W kolejce po aprobatę. Kolonialna mentalność polskich elit. Narodowy egoizm i kompleksy.
Wojnę elit z PiS można interpretować na różne sposoby. Zwłaszcza u jej początków modne były wyjaśnienia psychologiczne. Celowali w nich głównie przeciwnicy braci Kaczyńskich. W wersji pop przyjmowały one postać dywagacji na temat psychologii bliźniąt jednojajowych. W wersji bardziej poważnej pisano sporo o "agresywności", "mściwości" albo "konfliktowości" liderów PiS. Tego typu diagnozy mają jednak to do siebie, że są bronią zdecydowanie obosieczną. Łatwo bowiem o podejrzenie, że ten, kto oskarża, sam działa pod wpływem jakichś poważnych mentalnych obciążeń.
Z takiego właśnie założenia wychodzi Ewa Thompson. Proponuje nam więc ćwiczenie z psychologii zbiorowej polskich elit intelektualnych. Jej zdaniem cierpią one na głęboki "kompleks kolonialny". Przejawia się on m.in. w obsesyjnym niemal poszukiwaniu uznania na zewnątrz, przede wszystkim na Zachodzie. Intelektualiści zdają się na "zewnętrzny" autorytet i zewnętrzny punkt widzenia - z tej pozycji oceniają też sytuację wewnątrz własnego kraju. Stąd ostra krytyka polskiego rządu formułowana przez nich na łamach zagranicznych gazet. Przypomina to wedle Thompson poczynania afrykańskich dysydentów, którzy w prasie francuskiej bądź amerykańskiej demaskują działania własnych rządów. Adam Michnik czy Bronisław Geremek przejmują ten sposób postępowania, mimo że rządy PiS w niczym nie przypominają krwawych dyktatur na Czarnym Lądzie. Wręcz przeciwnie - twierdzi Thompson - po raz pierwszy od lat Polska ma rząd, który potrafi twardo i czytelnie artykułować własne interesy. Naiwnością jest bowiem przekonanie, że wkroczyliśmy w jakąś "postpolityczną" epokę, w której narodowy interes nie ma już znaczenia. Zdaniem Thompson Zachód wciąż do końca nie zaakceptował faktu, że Polska jest w pełni niezależnym, samodzielnym krajem. Histeryczna postawa polskich elit na pewno tej akceptacji nie przyspieszy.
Polska cierpi na typowe dolegliwości postkolonializmu. Króluje w niej samobójczy pesymizm, skarżypyctwo i niedostatek kapitału. Podczas gdy ten ostatni jest nieunikniony i będzie jeszcze długo doskwierał, pozostałe są tworem skolonizowanych umysłów, które nie potrafią sobie poradzić bez hegemona.
W okresie nieudanej kampanii lustracyjnej w pierwszej połowie tego roku polska inteligencja uniwersytecka podniosła bunt, zaś intelektualiści przenieśli centrum cywilizacji na łamy "New York Timesa" i "Le Monde", szukając tam poparcia, zrozumienia i potwierdzenia swojego przekonania, że są bojownikami o postęp w zacofanym kraju. Niepisaną przesłanką tych akcji była chyba wiara, że w krajach takich jak Polska rządzący powinni podporządkować się presji opinii publicznej krajów oświeconych. Jak by powiedział Homi Bhabha, skolonizowane umysły zawsze umieszczają centrum cywilizacji poza granicami własnego kraju, wierząc, że inna władza jest lepsza, i gardząc tą, która wyłoniła się na ich własnym podwórku. Skolonizowana mentalność odznacza się wiarą, że najwyższa mądrość zawsze mieszka za granicą, a prawdziwa kultura jest odległa, nigdy zaś rodzima. Presja zagranicznych Lepszych ma uczynić rodzimych Gorszych godnymi uczestnictwa w projekcie cywilizacyjnym zainicjowanym i kontrolowanym przez Lepszych. Podobną mentalność można zaobserwować wśród polskiego kleru: nie mogąc sobie poradzić z niesfornym kapłanem, niektórzy biskupi oznajmili niedawno, że to Rzym powinien się nim zająć.
W bój ruszyli dwaj członkowie polskiej elity intelektualnej, profesor Bronisław Geremek i profesor (tymczasowy, w Princeton) Adam Michnik. Jeremiady, które obaj panowie wyprodukowali mniej więcej w tym samym czasie na łamach "Le Monde" (Bronisław Geremek, 26 - 27 kwietnia 2007) i "New York Timesa" (Adam Michnik, 26 marca 2007), to przykłady chowania się pod skrzydła autorytetów geograficznie odległych i niemających o Polsce zielonego pojęcia. Teksty te dały podstawę obecnemu kryzysowi rządu Kaczyńskich oraz potwierdziły popularną za granicą tezę, że Polacy nie potrafią sami rządzić i potrzebują pomocy z zewnątrz.
Skolonizowany umysł to nie to samo, co Miłosza umysł zniewolony. Zniewolenie jest w znacznej mierze narzucone, skolonizowanie zaś - w okresie postkolonialnym, w który Polska wstąpiła po 1989 roku - jest dobrowolnym wyborem. Wybieram raczej obcego hegemona niż żmudne i niezgrabne konstruowanie własnej tożsamości narodowej. Wolę się poskarżyć w zagranicznym centrum, bo jego wartości są już sprawdzone i znajdują potwierdzenie w prestiżu jego państwa, podczas gdy moja tożsamość jest niejasna, krucha i nieuznawana przez Innych. Tego rodzaju credo abstrahuje od faktu, że bez dumy narodowej i egoizmu narodowego oświeceniowe gwarancje praw nie byłyby warte papieru, na którym są napisane. Bez solidarności narodowej Francja czy Stany Zjednoczone nie miałyby tej demokratycznej siły, którą obecnie posiadają. O tym paradoksie pisała brytyjska politolog Margaret Canovan: europejska i amerykańska demokracja zbudowane są na podłożu narodowości; prawa człowieka są najmniej łamane w tych krajach, które są zamknięte dla Innych na wiele zamków. Aby dołączyć do społeczności francuskiej czy amerykańskiej - uzyskać status obywatela - trzeba wielu lat i sporej liczby pieniędzy. Mimo głoszenia zasad równości i solidarności w odniesieniu do wszystkich ludzi na świecie, kraje demokratyczne w praktyce bronią praw człowieka tylko w odniesieniu do swoich własnych obywateli. Narodowość, czyli oddzielanie swego narodu od Innych, jest warunkiem demokracji, twierdzi Canovan. Jest to paradoks, o którym warto pamiętać. Polska inteligencja nieustannie pokazuje, że zupełnie tej sytuacji nie rozumie. Przede wszystkim demonstruje pesymizm w stylu afrykańskim, pesymizm pełny i całkowity, taki, jakim przepojone są wypowiedzi intelektualistów afrykańskich komentujących wydarzenia w Zimbabwe czy Sudanie. Ale istnieje wielka różnica między rządami PiS a rządami - powiedzmy - Roberta Mugabe w Zimbabwe. Pesymizm ten pogłębiany jest przez rutynowy już wśród inteligencji "kulturalizm", czyli nałóg gorliwości w podporządkowywaniu się wyobrażonej przez siebie doskonałości hegemonów zastępczych. Drukowanie za granicą artykułów denuncjujących własny demokratycznie wybrany rząd to wyraz dziecinnej wprost ufności w pierwszeństwo "New York Timesa" czy "Le Monde" oraz w nieomylność opinii publicznej krajów, których te czasopisma są reprezentantami. Nawiasem mowiąc, "New York Times" słynie z tego, że potrafi narzucić tematykę innym gazetom i mediom. Dlatego właśnie jest wciąż czołową gazetą amerykańską (a nie dlatego, że jest najlepszy czy najbardziej wiarygodny). Drukowanie w "NYT" ostrzeżeń o polskim rządzie jest więc wyrazem świadomego czy nieświadomego dążenia do tego, by Polacy nigdy się nie wyzwolili ze statusu uczniów profesora Pimko, aby wciąż patrzyli na Lepszych z bojaźliwym szacunkiem, czekając na ich krytykę i wskazówki. To wyraz mentalności, która potrzebuje hegemona tak, jak narkoman potrzebuje strzykawki. Twierdzę, że polska inteligencja przyzwyczaiła się do wstrzykiwania sobie i społeczeństwu tych ideologii, które potwierdzają wyższość Zachodu oraz niższość społeczeństwa polskiego. Mają odrobinę racji bardzo antypolscy komentatorzy z rosyjskiego portalu inosmi.ru, którzy twierdzą, że Polska wymieniła jednego pana - Rosję - na drugiego, Amerykę. Oczywiście tak źle nie jest, ale warcholstwo w stosunku do własnego rządu prowadzi w tym właśnie kierunku: uczy Polaków niezdolności do budowania własnego politycznego bytu.
Warto tu zacytować "Ślubowanie wierności" ("Pledge of Allegiance"), które każde dziecko amerykańskie składa w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Oto ono: "Składam przysięgę na wierność sztandarowi Stanów Zjednoczonych i republice, którą on reprezentuje. Jeden naród, a nad nim Bóg, naród niepodzielny, ofiarujący wolność i sprawiedliwość wszystkim". Te słowa wypowiadane są w wielokulturowej, wielonarodowej Ameryce, gdzie każdy rzekomo żyje na luzie. Gdyby bracia Kaczyńscy zaproponowali coś takiego w Polsce, nastąpiłby prawdopodobnie bunt inteligencji twierdzącej, że podkreślanie narodowości jest zaproszeniem do praktykowania agresywnego nacjonalizmu. Należy mówić o obywatelstwie, a nie o narodzie. A "niepodzielność" to dyskryminacja mniejszości.
Przykładem skolonizowania polskich umysłów jest reakcja mediów i znacznej części inteligencji na wystąpienia Lecha Kaczyńskiego i Anny Fotygi na międzynarodowych forach. Uderza zajadłość, z jaką komentatorzy starali się zdyskredytować tych dwoje polityków, którzy przestali myśleć o Polsce jako o marginesie Europy. Tu nie chodziło o to, że obojgu dyplomatom brakowało doświadczenia, swobody wypowiadania się w obcym języku oraz tej retorycznej inteligencji, która czyni z przemówienia rzecz długo pamiętaną i z podziwem cytowaną. Krytykowano głównie to, że ani Fotyga, ani Kaczyński nie zgodzili się potulnie na nieskuteczność.
Mało kto zauważył, że gdyby nie te utarczki, interesów Polski w ogóle by nie wzięto pod uwagę na berlińskim forum i że uzyskanie "odroczenia" momentu, w którym państwa UE będą musiały ustawić się w szeregu według wielkości, jest wspaniałym zwycięstwem Kaczyńskiego. Zaś to, co minister Fotyga powiedziała w wywiadzie dla "International Herald Tribune" - że w procesie konstruowania swojej polityki zagranicznej Niemcy nie biorą pod uwagę Polski jako pełnoprawnego partnera w Unii Europejskiej - jest oczywistą prawdą dla Polaków. Z perspektywy międzynarodowej jest to jednak wielka nowość - oto ktoś, kto nie istniał przez pokolenia, nagle wstaje z miejsca i powiada, że ma swoje własne interesy i punkt widzenia, które zamierza publicznie wyłożyć. W przeszłości od polskich ministrów spraw zagranicznych słyszałam głównie wyjaśnienia, tłumaczenia i usprawiedliwienia. Oczywiście wedle stawu grobla, i w wielu wypadkach polscy ministrowie mieli w przeszłości rację. Ale będąc członkiem UE, trzeba zrobić krok naprzód i powiedzieć, że Polska istnieje, ma takie to a takie interesy. Zrobiła to minister Fotyga. I za to napadły na nią polskie media i politycy!
Polityka, jak wiadomo, jest sztuką rzeczy możliwych, nie zaś sztuką robienia tego, co konieczne. Tego ostatniego czasem po prostu nie da się zrobić. Czy polscy wyborcy potrafią z podświadomości wyciągnąć na światło dzienne zrozumienie statusu niezależnego państwa, którym kiedyś, przed wiekami, byli? I przeciwstawić to zrozumienie ideologiom, stworzonym w Europie i Ameryce w czasach, gdy Polski nie było na mapie lub gdy była pozornie tylko niezależna? Trzeba przecież wyciągnąć wnioski z faktu, że wszystkie prawie teorie państwowości, które powstały w wieku XIX w Europie - te demokratyczne i te niedemokratyczne - uznawały rozbiory Polski za rzecz oczywistą i konieczną dla prawidłowego funkcjonowania europejskiego kontynentu.
Podczas gdy adwersarze Kaczyńskich wciąż ustawiają się w kolejce po Aprobatę - a to do trybunału w Strasburgu, a to do Brukseli, a to do Rzymu, a to do zachodniej prasy - Kaczyńscy starają się zachowywać tak, jak przystało na polityków państwa postkolonialnego, które wreszcie uzyskało względną niezawisłość i które zaczyna formułować swoją własną tożsamość. Takiemu procesowi naturalnie brak elegancji i wdzięku. Istnienie niezależnej Polski nie leży w niczyim interesie (z wyjątkiem samych Polaków), zaś rozparcelowanie Polski lub jej formalna tylko niezawisłość już od stuleci leży w interesie państw ościennych. Przekonanie tych państw, że tak nie jest, będzie rzeczą trudną i nieprzyjemną. W przeciwieństwie do Francji czy Niemiec, które wnoszą integralne składniki do europejskiej tożsamości, Polska jest krajem który - na pozór - żadnego takiego integralnego składnika nie wnosi. Na pozór, bo coś ważnego uchwycił chyba G.K. Chesterton, gdy pisał, że Polska jest cienką przegrodą między "bolszewicką nienawiścią do chrześcijaństwa a pruską nienawiścią do rycerskości". Największym osiągnięciem braci Kaczyńskich jest to, że stworzyli sprawną partię chrześcijańsko-demokratyczną w kraju, który jest najbardziej katolicki na świecie i gdzie istnienie takiej partii stanowi fundamentalny element normalnego funkcjonowania państwa. Zrobili to w warunkach ideologicznego chaosu i politycznej dezorientacji społeczeństwa. Rozumieją oni, że - jak powiada angielskie przysłowie - "najlepsze rozwiązanie" jest wrogiem "jedynego możliwego rozwiązania". Po raz pierwszy w postkomunistycznej rzeczywistości, ktoś w Polsce wykazał się politycznym rozumem i zbudował partię bez ludzi związanych z polskimi i międzynarodowymi "poputczikami" komunizmu.
Drugim i wynikającym z pierwszego osiągnięciem Kaczyńskich jest zakłócenie miłej europejskim potentatom harmonii i równowagi w UE. Jak twierdzą (prywatnie) niektórzy z tych ostatnich, wprowadzenie do UE niedomytych kraików ze wschodniej Europy, takich jak Polska, było pomyłką. Jeden z nich zwierzył się dziennikarzowi BBC, że lepiej byłoby, gdyby niektórzy nowi przybysze w UE opuścili ją, bo od "starej" Europy oddziela ich brak wspólnej z nią historii. Mark Mardell (bo tak się ów dziennikarz nazywa) w końcu wydobył z owego dyplomaty wyznanie, że miał on na myśli Polskę (por. www.bbc.co.uk/blogs/thereporters/markmardell/ 2007/07/polish_spirit_1.html).
Musimy wreszcie zrozumieć, że Weltanschauung Zachodu jest wciąż zbudowany na XIX-wiecznym "podziale władzy", w którym Polska nie istniała. Przypominanie o tym, że na wschód od Odry istnieje w tej chwili niezawisłe państwo mające własne interesy, długo jeszcze będzie zgrzytem na europejskich forach. To, że rząd Kaczyńskich odważył się na wprowadzenie tego rodzaju zgrzytów, przypomina trochę kupowanie akcji na giełdzie. Tchórzostwo zapewnia zaciszny zakątek na parę lat (tzn. dobrą posadę w dyplomacji), ale na dłuższą metę pogrąża państwo, które się reprezentuje.
Co nie oznacza rzecz jasna, że Kaczyńscy wszystko robią dobrze. Fakt, że sprzeciwili się minimalnej choćby odpłatności za usługi medyczne, sprawił, że polska służba zdrowia będzie chorować jeszcze przez wiele lat. Szykuje się też katastrofa paliwowa, na którą polski rząd i inteligencja nie zwracają większej uwagi. Beztroska, z jaką traktuje się ten problem (widoczna zwłaszcza za czasów Kwaśniewskiego i Millera), jest charakterystyczna: ktoś się tym przecież kiedyś zajmie, to nie moja sprawa, większe państwa to załatwią. Konsolidacja lokalnego rynku energetycznego w Europie Środkowej jest sprawą kluczową dla przyszłości Polski.
Ludność Polski od pokoleń była wychowywana w przekonaniu, że o sprawy prawdziwie ważne zatroszczą się wujaszkowie z zagranicy. Stąd uderzający brak świadomości długofalowych polskich interesów wśród polskich elit. Patrząc z Ameryki, odnoszę wrażenie, że polska polityka wewnętrzna to gwarzenie dzieci w przedszkolu, kłótnia o rzeczy mało ważne, dziecinne: kto o kim co powiedział (i kiedy), kto kogo obraził, kto kradł, a kto nie. Właśnie tak samo określił polską politykę Czesław Miłosz na początku lat 90.
Nad Polską wciąż krąży widmo - nie komunizmu, lecz permanentnego skolonizowania. Wszystkie siły, które chciałyby utrzymać Polskę na poziomie kraju wasalnego, zawarły już jeżeli nie święte przymierze, to przynajmniej rozejm: zgodnie potępiają braci Kaczyńskich. A jeżeli tak się dzieje, znaczy to, że rząd Kaczyńskich stara się coś dla Polski robić. Jest on pierwszy, który stara się wyciągnąć Polskę z postkolonializmu. Co nie oznacza, że nie popełnia błędów i że wszystkie inicjatywy, które popiera, mają sens. Starałam się w tym artykule pokazać, że krytyka braci Kaczyńskich wykracza daleko poza ramy normalnej krytyki rządu i że forma, którą przybiera, jest odzwierciedleniem kolonialnych przyzwyczajeń najbardziej światłych skądinąd warstw polskiego społeczeństwa.
Za prawami człowieka stoi siła narodowych wspólnot
Prawa człowieka jako wyraz "uniwersalnych" wartości często przeciwstawia się dziś całej sferze narodowych interesów i tożsamości. Tymczasem - zauważa Thompson - tak naprawdę tylko narodowe wspólnoty gwarantują swoim członkom, że przysługujące im prawa będą przestrzegane. "Bez dumy narodowej i egoizmu narodowego oświeceniowe gwarancje praw nie warte byłyby papieru, na którym są napisane". Dotyczy to wedle Thompson przede wszystkim takich państw jak Polska, które dopiero niedawno odzyskały niezależność po długich latach niewoli. Tylko silna tożsamość narodowa pozwoli więc Polakom czuć się pełnoprawnymi Europejczykami.
Ewa M. Thompson, ur. 1937, badaczka literatury, slawistka. Jest profesorem na Uniwersytecie Rice w Houston oraz redaktorem pisma "Sarmatian Review". Uprawia tzw. studia postkolonialne, w których literaturę i inne wytwory kultury interpretuje się pod kątem zachowanych w nich śladów kolonizacji i imperialnego podboju. Opublikowała m.in. książki "Trubadurzy imperium" (wyd. pol. 2000) i "Witold Gombrowicz" (2002). Wielokrotnie gościła na łamach "Europy" - ostatnio w nr 165 z 2 czerwca br. ukazał się jej tekst "Narodowość i polityka".
Agentura wpływu.
Rozważając polskie niedole, niewykorzystane szanse, błędy, szkodliwe działania, zaniedbania czy zaniechania, wypada choć przez chwilę się zastanowić nad jednym z czynników "niemocy". Szczególnie w czasach kryzysu, gdy niestabilność sytuacji zwiększa poziom zamętu. A wiadomo, że w mętnej wodzie najlepiej łowi się ryby. Warto się zatem przyjrzeć technice działania określanej mianem agentury wpływu, szczególnie w obszarze medialno-informacyjnym.
Agentura wpływu to zagadnienie znane od dawna. W Polsce na groźną skalę borykamy się z tym problemem od początku XVIII wieku. Wówczas Austria i Prusy, a szczególnie Rosja, starały się wpływać na politykę ówczesnej Rzeczypospolitej przy pomocy swoich ludzi, którzy byli Polakami i od środka infiltrowali państwo oraz podejmowali działania korzystne dla swoich uświadomionych i nieuświadomionych mocodawców. W przeszłości, na co zwracają uwagę znawcy tej problematyki, najliczniejszą grupę stanowili agenci działający z pobudek ideowych, ale korzystający z materialnego wsparcia tajnych służb, głównie dla utrzymania organizacyjnych form reprezentowanego ruchu i jego propagandy. Później zastąpili ich płatni agenci. Z takich właśnie związków rozwinął się w drugiej połowie XX w. wywiad polityczny i agentury wpływów.
W literaturze przedmiotu krajem niemalże wzorcowym, który najbardziej rozwinął technologię agentury wpływu, jest Moskwa. Tak było w czasach komunistycznych, ale tak jest również dziś. Na przykład Oleg Gordijewski, były pułkownik KGB, który współpracuje z brytyjskim wywiadem, publicznie twierdzi, że wydział propagandy, dezinformacji i czarnego PR w rosyjskich służbach jest obecnie trzy razy większy niż za czasów ZSRS, gdy Kreml utrzymywał na całym świecie gazety, infiltrował różne ośrodki badawcze i uniwersyteckie, środowiska intelektualne i kulturalne, media, struktury polityczne, środowiska biznesowe i finansowe.
To Rosjanie doprowadzili do perfekcji metodę upowszechniania specjalnie przygotowanych informacji w mediach innych państw, by następnie cytować je we własnym kraju dla określonych celów politycznych, ideologicznych, gospodarczych czy społecznych. Tego rodzaju działanie nabrało szczególnego znaczenia w okresie "zimnej wojny". KGB utrzymywało nawet specjalnie niszowe dzienniki w niektórych krajach basenu Morza Śródziemnego, publikujące wygodne dla Moskwy informacje, na które z kolei z lubością powoływał się Kreml i przywódcy "bratnich krajów socjalistycznych".
Sposób działania agentury wpływu w książce "Generał Kiszczak mówi... prawie wszystko" następująco charakteryzuje jej bohater i niewątpliwy fachowiec w tej dziedzinie, szkolony w Moskwie wieloletni peerelowski szef bezpieki Czesław Kiszczak: "Zadaniem agentów wpływu jest urabianie opinii publicznej lub określonych środowisk w danym kraju. Urabianie w różnym kierunku. Najczęściej chodzi o pozyskanie sympatii dla państwa, dla którego się pracuje, czasami dla służb, dla których się pracuje. Mogą też być bardziej zawiłe kombinacje, na przykład tworzenie atmosfery niechęci wobec kogoś lub czegoś".
Prasa w Niemczech, prasa w Polsce
Dwa lata temu Jarosław Kaczyński zaapelował do wydawców i dziennikarzy o zaprzestanie ataków na jego rząd. Ówczesny premier zwrócił uwagę, że w Polsce znaczna część prasy należy do niemieckich wydawców. Szef rządu zaznaczył, iż trzeba się zastanowić, czy nie należałoby zahamować tego zjawiska. Premier odniósł się w ten sposób do publikacji tygodnika "Newsweek" ze stycznia 2007 r., w której styl rządzenia Jarosława Kaczyńskiego został porównany do rządów Władimira Putina w Rosji. Charakterystyczna była reakcja redaktora naczelnego "Newsweeka" - tygodnika wydawanego przecież w Polsce przez niemiecki koncern Axel Springer. Michał Kobosko, który wcześniej pracował w "Gazecie Wyborczej", dzienniku "Puls Biznesu" i był także redaktorem naczelnym polskiej edycji miesięcznika "Forbes", stwierdził, że premier nie rozumie mediów, a w jego wypowiedziach pojawiają się "antyniemieckie fobie".
Swoistą puentę do tego sporu dopisało życie. W czerwcu 2008 r. w Instytucie Spraw Publicznych został opublikowany opracowany przez prof. Beatę Ociepko, Agnieszkę Ładę i Jarosława Ćwieka-Karpowicza obszerny raport zatytułowany "Polityka europejska Warszawy i Berlina w prasie niemieckiej i polskiej". Przeprowadzone badania miały na celu określenie, w jaki sposób prasa Polski i Niemiec przedstawiała i oceniała politykę europejską obu krajów od stycznia do października 2007 roku. Przedmiotem analizy był zatem sposób prezentacji przez media drukowane działań drugiego kraju i kwestii ogólnoeuropejskich.
We wnioskach autorzy podkreślali, że analizowane tytuły prasy niemieckiej prezentowały bardzo podobną ocenę polskiej polityki europejskiej. W większości przypadków - niezależnie od tego, czy była to prasa lewicowa, czy prawicowa - krytykowały działania polskiego rządu. Analiza obrazu polskiej polityki europejskiej w niemieckiej prasie pozwoliła także na sformułowanie pewnych stwierdzeń odnoszących się do podejścia mediów niemieckich do działań własnego rządu. Widoczny był w tym przypadku konsensus, od lat obecny w niemieckich środkach masowego przekazu, co do tego, że integracja europejska należy do priorytetów polityki zagranicznej Niemiec. Prasa niemiecka solidarnie kreśliła obraz swojego kraju jako państwa proeuropejskiego, którego prezydencja służyła pogłębianiu integracji i przezwyciężaniu impasu konstytucyjnego, w czym olbrzymią i pozytywną rolę odegrała kanclerz Angela Merkel.
Na tym tle Polska postrzegana była jako kraj reprezentowany przez elity antyeuropejskie, niewdzięczne za niemieckie wsparcie w procesie integracji Polski z UE oraz odpowiedzialne za stwarzanie problemów podczas wypracowywania kompromisu w kwestii traktatu reformującego (lizbońskiego). Prasa polska wykazywała zróżnicowanie w ocenie polityki europejskiej Berlina. "Dziennik", "Gazeta Wyborcza" i "Polityka" częściej przedstawiały ją pozytywnie, podczas gdy "Rzeczpospolita" oraz "Wprost" - raczej negatywnie. Podobnie jak w prasie niemieckiej, także w przypadku mediów polskich, przy okazji analizy sposobu przedstawiania polityki europejskiej sąsiedniego kraju, można było wysnuć wnioski na temat ich podejścia do działań własnego rządu. W prasie polskiej - w odróżnieniu od gazet i czasopism niemieckich - nie istniała pod tym względem jedność. "Gazeta Wyborcza" oraz "Polityka" wyraźnie krytykowały gabinet Jarosława Kaczyńskiego za jego działania na arenie europejskiej, a "Rzeczpospolita" oraz "Wprost" - popierały te działania.
Z badań wynika też, że się nie zdarzyło, aby dziennikarze i komentatorzy niemieccy używali argumentacji strony polskiej jako swojej. Owszem, cytowali stanowisko polskich władz, ale nie utożsamiali się z nim, a najczęściej je krytykowali. Natomiast w prasie polskiej w bardzo wielu przypadkach stanowisko rządu niemieckiego było tożsame z osobistą opinią autora publikacji ukazującej się w Polsce. Innymi słowy, niektórzy autorzy przedstawiali niemiecki punkt widzenia jako własny.
Subtelna granica
Z tych badań jasno wynika, że relacje mediów niemieckich i polskich do własnych rządów nie są symetryczne. Media funkcjonujące w Niemczech w całej rozciągłości utożsamiają się z polityką własnego rządu, a wokół tego, co należy do pryncypiów niemieckiej polityki i zdefiniowania niemieckiego interesu narodowego, panuje powszechna zgoda. Tymczasem media funkcjonujące w Polsce są w tych sprawach podzielone. Nierzadko wyrażają poglądy sprzeczne z polityką władz polskich i nie utożsamiają się z polską racją stanu.
Bardzo dobrze się stało, że powstał ten raport, który stanowi cenny materiał analityczny ukazujący różnice między prasą niemiecką a prasą w Polsce. Badaniom przeprowadzonym przez Instytut Spraw Publicznych trudno zarzucić "fobię antyniemiecką". Uzyskane wyniki są tym bardziej znamienne, zważywszy, że badania zostały przeprowadzone przy współpracy z Fundacją Konrada Adenauera. Na stronie internetowej tej instytucji zostały zamieszczone wiele mówiące informacje. Czytamy tam między innymi: "Fundacja Konrada Adenauera jest niemiecką fundacją polityczną. (...) Jej głównym celem jest prowadzona na poziomie narodowym i międzynarodowym edukacja polityczna na rzecz pokoju, wolności i sprawiedliwości. Szczególne znaczenie ma też wzmacnianie demokracji, wspieranie jedności europejskiej i zacieśnianie stosunków transatlantyckich. (...) Dziś jej działalność koncentruje się głównie na rozwoju partnerskich stosunków między Polską a Niemcami, wspieraniu procesu integracji europejskiej, jak również wzmacnianiu społeczeństwa obywatelskiego i budowaniu społeczno-gospodarczego ładu w Polsce. Nie bez znaczenia jest też dialog na temat europejskiej polityki zagranicznej, w tym polityki wschodniej, światowego bezpieczeństwa, wartości i roli Kościoła katolickiego w zjednoczonej Europie. (...) Te zadania Fundacja realizuje poprzez organizację, samodzielnie lub we współpracy z polskimi partnerami, konferencji, seminariów, szkoleń i debat publicznych. Biorą w nich udział wysocy rangą przedstawiciele świata polityki, gospodarki, nauki, Kościoła oraz mediów".
Oczywiście istnieje niekiedy subtelna granica między wymianą naukową, organizowaniem spotkań i seminariów, fundowaniem stypendiów, sponsorowaniem wystaw i inicjowaniem różnych projektów kulturalnych i badawczych - co może być działalnością bardzo pozytywną, służącą pogłębianiu wiedzy i dialogu - a tak zwanym białym wywiadem czy zjawiskiem określanym mianem agentury wpływu. Jednak te ostatnie techniki działania niejednokrotnie są specjalnie plasowane "pod przykrywką" szlachetnych celów naukowo-badawczych. Dzięki takiej otoczce mówienie o agenturze wpływu to temat pomijany milczeniem, bo przecież agenci wpływu, by skutecznie oddziaływać, muszą być niewidzialni.
Jakby na sprawę nie patrzeć, to faktem jest, że krytykowanie polskiej polityki zagranicznej przez prasę ukazującą się w Polsce w oparciu o tezy prasy niemieckiej - która z reguły przemawia głosem rządu niemieckiego zawsze mającego rację - to dość powszechne zjawisko. Trzeba przy tym pamiętać, że jeśli się uwzględni prasę regionalną, to w zdecydowanej większości rynek dzienników i tygodników w Polsce jest kontrolowany przez kapitał zagraniczny, w tym dominujący niemiecki. Gdy media niemieckie chwalą Polskę, a w ślad za tym znaczna część mediów w Polsce - to znak, że jesteśmy "proeuropejscy" i podążamy "jedynie słuszną drogą". Gdy napiętnują, bo na przykład polskie władze zdobyły się na śmiałość i upominają się o nasze sprawy, to niechybny sygnał, iż schodzimy na "złą drogę", w Polsce odżywają "demony przeszłości", a polska dyplomacja zatraciła "ducha dialogu". Jeżeli polskie władze wyrażają zaniepokojenie niemieckimi roszczeniami czy rewizjonizmem historii i wybielaniem w Niemczech odpowiedzialności za dziesiątki milionów ofiar II wojny światowej, to natychmiast są ośmieszane czy prezentowane jako przedstawiciele "teorii spiskowej" czy "fobii antyniemieckiej".
Podobnie jest, gdy ktoś odważy się krytykować ideologiczną i zakłamaną wizję przeszłości naszego kontynentu wykorzystywaną do bieżących celów politycznych. Została ona zaproponowana w projekcie Domu Historii Europejskiej lansowanego przez niemieckiego przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Hansa-Gerta Poetteringa. Według tej wizji, grecka filozofia i rzymskie prawo miały znikomy wkład w fundamenty Europy, chrześcijaństwo powstało dopiero w IV wieku po Chrystusie jako kombinacja żydowskiej tradycji i organizującego się Kościoła. Sobieski nie bronił Europy przed islamem pod Wiedniem, Polacy nie zatrzymali sowieckiej nawały w Bitwie Warszawskiej 1920 roku, a wszelki militarny opór Polaków wobec Trzeciej Rzeszy został zdławiony z początkiem października 1939 roku. Ten, kto nie jest ignorantem, choć trochę zna historię i nie przyjmuje z entuzjazmem tych bredni oblanych sosem eurokratycznej nowomowy, ten jest "ksenofobicznym oszołomem" i nie zasługuje na miano "dobrego Europejczyka".
Kontakty wyższego rzędu
Alexandre de Merenches, były długoletni szef SDECE, francuskiego wywiadu i kontrwywiadu, mówił: "Istnieją powiązania interesów tak przemożne, że nikt nie ma ochoty ich tknąć".
Nie dziwi zatem, że gdy tylko ten problem w Polsce zaistnieje publicznie, jest świadomie ignorowany lub przewrotnie ośmieszany. A przecież centra wywiadowcze czy ośrodki studiów i analiz strategicznych bardzo chętnie współpracują z osobami, które trudno uznać za zwykłych agentów. Według znawców problematyki, są to tak zwane "kontakty wyższego rzędu", "szczególnego znaczenia" i pod "specjalnym nadzorem". Należą do trudnego do zidentyfikowania dla zwykłego człowieka obszaru rzeczywistości. Bo przecież ceniony w mediach profesor, błyskotliwy komentator czy ekspert stosunków międzynarodowych nie wygląda na osobę związaną z wywiadem i kogoś, kto jest inspirowany przez jakieś zakulisowe gremium.
Agenci wpływu (zawodowi, społeczni, "pożyteczni idioci" - jak mawiał Lenin, usłużni czy osoby zakompleksione) oczywiście w Polsce nie działają. To czysty przypadek, fakt bez znaczenia, że jakiś dziennikarz był na stypendium ufundowanym przez zagraniczną fundację, wysłał dzięki "miłym kontaktom" dzieci na zagraniczne studia, a naukowiec odbywał staż w cenionym ośrodku czy wykładał "za prawdziwe pieniądze" na prestiżowych uczelniach. A później takie osoby piszą czy mówią to, co mówią, albo działają - jeżeli są usytuowane w miejscu decyzyjnym - zgodnie z interesem swoich "dobroczyńców". Ślady działań mogą być co najwyżej dostrzeżone dopiero po fazie wykonania.
Agenci wpływu to tak zwane kanały inspiracyjne. Działają niekiedy w sposób świadomy, niekiedy nieświadomy (a więc z tym większą wiarygodnością) - ale zgodnie z oczekiwaniami owych zakulisowych centrów. Są "naprowadzani" przez odpowiednie instrumenty (finansowe, prestiżowe, ścieżki awansu do elitarnej grupy) czy wręcz przez wyrafinowane psychotechniki do "samodzielnego" prezentowania stanowiska zgodnego z oczekiwaniami nadawcy komunikatu. Zazwyczaj - według znawców problematyki - proces tracenia suwerenności informacyjnej przez dane państwo odbywa się wielofazowo. W pierwszej kolejności podejmowana jest próba uzyskania wpływu na treści upowszechniane przez media.
Ważną rolę odgrywają pozyskane już wcześniej i wykreowane na "autorytety" osoby z kręgów opiniotwórczych oraz ze środowisk dziennikarskich. Tym osobom sugeruje się tezy ich wystąpień i publikacji oraz umożliwia i zachęca do udziału w programach radiowych i telewizyjnych. Ponieważ jedną z cech działania ludzi mediów jest "instynkt stadny", do efektywności działania agentury wpływu nie trzeba tabunu ludzi, ponieważ w ciemno można przyjąć, że wypromowany wcześniej "autorytet" będzie bardzo mile witany i chętnie zapraszany do zabrania głosu. Rafał Brzeski w tekście "Wojna informacyjna" zwraca uwagę, jak trudne jest rozpracowanie takiej działalności: "Agent wpływu nie wykrada tajemnic z sejfów i nie sposób go przyłapać na 'gorącym uczynku'. Najczęściej nie kontaktuje się potajemnie z oficerem prowadzącym i nie otrzymuje od niego instrukcji wywiadowczej lub wynagrodzenia. Wyjeżdża na jawne seminaria lub konferencje naukowe, pobiera stypendia naukowe lub wykłada na zagranicznym uniwersytecie, zagraniczni wydawcy publikują jego książki, otrzymuje nagrody twórcze, spotyka się z politykami, ludźmi ze świata gospodarki i nauki. Zebrane 'wrażenia' ubrane we 'własne przemyślenia' publikuje w mediach lub rozpowszechnia w 'politycznych salonach' albo podczas spotkań z politykami i decydentami własnego kraju. Formalnie nie robi nic nielegalnego, tylko skutki jego działalności są niszczące".
Jak najbardziej jest zatem słuszna opinia, że odpowiednio zainspirowany człowiek działaniem "w dobrej wierze" może często wyrządzić większe szkody niż zwykły agent. Nie jest bowiem ograniczony strachem przed zdemaskowaniem. I działa jak pan Jourdain, bohater sztuki Moliera "Mieszczanin szlachcicem", który nawet nie wiedział, że mówi prozą.
Jan Maria Jackowski
ŻYCIE WŚRÓD PISARZY, AGENTÓW I INTRYG.
Polecamy nowy(1/2009), znakomity numer krakowskiego dwumiesięcznika „Arcana”. A w nim niezwykłą i pasjonującą historię, mówiącą o pisarzach, agentach bezpieki i intrygach w środowisku literackim. Narratorem tej opowieści jest wybitny pisarz, STANISŁAW SROKOWSKI, autor głośnych ostatnio dwu książek kresowych „NIENAWIŚĆ”( wyróżnienie nagrodą Mackiewicza) oraz „Ukraiński kochanek.” Z opowieści Srokowskiego można się wiele dowiedzieć o życiu kulturalnym Wrocławia w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX w. , o najważniejszych postaciach tego miasta, ale przede wszystkim o hańbie donosicielstwa. Srokowski pokazuje mechanizmy kaperowania tajnych współpracowników i podstępne działania bezpieki, która antagonizowała środowiska literackie, ułatwiając sobie rozbijanie jedności i solidarności tych środowisk. Najciekawszą i najbardziej oryginalną metodą opisywania tych wydarzeń, nieznaną do tej pory z innych publikacji, staje się zderzenie dokumentów IPN z dziennikami Srokowskiego, które w tym czasie autor prowadził. Ten zabieg wyostrza i w zasadniczy sposób wyjaśnia obraz tamtych lat. To niezwykła i wstrząsająca lektura, fragment książki, którą właśnie pisarz kończy. Poznacie w nim Państwo wiele zaskakujących wydarzeń, dokumentów, faktów, nazwisk donosicieli, intryg, pomówień i zdrad, oraz dowcipne i często ironicznie komentarze narratora. „Arcana” są już do nabycia w salonach Empików. Gorąco polecamy.
Ania Kuśniarek
Agencja Literacka
Na rympał (albo jak domknie się postkomunizm i jak skończy)
Na rympał - włamanie do obiektu z użyciem łomu (Kazimierz Stępniak, Słownik tajemnych gwar przestępczych)
Lata temu kupiłem sobie "Słownik tajemnych gwar przestępczych". Kupiłem trochę dla hecy, a trochę na wszelki wypadek, bo - w sumie - czy to można przewidzieć jaki się człowiekowi język w życiu przyda? A słownik faktycznie mi się przydał - gdy media zaczęły publikować stenogramy ponagrywanych pokątnie rozmów przedstawicieli elit III RP i okazało się, że w tych kręgach dziamcha się kminą, to jest używa właśnie czegoś na kształt grypsery. Jest to, swoją drogą, rzecz godna głębszej refleksji. Ostatecznie - kariera języka z czegoś wynika (rym niezamierzony). W tzw. "średniowieczu" językiem elit stała się łacina, a więc język sakralny, bo czasy były mocno kościelne. Później elity podbiła francuszczyzna, bo przyszła moda na królewski absolutyzm, a tu dwór francuski mógł być wzorem. Wreszcie język francuski począł ustępować miejsca w salonach angielskiemu - gdy hitem stał się imperializm, a największe Imperium zmontowali Anglicy... Krótko mówiąc: zwykle są jakieś powody dla których elita danej epoki czy kraju uznaje ten czy ów język, za język ludzi z dobrego towarzystwa i jeśli elita III RP za swój przyjęła akurat język złodziei, paserów i sutenerów, to widać była ku temu jakaś przyczyna. Tak, czy owak "Słownik tajemnych gwar przestępczych" okazał się dobrą inwestycją i miałem nawet pomysł, by na jego bazie wypracować żargon do socjologicznego opisu realiów postkomunizmu, ale - póki co - niewiele z tego wyszło. A szkoda, bo który z używanych dziś przez socjologów uczonych terminów oddaje istotę więzi łączących establishment III RP lepiej, niż jędrna, grypserska "sztama"? Albo to "na rympał", którego użyłem dziś w tytule... Formalnie rzecz biorąc "na rympał" znaczy - jak podałem - włamanie przy pomocy łomu, ale - już bardziej metaforycznie - także działanie wyjątkowo bezczelne. A od takich działań w III RP aż się roi. By daleko nie szukać: widzimy właśnie jak establishment III RP "na rympał" rozprawia się z IPN, ale dziś będzie o czymś innym...
Oto, widziałem niedawno w TV rozmowę Andrzeja Olechowskiego z Janiną Paradowską - znaną publicystką (oj, znalazłbym w moim słowniku lepsze określenie dla profesji tej pani...). Olechowski, jak wiadomo, należy do kategorii osób, w obecności których znani publicyści składają się jak scyzoryki tracąc chwilowo kły i pazury. Nie jest tych osób zbyt wiele (Balcerowicz, Michnik, Mazowiecki, nieboszczyk Geremek... można by jeszcze trochę powymieniać), a gdyby przypisać tych półbogów formacyjnie wyszłoby, że chodzi głównie o szczyty dawnej Unii Demokratycznej (patrz wyżej) i przedstawicieli tzw. "pokolenia 84" (Olechowski, Rosati, Borowski, Bochniarz). Trafiają się też ludzie służb (Czempiński, Dukaczewski). Słowem - w grę wchodzi najściślejsze grono sterników "transformacji ustrojowej" (przynajmniej tych, którzy pokazywali się publicznie), czy też samo jądro układu polityczno-biznesowo-medialnego III RP. Przedstawicieli tego kółka rozpoznajemy nie tylko po twarzach, ale też po - zaznaczonym wyżej - miłosnym stosunku jaki przejawiają wobec nich gwiazdy żurnalistyki. Gdy, na przykład, oglądając program Tomasza Lisa nie wiemy, czy patrzymy na wywiad czy na stosunek oralny - możemy być pewni, że ta dziennikarska brzytwa obcuje właśnie z kimś z samego szczytu establishmentu (co mnie dzisiaj napadło? To od tego słownika - przekartkowałem go przy pisaniu...).
Niestety - nie można mieć wszystkiego. Ludzie, o których mowa, mają sto talentów, ale chyba brak im smykałki do budowania dużych ruchów politycznych. Zwyczajnie: są to politycy gabinetów, kulis i zapleczy, a nie politycy partyjnej gry wyborczej przy otwartej kurtynie. Silni są więc mocą swego, że tak powiem, osadzenia w sworzniach systemu, za to ich projektom politycznym nie wiedzie się ostatnio najlepiej. Tresowana przez media publiczność, owszem, podziwia ich i szanuje, ale - głosować na firmowane przez nich jakoś nie chce. W tym jednym punkcie sterowanie medialne zawodzi. W związku z czym pojawiają się od czasu do czasu teorie zgodnie z którymi całe to gadanie o wsparciu medialnym jest funta kłaków warte, bo gdyby - faktycznie - ta grupka takowe miała, to partia na którą stawia wygrywałaby każde wybory w cuglach. Cóż, równie dobrze można by dowodzić, że - gdyby nie wsparcie mediów - większość z tych osób znaczyłaby dziś tyle, co Leszek Moczulski albo Marian Krzaklewski (swego czasu osoby dość wpływowe). Moczulski z Krzaklewskim przepadli wraz z upadkiem swoich formacji, tymczasem nasi bohaterowie robią wciąż za gwiazdy. Tyle, że - raczej - indywidualne, bo, gdy idzie o partie, to wychodzą im głównie kanapowe...
Bodaj jedynym projektem politycznym, przy montowaniu którego byli czynni, a który wypalił chyba lepiej, niż się spodziewano okazała się Platforma Obywatelska. No tak, ale ona nie jest do końca ich... jeszcze. Pytanie o zakres autonomii PO względem sił z samego jądra III RP jest jednym z ciekawszych pytań w polskiej polityce i dlatego też mało który dziennikarz zajmuje się jego roztrząsaniem (bo to trzeba by zdefiniować owo "jądro", potem opisać jego interesy i sposoby działania, a ponieważ "jądro" nie lubi być opisywane, więc - po co...). Co do mnie - uważam, że autonomia Platformy jest niewielka i ciągle maleje, co widać choćby po zmianie partyjnej retoryki i wypłukiwaniu z PO figur kojarzonych z projektem IV RP. Naczelną figurą był tu Jan Rokita ("musimy być radykalni, bo tego wymaga stan państwa"). Czy ktoś pamięta jeszcze, że o PO pisywano w GW mniej więcej tak, jak o PiS i to - głównie - z powodu Rokity? Przypomnijmy: w styczniu 2005 roku Rokita przedstawił swoje wizje w siedzibie Fundacji Batorego. Były to - z punktu widzenia establishmentu III RP - prawdziwe herezje. Rokita chciał, na przykład, silnej władzy państwowej. Ów cel można było - jego zdaniem - osiągnąć koncentrując władzę albo w rękach prezydenta, albo w rękach silnego premiera. W tym drugim przypadku prezydenta wybierałby parlament (i do takiego właśnie rozwiązania skłaniał się Rokita). Oczywiście projekty wzmocnienia władzy państwowej uruchomiły dzwonki alarmowe salonu. W "GW" Waldemar Kuczyński nazywał Rokitę "Savonarolą" i pisał, że chce on "stworzenia super-kancelarii premiera poprzez którą będzie (...) wydawał polecenia ministrom" (straszna rzecz!).
Salon tymczasem miał swoje projekta, to jest nową ("nową") formację - Partię Demokratyczną. Polityczny strateg "GW", Mirosław Czech, wywodził, że Polska "potrzebuje jak powietrza" przywództwa politycznego, które "wskaże cele narodowe i państwowe, oraz sposoby ich osiągnięcia" i dlatego właśnie "warto było decydować się na powołanie" PD. A ponieważ sporo się dziś mówi o "agresji w polityce" przypomnijmy więc kilka obrazków z pierwszego zjazdu "demokratów". Marek Edelman błysnął tam takim oto stwierdzeniem (o politycznych przeciwnikach): "To są źli ludzie. Jak ktoś jest z prawicy i jest radykalny, to musi być zły. Przepraszam, bo dobrzy są u nas". Władysław Frasyniuk wieszczył: "Nasi przeciwnicy zadrżą jutro. Zadrżą, jak zobaczą dzisiejsze wiadomości, otworzą poniedziałkowe gazety." Bronisław Geremek, ze swojej strony, zapowiadał zaś, że przeciwnicy akcesji będą musieli "odszczekać" to, co mówili o wchodzeniu Polski do UE... "Demokraci" powstali i jęli puszczać oko do Platformy Obywatelskiej. W "GW" Witold Gadomski przypominał, że liderzy PO i PD tworzyli niegdyś razem Unię Wolności. Dziś, co prawda zachowują się jak "małżeństwo po rozwodzie", ale po wyborach może się okazać, że są skazane na koalicję, co dla Polski "nie byłoby takie złe". Oczywiście Platforma musiałaby stonować swój radykalizm uosabiany przez Jana Rokitę. "Działacze PO - pisał Gadomski - muszą wreszcie zastanowić się, czy Jan Rokita jest dobrym kandydatem na premiera", Rokita bowiem aczkolwiek "okazał się politykiem sprawnym w sferze medialnej" to jednak "dziś (...) ze swoim radykalizmem stanowi dla Platformy problem". Gadomski przeciwstawiał Rokicie Tuska dającego świadectwa odwagi, odpowiedzialności i wyobraźni. Plany były więc wielkie, zapowiedzi buńczuczne, ale z przewodzenia narodowi nic nie wyszło. Skończyło się kanapą... W wyborach z 2005 roku PD dostała raptem 2,45% ogółu głosów, a i w dużych miastach "Demokraci" też nie błysnęli. I tu dygresja: jeśli takie a nie inne wyniki wyborcze PiS w 2007 oznaczają, że partia ta "straciła poparcie elektoratu wielkomiejskiego" to czy można zaryzykować twierdzenie, że Partia Demokratyczna nigdy takiego poparcia nie miała? I jak to możliwe, skoro była to "partia polskiej inteligencji"? Prawidłowa odpowiedź brzmi oczywiście: bo wielkomiejska inteligencja okazała się nie dość inteligencka, by w swej masie głosować na "Demokratów". Na demokratów zagłosował jedynie creme de la creme - inteligenci najbardziej inteligenccy z inteligenckich, a takich nie jest zbyt wielu. Jeśli więc nawet była to klęska, to klęska wspaniała...
Później mieliśmy LiD. Jego historia jest świeża, więc nie będę się nad nią rozwodził. Finał wyglądał tak: gdy Geremek zaczął ostentacyjnie stręczyć swoją frakcję Platformie SLD wykopało "Demokratów" z koalicji i taki był koniec Lewicy i Demokratów. Dziś na naszych oczach rodzi się kolejna arka mająca ponieść „ludzi rozumnych” do parlamentu. Tym razem pod szyldem liberalnej lewicy i lewicującego centrum. W październiku 2008 - według Czecha - wyglądała tak: do roli lidera lewicy "nie pretendują (...) Aleksander Kwaśniewski ani Włodzimierz Cimoszewicz", a "jedynymi politykami, którzy chcą walczyć o centrolewicowy elektorat są Dariusz Rosati oraz stojący za nim Paweł Piskorski". W styczniu 2009 okazało się jednak, że to Cimoszewicz "ma w dłoniach złoty róg". Ale później Cimoszewicz dał się skusić Tuskowi perspektywą posady w UE, więc na placu boju pozostał chyba jednak "Dariusz Rosati oraz stojący za nim Paweł Piskorski". Piskorski zresztą zapowiada, że chce tworzyć polityczny blok i zaprasza do współpracy "ludzi centrum", a konkretnie - gdy idzie o wybory do PE - Piskorski chciałby wejść w sojusz z Rosatim i Onyszkiewiczem. Z kolei Władysław Frasynkuk zapytany niedawno, czy doradza Piskorskiemu odparł, że "to za duże słowo", niemniej, Piskorski to polityk, który jest "w tej samej rodzinie" i może wokół niego powstać "duży ruch". Andrzej Olechowski zaś - zdaniem Frasyniuka - to idealny człowiek i mąż stanu na czas kryzysu (Onet, 9.04.2009). W tym miejscu możemy wreszcie wrócić do rozmowy redaktor Paradowskiej z Andrzejem Olechowskim. Otóż, Olechowski pytany, czy widzi się jako kandydat na prezydenta dał do zrozumienia, że i owszem...
Ale najważniejszym elementem projektu jest użycie Stronnictwa Demokratycznego jako wehikułu na którym ekipa „ludzi rozumnych” wjedzie do Sejmu. Powinszować pomysłowości. SD wiodło w III RP żywot quasikonspiracyjny. Partyjny aparat pewnie nieźle żył z renty od PRL-u - to jest z zysków od nieruchomości jakie zdobył będąc "stronnictwem sojuszniczym" PZPR - i najwyraźniej przede wszystkim cenił święty spokój. Zapewne odbywały się jakieś zjazdy, pisywano sprawozdania, wybierano gremia, ale nie znalazł się dziennikarz szalony na tyle, by robić z tego duży (czy choćby średni) news. A teraz masz: wygrzebano partię z lamusa i wciska się ją publiczności jako nową jakość. Oczywiście widzimy tylko finał procesu, którego większa część przebiegła z dala od kamer, mikrofonów i dziennikarskich piór. Jakże się musiały grzać telefony; ile odbyto poufnych spotkań, narad i debat; ileż popłynęło kawy, wina i koniaku... nim publiczność dowiedziała się o istnieniu Planu: użyjemy Stronnictwa Demokratycznego! Wybudzanie tego trupa, to już posunięcie tak bezczelne, że trudno określić je inaczej, niż - na rympał. Ale to się może udać. Powiadają, że Piskorski chce przede wszystkim zemsty na Tusku za wyślizganie go z Platformy, a i Tusk nie darzy Piskorskiego dużą sympatią. Są opowieści w stylu "Hrabiego Monte Christo". Okoliczności polityczne godziły nie takich poróżnionych graczy... Powiecie: przecież Olechowski nie ma szans na prezydenturę, no i ile procent może zdobyć w wyborach "odrodzone" SD? Ale przecież takim potęgom nie trzeba wiele - ot, wystarczy uchwycenie przyczółka (pisząc o potęgach nie mam, oczywiście, na myśli SD, tylko tych, którzy stoją za jego rewitalizacją). Olechowski wystartuje nie po to, by wygrać, ale by reklamować "nowy ruch polityczny", a "nowemu ruchowi" wcale nie potrzeba aż tak wiele parlamentarnych szabel. Przedstawicielom "jądra" III RP zupełnie wystarczy pozycja języczka uwagi. Byli takim w koalicji z AWS i - ogon kręcił psem. A gdy AWS próbowała wierzgać - biły weń medialne salwy. Sytuacja może się powtórzyć, gdyby wylansowany przez Olechowskiego (i przyjaciół) "nowy ruch polityczny" dostał te parę procent i zrobił koalicję z PO. Niezależnie od wielkości klubu parlamentarnego Platforma odgrywałaby w tym układzie rolę młodszego brata. Dla Tuska wejście w taki interes nie będzie przyjemnością, ale nie będzie też tragedią. Przypuszczam, że świetnie się w tym odnajdzie. Jak zwykle. Bo ileż to już dziś dzieli go od tego „jądra”? Dziennikarze "dużych mediów" trwać będą w stanie permanentnego zachwytu nad - wreszcie! - prawdziwie europejską władzą jaka się Polsce trafiła, za dziennikarzami w stan zachwytu wpadną "młodzi, wykształceni z dużych miast". A opozycja? Z opozycją można będzie zrobić wszystko. Zresztą - już dziś (prawie) można. I w ten sposób postkomunizm, który potknął się na aferze Rywin-Michnik wreszcie się domknie... Na szczęście mam „Słownik tajemnych gwar przestępczych” więc przynajmniej nie zabraknie mi terminologii do opisywania sytuacji...