. Jednak przez chwilę jeszcze potrzebował tych złudzeń.
Nie miał zamiaru mówić nikomu, a zwłaszcza jej, o tym, w jaki sposób zdołał ocaleć, uciekając myślą od strachu i bólu. Wyobrażał sobie bowiem, z udziałem Weny, najśmielsze sceny z alkowy, o których na jawie nie umiałby mówić. Tylko to pozwoliło mu przetrwać. A teraz, gdy jego sen niemal się ziścił, musiał o nim zapomnieć. Kontrolowanie się, by nie objąć jej zbyt serdecznie stało się zbyt trudne, musiał więc wstać i wyzdrowieć.
Wielu osób pragnęło go odwiedzić. Jako żywa legenda budził ciekawość. Otrzymał dużo darów i mniej lub bardziej szczerej serdeczności. Jednak nie było wiadomo, z kim możnaby rozpocząć rozmowy na temat przywrócenia skonfiskowanego majątku. W kancelarii wojskowej obiecano mu odznaczenia i zaszczyty, ale znowu nikt nie był władny rozmawiać z nim o nowym stanowisku.
Pogrzebali go i już. A on tak bardzo chciał wrócić do życia! Ciekawe, czy będzie w stanie jeździć konno?
Wzbudził kolejny popłoch- zaczynał już lubieć to wprawianie innych w zakłopotanie- w stajniach, poszukując dla siebie wierzchowca. Może zresztą przesadził- czy gdyby był dowódcą, pozwoliłby sam sobie na jazdę konno po tak długim czasie, ze sztywną nogą, bez żadnej asekuracji?
Aby zyskać czas do namysłu, szczotkował zamkniętą w najdalszym boksie nerwową klaczkę, kiedy powoli podszedł do niego starszy stajenny. Aha, znaleźli kogoś, kto ma go odwieść od tego pomysłu- uświadomił sobie rozbawiony.
- Potrzeba jakiegoś specjalnego siodła?- zapytał, pokazując na sztywną nogę starego.
- Dopinam parę rzemieni, ale nie wszyscy tego chcą- odparł tamten spokojnie.
- Spróbuję- zgodził się Grav.
- Chcesz jeździć na niej, panie? - zapytał tamten ostrożnie.
- Na niej się nie jeździ? - zaciekawił się Grav.
- Nie pozwala na to. Mieli ją zabrać na gospodarcze podwórze, do wozów, ale tak jakoś...
- W tym ciemnym kącie tu została- zrozumiał Grav.
- Szkoda jej do wozów. To co- spróbujemy ujeździć ją i mnie? - obaj popatrzyli na siebie z powściągliwym, męskim uśmiechem.
Grav wyprowadził ją na dwór i oprowadzał tak długo, aż przestała bać się otoczenia i nabrała doń zaufania. Nawet zwierzę po długiej niewoli w ciemnym kącie czuje się niepewnie. Rozumiał to dobrze.
Kiedy reagowała już na jego obecność, osiodłał ją. Z tym nie było kłopotów, gdy jednak sam wskoczył na konia - zachował w swym ciele lekkość tego gestu- kręciła się niespokojnie, pozbawiona dotychczasowego kontaktu. Szczęście, że Mat prowadził ją na lonży, bo przez ten pierwszy kurs Grav walczył z bólem o utrzymanie się w siodle. Noga bolała potwornie. Kulejąc wlókł się do łaźni, marząc o tym, by tam w samotności kląć i płakać. Sąsiednia kabina była jednak zajęta i musiał zacisnąć zęby. Był tak skoncentrowany na sobie, że dopiero wychodząc stwierdził, że chyba są tam dwie osoby. Musiał im nieźle przeszkadzać, mocząc się tak długo!
To przypomniało mu o potrzebie porozmawiania z Weną. Ważne dlań było ustalenie swego stanowiska, statusu i sprawności. Jednak najważniejsza była relacja z Weną. Czy jest już na tyle silny, by pozbyć się złudzeń? Czy ma się na czym oprzeć? Zawsze może powrócić do marzeń- ale wtedy musi przestać ją widywać. Czy tego chciał?
Spokojny czas dla gospodyni jest wczesnym popołudniem, po obiedzie dworskim i służby a przed ewentualną wieczorną ucztą.
Zastał Wenę w kantorku za kuchnią, gdzie przy dzbaneczku mokki zliczała kwity i wpisywała w księgi. Skinęła mu dłonią nie przerywając zajęcia. Rozejrzał się więc za krzesłem z oparciem- jego noga nie lubiała taboretów- i czekał chwilę wdychając wonny aromat.
- Podobno jeździłeś konno- zagadnęła prostując się na krześle. Nalała mu czarkę napoju.
- Dużo powiedziane- mruknął, kosztując. Dziwnie gorzkie ale dobre.
- Staram się ustalić moją sytuację- zaczął mówić.
- Nie odebrano mi stopnia, ale też nie jestem w czynnej służbie.
- Mówiono o jakimś orderze- dodała.
- Tak- machnął ręką.
- Wolałbym ustalenie mego stanu majątkowego, ale to zbyt trudne. Podzielono go na wiele części a nabywcy otrzymali je w dobrej wierze, więc nie muszą nic zwracać. Z kolei rekompensatę nie wiadomo jak liczyć- nie da się ustalić, czy minione lata przyniosłyby zyski czy straty.
- Czy wiesz już, że ukradłam ci jeden folwark? - zapytała.
- Nie- zaciekawił się.
- Powiedziałam, że ten folwark, w którym bywaliśmy w lecie, jest zabezpieczeniem mojego posagu- i przyznano mi go.
- Nie wiedziałem o tym. Wiem tylko, że moja matka miała do końca zapewnione utrzymanie z tego folwarku....zaraz, czy te dwie sprawy łączą się ze sobą? Dziękuję!
- Wiedziała tylko, że jesteś w niewoli. Nikt specjalnie nie wciągał jej w tą głupią sytuację ze zdradą- dodała.
- Podoba mi się sposób, w jaki teraz używasz swej złośliwości i przekory- powiedział dawnym tonem opiekuna.
- To dzięki księciu. Kiedyś uznał, że skoro wtrącam się do wszystkiego i wszystkich krytykuję, mogłabym sama wziąć się za jakąś pracę. Zrobiłam to i udało się. Mówiąc całą prawdę przydało mi się twoje zrzędzenie. Nauczyłam się kierować ludźmi bez pomocy manier rozkapryszonej księżniczki. Zadowolony?
- Bardzo-uśmiechnął się.
- Głównie z siebie- autora dobrych rad- zaryzykował żart, który ją rozśmieszył. Z rozpaczliwym uporem brnął dalej.
- Podoba mi się legenda, którą tworzą o nas- i bardzo pomogła mi twoja serdeczność- wiem jednak, że zawsze chciałaś sama podejmować decyzje o swojej przyszłości....
- I chcesz zapytać, dlaczego nic mi się nie udało? - zaatakowała.
- Nie wiem. Może zawsze chciałaś być niezależna- poczuł, że boi się właśnie tego.
- Tak odpowiadam. Prawdą jest, że gdy cię osądzono, wszyscy odwrócili się ode mnie. Wtedy zrozumiałam, co powinnam przeżywać po bankructwie ojca, i jak ty mnie przed tym chroniłeś. Za późno zrozumiałam, co mi dałeś- odparła z determinacją.
- W końcu to zrozumiałaś- nie uciekał już w żarty.
- Czuję się zaszczycony. I zakłopotany- powiedział.
- Miałeś nadzieję, że skończy się to....
- Spodziewałem się, ale...nie łamałbym twej woli...- oboje wrócili myślą do jednej ich bliskiej sytuacji na jakiejś uczcie, kiedy próbował obudzić w niej uczucia. Stanowczo tego nie chciała. Uszanował to.
- Co zamierzasz teraz robić?- zmieniła kierunek rozmowy i teraz ona wypytywała jego.
- Z pewnością w jakiś sposób powrócić do życia. Nie zadowolę się orderem i żołdem. Mam dość sił, by coś robić- stwierdził z zapałem, choć dopiero za kilka dni przekona się, czy zdoła jeździć konno.
- Jakiś kapitał z folwarku jeszcze ci się należy. Nie zdążyłam przepisać wszystkiego na siebie i nie muszę teraz tego odkręcać. I żołd zaległy niech ci wypłacą, to też niezła kwota- powiedziała praktycznie.
Do reszty rozmowy postanowił wrócić przy jakiejś okazji. Najlepiej przy uczcie. Dość już tego szarpania nerwów na dziś. Coraz bardziej czuł, że pragnąłby z nią pozostać.
Z kapryśnej panny stała się energiczną młodą kobietą, która bardzo mu się podobała. Bardziej, niż jego sny. Nie było w nich rozmów, ciepła spojrzeń i przyjaznych gestów....
- Chcesz wrócić do służby. Hmmm- zastanowił się książę.
- Nie proszę o stanowisko, lecz o zajęcie. Umiałbym z pewnością dowodzić jakąś placówką, szkolić...znowu jeżdżę konno- upierał się Grav.
- Tak, słyszałem. Z pewnością znajdziemy dla ciebie jakieś źródło utrzymania. Odszkodowanie za stracony majątek...zapewne niedługo je dostaniesz...
- Panie- nie jestem jeszcze weteranem-żachnął się Grav.
- Wiem, masz młodą narzeczoną...- stłumił żart książę.
- Przepraszam. Dobrze, powiedz mi więc jako dowódca- gdzie mógłbym umieścić w armii żywą legendę?
- Mógłbym szkolić. Żółtodzioby poszłyby za mną wszędzie!- stwierdził z zapałem. Książę pokiwał smutnie głową.
- No tak. Komuś mogłoby to się nie podobać- zreflektował się Grav.
- Tobie panie?- zapytał jeszcze. Książę zaprzeczył.
- Musiałbym przesunąć parę osób...-stwierdził niepewnie.
- Z ich intratnych stanowisk, tak- zrozumiał Grav.
- Dla kogoś, kto w mej służbie stracił wszystko. Masz rację. Zrobię to. Znajdę ci dobre stanowisko. Daj mi tylko trochę czasu- do końca roku, dobrze?- zdecydował książę, wstając energicznie.
Czy ktokolwiek próbował siedzieć na uczcie z szafarką? Niby wszystko było rozdysponowane, ale co trochę ktoś przybiegał po dyspozycje lub klucze.
I jak tu prowadzić rozmowę, której przebieg w tak dużej mierze zależy od subtelności nastroju? Ilekroć kładł jej rękę na kolanie- a ona go nie cofała, ilekroć zabierał się do opowiadania o swoich marzeniach- wspomni tylko, że je miał- tylekroć Wena wybiegała po coś.
A wino było bardzo mocne. Albo on miał teraz słabą głowę. Słabą głowę, słaby żołądek, a siłę zupełnie gdzie indziej...
W końcu nie był zdolny do żadnej rozmowy a na dodatek nie mógł przestać gadać. Miał nadzieję, że niezrozumiale...
Dwa dni później odważył się wejść do kantorku Weny.
Dobrze, że cię widzę. Musimy pojechać na folwark. Jest wiele spraw do załatwienia. Ty znasz się na koniach, to mi pomożesz- stwierdziła. Zrozumiał, że w tej sprawie przejęła dowodzenie i zgodził się na to.
O tej jesiennej porze załatwiano najwięcej umów i interesów.
Wyruszyli w gromadzie kupców, z których kilku towarzyszyło im aż na folwark. Zakupili wiele plonów. Wena hodowała produkty sprzyjające miejskim gustom- kasze i warzywa, przetwory z owoców- które rozprowadzała po znajomych kramach i dworach.
Po wielu latach był na dworze swego dzieciństwa. Odwiedzał czasami matkę, ale od młodości wychowywał się na dworze stryja. Pamiętał jednak tę różaną altankę, te obramowane białymi kamieniami grządki ziół, ten olbrzymi piec w kuchni, w którego zakątku żółta suka hodowała szczeniaki, i tę ławkę pod okapem przed domem, tę samą z całą pewnością, choć z biegiem lat na pewno wymieniano w niej jak nie nóżki,to siedzisko.
Wena zachowała nietknięty pokój jego matki, z białym firankami i trzeszczącym plecionym fotelem. Grav wszedł tam i siedział długo.
- Te łąki stanowią wspólną własność folwarku i kogoś z drugiej strony rzeki. Latem wypasa tu stada a potem się rozliczamy. Tym razem chce nam dać parę źrebaków- i pomożesz je wybrać a potem dobrze sprzedać- powiedziała następnego dnia.
- Dlaczego chcesz od razu je sprzedać? Na wiosnę, za podchowane weźmie się lepszą cenę- zaoponował od razu. Na koniach to się znał.
- Tylko nie ma kto tego robić. Trzebaby je trochę ułożyć- urwała. Grav zabrał w tę podróż swoją klacz i choć jeszcze płoszyła się często, kilka razy chciano odkupić ją za niezłą cenę.
- Ach, więc to podstęp. Znalazłaś mi zajęcie- układanie koni?- żachnął się Grav.
- Nie. Chciałam raz uniknąć kpin, że kobieta handluje czymś, na czym się nie zna. Targów z kupcami, którzy chcą mnie oszukać- wyznała ze znużeniem.
- Przepraszam. Ale widziałem wiele kobiet handlujących samodzielnie?- zapytał, by dobrze zrozumieć sytuację.
- Handlują wełną, kaszą, serem...-wyjaśniła cierpliwie.
- Przepraszam. Ale nie było mnie tu wiele lat- załagodził swój wybuch. Tak naprawdę wciąż jeszcze przeżuwał swoją rozmowę z księciem. Raz już dał się boleśnie wciągnąć w intrygi. Dlaczego znowu upierał się zostać przy dworze? Bo nie miał innego pomysłu?
Pogrążony w myślach wybierając konie wyznaczył takie, które odpowiadałyby jego planom- gdyby się na nie zdecydował. Po czym odmówił ich kupna tego samego dnia. Musiał mieć czas do namysłu.
- Powiedziałaś, że mam jakieś udziały w folwarku? Mógłbym za nie odkupić tą łąkę?
- Owszem. Chcesz jednak układać konie? Nie masz paszy na zimę, dobrej stajni ani ludzi do tej pracy- zaczęła ostrzegawczo. Spojrzał na nią surowo.
- Nie, nie zniechęcam cię, tylko ostrzegam, o ilu rzeczach trzeba jeszcze pomyśleć! Ja nie mam na to czasu, muszę zająć się zaopatrzeniem dla dworu.
- A ja sobie z tym nie poradzę?- warknął.
- Nie wiem. Pytam cię o to.
-No dobrze. Myślałem o tym, by uczyć konia wraz z jeźdźcem. Te tutaj trzeba trochę objeździć, ale zaraz potem jak przywykną do siodła, ćwiczyć do walki razem z jego przyszłym panem. Zwykle rycerze nie mają dobrych koni i to spowalnia ich przygotowanie do walki.
- Ciekawy pomysł. Wielu rycerzy byłoby tym zainteresowanych. Ale może woleliby przyjeżdżać z własnymi końmi?
- Nie wiem jeszcze. To luźny projekt. Nie rozmawiałem o nim z księciem.
- Chcesz to robić dla wojska?- pojęła.
- Oczywiście. W końcu książę nie zapomniał o mnie. Przepraszam, ty też nie zapomniałaś. Ale rozumiesz...
- Tak- usiadła bliżej niego. Czy wreszcie uda się zapomnieć o koniach, księciach i rycerzach? Po co zorganizowała ten wyjazd! Byli sami, w ciepłym, mrocznym kącie obok kominka.
Delikatnie wziął ją za rękę i obejmował coraz wyżej.
- Wiesz, o czym marzyłem tam, w niewoli? - szepnął.
- O czym?
- Że wrócę, pobierzemy się, a potem....- to już trudno mówić. Mam sobie pójść? Spać do stajni?
- Nie, zostań. Opowiedz to wreszcie na trzeźwo- odrzekła tak samo.
- Więc mówiłem o tym?
- Nic, co bym pojęła. Ale chcę zrozumieć- nie cofnęła się nawet, gdy jego ręka objęła jej kolano.
- Kiedyś nie chciałaś- wolał się dokładnie upewnić, nim przestanie kontrolować swe uczucia.
- Byłam głupią smarkulą.
- A teraz?
- Teraz chcę być mądrą kobietą.
- Czekałaś na mnie?
- Powiedzmy tak- nie chciałam być z nikim innym. Nikt inny nie potrafił....tak mnie zainteresować jak ty...
- No dobrze- sięgnął do sznurówki jej gorsetu. Nie przekroczy dziś granicy zarezerwowanej dla stanu małżeńskiego, tylko tę jedną rzecz jej pokaże....
była więcej niż jedna rzecz i więcej niż raz. Była dla niego tak dobra, że głośno wyrażał swą rozkosz, o tyleż wspanialszą niż wszystkie jego wyobrażenia.
Na litość, dziewczyno, musisz wstawać tak wcześnie?- jęknął rano.
Mam przecież zaopatrzyć cały dwór. W jeden dzień to i tak dobrze - zaoponowała.
- Chcesz tam jednak wracać? Nie chcesz być gospodynią na swoim?
- Nawet jeśli odejdę, to tym bardziej muszę im zrobić zaopatrzenie. Musimy wrócić, wziąć ślub i ustalić w szczegółach nasze projekty. Ja też mogłabym otworzyć tu niejeden warsztat. Mam znajomości na tylu dworach- mówiła krzątając się.
- A ja nie mam paszy dla koni. A jakieś przeczucie upiera się we mnie, by je zatrzymać- zdecydował się wstać Grav.
- O tak, przeczuć trzeba słuchać- zgodziła się.
- Inaczej nie bylibyśmy razem- przytaknął, obejmując ją serdecznie.
II. Książę zaakceptował ich projekt, rozszerzając go jeszcze. W tamtej okolicy należało zbudować drogę, nowy most, strzec przeprawy, rozwinąć osadnictwo. Nie miał dotąd nikogo zaufanego, komu mógłby to powierzyć. Teraz nikt nie będzie zazdrościł, że zrobił Grava namiestnikiem tej nieciekawej krainy piaskowych wzgórz. Nikt też nie musi wiedzieć o przywilejach, jakimi go obdarzył.
Grav sam szukał ludzi do tego projektu.
IIa/- To jest ten człowiek, generale- zameldował strażnik.
Af niepewnie podniósł się z pryczy. Po co przysłano do niego aż generała?
- Witaj. Możemy porozmawiać? Można tu gdzieś usiąść?- zaczął tamten nieregulaminowo. Af wskazał deski pryczy, lecz musiał podać tamtemu rękę. Grav usiadł wyciągając sztywne kolano.
- O co chodzi, sir?- zapytał nieufnie Af.
- Szukam ludzi do pewnego zadania- zaczął generał. Pod jego gładkimi słowami Af wyczuł żelazną wolę.
- Musi być podłe, skoro szukasz ich w lochach!- parsknął.
- Raczej nietypowe- a tu często trafiają ludzie, którzy nie lubią regulaminów- wyjaśnił Grav.
- Trzeba wyjechać, ciężko pracować, za skromne wynagrodzenie. A ja potrzebuję ludzi, do których mógłbym mieć całkowite zaufanie- ciągnął.
- Myślisz panie, że jak wykupisz mnie z lochu, to już wszystkiego po mnie możesz oczekiwać?!-żachnął się Af, zapominając, że mówi do generała.
- Wiem, że jesteś nieprzekupny- doszedł do sedna sprawy Grav.
- Tak. Wiem doskonale, dlaczego ludzie głodują, marzną, nie mają leków na febrę, wiem, kto kradnie zaopatrzenie i powiem to, gdy tylko ....-znowu zapędził się Af.
- Gdy tylko staniesz przed sądem, wiem. Dlatego ciągle jeszcze tu jesteś- i masz w tym szczęście- uzupełnił Grav.
Wiedział wszystko i wyciągnął z Afa to, co tamten zamierzał. Teraz Af był już prawie pewny, że nie dojdzie do żadnego sądu, a on sam zdechnie w lochu.
Grav poczuł, jak siedzący obok młody kapitan zesztywniał.
- Jeśli chcesz z tym walczyć, musisz wydostać się z lochu. W jakikolwiek sposób- powiedział.
- Mam odwołać oskarżenia i jeszcze przeprosić? Nigdy!
- Wolisz tu zostać?- mitygował go Grav.
- Chcesz, żebym wszystko odwołał, a potem się okaże, że nie ma dla nie żadnego zadania, tylko kara za fałszywe oskarżenia! Dlaczego mam ci wierzyć?!
- Bo byłem kiedyś w twoim położeniu. Znałem dowody i wniosłem oskarżenia. Drogo za to zapłaciłem. Jedyną osobą, którą oskarżono i osądzono byłem ja sam- powiedział powoli Grav.
- Ale masz rację, nie wierz mi na słowo. Mam tu książęcy edykt. Poświecę ci, byś mógł go przeczytać.
Po chwili Af w milczeniu oddał mu zwój. Znał przecież legendę generała Grava.
- Wystarczy, że powołasz się na niego, a nie zostaniesz przesłuchany.
- I tamci nie zostaną ukarani. Że też ty, panie, ich bronisz!- westchnął bezradnie.
- Kto uczył cię taktyki?- zapytał Grav.
- Taktyki? Dlaczego pytasz? Co ma wspólnego....aha...walka z silniejszym przeciwnikiem, tak? Pozorne wycofanie, obejście z innej strony, szukanie sojuszników....
- Albo stosownej pory...
- Tak, masz panie rację. Zachowałem się jak smarkacz, sam jeden rzucając się głową naprzód na silniejszych przeciwników.
Wybacz panie. Pobyt tutaj szarpie mi nerwy.
- Poszukamy kogoś i do tej sprawy, we właściwym czasie. Najlepsze dla nich byłoby teraz ciebie o to oskarżyć, prawda?
- Tak, oczywiście!- przytaknął Af. Teraz wierzył Gravowi. Ale co zrobi, gdy wezwą go na przesłuchanie?
Grav wstał i zwinął dekret.
- Aha, cokolwiek postanowisz, nie martw się o swojego ojca. Znalazł sobie dobre dożywocie w jakiejś leśniczówce- powiedział wychodząc.
Af upadł na kolana i wybuchnął płaczem. Tym, co dodatkowo szarpało mu nerwy, była niemożność utrzymania ojca.
Grav wiedział o nim wszystko. Ale nie nadużył swej przewagi. Af poczuł, że mu ufa.
Podróż Kala
III.Podczas rozbudowy drogi przez puszczę odkryto ścieżki do ubogich leśnych osad półdzikich ludzi, spokrewnionych chyba z dawnymi Leśnymi Elfami.
Nakazano im przesiedlić się w niższe, bardziej cywilizowane rejony. Edykt książęcy gwarantował im bezpieczeństwo i zachowanie obyczajów, musieli jednak poddać się prawu.
Z początku mieszkańcy nizin zadowoleni byli z nowej siły roboczej. Konieczność jednak karmienia i goszczenia kolejnych grup Elfów, jak ich nazywano, stała się zbyt uciążliwa. Wprawdzie otrzymywali za to królewskie obligacje, którymi można było płacić podatki, jednak coraz więcej wiosek spłaciło już swe długi.
Grupa, w której przeważały kobiety, niedorostki i kalecy szła niemal ostatnia. Ich przywódca nauczył się omijać główne trakty, zachodzić do odległych wiosek i dworów, gdzie ciekawi jeszcze byli przybyszów. Przez to jednak nadkładali wiele drogi. Prosili cierpliwie i zadowalali się byle czym.
Późnym popołudniem do Weny dotarła naczelniczka wioski.
-Pani, pomóż nam! Karmiłyśmy i przyjmowały już tyle grup! Wszystkie idą dalej, tam, gdzie mają być budowy. Ale i my potrzebujemy mężczyzn do pracy! Inaczej nie damy rady uprawiać odpowiedniej ilości zboża!- mówiła zdenerwowana.
Aby przedstawić tą sprawę mężowi Wena musiała zbadać ją sama. Zeszły więc do wioski.
Przesiedleńców zebrano w gromadzkiej stodole.
- Pani, na litość! Ileż można czekać! Tracimy tu cały dzień na darmo!- wybuchnął stojący u wrót przywódca grupy.
Popatrzyły na niego. Krępej elfiej budowy, o ciemnych oczach- teraz z rysami zaostrzonymi zmęczeniem, bliski utraty panowania nad sobą.
- Czy źle was ugoszczono?- zdziwiła się naczelniczka, patrząc w głąb budynku. Ta grupa nie miała ze sobą żadnych sprzętów, zapasów, rzeczy. Mimo nędzy panował tu porządek. Dzieci nie brudziły po kątach, z jednej strony rozwieszono szmaty, z drugiej ustawiono koszyki. Podeszła bliżej do kobiet tulących maleńkie dzieci. Kobiet zbyt chudych, aby je nasycić.
- To kobiety z mojego rodu, krewne, mam wszystkie dokumenty- opanowywał się Kal.
- Czy stało się coś złego?- pytała jednocześnie Wena.
- Nie. Przepraszam. Po prostu- idziemy już tyle czasu, odsyłają nas zewsząd. Lada chwila następne dziecko...- urwał z niepokojem.
- Tak, to zadanie trudne dla mężczyzn- zrozumiała jego niepokój Wena. Podeszła do grupy kobiet otaczających wyrywającą się ciężarną.
- Nie chcę go, nie chcę, nie chcę!- krzyczała.
- Oczywiście. Nie zobaczysz go wcale. Zabierzemy je zaraz- podeszła do niej Wena, przemawiając spokojnym, lecz cichym, wymuszającym uwagę głosem.
- Ależ to cię boli. Połóż się. Na co ci taki ból. Wszystko zrobi się samo. Zaraz się urodzi, zabierzemy je a twój koszmar się skończy. Dość się nacierpiałaś. Zaraz to się skończy- uspokajała.
Kobieta usłuchała jej.
Naczelniczka, poszeptawszy z pozostałymi kobietami wyszła. Potrzebne były zaraz czyste płótna i mleczna koza. Jeszcze dziś ciepła wieczerza a łaźnia na jutro.
- Dlaczego go chcesz? To bękart! Wiesz czyj?- szlochała nadal położnica.
- Tak, biedna ofiara wojny- przytaknęła Wena.
- Biedna!?
- Tak, jak ty. Nikt go nie chce. Nikogo nie ma. Tak, jak ty. Nikt ciebie nie pytał o zgodę, ani jego. Niewinny- a od razu wróg. Oddychaj teraz, oddychaj. Zaraz się skończy, zaraz go zabierzemy. Oddychaj- mówiła rytmicznie.
Lana zebrała siły.
- On jest mój. Nie dam go nikomu. Ma tylko mnie. Mój, mój, mój!- krzyczała rytmicznie, wypychając dziecko ku światłu.
Kiedy już się narodziło i kobiety zawinęły je w czyste płótno, popatrzyły na Kala. Przepchał się do ich kręgu i w milczeniu podniósł dziecko na znak, że przyjmuje je do swego rodu. Zmęczenie i wzruszenie odebrało mu głos.
- Nie masz sił, panie- powiedziała ze współczuciem Wena, idąc obok niego.
- Całą drogę tego się bałem- mruknął, potykając się co krok.
- Opowiesz nam teraz wszystko?
Skinął głową. Weszli do domu naczelniczki Aleny.
Kal, opierając się łokciami o stół, wypił duży kubek chłodnego napoju a potem czarkę wonnej mokki, co pomogło mu zebrać myśli. Zmęczenie oraz życzliwość i zrozumienie ze strony kobiet rozbroiło go. Tygodnie napięcia, prowadzenie grupy, walki o miejsce i posiłek, troska o narodziny niechcianego dziecka - mógł teraz złożyć cały ten ciężar. Zaczął opowiadać.
Był najmłodszym synem swego rodu. Gdy pozostali wyjechali na wojnę, jego zadaniem było ochronić kobiety i dzieci.
- Zbudowaliśmy palisadę, nauczyłem je celnie rzucać i strzelać- opowiadał z dumą.
Potem jednak przyszedł Smutny Rozejm.
- Rozkazano nam opuścić las. Mieliśmy się przesiedlić, ale pognano nas wprost na targ niewolników. Widziałem, jak po kolei zabierano kobiety...a one krzyczały....-urwał i wyrównał oddech.
- Okryłem się hańbą- dodał. Nie wypełnił swojego zadania.
- Czyż honor nakazywał ci zginąć pod batem nadzorcy?- żachnęła się Alena.
- Nie wiem- kodeks honorowy jego plemienia nie przewidywał zapewne takiej sytuacji, ale wiedział też, że gdyby zginął, nie byłby zhańbiony. Tylko, gdyby zginął....
Mnie zabrali wojskowi werbownicy. Takich jak ja posyłali prosto pod strzały na polu bitwy. Ja ocalałem, bo potrzebowali budowniczych- kopaczy rowów, okopów i latryn. Nawet nas karmili i nie bili za bardzo.
Kiedyś trafił do nas pewien rycerz. Ukrywał swoje pochodzenie, ale widzieliśmy, kim był. Starał się pracować uczciwie, więc pomagaliśmy mu.
Kal przemilczał historię o tym, jak to kopacz latryn uratował chorego na biegunkę szlachcica. Ale ta jego znajomość lasu i natury podsunęła Afowi pomysł ucieczki. Nie ścigani przez nikogo spokojnie przeszli przez puszczę.
- Wojowaliśmy potem w królewskim wojsku, każdy na swoim stanowisku- miano doskonałego kopacza rowów przylgnęło trwale do Kala, choć zwykle oddziały takie zasilano ukaranymi wojakami. Każdy odbywał swoją karę i wracał do służby. Tylko Kal był za dobry, by gdziekolwiek go przenieść. Dotrwał w tej kompanii do końca wojny.
Potem nie bardzo miał gdzie pójść. Stracił swój honor, swój lud a ich dawne tereny nie wróciły do królestwa.
- Przyznaję, włóczyłem się trochę i piłem- kobiety przyjęły to załamanie ze zrozumieniem.
- Pewnej nocy wybuchł pożar w gospodzie. Na górze były jakieś kobiety i krzyczały. Akurat przypadkiem wiedziałem, gdzie jest drabina, więc im pomogłem.
Tak Kal poznał problem opuszczonych kobiet. Ich mężczyźni nie wrócili, a głód i nędza wygnały je z wiosek.
- Wcale nie chciały służyć w gospodach, a tylko to mogły robić. Mimo, że Lana jest doskonałą koronczarką, Tema i Sena krawcowymi, inne przędą, tkają, gdy tylko mogły, utrzymywały nas swoimi wyrobami. Ale nikt nie chciał im dać domu i warsztatu, za który zapłaciłyby później.
Więc zebrał grupkę kobiet, pochodzących jak on z leśnych gęstwin. Przywykły podobnie gospodarować i zachowały podania o elfach. Zarejestrował je jako swój ród i chciał skorzystać z przesiedleńczego planu. Jednak wędrowali zbyt długo, bo nikt nie chciał grupy samych kobiet. Traciły siły, coraz trudniej było im zadbać o dzieci. Pojawiła się Lana. Kobiety chciały, żeby ją zabrać, opiekowały się nią, ale Kal czuł, jaki niepokój wprowadza ona do grupy. Bał się pojawienia jej dziecka...
- Masz wielką moc, pani, że pokonałaś to zło, które ją dręczyło.
- Kobieta, stając się matką, odkrywa w sobie nową moc- odparła smutno Wena.
- Ale to ty przyprowadziłeś ją tutaj- dodała.
Kal umilkł wyczerpany i patrzył pytająco.
- Macie dzieci. Zdrowe dzieci- kobiety porozumiały się wzrokiem i Alena ciągnęła dalej.
- Zeszłej wiosny była u nas zaraza. Wśród dzieci...-
- Rozumiem- pomógł jej Kal. Zrozumiał, że dzieci, które zawsze były ich obciążeniem, teraz stały się pomocą.
- Więc przyjmiemy was, niezależnie od tego, czy kobiety same będą chciały zajmować się swym dziećmi, czy o nich zapomnieć. Jednak nadal i jeszcze bardziej potrzebujemy mężczyzn- do pracy, do budowy domów, dla kobiet...
więc będziemy bardzo się targować i drożyć u namiestnika- Wena przytaknęła jej.
- Nie obraź się więc panie o to, tylko nas wspomagaj.
Kal pokiwał głową z uśmiechem. Zrozumiał.
- Mężczyzn osadników znaleźć łatwo- ale jeśli te wasze kobiety tyle przeszły- pewnie oczekujecie kogoś specjalnego- zastanowił się Grav. Wiedział już, że organizacja cywilnego przedsięwzięcia jest o wiele trudniejsza niż najbardziej skomplikowana wojenna operacja. Tu nie mógł nikomu nic rozkazać ani być pewny niczyjego posłuszeństwa. Tutaj każdy sądził, że wie lepiej, co i jak ma robić, a w rzeczywistości dbał tylko o swoje interesy, nie rozumiejąc całości sprawy. Grav musiał tłumaczyć dokładnie wiele razy to samo, wysłuchiwać przeciwnych opinii i tłumaczyć znowu. Gdyby nie mądrość jego żony, która od zawsze kierowała cywilną służbą, nigdy nie dałby sobie z tym rady.
- No, najlepsi byliby leśni ludzie, dawne Leśne Elfy- ale nie ufano nam nigdy w armii i rozbijano nas po różnych oddziałach- odparł Kal.
- Hm. Kogoś, kto przetrzepie oddziały w poszukiwaniu leśnych ludzi to ja chyba mam- uśmiechnął się Grav.
IIIa/Nie zważając na zimno Res leżał na brzegu wąwozu. Potrafił jeszcze dostrzec zarysy leśnego parowu, jaki był tam niedawno. Teraz wąwóz zostanie zasypany i ta konieczność niszczenia była dla elfiej krwi Resa dodatkowym obciążeniem.
Chciałby tutaj zostać, już na zawsze, ale zabrano go do twierdzy i przywiązano do słupa kar. Pozostali musieli zjeść wieczorny posiłek. Res z niechęcią jadał tłustą, gęstą zupę, ale było to jedyne źródło ciepła, którego go pozbawiono. Miałby jednego wieczora dostać febrę i chłostę naraz? Niemal go to rozbawiło, jakby nie chodziło o niego, tak dalece obojętny stał się mu jego własny los.
Wreszcie w drzwiach pojawił się dowódca, brygadzista i jakiś jeszcze oficer. Światło pochodni rozmywało ich twarze. Res widział tylko mniej lub bardziej obłocone i znoszone buty.
- Za co ma być kara?- zapytał ten w butach do konnej jazdy.
- Za nieposłuszeństwo!- zameldował gorliwie brygadzista.
- Czyli co zrobił? - nie ustępował tamten.
- Odmówił pracy!
- Nie widzę nic w pełnym słońcu- powiedział wyraźnie, nie pytany Res.
Af ukrył uśmiech. Chyba nareszcie znalazł elfa. Drobna, szczupła sylwetka, czarne duże oczy, jakiś nieuchwytny wdzięk i spokój w gestach- takie cechy wymieniono mu przed wjazdem.
- No - i jaką wybierasz karę?- drążył spokojnie.
- Kara na nieposłuszeństwo wynosi od 15 do 25 batów!- szybko powiedział brygadzista.
Af zmierzył raz jeszcze zbiedzoną i zmęczoną sylwetkę więźnia i popatrzył pytająco na obojętnego dowódcę.
- Brygadzistą jest zawsze ktoś z jeńców. Ten ukarany był nim poprzednio, ale wymyślał jakieś dziwaczne zmiany, nie mogłem z nim pracować- żachnął się dowódca.
Af wziął go pod ramię i zniżył głos.
- Za to ten podważa twój autorytet, panie. Ile on wytrzyma? 5 plag? Jak go zatłucze na oczach wszystkich, to będziesz miał tylko bunt!
I zaraz dodał głośniej w stronę zebranych.
- Kij na nim można połamać. Niech odsiedzi te 5 plag w lochu, będzie sam prosił z nudów, by wrócić do pracy!
Przez szereg przeleciał słaby rechot śmiechu.
Res poczuł dreszcz na słowo „loch”. Gdyby mógł napić się czegoś ciepłego! Ale nie- już go szarpnięto i pociągnięto do piwnicy.
Przekonywał siebie, że uniknął chłosty, bólu i choroby, na które nie miał już sił, ale drżał z zimna, które wkrótce przemieniło się w gorączkę.
Na górze Af przeglądał jego akta. Res był jednym z elfich oficerów szlachetnej krwi. Wielokrotnie upominał się o prawa swych ludzi- nie mogli pracować w pełnym słońcu, za to dobrze widzieli o zmroku, potrzebowali więcej jarzyn do jedzenia i odpowiednich warunków higienicznych, prosili o pozwolenie na śpiewanie swych pieśni. Małe wyłomy w rutynie armii, które dla inteligentnych dowódców nie powinny stanowić problemu. Dla inteligentnych tak...
Oddział elfów rozbito a Resa zdegradowano, lecz chyba nie zaprzestał on swej walki.
- A gdzie jest ten jego memoriał? Nie wysłałeś go ?- zapytał.
- Nie, to bzdury same, pół armii chciałby on zreformować- żachnął się miejscowy komendant.
- Szkoda. Bo reformę i tak będziemy robić, w stronę osadnictwa i zagospodarowania i miałbym już gotowy materiał- mruknął Af. Schowanie lub zniszczenie memoriału to podłość. Już lepiej, gdyby komendant podał go jako swój, ale pomógł doli elfów- oceniał Af i sam się zdziwił, jak przemienia się jego myślenie. Nieugięty bojownik o Prawdę zaczął dostrzegać wartości Skuteczności....
- Przyszła uzdrowicielka- uchylił drzwi strażnik.
- Prosiłem, aby przyszedł czarodziej!- żachnął się Af. Zbyt wielu ludzi stracił w brudnych rękach zabobonnych wioskowych bab!
- Ale to ja zajmuję się chorymi, panie- odparła młoda kobieta z klejnotem Akademii na ręce, wchodząc do izby. Przywykła do tego rodzaju oporów.
- Prosiłem, żeby przyszedł czarodziej!- warknął Af. Zbyt dużo ustępstw dokonał w ciągu ostatniej godziny, by godzić się na całkowite nieposłuszeństwo jego słowom!
- Pracuję u niego. Muszę wpierw zbadać chorego, inaczej czarodziej nie przyjdzie- zdobyła się na cierpliwość uzdrowicielka.
Af w milczeniu sięgnął po klucze i lampę. Jeszcze słowo i wybuchnie! Przeszli przez dziedziniec.
- Kto wymierzał mu chłostę i ile batów?- zapytała rzeczowo po chwili.
- Czy to różnica? - zdziwił się Af. Nie odpowiedziała, więc spojrzał na nią. Z bólem pokiwała głową. Zrozumiał, że nie może ona nic więcej powiedzieć.
Obudził go dotyk. Charakterystyczny dla uzdrowicieli dotyk badający ważniejsze węzły ciała, napełniający je ciepłem i mocą.
- Pić. Coś ciepłego- ośmielił się poprosić. Przytaknęła i dokończyła badanie. Wróciła po chwili z dzbankiem ciepłych ziół z miodem. Mógł napić się tyle, aby poczuć ulgę w głębi swych wnętrzności. Usnął spokojnym snem i śniły mu się nagrzane słońcem, pachnące macierzanką leśne polany.
- Miał atak febry a poza tym jego siły i wola są całkowicie wyczerpane- wyjaśniła Afowi Teka.
- Nie mam zbyt wiele czasu by tkwić w jednym miejscu. Kiedy będzie on zdolny do jakiejś podróży?- chciał konkretnej informacji.
- Jeśli tylko będzie miał jakiś cel, by dalej żyć- odparła surowo.
Westchnął niecierpliwie.
- Jeżeli chcesz mi coś jeszcze powiedzieć, to proszę jasno. Za nic nie będę karał, ale nie będę się też domyślał. Pamiętaj tylko, że nie jestem w stanie zająć się całym złem naraz. Moim zadaniem są w tej chwili sprawy elfów, jak ich się nazywa!- sam był zdumiony, że postawił tą granicę, ale nie miał nieskończonej ilości czasu i sił.
- Nie tylko elfy cierpią. Nie wszyscy są urodzonymi wojakami- odparła smutno. Miała rację- w chwili zagrożenia przyjmowano do armii każdego. Teraz nie można było wypuścić wszystkich naraz. Zostawali ci najbardziej poszkodowani- którzy stracili swe wioski, domy, rodziny. Nie mieli gdzie pójść ani po co żyć...
Rano Res uprosił dość życzliwego strażnika, by wypuścił go na chwilę- elfy były bardzo wrażliwe na nieporządek i załatwianie swych potrzeb w zamkniętych pomieszczeniach było dla nich prawie niemożliwe.
Potem przyszła uzdrowicielka. Res z trudem przełknął kilka łyżek zupy, choć nie była zbyt tłusta.
-Kiedy ostatni raz jadłeś porządnie?- zapytała.
- Nie pamiętam- odparł apatycznie.
- Skorzystaj z tej kary, żeby nabrać sił- radziła, ale on odwrócił się niechętnie.
- Dużo przeżyłeś i widziałeś. Ktoś musi to zapamiętać i przekazać dalej. To trudne zadanie, ale padło na ciebie- próbowała nawiązać z nim głębszy kontakt.
W południe przełknął znowu trochę zupy. Jeśli jeszcze nie zdecydował się na podjęcie walki o życie- to przynajmniej dotrzyma kroku temu, co się dzieje.
Wieczorem odwiedził go Af.
- Czytałem twoje akta. Potrafisz być dobrym dowódcą- zaczął.
- Widziałeś mój memoriał, panie?- ożywił się Res.
- Memoriał niestety zaginął, ale mam nadzieję, że masz go w głowie.
- Moi ludzie też zaginęli- wrócił w koleiny swego bólu Res.
- Nie tylko elfy potrzebują pomocy. Sam wiesz dobrze, że nie wszyscy powinni być w wojsku, zwłaszcza teraz. Szukam właśnie ludzi do programu osiedleńczego, ale sam wszystkiego nie zrobię- zawiesił głos.
Po chwili milczenia Res spojrzał nań pytająco. Iskra nadziei przebijała się przez morze jego apatii.
- Trzebaby poszukać takich ludzi jak ty. Elfów i innych zgodnych do współpracy z elfami. To pewnie wiesz lepiej. Ja nigdy nie pracowałem z elfami, mnie nie uwierzą. Trzeba utworzyć z nich zespół, przemaszerować do miejsca osiedlenia. Tam pewnie też będą jakieś problemy, ale tam pomogą nam kobiety....
Pewnie chcesz jakichś gwarancji?
- Nie wierzę w żadne gwarancje- mruknął Res, bardziej po to, by zostać dalej przekonywany, lecz Af wstał.
- Zastanów się. Masz czas do końca pobytu tutaj. Jadę teraz do podobozu z tamtej strony lasu, wrócę za 2 dni.
Res gwałtownie nabrał tchu- i zawahał się.
- Mam na coś zwrócić szczególną uwagę?- zapytał czujnie Af. Res walczył ze sobą.
- No to jak? Podpisujesz ze mną umowę i jedziemy tam razem- czy wolisz ocalić swoją skórę zamiast pomocy innym?- zaatakował go Af.
- Ostro grasz, panie- wypomniał mu Res, tworząc krok ku wspólnej poufałości.
- Przepraszam, za ostro, jesteś chory- upomniał się Af.
- Do jutra- doszedłbym do siebie- usiadł na posłaniu Res, podejmując decyzję.
IV.Kobiety z wioski nie od razu okazały życzliwość kobietom Kala. Tamte oczekiwały dla siebie troski, pomocy, uwagi- ale i miejscowe przeżyły wojnę. Ukrywały się w ziemiankach patrząc z niepokojem na płonące lasy, przeżyły głód. Żegnały swych mężczyzn. Dlaczego miałyby z wyjątkową troską traktować uchodźczynie?
Pojednała je dopiero opieka nad dziećmi. Zmęczone podróżą chętnie oddawały na długie godziny swe maluchy, a osamotnione gospodynie cierpliwie je pieściły, bawiły i karmiły.
Powoli otaczały taką samą troską ich matki. Wyciągały ze swych skrzyń coś, co mogłoby zastąpić podarte szaty. Uczyły się nawzajem ozdabiania włosów i przyrządzania potraw.
Kal i Alena organizowali wieczory legend, tańców i pieśni. Kobiety z wioski zainteresowały się sztuką samoobrony, której nauczył swoje kobiety Kal. Z kolei przybyłe uczyły swe gospodynie sztuki rzemiosł, które przechowały się w tradycji plemion spokrewnionych z elfami. Kal zauważył, jakim zainteresowaniem cieszyły się na jarmarku fragmenty ozdobnych przedmiotów i zainwestował resztki swych zasobów w odpowiednie narzędzia. W okolicy powinna wybuchnąć moda na ozdabianie wszystkiego, co się tylko da- serwet, chust, ubrań, łyżek, stołków, płotów- wyszywanie, malowanie i rzeźbienie.
Spotykał się z Aleną niemal każdego dnia, choć po pierwszych kilku dobach, które przeleżał w jej domu ze słabością i gorączką, zamieszkał sam. Przysposobił sobie izdebkę w zabudowaniach gospodarczych wioski. Wiedział już, że musi być zupełnie sam, całkowicie niedostępny i idealnie tak samo odnosić się do wszystkich kobiet. Tylko to pomoże utrzymać porządek i posłuch. Jadał w każdym domu po kolei nigdy nie wyrażając żadnych ocen, i bez względu na pogodę sypiał w wieżyczce spichrza. Rywalizację o jego względy przeżył na początku ich wspólnej drogi i ustalił wtedy jasno- warunkiem pozostania w gromadzie jest rezygnacja z ubiegania się o jego względy. To samo musiało teraz dotyczyć kobiet z wioski.
Codziennie wybuchały spory o drobiazgi. Jedynie Alena rozumiała te babskie fochy - o igłę, szpilkę, garnek, nici- o panowanie w małym światku domu i wioski. Początkowo próbowała mu tłumaczyć o co tu chodzi- nauczył się jednak polegać na jej słowie. Niektóre spory oceniała jako ważne i wtedy on musiał zabierać głos, męskim autorytetem rozstrzygając, kiedy wolno czerpać wodę do prania i kto w jakiej kolejności ma przynosić drwa do palenia.
Omawiali te sprawy krótko, siedząc po przeciwnych stronach stołu, przy otwartych drzwiach izby. Jeśli wieczorami w swej chłodnej izdebce tęsknił za owymi pierwszymi dniami w domu Aleny, za cudowną ulgą, jaką daje opowiadanie o swych dziejach serdecznemu słuchaczowi- te pragnienia jego serca musiały pozostać nieznane nawet jemu samemu.
Stopniowo kobiety uspokajały się. Zaokrąglały się ich sylwetki i wygładzały twarze. Głosy stawały się coraz bardziej melodyjne. Chodziły i pracowały w mieszanych grupach, aż Kal i Alena przestawali poznawać z daleka po ubiorach i ruchach „swoje” podwładne.
Były gotowe na przybycie mężczyzn, choć Alena ostrzegła go, że spowoduje ono kolejny atak kłótni, bardziej ostrych i niebezpiecznych dla wspólnoty. Na to Kal nie miał już siły. Na szczęście dla niego mężczyźni utknęli gdzieś w śniegach, które wcześnie w tym roku zasypały górskie szlaki.
- Wilki wyją od wczoraj na górze- powiedziała rano Alena.
- Myślisz, że tu zejdą?- próbował zrozumieć, o co jej chodzi.
- Zwykle tego nie robiły, o ile jeszcze obowiązuje to, co dzieje się zwykle...-ale jeśli to ktoś zabłądził w górach?
- Sama mówiłaś, że z tamtej strony nikt nigdy nie chodzi. Acha, o ile obowiązuje to, co zawsze. Damy radę tam pójść?
- Nie, ale jeśli utrzyma się ten wiatr, możnaby podpalić zagajnik pod szczytem. To powinno odstraszyć wilki, a jeśli ktoś tam jest, ogień wskaże mu drogę.
Co prawda przywykł słuchać Aleny we wszystkim, to jednak podpalenie zagajnika wymagało odeń namysłu. Jednakże wilcze głosy rozpoczynające swój ponury koncert bardzo wczesnym wieczorem skłoniły go do posłuchu.
Ze względu na pożar nakazali kobietom czujność. Dlatego, gdy z gór zeszła gromada zagubionych, przemarzniętych mężczyzn- osadników- były gotowe przyjąć ich do swych domów.
Zmęczeni podróżni zgromadzili się w gromadzkiej stodole na środku wioski. Mieli za sobą trudną drogę, wiele ran i kontuzji z trudnej służby, rozstania i straty. A także iskierkę nie tyle nadziei, ile pragnienie zakończenia czymś dobrym tego tułaczego życia.
Kobiety przychodziły powoli. Zrazu stały zbite w gromadkę. Jednak widok wędrowców szybko obudził w nich kobiecy instynkt wprowadzania ładu. Opatrzyć, ulżyć, utulić...
Surowa dotąd wdowa opatrywała zwichnięte ramię zarośniętego weterana.
Dwie nierozłączne przyjaciółki znalazły powód do wspólnego śmiechu z dwójką braci.
Nieśmiała Rina z grubym warkoczem odwinęła ciasto i ktoś równie nieśmiało stanął obok niej.
- Z kapustą- uprzedziła od razu.
- Ojej- naprawdę? Moja mama takie robiła- a potem już nikt nie umiał- powiedział młody, wysoki elf.
- Nie wiem, czy jest takie jak twojej mamy- zakłopotała się.
- A mogę spróbować?
- Oczywiście, przecież jesteście głodni!- podała mu ciasto i pobiegła do ogniska po grzane piwo.
- Dziękuję. Z trudem już udawałem, że mam siły- odetchnął po chwili. Był najmłodszy, więc uważano, że nie ma powodu do skarg, zmęczenia i bólu. Najchętniej wyciągnąłby się teraz na suchej, drewnianej podłodze u stóp dziewczyny, ale może to nie wypada?
- Byłeś już kiedyś w takich górach?- znalazła po chwili temat do dalszej rozmowy.
- W dzieciństwie mieszkałem w wysokich górach. I teraz, jak je zobaczyłem, to- jakbym był w domu!- rozpędził się i zarumienili się oboje.
- Mieszkam z babką i rodzeństwem- powiedziała po chwili. Z kolei ona była najstarsza i musiała zajmować się wszystkimi. Tutaj podeszła do chłopca, który jej się spodobał, a nie, jak radziła jej babka, do kogoś starszego, kto zaopiekowałby się dziećmi. Jeszcze chwilę z nim porozmawia i poszuka kogoś „właściwego”.
- Zawsze chciałem mieć rodzeństwo- mruknął. Nie zdążył, dom rozbiła wojna.
- Zawsze jest z nimi robota- westchnęła. Popatrzył na jej zniszczone ręce, podobne do rąk matki.
- Drwa narąbać, dach naprawić- przypomniał sobie.
- Ojciec uczył mnie naprawiać dach- dodał. Na widok tych gór przypomniało mu się całe dzieciństwo. Głowa opadała mu ze zmęczenia.
- Ojej- zmęczony jesteś- zerwała się. Przytaknął.
- Przespałbym ze dwa dni- a potem mogę naprawić dach- mruknął. Rozpędził się znowu- jeszcze go przecież nie zaprosiła.
Chodź, prześpisz się u nas!- zdecydowała. Nie mogła go teraz tak zostawić. Zajęła mu cały wieczór, aż zasypiał ze zmęczenia.
IVa/ znalazłszy wolną chwilę Ris pobiegła do domu, w którym zgromadzili się uchodźcy.
Zanosiło się tu na wielką ucztę. Przyniesiono deski, z których ustawiano stoły, a na nich to, co przyniosły kobiety. Wokół nich rozsiadali się uchodźcy.
Nie mogła zostać tu tak długo. Stała jednak chwilę patrząc na salę. Dostrzegła szczupłego, wysokiego mężczyznę wychylającego się z kąta. Ramię miał na temblaku.
- Złamanie- czy rana?- zapytała.
- Ogień- odparł z obcym akcentem. Kilka dni temu spali za blisko ogniska. Nagły podmuch wiatru oparzył paru mężczyzn.
- Chodźmy- zrobić opatrunek- zaproponowała.
- Muszę się napić- wskazał w stronę stołu, do którego nie mógł dotrzeć.
Przepchała się przez tłum, sięgnęła po puchar i podała mu. Spostrzegła teraz, że drżał z wyczerpania, bólu i gorączki. Długo nie mógł napić się tyle, ile potrzebował. Podtrzymała mu rękę.
- Chodźmy- powtórzyła z naciskiem. Ruszył za nią.
Na stromiźnie podała mu rękę i już jej nie cofnęła, czując, jak mocno się na niej opiera. Z wysiłkiem dotarł do domu i zaraz w sieni osunął się na schody.
- Jeszcze pić, proszę....
Zioła zaparzone przed wyjściem były już chłodne i nalała mu kolejny kubek. Poczuła, jak nareszcie się odprężył.
Rozesłała wpatrzone dzieci po różne rzeczy i rozwiązała temblak. Pod nim było osmalone ubranie.
- Na litość! Nikt tego nie opatrzył? Ile czasu z tym chodzisz?!
- To nie bolało- szepnął, nie mogąc teraz opanować łez zmęczenia i bólu.
- Straszysz mi dzieci- upomniała go łagodnie. Jeden ze śmielszych maluchów parsknął na widok jego czarnych łez.
- Dobrze, weź szmatkę i umyj naszemu gościowi twarz- zaproponowała.
- To ubranie nie da się połatać, więc je rozetniemy. Jeszcze parę chwil i pozbędziesz się bólu. Już w ogóle przestanie cię boleć- rozcięła kurtkę i zobaczyła czarne sińce na plecach.
- A to co znowu?- choć było to dość proste- dusząc ogień koledzy zbyt mocno przydusili ofiarę do kamienistej ziemi.
Nie odrywała przyschniętego ubrania, tylko położyła okład, choć oboje wiedzieli, że odejdzie razem z warstwą skóry. Posłała dzieci by szykowały gościowi pościel, aby uniknęły tego widoku.
- Za chwilę pozbędziesz się tego bólu. Powiedz mi- gdzie paliliście to ognisko? Świerki tam rosły czy sosny?- próbowała go zagadać.
Rozumiał jej intencje, ale nie miał sił się opanować.
Wreszcie ból ucichł. Nakryła ranę chustą nasączoną leczniczymi ziołami. Trzeba ją będzie stale zwilżać, ale teraz to najlepsze lekarstwo.
Ulga była obezwładniająca. Poczuł jeszcze, jak opadają zeń pas i buty- i zapadł w sen.
Obudził się w nocy. Był w izbie i skończyła się jego wędrówka. Ból przytaił się. Sin czuł błogą niemoc. Nie miał sił, ale też nic go nie bolało, i nie musiał już nigdzie iść. No, prawie nigdzie. Potrzeba, która go obudziła, była bardzo pilna.
Z przyjemnością wylał z siebie ból, gorączkę i strach.
Kolejne przebudzenia nie były już takie błogie. Odczuwał mdlący ucisk w żołądku i skroniach. Pomagało na kilka łyżek ciepłej zupy. Dzieci karmiły go z zapałem.
- To wszystko twoje dzieci, pani?- zdziwił się. Była za młoda na tą różnorodną wiekiem i urodą gromadkę.
- Teraz tak, są moje- przytaknęła z uśmiechem.
Choć musiał leżeć po kilka godzin z odsłoniętym bokiem, by rana goiła się lepiej, przez resztę czasu nie chciał zostawać w alkowie. Wolał siadywać w kuchni, obserwując życie domu i budząc zaciekawienie domowników.
- Jesteś Sintem, prawda?- zagadnął głośno zadziorny malec, stając przed nim. Sin skinął głową. Nie dało się ukryć jego wyglądu ani tego, jak długo zdołał wędrować z nieopatrzoną raną. Nikt tu nie słyszał o kilku rodach z pogranicza, wiernych królowi.
- Nie możesz tu być! Sintowie zabili ich rodziców!- wskazał na jasnowłose rodzeństwo.
Ris oderwała się od roboty, nadsłuchując, ale nic jeszcze nie mówiąc. Patrzyła na Sina czekając, co odpowie.
- Jak? Kiedy? Gdzie to się zdarzyło?!- zapytał z oburzeniem Sin. Malec nie wiedział. Jakżeż Sin mógł się spodziewać, że ludzie będą opowiadać malcom o tak krwawych wydarzeniach!
- Czy był wtedy wojna?- uściślił. Dzieci pokiwały główkami.
- Na wojnie działają prawa wojny. Żołnierze muszą robić to, co każe im król i dowódca. A królowie wypełniają tylko prawa wojny. Nie sądzi się ludzi za to, co zrobili zgodnie z tymi prawami- tłumaczył. Małe buzie patrzyły nań niepewnie.
- Widzisz, ja też nie mam domu. U mnie też była wojna. Zostałem sam jeden- kiedy powiedział to głośno, poczuł cały ten koszmar. Wybiegł z płonącego domu sądząc, że inni są już na dworze. Ale to nie z podwórza słyszał ich krzyki....
Ból ścisnął mu serce.
Wrócił do alkowy. Chciał być sam i płakać.
Po pewnym czasie poczuł małe rączki niezgrabnie głaskające jego plecy.
- Dzieci mówią, że możesz tu zostać, tak samo, jak one- powiedziała Ris, siadając obok niego.
Z wysiłkiem sięgnął po jej dłoń.
- A ty?
- Ja opiekuję się dziećmi. To moja walka z duchem wojny- odparła.
- Mogę ci pomagać?
- O, tak!
Objęli się delikatnie.
IV.Alena z uznaniem patrzyła na dowódcę grupy. Af stał z uporem opierając się o ściankę boksu. Mimo gorączki przełknął tylko kilka łyków napoju. Bał się, że ciepło obezwładni go zmęczeniem, a chciał dotrwać tu do chwili, aż wszyscy jego ludzie znajdą gościnę- przynajmniej na tę noc.
- Gdyby nie wasz ogień- nie wiedziałbym, w którą zejść dolinę- a nie mielibyśmy sił wrócić- tłumaczył jej i sobie.
- To gorsze, niż ucieczka z niewoli- stwierdził wreszcie.
- No pewnie, skoro uciekasz beze mnie!- zawołał Kal, poznając przyjaciela.
- Jesteś tutaj! Jak mogłeś nas tak zostawić! Bez ciebie nie wiedziałem, w którą zejść dolinę! Jak mogłeś nas tak zostawić!- zawołał Af, któremu wspomnienia z poprzedniej ucieczki nakładały się na tą wyprawę. Bolało go zranione wtedy kolano i wróciła się złapana tam gorączka.
- Przygotowałem wam tu nocleg. Chodź teraz odpocząć. Możesz odpocząć, wszystkim się zajmę- zdecydował Kal, spoglądając na Alenę.
- Muszę go zabrać, ma gorączkę- mruknął.
- Zostanę tu do końca. Weź go do mnie, tam wszystko jest przygotowane- przytaknęła. Więc i Alena przygotowała posłanie dla zdrożonego wędrowca.
Jej dom był na szczęście był blisko.
- Możesz odpocząć, tu jest bezpiecznie- prowadził Kal zagubionego przyjaciela.
Muszę się napić- Af dzielił się wszystkim ze swymi ludźmi. Teraz czuł jednak, że musi zadbać o siebie. Kal znalazł na piecu dzbanek z ciepłymi ziołami. Napoił przyjaciela, który zaraz zasnął gorączkowym snem.
Obudził się rano i patrzył ze zdumieniem na białe belki izby. To jakiś sen? Nie spał już, ale umysł jego zatrzymał się w śniegu na przełęczy, i kiedy do izby wszedł Kal, Af potrząsnął głową ze zdziwieniem.
- Co ty tu robisz? To nie ta ucieczka...śniłeś mi się tylko...
- Ja tu mieszkam- uśmiechał się Kal.
- Racja! Przecież to ty zabrałeś z miasta najpiękniejsze kobiety! Niektórzy ci zazdrościli- ci, którzy nie mają pojęcia, czym jest taka wędrówka, zwłaszcza dla dowódcy.
- Szedłeś z nimi przez góry?
- Nie, naokoło. Kilkoro dzieci przyszło na świat w drodze.
Rozumieli się. Kal pomógł mu usiąść.
- Cały czas myślałem o naszej wyprawie.
- Może te myśli was naprowadziły.
- Nie, wasz ogień- westchnął znużony Af.
- Co z moimi ludźmi?
- Są wszyscy pod dobrą opieką. Chcesz się jeszcze napić?
- Nie, szczerze mówiąc to skręcam się z głodu. Dawno nie jedliśmy nic porządnego.
Kal przyniósł zupę, którą Af zdołał zatrzymać w żołądku. Budził się co parę godzin, szukając kolejnej porcji jedzenia. Ten głód odczuwał jeszcze przez parę dni, co trochę zachodząc do kuchni na mały poczęstunek, ku uciesze domowych kobiet.
Kiedy Af wyzdrowiał, okazał się dobrym dowódcą i kompanem.
Razem z Aleną obeszli wszystkie domy, gdzie zatrzymali się mężczyźni. Było jeszcze wiele nieporozumień do wyjaśnienia, i oboje organizowali spotkania, ona dla kobiet, on dla mężczyzn, po których powoli kształtowały się nowe związki.
Oczywistym było, że przywódcy obu grup współpracują ze sobą, a nawet, że Af zatrzymał się w domu Aleny, oraz to, że odciążył on w pracy Kala.
Ten dopiero teraz zaczął odczuwać swoją samotność. Poświęcił wiele wysiłku by pomóc kobietom i zmazać ujmę na swoim honorze- i nareszcie wszystko się ułożyło. Poza nim. A co przypada dla niego z tego wysiłku?
Poczuł się zmęczony, odtrącony, przegrany. Znowu był elfem w świecie ludzi. Oczywiście, że Alena wolała Afa, człowieka, z rycerskiego rodu, niż dzikiego leśnego elfa z niechlubną przeszłością. Dotychczas nie ośmielał się nawet marzyć o swoich do niej uczuciach - a teraz, gdy sam był ich pewien, mówić już nie powinien.
Mógł oczywiście zainteresować się którąś z kobiet, teraz, gdy wszyscy w rozmaity sposób zabiegali o siebie. Był zmęczony, miał jedno sfatygowane ubranie i izdebkę w cudzym budynku. Nie dbał dotąd o siebie i został z niczym. Naprawdę, był niezdatnym do stworzenia domu młodszym synem!
Postanowiono wydać ucztę i oficjalnie zatwierdzić uzgodnione już związki. Mężczyźni wyruszyli więc na polowanie.
- Świetnie mi się udało! Będę miał pięknego lisa dla Aleny!- starannie oprawiał swą zdobycz Af.
- Chcesz się jej oświadczyć?- zapytał udręczony Kal.
- Oj, tak. To wspaniała niewiasta, prawda? Jeździ konno, ale zachowuje się też jak dama.
- Wychowywała się kilka lat na dworze. Nie wiem dobrze dlaczego wybrała dziedzictwo matki- wieś- zamiast woli ojca, pana na zamku- wyjaśnił Kal.
- Wiesz tyle o niej, no- zdziwił się Af. Dla niego Alena była dobrą współtowarzyszką, a na większą zażyłość liczył po oświadczynach.
- Rozmawialiśmy kiedyś- z żalem przyznał Kal. Co się potem stało z tymi rozmowami?
Przyjaciel spojrzał na niego uważniej.
- Ale nie mieszkasz u niej? I nie starasz się o nią? Byłeś tu przecież wcześniej?
- Byłem sam przywódcą tych kobiet. Nie mogłem być z żadną- wyjaśnił Kal.
- No, tak - zrozumiał Af.
- Czyli- mieszam ci szyki? Popatrz na mnie, Kal?
To Af odwrócił wzrok pod bolesnym spojrzeniem Kala. Nigdy jeszcze nie nawiązał z nikim tak głęboko intymnego kontaktu... Widział zmęczenie, cierpienie, marzenie o miłości...
Zaklął z cicha.
- Przepraszam.
Podał mu skórę lisa. Kal potrząsnął głową zdziwiony.
- Tak czy tak to dla niej. A nie ma dla mnie nic gorszego jak powadzić się z przyjacielem o kobietę. Widywałem takie historie- i nie chcę sam ich przeżywać!- burknął.
Wspaniały uśmiech zaokrąglił ściągniętą dotąd twarz Kala.
- No- ale jeden warunek- bronił się przed falą wzruszenia Af.
- Znasz te kobiety. Jak myślisz, która...
- Ukradkiem spogląda na ciebie?- wszedł mu w słowo Kal. Af skinął głową.
- Wiesz, jest tu matka z dorastającą córką...
- Smarkulą?
- Widziałeś ją na jarzębinach. Taka ....
- Okrągła? Oj, tak....Myślisz, że matka by mi ją dała?
- Bardzo jej pilnuje. Myślę, że dla kogoś ważnego- uśmiechał się Kal. Po czym wyciągnął rękę:
- Będą ci potrzebne dwa lisy- oddał mu prezent i swój łup. Został znowu z pustymi rękami, nie czuł się jednak ubogi! Alena nie rozmawiała z Afem o sobie tak poufale, jak z nim.
V.Na zimowym jarmarku artystyczne wyroby kobiet wzbudziły wielkie zainteresowanie. Otrzymały wiele zamówień i mogły spłacić wszystkie długi. Kal otrzymał od nich komplet odzieży na wszelkie okazje, ciepły koc i pościel. Czyżby wiedziały o czymś, co do niego nie dotarło? Wyszywane koszule, kilka kompletów bielizny, ręczniki...aż wstąpił do golibrody, bo dziwacznie wyglądali tacy zarośnięci mężczyźni w nowych koszulach. A miarę upływu czasu coraz to było ich mniej. Za to coraz więcej kobiet nosiło dumnie srebrne medaliony, zausznice lub diademy, sporządzane przez co sprytniejszych czeladników kowalskich.
Te znaki zaręczyn musiały być ostentacyjnie widoczne i Kal ze skrępowaniem upychał wypadającą wciąż z jego kieszeni ozdobę.
Na szczęście podczas uczty z urzędu należy mu się miejsce obok Aleny- wtedy zdołają się rozmówić.
Kiedy dotarł na ucztę- spóźniony, bo wielu, tym razem mężczyzn zasięgało jego rady- tylko on potrafił objaśniać im zawiły język kobiet- miejsce było zajęte.
Niespodziewanie wrócił lord Dam, dawny pan tych ziem. Zajęto je już dawno za długi. Na ruinach zamku Grav wybudował sobie siedzibę- a nienadające się już do uprawy pola przeznaczył na budowę nowych domów. Wiele siedzib kobiet było zniszczonych, niektóre to po prostu szopy nadbudowane na ziemiankach, a nowe rodziny będą potrzebowały porządnych domów. Ogłosił więc na uczcie, że te pary, których związek został oficjalnie zapisany w księdze przez prowadzącą kancelarię Wenę, a spodziewające się potomstwa, mogą otrzymać teren pod budowę.
- Widziałaś? Widziałaś? Król wpuścił na moje ziemie te dzikie leśne elfy!- ciskał się lord siedząc obok Aleny. Kiedyś asystował jej przez jeden sezon, dowiedziawszy się jednak, że nie odziedziczy ona nic z majątku jej ojca, wybrał się w podróż. Wrócił z niej dość niechlubnie. Nie zdobył łupów ani sławy, nie ożenił się z piękną szlachcianką ani nawet z bogatą mieszczką. Jedyną ratę swego długu, jaką zdołał spłacić, dawno przewyższyły zaległe podatki.
- Ta hołota powinna siedzieć w lesie! Zmieniły się granice i ród panujący, dlaczego mam płacić stare długi?!- żalił się, obficie czerpiąc z kielicha.
Alena zza jego ramienia prosiła spojrzeniem Kala, by usiadł gdzie indziej. Ona poradzi sobie z natrętem, lecz potrzebuje dyskrecji. Rozumiała, że zrujnowany lord nie pogardziłby teraz związkiem z naczelniczką wioski, i musiała go z kobiecym sprytem do tego zniechęcić.
Zniechęcony lord krążył po okolicy, pijąc i narzekając na przybyszów. Niektórzy słuchali go chętnie. Ktoś wreszcie wyraził głośno ich niezadowolenie. Mężczyźni elfów byli pracowici, dworni wobec kobiet, dbający o czystość- czego dotąd miejscowi nie musieli robić. Do niedawna nieliczni wśród kobiet przywykli do korzystania z ich łask bez wysiłku. Aż tu wyprzedzili ich przybysze. Jeśli przybysze dostaną ziemię, miejscowi stracili ostatni swój atut. Chętnie więc słuchali lorda i stawiali mu kolejki.
Którejś nocy wybuchł duży pożar. Płonęły szopy i stodoły w których przybysze gromadzili nabywane dobra- materiały na przyszłe budowy, surowce na zamówienia i gotowe wyroby, kupione tanio podczas zimy zwierzęta gospodarskie i paszę dla nich..
Cały majątek, który wiosną posłużyć miał do budowy nowego osiedla. Szopy stały na obrzeżach woski i mężczyźni namęczyli się by nie dopuścić do rozniesienia się ognia i paniki.
Na wpół uduszonego dymem i żarem Kala Af zaniósł do domu Aleny. Elf prawie nie mógł oddychać i przez kilka dni kobiety zmieniając się podtrzymywały go siedzącego wśród bezustannie parujących misek z naparem ziół. Gdy tylko przytomniał, szukał Aleny. Jej dotyk rozpoznawał nawet we śnie, zaciskając dłonie na jej przegubie.
Usłyszawszy od wszystkich o przekleństwach i groźbach lorda Grav musiał go aresztować, tym bardziej, że lord nie pamiętał, co robił tamtej feralnej nocy. Nie był trzeźwy na pewno.
Niedawni sojusznicy domagali się ukarania go tak głośno i gorliwie, że Grav musiał zagrozić cofnięciem przywilejów w razie gdyby doszło do samosądu.
Sam chciał przesłuchać go w obecności Kala, Aleny i Afa.
Lord wytrzeźwiał w więzieniu. Zrozumiał, że zniszczył swoją ostatnią szansę, ostatni cień dobrej opinii, ostatnie miejsce, gdzie mógł się schronić. Powieszą go teraz jak zbrodniarza. Jeszcze dowiedzą się o pozostałych jego występkach- zhańbieniu panny, ograbieniu towarzyszy, tchórzostwie w służbie. Nawet nie umrze z honorem.
Blady stawił się w sali gromadzkiej. Przyznał, że był zbyt pijany, by pamiętać cokolwiek. Pili w gospodzie. Nie znał wszystkich uczestników biesiady. Przeklinali. Nie będzie powtarzał co, dość już tego słyszeli. Pamiętał, że potem na dziedzińcu wymachiwali pochodniami.
Grav ustalił, że była to gospoda na dole wsi. Wątpił, by tak pijany człowiek był w stanie przejechać szmat drogi aż do magazynów utrzymując zapaloną pochodnię. Ktoś jednak podpalił magazyny i nie zrobiłby tego, gdyby nie uparta gadanina lorda.
Kal patrzył na niego. Sondował jego umysł swym przenikliwym, elfim wzrokiem. Lord nareszcie podniósł oczy i spotkali się wzrokiem.
- Przepraszam- szepnął lord z rezygnacją. „Wygrałeś. Ja przegrałem. Sam jestem temu winien”- zdawał się mówić.
- Ognia- nie da się upilnować- powiedział ochrypłym szeptem Kal. Alena powtarzała głośno jego słowa.
- Język- bardziej.
Lord pokiwał smutno głową.
- Czy pozwolisz- nam tu zamieszkać? - uznał jego autorytet Kal.
Obecni żachnęli się. Czy Kal oprócz oddechu stracił też rozum?
- Teraz- bardzo bym tego chciał- odparł tamten.
- Nie wnoszę oskarżenia- powiedział Kal.
Grav pokręcił głową.
- Jesteś pewien?
- Mam prawo- upierał się Kal.
- Macie dowody? - dodał.
Nie mieli.
- Tylko słowo przeciw słowu. Ja swoje odwołuję- z wysiłkiem mówił Kal.
- Ja swoje również, każde, skoro jeszcze tyle mogę- lord rozluźnił kołnierz. Złapał oddech. Nie powieszą go? Przeżyje?
- Zawrzemy umowę- szepnął Kal.
- O dobrym sąsiedztwie, tak- przytaknął Grav.
- Zwrócimy ci ratę....
- To ja powinienem pokryć szkody....
- Napiszemy więc, że obie strony dokonały rozliczeń- przejął panowanie Grav.
Wyczerpany Kal wrócił do swego legowiska w domu Aleny. Przez opuchnięte, oparzone gardło mógł przełknąć zaledwie trochę mleka lub bulionu, powoli więc wracał do sił.
- Zaimponowałeś mi tymi negocjacjami. Lord opowiada teraz, że wolą króla musimy wszyscy tu żyć i jakoś trzeba to życie ułożyć. Organizuje nawet jakąś odbudowę i zbiórkę darów dla was- przyniosła po paru dniach wieści Alena.
- Powinienem był wcześniej- uznać jego autorytet- mruknął Kal.
- Wszystko zrobiłeś dobrze- usiadła obok niego.
- Tylko w swoich sprawach nie jestem taki mądry- powiedział ze smutkiem. Ile razy próbował ułożyć sobie, co chce powiedzieć Alenie! Daremnie. Plątał wszystko. Od tak dawna przywykł tłumić swoje uczucia, że nie umiał ich wyrażać.
- Zawsze dbałem o innych...- myślał teraz głośno.
- A o ciebie nikt nie dbał? Rozumiem to.
- Nie. Dbały. Chciały dbać. Nie mogłem na to pozwolić. Sam jeden w grupie kobiet- nie mogłem!
Choć tak dorosły jako przywódca, wobec swych uczuć Kal pozostał młodzieńcem i krępował się ujawniania pragnień.
- Rozumiem. Teraz rozumiem. Dlatego nie chciałeś tu mieszkać! A ja nie wiedziałam!
- Pozwoliłaś, żeby Af tu zamieszkał- właśnie o tym nie chciał mówić! I zaraz to zrobił.
- Przynajmniej wiedziałam, czego on chce. A czego chcesz ty, nie. Ale wyprowadził się. Rozmawialiście ze sobą?
Kal przytaknął, nie patrząc na nią.
- Ach, więc rozmówiliście się za moimi plecami!- wybuchnęła.
- Przepraszam! Nie tak chciałam to powiedzieć! Ale uciekłam z domu ojca właśnie dlatego!- dodała szybko, widząc, jak Kal zaciska zęby w milczeniu.
- Gdybyś go wolała...
- Oczywiście! Cały czas mogłam decydować, kto mieszka w moim domu! Masz rację.
- Dwie noce trzymałaś mnie na kolanach, walcząc o moje życie. Myślałem, że to coś znaczy- zaczął znowu.
- Nie chcę cię do niczego niewolić. Wielu ludziom pomogłam i odeszli. To boli, ale przywykłam. Najpiękniejsze by było, gdyby ktoś został ze mną bez względu na to, co umiem robić!
- Hm- Kal badał własne uczucia.
- Nie umiałbym być z kimś, kogo nie znam. Wiesz, w bitwie trzeba mieć kogoś tak zaufanego, że powierzasz mu osłonę swoich pleców. Nie umiałbym być z kimś, komu tak nie ufam. Ale nie wiem, czy można tego oczekiwać od kobiety...
Ujawnienie swych intymnych uczuć wydało mu się teraz tak trudne, jak odsłonięcie pleców w bitwie.
- Znowu masz rację. To piękne i ważne móc tak komuś ufać- westchnęła Alena. Znowu nie mogła nic zrobić. To Kal musiał zdecydować, czy jej zaufa. W tej najważniejszej dla niej sprawie nic nie mogła zrobić.
- Mogłam tylko zdecydować, kto nie będzie tu mieszkał. Ale na to, żebyś się sprowadził, nic nie mogę zrobić. A kiedyś myślałam, że sama będę wybierać, z kim będę.
Kal uśmiechnął się. Kiedy tak leżał z przymkniętymi oczami, trzymając jej rękę, wszystko było jasne. Problem w tym, że trzeba to wypowiedzieć. Oboje jako przywódcy dobrze o tym wiedzieli.
- A chciałabyś, żebym to był ja?- zapytał teraz.
- Tak- mruknęła niewyraźnie. Popatrzył na nią z uwagą.
- Nie słyszę?
- No, chciałabym. Chciałabym ,żebyś ze mną mieszkał i był!- powiedziała z determinacją, oddając mu całą swoją dumę.
- Ja też bym chciał. Bardzo. Ale nigdy nie byłem z nikim i nie wiem- nie wiem, jak to jest...- skorzystał z tej strefy kapitulacji i złożył w niej swój wstyd.
Usiadła teraz bardzo blisko niego a on położył jej głowę na kolanach. Jego oddech nie lubiał jeszcze takich gestów i uspokoił się po chwili.
- To co- przeprowadzisz się do mnie?- zapytała wtedy.
- Prosisz mnie o to?- uściślał ten uparty negocjator.
- Tak.
- I nie będziesz- śmiała się ze mnie?
- Nigdy, obiecuję. I nie będę z nikim o tym rozmawiać.
„To kobiety o tym rozmawiają?” zaniepokoił się Kal. Mężczyźni zresztą też.
- Co mówisz?
- Zgubiłem medalion- wyjaśnił głośno.
- Są takie trochę niezgrabne....
- Są okropne! Dobrze, że go nie masz!- przytaknęła. Nie mógł jeszcze śmiać się głośno, ale na próbie wspólnego śmiechu zastał ich Af.
- O, mamy świadka!- ucieszył się Kal.
- Wpisu do księgi?- dodała Alena.
- Właśnie!
- A myślałem, że uda mi się wpisać przed wami!
- Zależy ci na konkretnej dacie?- zaciekawiła się po babsku Alena.
- Przestańcie, nie mogę się tyle śmiać!- szepnął Kal. Zapadał się w błogie odprężenie. Jakby wszystkie złe rzeczy zostawały gdzieś za nim.
VI.Hill
- Panie, przyszedł jakiś człowiek. Mówi, że był twoim towarzyszem- odnalazł Grava w głębi gospodarstwa odźwierny.
- No, to dlaczego go nie wpuściłeś? - podążył za nim Grav. Przy bramie rozpoznał zaniedbaną, ponurą sylwetkę Hila. Dostał przecież bogatą odprawę i miał wrócić do swej rodziny. Co się stało?
- Witaj! Rad cię widzę! Czy coś złego cię spotkało? - zagadnął serdecznie, wyciągając ramiona. Patrzył w szarą, ściągniętą twarz, w której błyszczały niespokojne oczy. Podróż tutaj musiała kosztować kalekę wiele trudu. Jaka determinacja go przygnała?
- Mogę wejść?- zapytał tamten, z wysiłkiem wydobywając głos.
- Wejdź, wejdź- pociągnął go w chłód sieni i pobiegł do kuchni, szukać żony.
- Pomóż mi!- rzucił, chwytając dzbanek ziół, zawsze stojący pod ręką. Nalał kubek i podtrzymując okaleczoną rękę towarzysza napoił go. Tamten poprosił o więcej i Wena nalała następną porcję.
- Cieszymy się, żeś do ma nas przybył, panie- zapewniała go serdecznie.
- Czy ktoś cię skrzywdził?- pytał znowu Grav. Nadal trzymał rękę na ramieniu Hila i wyczuł, jak zmęczenie przełamuje dotychczasowe napięcie.
- Siadaj. Chcesz się położyć?
Wena wiedziała, że był brudny i nie miał sił się umyć. Miała jednak w komórce posłanie dla takich gości. Położyli go tam i Grav zdjął buty z jego poranionych stóp. Widać Hil od kilku dni nie miał możliwości zdjęcia obuwia.
- Ta podróż kosztowała go wiele. Coś musiało się stać- mówił, gdy go opatrywali.
- Tak, jest w szoku- przyznała jego dzielna żona, zawsze spokojna, gdy coś się działo.
- Nie był nigdy tchórzem- zaoponował Grav.
- Inaczej jest, gdy krzywdzi cię ktoś swój, nie obcy- zaoponowała, i miała rację.
Gość obudził się wieczorem, oszołomiony. Grav pomógł mu wstać, wyjść na podwórze, rozpiąć ubranie. Potem przyniósł zupę, ale Hill miał gorączkę.
- Mogę tu zostać? Mogę?- pytał nerwowo.
Zostawili go pod opieką starców. Wena zebrała w jednym domu starych, opuszczonych ludzi, których wielu było w wiosce. Ich zaniedbane gospodarstwa można było przekazać innym, a starcy mieli opiekę i pomagali w różnych takich sytuacjach.
Po dwóch dniach Hill, opanowany, umyty, wracający do sił- przyszedł do głównego budynku dworu.
- Wybaczcie, że tak was nachodzę. Słyszałem, że gospodarujesz tu. Myślałem, że znajdę jakąś robotę...- tłumaczył ze sztucznym spokojem.
- Dobrze, ale wyjaśnij mi- miałeś dostać odprawę i wrócić do rodziny. Co się stało?- prosił Grav. Hill opuścił głowę, ale Grav nalegał.
- Jestem namiestnikiem królewskim, muszę wiedzieć takie rzeczy.
- Oni chcieli- żebym żebrał- powiedział wreszcie cicho Hill.
Wena żachnęła się gniewnie.
- Nadaję się do tego, ale jeśli mam żebrać, to dla siebie!- odburknął kaleka.
- Przeszedłeś sam taką drogę. Potrafisz wiele- zaoponowała.
- Mało nie zdechłem podczas tej podróży!
- A odprawa? Wypłacili ją tobie- czy im?- wrócił do porządku Grav.
- Przecież nie mnie, skoro…
- Napiszę do naczelnika twej wioski. Oddadzą co do grosza. A co do roboty...
- Wartownika czy stróża. Najchętniej nocą- wszedł mu w słowo ponurak.
- Potrzebuję na lato stróża od ognia. Ludzie nie lubią tej roboty- cały dzień na wieży. Zmieniam ich co tydzień. Spróbuj- obmyśliła to sobie Wenia.
O świcie wspinał się na wieżę. Przez cały dzień oglądał okolicę. Świeże, zielone gałęzie narzucane na trzcinowy daszek nieźle chroniły przed upałem.
Wieczorem zjadał w kącie kuchni gęstą zupę, którą zostawiały mu kobiety. Cieszył się ich względami. Gorliwie chciały mu pomagać. A tak naprawdę ciekawe były, co ma pod szatą. Poniżej okaleczonych rąk.
Zaspokajał tą ich ciekawość. Miał wiele męskiej siły. Z wszystkich marzeń i nadziei- dom, kobieta, dzieci, godność gospodarza i głowy rodu- zostało mu tylko to rozpaczliwe pragnienie. Ale kobiety po zaspokojeniu swej ciekawości traciły nim zainteresowanie. Trudno być z kaleką, który wymaga pomocy przy myciu, ubieraniu, jedzeniu. Lub sam sobie radzi i stale wygląda niechlujnie.
Rozzuchwalony swym powodzeniem wybrał się nawet na zabawę, urządzaną co pewien czas we dworze. Wena wolała mieć nadzór nad takimi spotkaniami, więc sama je organizowała.
Bawił się dobrze. Kobiety śmiało ściskały go w tańcu. Mężczyźni dolewali do kielicha i podtrzymywali go.
Bawił się dobrze, dopóki nie musiał wyjść na dwór i prosić o pomoc. Niektórzy potraktowali to jako wstęp do dalszej niewybrednej zabawy.
Po wspólnej pijatyce ludzie rozmawiali z nim więcej, ale on wrócił do swej wieży i swego mrukliwego sposobu bycia.
- To znowu twoja kolej? Widziałem cię już tutaj- zauważył pewnego wieczoru tą samą krępą, cichą niewiastę, podającą mu jedzenie. Nieśmiało skinęła głową.
- Acha, nie zaspokoiłaś jeszcze swej ciekawości. Dobrze, zostań - dodał. Zarumieniła się i zaprzeczyła.
- Jak chcesz.
Jadł a niewiasta szyła pod oknem. Potem poszedł do swej izdebki.
Któregoś razu schodząc z wieży trafił w środek zamętu. Grav złapał grupę wyrostków, która parodiowała Hila i w swej gorliwości zrobił z tego wielką awanturę. Większość domowników zebrała się teraz czekając na niego. To on miał naznaczyć im karę. Odsunął myśl o zmęczeniu, zaschniętym gardle i zimnym dzbanku, czekającym nań w sieni.
Widział ze swej wieży o wiele więcej.
- Wczoraj kpili z kulawego Troma i ślepego Nima- powiedział.
- Mamy tutaj gromadkę młodzieńców, którym nie wystarcza całodzienna praca. Jeszcze o tej porze rozpiera ich energia. Potrzebna im solidna musztra- zdecydował.
- Od jutra będą chodzić jak prawdziwi wojacy!
Ludzie roześmieli się i Hil wszedł do kuchni.
- Znowu rozerwałem rękaw. Przyszyjesz mi?- zagadnął. Skinęła głową.
Nazajutrz znalazł koszulę wypraną i zaszytą- ze wzmocnionymi szwami i dużymi sprzączkami, które mogłyby ułatwić mu życie.
Wieczorem przyszła gromadka zaciekawionych wyrostków i o wiele więcej gapiów. Hill zaczął ustawiać wszystkich w szereg. Gapie zniknęli. Musztra jednak spodobała się. Niezadługo większość młodych i starszych chciała ruszać się i wyglądać jak prawdziwi wojacy.
Hill wymyślił kaftan z długimi rękawami, do którego przyszywano drewniany miecz i ćwiczył z nimi cięcia, wypady, uniki, doskoki. Sam czuł się lepiej po tej musztrze. Zniknęło odrętwienie, senność, obojętność. Wieczorami gawędził chętniej w cieniu werandy. Grav nabijał mu fajkę.
- Czego może chcieć taka kobieta- która tylko milczy?- zagadnął go kiedyś Hill. Grav był żonaty, mógł więcej wiedzieć.
- Milczy?
- No- nie śmieje się, nie gada. Patrzy i milczy. Kręci się tylko gdzieś w pobliżu...
- Gdyby zniknęła- byłoby ci żal? Czy czułbyś ulgę?
- Nie- przywykłem, że jest. Nie muszę w kółko o to samo prosić...
- Chce właśnie, żebyś ją zauważył.
- Mam jej to powiedzieć?
- To zależy- czego od niej chcesz. To nie jest sprawa na jedną noc. To wygląda na coś więcej. Zależy, czy tego chcesz.
Hill żachnął się. On nie mógł niczego chcieć. Nie mógł wybierać- mógł jedynie zostać wybrany.
- Powiedz mi, czego chcesz. Ja nie umiem zgadywać- zagadnął następnego dnia milczącą jak zwykle Halę.
- Nie wiesz, czy chcesz z kimś być, czy nie?- zapytała spokojnie.
- Nie wiem, jak długo ktoś zechce być ze mną. Karmić mnie i rozpinać mi ubranie- odparł z irytacją. Że też on tego nie rozumiała!
- Ja też nie wiem- ale nie dajesz mi spróbować- szepnęła.
- Mamy spróbować- a potem pójdziesz sobie? Nie chcę tak!
- Chcesz, żeby się udało?- ucieszyła się.
- Pewnie, że bym wolał być z kimś na stałe, to oczywiste. Ale dlaczego ktoś chciałby być ze mną?
- Jesteś człowiekiem, który zna cierpienie i ból.
- Nie umiem dawać rad- bo i to go proszono.
- Ale nie krzywdzisz ludzi. Wiesz, co to ból.
Krzywdzić innych? Po co? Chciał, żeby dano mu spokój. Bronił się jedynie. Po co rozmyślnie krzywdzić innych? Dość jest na świecie cierpienia i bólu.
- Może masz rację. Nie lubię krzywdzić, bo po co.
- Więc bym się nie bała...
- A, o to ci chodzi! Ktoś cię skrzywdził i boisz się! No- to by nawet- mogło mieć jakiś sens- zastanowił się.
- To co- pójdziemy na górę?- nie umiał zbyt długo mówić o uczuciach bez- wzbudzania ich.
Patrzyła na niego, więc poprosił:
- Bardzo tego chcę.
- Pewnie chcesz teraz zobaczyć moje ręce?- zapytał, zrzucając wierzchnią opończę.
- Nie, chcę, żebyś mnie przytulił- zdjęła tak samo swoją wierzchnią szatę.
Nie lubiał dotykać niczego swymi okaleczonymi rękami, ale przylgnął do jej brzucha. Poczuł pulsujący w nim ogień. Z którym czekała właśnie na niego? Mimo, że był kaleką? Czekała na niego tyle czasu, mimo swego strachu?
- No już, już, już zaraz- mruknął ciepło.
- Musisz rozpiąć jeszcze- wiesz....- poddawała się jego ruchom. Wsunął swój ogień w ciepłe, pulsujące gniazdko. Krzyczeli oboje. Nigdy dotąd nie czuł takiej rozkoszy. Nie wiedział, że jest możliwa.
- Mogę jeszcze chwilę zostać?
Objęła go mocniej i pieściła powoli. Nie mógł zrobić tego samego, ale mógł całować, cal po calu....
Oboje czuli, że nie mogą się już rozstawać.
VII Szczęście Resa.
Człowiek napotkany na górskiej drodze nie wyglądał na zasadzkę zbójców. Wprawdzie poturbowany, ale szedł o własnych siłach, podpierając się jedynie kijem.
- Co się stało?- zapytał krótko dowódca oddziału.
- Straciłem konia- odparł z wysiłkiem. Ktoś podał mu manierkę z woda i uprzedził:
- Ale zostaw trochę!
Wędrowiec ze skupieniem wypił kilka łyków i spojrzał przytomniej.
- Idę do mojego oddziału. Straciłem konia, ryś go spłoszył, w przepaść- wyjaśnił.
- Broń masz?- dowódca nie chciał zatrzymywać się zbyt długo w tym miejscu.
Zaprzeczył, unosząc ręce do góry. Wszystko miał przy siodle. Jak nowicjusz. Czasami zbytnia pewność siebie gubi doświadczonych.
- Utrzymasz się na koniu?
Skinął głową i wspiął się na siodło. Odprężył zmęczone mięśnie.
Wieczorem jednak tak powoli i niezgrabnie krzątał się wokół wierzchowca, że uwolniono go od tego obowiązku i zaprowadzono do ogniska obok dowódcy.
- Jesteś głodny?
- Tak, straciłem cały ekwipunek- przyznał szczerze. Podano mu porcję jedzenia.
- Śpisz tutaj- i nie ruszasz się nigdzie. Najwyżej teraz za tamto drzewo. A w nocy żadno chodzenie po obozie, hałasy, sygnały ogniem. Natychmiast uspokajamy takich i nie jesteśmy delikatni, jasne?
- O nic ,nie, panie, nie pytasz?- nie wytrzymał wreszcie obcy.
Ułożyłeś już sobie jakąś historię, której nie jestem ciekawy. Nie mogę zostawić cię w górach, ale nie muszę ci ufać- szorstko odparł dowódca.
Res skinął głową i owinął się w derkę. Tej nocy mógł się wyspać na oba uszy.
Następnego dnia dotarli na miejsce zbiórki- do nowego garnizonu, gdzie zgłaszali się po eskortę przewodnicy karawan.
- Jednak żyjesz!- ucieszył się na widok Resa dowódca garnizonu.
- Straciłem tylko konia. Na szczęście otrzymałem pomoc, choć kapitan mi nie dowierzał- mruknął Res.
- To mój najlepszy tropiciel. Widziałeś zbójców?
- Przeszli na drugą stronę rzeki, czekają już pewnie na letni jarmark.
- Mogłeś mi powiedzieć, pogoniłbym ich- żachnął się Troy.
- Nie uwierzyłbyś mi- uśmiechnął się Res.
- Miałeś przecież jakiś znak?
- Mogłem go ukraść.
Stali niezdecydowani na podwórzu koszar.
- Jakoś nie tak zaczęła się nasza znajomość- mruknął przepraszająco Troy.
- Udzieliłeś mi pomocy, to dla mnie najważniejsze. Nie musiałeś mi ufać.
- Teraz będę. Mamy razem jechać dalej- wyciągnął dłoń Troy. Ale cóż to za obyczaj zawierać przyjaźń na stojąco i na sucho?
- Dają tu gdzieś dobre wino? - zagadnął.
- Wieczorem tak. W tej chwili marzę o kąpieli- odrzekł Res.
- Acha, ja też. Te nowe łaźnie już chyba czynne?- przeszli przez dziedziniec.
Damy, które księżna wybrała na osiedlenie do nowej prowincji nie bały się przygód. Potrafiły same rozstawić swój namiot, nagrzać wody i ustrzelić z krótkich łuków ptaka czy zająca na wieczerzę. Dobre amazonki, wieczorem miały jeszcze dość sił, by śpiewać pieśni. Patrząc na nie mężczyźni boleśnie uświadamiali sobie swój kawalerski stan.
Księżna znała takie spojrzenia, więc na pożegnalnej uczcie po przybyciu na miejsce, pozostawiła swoim kobietom swobodę.
Res zdziwił się, gdy i do niego podeszła jedna z dam. Stukała trzewikami, szeleściła suknią i skrywała figlarne spojrzenia.
Dyskretnym ruchem zatrzymała jego rękę z kolejnym pucharem wina.
- Upić się łatwo-a potem żałować- szepnęła.
- Tańce już się skończyły- odparł z żalem. Zatańczył ledwo kilka razy, nie śmiejąc obejmować zbyt mocno. Wyglądał skromnie, ubrany jeszcze gorzej. Jego uroda jaśniała prędzej w polu- zgrabne ruchy jeźdźca, zręczne wspinanie się po skałach, podkradanie do zwierzyny, lekki ruch z jakim trafiał w cel...
Nie sądził, że niewiasty dostrzegą to i docenią.
- Różnie można spędzać czas. I mieć potem miłe wspomnienia...
Rozumiał, że nie wypada jej powiedzieć nic więcej. Teraz on musiał coś zręcznego...
- Cokolwiek sobie życzysz, pani- dotknął swoim kolanem jej kolana. Nie cofnęła kolana ani dłoni, gdy on położył tam swoją.
- To nie podlega rozkazom- szepnęła.
Zwykle nie lubiał przygodnych związków- jednak ta kobieta zaciekawiła go.
- A zatem- będziemy negocjować? Tutaj? - nie zdążył pomyśleć, że nie przygotował żadnego miejsca, gdy wstała- i poszedł za nią.
Przygotowała małą izdebkę w odległym budynku. Żar na kominku pachniał ziołami, mała lampka wabiła swym ciepłem. Stena zrzuciła wierzchnią suknię i pozwoliła mu sięgnąć w głąb jej koronek. Nie dotykała go jednak zanim sam nie poprowadził jej dłoni.
- Mam uważać?- zapytał jeszcze.
- Nie, mam zioła- zaprzeczyła. Żadnych przeszkód- by zrobić to pięknie. Najpiękniej jak umiał.
Zaskoczyło go, że tak odpowiadała rytmowi jego ciała. Jakby odgadywała, co chciał zrobić i podążała za nim. I pomagała mu. Jeszcze chwilę, jeszcze...- już. Tak dobrze, dobrze, wspaniale.
Chwile potem, kiedy całował ją i dotykał cal po calu. Tych chwil najbardziej było mu brak, gdy robił to sam.
- Że też do mnie podeszłaś! Nie sądziłem, że się komuś spodobam- powiedział potem.
- Bardzo mi się spodobałeś. Bardzo chciałam zobaczyć cię z bliska- teraz ona dotykała go tak, że za chwilę znowu będzie gotów. Pozwolił jej poprowadzić ten taniec i znowu krzyczał z rozkoszy.
Zobaczyli się dopiero za pół roku.
Następnego ranka dostrzeżono ogień- zbójcy skorzystali z ich uczty i napadli oddalone osiedle. Wszyscy zdolni w tej chwili do walki wyruszyli tam natychmiast- damy natomiast, kobiety i kupców odesłano do twierdzy.
W górach zabawili parę tygodni, potem kilka konwojów. Do czasu zimowego przesilenia żadnej wolnej chwili.
Zimą nie urządzono żadnego wspólnego spotkania, bo w kraju zapanowała zaraza. Zakazano wszelkiego podróżowania, miasta i wioski musiały uporać się z chorobą we własnym zakresie.
Chorzy, którzy przeżyli atak zarazy, byli bardzo słabi. Pozbawieni pomocy umierali z wyczerpania. Polecono więc, by te osiedla, które przebyły już chorobę, ruszyły z pomocą ozdrowieńcom.
Nie poznała go z początku, lecz spodobał jej się ten zgrabny mężczyzna, który spokojnie walczył o życie. Nie tracąc sił pewnym gestem zatrzymywał kogoś z przechodzących. Pił powoli, nie zrzucając za chwilę łapczywie wypitej wody. Starał się też nie zanieczyścić swego posłania. Podeszła doń z czystą koszulą i wtedy go poznała. Odnaleźli się. Oboje przeżyli zarazę i odnaleźli się w tym chaosie!
Przyniosła zupę. Jadł w półśnie, mocno przytrzymując jej dłoń. Tak samo jak woda i zupa była dlań ważna obecność kogoś życzliwego, kto zatrzymałby go po tej stronie życia.
Poznał ją później. Krzątając się poczuła na sobie czyjeś spojrzenie.
- Szukałem cię, pani- powiedział.
- Najlepszy zwiadowca nie mógł znaleźć kobiety?- uśmiechnęła się.
- Myślałem, że spotkamy się zimą, ale spotkanie odwołano z powodu zarazy...
- A jednak spotkaliśmy się z powodu zarazy- uzupełniła.
- Co z moimi ludźmi?- zapytał, gdy nabrał sił.
- Prawie wszyscy dochodzą do zdrowia. Mieliście ponoć jakieś zioła?
Udawał sen. Tak, w oddziale ukrywał się czarownik a Res nie wydał go Kościołowi. Czarownik nie rzucał uroków a jedynie leczył i zamawiał choroby, więc Res nie pojmował istoty sporu dawnej i nowej wiary. Gdy przyszła zaraza, czarownik dał im zioła. Ci, którzy mu zaufali i je wypili, przeżyli ją.
Następnego dnia Stena przyprowadziła mnicha. Zajmował się leczeniem, lecz nie znał ziół tej krainy. Prosił o przepis. Nie zamierzał zbyt gorliwie tropić czarownika. Stena ręczyła za jego słowa. Res nie miał sił by mądrze rozważyć to wszystko.
- Czym mi zaręczysz, że nikt go nie skrzywdzi? Obiecałem, dałem słowo, chodzi o mój honor wobec moich ludzi- pytał.
- Ręczy za mnie jedynie Bóg. Ten sam Bóg, który pozwolił wam obojgu przeżyć i spotkać się znowu. Nie tylko dla was to zrobił, ale i by pomóc innym!
- Ja modliłam się właśnie do tego nowego Boga o to, byśmy się odnaleźli- przyznała Stena.
Res odpoczął. Zebrał myśli. Poprosił do siebie trzech swoich ludzi. Jednym z nich był czarownik, któremu przedstawił prośbę mnicha.
- Obiecał, że nie będzie cię tropił. Chce tylko przepis. Możesz dać go mnie- powiedział.
- Chce w ten sposób pozbawić mnie znaczenia!- parsknął czarownik.
- Chce pomóc innym. To tylko jeden przepis. Ja też proszę cię o to- popatrzył nań uważnie Res. Czarownik nie zamierzał ustąpić.
- Powiedziałem, że będę cię chronił dopóki nie zagrozi to oddziałowi. W tej chwili twój upór zagraża wielu osiedlom- ostrzegł go Res.
- Chcesz więc przepis- w zamian za milczenie?
- Tak. I chcę, żeby był on dobry- zaznaczył Res.
Skrajnie wyczerpany wręczył Stenie kawałek pergamin. Gwarowe nazwy ziół zapisano na nim zamorskimi literami, lecz udało się go zrozumieć.
Kiedy ozdrowieńców miano przenieść do wioski, stanowczo zaprotestował. Nie rozmówił się jeszcze ze Steną i nie miał na to sił. Jednak nie chciał tracić jej z oczu.
Przez następny tydzień spał i jadł.
Nareszcie obudził się w małej izbie. Nie tak pięknej jak ich komnatka, ale też panował tu zgrabny porządek, który, jak miał się przekonać, zawsze towarzyszy Stenie.
Ze skrępowaniem dotknął swego zarostu i czystych prześcieradeł. Musi nareszcie wstać i sam zadbać o siebie.
- Witaj na jawie!- uśmiechnęła się wchodząc do izby Stena. Zapach tej zupy był mu skądeś znajomy. Z przyjemnością opróżnił miseczkę.
- Długo się wysypiałem?- zapytał.
- Blisko tydzień.
- To mam już pewnie zwolnienie ze służby- stwierdził nie czując jakoś żalu.
- Ja też rzuciłam służbę przy dworze. Mieli nas gdzieś przenieść- zaczęli mówić naraz i roześmieli się.
- A to dobre! Oboje rzuciliśmy służbę, bo mieli nas gdzieś przenieść! Ciekawe, czy w to samo miejsce?
- Czas już zacząć własne życie, nie służbę - zdecydowała.
- Ale- razem?- zapytał szybko.
W odpowiedzi wzięła go za rękę.
Długo jeszcze nie miał sił, ale wieczorem kładli się obok siebie, pieszcząc i dotykając, ciesząc się swoją obecnością.
Trzeba było zająć się sprawami bytowymi. Każde z nich uzbierało skromny kapitalik. Każde dostało też niezłą odprawę, niestety w królewskich obligacjach. Można było kupić za nie zadłużony majątek, ale to podłe wyrzucać kogoś z domu tylko dlatego, że jego bliscy zginęli podczas walk lub zarazy i nie zdołał spłacić podatków.
O, w tej samej gospodzie mieszkał taki starszy, dostojny i smutny szlachcic. Próbował sprzedać konia
- Ale trudno sprzedaje się przyjaciół- opowiadała Stena, zamierzając przedstawić ich sobie. Szlachcic ten dotrzymywał jej towarzystwa przy stole, chroniąc ją od zaczepek wtedy, gdy Res nie schodził jeszcze na dół.
- Ratował mnie tyle razy w walce, poratuje i teraz- odparł z determinacją stary lord, podchodząc do stołu. Usłyszał widać ostanie zdanie.
- Czegoś jednak nie rozumiem- wrócił do tematu Res, gdy usiedli.
- Skoro twoi synowie zginęli w walce- należy ci się umorzenie długu?
Szlachcic umilkł i opuścił wzrok.
- Chcesz powiedzieć- że walczyli po stronie przeciwnej?- zrozumiał Res.
- Uciekli z domu. O niczym nie wiedziałem. Ale prawnie byłem ich ojcem...
- No, to masz nie tylko podatek, ale i grzywnę. Sprzedaż konia ci nie wystarczy- orzekł Res.
Szlachcic spojrzał na nich nieufnie.
- Nie chcemy wykorzystywać cię, panie. Owszem, szukamy domu dla siebie, ale nie chcemy niczyjej krzywdy. Myślimy raczej o współudziale. Czy na twojej ziemi mogą mieszkać dwie rodziny?
- Jest folwark, dach pewnie trzeba nowy położyć, żeby nie było, że sprzedałem wam ruinę. A może wolicie zamek? Dziurawy folwark jak raz dla mnie wystarczy!- nie strzymał nerwów lord.
Res poszedł po karafkę wina. Miejscowy cienkusz nie miał specjalnego smaku, lecz rozgrzewał dobrze.
- Coś na nerwy nam trzeba- rozlał napój Res.
- Przepraszam. Pójdę po mapę- uspokoił się lord.
- Sam uciekłem z domu jak miałem naście lat. Nikogo nie słuchałem. Po latach zastałem tam tylko zgliszcza- powiedział nagle Res patrząc w stół. Nienatrętnie wzięła go za rękę.
- Wygląda to tak- to wzgórze to zamek, łąki i stadnina- teraz jest parę szkap. A ta kotlina to folwark. Pola są pod tym lasem, teraz trochę zarośnięte.
- No, drewno do budowy jest, dasz nam tylko ludzi, uzgodnimy to w cenie. A ja dom mojej pani postawię wedle jej życzenia- zdecydował Res. Czuło się siłę w jego głosie.
- Z dużą tkalnią. Owce się tam u was pasie? No to tkać będziemy- Stena dość służyła na dworze, by mieć pojęcie o poszukiwanych przez damy tkaninach.
- Prawda to, czy sen?- pytał lord z niedowierzaniem.
- Od ciebie, panie zależy. Jak umowę podpiszemy, będzie prawda- uspokajała go Stena.
- Toć życie mi ratujecie! Honor! - tracił do reszty opanowanie.
- Mocne to wino. Lepiej chodźmy już na górę, a do naczelnika i tak jutro dopiero pora- ciągnął go po stopniach zakłopotany Res. Stena chichotała i nie mogła się uspokoić.
- No mocne to wino, mocne- rozpinał ubranie w ich izbie Res.
- Pomóż mi tu, widzisz, co tu się takie ciasne zrobiło?
- Widzę- ucieszyła się jego pełnym powrotem do sił. Rozwiązała swoje halki i przytuliła się do niego.
1