Egan Doris Chronoskoczek


Doris Egan

Chronoskoczek

Za to, co zrobiłam w Bizancjum, Mark ukarał mnie cyklem

maniakalno-depresyjnym. Było w nim wszystko, co moglibyście sobie

wyobrazić: upokorzenie, strach, obrzydzenie do siebie; jednak najgorszy

okazał się upust energii. Wylewała się ze mnie, gdy osiągałam szczyt

etapu maniakalnego, tryskała ze mnie strumieniami, kiedy półnago

biegałam po korytarzach obrzucając kolegów przekleństwami. Tańczyłam,

wrzeszczałam, przewieszałam się przez poręcze i krzyczałam na

przechodzących. Nikt, rzecz jasna, nie próbował mnie powstrzymać.

Tak cztery czy pięć dni; potem, kiedy ciało nie było już w stanie

znieść nic więcej, ostry zjazd w dół. Kilka dni odpoczynku, czas, by

odetchnąć, a nawet odzyskać jasność widzenia. Później gwałtowny upadek w

otchłań depresji.

O tej fazie nie mam zamiaru mówić. Jednak w okresie, który ją

poprzedzał, w stanie prawie-równowagi, postanowiłam założyć dziennik,

który od tej pory prowadzę. Pisałam, dopóki mogłam, dopóki nie traciłam

na to ochoty wspiąwszy się na szczyt lub póki nie osunęłam się w szarą

mgłę klęski i nie stwierdziłam, że to wszystko jest bez sensu.

Zdumiewające, że cykl nie spowodował utraty pozycji. Pozycja jest dla

Skoczka wszystkim. Jednak to, że zostałam ukarana przez Marka i wciąż

żyłam, było swoistym osiągnięciem, coś jak klątwa bogów. Nawet

spoglądano na mnie z podziwem. Nie ma tego w moim dzienniku, ale

pamiętam - wydaje mi się, że pamiętam - że jedna czy dwie osoby z mojego

zespołu przychodziły, aby mnie umyć. Takie sprawy jak mycie czy szukanie

toalety czasem wydawały mi się mało ważne, kiedy byłam na szczycie

krzywej. Raz stwierdziłam, że kończę striptiz na schodach Hali Kontaktu

z D'drendtami nie wywołując rym specjalnego zdziwienia, gdy usłyszałam

za sobą pojedyncze oklaski i gwizd podziwu. Odwróciłam się i ukłoniłam

młodzieńcowi w szarych szortach z naszytymi drogimi kamieniami. Jego

towarzyszka, starsza kobieta, odciągnęła go pospiesznie.

- Idioto - powiedziała zaambarasowana. - To C.C., Chronoskoczek. Nie

gap się na nią.

Tak więc nawet obywatele ignorowali mnie z upiorną uprzejmością,

która wykreślała ze spisu żyjących.

Minęły trzy miesiące; Mark, szczodry jak zawsze, płacił mi pełne

uposażenie. Aż pewnego dnia, kiedy siedziałam w Głównym Korytarzu,

przyszła do mnie Banny.

- Mark chce cię widzieć - oznajmiła podając mi chusteczkę. Byłam

przeziębiona, a w trakcie odbywania kary nie mogłam korzystać z pomocy

medyka. Banny to moja Zastępczyni; dobroduszna, krępa, czarnowłosa

dziewczyna. Ma zaledwie dziewiętnaście lat - najmłodszy Skoczek, o jakim

słyszałam. Wzięłam ją prosto ze Szkoły i nie wiem, co bym zrobiła, gdyby

nie zdobyła Tymczasowego Obywatelstwa.

- Co słychać? - spytałam.

- Myślisz, że on mi mówi? - odparła pomagając mi wstać. Byłam właśnie

w środkowej fazie cyklu; Mark dobrze to wyliczył. - Chcesz, żebym

przywołała fotel?

- Wiesz, że umiem chodzić.

- Przepraszam, C.C. Nie chciałam cię urazić.

Pewnie, że nie. Irytowało mnie tkwiące gdzieś w podświadomości

niewyraźne wspomnienie, że krzyczałam na nią... może nawet ją uderzyłam?

Cholera, pewnie mi się śniło. Ostatnio trafiały mi się bardzo

urozmaicone sny.

Zmusiłam się do uśmiechu.

- Wiem. Nie martw się o mnie. Powiem ci, o co chodzi, kiedy sama się

dowiem.

Przyglądałam się ludziom, których mijałam po drodze do Marka, i

widziałam, jak taktownie starają się na mnie nie patrzeć. Może dziś

zakończę cykl. Może za parę godzin wrócę do pracy.

Zdusiłam tę myśl z łatwością nabytą w wyniku długotrwałej praktyki.

Nigdy nawet nie próbowałam przewidzieć posunięć Marka.

W Arizonie, daleko ode mnie, Brian Cornwall miał swoją pierwszą

wizję. Była gorąca, czerwcowa noc 1957 roku. Jego pokój znajdował się na

ostatnim piętrze pensjonatu; małe, ciemne pomieszczenie z tapetami w

lilie, popękanymi szybami w oknie i jedną czterdziestowatową żarówką pod

sufitem. Okno było otwarte.

Znów przewrócił się na bok, rozmyślając, czy nie powinien zejść na

dół, na werandę. Nikomu by nie przeszkadzał, ale inni lokatorzy wstawali

wcześnie, a on nie cierpiał, gdy obcy przyglądali mu się, jak śpi.

W końcu zapadł w niespokojny sen. Śnił jeden sen po drugim; przed

oczami przesuwał mu się korowód niewyraźnych obrazów i postaci, aż nagle

rozbłysłe w mózgu światło, ostre i przenikliwe, zatarło wszystkie

poprzednie widoki. Śniło mu się, że usiadł na łóżku, a blask stał się

nieco łagodniejszy. Wypełnił cały jego pokój oblewając łóżko, biurko,

kufer i półki z książkami poświatą przypominającą odblask nocnego śniegu

w rodzinnym Vermoncie.

Pośród tej poświaty ujrzał teraz jakąś postać. Była to kobieta w

długiej białej szacie i białej koronie na głowie, wyciągająca do niego

ramiona. Jej twarzy wciąż nie widział wyraźnie.

Jednak patrząc na nią wiedział, że musi być piękna.

Zanim się dotrze do Marka, trzeba minąć Narsesa, psa łańcuchowego. A

właściwie kocura o paskudnym usposobieniu i ostrych pazurach, których

zawsze gotów użyć. Widok Narsesa nigdy nie sprawiał mi przyjemności, a

teraz jeszcze mniej; przypominał mi o Bizancjum.

- Będziesz musiała zaczekać, C.C. Narada. Narses twierdzi, że śpiewał

w chórze chłopięcym w kościele świętej Zofii; jego głos to wciąż jeszcze

sopran, chociaż moim zdaniem niezbyt czysty. Jeżeli zrobili z niego

eunucha, to raczej z pobudek politycznych niż artystycznych. Zanim

poznałam Narsesa, wyobrażałam sobie wszystkich eunuchów jako tłustych,

raczej niezbyt lotnych facetów w średnim wieku, noszących przesadnie

wiele pierścionków na grubych paluchach. Narses był tylko trochę za

bardzo pulchny - może o pięć czy siedem kilogramów - dość wysoki, jak na

swój okres pochodzenia, przystojny i jasnowłosy. (Koniec innego

stereotypu: zawsze myślałam, że wszyscy Grecy i Turcy to bruneci.) Był

dość inteligentny, gdy chodziło o drobiazgi... na tyle inteligentny, by

ktoś się zawsze naciął. I wszystko powtarzał Markowi.

Ledwie skończył mówić, kiedy drzwi się rozsunęły. Mark wyglądał na

beztroskiego dwudziestopięciolatka o kręconych kasztanowatych włosach,

czarnych oczach i bez żadnych zmartwień na głowie. Tak samo wyglądał,

kiedy go poznałam dziesięć lat temu. - Wejdź, proszę, Carol. Narses,

możesz opróżnić rury.

Rury środowiskowe? Czyżby naprawdę naradzał się z D'drendrami, jak

głosiły plotki? Weszłam za nim i jeszcze zobaczyłam zjeżdżające pod

podłogę rury. Za późno; ktokolwiek w nich był, już zniknął.

- Myślę, Carol, że masz się dobrze. Siadaj, to miejsce przy

pandidorze jest najlepsze.

Tylko on nazywa mnie Carol. Carol Celia Cordray to ja, ale wszyscy

nazywają mnie C.C. od kiedy skończyłam dwa lata, od czasu słonecznych

ranków w południowej Kaliforni. Jedyną inną osobą, która nazywała mnie

Carol... mniejsza o to, to było dawno temu, w każdym znaczeniu tego

słowa. Nie musimy opowiadać o tym, co było, zanim nas zwerbowano.

Mark uśmiechnął się miło.

- Mam nadzieję, że rozumiesz mój punkt widzenia co do przestrzegania

właściwej procedury w czasie przejść. Troska o wygodę to rzecz chwalebna

i potrzebna, ale nie możemy pozwolić, aby kolidowała z zasadami

D'drendtów. Czy mogę uznać, że nie muszę już wracać do sprawy Bizancjum?

- Myślę, że możesz - odparłam spokojnie.

- To świetnie. Po naszej rozmowie zgłoś się, proszę, do medyka, który

przerwie cykl - rzekł podając mi teczkę. - Przygotowałem coś raczej

niezwykłego, coś, z czym, jak sądzę, powinnaś sobie poradzić. Zachowaj

to w tajemnicy; nie chcę, aby wiedział o tym ktokolwiek oprócz ciebie i

twojego zespołu.

Przeglądałam akta. Zawierały karty danych i zdjęcie młodego człowieka

ubranego w stylu z około 1955 roku. Na tyle blisko mojego punktu

startowego, abym mogła to stwierdzić. Były też inne fotografie, w różnym

wieku, i charakterystyka medyczna, ale na żadnym zdjęciu nie był starszy

niż na pierwszym.

- Brian Cornwall - powiedział Mark. - Dwadzieścia osiem lat, węzeł

czasowy 1957; urodzony w Montpellier, stan Vermont, w czerwcu 1929 roku.

- Nazwisko brzmi znajomo.

- Był artystą cieszącym się sławą. Głównie po śmierci, jak sądzę, ale

mogłaś o nim słyszeć; to blisko twojej ramki czasowej, prawda?

Policzyłam w myślach i stwierdziłam, że w rzeczywistości miałam w tym

węźle około pięciu lat; gdyby ktoś inny zadał takie pytanie, Mark

zrobiłby się siny z wściekłości. Skoczkowie nie pytają o takie rzeczy.

Jednak mimo wszystko to on mnie zwerbował; nie było po co udawać, że

tego nie wie.

- Dość blisko. Wydaje mi się, że słyszałam o nim na uczelni. Słabo to

pamiętam.

- To nieważne. Tak samo jak Brian Cornwall. Przejrzałaś jego dane?

Bardzo inteligentny, introwertyk, niewysokie mniemanie o sobie... typ

osobowości, jaka w obrazkowej mowie jego czasów zostałaby określona jako

potencjalnie schizofreniczna.

- Dziś moglibyśmy to wyleczyć.

- Moglibyśmy. Jednak nie chodzi nam o leczenie, ale raczej o

pogłębienie tego stanu. Zauważ, jak gwałtownie urywa się jego linia

życia. Zginął w pożarze budynku, w którym pracował.

- A więc werbujemy Briana Cornwalla?

Wszystko pasowało. Wysoki potencjał i kompleks niższości, życiorys

łatwy do zmodyfikowania bez naruszania układu - tak jak w przypadku moim

i wielu innych.

- Nie interesuje nas Brian Cornwall. Interesuje nas to.

Tym razem nie zwyczajna fotografia, ale prawdziwa, trójwymiarowa

reprodukcja rzeźby z jakiegoś miękkiego, błyszczącego kamienia. Z

początku myślałam, że to abstrakcja, lecz wodząc wzrokiem po płynnych

liniach stwierdziłam, że rzeźba ma szyję, oczy...

- To ptak - powiedziałam z zachwytem.

- Mhm. Mewa, wyrzeźbiona z chalcedonu. Stworzył ją nieznany japoński

artysta gdzieś przed rokiem 1880. W ciągu ponad stu lat przeszła przez

szereg małych muzeów i wystaw. W końcu zaczęto ją dostrzegać. Od tej

pory jej wartość stale rosła... Już od dawna jest bezcenna.

- Mamy ją wydostać? To nie będzie chyba trudne. Kim był ten "nieznany

artysta" ?

- Rzeczywiście nieznany. Próbowałem go wytropić i ustalić pochodzenie

rzeźby, ale powstała w złym okresie. Układ chronostatyczny nad Kioto był

straszny: sztorm temporalny trwający przez sześć lat. Dwanaście lat

później rzeźba pojawiła się w San Francisco i od tej pory jej historia

jest dobrze udokumentowana. Zabrał reprodukcję.

- Musisz mi wierzyć na słowo, że najlepszym okresem na jej wydostanie

jest rok 1957. Przez pięć lat czekałem na komunikat o dobrym układzie i

dziś rano progności zameldowali, że w każdej chwili może się otworzyć

doskonałe okno. Rzeczywiście, fala jest dość blisko, tak że możesz bez

trudu podjąć obserwację; jak tylko skończysz u medyka, zabierz Banny do

laboratorium i zacznij się wczuwać.

- Dobrze. A Brian Cornwall?

- Może zdołamy się nim posłużyć jako kimś w rodzaju specjalnego

agenta. Po pierwsze, znajduje się praktycznie w centrum sprawy; mewa

stoi w muzeum, w którym on pracuje. Sąsiedzi uważają go za oderwanego od

rzeczywistości, tak że możemy się z nim skontaktować nie martwiąc się o

to, że coś chlapnie. Jego przeszłość sugeruje, że może być podatny na

perswazję. Przeczytaj dane.

Powiedział to tym swoim tonem oznaczającym "teraz możesz już odejść",

więc wstałam z fotela.

- Nawiasem mówiąc - dodał - nawiązałem już kontakt. Nie dziw się.

Czemu miałabym się dziwić? Co mnie to może obchodzić, że już nawiązał

kontakt?

Przeszliśmy do sekretariatu, gdzie czekał Narses, wyglądający na

zgorzkniałego.

- Może byś dał Carol pieczątkę do medyka? - powiedział mu Mark.

Narses wolno sięgnął do szuflady po pieczątkę. Kiedy ją przycisnął do

mojej ręki, powiedziałam:

- Rozchmurz się, kochanie. Następnym razem to możesz być ty.

Mark uśmiechnął się; lubił, kiedy ludzie ubliżali Narsesowi. Ja i tak

byłabym dla niego niegrzeczna, po prostu ze względu na niechęć, jaką do

niego czułam. Gdy odkładał pieczątkę, zauważyłam, że ma bransoletkę ze

złota i szafirów, bliźniaczą do tej, jaką nosił Mark. Kiedy ostatnio

byłam w stanie cokolwiek zauważyć, nosił złoto i rubiny. Okres kary

trwał dłuiej, niż sądziłam. Miałam nadzieję, że wszystkie zmiany okażą

się tak niewielkie.

Powiedziałam Banny, żeby zaczekała na mnie w laboratorium, i poszłam

do medyka. Angelo Poguno był Skoczkiem niemal tak długo jak ja, chociaż

zajmował się stroną medyczną i nigdy nie skakał na fali. Właściwie

powinnam mówić o nim "Angelo", ponieważ Mark używał tylko naszych imion,

co, jak sądził, bardziej upodabniało nas do obywateli - a może nawet do

D'drendtów. O ile wiem, do dnia dzisiejszego jestem jedyną osobą, która

zna nazwisko Angela. Kiedyś dokładnie przejrzałam sobie niektóre teczki

personalne... to długa historia i nikt jej nigdy nie usłyszy. Jednak

czasem rozbieżności między danymi a tym, co Skoczkowie opowiadają o

swojej przeszłości, są naprawdę zabawne.

- C.C., kochanie, już najwyższy czas, żebyś zakończyła karę. Trzymam

to dla ciebie od dwóch tygodni.

Podniósł zakorkowaną probówkę z napisem "C.C." i zaczął grzebać wśród

swoich igieł.

- Wracam od dziś do pracy.

- Uhm! To ci schrzania zdrowie gorzej niż narkotyki. Spójrz prawdzie

w oczy, kochanie; jesteś genetycznie nieprzystosowana. Powinnaś być w

służbie pomocniczej, jak ja. Powiedz tylko słowo, słodziutka, a znajdę

ci miejsce w sekcji medycznej.

To mówiąc wbił mi pierwszą igłę w żyłę.

- Już mi to opowiadałeś, kmiotku. Tylko że w służbie pomocniczej nie

dostaje się punktów Zasługi; musiałabym żyć jeszcze z pięćset lat, żeby

wykupić sobie obywatelstwo.

- A cóż to takiego - obywatelstwo? Lubię moje życie takim, jakie

jest. Mam swoich przyjaciół, swoją pozycję, kwaterę, o jakiej nigdy nie

marzyłem tam, w Neapolu. A obywatele szaleją za nami, jakbyśmy byli

gwiazdami filmowymi.

- Tylko dlatego, że są tacy głupi. - To musiał być efekt zniesienia

uwarunkowania emocjonalnego, bo stwierdziłam, że mówię więcej, niż

powinnam, nawet do Angela. - Ang, kiedy pierwszy raz znalazłam się w

Korytarzu, uważałam obywateli za bogów z Olimpu. Wiesz, co myślę teraz?

To męty. Odpadki, które pozostały, kiedy odeszli prawdziwi ludzie.

- Ach, tak? A dokąd odeszli?

Rozmawiając ze mną, ze spokojem robił swoje. Druga igła bezboleśnie

wbiła się w moje ramię.

- A dokąd udają się Skoczkowie, którzy wykupili obywatelstwo? Daleko,

zobaczyć Kosmos. Tak właśnie kiedyś zrobię, jeśli dożyję. Chcę zobaczyć,

gdzie się wszyscy podziali. Chcę się przekonać, czy D'drendtowie są

wszędzie. Chcę znaleźć naszych potomków i zapytać, czy D'drendtowie

naprawdę wygrali wojnę.

Angelo wydawał się trochę przestraszony. Prawdopodobnie nasza rozmowa

była nagrywana. Jednak rozważania nie są przestępstwem, a przynajmniej

wszyscy je popełniają - coś jak palenie marihuany w moim okresie

pochodzenia.

- Kochanie, któż jak nie ty ma wiedzieć, kto wygrał wojnę. Masz

dostęp... możesz spojrzeć na fale czasowe.

Potrząsnęłam głową.

- Te lata są niedostępne. Zły chronoukład, mówią nad całą planetą? A

ponadto...

Teraz wydawał się naprawdę wystraszony. Wiedziałam, że nie powinnam

się z nim droczyć, więc roześmiałam się i powiedziałam:

- Nie marszcz tak groźnie brwi, Angelo. Istnieją naprawdę ważkie,

rozsądne, zatwierdzone przez rząd powody, żeby trzymać te lata pod

kluczem. I całe szczęście, inaczej mogłabym spróbować urzeczywistnić

moje drugie marzenie.

- A co nim jest? - spytał posłusznie.

To jedna z przyczyn, dla których go lubię. Ciekawość i dyskrecja

płynąca z silnie rozwiniętego instynktu samozachowawczego występują u

niego w równych, potężnych dawkach.

- Chcę się zbuntować... wepchnąć palce między drzwi... sprawdzić, czy

nie da się zmienić czasu.

- Nie da się.

- Do licha, kochasiu, nie wciskaj mi tego, co oboje słyszeliśmy w

Szkole. Kto mówi, że się nie da? Banda ludzi, którzy są żywo

zainteresowani tym, żeby się nie dało! Zmęczyło mnie zachowywanie status

quo. Zmęczyło mnie taszczenie holokamer przez ściany czasu i zdobywanie

dowodów na to, co władze chcą udowodnić w tym tygodniu.

- Nie wiedziałem, że zadania, które wyznacza ci Mark, są takie nudne.

Zignorowałam to.

- Chcę z tym skończyć albo wykonywać własne zadania. Chcę... - Chcesz

mnóstwa niebezpiecznych rzeczy - powiedział stanowczo.

- Nie martw się, przyjacielu. W głębi serca jestem tchórzem. To,

czego chcę, nie ma nic wspólnego z tym, co naprawdę zrobię, jeśli będę

miała okazję. Właśnie zakończyłam karę, pamiętasz? Zamierzam być

grzeczną dziewczynką.

Naprawdę tak myślałam. Co oznaczało, że nie miałam zamiaru mówić

Angelo o kilku sprawach, o których myślałam między emocjonalnymi

szczytami i dolinami, jakie dopiero co przebyłam. Jak na przykład:

dlaczego niektóre z moich zadań nie polegały tylko na zbieraniu danych?

Mogłam zrozumieć transfery - sprowadzanie było zaakceptowaną częścią

naszego działania - ale parę razy kazano mi pozostawić różne rzeczy. A

raz nawet zniszczyć jakieś urządzenie. Czy wszystko to było częścią

niezmiennego układu rozpoczętego Wielkim Wybuchem? Czy też zmieniłam

historię w jakiś sposób ułatwiając D'drendtom zwycięstwo? Czy to mieli

na myśli wykładowcy w Szkole, kiedy mówili o "sięgających wstecz prawach

zwycięzców"?

Widzicie, cały kłopot w tym, że nie tyle chciałam robić niebezpieczne

rzeczy, co wiedzieć.

Angelo potrząsał głową.

- Ja trzymam się z daleka od polityki, kochanie, całkowicie. My,

Neapolitańczycy, preferujemy życie uczuciowe i artystyczne.

Neapolitańczyk, cholera. Angelo był z New Jersey, rok 1964. - I zrobiłeś

w tej dziedzinie jakieś postępy? - zapytałam.

- To nie o moje postępy trzeba się martwić, tylko o twoje. Nie sądzę,

żebyś się z kimś przespała, od kiedy tu jesteś.

- Co mam na to powiedzieć? Jestem z natury powściągliwa.

- Z natury powściągliwa! Komu to mówisz? Wiesz, że w Szkole

chodziliśmy do tej samej klasy, a od kiedy zaczęłaś podróżować,

praktycznie codziennie przychodziłaś tu na badania - i minęły blisko dwa

lata, zanim powiedziałaś do mnie coś więcej poza "czy mam podwinąć rękaw"?

Musiałam się uśmiechnąć.

- Byłam wtedy trochę zajęta. Naprawdę, Angelo, nie bierz sobie tego

do serca. Kiedy tu przyszłam, ci z Psychosekcji ostro się do mnie

zabrali. Nadal niewiele pamiętam z przeszłości - to znaczy z okresu

przed rekrutacją. Jednak zrobiłam się potem bardziej otwarta, no nie?

Przewrócił oczami.

- Kiedy ostatni raz byłaś na przyjęciu u obywateli?

- Och, Ang, to okropnie nudne imprezy.

- Dziś wieczór coś jest w Północnym Korytarzu. Będzie tam jedna z

moich byłych kochanek. Jeśli pójdziesz ze mną, to zaimponuję jej

opowiadając, jak dopiąłem tego, że C.C., Czołowy Chronoskoczek, zimna

ryba, która nigdy z nikim nie chodzi, przyszła ze mną na przyjęcie.

- Czy tak właśnie wszyscy o mnie myślą?

- Nie martw się, kochanie, to tylko poprawia twoją pozycję. Jednak

zaryzykuj ją dla mnie, dobrze?

- Myślę, że nie umrę od tego. W porządku. To może być interesujące;

zobaczę, jakiej stukniętej modzie hołdują teraz obywatele.

Pocałował mnie w policzek, bardzo cnotliwie jak na rzekomego

Neapolitańczyka. Szkoda, że nic nas nie łączyło; bardzo podziwiałam

Angela. Z pewnością doskonale sobie radził w społeczeństwie, w jakim

żyliśmy. Co przypomniało mi...

- Ang, czy słyszałeś coś o tym zadaniu, które przydzielił mi Mark?

Jego twarz straciła wyraz.

- A co powinienem słyszeć?

To takie denerwujące i takie do niego podobne. Traktował informacje

tak, jak niektórzy ludzie traktują stare graty na strychu. Wprawdzie

wydają się bezużyteczne, ale po co je rozdawać, skoro kiedyś ktoś może

zechcieć je kupić?

Westchnęłam. - A więc do zobaczenia wieczorem.

Banny wraz z zespołem już obserwowali okres, co mnie rozgniewał; nie

jestem przyzwyczajona zaczynać coś od środka. Odciągnęłam ją na bok.

- Co się dzieje, Banny? Wiesz coś o tym? Czy też powinnam przejrzeć

dane, zanim spytam?

Wyglądała na zakłopotaną.

- Nic nie wiem. Po prostu stosujemy się do instrukcji Marka. Nawet

nie dali nam harmonogramu.

- Mark instruuje was osobiście?

- Czasem przysyła Narsesa... Ale właściwie to tak.

A więc Mark znów cichaczem robił coś na własną rękę. Wiedziałam, że

coś się szykuje, kiedy opowiadał mi, jak próbował ustalić pochodzenie

mewy; nigdy nie zajmowałby się takimi szczegółami, gdyby nie zamierzał

sam jej sprzedać. Pewne oznaki wskazywały na to, że Mark pokątnie

handlował z D'drendtami; z pewnością miał o wiele za dużo władzy i

pieniędzy, niż wynikałoby to z jego stanowiska. Mimo wszystko był tylko

kierownikiem sekcji, jednym z czterech i w dodatku człowiekiem.

Nie wiedziałam, co planuje, ale Banny była moją Zastępczynią. Musiała

wiedzieć więcej.

- Usiądź przy mnie na parę minut, zanim zaczniemy. Przejrzymy dane.

Uśmiechnęła się z ulgą. Rozłożyłyśmy odbitki i zaczęłyśmy poznawać

życie Briana Cornwalla.

Był skrytym dzieckiem; nie miał wielu towarzyszy zabaw. Wychował się

na farmie swego ojca w Vermont, razem z dwiema starszymi siostrami. Jego

ojciec był widocznie wykształconym farmerem, a poza tym również uznanym

artystą. Do akt dołączono kopię szkicu tuszem, wykonanego przez Briana,

kiedy miał dziewięć lat; rysunek był świetny. Rycerz króla Artura jadący

przez las i ukryty za drzewem łucznik. Zupełnie profesjonalne dzieło,

przyciągające uwagę, po prostu okrutnie piękne. Trudno uwierzyć, że był

to rysunek dziewięciolatka.

- O rany, Ban - powiedziałam podając jej rysunek. Spoglądała nań

przez kilka minut.

- Tu podają, że miał d z i e w i ę ć...

- Wiem, wiem.

Czytałam dalej. Podobnie jak jego siostry, spędzał sporo czasu w

bibliotece ojca, który wyraźnie preferował Waltera Scotta, Tennysona,

Morte d'Arthur itd. Dość późno jak na chłopca z dwudziestego wieku

dowiedział się, że bajki i rzeczywistość to nie to samo. Tylko skąd

wziął się jego kompleks niższości? Każdy, kto umie tak rysować... ach,

tu jest. Ojciec, mądry i hojny rodzic, który opłacał naukę Briana w domu

i jego pobyt w Yale, nigdy nie rozmawiał z nim o jego dziełach. Z

zazdrości? Z powodu źle pojętego nieingerowania w sprawy syna? Nigdy się

tego nie dowiemy. Jednak Brian uznał to za objaw zażenowania jego

brakiem talentu.

- Psychosekcja straciła na to sporo czasu - powiedziałam. Musieli

wystawić Markowi słony rachunek.

- Obciąży tym D'drendtów - powiedziała zdziwiona Banny. Nie może,

jeśli robi na własną rękę coś, do czego nie zechce się oficjalnie

przyznać, pomyślałam. Czasem zastanawiam się nad moimi

współpracownikami; czy są tak dyskretni, czy po prostu tępi? Nawet

Banny, jedna z najinteligentniejszych... no, chyba jednak są dyskretni.

Zapewne wszyscy doskonale znają sztuczki Marka i tylko instynkt

samozachowawczy powstrzymuje ich od komentarzy.

Odłożyłam akta.

- Jaki mamy na niego haczyk? W jaki sposób skłonimy go do współpracy?

Banny wyglądała na zmieszaną.

- Wiesz, że my tylko wykonujemy rozkazy i to ślepo. Nie wiedzieliśmy,

że tak będzie.

Spojrzałam na nią uważnie.

- No?

- Puściliśmy mu holo. Chyba wymyślili to ci z Psychosekcji. Jeden z

tych archetypów... zaczęliśmy, kiedy spał, a potem daliśmy mu się

zbudzić i zobaczyć...

- Pokażcie mi.

Takie owijanie w bawełnę nie było w stylu Banny.

Puściła mi to. Łagodna poświata, a potem jego imię na granicy

słyszalności. Archetyp pojawił się w centrum; postać bogini-madonny,

jaśniejąca i piękna. Mogłam sobie wyobrazić skojarzenia ze światem jego

dzieciństwa; Maria, Ginewra, Królowa Wróżek. I wszystko miało posmak

niewinności i dobroci sprawiający, że aż do bólu chciało się w to

uwierzyć. Gdy holo zgasło, stwierdziłam, że ze złością szarpię się za

włosy.

Mark dał jej moją twarz.

Pomogłam zespołowi przygotować się do obserwacji nie mówiąc słowa, a

i oni się do mnie nie odzywali. Wydawali się zmieszani tym, że zabrali

się do tego beze mnie, ale jak powiedziała Banny, tylko wykonywali

rozkazy. Skoczkowie nie mają wyboru. - Jak fale? - spytałam w końcu Banny.

- Jesteśmy prawie równolegle - powiedziała. - Teraz są o siedem

dziesiątych szybsi niż my. Synchronizacja dostateczna, by obserwować,

ale za mało, aby coś wysłać lub zabrać.

- Z wyjątkiem hologramów - powiedziałam i natychmiast pożałowałam

tego. Zmusiłam się do uśmiechu. - Zapomniałam ci powiedzieć, że dobrze

się spisywałaś, kiedy mnie nie było. Dziękuję.

- Proszę - powiedziała, przypinając mnie do fotela. Wiesz, brakowało

nam ciebie.

Podeszła do konsoli, aby ustanowić połączenie, zatrzymując się tylko

na moment, żeby połknąć pigułki. Też chciałabym je zażyć, ale jestem na

nie uczulona. W pewnym sensie to ironia losu. Jestem jednym z

najlepszych Skoczków, ale moje ciało jest zupełnie bezbronne wobec fal.

- Kiedy będziecie gotowi, zaczynajcie - powiedziałam i ledwie

skończyłam mówić, gdy ocean zawirował wokół i zabrał mnie ze sobą.

Prąd był szybki. Tu i tam we mgle pojawiali się ludzie i obrazy, ale

przelatywałam obok. Czułam, jak radość pędu i wolności przenika mnie,

upaja. Tak dawno tego nie doznawałam. O wiele za szybko prąd zwolnił,

prawie zupełnie ustając; byłam w oknie czasowym. Widziałam ludzi i

cienie nabierające ostrości i wiedziałam, że jeśli zostanę w oknie,

obrazy staną się jeszcze wyraźniejsze. Jednak nie miałam ochoty

zostawać; chciałam jeszcze trochę pojechać na fali. Odsunęłam się

próbując dotrzeć do silniejszych fal przepływających tuż obok...

Przerwał mi wszakże głos Banny wiążący mnie z laboratorium.

- Według wskazań jesteś w stanie czasowym - powiedziała przypominając

mi o obowiązkach i ewentualnej karze:

Zmusiłam się do powrotu do okna.

Środek okna wypadł na muzeum; tam wszystko było najostrzejsze. Jednak

nie dojrzałam nigdzie Briana Cornwalla; chociaż było południe i

obowiązki prawdopodobnie wymagały jego obecności. 7.nalazłam prąd

poprzeczny i wyjechałam na zewnątrz, do małego parku z nieczynną

fontanną. Brian był tam. Miałam nadzieję, że szkicuje coś, co będę mogła

kazać sfotografować; na razie obraz był zbyt rozmazany, aby coś

powiedzieć. Kiedy się zbliżyłam, zobaczyłam, że karmi gołębie. Byłam

rozczarowana, ale skorzystałam z okazji, żeby obejrzeć go w "prawdziwym

życiu". Sądzę, że ktoś, kto nie jest Skoczkiem, mógłby się uśmiać; jego

czas płynął o siedem dziesiątych szybciej od mojego i zdawało się, że

oglądam przyspieszony film. Gwałtownie wymachiwał rękami sypiąc ziarno

na trotuar. Byłam na tyle przyzwyczajona, że nie zwracałam na to uwagi i

patrzyłam tylko na jego twarz. To była dobra, myśląca twarz; jednak w

oczach widniał jakiś niepokój, jakby szedł przez życie w za ciasnych

butach. Biedny Brian. Może ulżyłoby mu, gdyby wiedział, jak mało czasu

mu zostało.

Wróciwszy z rekonesansu do laboratorium skorzystałam ze swoich dwóch

minut łaski, żeby zapytać Banny o naszą strategię.

- Czy mają jakieś prognozy, co do tego, kiedy osiągniemy

synchronizację? Jeżeli nie wcześniej, jak po jego śmierci, to tracimy na

niego czas.

- Nie są tego pewni. Oni nigdy nie są pewni; znasz prognostów. Jednak

on nie umrze jeszcze przez trzy miesiące jego czasu. Sprawa wygląda dobrze.

- Dla nas tak - zgodziłam się. - Szkoda. Ten rysunek był wspaniały.

- On też źle nie wygląda - powiedziała Banny. Zobaczyłam, że w lewej

ręce trzyma jego fotografię.

Nie uważałam, żeby odznaczał się szczególną urodą. Przede wszystkim

był blondynem, a więc nie w moim typie, a ponadto wyglądał dość

pospolicie. Jednak miał myślącą twarz, jak to już wcześniej mówiłam.

- Każdy ma swój gust; osobiście wolę tych z ludu Dervana.

- Oni są jak ze snu. Jak na człowieka, ten mężczyzna jest

wystarczająco urodziwy.

Wzruszyłam ramionami, bo z takimi stwierdzeniami nie sposób polemizować.

- Ban, czy słyszałaś coś o przyjęciu w Północnym Korytarzu...

Urwałam i odprawiłam ją gwałtownym gestem. Moje dwie minuty dobiegły

końca. Banny wyszła i zostawiła mnie wymiotującą do wiadra stojącego

przy fotelu. Następne pół godziny będzie mi się bardzo dłużyć. Boże,

jakże bym chciała nie mieć uczulenia na te pigułki.

Przed powrotem do swojej kwatery postanowiłam przejść się Korytarzem

Skoczków. Po pierwsze, minęło sporo czasu, od kiedy ostatnio dobrze się

przyjrzałam otoczeniu. Po drugie, obejrzałam następne holo, które

zamierzali puścić Brianowi Cornwallowi, i chciałam się pozbyć przykrego

smaku w ustach.

Mijałam mnóstwo osób, które znałam; wszyscy uśmiechali się, a

niektórzy mnie pozdrawiali. Byłam zadowolona, że moja pozycja jest nadal

pewna. Zamówiłam jakąś chińską potrawę u "Chana i China". Lokal jak

zwykle roił się od Skoczków. Chan i Chin to jedyni Chronoskoczkowie,

jakich znam, którzy wykupili obywatelstwo i zostali w Korytarzach. Wiele

lat temu zrezygnowali z Podstawowego Uposażenia i robili worki

pieniędzy. Widziałam kilku nauczycieli, których pamiętałam ze Szkoły;

siedzieli przy stole z kilkoma byłymi Skoczkami. Jasne, że byłymi:

wszyscy pokaźnej tuszy. Trudno pozbyć się nawyku obżarstwa po podróżach,

nawet jeżeli się już nie skacze. Wciąż cieszyli się swoją pozycją,

cenieni i potrzebni przy szkoleniu nowych kandydatów ale nie byli

obywatelami i nie dostawali antygeriatryny. Na ich twarzach widać było

zmarszczki starości. Nie pozwól, żeby ci się to przytrafiło, C.C.,

powiedziałam sobie w duchu, zdobądź swoje obywatelstwo i zmykaj stąd.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Jeżeli moja pozycja będzie

dostatecznie wysoka, mogą mi zaproponować antygeriatrynę; a mając te

dodatkowe lata, jakie mi zapewni antygeriatryna, może zdobędę

wystarczająco dużo Zasług, aby uzyskać obywatelstwo. Jeden dwudziesto-

czy trzydziestoletni okres tego nie załatwi. Jednak pozycję trudno

utrzymać i będę musiała uważać, żeby nigdy jej nie stracić; wprawdzie

zapewne bym ją odzyskała, ale nie mogłam sobie pozwolić na związaną z

tym stratę czasu. Spójrz na tych Skoczków, mówiłam sobie w duchu,

wypadli z gry, już nigdy nie zostaną obywatelami, niezależnie od pozycji.

Sama wprawiałam się w przygnębienie, a przez ostatnie parę miesięcy

miałam go aż za dużo. Wyszłam więc i ruszyłam Korytarzem obok Szkoły. Na

podwórku prowadzono ćwiczenia na zdolność koncentracji. Kierowała nimi

nauczycielka, którą pamiętałam ze swoich szkolnych dni. Ani trochę nie

wyglądała starzej (Antygeriatryna? Czy też po prostu cechy biologiczne?

Podstawową zasadą związaną z antygeriatryną jest nigdy nie pytać i nie

mówić, że się ją zażywa...) i na szyi nosiła gruby kreteński naszyjnik

ze złota. "Oderwijcie się", mówiła do nich swoim łagodnym głosem. Moje

uwarunkowanie było tak głębokie, że prawie jej usłuchałam. Blisko

dwudziestu uczniów siedziało pod konsolą na środku dziedzińca. Większość

miała twarze bez wyrazu, zamknięte oczy i oddychała w rytmie zrównanym z

pulsowaniem ekranu. Niemal co trzeci wydawał się niespokojny, zdziwiony,

niepewny, czego od niego oczekują. Będą musieli to pojąć dość szybko,

pomyślałam. Nigdy nie pytałam, co przydarzyło się tym, którzy nie

podołali, ale odpowiedź wydawała się oczywista.

Za Szkołą skręciłam w krótki boczny korytarzyk prowadzący do Głównego

Korytarza - i nieomal wpadłam na Dervana. Dervan był przedmiotem moich

marzeń (och tak, właśnie t e g o rodzaju marzeń!), od kiedy zostałam

zwerbowana. Teraz stał zwrócony do mnie plecami, ale nie musiałam

patrzeć, aby widzieć tę piękną, delikatną twarz, wygięte brwi i

kobaltowe oczy, seledynowe pióro-włosy, które sięgały za kształtne uszy

i opadały na kark. Sprężyłam się - jak zawsze w pobliżu Dervana będę

musiała być bardzo, bardzo czujna.

Dopiero po chwili zorientowałam się, że w korytarzu jest ktoś

jeszcze. Dervan rozmawiał z dziewiętnasto- lub dwudziestoletnim uczniem,

jeszcze w mundurze. Chłopiec nie zdawał sob

ie sprawy z mojej obecności, omotany oczami i głosem Dervana, i

sposobem, w jaki wszyscy przedstawiciele jego rasy wytwarzają intymny

nastrój między sobą a każdym, kogo wybiorą.

Niech szlag trafi Dervana. Wybieranie ofiar prosto ze Szkoły to jak

zrywanie dojrzałych jabłek. No bo jakich dostajemy uczniów? Nie potrzeba

nam ludzi, którzy mają "powód" - są skazani na śmierć lub zniknięcie.

Nie potrzeba nam inteligentnych i umiejących się przystosować, czy

niemożliwych do odkrycia talentów do podróży po falach. Potrzeba ludzi,

którzy spieprzyli swoje życie tak bardzo, że potulnie pójdą za każdym,

kto im obieca, że wszystko znów odzyska sens. Nowi rekruci to żałośnie

uległa banda. Wiem to z doświadczenia.

- Przepraszam - powiedziałam głośno. Uczeń spojrzał na mnie ze

złością, niezadowolony, że przerwałam melodyjny monolog Dervana. - O,

Dervan! Miło mi cię widzieć. Nie wiem, czy słyszałeś, ale na jakiś czas

wypadłam z obiegu, byłam na karnym cyklu...

- Słyszałem - powiedział chłodno, nie dodając do swego łosu tego

czegoś, czego używał w rozmowie z uczniem. Mimo to przyjemnie było go

słuchać.

Próbowałam wymyślić coś, co dałoby mi pretekst do rozdzielenia go z

uczniem. Nie wiem, czemu naszedł mnie ten samarytański odruch, ale nic

na to nie mogłam poradzić.

- Idziesz może na przyjęcie w Północnym Korytarzu? Ja właśnie tam

zmierzam.

- Być może. Jeszcze się nie zdecydowałem. Chyba że Paul zechce pójść

ze mną...

Paul wyraźnie miał taką ochotę, jak szczeniak, któremu obiecano spacer.

- Potrzebowałby przepustki od nauczycieli, a wiesz, jak niechętnie je

dają.

Nie patrz na mnie z taką wściekłością, idioto, pomyślałam pod adresem

ucznia. Będziesz miał szczęście, jeśli zamkną cię aż do końca szkolenia.

Jak też udało mi się dożyć promocji? Chyba jestem w czepku urodzona.

- Och, może po prostu pójdziemy na przyjęcie i przeprosimy później.

Pamiętasz, C.C., że mam trochę wpływów u nauczycieli. Zmierzyłam go

wzrokiem.

- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, Dervan. Naprawdę. Spojrzał na

mnie chytrze... Jezu, ta cudowna twarz!

- Chyba nie. Ktoś mógłby powiedzieć nauczycielom, zanim miałbym

okazję szepnąć im słowo. Nic nie szkodzi, Paul - powiedział odwracając

się do ucznia. - Zrobimy to następnym razem.

Ten idiota był naprawdę bliski płaczu.

- Idź, zobaczymy się na przyjęciu - powiedziałam do Dervana. -

Chciałabym chwilę porozmawiać z Paulem.

Dervan uśmiechnął się.

- Jeżeli chcesz tracić czas, to proszę. .

Odwrócił się i zniknął w głębi korytarza - uosobienie wdzięku - a

Paul i ja w milczeniu powiedliśmy za nim wzrokiem. Chłopak obrócił się

do mnie gwałtownie.

- Co ty sobie wyobrażasz? Nawet cię nie znam...

- Zamknij się! - powiedziałam tonem Kapitana Zespołu Chronoskoczków,

którym w końcu jestem. Zamknął się, zdziwiony. - Teraz spróbuj chwilę

pomyśleć i powiedz mi, co takiego zrobiłam?

- No... mieliśmy iść na przyjęcie, wiesz... - Jakie przyjęcie? Gdzie?

Usiłował sobie przypomnieć. Samo przyjęcie, rzecz jasna, nie zapisało

się w jego pamięci i nie o to był zły. Po prostu czuł, że działo się z

nim coś strasznie ważnego i wspaniałego, a ja to przerwałam. .

Na szczęście dla niego. Próbowałam mu uświadomić kilka faktów,

zaczynając od tego, że życie tu, w bardzo Dalekiej Przyszłości, to nie

sielanka.

- Wiem, że nic nie przychodzi lekko - odparł z pogardą. Nauczyciele

mówili nam, że będziemy musieli zapracować na siebie i że nie będzie to

łatwe.

- To ładnie z ich strony. Ale nie mieli czasu, żeby przestrzec was

przed każdym lwem, jakiego napotkacie w tej dżungli. Oni zajmują się

procentami. Pozwalają wam, żółtodziobom, wałęsać się bez opieki, a jeśli

połowa z was dotrwa do promocji, stawiają szampana i wydają przyjęcie.

- Jesteś z dwudziestego wieku, prawda - zapytał nagle Paul. - Ja też.

- To dobrze dla ciebie - powiedziałam tym razem bez ironii. - Masz

szansę na to, że po promocji zostaniesz wybrany przez dobry zespół.

Dobry szef sekcji zazwyczaj tworzy szkielet swego zespołu z rekrutów z

dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku.

Paul zmarszczył brwi.

- Czy to nie jest nielegalne?

- To bez znaczenia. Chodzi o to, żebyś doczekał promocji: Dervana

powinieneś unikać, tak jak wszystkich, co wyglądają tak jak on. To nie

ludzie i nie D'drendtowie, i ludzie nie powinni z nimi przestawać.

Przynajmniej z niektórymi z nich - a nie masz jeszcze odpowiedniego

doświadczenia, aby odróżnić jednych od drugich.

Uparcie spoglądał w ziemię. Nie wzięłam sobie tego do serca; znam

wrażenie, jakie wywołuje Dervan.

- W porządku. Udzielę ci krótkiej lekcji ksenobiologii. Przede

wszystkim będziesz spotykał tylko samców z rasy Dervana, nigdy samice.

Samice nie są wcale tak inteligentne... nie, to nie całkiem tak. Jednak

one się nie liczą, odwalają tylko czarną robotę dla samca, z którym są

związane. Widzisz, samce to dumne pawie, podróżnicy i uczeni - ci,

którzy mają w życiu samą radość. Natomiast żony Dervana, jeżeli jakieś

ma, czekają na jego planecie żyjąc pamięcią o nim, rozumiesz?

- Nie. Westchnęłam. - To tak jak cechowanie baranów, wiesz? Czytałeś

kiedyś Konrada Lorenza?

Znów zrobił się zły. Powiedziałam pospiesznie:

- Na planecie Dervana samce wybierają sobie towarzyszki godów w taki

sposób, że wywierają swoje piętno na samicach. Zwykle zdarza się to za

młodu. Od tej pory samica jest już na całe życie emocjonalnie związana z

danym samcem. Myśli tylko o nim, chce nosić jego dzieci i wychowywać je,

i traci wszelkie inne zainteresowania. Sądzę, że z jej punktu widzenia

też jest szczęśliwa, bo codziennie widzi swoje bóstwo... Jednak nie

wydaje mi się, żebyś tylko tego oczekiwał od życia, co, Paul?

- Że jak? - Nareszcie zdołałam przyciągnąć jego uwagę.

- Tę zdolność oddziaływania wykazują tylko w stosunku do samic swego

gatunku; samcy są na to niewrażliwi. Wyobraź sobie, jak byli

zaszokowani, gdy stwierdzili, że mogą w ten sposób działać na ludzi i to

obu płci. Niektórzy przedstawiciele rasy Dervana byli tak zaszokowani

swoją zdolnością oddziaływania na mężczyzn - z ich punktu widzenia

samców o tej samej pozycji - że stali się zboczeńcami. Przynajmniej w

oczach własnej rasy. To dlatego Dervan żyje w Korytarzach. Jego lud by

go odtrącił, gdyby żył na rodzinnej planecie.

Paul spojrzał na mnie tak, jakbym go uderzyła. Powiedziałam łagodnie:

- Dervan jest Kapitanem Zespołu, tak samo jak ja. Tylko że jego

ludzie dosłownie oddaliby za niego życie. I czasem naprawdę tak się

dzieje, kiedy skoki nie idą tak, ;ak je zaplanowano. Jeżeli nie chcesz

zostać rzucony, na pożarc~e , trzymaj się z daleka od Dervana.

Zostawiłam go, żeby to sobie przemyślał.

Fala czasowa pod kontrolą, zbieżność siedem i trzy dziesiąte (pewnego

dnia powiem wam, skąd to wiem).

Brian czekał, aż widmo przemówi. Wiedział już, że znów będzie śnić.

Nie wątpił w swoje zdrowe zmysły, a przynajmniej odsunął od siebie tę

kwestię jako mało ważną. Piękne i smutne dzieciństwo pozostawiło w nim

niezwykłą wrażliwość, ale też znaczną zdolność adaptacyjną.

Tym razem przyszła do jego pokoiku w muzeum, gdzie siedział po

godzinach katalogując zbiory i uaktualniając archiwa. Była to rutynowa,

nudna praca, ale to mu nie przeszkadzało; pozwalała wspominać.

Pojawiła się tak nagle, że z początku wziął ją za wspomnienie. Miał

tak dobrą pamięć wzrokową, że często wiodła go na manowce.

- Wybacz mi, Brian.

Znała jego imię! Jej głos był niezwykle melodyjny... nie, to zupełnie

nieodpowiednie określenie. P r z y p o m i n a ł muzykę. - Wybacz,

potrzebuję twojej pomocy. ,

Drugie holo, Brian Cornwall, 28 czerwca 1957 roku. Podkład dźwiękowy.

Patrz akta Psychosekcji nr 96-4RC.

- ...Wybacz, potrzebuję twojej pomocy. Odbyłam daleką podróż, żeby

się z tobą zobaczyć (dwusekundowa pauza). Nie, nic teraz nie mów; i tak

cię nie usłyszę, gdyż jestem wciąż zbyt daleko od ciebie (wzmocnić

podkład dźwiękowy o cztery dziesiąte). Nie mogę ci teraz powiedzieć,

czego pragnę oprócz twojego zrozumienia. Bardzo chciałabym ci to

powiedzieć i żebyś tu ze mną był, i żebyśmy mogli normalnie ze sobą

porozmawiać. Może kiedyś tak się stanie. Jednak na razie mogę ci wyjawić

tylko tyle, że grozi mi niebezpieczeństwo...

Byłam szczęśliwa, że mogę pójść z Angelem na przyjęcie i spróbować

-napomnieć o hologramach i Brianie Cornwallu. Kazałam łazience umalować

się, upudrować i natłuścić skórę. Park Północnego Korytarza był w

letniej fazie, a więc prawdopodobnie będą noszone typowe stroje

obywateli - niewiele więcej niż przepaska na biodrach, stanik dla tych

kobiet, które uważają, że go potrzebują, i mnóstwo biżuterii. Jednak

kiedy dom oznajmił przybycie

Angela, z rozczarowaniem stwierdziłam, że przyszedł we fraku i

cylindrze.

- Och, Angelo, nie mów mi, że wciąż bawi ich ten historyczny smaczek.

Wzruszył ramionami, jakby mówił "to nie moja wina".

- Przyjęcie wydaje lady Mary, a ona zawsze wolno chwyta nowinki.

Od ponad pół roku wszystkie zgromadzenia obywateli miały stylową

oprawę. Był to objaw ogólnej skłonności do podpatrywania Skoczków i

rywalizowania z nimi, chociaż dla nas było to tylko męczące, a nawet

denerwujące, ponieważ zwykle wychodziły na jaw różne historyczne

nieścisłości.

- W stylu jakiego okresu jest to przyjęcie?

Byłam bliska tego, żeby nie iść. Jednak oznaczałoby to siedzenie w

pokoju i rozmyślanie o rzeczach, które...

- Dziewiętnastowieczna Anglia.

- Zatem chyba trochę wypadasz z epoki. To mi wygląda raczej na

pierwszą ćwiartkę XX wieku.

- Tylko niektórzy Skoczkowie to zauważą. Ubierz się, kochanie.

Umieram z głodu, a tam mają być fury jedzenia; ponadto nie chcę ci dać

czasu na zmianę zdania.

Wykrzywiłam się do niego i poszłam się ubrać. Garderoba znalazła mi

suknię, która miała być w stylu Londynu z 1898 r.; założyłam ją, ale bez

gorsetu. Kobiety dawniej pozwalały się okropni dręczyć - chociaż myślę,

że nie można lekceważyć tego, co się robi, aby wydać się atrakcyjnym

potencjalnym kochankom.

Tej nocy Park Północnego Korytarza był pełen ludzi. Płonęły latarnie

i pochodnie; wiał łagodny wietrzyk. Szeleścił sukniami kobiet i łopotał

adamaszkowymi obrusami. Lady Mary wydała przyjęcie w centrum parku;

kazała tam ustawić fontannę przedstawiającą grupę postaci i kilkanaście

ryb, z których pysków tryskało coś zbyt ciemnego jak na wodę.

Skosztowałam: była to coca-cola. (Nie lubię D'drendtów między innymi za

ich niechęć do napojów alkoholowych. Wprawdzie nie zakazują ich, lecz

nikt nie ośmieli się okazać tak złego gustu, żeby je podawać publicznie.)

- C.C. ! Tak się cieszę, że przyszłaś! - lady Mary uważała za

stosowne znać każdego ważniejszego Skoczka po imieniu. - Od wieków nie

byłaś na przyjęciu...

Urwała na moment czując, że mogła zabrnąć nazbyt blisko

niebezpiecznego tematu mojej niedawnej kary. Nagle rozjaśniła się.

- Jednak przyszłaś na moje. Napiłaś się już z fontanny? - Tak. To

bardzo dobre.

Nie potrafię wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu do coca-coli, ile

mają go obywatele.

- Ach, Angelo, tak dawno cię nie widziałam!

Wzięła go pod rękę i uśmiechnęła się filuternie. Jeszcze jedna była

kochanka Angela, bez wątpienia. Lady Mary wyglądała na śliczną

dziewiętnastolatkę, ale tak wygląda niemal każda obywatelka, jaką znam,

oprócz ekscentryczek. Starałam się nie traktować ich pogardliwie,

naprawdę się starałam, ale dlaczego byli tu, na orbicie okołoziemskiej,

kiedy cały Kosmos stał przed nimi otworem... Niech ich diabli; przed

nimi, a przede mną nie. Jeszcze nie.

- Można się wmieszać w tłum? - spytałam siląc się na uprzejmość.

- Jak najbardziej. Nie musicie się obracać tylko wśród innych

Skoczków. Pochodźcie sobie, porozmawiajcie z ludźmi; zaraz się lepiej

poczujecie. Później będzie niespodzianka.

To mówiąc mrugnęła (słowo daję!) i poklepawszy dłoń Angela odprawiła

nas.

- Nie mam ochoty czekać - powiedziałam mu.

- Spokojnie, C.C. Dopiero co przyszliśmy.

Pociągnął mnie prosto do stołów z jedzeniem, przystając po drodze

tylko po to, żeby pomachać lub uśmiechnąć się do prawie dziesięciu

byłych kochanek i kochanków.

Przy fontannie zapanowało małe poruszenie.

- O mój Boże - powiedziałam. - Dervan mimo wszystko przyszedł.

- Wciąż się nim interesujesz? - Angelo prawie całą uwagę skierował na

jedzenie i z powodu ust zapchanych kanapką trudno go było zrozumieć.

- Wcale się nim nie interesuję. To znaczy nie bardziej niż

jakąkolwiek inną ciepłokrwistą, ludzką istotą. To prosty fakt

biologiczny...

- Uhm...

Nie wiedziałam, czy odnosi się to do kanapki, czy do tego, co mu

powiedziałam.

Pokręciliśmy się między stołami, znaleźliśmy Banny siedzącą na

posągu, pogadaliśmy o robocie i poplotkowaliśmy z kilkoma przechodzącymi

Skoczkami. Pogratulowałam sobie, że przez ponad godzinę nie myślałam o

Brianie Curawallu.

Później lady Mary zawołała wszystkich, żeby pokazać obiecaną

niespodziankę. Miało to być staroangielskie polowanie na lisa, z graniem

rogów i czerwonymi kurtkami dla wszystkich. Przynieśli klatkę z lisem.

- Będzie raczej trudno jeździć konno po parku, nieprawdaż? -

powiedziałam do niej. - Szczególnie w tych strojach.

- Konno? - powtórzyła bezmyślnie.

- Nie mam zamiaru ganiać za tym cholerstwem na piechotę - rzekł

stojący opodal Skoczek.

- Jak mamy go znaleźć po ciemku? I gdzie są psy? - rozległy się

ogólne utyskiwania. Lady Mary wyglądała na speszoną. Nagle rozległ się

śmiech, który poznałabym wszędzie, i z tłumu wyłonił się Dervan. Odsunął

rygiel klatki i podniósł drzwiczki. Przestraszony lis zniknął jak

rozmazana smuga. Dervan zdjął kilka pochodni ze słupów i rozdał je swoim

wielbicielom. Potem ściągnął długą, czarną marynarkę i koszulę z

żabotem. Zrzucił z nóg buty i cisnął je w krzaki.

- Nie zostawajcie zbytnio w tyle - zawołał do swoich wielbicieli i

znów się roześmiał, po czym pobiegł w ciemność za lisem. Czasem trudno

zapomnieć, że lud Dervana pochodzi od drapieżnych ptaków.

Ludzie wciąż tłoczą się wokół fontanny, nie wiedząc, co robić. Lady

Mary zaczęła płakać; zastanawiałam się, ile naprawdę ma lat. Angelo

przeprosił mnie i usiadłszy przy niej na brzegu fontanny mówił jej, że

wszyscy wspaniale się bawią, włącznie z nim, i że nie można oczekiwać,

iż wszystko zawsze się uda.

Nic dziwnego, że ma takie powodzenie. Jednak wszystko to tylko

przelotne związki; prawda była taka, że nie potrafił wytrwać z nikim

dłużej niż sześć tygodni.

Spędzałam czas rozmawiając z Banny. Dość niekulturalnie rzucałyśmy

kamyki do fontanny z coca-colą. Banny powiedziała, że rozmawiała

wcześniej z Dervanem, który wydawał się zły na mnie. W każdym razie na

tyle, na ile Dervan może być zły. Co się stało?

- Drobne nieporozumienie. Wszystko zależy od punktu widzenia. Może

miał rację i powinnam pilnować własnego nosa? Nie było potrzeby wdawać

się w szczegóły, a i tak myśliwi właśnie wracali. Na ile mogłam dostrzec

ich twarze w ciemności, niosący pochodnie wydawali się zmęczeni; jednak

jeden z nich niósł na ramieniu martwego lisa. Miał koszulę zakrwawioną

przy kołnierzu i na plecach. Jako ostatni na polanę wyszedł Dervan, z

twarzą zaróżowioną triumfem. Noszenie zdobyczy zostawił jednemu ze swego

zespołu, ale podniósł ręce w górę, pokazując ślady krwi. Spotkał się z

ogólnym aplauzem, szczególnie ze strony obywateli. Błysk w oczach i

wyraz twarzy bardziej niż kiedykolwiek upodabniały go do boga -

Dionizosa, albo jakiegoś bóstwa myśliwych, o którym nigdy nie słyszałam.

Spostrzegł mnie i przedarł się przez tłum do miejsca, gdzie stałam.

- Nie zapomnę ci tego, że się wtrąciłaś w moje sprawy. Migotliwy

blask pochodni zmieniał jego twarz we wspaniałą maskę światłocienia.

Wzruszyłam ramionami i przezwyciężyłam chęć runięcia do jego stóp.

Skinął na jednego z nosicieli pochodni. - Co wcale nie znaczy, że ci

się udało.

Mężczyzna podszedł bliżej i zobaczyłam, że to Paul, uczeń, którego

spotkałam z Dervanem w korytarzu.

No cóż, nie moja sprawa. Miałam swój zespół, o który musiałam się

martwić, tak samo jak o własną skórę.

Banny przysunęła się nieśmiało, żeby posłuchać, o co idzie. Dervan

rzekł:

- Zamierzam wystąpić o Paula, kiedy otrzyma promocję. Myślisz, że mam

jakieś szanse?

- Powiedziałabym, że bardzo duże.

Paul wydawał się zadowolony z moich słów. Mówiłam prawdę. Kto by go

chciał teraz, kiedy został uzależniony?

Banny z niepokojem przysłuchiwała się konwersacji. Ja jednak jako

Skoczek byłam praktycznie zabezpieczona przed sztuczkami Dervana. Gdybym

kiedykolwiek zdradziła oznaki uzależnienia (a nie da się tego ukryć, tak

samo jak miłości) Mark rozpiąłby go na kole i kazał turlać po pinezkach.

Może nawet nie w przenośni: k~az czy dwa zabierał ludzi na prywatne

skoki po falach; wracali znacznie pokorniejsi.

Prawda, że Dervan nie był uciekinierem tak jak ja, lecz obywatelem,

który został Skoczkiem z wyboru, ale oboje pracowaliśmy dla Marka i

wiedzieliśmy, że pożałujemy, jeśli będziemy niesforni.

Dervan przez chwilę mierzył mnie spojrzeniem, zapewne w nadziei, że

zacznę się spierać. Później zabrał Paula i poszedł święcić swój triumf.

- Czy to bezpiecznie tak go denerwować? - powiedziała do mnie Banny.

- No wiesz, chcę powiedzieć, że on mógłby to zrobić z tobą.

Droga Banny, naprawdę się zaczerwieniła. To jedyna osoba, w której

przeszłości nigdy się nie grzebałam, ale na serio podejrzewałam

wiktoriańskie wychowanie.

- To mało prawdopodobne - powiedziałam i wyjaśniłam jej, że Mark nie

zniósłby tego. - Jednak na wszelki wypadek - dodałam po chwili namysłu -

nie powinnaś z nim zbyt długo rozmawiać. Szczególnie jeżeli cokolwiek

czujesz. Uzależnienie wymaga współpracy ofiary ; no wiesz, odpowiadania

na pytania, rozmowy. To przyspiesza proces. Jeżeli będziesz

podejrzewała, że do tego zmierza, to po prostu zamknij buzię i odejdź.

Banny potrząsnęła głową wyraźnie zamierzając w ogóle unikać podobnych

sytuacji.

Zaraz potem rozdzieliłyśmy się; Banny dała się poderwać obywatelowi,

który przynajmniej z wyglądu wydawał się w tym samym wieku co ona.

Rozglądałam się za Angelem, ale nie mogłam dostrzec ani jego, ani lady

Mary. Biedna kobieta, musiała mieć okropny wieczór. Mimo że bardzo

szanowałam Angela, miałam nadzieję, że ona nie oczekuje od niego

trwałego wsparcia uczuciowego. Nie mógł go jej dać. Może dlatego

podświadomie uparcie nie chciałam go uznać za choć odrobinę

pociągającego, mimo że był bardzo popularny- wśród obywateli. Zbyt łatwo

byłoby chcieć na nim polegać i zapomnieć, że to tylko czasowe wsparcie.

Mogłabym go znienawidzić, gdyby mnie porzucił, a to nie byłoby dobre.

Nigdy nie mogłam znieść dwuznaczności w stosunkach osobistych. W mojej

przeszłości wiele było rzeczy niejasnych, ale ten fakt zdawał się tkwij

mi w pamięci. Nie... to chyba nie całkiem tak. Po prostu nie mogłam tego

znieść u nikogo z bliskich. Na szczęście nie miałam nikogo bliskiego,

więc nie było sprawy.

Następnych kilka tygodni spędziłam ciężko pracując nad akcją "Brian

Cornwall" czy też, jak mówił Mark, akcją "mewa". Jak widzicie, oboje w

myślach określaliśmy ją według tego, co każde z nas uważało za

najważniejszy element. Wydusiłam z Psychosekcji kopię odbitek, jaku

urobili z prywatnego dziennika Briana. Były w nim szkice, eseje, uwagi i

opisy ludzi, których spotykał. Przypominało mi to książki do poduszki,

które przyniosłam sobie z Japonii i trzymałam na półce w sypialni.

Czytałam ten dziennik co wieczór; to było jak miła, chłodna kąpiel po

skwarnym dniu. Tymczasem puściliśmy Brianowi dwa następne hologramy. Na

ostatnim ci z Psychosekcji przestali się czaić i dali biedakowi do

zrozumienia, że jego bogini interesuje się chalcedonową mewą z muzeum.

Ten nagły przejaw materializmu został przyjęty przez Briana w dobrej

wierze; mityczne istoty zawsze szukały jakichś talizmanów i jeśli mógł

im, w tym pomóc, uczyni to z prawdziwą przyjemnością.

Po sesji cisnęłam o ścianę swoim pamiątkowym srebrnym piórem. Był

taki miły! Taki inteligentny, wykształcony i zdolny jak mógł się na

wszystko zgadzać?

- Idiota! - pieniłam się przed zespołem. - Psychosekcja dobrze go

rozpracowała.

Banny wzruszyła ramionami wiedząc, że w rzeczywistości nie na niego

się złościłam. Szybko zmieniła temat.

- Henry wymyślił dla nas nowy symbol - powiedziała wskazując jeden z

proporców wiszących na ścianie laboratorium. Symbol składał się z

czerwonego koła na ciemnoniebieskim tle, z dwoma czarnymi trójkątami

sugerującymi skrzydła. Każdy zespół miał swój kryptonim; zazwyczaj była

nim nazwa ptaka lub jakiegoś latającego stworzenia, a ten wzór

symbolizował nasz. "Czarnoskrzydli". Nie była to nazwa, jaką wybrałabym

dla swojego zespołu, ponieważ nasuwała myśl o jakichś skrzeczących

stworach wylatujących z jaskini, ale odziedziczyłam ją razem z zespołem.

Słyszałam już gorsze.

- Henry! - zawołałam do mężczyzny zajętego przykręcaniem śrub

konsoli. - Zrobiłeś dobrą robotę.

Uśmiechnął się i dalej robił swoje. W swoim okresie pochodzenia Henry

był sławnym pisarzem i przypadkiem wiedziałam, że i teraz pracuje nad

powieścią. W moim czasie czytałam wszystkie jego książki i byłam

ciekawa, co napisze teraz.

Dzieliliśmy laboratorium z dwoma innymi zespołami i symbol

Czarnoskrzydłych był lepszy od wzorów na wiszących obok proporcach.

Wszystko, co poprawia pozycję, jest mile widziane.

Ogarnął mnie wstyd, że rzuciłam piórem o ścianę. Nie chciałam przed

zespołem sprawiać wrażenia przygnębionej, bo gotowi pomyśleć, że

wpadliśmy w jakieś kłopoty. Nie chciałam też, aby pomyśleli, że nie

jestem zadowolona z ich pracy. Wprost przeciwnie, byłam z nich aż nadto

dumna; to utalentowani, bystrzy Skoczkowie, mający dość siły, aby wysłać

mnie tak daleko w czasie, jak to tylko możliwe, a nawet dość siły, żeby

utrzymać aż pięcioro z nas podczas przejścia - tak jak za ostatnim

razem, gdy kierowałam grabieżą pałacu w Bizancjum. Gdybym się tak nie

przejmowała wysiłkiem, jaki ich to kosztowało, nie użyłabym skrótów i

nie podpadłabym Markowi... ale co przeszło, to minęło, chyba żeby nie, i

nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jeżeli ktoś ci płaci, żebyś je

powycierała.

- W jednym przyznaję ci rację - powiedziałam do Barny. On naprawdę

jest dość przystojny.

Zaraz nazajutrz Mark wezwał mnie do siebie. Przeszłam Korytarzem

Skoczków do jego biura, myśląc tylko o akcji. Fala czasowa Briana - ta,

którą obserwowaliśmy przez cały czas - wreszcie osiągnęła pełną

zbieżność z naszą. Zgodność wynosiła jeden do jednego i utrzymywała się

od dwóch godzin. Progności szacowali, że powinna pozostać zbieżna przez

kilka dni; oczywiście (jak zawsze) dodali "ale nie ma pewności". Kilka

dni czy mniej, nadszedł czas, aby sprowadzi: mewę. Za dwadzieścia dwie

godziny w muzeum wybuchnie pożar i Brian zginie.

- Będziesz musiała zaczekać - rzekł Narses zza swojego biurka

stojącego przy drzwiach do gabinetu Marka. Ostentacyjnie zaczął piłować

paznokcie zobaczyłam, że w każdym ma osadzony mały szafir. - Podobają ci

się? - spytał pochwyciwszy moje spojrzenie. - To prezent urodzinowy od

Marka.

- Śliczne - odparłam

Narses był w plotkarskim nastroju.

- Słyszałaś o tych dwóch Skoczkach, których złapano na prywatnych

przejściach? Zabierali różności i sprzedawali je na czarnym rynku.

- Nie! - powiedziałam ze zdziwieniem, sprawiając mu niezmierną radość.

- Znam ich?

- Nie sądzę. Z sekcji Hideo. Nikt z naszych.

- I co się z nimi stało? Nie żyją?

- Jeszcze żyją. Jednak zostali wyrzuceni, więc to tylko kwestia czasu.

To rzeczywiście tylko kwestia czasu, jeśli się nie ma obywatelstwa

albo autorytetu Skoczków za sobą. Każdy może zrobić z takim wyrzutkiem,

co zechce. Obywatele mogą go użyć zamiast lisa na następnym polowaniu.

Byli też Obcy, których nieraz widziałam, ze skłonnościami, o jakich

lepiej nie myśleć. Dervan był przy nich święty.

- W moim czasie - mówił Narses - rozprawilibyśmy się z takimi ludźmi

o wiele surowiej. Przecież zaledwie ich zapytano o czarnorynkowe

kontakty ! Jedno, czego nigdy nie aprobowałem w tym społeczeństwie, to

brak zrozumienia dla celowości używania tortur. Uważam, że to, świadczy

po prostu o braku zainteresowania władz tym, co ludnie robią i myślą. W

moim czasie nas to obchodziło. Pytaliśmy. Podążaliśmy za każdą

przesłanką do logicznego końca. Mieliśmy koło, rozżarzone węgle, żelazne

obręcze...

- No tak, to były piękne dni. Słuchaj, Narses, myślę, że może Mark na

mnie czeka. Powiedziałeś mu, że tu jestem?

Prychnął. - On dobrze wie, że tu jesteś, C.C. Ma ważnych gości. Kiedy

będzie wolny...

Na pulpicie Narsesa zapaliła się lampka; widocznie Mark był już

wolny. Narses ponownie prychnął i wystukał kod otwierający drzwi.

Istotnie, Mark miał ważnych gości. Dwie rury środowiskowe były zajęte

i to przez D'drendtów. Jeszcze nigdy nie znalazłam się tak blisko

naszych zwycięzców. Próbowałam ukryć, jak bardzo się boję.

Każdy D'drendt był ponad półtora raza większy od człowieka. Nie stali

ani nie siedzieli, ale wisieli na ścianach rur trzymając się małymi

różowymi łapkami zakończonymi przyssawkami. Reszta ich ciał buła czarna

z wilgotnym połyskiem. Mieli wielkie, zwinięte fałdy przypominające

skrzydła. Może nawet i były to skrzydła, ale nigdy nie widziałam ich

rozwiniętych, nawet na zdjęciu. Stałam na środku pokoju i patrzyłam

szeroko otwartymi oczami.

- Usiądź, proszę, Carol - powiedział uprzejmie Mark wskazując mi fotel.

Podeszłam tam wolno i niechętnie, ponieważ siadając miałam częściowo

stracić z pola widzenia jednego z D'drendtów. Ta myśl mnie niepokoiła,

chociaż wiedziałam, że te stworzenia nie mogą opuścić rur. Nagle

wyobraziłam sobie, gdzie udadzą się ci D'drendtowie, kiedy rury schowają

się w podłodze; zobaczyłam, jak pełzną swoimi przejściami biegnącymi pod

każdym ważniejszym budynkiem i ulicą, do swoich pomieszczeń

mieszkalnych, które znajdują się wszędzie. Nagle zastanowiłam się, czy

te przejścia nie były bardziej rozgałęzione, niż sądziłam; wyobraziłam

sobie D'drendtów pełzających za ścianą laboratorium albo pod naszą

podłogą... Wzdrygnęłam się mimowolnie i zupełnie wyraźnie. Może ludzkie

reakcje są dla nich zbyt obce, by to zrozumieć. Mark z pewnością

rozumiał. Jednak rzekł tylko:

- Carol, nasi goście interesują się projektem, nad którym obecńie

pracujesz. Czy zechciałabyś nam powiedzieć, na jakim jesteś etapie?

Otworzyłam usta, lecz zanim zdążyłam coś powiedzieć, zatrzeszczał

głośnik przy rurze znajdującej się bliżej mnie.

- To człowiek, o którym nam mówiłeś. Mark skinął głową.

- Carol-Celia-Cordray - powiedział wymawiając to jak jedno słowo.

- Powiesz nam o niej więcej.

Był to miły, spokojny głos, z akcentem obywatela.

- Za chwilę - odparł Mark. Zdziwiłam się, że może do nich mówić w ten

sposób. - Proszę, Carol, najpierw zapoznaj nas z aktualnym stanem operacji.

Kiwnęłam głową.

- Obserwowana fala czasowa jest w pełni zbieżna, tak więc

teoretycznie w każdej chwili mniemy teraz wyekspediować lub sprowadzić

dowolne ciało stałe. Najlepszą ogniskową uzyskaliśmy na podłodze tuż nad

miejscem, gdzie znajduje się mewa. Żeby wyeliminować ryzyko zejścia z

fali, użyjemy tego punktu do transferu.

- W jaki sposób - przerwał mi D'drendt - przeniesiecie dzieło sztuki

z jego obecnego położenia do punktu transferowego? Czy potrzebne będzie

przejście? Czy to nie zbyt kosztowne? Czy nie będzie musiało być

zarejestrowane? Nie wiemy, czy... Mark także umiał przerywać.

- Zatroszczyliśmy się o to - rzekł krótko. - Wyjaśnij mu, Carol.

Odwróciłam się do D'drendtów i zmusiłam się, by na nich patrzeć.

Odrobina praktyki dobrze ci zrobi, powiedziałam sobie. Jeżeli

rzeczywiście D'drendtowie są wszędzie, to będę musiała się nauczyć z

nimi rozmawiać.

- To nie jest operacja z przejściem - wyjaśniłam mu cierpliwie. -

Posługujemy się człowiekiem znajdującym się na miejscu, żyjącym w tamtej

ramce czasowej, który przeniesie mewę do punktu transferowego.

- I nie będzie mówić? Są prawa zakazujące naruszania... Postanowiłam

też komuś przerwać; wszyscy to robili.

- On nic nie powie. Ma umrzeć za dwadzieścia dwie godziny jego czasu.

D'drendt zamknął się; najwidoczniej musiał to przetrawić. Mark

wyglądał na zadowolonego z siebie.

- Dobrze się spisujesz, Carol. Tylko tak dalej.

Miał oczywiście rację, ale może mówił to tylko po to, żeby upewnić

D'drendtów, że projekt jest w dobrych rękach.

- Dziękuję - powiedziałam. Ożył głośnik drugiego D'drendta.

- Miałeś nam powiedzieć więcej o niej.

Ten głos był ciepły i miękki; mógłby należeć do pięćdziesięcioletniej

kobiety. Nie oczekiwałam tego i zaczęłam się zastanawiać, czy to coś

oznacza. Mark powiedział:

- Carol w chwili rekrutacji przebywała w tysiąc dziewięćset

siedemdziesiątym czwartym. To bardzo blisko okresu, który teraz

obserwujemy, widzicie więc, że jest odpowiednią osobą do przeprowadzenia

tej akcji. Jest z natury dyskretna i nie zrobi nic, co zwróciłoby uwagę

w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym.

Z natury dyskretna, akurat. Ależ kupę nawozu wciskał naszym gościom.

O mało co, a nie usłyszałabym, co mówił dalej.

- Sam zwerbowałem Carol w Kalifornijskim Więzieniu Stanowym, gdzie

czekała na wyrok za morderstwo.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

- Nie wydaje się być odpowiednim kandydatem - rzekł głos, który mógł

należeć do kobiety.

Mark wzruszył ramionami.

- Czekał ją proces o zabójstwo ojca, który był zupełnie

zdegenerowanym osobnikiem, człowiekiem, którego każde normalne

społeczeństwo pozbyłoby się nie czekając, aż zrobi to Carol. Wierzcie

mi, podczas pobytu tutaj miałem okazję obserwować wielu cieszących się

złą sławą ludzi, a nawet typować niektórych na szkolenie, ale na tego

człowieka szkoda było tracić czasu. A z pewnością szkoda, by Carol

traciła swój, więc zaproponowałem jej pracę zamiast odsiadywania wyroku.

- Z pewnością szukano jej...

- Opłaciliśmy jej adwokata i dopilnowaliśmy, żeby wysłano ją do

zakładu psychiatrycznego, gdzie wkrótce potem miała popełnić

samobójstwo. Spreparowaliśmy to trochę - uśmiechnął się. - Nikt nie

zwrócił szczególnej uwagi. Ciało innej osoby... twarz topielca z reguły

trudno rozpoznać. Kiedy Carol tu przybyła, Psychosekcja musiała ostro

nad nią popracować, ale muszę przyznać, że jest warta każdy grosz, jaki

na nią wydaliśmy.

- Będziemy musieli polegać na twojej ocenie - rzekł D'drendt. - I

oczywiście Psychosekcja musiała ją przepuścić, inaczej nie przyjęto by

jej do Szkoły.

- O, tak. Musieli usunąć pamięć w większym stopniu, niż

przypuszczali. Ona prawdopodobnie nic wierzy w to, co teraz mówię - to

jedno z zabezpieczeń, jakich użyli. Jednak rzeczywiście doprowadzili ją

do szczytowej formy. Twierdzę, że w żadnej sekcji nie znajdziecie

lepszego Skoczka.

- To dobrze.

Głośnik przestał mówić, a zaczął świergotać i popiskiwać. Drugi

D'dreneit odpowiedział piskami. Nie byłam w stanie zwrócić na to uwagi.

Jak mógł coś takiego powiedzieć? Patrzyłam w podłogę czując lekkie

oszołomienie.

To prawda, że moje pierwsze wspomnienie o Marku wiązało się z jakimś

zakładem, ale zawsze uważałam, że to była szkoła lub szpital.

- Teraz porozmawiamy tylko z tobą - odezwał się D'drendt o męskim

głosie.

Marle gestem wskazał mi drzwi. Wyszłam. Przeszłam przez sekretariat

nie zwracając uwagi na Narsesa.

Może to rzeczywiście była szkoła lub szpital. Najgorsze jest jednak

to, że Mark był w pełni zdolny do wymyślenia tego wszystkiego dla

jakichś własnych celów związanych z D'drendtapi lub choćby po to, aby

zbić mnie z tropu.

Postanowiłam nie zwracać na to uwagi. Mimo wszystko Mark nie był

osobą, od której można usłyszeć słowo prawdy. Odłożyłam na chwilę powrót

do laboratorium i poszłam sprawdzić, czy Angelo ma w swojej apteczce

coś, co mnie uspokoi.

- Właśnie miałam naradę z Markiem - powiedziałam bez żadnych wstępów.

- Masz na to jakieś odpowiednie lekarstwo? Roześmiał się. Nie widziałam

go od tamtego przyjęcia, ale słyszałam, że on i lady Mary paradowali

przed całym Północnym Korytarzem, dopóki nad ranem nie opadli z sił. On

nawet wprowadził się do niej na tydzień, całkiem nieźle jak na niego, i

nawet rozstali się bez awantur. W Korytarzach plotki szybko się rozchodzą.

Wyciągnął butelkę wina i spojrzał na mnie pytająco. Potrząsnęłam głową.

- Mam robotę.

Wtedy wyciągnął małą ampułkę z krystalicznym proszkiem i podał mi ją.

Nie wzięłam. Przyszło mi coś do głowy.

- Angelo - powiedziałam - ci dwaj jeźdźcy, których wyrzucili... Rząd

musiał cofnąć im podawanie leków temporalnych, żeby nie mogli uciec. Czy

to ty podajesz im przeciwśrodki?

- Może - odparł (typowe). - A czemu pytasz?

Jeśli nawet nie on, to mógł to zaaranżować. Powiedziałam: - Chcę,

żebyś trochę zmodyfikował jednego z nich. Spojrzał na mnie bacznie.

- Oni i tak umrą - powiedziałam trzeźwo. Oparł się wygodnie i założył

ręce na piersiach.

- No to porozmawiajmy, C.C.

Czułam się wspaniale. I to nie dzięki krystalicznemu proszkowi, bo

wcale go nie zażyłam. Jeżeli Mark wymyślił to wszystko, żeby zbić mnie z

tropu (w porządku; nigdy nie będę wiedziała na pewno), to chciał przede

mną ukryć po pierwsze to, że ci dwaj D'drendtowie to jego czarnorynkowi

kontrahenci. Rynek na prawdziwe dzieła ziemskiej sztuki był niezwykle

chłonny (zasadniczym słowem było tu "prawdziwe" - nie kopie, choćby

idealne, mimo że idealna kopia wydaje mi się zupełnie wystarczająca;

jednak myślę, że nie mam duszy kolekcjonera). Wątpiłam, czy nasza mewa

kiedykolwiek ujrzy muzeum rządowe lub zostanie sprzedana bogatym

turystom, żeby zasilić Skarb.

Wbrew oficjalnej propagandzie, rzadko wykonywałam zadania, które

miały coś wspólnego z badaniami historycznymi. To co robiłam, to jedna

wielka grabież. Skoczków przestrzegano przed opowiadaniem o wykonywanych

zadaniach, co mi dawało do myślenia. Czyżbyśmy wszyscy zajmowali się

grabieżą na wielką skalę, łupieniem Matki Ziemi z jej skarbów? Czy też

Czarnoskrzydli byli tylko gromadą złodziei pracujących dla Marka? Och,

są sprawy, które naprawdę chciałabym poznać.

Kiedy wróciłam do laboratorium, spotkałam Banny. Powiedziała mi:

- Mark chce, żeby wykonać przerzut tak szybko, jak to możliwe. Przed

chwilą przekazał nam wiadomość.

Pewnie D'drendtowie się niepokoją.

- W czasie Briana jest teraz noc, prawda? - powiedziałam. - Muzeum

jest zamknięte.

Kiwnęła głową.

- On jest w środku, tak jak prosiliśmy.

- Dobrze, puść ostatnie holo. To, w którym go proszę, żeby przyniósł

mewę.

Nie miałam po co znów na to patrzeć, więc skupiłam się na

kontrolowaniu pracy zespołu. Byli spokojni i sprawni, jak zawsze, i

istniało między nimi to milczące zrozumienie, jakie cechuje ludzi,

którzy długo ze sobą pracują. Trochę w tym było mojej zasługi;

kilkakrotnie, kiedy Mark przysyłał nam żółtodziobów zamiast kandydatów,

o których prosiłam, spokojnie dawałam szansę żółtodziobom. W

rzeczywistości dawałam każdemu z nich nawet kilka szans, ponieważ nie

chciałam, aby reszta zespołu pomyślała, że postępuję samowolnie. Jednak

kiedy widziałam, że zac::vnają się denerwować, stawiałam danego

niekompetentnego osobnika w sytuacji, której nie mógł sprostać, chociaż

on był pewien, że może; w ten sposób usuwałam go z drogi, zanim stał się

niebezpieczny dla wszystkich. Zawsze potem napięcie w zespole znacznie

opadało. Nie wiem, czy Mark był świadomy, że zabijałam ich z

premedytacją; w tak oczywisty sposób czynili to sami.

Rezultatem był najlepszy z istniejących zespołów, przynajmniej według

mnie. Byłam dumna, gdy słyszałam, jak ludzie mówią: "Zespół C.C." w taki

sam sposób, jak mówili "Zespół Fieldinga" lub "Zespół Balthasara", kiedy

byłam w Szkole. Nie licząc żółtodziobów, mieliśmy najmniejszą

wypadkowość w sekcji.

- Gotowi - powiedziała Banny, przerywając te rozmyślania. Podeszłam

do mojego fotela i dałam się przypiąć. Później Banny wróciła do konsoli

i wszyscy oprócz mnie połknęli pigułki.

- Jedziemy - powiedziałam i pochłonął mnie ocean.

Prąd był dobry i wartki, płynęłam naprzód jak grot pchany wysiłkiem

Banny i całego zespołu. I jak zawsze, ledwie zdawałam sobie z tego

sprawę. Podróż tak wciąga, że wydaje ci się, iż wszystko robisz samemu.

Przejście skończyło się dość szybko; znalazłam się w oknie. Ogniskowa

nie była trudna do zauważenia - najjaśniejsze miejsce wśród fal. Trzecie

piętro muzeum, zwykła drewniana podłoga zastawiona gablotami z wyrobami

indiańskimi, oblane światłem księżyca wpadającym przez okna. Brian

czekał. Trzymał mewę w obu dłoniach, jakby się bał, że ją upuści.

Oczywiście nie mógł mnie widzieć. Niech to szlag, Brian... Spojrzałam na

swoją prawą rękę, w której trzymałam idealną kopię mewy. Położyłam ją na

tej zwykłej, drewnianej podłodze, cofnęłam się i powiedziałam do Banny:

- Teraz!

Mój zespół z całej siły pchnął ścianę czasu. Mewa z wolna straciła

swój rzeczywisty wygląd; przybrała martwą, sztuczną barwę, jaka

towarzyszy falom. W tej samej chwili oczy Briana rozszerzyły się. Jednak

zaraz jakby odzyskał świadomość, uklęknął i podniósłszy moją mewę,

zastąpił ją swoją. Zespół rzucił się na nią błyskawicznie, jak stado

wilków. Mewa stawała się coraz bardziej realna, aż w końcu znalazła się

w mojej dłoni.

- Zrobione - powiedziałam do siebie, bo mój zespół już o tym wiedział.

Z lekkim ociąganiem pozwoliłam falom unieść się z powrotem. Obraz

stojącego samotnie w muzeum Briana stawał się coraz mniej realny, jakbym

patrzyła na niego przez dno szklanki.

Pierwsza, jak zwykle, podeszła do mnie Banny.

- Nie chcę teraz rozmawiać - powiedziałam ze znużeniem. - Zaczekaj,

aż się wyrzygam.

Kiedy mi przeszło, powiedziałam: - Chcę zobaczyć zapis.

Banny odsunęła się robiąc mi miejsce przy konsoli. Obejrzałam

transfer, tak jak został zarejestrowany (i jak widział go Brian);

materializację fałszywej rzeźby i zniknięcie prawdziwej. Patrzyłam na

niego, jak podnosi falsyfikat i niesie go poza ogniskową, w mniej

wyraźne obszary muzeum. Zaniósł go po schodach i otworzył gablotę, z

której wyjął prawdziwą mewę; właśnie wkładał imitację do środka, gdy na

ekranie pojawiła się jakaś postać. Człowiek w mundurze wyciągnął rękę i

dotknął ramienia Briana, wyraźnie o coś pytając. Poczułam mdłości,

chociaż wiedziałam, że to nie ma żadnego znaczenia. Jego rychła śmierć

wszystko upraszczała. Mimo to ciekawe, co mógł powiedzieć. Z pewnością

wyjmowanie z gablot eksponatów w środku nocy nie leżało w jego zwyczaju.

Powiedział coś, zupełnie spokojnie i naturalnie. Strażnik skinął

głową. Pomógł Brianowi zamknąć gablotę z mewą. Rozmawiali przez chwilę,

strażnik poczęstował go papierosem, Brian odmówił i rozeszli się.

Stwierdziłam, że wstrzymuję oddech. Odwróciłam się do Banny, która

zaglądała mi przez ramię.

- Grzeczny chłopiec - powiedziałam trochę drżącym głosem. - Był

naprawdę dobry, nie uważasz?

- Cholernie dobry - powiedziała Banny i w tonie, z jakim to

powiedziała, usłyszałam wiktoriańskie echa; jakby dżentelmen z wielkimi,

rudymi wąsami gratulował swojemu kompanowi dobrej karty.

Wyłączyłam konsolę.

- Gdzie ptak?

- W drodze do Marka. Wysłałam go przez Narsesa, zaraz po tym, jak go

sprowadziłaś.

- Dobrze. Zdaje się, że mu na tym zależało; może da nam wszystkim

punkty Zasługi.

Banny wydała nosowy dźwięk sugerujący, że nie zrobiło to na niej

wielkiego wrażenia. Po namyśle dodała:

- Ciekawe, ile punktów Zasługi ma Mark.

Według mnie nie warto się nad tym zastanawiać, tak samo jak nad jego

obywatelstwem. Jedyne, czego można było mieć pewność, to to, że brał

antygeriatrynę, a i to tylko dlatego, że fakty mówiły same za siebie.

Gdyby nie był na antygeriatrynie, musiałby nie być człowiekiem; a

chorował jak człowiek.

- Żyje w kręgu zewnętrznym - ciągnęła Banny. - Słyszałam, że ma o b y

w a t e 1 i za służących. Czy wszyscy kierownicy sekcji żyją tak jak on?

To musi kosztować dziesięciokrotnie więcej niż Uposażenie; nie wiem, jak

on to robi.

Spojrzałam na nią, ale nic nie powiedziałam. Moi koledzy Skoczkowie

zawsze mówią takie rzeczy. Co z nimi jest?

Dla mnie zawsze było zupełnie oczywiste, jak on to robi.

Zespół był wygłodzony po operacji i gdybym zatrzymała ich zbyt długo,

musieliby wybierać, czy najpierw jeść, czy spać. Puściłam ich do Chana i

China, wszystkich oprócz Banny; powiedziałam jej, że jest jeszcze parę

szczegółów, które musimy dograć. Kiedy zostałyśmy same, powiedziałam

jej, co Angelo i ja zamierzamy zrobić.

- Nie musisz się do tego mieszać, Ban. Zawsze istnieje możliwość, że

się nie uda.

- Nie bądź głupia. Czy jest coś, co mogę zrobić, czy tylko "trwać w

pogotowiu"?

Uśmiechnęłam się z ulgą.

- Pierwszą rzeczą, jaką zrobimy - powiedziałam - będzie holo.

Minęło kilka godzin, zanim wreszcie poszłam spać; jeszcze nigdy nie

pozostawałam tak długo na nogach po podróży. Pomyślałam, że robię to

wszystko, by choć trochę uspokoić swoje sumienie. Wciąż myślałam o tym,

co przeżywa Brian na równoległej fali czasu... Miał powody, aby

oczekiwać, że kiedy przyniesie nam mewę, nastąpi coś wstrząsającego;

pytał swoją wizję, czy będzie mógł się z nią spotkać w tym innym

świecie, gdy to zrobi, i z pewnością nikt nie powiedział mu "nie". Cóż

za nieoczekiwane rozczarowanie. Nie, powiedziałam sobie, użyjemy

właściwego słowa; cóż za p o r z u c e n i e. Jego cierpienia na pewno

nie będą trwały dłużej niż kilka godzin, jednak ta myśl wcale nie

poprawiła mi samopoczucia. W końcu pozwoliłam, by sen wessał mnie w

ciemność, niczym pędząca fala czasu.

Zazwyczaj po podróży śpię prawie dwanaście godzin, dłużej w wypadku

transferu lub przejścia. Tym razem odkładałam sen, więc dlatego spałam

mocniej i trudniej mi się było obudzić. Wreszcie zdałam sobie sprawę, że

moja sypialnia chce mi zaanonsować gościa oczekującego pod drzwiami.

- Kto tam? - spytałam zaspanym głosem.

Wpuściłam Angela, który przyniósł wody z łazienki i spryskał mi twarz.

- Obudź się, C.C. Nie mogę ci teraz dać środka stymulującego.

- Która godzina?

- Szósta.

- A więc mam jeszcze czas. Daj mi z pół godziny... - próbowałam opaść

na łóżko.

- Nie masz ani chwili czasu. Progności mówią, że tracimy zbieżność z

falą czasową Briana. Jeżeli chcesz to zrobić, musisz to zrobić zaraz.

Spojrzałam na niego i gwałtownie potrząsnęłam głową, próbując

otrząsnąć się ze snu.

- Uderz mnie, Angelo.

- Nie nadaję się do bicia ludzi, C.C. - Zrób coś. Obudź mnie.

Wstał, sturlał mnie z łóżka na podłogę i z zabójczą prostotą zaczął

mnie łaskotać.

- Nie ! Przestań ! Przestań ! Proszę... Nie zniosę t e g o... !

- Zbudziłaś się?

- Zbudziłam. Zbudziłam!

- My, lekarze, jesteśmy pełni oddania. Zawsze gotowi na wezwanie

naszych przyjaciół, z najnowszymi osiągnięciami wiedzy na podorędziu...

przynieść ci coś do jedzenia?

- Tak. Coś, co mogę zjeść w drodze. Za minutę będę ubrana. Dwie

minuty później byłam już w ubraniu i na korytarzu, gryząc jabłko.

- Lepiej idź naprzód i powiedz Banny, żeby puściła holo powiedziałam

do Angela.

- Zmiana planu - powiedział. - W twoim laboratorium jest teraz inny

zespół.

Stanęłam jak wryta.

- Co?

- Musisz otrzymać pozwolenie, żeby ich wyrzucić. Wiem, że chciałaś

najpierw to zrobić, a dopiero potem się jakoś wytłumaczyć, ale teraz

musisz po prostu odwrócić kolejność.

- Ang. To może się nie udać. Przedtem myślałam, że jeśli mi się

powiedzie... ale tak? Nie zniosłabym jeszcze raz cyklu karnego, gdybym

wiedziała, że to na darmo.

- Chcesz się wycofać?

- Nie.

- To co mam robić? Nabrałam tchu.

- Dobrze. Powiedz Banny, żeby puściła holo. Na to dostanie pozwolenie

od tamtego zespołu, co zajmie tylko minutę. Spotkamy się w

laboratorium... chyba.

Na pożegnanie pocałował mnie w czoło; czysty pocałunek,

neapolitańsko-jerseyowski, na wypadek, gdyby nie było mnie dłużej, niż

planowałam. Poszłam Korytarzem do biura Marka, myśląc o holo, które

zrobiłam. Mówiło mi: Brian, nie wiem, czy naprawdę chcesz ze mną być.

Jeśli tak, to przyjdź natychmiast do muzeum i stań w miejscu, gdzie

zostawiłeś mewę.

Pożar miał wybuchnąć niebawem. Briana czekała śmierć. Jeżeli to, co

zamierzałam zrobić, nie uda się, będzie to oznaczało, że go zabiłam.

- Mark ma naradę - rzekł Narses, wieczysty chór grecki. Spojrzał na

mnie chytrze. - Sądzę, że z tymi dwoma panami, którzy byli u niego

przedtem.

Wciąż jeszcze z nimi rozmawiał? O co im, do diabła, chodziło?

- Narses, muszę tam natychmiast wejść. To sprawa nie cierpiąca zwłoki.

- Nie wolno mu przeszkadzać. Cokolwiek to jest, będzie musiało...

Wyciągnęłam rękę i zanim zdołał mi przeszkodzić, wystukałam

trzycyfrowy kod otwierający drzwi Marka. Kilkakrotnie widziałam, jak

robił to Narses; sam sobie winien - powinien być bardziej dyskretny.

- Na litość boską, C.C. - rzekł przerażony Narses, gdy drzwi się

rozsunęły.

Wkroczyłam do pokoju, w którym zapadła nagle cisza. Rury środowiskowe

były zajęte, ale zaczęłam się już do tego przyzwyczajać.

- Bardzo przepraszam - powiedziałam pospiesznie - ale to sprawa nie

cierpiąca zwłoki. Możemy stracić falę czasową, inaczej bym nie

przeszkadzała.

Mark spojrzał na mnie, zastanawiając się, jaką obrać linię

postępowania. Jeżeli jednak kiedykolwiek miał mi wybaczyć naruszenie

zasad, to tylko dzisiaj, kiedy przyniosłam mu , co chciał.

Z drugiej strony nadarzała mu się doskonała okazja, żeby dać mi po

nosie, zanim wymknę mu się z ręki.

- Carol - rzekł Mark z nieoczekiwaną serdecznością. Usiądź z nami,

proszę. Musimy podziękować ci za wspaniałe prezent, jaki nam dziś zrobiłaś.

Ruchem głowy wskazał postument obok biurka, gdzie wdzięcznie

rozsiadła się mewa.

Chyba jeszcze hardziej nie cierpiałam tego, kiedy był dla mnie miły.

Jednak z tym mogę sobie poradzić, pomyślałam; mimu wszystko Narses jakoś

znosił towarzystwo Marka, a wystarczyło tylko spojrzeć na tego

ostatniego, aby wiedzieć, że cokolwiek robili razem, musiało to być coś

paskudnego.

- Bardzo chętnie - powiedziałam. - Czarnoskrzydli są zawsze

szczęśliwi mogąc się na coś przydać. W rzeczy samej to dlatego ja tu

jestem... Mam pewną propozycję, ale musielibyśmy działać szybko, jeżeli

się na to zdecydujemy.

Mark spoglądał wyczekująco.

- Chcę zwerbować Briana Cornwalla - powiedziałam. - Briana

Cornwalla... przypomnij mi, kto to.

- Ten tubylec, którego użyliśmy do przeniesienia mewy. D'drendtowie

poruszyli się w swoich rurach, jakby zdziwieni. - Ach, tak. Ale tamta

operacja jest już zakończona, Carol, i to w sposób godny podziwu. Myślę,

że przekonasz się o naszej wdzięczności, kiedy ukaże się lista Zasług.

- Naprawdę byłabym zobowiązana, gdybyś rozważył możliwość rekrutacji.

To klasyczny przypadek. Przyznaję, że chciałabym go widzieć w moim zespole.

Przyglądał mi się ze zdumieniem i miałam nadzieję, że nie posunęłam

się za daleko. Oczywiście Mark to sadysta. Gdyby się domyślił, a mógł,

że bardzo tego pragnę, to wyraziłby zgodę. Sztuka tylko w tym, aby nie

dać mu poznać, że pragnę tego wprost rozpaczliwie. Inaczej odmówiłby

tylko po to, żeby zobaczyć, jak zareaguję.

Jeden z D'drendtów powiedl!iał:

- Te przejścia są kosztowne. Muszą być rejestrowane. To nie wydaje

się mądrym wykorzystaniem funduszów.

Pomyślałam o prywatnych przejściach Marka; zdaje się, że nie był to

odpowiedni moment, żeby o nich wspominać.

Mark powiedział do D'drendta:

- Jednak byłby to całkowicie usprawiedliwiony wydatek. Nawet dobrze

by wyglądało, gdyby zapisy wykazywały, że przeprowadzaliśmy werbunek. To

nawet mogłoby uprościć sprawę.

- Ten kandydat miał umrzeć. Tak nam mówiono. Kiedy się tu znajdzie,

może mówić.

Mark potrząsnął głową.

- Jestem pewien, że Carol potrafi go przypilnować. Ma ochotę zobaczyć

go w swoim zespole, prawda, Carol?

- Tak - odparłam z ulgą, ponieważ jeśli Mark skłaniał się do mojej

sugestii, D'drendtowie nie mogli być przeszkodą. - Nie sądzę, żeby były

z nim jakieś kłopoty.

- No dobrze, masz wolną rękę; jednak ponieważ był to wyłącznie twój

pomysł, nie dam ci nikogo do pomocy. Musisz sama znaleźć sobie ludzi.

Wydaliśmy już dosyć pieniędzy.

Oto typowe "pozwolenie" Marka; gdyby Angelo i Banny nie czekali już

na mnie, niczego nie mogłabym zrobić.

- Dziękuję - powiedziałam ruszając do drzwi.

Czas mnie gonił. Do tej pory Brian powinien już być w muzeum i

czekać; a fala czasu może w każdej chwili zacząć się cofać. - Jeszcze

chwilę, Carol; chciałbym z tobą pomówić na zewnątrz.

Zatrzymałam się, zniecierpliwiona, po drugiej stronie drzwi. Mark

skinął na Narsesa, który umknął jak wystraszony królik. Mark nachylił

się bliżej i rzekł ściszonym głosem:

- Wiesz, C.C., od dawna cię obserwuję. Należysz do tych nielicznych

Skoczków, którzy pewnego dnia mogą mi sprawić kłopot. Nie wiem, kiedy

przyjdzie ten dzień, ale kiedy już nadejdzie, pamiętaj, że wyświadczyłem

ci przysługę.

Nie widziałam w tym żadnego sensu i myślałam tylko o Brianie.

- Będziesz o tym pamiętała? - spytał Mark.

- Będę.

Dał mi odejść. Wyskoczyłam z biura i pobiegłam Korytarzem, kierując

się do laboratorium. Minęło wiele, wiele dni, zanim uświadomiłam sobie,

że nazwał mnie wtedy "C.C.".

- Ruszamy - powiedziałam do Baty.

Zebrała resztę zespołu, wyciągając z łóżek, namawiając, perswadując.

Teraz uśmiechnęła się szeroko i otworzyła na oścież drzwi laboratorium.

- Alarm! - oznajmiła przebiegając przez pomieszczenie i rozganiając

obcy zespół jak stado gołębi. - Opuścić laboratorium! Alarm! Sprawdźcie

u Narsesa, jeśli nie wierzycie!

Wyszli niechętnie, mrucząc coś pod nosem.

Angelo wtoczył wózek przykryty pokrowcem i postawił go we wnęce obok

mojego fotela.

Zespół zajął miejsca. Banny była już przy konsoli, sprawdzając zapis

poruszeń Briana. Odwróciła ku mnie zaniepokojoną twarz. - C.C., nie mogę

go znaleźć.

- Co?

- Nie ma w ogniskowej. Nie ma go też przy gablocie z mewą. - Musi być

gdzieś w muzeum. Szukaj dalej.

Na pewno był gdzieś w muzeum. Prawdziwy rycerz, otrzymawszy wiadomość

od swej damy, nie odwraca się na drugi bok i nie zapada z powrotem w sen.

- Mam go! - krzyknęła z triumfem. - Jest w swoim pokoiku... Ledwie go

widzę, coś złego dzieje się z ogniskową.

- Znajduje się poza zasięgiem.

- To nie to; prawie nic nie widzę. C.C. - to dym! Pożar już się zaczął.

Stanęłam obok niej przy konsoli i przesunęliśmy ekran na pierwsze

piętro. Pomarańczowe płomienie, dym i brak ogniskowej tworzyły zupełny

galimatias.

- Przecież miał wybuchnąć później.

- Ten pożar jeszcze teraz nie powinien być naprawdę wielki, ale może

długo się rozwijał.

Spojrzałam na ekran.

- Jak dla mnie wydaje się dostatecznie wielki.

- Może oparli harmonogram na raporcie straży pożarnej. Może działamy

według przybliżonych danych.

- Nieważne - co to za różnica? Obojętne, co się stało, w każdej

chwili możemy stracić zbieżność. Teraz mamy ostatnią szansę.

Przesunęłam ekran z powrotem na Briana.

- Nie rusza się - powiedziała Banny.

Jego biuro znajdowało się na drugim piętrze, w pobliżu schodów.

Ogniskowa była na trzecim. Nie mogliśmy wyciągnąć go z miejsca, w którym

się znajdował; nie przy tej fali i zbieżności, która w każdej chwili

mogła się skończyć.

Angelo podszedł do ekranu.

- Zaczadzenie - powiedział. - Twój przyjaciel jest nieprzytomny.

Weszłam do niszy.

- Przejście! - zawołałam. - Weźcie pigułki.

Wtedy uderzyła mnie nowa myśl: w jaki sposób zdołam sama wnieść

Briana po schodach? Mówią, że w nagłych sytuacjach dochodzi adrenalina i

daje ci siłę za dziesięciu, jednak nie chciałam na tym polegać.

- Są ochotnicy? - spytałam. - Przydałaby mi się pomoc. Mówiąc to

zauważyłam, że Angelo gdzieś zniknął, ale nie miałam czasu zastanawiać

się gdzie. Banny podniosła rękę.

- Dzięki, Ban. Henry, zajmij miejsce Banny przy konsoli. Trójka staje

się dwójką, czwórka trójką, i tak dalej. Yu Kang, obawiam się, że

będziesz musiał wykonywać robotę swoją i Cei. - Nie ma sprawy, C.C.

- W porządku, nie ma czasu do stracenia. Zaczynajmy. Pozamieniali się

miejscami i Banny zażyła swoje pigułki, po czym dołączyła do mnie w

niszy. Nagle pojawił się przy nas Angelo, wymachując jakimiś szarymi

kawałkami plastyku.

- Maski gazowe - powiedział, ciężko dysząc. - Będą nam potrzebne.

- Nam? Ang, to nie wycieczka. Jeżeli zbieżność się skończy, kiedy tam

będziemy, staniemy się anomalią. Historii nie można zmienić, a naszych

ciał nie znaleziono w pogorzelisku. Po prostu znikniemy.

- O historii podyskutujemy później, C.C. Ty i Banny same nie dacie

rady wciągnąć go na schody - a przynajmniej nie w pięć minut; a kto wie,

czy będziecie miały aż tyle czasu?

Potrząsnęłam głową i uświadomiłam sobie, że krzyczę:

- Jadą trzy osoby! Niech ktoś przygotuje ciało na wózku! Zobaczyłam,

jak Angelo złapał pigułki Banny.

- Daj mi kilka - powiedział... ...i już nas wciągnęło.

O rany, ależ tu było dymu. Angelo stał przy mnie obok gablot z

wyrobami indiańskimi. Wyglądał blado. Przejście przez ścianę czasu nawet

przy połączonej sile woli dobrego zespołu nie należy do

najprzyjemniejszych wrażeń. Banny podeszła pierwsza do schodów, którymi

unosił się dym.

- Ang? - spytałam.

- Idę.

Zeszliśmy po schodach na drugie piętro. Pożar wciąż obejmował tylko

pierwsze piętro, gdzie miał wyrządzić największe szkody; wcale mnie to

nie martwiło. Bałam się tylko utraty zbieżności.

Weszliśmy do biura i znaleźliśmy Briana leżącego przy drzwiach. W

kłębach dymu nie mogłam stwierdzić, czy jeszcze oddycha. Angelo złapał

go za ramiona i Brian zakaszlał; dodający otuchy dźwięk.

- Kto?... Co?...

Otworzył przekrwione oczy i wiedziałam, co zobaczył: dym i trzy

przerażające maski. Przestraszony, próbował się opierać. Na moment

zsunęłam maskę, żeby zobaczył moją twarz.

- Wszystko będzie dobrze - odezwałam się. - Przyszliśmy po ciebie.

- Jesteś tylko snem - powiedział.

- Już nie.

Angelo podniósł go bezceremonialnie - nie było czasu na subtelności -

i Brian znowu stracił przytomność. Banny i ja złapałyśmy go za nogi.

Wtaszczyliśmy go po schodach, przy czym my dwie szłyśmy pierwsze. Ważył

chyba z tonę.

Położyłyśmy go w ogniskowej. Diabli wiedzą, zbieżność mogła się

skończyć... ale na szczęście jeszcze była. Obok nas zmaterializowały się

zwłoki łudząco podobne do Briana. Angelo mruknął coś pod nosem i znów

zabraliśmy się do roboty. Zwlekliśmy ciało po schodach, nie było

potrzeby specjalnie się przejmować. Jednak kiedy ściągnęliśmy je na

pierwsze piętro, poczułam wyrzuty sumienia z powodu takiego traktowania

zwłok i w myślach przeprosiłam Skoczka, do którego ongiś należały. Nie

winiłam go za prowadzenie czarnorynkowych interesów; wszyscy robimy, co

możemy, żyjąc w świecie, którego nie stworzyliśmy. Zostawiliśmy go na

pastwę ognia. Prawdopodobnie znajdą tylko kości i zęby, ale musieliśmy

zachować ostrożność.

Później znów weszliśmy na górę. Brian wciąż leżał w ogniskowej; nie

ruszał się. Angelo powiedział:

- Przejście przez ścianę czasu w jego stanie będzie szokiem. Nie

zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki sam nie przeszedłem... I w tej

samej chwili zostaliśmy gwałtownie przeciągnięci, tak że bezbrzeżna ulga

natychmiast zatarła wspomnienie bólu i zdenerwowania.

Angelo niezwłocznie ściągnął maskę i położył Briana na wózku. Wyjął

swą torbę lekarską i nakrył twarz Briana szeroką rurą. Delikatnie

położył mu rękę na piersi. Zespół zebrał się wokół wózka, lecz Banny

kazała im się odsunąć, żeby Angelo miał więcej miejsca.

- Angelo... - zaczęłam.

- Zamknij się, kochanie. Jestem zajęty.

Wyjął błyszczącą strzykawkę i opróżnił ją wbiwszy w szyję Briana.

Później stał nad nim, czekając. Nie odważyłam się powiedzieć nic więcej.

Palce Briana przesunęły się lekko w kierunku rury i znieruchomiały.

Angelo ponownie położył swoją szeroką dłoń na jego piersi i uśmiechnął się.

- Wyjdzie z tego. Z czasem.

Ku swemu ogromnemu zdziwieniu zarzuciłam mu ramiona na szyję. Moją

"naturalną powściągliwość" diabli wzięli.

- Angelo, kochany! Kmiotku! - klepaliśmy się po plecach. Nagle coś

sobie przypomniałam. Odepchnęłam go i zawołałam: - Sono canto felice di

nederti, mio cara!

Nauczyłam się tego dość dawno i chowałam na specjalną okazję.

Spojrzał ze zdumieniem i ryknął gromkim śmiechem.

- Cara, czy wiesz, dlaczego to dla ciebie robię?

- Nie wiem, carissimo, powiedz mi.

- Ponieważ jesteś szalona jak Neapolitańczycy! Prawie połamał mi żebra.

Stałam w łazience, po raz setny zmieniając ściany w lustra. U moich

stóp leżała sterta ubrań. Kopnięciem odrzuciłam kreteńską suknię i

wybrałam błękitną, satynową togę. Zarzuciłam ją na ramiona. Nawet byłam

podobna do bogini-madonny... Nagle poczułam wstyd. Lepiej, żeby już

poznał prawdę. Przecież właśnie po to wybierałam się do szpitala, czyż

nie? Żeby rozwiać jego złudzenia !

Przymierzyłam już i odrzuciłam mój zwykły strój domowy (szorty i nic

więcej); nie trzeba go szokować. W końcu założyłam stare ubranie

robocze, strój, który lubiłam nosić, kiedy obsługiwałam sprzęt w

laboratorium. Bogini z hologramu miała włosy upięte, więc je

rozpuściłam. Zerknęłam na twarz odbitą w lustrach; wystarczająco

zwyczajną, jak sądzę.

Wyłączyłam lustra i wyszłam, żeby nie zmienić zdania.

Angelo podał mi numer pokoju Briana. (Porozmawialiśmy chwilę;

podziękowałam mu za pomoc. Powiedział - i słyszałam śmiech w jego

głosie: "Posunąłbym się jeszcze dalej, żeby tylko zobaczyć, jak C.C. w

końcu pada ofiarą Amora". "To chyba trochę przedwczesna radość,

kmiotku", powiedziałam mu, raczej zimno, zważywszy na to, ile dla mnie

zrobił. "Sądzę, że lody nie topnieją przez jedną noc", odrzekł.

Przerwałam połączenie.)

Bez trudu znalazłam właściwy pokój i otworzyłam drzwi, zastanawiając

się, co powiedzieć.

Stanęłam jak wryta. W pokoju był Dervan. Siedział na łóżku Briana

paląc papierosa i zaglądając mu w oczy. Brian siedział oparty na kilku

poduszkach, z rękami złożonymi na podołku. Wydawało się, że jeszcze nie

jest zupełnie stracony.

- ...ona z pewnością niedługo przyjdzie - mówił Dervan. Nawiasem

mówiąc, jeszcze nie znam twojego imienia. jak się nazywasz?

- Nie odpowiadaj ! - powiedziałam szybko.

Dervan gwałtownie odwrócił głowę. Brian zamknął usta i spojrzał na

niego zimno. Milczenie się przeciągało. Dervan mierzył nas wzrokiem i

wiedziałam, że postanowił odłożyć rzecz na jakiś czas. Może to przez

szpitalne oświetlenie, ale w porównaniu z Brianem wyglądał dość

przeciętnie.

Dervan wzruszył ramionami i skierował się do drzwi. Wypuścił

papierosa ze swych smukłych palców i zdusił go nogą.

- Nie będziesz przy nim zawsze, C.C. - powiedział ze współczuciem i

wyszedł.

Cholera, to wyłącznie moja wina; grzebałam się w ciuchach, zamiast

przyjść tu od razu. Powinnam pójść do Marka i przekonać go, żeby

przywołał Dervana do porządku, powiedzieć mu, że nasz ostatni werbunek

może pójść na marne... a może Banny i zespół mogliby pilnować go na

zmianę. Kiedy już skończy szkolenie, będzie bezpieczny; nawet Dervan nie

ośmieli się...

- Masz na imię C.C.?

Odwróciłam się i spojrzałam na Briana. - Zgadza się. To skrót od

Carol Celia. Potrząsnął głową, jakby chciał rozjaśnić myśli.

- Lekarz dużo mi o tobie opowiadał. Mówił, że zadałaś sobie wiele

trudu. Że uratowałaś mi życie. Dziękuję ci.

- Bardzo proszę.

W tym świetle jego twarz wyglądała inaczej. Nad kościami policzkowymi

miał maleńkie blizny w kształcie skrzydeł, które Angelo zrobił mu, kiedy

Brian był nieprzytomny. Miały go chronić w nadchodzących dniach. Chociaż

nie miały prawnego statusu, tak jak on nie miał go jako uczeń, jednak te

dwie blizny na jego twarzy będą od tej pory świadczyć, że Czarnoskrzydli

"interesują się" nim na dobre i na złe. Niektóre istoty zostawią go z

tego powodu w spokoju; nie ma się czego wstydzić. W rzeczy samej to

tylko polepszy jego pozycję po promocji.

Oczywiście teraz mógł być innego zdania. Nagle poczułam z tego powodu

niepokój; wprawdzie zaproponował to Angelo, ale ja wyraziłam zgodę,

ponieważ wydawało mi się, że to dobry pomysł. Może uzna to za objaw

naszego despotyzmu. Zapytałam go o to, powiedział, że wie o tych bliznach.

- Może źle zrobiliśmy, że cię tak naznaczyliśmy. Jeżeli jesteś zły,

możesz kazać je usunąć.

- Niech zostaną, jeśli uważasz, że tak trzeba - rzekł z prostotą. -

Lepiej się orientujesz niż ja.

- Dziękuję - powiedziałam i dodałam szczerze: - Osłabiłoby to moją

pozycję, gdybyś kazał je usunąć.

Jego zachowanie niepokoiło mnie. Dlaczego na mnie nie krzyczy, nie

zarzuca mi kłamstwa? Nagle zrozumiałam. Holo było zbyt dobre. Oto stałam

tu, zwykła ludzka istota, której zupełnie nie mógł skojarzyć z

wizerunkiem bogini. Wciąż nie zdawał sobie sprawy, jak go oszukano.

- Brian, wiesz, kim jestem?

- Masz na imię C.C. - rzekł spokojnie i z lekkim rozbawieniem. -

Jesteś kapitanem zespołu Skoczków - tak mi powiedział lekarz. Mówił, że

dowiem się, co to znaczy, ale na razie to nieistotne...

- Nie... chcę powiedzieć... czy rozumiesz, że to mnie widziałeś tam,

w swoim pokoju w muzeum. Chcę powiedzieć, że nie ma nikogo innego...

- Tak, wiem.

Musiał zobaczyć coś w mojej twarzy, bo zachichotał. To był miły

dźwięk, mający w sobie cichy spokój siły natury. Kiedy byłam bardzo

mała, czytałam bajkę o trzech braciach starających się o tron.

Najmłodszy był widocznie ciekawy, więc pewnego dnia poszedł brzegiem

rzeki, żeby zobaczyć, gdzie się kończy. Rzeka zmieniła się w strumień,

strumień w źródło, a źródło wypływało z włoskiego orzecha, który książę

ukradł i schował do kieszeni.

Wtedy wydawało mi się to cudowne i wspaniałe. Od tej pory zawsze gdy

słyszę śmiech Briana, przypominam sobie tę historię.

Wyszłam na korytarz i minęłam nadchodzącego Narsesa, obładowanego

stosem papierów. Idąc migotał biżuterią. Uśmiechnął się olśniewająco,

żeby pokazać, że nie żywi urazy o to niespodziewane wtargnięcie do

gabinetu Marka.

- No, no! - powiedział. - Coś ty taka szczęśliwa?

- A co cię to obchodzi? - spytałam.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Egan Doris Chronoskoczek
CHRONOBIOLOGIA - WSZYSTKI PYT Z ROZNYCH LAT, ochrona środowiska UJ, II semestr SUM, chronobiologia
ROZDZIAŁ X.1 WYBRANE OBIEKTY POŁUDNIOWEGO SKUPISKA O NIEUSTALONEJ CHRONOLOGII, MAGAZYN DO 2015, Nowe
Chronologia?rok
7 Wykład 13 CHRONOMETRAŻ przyklad
NPH CHRONOLOGIA id 324363 Nieznany
Chrono2010
ROZDZIAŁ X.2 WYBRANE OBIEKTY O NIEUSTALONEJ CHRONOLOGII, MAGAZYN DO 2015, Nowe Grocholice - wersje m
Chronologia usamodzielniania się państw, Materiały do studiów z geografii, Geografia Polityczna
Prasa Polska chronologicznie, Media, prasa
rzym doris
CHRONOLOGIA EPOK
Referat Autobiografia pisarza nie jest tylko chronologicznym zapisem jego życia
WYKAZ CHRONOLOGICZNY PAPIEŻY
Parmett Doris Stworzeni dla siebie
Tablice chronologiczne (2)
egan, greg neighbourhood watch FGMDQHWJEP56UGDJEKEZXZNJRXJROXI4ZHKSO6Q
46 HISTORIA, CHRONOLOGIA ŻYCIA ŚW
Rozwój teorii psychologicznych wg chronologii wydarzeń histo, Rozwój teorii psychologicznych wg chro

więcej podobnych podstron