DIAGNOZA
"EUROPA"
Numer 180/2007-09-15,
strona 8
W kolejce po aprobatę
Kolonialna
mentalność polskich elit
Narodowy
egoizm i kompleksy
Wojnę
elit z PiS można interpretować na różne sposoby. Zwłaszcza u
jej początków modne były wyjaśnienia psychologiczne. Celowali
w nich głównie przeciwnicy braci Kaczyńskich. W wersji pop
przyjmowały one postać dywagacji na temat psychologii bliźniąt
jednojajowych. W wersji bardziej poważnej pisano sporo o
"agresywności", "mściwości" albo
"konfliktowości" liderów PiS. Tego typu diagnozy mają
jednak to do siebie, że są bronią zdecydowanie obosieczną.
Łatwo bowiem o podejrzenie, że ten, kto oskarża, sam działa
pod wpływem jakichś poważnych mentalnych obciążeń.
Z
takiego właśnie założenia wychodzi Ewa Thompson. Proponuje nam
więc ćwiczenie z psychologii zbiorowej polskich elit
intelektualnych. Jej zdaniem cierpią one na głęboki "kompleks
kolonialny". Przejawia się on m.in. w obsesyjnym niemal
poszukiwaniu uznania na zewnątrz, przede wszystkim na Zachodzie.
Intelektualiści zdają się na "zewnętrzny" autorytet
i zewnętrzny punkt widzenia - z tej pozycji oceniają też
sytuację wewnątrz własnego kraju. Stąd ostra krytyka polskiego
rządu formułowana przez nich na łamach zagranicznych gazet.
Przypomina to wedle Thompson poczynania afrykańskich dysydentów,
którzy w prasie francuskiej bądź amerykańskiej demaskują
działania własnych rządów. Adam Michnik czy Bronisław Geremek
przejmują ten sposób postępowania, mimo że rządy PiS w niczym
nie przypominają krwawych dyktatur na Czarnym Lądzie. Wręcz
przeciwnie - twierdzi Thompson - po raz pierwszy od lat Polska ma
rząd, który potrafi twardo i czytelnie artykułować własne
interesy. Naiwnością jest bowiem przekonanie, że wkroczyliśmy
w jakąś "postpolityczną" epokę, w której narodowy
interes nie ma już znaczenia. Zdaniem Thompson Zachód wciąż do
końca nie zaakceptował faktu, że Polska jest w pełni
niezależnym, samodzielnym krajem. Histeryczna postawa polskich
elit na pewno tej akceptacji nie przyspieszy.
Polska
cierpi na typowe dolegliwości postkolonializmu. Króluje w niej
samobójczy pesymizm, skarżypyctwo i niedostatek kapitału.
Podczas gdy ten ostatni jest nieunikniony i będzie jeszcze długo
doskwierał, pozostałe są tworem skolonizowanych umysłów,
które nie potrafią sobie poradzić bez hegemona.
W
okresie nieudanej kampanii lustracyjnej w pierwszej połowie tego
roku polska inteligencja uniwersytecka podniosła bunt, zaś
intelektualiści przenieśli centrum cywilizacji na łamy "New
York Timesa" i "Le Monde", szukając tam poparcia,
zrozumienia i potwierdzenia swojego przekonania, że są
bojownikami o postęp w zacofanym kraju. Niepisaną przesłanką
tych akcji była chyba wiara, że w krajach takich jak Polska
rządzący powinni podporządkować się presji opinii publicznej
krajów oświeconych. Jak by powiedział Homi Bhabha,
skolonizowane umysły zawsze umieszczają centrum cywilizacji poza
granicami własnego kraju, wierząc, że inna władza jest lepsza,
i gardząc tą, która wyłoniła się na ich własnym podwórku.
Skolonizowana mentalność odznacza się wiarą, że najwyższa
mądrość zawsze mieszka za granicą, a prawdziwa kultura jest
odległa, nigdy zaś rodzima. Presja zagranicznych Lepszych ma
uczynić rodzimych Gorszych godnymi uczestnictwa w projekcie
cywilizacyjnym zainicjowanym i kontrolowanym przez Lepszych.
Podobną mentalność można zaobserwować wśród polskiego
kleru: nie mogąc sobie poradzić z niesfornym kapłanem,
niektórzy biskupi oznajmili niedawno, że to Rzym powinien się
nim zająć.
W
bój ruszyli dwaj członkowie polskiej elity intelektualnej,
profesor Bronisław Geremek i profesor (tymczasowy, w Princeton)
Adam Michnik. Jeremiady, które obaj panowie wyprodukowali mniej
więcej w tym samym czasie na łamach "Le Monde"
(Bronisław Geremek, 26 - 27 kwietnia 2007) i "New York
Timesa" (Adam Michnik, 26 marca 2007), to przykłady chowania
się pod skrzydła autorytetów geograficznie odległych i
niemających o Polsce zielonego pojęcia. Teksty te dały podstawę
obecnemu kryzysowi rządu Kaczyńskich oraz potwierdziły
popularną za granicą tezę, że Polacy nie potrafią sami
rządzić i potrzebują pomocy z zewnątrz.
Skolonizowany
umysł to nie to samo, co Miłosza umysł zniewolony. Zniewolenie
jest w znacznej mierze narzucone, skolonizowanie zaś - w okresie
postkolonialnym, w który Polska wstąpiła po 1989 roku - jest
dobrowolnym wyborem. Wybieram raczej obcego hegemona niż żmudne
i niezgrabne konstruowanie własnej tożsamości narodowej. Wolę
się poskarżyć w zagranicznym centrum, bo jego wartości są już
sprawdzone i znajdują potwierdzenie w prestiżu jego państwa,
podczas gdy moja tożsamość jest niejasna, krucha i nieuznawana
przez Innych. Tego rodzaju credo abstrahuje od faktu, że bez dumy
narodowej i egoizmu narodowego oświeceniowe gwarancje praw nie
byłyby warte papieru, na którym są napisane. Bez solidarności
narodowej Francja czy Stany Zjednoczone nie miałyby tej
demokratycznej siły, którą obecnie posiadają. O tym paradoksie
pisała brytyjska politolog Margaret Canovan: europejska i
amerykańska demokracja zbudowane są na podłożu narodowości;
prawa człowieka są najmniej łamane w tych krajach, które są
zamknięte dla Innych na wiele zamków. Aby dołączyć do
społeczności francuskiej czy amerykańskiej - uzyskać status
obywatela - trzeba wielu lat i sporej liczby pieniędzy. Mimo
głoszenia zasad równości i solidarności w odniesieniu do
wszystkich ludzi na świecie, kraje demokratyczne w praktyce
bronią praw człowieka tylko w odniesieniu do swoich własnych
obywateli. Narodowość, czyli oddzielanie swego narodu od Innych,
jest warunkiem demokracji, twierdzi Canovan. Jest to paradoks, o
którym warto pamiętać. Polska inteligencja nieustannie
pokazuje, że zupełnie tej sytuacji nie rozumie. Przede wszystkim
demonstruje pesymizm w stylu afrykańskim, pesymizm pełny i
całkowity, taki, jakim przepojone są wypowiedzi intelektualistów
afrykańskich komentujących wydarzenia w Zimbabwe czy Sudanie.
Ale istnieje wielka różnica między rządami PiS a rządami -
powiedzmy - Roberta Mugabe w Zimbabwe. Pesymizm ten pogłębiany
jest przez rutynowy już wśród inteligencji "kulturalizm",
czyli nałóg gorliwości w podporządkowywaniu się wyobrażonej
przez siebie doskonałości hegemonów zastępczych. Drukowanie za
granicą artykułów denuncjujących własny demokratycznie
wybrany rząd to wyraz dziecinnej wprost ufności w pierwszeństwo
"New York Timesa" czy "Le Monde" oraz w
nieomylność opinii publicznej krajów, których te czasopisma są
reprezentantami. Nawiasem mowiąc, "New York Times"
słynie z tego, że potrafi narzucić tematykę innym gazetom i
mediom. Dlatego właśnie jest wciąż czołową gazetą
amerykańską (a nie dlatego, że jest najlepszy czy najbardziej
wiarygodny). Drukowanie w "NYT" ostrzeżeń o polskim
rządzie jest więc wyrazem świadomego czy nieświadomego dążenia
do tego, by Polacy nigdy się nie wyzwolili ze statusu uczniów
profesora Pimko, aby wciąż patrzyli na Lepszych z bojaźliwym
szacunkiem, czekając na ich krytykę i wskazówki. To wyraz
mentalności, która potrzebuje hegemona tak, jak narkoman
potrzebuje strzykawki. Twierdzę, że polska inteligencja
przyzwyczaiła się do wstrzykiwania sobie i społeczeństwu tych
ideologii, które potwierdzają wyższość Zachodu oraz niższość
społeczeństwa polskiego. Mają odrobinę racji bardzo antypolscy
komentatorzy z rosyjskiego portalu inosmi.ru, którzy twierdzą,
że Polska wymieniła jednego pana - Rosję - na drugiego,
Amerykę. Oczywiście tak źle nie jest, ale warcholstwo w
stosunku do własnego rządu prowadzi w tym właśnie kierunku:
uczy Polaków niezdolności do budowania własnego politycznego
bytu.
Warto
tu zacytować "Ślubowanie wierności" ("Pledge of
Allegiance"), które każde dziecko amerykańskie składa w
pierwszej klasie szkoły podstawowej. Oto ono: "Składam
przysięgę na wierność sztandarowi Stanów Zjednoczonych i
republice, którą on reprezentuje. Jeden naród, a nad nim Bóg,
naród niepodzielny, ofiarujący wolność i sprawiedliwość
wszystkim". Te słowa wypowiadane są w wielokulturowej,
wielonarodowej Ameryce, gdzie każdy rzekomo żyje na luzie. Gdyby
bracia Kaczyńscy zaproponowali coś takiego w Polsce, nastąpiłby
prawdopodobnie bunt inteligencji twierdzącej, że podkreślanie
narodowości jest zaproszeniem do praktykowania agresywnego
nacjonalizmu. Należy mówić o obywatelstwie, a nie o narodzie. A
"niepodzielność" to dyskryminacja mniejszości.
Przykładem
skolonizowania polskich umysłów jest reakcja mediów i znacznej
części inteligencji na wystąpienia Lecha Kaczyńskiego i Anny
Fotygi na międzynarodowych forach. Uderza zajadłość, z jaką
komentatorzy starali się zdyskredytować tych dwoje polityków,
którzy przestali myśleć o Polsce jako o marginesie Europy. Tu
nie chodziło o to, że obojgu dyplomatom brakowało
doświadczenia, swobody wypowiadania się w obcym języku oraz tej
retorycznej inteligencji, która czyni z przemówienia rzecz długo
pamiętaną i z podziwem cytowaną. Krytykowano głównie to, że
ani Fotyga, ani Kaczyński nie zgodzili się potulnie na
nieskuteczność.
Mało
kto zauważył, że gdyby nie te utarczki, interesów Polski w
ogóle by nie wzięto pod uwagę na berlińskim forum i że
uzyskanie "odroczenia" momentu, w którym państwa UE
będą musiały ustawić się w szeregu według wielkości, jest
wspaniałym zwycięstwem Kaczyńskiego. Zaś to, co minister
Fotyga powiedziała w wywiadzie dla "International Herald
Tribune" - że w procesie konstruowania swojej polityki
zagranicznej Niemcy nie biorą pod uwagę Polski jako
pełnoprawnego partnera w Unii Europejskiej - jest oczywistą
prawdą dla Polaków. Z perspektywy międzynarodowej jest to
jednak wielka nowość - oto ktoś, kto nie istniał przez
pokolenia, nagle wstaje z miejsca i powiada, że ma swoje własne
interesy i punkt widzenia, które zamierza publicznie wyłożyć.
W przeszłości od polskich ministrów spraw zagranicznych
słyszałam głównie wyjaśnienia, tłumaczenia i
usprawiedliwienia. Oczywiście wedle stawu grobla, i w wielu
wypadkach polscy ministrowie mieli w przeszłości rację. Ale
będąc członkiem UE, trzeba zrobić krok naprzód i powiedzieć,
że Polska istnieje, ma takie to a takie interesy. Zrobiła to
minister Fotyga. I za to napadły na nią polskie media i
politycy!
Polityka,
jak wiadomo, jest sztuką rzeczy możliwych, nie zaś sztuką
robienia tego, co konieczne. Tego ostatniego czasem po prostu nie
da się zrobić. Czy polscy wyborcy potrafią z podświadomości
wyciągnąć na światło dzienne zrozumienie statusu niezależnego
państwa, którym kiedyś, przed wiekami, byli? I przeciwstawić
to zrozumienie ideologiom, stworzonym w Europie i Ameryce w
czasach, gdy Polski nie było na mapie lub gdy była pozornie
tylko niezależna? Trzeba przecież wyciągnąć wnioski z faktu,
że wszystkie prawie teorie państwowości, które powstały w
wieku XIX w Europie - te demokratyczne i te niedemokratyczne -
uznawały rozbiory Polski za rzecz oczywistą i konieczną dla
prawidłowego funkcjonowania europejskiego kontynentu.
Podczas
gdy adwersarze Kaczyńskich wciąż ustawiają się w kolejce po
Aprobatę - a to do trybunału w Strasburgu, a to do Brukseli, a
to do Rzymu, a to do zachodniej prasy - Kaczyńscy starają się
zachowywać tak, jak przystało na polityków państwa
postkolonialnego, które wreszcie uzyskało względną
niezawisłość i które zaczyna formułować swoją własną
tożsamość. Takiemu procesowi naturalnie brak elegancji i
wdzięku. Istnienie niezależnej Polski nie leży w niczyim
interesie (z wyjątkiem samych Polaków), zaś rozparcelowanie
Polski lub jej formalna tylko niezawisłość już od stuleci leży
w interesie państw ościennych. Przekonanie tych państw, że tak
nie jest, będzie rzeczą trudną i nieprzyjemną. W
przeciwieństwie do Francji czy Niemiec, które wnoszą integralne
składniki do europejskiej tożsamości, Polska jest krajem który
- na pozór - żadnego takiego integralnego składnika nie wnosi.
Na pozór, bo coś ważnego uchwycił chyba G.K. Chesterton, gdy
pisał, że Polska jest cienką przegrodą między "bolszewicką
nienawiścią do chrześcijaństwa a pruską nienawiścią do
rycerskości". Największym osiągnięciem braci Kaczyńskich
jest to, że stworzyli sprawną partię
chrześcijańsko-demokratyczną w kraju, który jest najbardziej
katolicki na świecie i gdzie istnienie takiej partii stanowi
fundamentalny element normalnego funkcjonowania państwa. Zrobili
to w warunkach ideologicznego chaosu i politycznej dezorientacji
społeczeństwa. Rozumieją oni, że - jak powiada angielskie
przysłowie - "najlepsze rozwiązanie" jest wrogiem
"jedynego możliwego rozwiązania". Po raz pierwszy w
postkomunistycznej rzeczywistości, ktoś w Polsce wykazał się
politycznym rozumem i zbudował partię bez ludzi związanych z
polskimi i międzynarodowymi "poputczikami" komunizmu.
Drugim
i wynikającym z pierwszego osiągnięciem Kaczyńskich jest
zakłócenie miłej europejskim potentatom harmonii i równowagi w
UE. Jak twierdzą (prywatnie) niektórzy z tych ostatnich,
wprowadzenie do UE niedomytych kraików ze wschodniej Europy,
takich jak Polska, było pomyłką. Jeden z nich zwierzył się
dziennikarzowi BBC, że lepiej byłoby, gdyby niektórzy nowi
przybysze w UE opuścili ją, bo od "starej" Europy
oddziela ich brak wspólnej z nią historii. Mark Mardell (bo tak
się ów dziennikarz nazywa) w końcu wydobył z owego dyplomaty
wyznanie, że miał on na myśli Polskę (por.
www.bbc.co.uk/blogs/thereporters/markmardell/
2007/07/polish_spirit_1.html).
Musimy
wreszcie zrozumieć, że Weltanschauung Zachodu jest wciąż
zbudowany na XIX-wiecznym "podziale władzy", w którym
Polska nie istniała. Przypominanie o tym, że na wschód od Odry
istnieje w tej chwili niezawisłe państwo mające własne
interesy, długo jeszcze będzie zgrzytem na europejskich forach.
To, że rząd Kaczyńskich odważył się na wprowadzenie tego
rodzaju zgrzytów, przypomina trochę kupowanie akcji na giełdzie.
Tchórzostwo zapewnia zaciszny zakątek na parę lat (tzn. dobrą
posadę w dyplomacji), ale na dłuższą metę pogrąża państwo,
które się reprezentuje.
Co
nie oznacza rzecz jasna, że Kaczyńscy wszystko robią dobrze.
Fakt, że sprzeciwili się minimalnej choćby odpłatności za
usługi medyczne, sprawił, że polska służba zdrowia będzie
chorować jeszcze przez wiele lat. Szykuje się też katastrofa
paliwowa, na którą polski rząd i inteligencja nie zwracają
większej uwagi. Beztroska, z jaką traktuje się ten problem
(widoczna zwłaszcza za czasów Kwaśniewskiego i Millera), jest
charakterystyczna: ktoś się tym przecież kiedyś zajmie, to nie
moja sprawa, większe państwa to załatwią. Konsolidacja
lokalnego rynku energetycznego w Europie Środkowej jest sprawą
kluczową dla przyszłości Polski.
Ludność
Polski od pokoleń była wychowywana w przekonaniu, że o sprawy
prawdziwie ważne zatroszczą się wujaszkowie z zagranicy. Stąd
uderzający brak świadomości długofalowych polskich interesów
wśród polskich elit. Patrząc z Ameryki, odnoszę wrażenie, że
polska polityka wewnętrzna to gwarzenie dzieci w przedszkolu,
kłótnia o rzeczy mało ważne, dziecinne: kto o kim co
powiedział (i kiedy), kto kogo obraził, kto kradł, a kto nie.
Właśnie tak samo określił polską politykę Czesław Miłosz
na początku lat 90.
Nad
Polską wciąż krąży widmo - nie komunizmu, lecz permanentnego
skolonizowania. Wszystkie siły, które chciałyby utrzymać
Polskę na poziomie kraju wasalnego, zawarły już jeżeli nie
święte przymierze, to przynajmniej rozejm: zgodnie potępiają
braci Kaczyńskich. A jeżeli tak się dzieje, znaczy to, że rząd
Kaczyńskich stara się coś dla Polski robić. Jest on pierwszy,
który stara się wyciągnąć Polskę z postkolonializmu. Co nie
oznacza, że nie popełnia błędów i że wszystkie inicjatywy,
które popiera, mają sens. Starałam się w tym artykule pokazać,
że krytyka braci Kaczyńskich wykracza daleko poza ramy normalnej
krytyki rządu i że forma, którą przybiera, jest
odzwierciedleniem kolonialnych przyzwyczajeń najbardziej
światłych skądinąd warstw polskiego społeczeństwa.
Za
prawami człowieka stoi siła narodowych wspólnot
Prawa
człowieka jako wyraz "uniwersalnych" wartości często
przeciwstawia się dziś całej sferze narodowych interesów i
tożsamości. Tymczasem - zauważa Thompson - tak naprawdę tylko
narodowe wspólnoty gwarantują swoim członkom, że przysługujące
im prawa będą przestrzegane. "Bez dumy narodowej i egoizmu
narodowego oświeceniowe gwarancje praw nie warte byłyby papieru,
na którym są napisane". Dotyczy to wedle Thompson przede
wszystkim takich państw jak Polska, które dopiero niedawno
odzyskały niezależność po długich latach niewoli. Tylko silna
tożsamość narodowa pozwoli więc Polakom czuć się
pełnoprawnymi Europejczykami.
--------------------------------------------------------------------------
Ewa
M. Thompson, ur. 1937, badaczka literatury, slawistka. Jest
profesorem na Uniwersytecie Rice w Houston oraz redaktorem pisma
"Sarmatian Review". Uprawia tzw. studia postkolonialne,
w których literaturę i inne wytwory kultury interpretuje się
pod kątem zachowanych w nich śladów kolonizacji i imperialnego
podboju. Opublikowała m.in. książki "Trubadurzy imperium"
(wyd. pol. 2000) i "Witold Gombrowicz" (2002).
Wielokrotnie gościła na łamach "Europy" - ostatnio w
nr 165 z 2 czerwca br. ukazał się jej tekst "Narodowość i
polityka".
EWA
M. THOMPSON slawistka
Tekst
główny artykułu z wydania 180/2007-09-15 ze strony 8
|