Doris Egan
Chronoskoczek
Za to, co zrobiłam w Bizancjum, Mark ukarał mnie cyklem maniakalno-depresyjnym. Było w nim wszystko, co moglibyście sobie wyobrazić: upokorzenie, strach, obrzydzenie do siebie; jednak najgorszy okazał się upust energii. Wylewała się ze mnie, gdy osiągałam szczyt etapu maniakalnego, tryskała ze mnie strumieniami, kiedy półnago biegałam po korytarzach obrzucając kolegów przekleństwami. Tańczyłam, wrzeszczałam, przewieszałam się przez poręcze i krzyczałam na przechodzących. Nikt, rzecz jasna, nie próbował mnie powstrzymać.
Tak cztery czy pięć dni; potem, kiedy ciało nie było już w stanie znieść nic więcej, ostry zjazd w dół. Kilka dni odpoczynku, czas, by odetchnąć, a nawet odzyskać jasność widzenia. Później gwałtowny upadek w otchłań depresji.
O tej fazie nie mam zamiaru mówić. Jednak w okresie, który ją poprzedzał, w stanie prawie-równowagi, postanowiłam założyć dziennik, który od tej pory prowadzę. Pisałam, dopóki mogłam, dopóki nie traciłam na to ochoty wspiąwszy się na szczyt lub póki nie osunęłam się w szarą mgłę klęski i nie stwierdziłam, że to wszystko jest bez sensu. Zdumiewające, że cykl nie spowodował utraty pozycji. Pozycja jest dla Skoczka wszystkim. Jednak to, że zostałam ukarana przez Marka i wciąż żyłam, było swoistym osiągnięciem, coś jak klątwa bogów. Nawet spoglądano na mnie z podziwem. Nie ma tego w moim dzienniku, ale pamiętam - wydaje mi się, że pamiętam - że jedna czy dwie osoby z mojego zespołu przychodziły, aby mnie umyć. Takie sprawy jak mycie czy szukanie toalety czasem wydawały mi się mało ważne, kiedy byłam na szczycie krzywej. Raz stwierdziłam, że kończę striptiz na schodach Hali Kontaktu z D'drendtami nie wywołując rym specjalnego zdziwienia, gdy usłyszałam za sobą pojedyncze oklaski i gwizd podziwu. Odwróciłam się i ukłoniłam młodzieńcowi w szarych szortach z naszytymi drogimi kamieniami. Jego towarzyszka, starsza kobieta, odciągnęła go pospiesznie.
- Idioto - powiedziała zaambarasowana. - To C.C., Chronoskoczek. Nie gap się na nią.
Tak więc nawet obywatele ignorowali mnie z upiorną uprzejmością, która wykreślała ze spisu żyjących.
Minęły trzy miesiące; Mark, szczodry jak zawsze, płacił mi pełne uposażenie. Aż pewnego dnia, kiedy siedziałam w Głównym Korytarzu, przyszła do mnie Banny.
- Mark chce cię widzieć - oznajmiła podając mi chusteczkę. Byłam przeziębiona, a w trakcie odbywania kary nie mogłam korzystać z pomocy medyka. Banny to moja Zastępczyni; dobroduszna, krępa, czarnowłosa dziewczyna. Ma zaledwie dziewiętnaście lat - najmłodszy Skoczek, o jakim słyszałam. Wzięłam ją prosto ze Szkoły i nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie zdobyła Tymczasowego Obywatelstwa.
- Co słychać? - spytałam.
- Myślisz, że on mi mówi? - odparła pomagając mi wstać. Byłam właśnie w środkowej fazie cyklu; Mark dobrze to wyliczył. - Chcesz, żebym przywołała fotel?
- Wiesz, że umiem chodzić.
- Przepraszam, C.C. Nie chciałam cię urazić.
Pewnie, że nie. Irytowało mnie tkwiące gdzieś w podświadomości niewyraźne wspomnienie, że krzyczałam na nią... może nawet ją uderzyłam? Cholera, pewnie mi się śniło. Ostatnio trafiały mi się bardzo urozmaicone sny.
Zmusiłam się do uśmiechu.
- Wiem. Nie martw się o mnie. Powiem ci, o co chodzi, kiedy sama się dowiem.
Przyglądałam się ludziom, których mijałam po drodze do Marka, i widziałam, jak taktownie starają się na mnie nie patrzeć. Może dziś zakończę cykl. Może za parę godzin wrócę do pracy.
Zdusiłam tę myśl z łatwością nabytą w wyniku długotrwałej praktyki. Nigdy nawet nie próbowałam przewidzieć posunięć Marka.
W Arizonie, daleko ode mnie, Brian Cornwall miał swoją pierwszą wizję. Była gorąca, czerwcowa noc 1957 roku. Jego pokój znajdował się na ostatnim piętrze pensjonatu; małe, ciemne pomieszczenie z tapetami w lilie, popękanymi szybami w oknie i jedną czterdziestowatową żarówką pod sufitem. Okno było otwarte.
Znów przewrócił się na bok, rozmyślając, czy nie powinien zejść na dół, na werandę. Nikomu by nie przeszkadzał, ale inni lokatorzy wstawali wcześnie, a on nie cierpiał, gdy obcy przyglądali mu się, jak śpi.
W końcu zapadł w niespokojny sen. Śnił jeden sen po drugim; przed oczami przesuwał mu się korowód niewyraźnych obrazów i postaci, aż nagle rozbłysłe w mózgu światło, ostre i przenikliwe, zatarło wszystkie poprzednie widoki. Śniło mu się, że usiadł na łóżku, a blask stał się nieco łagodniejszy. Wypełnił cały jego pokój oblewając łóżko, biurko, kufer i półki z książkami poświatą przypominającą odblask nocnego śniegu w rodzinnym Vermoncie.
Pośród tej poświaty ujrzał teraz jakąś postać. Była to kobieta w długiej białej szacie i białej koronie na głowie, wyciągająca do niego ramiona. Jej twarzy wciąż nie widział wyraźnie.
Jednak patrząc na nią wiedział, że musi być piękna.
Zanim się dotrze do Marka, trzeba minąć Narsesa, psa łańcuchowego. A właściwie kocura o paskudnym usposobieniu i ostrych pazurach, których zawsze gotów użyć. Widok Narsesa nigdy nie sprawiał mi przyjemności, a teraz jeszcze mniej; przypominał mi o Bizancjum.
- Będziesz musiała zaczekać, C.C. Narada. Narses twierdzi, że śpiewał w chórze chłopięcym w kościele świętej Zofii; jego głos to wciąż jeszcze sopran, chociaż moim zdaniem niezbyt czysty. Jeżeli zrobili z niego eunucha, to raczej z pobudek politycznych niż artystycznych. Zanim poznałam Narsesa, wyobrażałam sobie wszystkich eunuchów jako tłustych, raczej niezbyt lotnych facetów w średnim wieku, noszących przesadnie wiele pierścionków na grubych paluchach. Narses był tylko trochę za bardzo pulchny - może o pięć czy siedem kilogramów - dość wysoki, jak na swój okres pochodzenia, przystojny i jasnowłosy. (Koniec innego stereotypu: zawsze myślałam, że wszyscy Grecy i Turcy to bruneci.) Był dość inteligentny, gdy chodziło o drobiazgi... na tyle inteligentny, by ktoś się zawsze naciął. I wszystko powtarzał Markowi.
Ledwie skończył mówić, kiedy drzwi się rozsunęły. Mark wyglądał na beztroskiego dwudziestopięciolatka o kręconych kasztanowatych włosach, czarnych oczach i bez żadnych zmartwień na głowie. Tak samo wyglądał, kiedy go poznałam dziesięć lat temu. - Wejdź, proszę, Carol. Narses, możesz opróżnić rury.
Rury środowiskowe? Czyżby naprawdę naradzał się z D'drendrami, jak głosiły plotki? Weszłam za nim i jeszcze zobaczyłam zjeżdżające pod podłogę rury. Za późno; ktokolwiek w nich był, już zniknął.
- Myślę, Carol, że masz się dobrze. Siadaj, to miejsce przy pandidorze jest najlepsze.
Tylko on nazywa mnie Carol. Carol Celia Cordray to ja, ale wszyscy nazywają mnie C.C. od kiedy skończyłam dwa lata, od czasu słonecznych ranków w południowej Kaliforni. Jedyną inną osobą, która nazywała mnie Carol... mniejsza o to, to było dawno temu, w każdym znaczeniu tego słowa. Nie musimy opowiadać o tym, co było, zanim nas zwerbowano.
Mark uśmiechnął się miło.
- Mam nadzieję, że rozumiesz mój punkt widzenia co do przestrzegania właściwej procedury w czasie przejść. Troska o wygodę to rzecz chwalebna i potrzebna, ale nie możemy pozwolić, aby kolidowała z zasadami D'drendtów. Czy mogę uznać, że nie muszę już wracać do sprawy Bizancjum?
- Myślę, że możesz - odparłam spokojnie.
- To świetnie. Po naszej rozmowie zgłoś się, proszę, do medyka, który przerwie cykl - rzekł podając mi teczkę. - Przygotowałem coś raczej niezwykłego, coś, z czym, jak sądzę, powinnaś sobie poradzić. Zachowaj to w tajemnicy; nie chcę, aby wiedział o tym ktokolwiek oprócz ciebie i twojego zespołu.
Przeglądałam akta. Zawierały karty danych i zdjęcie młodego człowieka ubranego w stylu z około 1955 roku. Na tyle blisko mojego punktu startowego, abym mogła to stwierdzić. Były też inne fotografie, w różnym wieku, i charakterystyka medyczna, ale na żadnym zdjęciu nie był starszy niż na pierwszym.
- Brian Cornwall - powiedział Mark. - Dwadzieścia osiem lat, węzeł czasowy 1957; urodzony w Montpellier, stan Vermont, w czerwcu 1929 roku.
- Nazwisko brzmi znajomo.
- Był artystą cieszącym się sławą. Głównie po śmierci, jak sądzę, ale mogłaś o nim słyszeć; to blisko twojej ramki czasowej, prawda?
Policzyłam w myślach i stwierdziłam, że w rzeczywistości miałam w tym węźle około pięciu lat; gdyby ktoś inny zadał takie pytanie, Mark zrobiłby się siny z wściekłości. Skoczkowie nie pytają o takie rzeczy. Jednak mimo wszystko to on mnie zwerbował; nie było po co udawać, że tego nie wie.
- Dość blisko. Wydaje mi się, że słyszałam o nim na uczelni. Słabo to pamiętam.
- To nieważne. Tak samo jak Brian Cornwall. Przejrzałaś jego dane? Bardzo inteligentny, introwertyk, niewysokie mniemanie o sobie... typ osobowości, jaka w obrazkowej mowie jego czasów zostałaby określona jako potencjalnie schizofreniczna.
- Dziś moglibyśmy to wyleczyć.
- Moglibyśmy. Jednak nie chodzi nam o leczenie, ale raczej o pogłębienie tego stanu. Zauważ, jak gwałtownie urywa się jego linia życia. Zginął w pożarze budynku, w którym pracował.
- A więc werbujemy Briana Cornwalla?
Wszystko pasowało. Wysoki potencjał i kompleks niższości, życiorys łatwy do zmodyfikowania bez naruszania układu - tak jak w przypadku moim i wielu innych.
- Nie interesuje nas Brian Cornwall. Interesuje nas to.
Tym razem nie zwyczajna fotografia, ale prawdziwa, trójwymiarowa reprodukcja rzeźby z jakiegoś miękkiego, błyszczącego kamienia. Z początku myślałam, że to abstrakcja, lecz wodząc wzrokiem po płynnych liniach stwierdziłam, że rzeźba ma szyję, oczy...
- To ptak - powiedziałam z zachwytem.
- Mhm. Mewa, wyrzeźbiona z chalcedonu. Stworzył ją nieznany japoński artysta gdzieś przed rokiem 1880. W ciągu ponad stu lat przeszła przez szereg małych muzeów i wystaw. W końcu zaczęto ją dostrzegać. Od tej pory jej wartość stale rosła... Już od dawna jest bezcenna.
- Mamy ją wydostać? To nie będzie chyba trudne. Kim był ten "nieznany artysta" ?
- Rzeczywiście nieznany. Próbowałem go wytropić i ustalić pochodzenie rzeźby, ale powstała w złym okresie. Układ chronostatyczny nad Kioto był straszny: sztorm temporalny trwający przez sześć lat. Dwanaście lat później rzeźba pojawiła się w San Francisco i od tej pory jej historia jest dobrze udokumentowana. Zabrał reprodukcję.
- Musisz mi wierzyć na słowo, że najlepszym okresem na jej wydostanie jest rok 1957. Przez pięć lat czekałem na komunikat o dobrym układzie i dziś rano progności zameldowali, że w każdej chwili może się otworzyć doskonałe okno. Rzeczywiście, fala jest dość blisko, tak że możesz bez trudu podjąć obserwację; jak tylko skończysz u medyka, zabierz Banny do laboratorium i zacznij się wczuwać.
- Dobrze. A Brian Cornwall?
- Może zdołamy się nim posłużyć jako kimś w rodzaju specjalnego agenta. Po pierwsze, znajduje się praktycznie w centrum sprawy; mewa stoi w muzeum, w którym on pracuje. Sąsiedzi uważają go za oderwanego od rzeczywistości, tak że możemy się z nim skontaktować nie martwiąc się o to, że coś chlapnie. Jego przeszłość sugeruje, że może być podatny na perswazję. Przeczytaj dane.
Powiedział to tym swoim tonem oznaczającym "teraz możesz już odejść", więc wstałam z fotela.
- Nawiasem mówiąc - dodał - nawiązałem już kontakt. Nie dziw się.
Czemu miałabym się dziwić? Co mnie to może obchodzić, że już nawiązał kontakt?
Przeszliśmy do sekretariatu, gdzie czekał Narses, wyglądający na zgorzkniałego.
- Może byś dał Carol pieczątkę do medyka? - powiedział mu Mark.
Narses wolno sięgnął do szuflady po pieczątkę. Kiedy ją przycisnął do mojej ręki, powiedziałam:
- Rozchmurz się, kochanie. Następnym razem to możesz być ty.
Mark uśmiechnął się; lubił, kiedy ludzie ubliżali Narsesowi. Ja i tak byłabym dla niego niegrzeczna, po prostu ze względu na niechęć, jaką do niego czułam. Gdy odkładał pieczątkę, zauważyłam, że ma bransoletkę ze złota i szafirów, bliźniaczą do tej, jaką nosił Mark. Kiedy ostatnio byłam w stanie cokolwiek zauważyć, nosił złoto i rubiny. Okres kary trwał dłuiej, niż sądziłam. Miałam nadzieję, że wszystkie zmiany okażą się tak niewielkie.
Powiedziałam Banny, żeby zaczekała na mnie w laboratorium, i poszłam do medyka. Angelo Poguno był Skoczkiem niemal tak długo jak ja, chociaż zajmował się stroną medyczną i nigdy nie skakał na fali. Właściwie powinnam mówić o nim "Angelo", ponieważ Mark używał tylko naszych imion, co, jak sądził, bardziej upodabniało nas do obywateli - a może nawet do D'drendtów. O ile wiem, do dnia dzisiejszego jestem jedyną osobą, która zna nazwisko Angela. Kiedyś dokładnie przejrzałam sobie niektóre teczki personalne... to długa historia i nikt jej nigdy nie usłyszy. Jednak czasem rozbieżności między danymi a tym, co Skoczkowie opowiadają o swojej przeszłości, są naprawdę zabawne.
- C.C., kochanie, już najwyższy czas, żebyś zakończyła karę. Trzymam to dla ciebie od dwóch tygodni.
Podniósł zakorkowaną probówkę z napisem "C.C." i zaczął grzebać wśród swoich igieł.
- Wracam od dziś do pracy.
- Uhm! To ci schrzania zdrowie gorzej niż narkotyki. Spójrz prawdzie w oczy, kochanie; jesteś genetycznie nieprzystosowana. Powinnaś być w służbie pomocniczej, jak ja. Powiedz tylko słowo, słodziutka, a znajdę ci miejsce w sekcji medycznej.
To mówiąc wbił mi pierwszą igłę w żyłę.
- Już mi to opowiadałeś, kmiotku. Tylko że w służbie pomocniczej nie dostaje się punktów Zasługi; musiałabym żyć jeszcze z pięćset lat, żeby wykupić sobie obywatelstwo.
- A cóż to takiego - obywatelstwo? Lubię moje życie takim, jakie jest. Mam swoich przyjaciół, swoją pozycję, kwaterę, o jakiej nigdy nie marzyłem tam, w Neapolu. A obywatele szaleją za nami, jakbyśmy byli gwiazdami filmowymi.
- Tylko dlatego, że są tacy głupi. - To musiał być efekt zniesienia uwarunkowania emocjonalnego, bo stwierdziłam, że mówię więcej, niż powinnam, nawet do Angela. - Ang, kiedy pierwszy raz znalazłam się w Korytarzu, uważałam obywateli za bogów z Olimpu. Wiesz, co myślę teraz? To męty. Odpadki, które pozostały, kiedy odeszli prawdziwi ludzie.
- Ach, tak? A dokąd odeszli?
Rozmawiając ze mną, ze spokojem robił swoje. Druga igła bezboleśnie wbiła się w moje ramię.
- A dokąd udają się Skoczkowie, którzy wykupili obywatelstwo? Daleko, zobaczyć Kosmos. Tak właśnie kiedyś zrobię, jeśli dożyję. Chcę zobaczyć, gdzie się wszyscy podziali. Chcę się przekonać, czy D'drendtowie są wszędzie. Chcę znaleźć naszych potomków i zapytać, czy D'drendtowie naprawdę wygrali wojnę.
Angelo wydawał się trochę przestraszony. Prawdopodobnie nasza rozmowa była nagrywana. Jednak rozważania nie są przestępstwem, a przynajmniej wszyscy je popełniają - coś jak palenie marihuany w moim okresie pochodzenia.
- Kochanie, któż jak nie ty ma wiedzieć, kto wygrał wojnę. Masz dostęp... możesz spojrzeć na fale czasowe.
Potrząsnęłam głową.
- Te lata są niedostępne. Zły chronoukład, mówią nad całą planetą? A ponadto...
Teraz wydawał się naprawdę wystraszony. Wiedziałam, że nie powinnam się z nim droczyć, więc roześmiałam się i powiedziałam:
- Nie marszcz tak groźnie brwi, Angelo. Istnieją naprawdę ważkie, rozsądne, zatwierdzone przez rząd powody, żeby trzymać te lata pod kluczem. I całe szczęście, inaczej mogłabym spróbować urzeczywistnić moje drugie marzenie.
- A co nim jest? - spytał posłusznie.
To jedna z przyczyn, dla których go lubię. Ciekawość i dyskrecja płynąca z silnie rozwiniętego instynktu samozachowawczego występują u niego w równych, potężnych dawkach.
- Chcę się zbuntować... wepchnąć palce między drzwi... sprawdzić, czy nie da się zmienić czasu.
- Nie da się.
- Do licha, kochasiu, nie wciskaj mi tego, co oboje słyszeliśmy w Szkole. Kto mówi, że się nie da? Banda ludzi, którzy są żywo zainteresowani tym, żeby się nie dało! Zmęczyło mnie zachowywanie status quo. Zmęczyło mnie taszczenie holokamer przez ściany czasu i zdobywanie dowodów na to, co władze chcą udowodnić w tym tygodniu.
- Nie wiedziałem, że zadania, które wyznacza ci Mark, są takie nudne.
Zignorowałam to.
- Chcę z tym skończyć albo wykonywać własne zadania. Chcę... - Chcesz mnóstwa niebezpiecznych rzeczy - powiedział stanowczo.
- Nie martw się, przyjacielu. W głębi serca jestem tchórzem. To, czego chcę, nie ma nic wspólnego z tym, co naprawdę zrobię, jeśli będę miała okazję. Właśnie zakończyłam karę, pamiętasz? Zamierzam być grzeczną dziewczynką.
Naprawdę tak myślałam. Co oznaczało, że nie miałam zamiaru mówić Angelo o kilku sprawach, o których myślałam między emocjonalnymi szczytami i dolinami, jakie dopiero co przebyłam. Jak na przykład: dlaczego niektóre z moich zadań nie polegały tylko na zbieraniu danych? Mogłam zrozumieć transfery - sprowadzanie było zaakceptowaną częścią naszego działania - ale parę razy kazano mi pozostawić różne rzeczy. A raz nawet zniszczyć jakieś urządzenie. Czy wszystko to było częścią niezmiennego układu rozpoczętego Wielkim Wybuchem? Czy też zmieniłam historię w jakiś sposób ułatwiając D'drendtom zwycięstwo? Czy to mieli na myśli wykładowcy w Szkole, kiedy mówili o "sięgających wstecz prawach zwycięzców"?
Widzicie, cały kłopot w tym, że nie tyle chciałam robić niebezpieczne rzeczy, co wiedzieć.
Angelo potrząsał głową.
- Ja trzymam się z daleka od polityki, kochanie, całkowicie. My, Neapolitańczycy, preferujemy życie uczuciowe i artystyczne. Neapolitańczyk, cholera. Angelo był z New Jersey, rok 1964. - I zrobiłeś w tej dziedzinie jakieś postępy? - zapytałam.
- To nie o moje postępy trzeba się martwić, tylko o twoje. Nie sądzę, żebyś się z kimś przespała, od kiedy tu jesteś.
- Co mam na to powiedzieć? Jestem z natury powściągliwa.
- Z natury powściągliwa! Komu to mówisz? Wiesz, że w Szkole chodziliśmy do tej samej klasy, a od kiedy zaczęłaś podróżować, praktycznie codziennie przychodziłaś tu na badania - i minęły blisko dwa lata, zanim powiedziałaś do mnie coś więcej poza "czy mam podwinąć rękaw"?
Musiałam się uśmiechnąć.
- Byłam wtedy trochę zajęta. Naprawdę, Angelo, nie bierz sobie tego do serca. Kiedy tu przyszłam, ci z Psychosekcji ostro się do mnie zabrali. Nadal niewiele pamiętam z przeszłości - to znaczy z okresu przed rekrutacją. Jednak zrobiłam się potem bardziej otwarta, no nie?
Przewrócił oczami.
- Kiedy ostatni raz byłaś na przyjęciu u obywateli?
- Och, Ang, to okropnie nudne imprezy.
- Dziś wieczór coś jest w Północnym Korytarzu. Będzie tam jedna z moich byłych kochanek. Jeśli pójdziesz ze mną, to zaimponuję jej opowiadając, jak dopiąłem tego, że C.C., Czołowy Chronoskoczek, zimna ryba, która nigdy z nikim nie chodzi, przyszła ze mną na przyjęcie.
- Czy tak właśnie wszyscy o mnie myślą?
- Nie martw się, kochanie, to tylko poprawia twoją pozycję. Jednak zaryzykuj ją dla mnie, dobrze?
- Myślę, że nie umrę od tego. W porządku. To może być interesujące; zobaczę, jakiej stukniętej modzie hołdują teraz obywatele.
Pocałował mnie w policzek, bardzo cnotliwie jak na rzekomego Neapolitańczyka. Szkoda, że nic nas nie łączyło; bardzo podziwiałam Angela. Z pewnością doskonale sobie radził w społeczeństwie, w jakim żyliśmy. Co przypomniało mi...
- Ang, czy słyszałeś coś o tym zadaniu, które przydzielił mi Mark?
Jego twarz straciła wyraz.
- A co powinienem słyszeć?
To takie denerwujące i takie do niego podobne. Traktował informacje tak, jak niektórzy ludzie traktują stare graty na strychu. Wprawdzie wydają się bezużyteczne, ale po co je rozdawać, skoro kiedyś ktoś może zechcieć je kupić?
Westchnęłam. - A więc do zobaczenia wieczorem.
Banny wraz z zespołem już obserwowali okres, co mnie rozgniewał; nie jestem przyzwyczajona zaczynać coś od środka. Odciągnęłam ją na bok.
- Co się dzieje, Banny? Wiesz coś o tym? Czy też powinnam przejrzeć dane, zanim spytam?
Wyglądała na zakłopotaną.
- Nic nie wiem. Po prostu stosujemy się do instrukcji Marka. Nawet nie dali nam harmonogramu.
- Mark instruuje was osobiście?
- Czasem przysyła Narsesa... Ale właściwie to tak.
A więc Mark znów cichaczem robił coś na własną rękę. Wiedziałam, że coś się szykuje, kiedy opowiadał mi, jak próbował ustalić pochodzenie mewy; nigdy nie zajmowałby się takimi szczegółami, gdyby nie zamierzał sam jej sprzedać. Pewne oznaki wskazywały na to, że Mark pokątnie handlował z D'drendtami; z pewnością miał o wiele za dużo władzy i pieniędzy, niż wynikałoby to z jego stanowiska. Mimo wszystko był tylko kierownikiem sekcji, jednym z czterech i w dodatku człowiekiem.
Nie wiedziałam, co planuje, ale Banny była moją Zastępczynią. Musiała wiedzieć więcej.
- Usiądź przy mnie na parę minut, zanim zaczniemy. Przejrzymy dane.
Uśmiechnęła się z ulgą. Rozłożyłyśmy odbitki i zaczęłyśmy poznawać życie Briana Cornwalla.
Był skrytym dzieckiem; nie miał wielu towarzyszy zabaw. Wychował się na farmie swego ojca w Vermont, razem z dwiema starszymi siostrami. Jego ojciec był widocznie wykształconym farmerem, a poza tym również uznanym artystą. Do akt dołączono kopię szkicu tuszem, wykonanego przez Briana, kiedy miał dziewięć lat; rysunek był świetny. Rycerz króla Artura jadący przez las i ukryty za drzewem łucznik. Zupełnie profesjonalne dzieło, przyciągające uwagę, po prostu okrutnie piękne. Trudno uwierzyć, że był to rysunek dziewięciolatka.
- O rany, Ban - powiedziałam podając jej rysunek. Spoglądała nań przez kilka minut.
- Tu podają, że miał d z i e w i ę ć...
- Wiem, wiem.
Czytałam dalej. Podobnie jak jego siostry, spędzał sporo czasu w bibliotece ojca, który wyraźnie preferował Waltera Scotta, Tennysona, Morte d'Arthur itd. Dość późno jak na chłopca z dwudziestego wieku dowiedział się, że bajki i rzeczywistość to nie to samo. Tylko skąd wziął się jego kompleks niższości? Każdy, kto umie tak rysować... ach, tu jest. Ojciec, mądry i hojny rodzic, który opłacał naukę Briana w domu i jego pobyt w Yale, nigdy nie rozmawiał z nim o jego dziełach. Z zazdrości? Z powodu źle pojętego nieingerowania w sprawy syna? Nigdy się tego nie dowiemy. Jednak Brian uznał to za objaw zażenowania jego brakiem talentu.
- Psychosekcja straciła na to sporo czasu - powiedziałam. Musieli wystawić Markowi słony rachunek.
- Obciąży tym D'drendtów - powiedziała zdziwiona Banny. Nie może, jeśli robi na własną rękę coś, do czego nie zechce się oficjalnie przyznać, pomyślałam. Czasem zastanawiam się nad moimi współpracownikami; czy są tak dyskretni, czy po prostu tępi? Nawet Banny, jedna z najinteligentniejszych... no, chyba jednak są dyskretni. Zapewne wszyscy doskonale znają sztuczki Marka i tylko instynkt samozachowawczy powstrzymuje ich od komentarzy.
Odłożyłam akta.
- Jaki mamy na niego haczyk? W jaki sposób skłonimy go do współpracy?
Banny wyglądała na zmieszaną.
- Wiesz, że my tylko wykonujemy rozkazy i to ślepo. Nie wiedzieliśmy, że tak będzie.
Spojrzałam na nią uważnie.
- No?
- Puściliśmy mu holo. Chyba wymyślili to ci z Psychosekcji. Jeden z tych archetypów... zaczęliśmy, kiedy spał, a potem daliśmy mu się zbudzić i zobaczyć...
- Pokażcie mi.
Takie owijanie w bawełnę nie było w stylu Banny.
Puściła mi to. Łagodna poświata, a potem jego imię na granicy słyszalności. Archetyp pojawił się w centrum; postać bogini-madonny, jaśniejąca i piękna. Mogłam sobie wyobrazić skojarzenia ze światem jego dzieciństwa; Maria, Ginewra, Królowa Wróżek. I wszystko miało posmak niewinności i dobroci sprawiający, że aż do bólu chciało się w to uwierzyć. Gdy holo zgasło, stwierdziłam, że ze złością szarpię się za włosy.
Mark dał jej moją twarz.
Pomogłam zespołowi przygotować się do obserwacji nie mówiąc słowa, a i oni się do mnie nie odzywali. Wydawali się zmieszani tym, że zabrali się do tego beze mnie, ale jak powiedziała Banny, tylko wykonywali rozkazy. Skoczkowie nie mają wyboru. - Jak fale? - spytałam w końcu Banny.
- Jesteśmy prawie równolegle - powiedziała. - Teraz są o siedem dziesiątych szybsi niż my. Synchronizacja dostateczna, by obserwować, ale za mało, aby coś wysłać lub zabrać.
- Z wyjątkiem hologramów - powiedziałam i natychmiast pożałowałam tego. Zmusiłam się do uśmiechu. - Zapomniałam ci powiedzieć, że dobrze się spisywałaś, kiedy mnie nie było. Dziękuję.
- Proszę - powiedziała, przypinając mnie do fotela. Wiesz, brakowało nam ciebie.
Podeszła do konsoli, aby ustanowić połączenie, zatrzymując się tylko na moment, żeby połknąć pigułki. Też chciałabym je zażyć, ale jestem na nie uczulona. W pewnym sensie to ironia losu. Jestem jednym z najlepszych Skoczków, ale moje ciało jest zupełnie bezbronne wobec fal.
- Kiedy będziecie gotowi, zaczynajcie - powiedziałam i ledwie skończyłam mówić, gdy ocean zawirował wokół i zabrał mnie ze sobą.
Prąd był szybki. Tu i tam we mgle pojawiali się ludzie i obrazy, ale przelatywałam obok. Czułam, jak radość pędu i wolności przenika mnie, upaja. Tak dawno tego nie doznawałam. O wiele za szybko prąd zwolnił, prawie zupełnie ustając; byłam w oknie czasowym. Widziałam ludzi i cienie nabierające ostrości i wiedziałam, że jeśli zostanę w oknie, obrazy staną się jeszcze wyraźniejsze. Jednak nie miałam ochoty zostawać; chciałam jeszcze trochę pojechać na fali. Odsunęłam się próbując dotrzeć do silniejszych fal przepływających tuż obok... Przerwał mi wszakże głos Banny wiążący mnie z laboratorium.
- Według wskazań jesteś w stanie czasowym - powiedziała przypominając mi o obowiązkach i ewentualnej karze:
Zmusiłam się do powrotu do okna.
Środek okna wypadł na muzeum; tam wszystko było najostrzejsze. Jednak nie dojrzałam nigdzie Briana Cornwalla; chociaż było południe i obowiązki prawdopodobnie wymagały jego obecności. 7.nalazłam prąd poprzeczny i wyjechałam na zewnątrz, do małego parku z nieczynną fontanną. Brian był tam. Miałam nadzieję, że szkicuje coś, co będę mogła kazać sfotografować; na razie obraz był zbyt rozmazany, aby coś powiedzieć. Kiedy się zbliżyłam, zobaczyłam, że karmi gołębie. Byłam rozczarowana, ale skorzystałam z okazji, żeby obejrzeć go w "prawdziwym życiu". Sądzę, że ktoś, kto nie jest Skoczkiem, mógłby się uśmiać; jego czas płynął o siedem dziesiątych szybciej od mojego i zdawało się, że oglądam przyspieszony film. Gwałtownie wymachiwał rękami sypiąc ziarno na trotuar. Byłam na tyle przyzwyczajona, że nie zwracałam na to uwagi i patrzyłam tylko na jego twarz. To była dobra, myśląca twarz; jednak w oczach widniał jakiś niepokój, jakby szedł przez życie w za ciasnych butach. Biedny Brian. Może ulżyłoby mu, gdyby wiedział, jak mało czasu mu zostało.
Wróciwszy z rekonesansu do laboratorium skorzystałam ze swoich dwóch minut łaski, żeby zapytać Banny o naszą strategię.
- Czy mają jakieś prognozy, co do tego, kiedy osiągniemy synchronizację? Jeżeli nie wcześniej, jak po jego śmierci, to tracimy na niego czas.
- Nie są tego pewni. Oni nigdy nie są pewni; znasz prognostów. Jednak on nie umrze jeszcze przez trzy miesiące jego czasu. Sprawa wygląda dobrze.
- Dla nas tak - zgodziłam się. - Szkoda. Ten rysunek był wspaniały.
- On też źle nie wygląda - powiedziała Banny. Zobaczyłam, że w lewej ręce trzyma jego fotografię.
Nie uważałam, żeby odznaczał się szczególną urodą. Przede wszystkim był blondynem, a więc nie w moim typie, a ponadto wyglądał dość pospolicie. Jednak miał myślącą twarz, jak to już wcześniej mówiłam.
- Każdy ma swój gust; osobiście wolę tych z ludu Dervana.
- Oni są jak ze snu. Jak na człowieka, ten mężczyzna jest wystarczająco urodziwy.
Wzruszyłam ramionami, bo z takimi stwierdzeniami nie sposób polemizować.
- Ban, czy słyszałaś coś o przyjęciu w Północnym Korytarzu...
Urwałam i odprawiłam ją gwałtownym gestem. Moje dwie minuty dobiegły końca. Banny wyszła i zostawiła mnie wymiotującą do wiadra stojącego przy fotelu. Następne pół godziny będzie mi się bardzo dłużyć. Boże, jakże bym chciała nie mieć uczulenia na te pigułki.
Przed powrotem do swojej kwatery postanowiłam przejść się Korytarzem Skoczków. Po pierwsze, minęło sporo czasu, od kiedy ostatnio dobrze się przyjrzałam otoczeniu. Po drugie, obejrzałam następne holo, które zamierzali puścić Brianowi Cornwallowi, i chciałam się pozbyć przykrego smaku w ustach.
Mijałam mnóstwo osób, które znałam; wszyscy uśmiechali się, a niektórzy mnie pozdrawiali. Byłam zadowolona, że moja pozycja jest nadal pewna. Zamówiłam jakąś chińską potrawę u "Chana i China". Lokal jak zwykle roił się od Skoczków. Chan i Chin to jedyni Chronoskoczkowie, jakich znam, którzy wykupili obywatelstwo i zostali w Korytarzach. Wiele lat temu zrezygnowali z Podstawowego Uposażenia i robili worki pieniędzy. Widziałam kilku nauczycieli, których pamiętałam ze Szkoły; siedzieli przy stole z kilkoma byłymi Skoczkami. Jasne, że byłymi: wszyscy pokaźnej tuszy. Trudno pozbyć się nawyku obżarstwa po podróżach, nawet jeżeli się już nie skacze. Wciąż cieszyli się swoją pozycją, cenieni i potrzebni przy szkoleniu nowych kandydatów ale nie byli obywatelami i nie dostawali antygeriatryny. Na ich twarzach widać było zmarszczki starości. Nie pozwól, żeby ci się to przytrafiło, C.C., powiedziałam sobie w duchu, zdobądź swoje obywatelstwo i zmykaj stąd.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Jeżeli moja pozycja będzie dostatecznie wysoka, mogą mi zaproponować antygeriatrynę; a mając te dodatkowe lata, jakie mi zapewni antygeriatryna, może zdobędę wystarczająco dużo Zasług, aby uzyskać obywatelstwo. Jeden dwudziesto- czy trzydziestoletni okres tego nie załatwi. Jednak pozycję trudno utrzymać i będę musiała uważać, żeby nigdy jej nie stracić; wprawdzie zapewne bym ją odzyskała, ale nie mogłam sobie pozwolić na związaną z tym stratę czasu. Spójrz na tych Skoczków, mówiłam sobie w duchu, wypadli z gry, już nigdy nie zostaną obywatelami, niezależnie od pozycji.
Sama wprawiałam się w przygnębienie, a przez ostatnie parę miesięcy miałam go aż za dużo. Wyszłam więc i ruszyłam Korytarzem obok Szkoły. Na podwórku prowadzono ćwiczenia na zdolność koncentracji. Kierowała nimi nauczycielka, którą pamiętałam ze swoich szkolnych dni. Ani trochę nie wyglądała starzej (Antygeriatryna? Czy też po prostu cechy biologiczne? Podstawową zasadą związaną z antygeriatryną jest nigdy nie pytać i nie mówić, że się ją zażywa...) i na szyi nosiła gruby kreteński naszyjnik ze złota. "Oderwijcie się", mówiła do nich swoim łagodnym głosem. Moje uwarunkowanie było tak głębokie, że prawie jej usłuchałam. Blisko dwudziestu uczniów siedziało pod konsolą na środku dziedzińca. Większość miała twarze bez wyrazu, zamknięte oczy i oddychała w rytmie zrównanym z pulsowaniem ekranu. Niemal co trzeci wydawał się niespokojny, zdziwiony, niepewny, czego od niego oczekują. Będą musieli to pojąć dość szybko, pomyślałam. Nigdy nie pytałam, co przydarzyło się tym, którzy nie podołali, ale odpowiedź wydawała się oczywista.
Za Szkołą skręciłam w krótki boczny korytarzyk prowadzący do Głównego Korytarza - i nieomal wpadłam na Dervana. Dervan był przedmiotem moich marzeń (och tak, właśnie t e g o rodzaju marzeń!), od kiedy zostałam zwerbowana. Teraz stał zwrócony do mnie plecami, ale nie musiałam patrzeć, aby widzieć tę piękną, delikatną twarz, wygięte brwi i kobaltowe oczy, seledynowe pióro-włosy, które sięgały za kształtne uszy i opadały na kark. Sprężyłam się - jak zawsze w pobliżu Dervana będę musiała być bardzo, bardzo czujna.
Dopiero po chwili zorientowałam się, że w korytarzu jest ktoś jeszcze. Dervan rozmawiał z dziewiętnasto- lub dwudziestoletnim uczniem, jeszcze w mundurze. Chłopiec nie zdawał sob
ie sprawy z mojej obecności, omotany oczami i głosem Dervana, i sposobem, w jaki wszyscy przedstawiciele jego rasy wytwarzają intymny nastrój między sobą a każdym, kogo wybiorą.
Niech szlag trafi Dervana. Wybieranie ofiar prosto ze Szkoły to jak zrywanie dojrzałych jabłek. No bo jakich dostajemy uczniów? Nie potrzeba nam ludzi, którzy mają "powód" - są skazani na śmierć lub zniknięcie. Nie potrzeba nam inteligentnych i umiejących się przystosować, czy niemożliwych do odkrycia talentów do podróży po falach. Potrzeba ludzi, którzy spieprzyli swoje życie tak bardzo, że potulnie pójdą za każdym, kto im obieca, że wszystko znów odzyska sens. Nowi rekruci to żałośnie uległa banda. Wiem to z doświadczenia.
- Przepraszam - powiedziałam głośno. Uczeń spojrzał na mnie ze złością, niezadowolony, że przerwałam melodyjny monolog Dervana. - O, Dervan! Miło mi cię widzieć. Nie wiem, czy słyszałeś, ale na jakiś czas wypadłam z obiegu, byłam na karnym cyklu...
- Słyszałem - powiedział chłodno, nie dodając do swego łosu tego czegoś, czego używał w rozmowie z uczniem. Mimo to przyjemnie było go słuchać.
Próbowałam wymyślić coś, co dałoby mi pretekst do rozdzielenia go z uczniem. Nie wiem, czemu naszedł mnie ten samarytański odruch, ale nic na to nie mogłam poradzić.
- Idziesz może na przyjęcie w Północnym Korytarzu? Ja właśnie tam zmierzam.
- Być może. Jeszcze się nie zdecydowałem. Chyba że Paul zechce pójść ze mną...
Paul wyraźnie miał taką ochotę, jak szczeniak, któremu obiecano spacer.
- Potrzebowałby przepustki od nauczycieli, a wiesz, jak niechętnie je dają.
Nie patrz na mnie z taką wściekłością, idioto, pomyślałam pod adresem ucznia. Będziesz miał szczęście, jeśli zamkną cię aż do końca szkolenia. Jak też udało mi się dożyć promocji? Chyba jestem w czepku urodzona.
- Och, może po prostu pójdziemy na przyjęcie i przeprosimy później. Pamiętasz, C.C., że mam trochę wpływów u nauczycieli. Zmierzyłam go wzrokiem.
- Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, Dervan. Naprawdę. Spojrzał na mnie chytrze... Jezu, ta cudowna twarz!
- Chyba nie. Ktoś mógłby powiedzieć nauczycielom, zanim miałbym okazję szepnąć im słowo. Nic nie szkodzi, Paul - powiedział odwracając się do ucznia. - Zrobimy to następnym razem.
Ten idiota był naprawdę bliski płaczu.
- Idź, zobaczymy się na przyjęciu - powiedziałam do Dervana. - Chciałabym chwilę porozmawiać z Paulem.
Dervan uśmiechnął się.
- Jeżeli chcesz tracić czas, to proszę. .
Odwrócił się i zniknął w głębi korytarza - uosobienie wdzięku - a Paul i ja w milczeniu powiedliśmy za nim wzrokiem. Chłopak obrócił się do mnie gwałtownie.
- Co ty sobie wyobrażasz? Nawet cię nie znam...
- Zamknij się! - powiedziałam tonem Kapitana Zespołu Chronoskoczków, którym w końcu jestem. Zamknął się, zdziwiony. - Teraz spróbuj chwilę pomyśleć i powiedz mi, co takiego zrobiłam?
- No... mieliśmy iść na przyjęcie, wiesz... - Jakie przyjęcie? Gdzie?
Usiłował sobie przypomnieć. Samo przyjęcie, rzecz jasna, nie zapisało się w jego pamięci i nie o to był zły. Po prostu czuł, że działo się z nim coś strasznie ważnego i wspaniałego, a ja to przerwałam. .
Na szczęście dla niego. Próbowałam mu uświadomić kilka faktów, zaczynając od tego, że życie tu, w bardzo Dalekiej Przyszłości, to nie sielanka.
- Wiem, że nic nie przychodzi lekko - odparł z pogardą. Nauczyciele mówili nam, że będziemy musieli zapracować na siebie i że nie będzie to łatwe.
- To ładnie z ich strony. Ale nie mieli czasu, żeby przestrzec was przed każdym lwem, jakiego napotkacie w tej dżungli. Oni zajmują się procentami. Pozwalają wam, żółtodziobom, wałęsać się bez opieki, a jeśli połowa z was dotrwa do promocji, stawiają szampana i wydają przyjęcie.
- Jesteś z dwudziestego wieku, prawda - zapytał nagle Paul. - Ja też.
- To dobrze dla ciebie - powiedziałam tym razem bez ironii. - Masz szansę na to, że po promocji zostaniesz wybrany przez dobry zespół. Dobry szef sekcji zazwyczaj tworzy szkielet swego zespołu z rekrutów z dwudziestego i dwudziestego pierwszego wieku.
Paul zmarszczył brwi.
- Czy to nie jest nielegalne?
- To bez znaczenia. Chodzi o to, żebyś doczekał promocji: Dervana powinieneś unikać, tak jak wszystkich, co wyglądają tak jak on. To nie ludzie i nie D'drendtowie, i ludzie nie powinni z nimi przestawać. Przynajmniej z niektórymi z nich - a nie masz jeszcze odpowiedniego doświadczenia, aby odróżnić jednych od drugich.
Uparcie spoglądał w ziemię. Nie wzięłam sobie tego do serca; znam wrażenie, jakie wywołuje Dervan.
- W porządku. Udzielę ci krótkiej lekcji ksenobiologii. Przede wszystkim będziesz spotykał tylko samców z rasy Dervana, nigdy samice. Samice nie są wcale tak inteligentne... nie, to nie całkiem tak. Jednak one się nie liczą, odwalają tylko czarną robotę dla samca, z którym są związane. Widzisz, samce to dumne pawie, podróżnicy i uczeni - ci, którzy mają w życiu samą radość. Natomiast żony Dervana, jeżeli jakieś ma, czekają na jego planecie żyjąc pamięcią o nim, rozumiesz?
- Nie. Westchnęłam. - To tak jak cechowanie baranów, wiesz? Czytałeś kiedyś Konrada Lorenza?
Znów zrobił się zły. Powiedziałam pospiesznie:
- Na planecie Dervana samce wybierają sobie towarzyszki godów w taki sposób, że wywierają swoje piętno na samicach. Zwykle zdarza się to za młodu. Od tej pory samica jest już na całe życie emocjonalnie związana z danym samcem. Myśli tylko o nim, chce nosić jego dzieci i wychowywać je, i traci wszelkie inne zainteresowania. Sądzę, że z jej punktu widzenia też jest szczęśliwa, bo codziennie widzi swoje bóstwo... Jednak nie wydaje mi się, żebyś tylko tego oczekiwał od życia, co, Paul?
- Że jak? - Nareszcie zdołałam przyciągnąć jego uwagę.
- Tę zdolność oddziaływania wykazują tylko w stosunku do samic swego gatunku; samcy są na to niewrażliwi. Wyobraź sobie, jak byli zaszokowani, gdy stwierdzili, że mogą w ten sposób działać na ludzi i to obu płci. Niektórzy przedstawiciele rasy Dervana byli tak zaszokowani swoją zdolnością oddziaływania na mężczyzn - z ich punktu widzenia samców o tej samej pozycji - że stali się zboczeńcami. Przynajmniej w oczach własnej rasy. To dlatego Dervan żyje w Korytarzach. Jego lud by go odtrącił, gdyby żył na rodzinnej planecie.
Paul spojrzał na mnie tak, jakbym go uderzyła. Powiedziałam łagodnie:
- Dervan jest Kapitanem Zespołu, tak samo jak ja. Tylko że jego ludzie dosłownie oddaliby za niego życie. I czasem naprawdę tak się dzieje, kiedy skoki nie idą tak, ;ak je zaplanowano. Jeżeli nie chcesz zostać rzucony, na pożarc~e , trzymaj się z daleka od Dervana.
Zostawiłam go, żeby to sobie przemyślał.
Fala czasowa pod kontrolą, zbieżność siedem i trzy dziesiąte (pewnego dnia powiem wam, skąd to wiem).
Brian czekał, aż widmo przemówi. Wiedział już, że znów będzie śnić. Nie wątpił w swoje zdrowe zmysły, a przynajmniej odsunął od siebie tę kwestię jako mało ważną. Piękne i smutne dzieciństwo pozostawiło w nim niezwykłą wrażliwość, ale też znaczną zdolność adaptacyjną.
Tym razem przyszła do jego pokoiku w muzeum, gdzie siedział po godzinach katalogując zbiory i uaktualniając archiwa. Była to rutynowa, nudna praca, ale to mu nie przeszkadzało; pozwalała wspominać.
Pojawiła się tak nagle, że z początku wziął ją za wspomnienie. Miał tak dobrą pamięć wzrokową, że często wiodła go na manowce.
- Wybacz mi, Brian.
Znała jego imię! Jej głos był niezwykle melodyjny... nie, to zupełnie nieodpowiednie określenie. P r z y p o m i n a ł muzykę. - Wybacz, potrzebuję twojej pomocy. ,
Drugie holo, Brian Cornwall, 28 czerwca 1957 roku. Podkład dźwiękowy. Patrz akta Psychosekcji nr 96-4RC.
- ...Wybacz, potrzebuję twojej pomocy. Odbyłam daleką podróż, żeby się z tobą zobaczyć (dwusekundowa pauza). Nie, nic teraz nie mów; i tak cię nie usłyszę, gdyż jestem wciąż zbyt daleko od ciebie (wzmocnić podkład dźwiękowy o cztery dziesiąte). Nie mogę ci teraz powiedzieć, czego pragnę oprócz twojego zrozumienia. Bardzo chciałabym ci to powiedzieć i żebyś tu ze mną był, i żebyśmy mogli normalnie ze sobą porozmawiać. Może kiedyś tak się stanie. Jednak na razie mogę ci wyjawić tylko tyle, że grozi mi niebezpieczeństwo...
Byłam szczęśliwa, że mogę pójść z Angelem na przyjęcie i spróbować -napomnieć o hologramach i Brianie Cornwallu. Kazałam łazience umalować się, upudrować i natłuścić skórę. Park Północnego Korytarza był w letniej fazie, a więc prawdopodobnie będą noszone typowe stroje obywateli - niewiele więcej niż przepaska na biodrach, stanik dla tych kobiet, które uważają, że go potrzebują, i mnóstwo biżuterii. Jednak kiedy dom oznajmił przybycie
Angela, z rozczarowaniem stwierdziłam, że przyszedł we fraku i cylindrze.
- Och, Angelo, nie mów mi, że wciąż bawi ich ten historyczny smaczek.
Wzruszył ramionami, jakby mówił "to nie moja wina".
- Przyjęcie wydaje lady Mary, a ona zawsze wolno chwyta nowinki.
Od ponad pół roku wszystkie zgromadzenia obywateli miały stylową oprawę. Był to objaw ogólnej skłonności do podpatrywania Skoczków i rywalizowania z nimi, chociaż dla nas było to tylko męczące, a nawet denerwujące, ponieważ zwykle wychodziły na jaw różne historyczne nieścisłości.
- W stylu jakiego okresu jest to przyjęcie?
Byłam bliska tego, żeby nie iść. Jednak oznaczałoby to siedzenie w pokoju i rozmyślanie o rzeczach, które...
- Dziewiętnastowieczna Anglia.
- Zatem chyba trochę wypadasz z epoki. To mi wygląda raczej na pierwszą ćwiartkę XX wieku.
- Tylko niektórzy Skoczkowie to zauważą. Ubierz się, kochanie. Umieram z głodu, a tam mają być fury jedzenia; ponadto nie chcę ci dać czasu na zmianę zdania.
Wykrzywiłam się do niego i poszłam się ubrać. Garderoba znalazła mi suknię, która miała być w stylu Londynu z 1898 r.; założyłam ją, ale bez gorsetu. Kobiety dawniej pozwalały się okropni dręczyć - chociaż myślę, że nie można lekceważyć tego, co się robi, aby wydać się atrakcyjnym potencjalnym kochankom.
Tej nocy Park Północnego Korytarza był pełen ludzi. Płonęły latarnie i pochodnie; wiał łagodny wietrzyk. Szeleścił sukniami kobiet i łopotał adamaszkowymi obrusami. Lady Mary wydała przyjęcie w centrum parku; kazała tam ustawić fontannę przedstawiającą grupę postaci i kilkanaście ryb, z których pysków tryskało coś zbyt ciemnego jak na wodę. Skosztowałam: była to coca-cola. (Nie lubię D'drendtów między innymi za ich niechęć do napojów alkoholowych. Wprawdzie nie zakazują ich, lecz nikt nie ośmieli się okazać tak złego gustu, żeby je podawać publicznie.)
- C.C. ! Tak się cieszę, że przyszłaś! - lady Mary uważała za stosowne znać każdego ważniejszego Skoczka po imieniu. - Od wieków nie byłaś na przyjęciu...
Urwała na moment czując, że mogła zabrnąć nazbyt blisko niebezpiecznego tematu mojej niedawnej kary. Nagle rozjaśniła się.
- Jednak przyszłaś na moje. Napiłaś się już z fontanny? - Tak. To bardzo dobre.
Nie potrafię wykrzesać z siebie tyle entuzjazmu do coca-coli, ile mają go obywatele.
- Ach, Angelo, tak dawno cię nie widziałam!
Wzięła go pod rękę i uśmiechnęła się filuternie. Jeszcze jedna była kochanka Angela, bez wątpienia. Lady Mary wyglądała na śliczną dziewiętnastolatkę, ale tak wygląda niemal każda obywatelka, jaką znam, oprócz ekscentryczek. Starałam się nie traktować ich pogardliwie, naprawdę się starałam, ale dlaczego byli tu, na orbicie okołoziemskiej, kiedy cały Kosmos stał przed nimi otworem... Niech ich diabli; przed nimi, a przede mną nie. Jeszcze nie.
- Można się wmieszać w tłum? - spytałam siląc się na uprzejmość.
- Jak najbardziej. Nie musicie się obracać tylko wśród innych Skoczków. Pochodźcie sobie, porozmawiajcie z ludźmi; zaraz się lepiej poczujecie. Później będzie niespodzianka.
To mówiąc mrugnęła (słowo daję!) i poklepawszy dłoń Angela odprawiła nas.
- Nie mam ochoty czekać - powiedziałam mu.
- Spokojnie, C.C. Dopiero co przyszliśmy.
Pociągnął mnie prosto do stołów z jedzeniem, przystając po drodze tylko po to, żeby pomachać lub uśmiechnąć się do prawie dziesięciu byłych kochanek i kochanków.
Przy fontannie zapanowało małe poruszenie.
- O mój Boże - powiedziałam. - Dervan mimo wszystko przyszedł.
- Wciąż się nim interesujesz? - Angelo prawie całą uwagę skierował na jedzenie i z powodu ust zapchanych kanapką trudno go było zrozumieć.
- Wcale się nim nie interesuję. To znaczy nie bardziej niż jakąkolwiek inną ciepłokrwistą, ludzką istotą. To prosty fakt biologiczny...
- Uhm...
Nie wiedziałam, czy odnosi się to do kanapki, czy do tego, co mu powiedziałam.
Pokręciliśmy się między stołami, znaleźliśmy Banny siedzącą na posągu, pogadaliśmy o robocie i poplotkowaliśmy z kilkoma przechodzącymi Skoczkami. Pogratulowałam sobie, że przez ponad godzinę nie myślałam o Brianie Curawallu.
Później lady Mary zawołała wszystkich, żeby pokazać obiecaną niespodziankę. Miało to być staroangielskie polowanie na lisa, z graniem rogów i czerwonymi kurtkami dla wszystkich. Przynieśli klatkę z lisem.
- Będzie raczej trudno jeździć konno po parku, nieprawdaż? - powiedziałam do niej. - Szczególnie w tych strojach.
- Konno? - powtórzyła bezmyślnie.
- Nie mam zamiaru ganiać za tym cholerstwem na piechotę - rzekł stojący opodal Skoczek.
- Jak mamy go znaleźć po ciemku? I gdzie są psy? - rozległy się ogólne utyskiwania. Lady Mary wyglądała na speszoną. Nagle rozległ się śmiech, który poznałabym wszędzie, i z tłumu wyłonił się Dervan. Odsunął rygiel klatki i podniósł drzwiczki. Przestraszony lis zniknął jak rozmazana smuga. Dervan zdjął kilka pochodni ze słupów i rozdał je swoim wielbicielom. Potem ściągnął długą, czarną marynarkę i koszulę z żabotem. Zrzucił z nóg buty i cisnął je w krzaki.
- Nie zostawajcie zbytnio w tyle - zawołał do swoich wielbicieli i znów się roześmiał, po czym pobiegł w ciemność za lisem. Czasem trudno zapomnieć, że lud Dervana pochodzi od drapieżnych ptaków.
Ludzie wciąż tłoczą się wokół fontanny, nie wiedząc, co robić. Lady Mary zaczęła płakać; zastanawiałam się, ile naprawdę ma lat. Angelo przeprosił mnie i usiadłszy przy niej na brzegu fontanny mówił jej, że wszyscy wspaniale się bawią, włącznie z nim, i że nie można oczekiwać, iż wszystko zawsze się uda.
Nic dziwnego, że ma takie powodzenie. Jednak wszystko to tylko przelotne związki; prawda była taka, że nie potrafił wytrwać z nikim dłużej niż sześć tygodni.
Spędzałam czas rozmawiając z Banny. Dość niekulturalnie rzucałyśmy kamyki do fontanny z coca-colą. Banny powiedziała, że rozmawiała wcześniej z Dervanem, który wydawał się zły na mnie. W każdym razie na tyle, na ile Dervan może być zły. Co się stało?
- Drobne nieporozumienie. Wszystko zależy od punktu widzenia. Może miał rację i powinnam pilnować własnego nosa? Nie było potrzeby wdawać się w szczegóły, a i tak myśliwi właśnie wracali. Na ile mogłam dostrzec ich twarze w ciemności, niosący pochodnie wydawali się zmęczeni; jednak jeden z nich niósł na ramieniu martwego lisa. Miał koszulę zakrwawioną przy kołnierzu i na plecach. Jako ostatni na polanę wyszedł Dervan, z twarzą zaróżowioną triumfem. Noszenie zdobyczy zostawił jednemu ze swego zespołu, ale podniósł ręce w górę, pokazując ślady krwi. Spotkał się z ogólnym aplauzem, szczególnie ze strony obywateli. Błysk w oczach i wyraz twarzy bardziej niż kiedykolwiek upodabniały go do boga - Dionizosa, albo jakiegoś bóstwa myśliwych, o którym nigdy nie słyszałam.
Spostrzegł mnie i przedarł się przez tłum do miejsca, gdzie stałam.
- Nie zapomnę ci tego, że się wtrąciłaś w moje sprawy. Migotliwy blask pochodni zmieniał jego twarz we wspaniałą maskę światłocienia. Wzruszyłam ramionami i przezwyciężyłam chęć runięcia do jego stóp.
Skinął na jednego z nosicieli pochodni. - Co wcale nie znaczy, że ci się udało.
Mężczyzna podszedł bliżej i zobaczyłam, że to Paul, uczeń, którego spotkałam z Dervanem w korytarzu.
No cóż, nie moja sprawa. Miałam swój zespół, o który musiałam się martwić, tak samo jak o własną skórę.
Banny przysunęła się nieśmiało, żeby posłuchać, o co idzie. Dervan rzekł:
- Zamierzam wystąpić o Paula, kiedy otrzyma promocję. Myślisz, że mam jakieś szanse?
- Powiedziałabym, że bardzo duże.
Paul wydawał się zadowolony z moich słów. Mówiłam prawdę. Kto by go chciał teraz, kiedy został uzależniony?
Banny z niepokojem przysłuchiwała się konwersacji. Ja jednak jako Skoczek byłam praktycznie zabezpieczona przed sztuczkami Dervana. Gdybym kiedykolwiek zdradziła oznaki uzależnienia (a nie da się tego ukryć, tak samo jak miłości) Mark rozpiąłby go na kole i kazał turlać po pinezkach. Może nawet nie w przenośni: k~az czy dwa zabierał ludzi na prywatne skoki po falach; wracali znacznie pokorniejsi.
Prawda, że Dervan nie był uciekinierem tak jak ja, lecz obywatelem, który został Skoczkiem z wyboru, ale oboje pracowaliśmy dla Marka i wiedzieliśmy, że pożałujemy, jeśli będziemy niesforni.
Dervan przez chwilę mierzył mnie spojrzeniem, zapewne w nadziei, że zacznę się spierać. Później zabrał Paula i poszedł święcić swój triumf.
- Czy to bezpiecznie tak go denerwować? - powiedziała do mnie Banny. - No wiesz, chcę powiedzieć, że on mógłby to zrobić z tobą.
Droga Banny, naprawdę się zaczerwieniła. To jedyna osoba, w której przeszłości nigdy się nie grzebałam, ale na serio podejrzewałam wiktoriańskie wychowanie.
- To mało prawdopodobne - powiedziałam i wyjaśniłam jej, że Mark nie zniósłby tego. - Jednak na wszelki wypadek - dodałam po chwili namysłu - nie powinnaś z nim zbyt długo rozmawiać. Szczególnie jeżeli cokolwiek czujesz. Uzależnienie wymaga współpracy ofiary ; no wiesz, odpowiadania na pytania, rozmowy. To przyspiesza proces. Jeżeli będziesz podejrzewała, że do tego zmierza, to po prostu zamknij buzię i odejdź.
Banny potrząsnęła głową wyraźnie zamierzając w ogóle unikać podobnych sytuacji.
Zaraz potem rozdzieliłyśmy się; Banny dała się poderwać obywatelowi, który przynajmniej z wyglądu wydawał się w tym samym wieku co ona. Rozglądałam się za Angelem, ale nie mogłam dostrzec ani jego, ani lady Mary. Biedna kobieta, musiała mieć okropny wieczór. Mimo że bardzo szanowałam Angela, miałam nadzieję, że ona nie oczekuje od niego trwałego wsparcia uczuciowego. Nie mógł go jej dać. Może dlatego podświadomie uparcie nie chciałam go uznać za choć odrobinę pociągającego, mimo że był bardzo popularny- wśród obywateli. Zbyt łatwo byłoby chcieć na nim polegać i zapomnieć, że to tylko czasowe wsparcie. Mogłabym go znienawidzić, gdyby mnie porzucił, a to nie byłoby dobre. Nigdy nie mogłam znieść dwuznaczności w stosunkach osobistych. W mojej przeszłości wiele było rzeczy niejasnych, ale ten fakt zdawał się tkwij mi w pamięci. Nie... to chyba nie całkiem tak. Po prostu nie mogłam tego znieść u nikogo z bliskich. Na szczęście nie miałam nikogo bliskiego, więc nie było sprawy.
Następnych kilka tygodni spędziłam ciężko pracując nad akcją "Brian Cornwall" czy też, jak mówił Mark, akcją "mewa". Jak widzicie, oboje w myślach określaliśmy ją według tego, co każde z nas uważało za najważniejszy element. Wydusiłam z Psychosekcji kopię odbitek, jaku urobili z prywatnego dziennika Briana. Były w nim szkice, eseje, uwagi i opisy ludzi, których spotykał. Przypominało mi to książki do poduszki, które przyniosłam sobie z Japonii i trzymałam na półce w sypialni. Czytałam ten dziennik co wieczór; to było jak miła, chłodna kąpiel po skwarnym dniu. Tymczasem puściliśmy Brianowi dwa następne hologramy. Na ostatnim ci z Psychosekcji przestali się czaić i dali biedakowi do zrozumienia, że jego bogini interesuje się chalcedonową mewą z muzeum. Ten nagły przejaw materializmu został przyjęty przez Briana w dobrej wierze; mityczne istoty zawsze szukały jakichś talizmanów i jeśli mógł im, w tym pomóc, uczyni to z prawdziwą przyjemnością.
Po sesji cisnęłam o ścianę swoim pamiątkowym srebrnym piórem. Był taki miły! Taki inteligentny, wykształcony i zdolny jak mógł się na wszystko zgadzać?
- Idiota! - pieniłam się przed zespołem. - Psychosekcja dobrze go rozpracowała.
Banny wzruszyła ramionami wiedząc, że w rzeczywistości nie na niego się złościłam. Szybko zmieniła temat.
- Henry wymyślił dla nas nowy symbol - powiedziała wskazując jeden z proporców wiszących na ścianie laboratorium. Symbol składał się z czerwonego koła na ciemnoniebieskim tle, z dwoma czarnymi trójkątami sugerującymi skrzydła. Każdy zespół miał swój kryptonim; zazwyczaj była nim nazwa ptaka lub jakiegoś latającego stworzenia, a ten wzór symbolizował nasz. "Czarnoskrzydli". Nie była to nazwa, jaką wybrałabym dla swojego zespołu, ponieważ nasuwała myśl o jakichś skrzeczących stworach wylatujących z jaskini, ale odziedziczyłam ją razem z zespołem. Słyszałam już gorsze.
- Henry! - zawołałam do mężczyzny zajętego przykręcaniem śrub konsoli. - Zrobiłeś dobrą robotę.
Uśmiechnął się i dalej robił swoje. W swoim okresie pochodzenia Henry był sławnym pisarzem i przypadkiem wiedziałam, że i teraz pracuje nad powieścią. W moim czasie czytałam wszystkie jego książki i byłam ciekawa, co napisze teraz.
Dzieliliśmy laboratorium z dwoma innymi zespołami i symbol Czarnoskrzydłych był lepszy od wzorów na wiszących obok proporcach. Wszystko, co poprawia pozycję, jest mile widziane.
Ogarnął mnie wstyd, że rzuciłam piórem o ścianę. Nie chciałam przed zespołem sprawiać wrażenia przygnębionej, bo gotowi pomyśleć, że wpadliśmy w jakieś kłopoty. Nie chciałam też, aby pomyśleli, że nie jestem zadowolona z ich pracy. Wprost przeciwnie, byłam z nich aż nadto dumna; to utalentowani, bystrzy Skoczkowie, mający dość siły, aby wysłać mnie tak daleko w czasie, jak to tylko możliwe, a nawet dość siły, żeby utrzymać aż pięcioro z nas podczas przejścia - tak jak za ostatnim razem, gdy kierowałam grabieżą pałacu w Bizancjum. Gdybym się tak nie przejmowała wysiłkiem, jaki ich to kosztowało, nie użyłabym skrótów i nie podpadłabym Markowi... ale co przeszło, to minęło, chyba żeby nie, i nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, jeżeli ktoś ci płaci, żebyś je powycierała.
- W jednym przyznaję ci rację - powiedziałam do Barny. On naprawdę jest dość przystojny.
Zaraz nazajutrz Mark wezwał mnie do siebie. Przeszłam Korytarzem Skoczków do jego biura, myśląc tylko o akcji. Fala czasowa Briana - ta, którą obserwowaliśmy przez cały czas - wreszcie osiągnęła pełną zbieżność z naszą. Zgodność wynosiła jeden do jednego i utrzymywała się od dwóch godzin. Progności szacowali, że powinna pozostać zbieżna przez kilka dni; oczywiście (jak zawsze) dodali "ale nie ma pewności". Kilka dni czy mniej, nadszedł czas, aby sprowadzi: mewę. Za dwadzieścia dwie godziny w muzeum wybuchnie pożar i Brian zginie.
- Będziesz musiała zaczekać - rzekł Narses zza swojego biurka stojącego przy drzwiach do gabinetu Marka. Ostentacyjnie zaczął piłować paznokcie zobaczyłam, że w każdym ma osadzony mały szafir. - Podobają ci się? - spytał pochwyciwszy moje spojrzenie. - To prezent urodzinowy od Marka.
- Śliczne - odparłam
Narses był w plotkarskim nastroju.
- Słyszałaś o tych dwóch Skoczkach, których złapano na prywatnych przejściach? Zabierali różności i sprzedawali je na czarnym rynku.
- Nie! - powiedziałam ze zdziwieniem, sprawiając mu niezmierną radość.
- Znam ich?
- Nie sądzę. Z sekcji Hideo. Nikt z naszych.
- I co się z nimi stało? Nie żyją?
- Jeszcze żyją. Jednak zostali wyrzuceni, więc to tylko kwestia czasu.
To rzeczywiście tylko kwestia czasu, jeśli się nie ma obywatelstwa albo autorytetu Skoczków za sobą. Każdy może zrobić z takim wyrzutkiem, co zechce. Obywatele mogą go użyć zamiast lisa na następnym polowaniu. Byli też Obcy, których nieraz widziałam, ze skłonnościami, o jakich lepiej nie myśleć. Dervan był przy nich święty.
- W moim czasie - mówił Narses - rozprawilibyśmy się z takimi ludźmi o wiele surowiej. Przecież zaledwie ich zapytano o czarnorynkowe kontakty ! Jedno, czego nigdy nie aprobowałem w tym społeczeństwie, to brak zrozumienia dla celowości używania tortur. Uważam, że to, świadczy po prostu o braku zainteresowania władz tym, co ludnie robią i myślą. W moim czasie nas to obchodziło. Pytaliśmy. Podążaliśmy za każdą przesłanką do logicznego końca. Mieliśmy koło, rozżarzone węgle, żelazne obręcze...
- No tak, to były piękne dni. Słuchaj, Narses, myślę, że może Mark na mnie czeka. Powiedziałeś mu, że tu jestem?
Prychnął. - On dobrze wie, że tu jesteś, C.C. Ma ważnych gości. Kiedy będzie wolny...
Na pulpicie Narsesa zapaliła się lampka; widocznie Mark był już wolny. Narses ponownie prychnął i wystukał kod otwierający drzwi.
Istotnie, Mark miał ważnych gości. Dwie rury środowiskowe były zajęte i to przez D'drendtów. Jeszcze nigdy nie znalazłam się tak blisko naszych zwycięzców. Próbowałam ukryć, jak bardzo się boję.
Każdy D'drendt był ponad półtora raza większy od człowieka. Nie stali ani nie siedzieli, ale wisieli na ścianach rur trzymając się małymi różowymi łapkami zakończonymi przyssawkami. Reszta ich ciał buła czarna z wilgotnym połyskiem. Mieli wielkie, zwinięte fałdy przypominające skrzydła. Może nawet i były to skrzydła, ale nigdy nie widziałam ich rozwiniętych, nawet na zdjęciu. Stałam na środku pokoju i patrzyłam szeroko otwartymi oczami.
- Usiądź, proszę, Carol - powiedział uprzejmie Mark wskazując mi fotel.
Podeszłam tam wolno i niechętnie, ponieważ siadając miałam częściowo stracić z pola widzenia jednego z D'drendtów. Ta myśl mnie niepokoiła, chociaż wiedziałam, że te stworzenia nie mogą opuścić rur. Nagle wyobraziłam sobie, gdzie udadzą się ci D'drendtowie, kiedy rury schowają się w podłodze; zobaczyłam, jak pełzną swoimi przejściami biegnącymi pod każdym ważniejszym budynkiem i ulicą, do swoich pomieszczeń mieszkalnych, które znajdują się wszędzie. Nagle zastanowiłam się, czy te przejścia nie były bardziej rozgałęzione, niż sądziłam; wyobraziłam sobie D'drendtów pełzających za ścianą laboratorium albo pod naszą podłogą... Wzdrygnęłam się mimowolnie i zupełnie wyraźnie. Może ludzkie reakcje są dla nich zbyt obce, by to zrozumieć. Mark z pewnością rozumiał. Jednak rzekł tylko:
- Carol, nasi goście interesują się projektem, nad którym obecńie pracujesz. Czy zechciałabyś nam powiedzieć, na jakim jesteś etapie?
Otworzyłam usta, lecz zanim zdążyłam coś powiedzieć, zatrzeszczał głośnik przy rurze znajdującej się bliżej mnie.
- To człowiek, o którym nam mówiłeś. Mark skinął głową.
- Carol-Celia-Cordray - powiedział wymawiając to jak jedno słowo.
- Powiesz nam o niej więcej.
Był to miły, spokojny głos, z akcentem obywatela.
- Za chwilę - odparł Mark. Zdziwiłam się, że może do nich mówić w ten sposób. - Proszę, Carol, najpierw zapoznaj nas z aktualnym stanem operacji.
Kiwnęłam głową.
- Obserwowana fala czasowa jest w pełni zbieżna, tak więc teoretycznie w każdej chwili mniemy teraz wyekspediować lub sprowadzić dowolne ciało stałe. Najlepszą ogniskową uzyskaliśmy na podłodze tuż nad miejscem, gdzie znajduje się mewa. Żeby wyeliminować ryzyko zejścia z fali, użyjemy tego punktu do transferu.
- W jaki sposób - przerwał mi D'drendt - przeniesiecie dzieło sztuki z jego obecnego położenia do punktu transferowego? Czy potrzebne będzie przejście? Czy to nie zbyt kosztowne? Czy nie będzie musiało być zarejestrowane? Nie wiemy, czy... Mark także umiał przerywać.
- Zatroszczyliśmy się o to - rzekł krótko. - Wyjaśnij mu, Carol.
Odwróciłam się do D'drendtów i zmusiłam się, by na nich patrzeć. Odrobina praktyki dobrze ci zrobi, powiedziałam sobie. Jeżeli rzeczywiście D'drendtowie są wszędzie, to będę musiała się nauczyć z nimi rozmawiać.
- To nie jest operacja z przejściem - wyjaśniłam mu cierpliwie. - Posługujemy się człowiekiem znajdującym się na miejscu, żyjącym w tamtej ramce czasowej, który przeniesie mewę do punktu transferowego.
- I nie będzie mówić? Są prawa zakazujące naruszania... Postanowiłam też komuś przerwać; wszyscy to robili.
- On nic nie powie. Ma umrzeć za dwadzieścia dwie godziny jego czasu.
D'drendt zamknął się; najwidoczniej musiał to przetrawić. Mark wyglądał na zadowolonego z siebie.
- Dobrze się spisujesz, Carol. Tylko tak dalej.
Miał oczywiście rację, ale może mówił to tylko po to, żeby upewnić D'drendtów, że projekt jest w dobrych rękach.
- Dziękuję - powiedziałam. Ożył głośnik drugiego D'drendta.
- Miałeś nam powiedzieć więcej o niej.
Ten głos był ciepły i miękki; mógłby należeć do pięćdziesięcioletniej kobiety. Nie oczekiwałam tego i zaczęłam się zastanawiać, czy to coś oznacza. Mark powiedział:
- Carol w chwili rekrutacji przebywała w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym. To bardzo blisko okresu, który teraz obserwujemy, widzicie więc, że jest odpowiednią osobą do przeprowadzenia tej akcji. Jest z natury dyskretna i nie zrobi nic, co zwróciłoby uwagę w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym.
Z natury dyskretna, akurat. Ależ kupę nawozu wciskał naszym gościom. O mało co, a nie usłyszałabym, co mówił dalej.
- Sam zwerbowałem Carol w Kalifornijskim Więzieniu Stanowym, gdzie czekała na wyrok za morderstwo.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
- Nie wydaje się być odpowiednim kandydatem - rzekł głos, który mógł należeć do kobiety.
Mark wzruszył ramionami.
- Czekał ją proces o zabójstwo ojca, który był zupełnie zdegenerowanym osobnikiem, człowiekiem, którego każde normalne społeczeństwo pozbyłoby się nie czekając, aż zrobi to Carol. Wierzcie mi, podczas pobytu tutaj miałem okazję obserwować wielu cieszących się złą sławą ludzi, a nawet typować niektórych na szkolenie, ale na tego człowieka szkoda było tracić czasu. A z pewnością szkoda, by Carol traciła swój, więc zaproponowałem jej pracę zamiast odsiadywania wyroku.
- Z pewnością szukano jej...
- Opłaciliśmy jej adwokata i dopilnowaliśmy, żeby wysłano ją do zakładu psychiatrycznego, gdzie wkrótce potem miała popełnić samobójstwo. Spreparowaliśmy to trochę - uśmiechnął się. - Nikt nie zwrócił szczególnej uwagi. Ciało innej osoby... twarz topielca z reguły trudno rozpoznać. Kiedy Carol tu przybyła, Psychosekcja musiała ostro nad nią popracować, ale muszę przyznać, że jest warta każdy grosz, jaki na nią wydaliśmy.
- Będziemy musieli polegać na twojej ocenie - rzekł D'drendt. - I oczywiście Psychosekcja musiała ją przepuścić, inaczej nie przyjęto by jej do Szkoły.
- O, tak. Musieli usunąć pamięć w większym stopniu, niż przypuszczali. Ona prawdopodobnie nic wierzy w to, co teraz mówię - to jedno z zabezpieczeń, jakich użyli. Jednak rzeczywiście doprowadzili ją do szczytowej formy. Twierdzę, że w żadnej sekcji nie znajdziecie lepszego Skoczka.
- To dobrze.
Głośnik przestał mówić, a zaczął świergotać i popiskiwać. Drugi D'dreneit odpowiedział piskami. Nie byłam w stanie zwrócić na to uwagi. Jak mógł coś takiego powiedzieć? Patrzyłam w podłogę czując lekkie oszołomienie.
To prawda, że moje pierwsze wspomnienie o Marku wiązało się z jakimś zakładem, ale zawsze uważałam, że to była szkoła lub szpital.
- Teraz porozmawiamy tylko z tobą - odezwał się D'drendt o męskim głosie.
Marle gestem wskazał mi drzwi. Wyszłam. Przeszłam przez sekretariat nie zwracając uwagi na Narsesa.
Może to rzeczywiście była szkoła lub szpital. Najgorsze jest jednak to, że Mark był w pełni zdolny do wymyślenia tego wszystkiego dla jakichś własnych celów związanych z D'drendtapi lub choćby po to, aby zbić mnie z tropu.
Postanowiłam nie zwracać na to uwagi. Mimo wszystko Mark nie był osobą, od której można usłyszeć słowo prawdy. Odłożyłam na chwilę powrót do laboratorium i poszłam sprawdzić, czy Angelo ma w swojej apteczce coś, co mnie uspokoi.
- Właśnie miałam naradę z Markiem - powiedziałam bez żadnych wstępów. - Masz na to jakieś odpowiednie lekarstwo? Roześmiał się. Nie widziałam go od tamtego przyjęcia, ale słyszałam, że on i lady Mary paradowali przed całym Północnym Korytarzem, dopóki nad ranem nie opadli z sił. On nawet wprowadził się do niej na tydzień, całkiem nieźle jak na niego, i nawet rozstali się bez awantur. W Korytarzach plotki szybko się rozchodzą.
Wyciągnął butelkę wina i spojrzał na mnie pytająco. Potrząsnęłam głową.
- Mam robotę.
Wtedy wyciągnął małą ampułkę z krystalicznym proszkiem i podał mi ją. Nie wzięłam. Przyszło mi coś do głowy.
- Angelo - powiedziałam - ci dwaj jeźdźcy, których wyrzucili... Rząd musiał cofnąć im podawanie leków temporalnych, żeby nie mogli uciec. Czy to ty podajesz im przeciwśrodki?
- Może - odparł (typowe). - A czemu pytasz?
Jeśli nawet nie on, to mógł to zaaranżować. Powiedziałam: - Chcę, żebyś trochę zmodyfikował jednego z nich. Spojrzał na mnie bacznie.
- Oni i tak umrą - powiedziałam trzeźwo. Oparł się wygodnie i założył ręce na piersiach.
- No to porozmawiajmy, C.C.
Czułam się wspaniale. I to nie dzięki krystalicznemu proszkowi, bo wcale go nie zażyłam. Jeżeli Mark wymyślił to wszystko, żeby zbić mnie z tropu (w porządku; nigdy nie będę wiedziała na pewno), to chciał przede mną ukryć po pierwsze to, że ci dwaj D'drendtowie to jego czarnorynkowi kontrahenci. Rynek na prawdziwe dzieła ziemskiej sztuki był niezwykle chłonny (zasadniczym słowem było tu "prawdziwe" - nie kopie, choćby idealne, mimo że idealna kopia wydaje mi się zupełnie wystarczająca; jednak myślę, że nie mam duszy kolekcjonera). Wątpiłam, czy nasza mewa kiedykolwiek ujrzy muzeum rządowe lub zostanie sprzedana bogatym turystom, żeby zasilić Skarb.
Wbrew oficjalnej propagandzie, rzadko wykonywałam zadania, które miały coś wspólnego z badaniami historycznymi. To co robiłam, to jedna wielka grabież. Skoczków przestrzegano przed opowiadaniem o wykonywanych zadaniach, co mi dawało do myślenia. Czyżbyśmy wszyscy zajmowali się grabieżą na wielką skalę, łupieniem Matki Ziemi z jej skarbów? Czy też Czarnoskrzydli byli tylko gromadą złodziei pracujących dla Marka? Och, są sprawy, które naprawdę chciałabym poznać.
Kiedy wróciłam do laboratorium, spotkałam Banny. Powiedziała mi:
- Mark chce, żeby wykonać przerzut tak szybko, jak to możliwe. Przed chwilą przekazał nam wiadomość.
Pewnie D'drendtowie się niepokoją.
- W czasie Briana jest teraz noc, prawda? - powiedziałam. - Muzeum jest zamknięte.
Kiwnęła głową.
- On jest w środku, tak jak prosiliśmy.
- Dobrze, puść ostatnie holo. To, w którym go proszę, żeby przyniósł mewę.
Nie miałam po co znów na to patrzeć, więc skupiłam się na kontrolowaniu pracy zespołu. Byli spokojni i sprawni, jak zawsze, i istniało między nimi to milczące zrozumienie, jakie cechuje ludzi, którzy długo ze sobą pracują. Trochę w tym było mojej zasługi; kilkakrotnie, kiedy Mark przysyłał nam żółtodziobów zamiast kandydatów, o których prosiłam, spokojnie dawałam szansę żółtodziobom. W rzeczywistości dawałam każdemu z nich nawet kilka szans, ponieważ nie chciałam, aby reszta zespołu pomyślała, że postępuję samowolnie. Jednak kiedy widziałam, że zac::vnają się denerwować, stawiałam danego niekompetentnego osobnika w sytuacji, której nie mógł sprostać, chociaż on był pewien, że może; w ten sposób usuwałam go z drogi, zanim stał się niebezpieczny dla wszystkich. Zawsze potem napięcie w zespole znacznie opadało. Nie wiem, czy Mark był świadomy, że zabijałam ich z premedytacją; w tak oczywisty sposób czynili to sami.
Rezultatem był najlepszy z istniejących zespołów, przynajmniej według mnie. Byłam dumna, gdy słyszałam, jak ludzie mówią: "Zespół C.C." w taki sam sposób, jak mówili "Zespół Fieldinga" lub "Zespół Balthasara", kiedy byłam w Szkole. Nie licząc żółtodziobów, mieliśmy najmniejszą wypadkowość w sekcji.
- Gotowi - powiedziała Banny, przerywając te rozmyślania. Podeszłam do mojego fotela i dałam się przypiąć. Później Banny wróciła do konsoli i wszyscy oprócz mnie połknęli pigułki.
- Jedziemy - powiedziałam i pochłonął mnie ocean.
Prąd był dobry i wartki, płynęłam naprzód jak grot pchany wysiłkiem Banny i całego zespołu. I jak zawsze, ledwie zdawałam sobie z tego sprawę. Podróż tak wciąga, że wydaje ci się, iż wszystko robisz samemu.
Przejście skończyło się dość szybko; znalazłam się w oknie. Ogniskowa nie była trudna do zauważenia - najjaśniejsze miejsce wśród fal. Trzecie piętro muzeum, zwykła drewniana podłoga zastawiona gablotami z wyrobami indiańskimi, oblane światłem księżyca wpadającym przez okna. Brian czekał. Trzymał mewę w obu dłoniach, jakby się bał, że ją upuści. Oczywiście nie mógł mnie widzieć. Niech to szlag, Brian... Spojrzałam na swoją prawą rękę, w której trzymałam idealną kopię mewy. Położyłam ją na tej zwykłej, drewnianej podłodze, cofnęłam się i powiedziałam do Banny:
- Teraz!
Mój zespół z całej siły pchnął ścianę czasu. Mewa z wolna straciła swój rzeczywisty wygląd; przybrała martwą, sztuczną barwę, jaka towarzyszy falom. W tej samej chwili oczy Briana rozszerzyły się. Jednak zaraz jakby odzyskał świadomość, uklęknął i podniósłszy moją mewę, zastąpił ją swoją. Zespół rzucił się na nią błyskawicznie, jak stado wilków. Mewa stawała się coraz bardziej realna, aż w końcu znalazła się w mojej dłoni.
- Zrobione - powiedziałam do siebie, bo mój zespół już o tym wiedział.
Z lekkim ociąganiem pozwoliłam falom unieść się z powrotem. Obraz stojącego samotnie w muzeum Briana stawał się coraz mniej realny, jakbym patrzyła na niego przez dno szklanki.
Pierwsza, jak zwykle, podeszła do mnie Banny.
- Nie chcę teraz rozmawiać - powiedziałam ze znużeniem. - Zaczekaj, aż się wyrzygam.
Kiedy mi przeszło, powiedziałam: - Chcę zobaczyć zapis.
Banny odsunęła się robiąc mi miejsce przy konsoli. Obejrzałam transfer, tak jak został zarejestrowany (i jak widział go Brian); materializację fałszywej rzeźby i zniknięcie prawdziwej. Patrzyłam na niego, jak podnosi falsyfikat i niesie go poza ogniskową, w mniej wyraźne obszary muzeum. Zaniósł go po schodach i otworzył gablotę, z której wyjął prawdziwą mewę; właśnie wkładał imitację do środka, gdy na ekranie pojawiła się jakaś postać. Człowiek w mundurze wyciągnął rękę i dotknął ramienia Briana, wyraźnie o coś pytając. Poczułam mdłości, chociaż wiedziałam, że to nie ma żadnego znaczenia. Jego rychła śmierć wszystko upraszczała. Mimo to ciekawe, co mógł powiedzieć. Z pewnością wyjmowanie z gablot eksponatów w środku nocy nie leżało w jego zwyczaju.
Powiedział coś, zupełnie spokojnie i naturalnie. Strażnik skinął głową. Pomógł Brianowi zamknąć gablotę z mewą. Rozmawiali przez chwilę, strażnik poczęstował go papierosem, Brian odmówił i rozeszli się. Stwierdziłam, że wstrzymuję oddech. Odwróciłam się do Banny, która zaglądała mi przez ramię.
- Grzeczny chłopiec - powiedziałam trochę drżącym głosem. - Był naprawdę dobry, nie uważasz?
- Cholernie dobry - powiedziała Banny i w tonie, z jakim to powiedziała, usłyszałam wiktoriańskie echa; jakby dżentelmen z wielkimi, rudymi wąsami gratulował swojemu kompanowi dobrej karty.
Wyłączyłam konsolę.
- Gdzie ptak?
- W drodze do Marka. Wysłałam go przez Narsesa, zaraz po tym, jak go sprowadziłaś.
- Dobrze. Zdaje się, że mu na tym zależało; może da nam wszystkim punkty Zasługi.
Banny wydała nosowy dźwięk sugerujący, że nie zrobiło to na niej wielkiego wrażenia. Po namyśle dodała:
- Ciekawe, ile punktów Zasługi ma Mark.
Według mnie nie warto się nad tym zastanawiać, tak samo jak nad jego obywatelstwem. Jedyne, czego można było mieć pewność, to to, że brał antygeriatrynę, a i to tylko dlatego, że fakty mówiły same za siebie. Gdyby nie był na antygeriatrynie, musiałby nie być człowiekiem; a chorował jak człowiek.
- Żyje w kręgu zewnętrznym - ciągnęła Banny. - Słyszałam, że ma o b y w a t e 1 i za służących. Czy wszyscy kierownicy sekcji żyją tak jak on? To musi kosztować dziesięciokrotnie więcej niż Uposażenie; nie wiem, jak on to robi.
Spojrzałam na nią, ale nic nie powiedziałam. Moi koledzy Skoczkowie zawsze mówią takie rzeczy. Co z nimi jest?
Dla mnie zawsze było zupełnie oczywiste, jak on to robi.
Zespół był wygłodzony po operacji i gdybym zatrzymała ich zbyt długo, musieliby wybierać, czy najpierw jeść, czy spać. Puściłam ich do Chana i China, wszystkich oprócz Banny; powiedziałam jej, że jest jeszcze parę szczegółów, które musimy dograć. Kiedy zostałyśmy same, powiedziałam jej, co Angelo i ja zamierzamy zrobić.
- Nie musisz się do tego mieszać, Ban. Zawsze istnieje możliwość, że się nie uda.
- Nie bądź głupia. Czy jest coś, co mogę zrobić, czy tylko "trwać w pogotowiu"?
Uśmiechnęłam się z ulgą.
- Pierwszą rzeczą, jaką zrobimy - powiedziałam - będzie holo.
Minęło kilka godzin, zanim wreszcie poszłam spać; jeszcze nigdy nie pozostawałam tak długo na nogach po podróży. Pomyślałam, że robię to wszystko, by choć trochę uspokoić swoje sumienie. Wciąż myślałam o tym, co przeżywa Brian na równoległej fali czasu... Miał powody, aby oczekiwać, że kiedy przyniesie nam mewę, nastąpi coś wstrząsającego; pytał swoją wizję, czy będzie mógł się z nią spotkać w tym innym świecie, gdy to zrobi, i z pewnością nikt nie powiedział mu "nie". Cóż za nieoczekiwane rozczarowanie. Nie, powiedziałam sobie, użyjemy właściwego słowa; cóż za p o r z u c e n i e. Jego cierpienia na pewno nie będą trwały dłużej niż kilka godzin, jednak ta myśl wcale nie poprawiła mi samopoczucia. W końcu pozwoliłam, by sen wessał mnie w ciemność, niczym pędząca fala czasu.
Zazwyczaj po podróży śpię prawie dwanaście godzin, dłużej w wypadku transferu lub przejścia. Tym razem odkładałam sen, więc dlatego spałam mocniej i trudniej mi się było obudzić. Wreszcie zdałam sobie sprawę, że moja sypialnia chce mi zaanonsować gościa oczekującego pod drzwiami.
- Kto tam? - spytałam zaspanym głosem.
Wpuściłam Angela, który przyniósł wody z łazienki i spryskał mi twarz.
- Obudź się, C.C. Nie mogę ci teraz dać środka stymulującego.
- Która godzina?
- Szósta.
- A więc mam jeszcze czas. Daj mi z pół godziny... - próbowałam opaść na łóżko.
- Nie masz ani chwili czasu. Progności mówią, że tracimy zbieżność z falą czasową Briana. Jeżeli chcesz to zrobić, musisz to zrobić zaraz.
Spojrzałam na niego i gwałtownie potrząsnęłam głową, próbując otrząsnąć się ze snu.
- Uderz mnie, Angelo.
- Nie nadaję się do bicia ludzi, C.C. - Zrób coś. Obudź mnie.
Wstał, sturlał mnie z łóżka na podłogę i z zabójczą prostotą zaczął mnie łaskotać.
- Nie ! Przestań ! Przestań ! Proszę... Nie zniosę t e g o... !
- Zbudziłaś się?
- Zbudziłam. Zbudziłam!
- My, lekarze, jesteśmy pełni oddania. Zawsze gotowi na wezwanie naszych przyjaciół, z najnowszymi osiągnięciami wiedzy na podorędziu... przynieść ci coś do jedzenia?
- Tak. Coś, co mogę zjeść w drodze. Za minutę będę ubrana. Dwie minuty później byłam już w ubraniu i na korytarzu, gryząc jabłko.
- Lepiej idź naprzód i powiedz Banny, żeby puściła holo powiedziałam do Angela.
- Zmiana planu - powiedział. - W twoim laboratorium jest teraz inny zespół.
Stanęłam jak wryta.
- Co?
- Musisz otrzymać pozwolenie, żeby ich wyrzucić. Wiem, że chciałaś najpierw to zrobić, a dopiero potem się jakoś wytłumaczyć, ale teraz musisz po prostu odwrócić kolejność.
- Ang. To może się nie udać. Przedtem myślałam, że jeśli mi się powiedzie... ale tak? Nie zniosłabym jeszcze raz cyklu karnego, gdybym wiedziała, że to na darmo.
- Chcesz się wycofać?
- Nie.
- To co mam robić? Nabrałam tchu.
- Dobrze. Powiedz Banny, żeby puściła holo. Na to dostanie pozwolenie od tamtego zespołu, co zajmie tylko minutę. Spotkamy się w laboratorium... chyba.
Na pożegnanie pocałował mnie w czoło; czysty pocałunek, neapolitańsko-jerseyowski, na wypadek, gdyby nie było mnie dłużej, niż planowałam. Poszłam Korytarzem do biura Marka, myśląc o holo, które zrobiłam. Mówiło mi: Brian, nie wiem, czy naprawdę chcesz ze mną być. Jeśli tak, to przyjdź natychmiast do muzeum i stań w miejscu, gdzie zostawiłeś mewę.
Pożar miał wybuchnąć niebawem. Briana czekała śmierć. Jeżeli to, co zamierzałam zrobić, nie uda się, będzie to oznaczało, że go zabiłam.
- Mark ma naradę - rzekł Narses, wieczysty chór grecki. Spojrzał na mnie chytrze. - Sądzę, że z tymi dwoma panami, którzy byli u niego przedtem.
Wciąż jeszcze z nimi rozmawiał? O co im, do diabła, chodziło?
- Narses, muszę tam natychmiast wejść. To sprawa nie cierpiąca zwłoki.
- Nie wolno mu przeszkadzać. Cokolwiek to jest, będzie musiało...
Wyciągnęłam rękę i zanim zdołał mi przeszkodzić, wystukałam trzycyfrowy kod otwierający drzwi Marka. Kilkakrotnie widziałam, jak robił to Narses; sam sobie winien - powinien być bardziej dyskretny.
- Na litość boską, C.C. - rzekł przerażony Narses, gdy drzwi się rozsunęły.
Wkroczyłam do pokoju, w którym zapadła nagle cisza. Rury środowiskowe były zajęte, ale zaczęłam się już do tego przyzwyczajać.
- Bardzo przepraszam - powiedziałam pospiesznie - ale to sprawa nie cierpiąca zwłoki. Możemy stracić falę czasową, inaczej bym nie przeszkadzała.
Mark spojrzał na mnie, zastanawiając się, jaką obrać linię postępowania. Jeżeli jednak kiedykolwiek miał mi wybaczyć naruszenie zasad, to tylko dzisiaj, kiedy przyniosłam mu , co chciał.
Z drugiej strony nadarzała mu się doskonała okazja, żeby dać mi po nosie, zanim wymknę mu się z ręki.
- Carol - rzekł Mark z nieoczekiwaną serdecznością. Usiądź z nami, proszę. Musimy podziękować ci za wspaniałe prezent, jaki nam dziś zrobiłaś.
Ruchem głowy wskazał postument obok biurka, gdzie wdzięcznie rozsiadła się mewa.
Chyba jeszcze hardziej nie cierpiałam tego, kiedy był dla mnie miły. Jednak z tym mogę sobie poradzić, pomyślałam; mimu wszystko Narses jakoś znosił towarzystwo Marka, a wystarczyło tylko spojrzeć na tego ostatniego, aby wiedzieć, że cokolwiek robili razem, musiało to być coś paskudnego.
- Bardzo chętnie - powiedziałam. - Czarnoskrzydli są zawsze szczęśliwi mogąc się na coś przydać. W rzeczy samej to dlatego ja tu jestem... Mam pewną propozycję, ale musielibyśmy działać szybko, jeżeli się na to zdecydujemy.
Mark spoglądał wyczekująco.
- Chcę zwerbować Briana Cornwalla - powiedziałam. - Briana Cornwalla... przypomnij mi, kto to.
- Ten tubylec, którego użyliśmy do przeniesienia mewy. D'drendtowie poruszyli się w swoich rurach, jakby zdziwieni. - Ach, tak. Ale tamta operacja jest już zakończona, Carol, i to w sposób godny podziwu. Myślę, że przekonasz się o naszej wdzięczności, kiedy ukaże się lista Zasług.
- Naprawdę byłabym zobowiązana, gdybyś rozważył możliwość rekrutacji. To klasyczny przypadek. Przyznaję, że chciałabym go widzieć w moim zespole.
Przyglądał mi się ze zdumieniem i miałam nadzieję, że nie posunęłam się za daleko. Oczywiście Mark to sadysta. Gdyby się domyślił, a mógł, że bardzo tego pragnę, to wyraziłby zgodę. Sztuka tylko w tym, aby nie dać mu poznać, że pragnę tego wprost rozpaczliwie. Inaczej odmówiłby tylko po to, żeby zobaczyć, jak zareaguję.
Jeden z D'drendtów powiedl!iał:
- Te przejścia są kosztowne. Muszą być rejestrowane. To nie wydaje się mądrym wykorzystaniem funduszów.
Pomyślałam o prywatnych przejściach Marka; zdaje się, że nie był to odpowiedni moment, żeby o nich wspominać.
Mark powiedział do D'drendta:
- Jednak byłby to całkowicie usprawiedliwiony wydatek. Nawet dobrze by wyglądało, gdyby zapisy wykazywały, że przeprowadzaliśmy werbunek. To nawet mogłoby uprościć sprawę.
- Ten kandydat miał umrzeć. Tak nam mówiono. Kiedy się tu znajdzie, może mówić.
Mark potrząsnął głową.
- Jestem pewien, że Carol potrafi go przypilnować. Ma ochotę zobaczyć go w swoim zespole, prawda, Carol?
- Tak - odparłam z ulgą, ponieważ jeśli Mark skłaniał się do mojej sugestii, D'drendtowie nie mogli być przeszkodą. - Nie sądzę, żeby były z nim jakieś kłopoty.
- No dobrze, masz wolną rękę; jednak ponieważ był to wyłącznie twój pomysł, nie dam ci nikogo do pomocy. Musisz sama znaleźć sobie ludzi. Wydaliśmy już dosyć pieniędzy.
Oto typowe "pozwolenie" Marka; gdyby Angelo i Banny nie czekali już na mnie, niczego nie mogłabym zrobić.
- Dziękuję - powiedziałam ruszając do drzwi.
Czas mnie gonił. Do tej pory Brian powinien już być w muzeum i czekać; a fala czasu może w każdej chwili zacząć się cofać. - Jeszcze chwilę, Carol; chciałbym z tobą pomówić na zewnątrz.
Zatrzymałam się, zniecierpliwiona, po drugiej stronie drzwi. Mark skinął na Narsesa, który umknął jak wystraszony królik. Mark nachylił się bliżej i rzekł ściszonym głosem:
- Wiesz, C.C., od dawna cię obserwuję. Należysz do tych nielicznych Skoczków, którzy pewnego dnia mogą mi sprawić kłopot. Nie wiem, kiedy przyjdzie ten dzień, ale kiedy już nadejdzie, pamiętaj, że wyświadczyłem ci przysługę.
Nie widziałam w tym żadnego sensu i myślałam tylko o Brianie.
- Będziesz o tym pamiętała? - spytał Mark.
- Będę.
Dał mi odejść. Wyskoczyłam z biura i pobiegłam Korytarzem, kierując się do laboratorium. Minęło wiele, wiele dni, zanim uświadomiłam sobie, że nazwał mnie wtedy "C.C.".
- Ruszamy - powiedziałam do Baty.
Zebrała resztę zespołu, wyciągając z łóżek, namawiając, perswadując. Teraz uśmiechnęła się szeroko i otworzyła na oścież drzwi laboratorium.
- Alarm! - oznajmiła przebiegając przez pomieszczenie i rozganiając obcy zespół jak stado gołębi. - Opuścić laboratorium! Alarm! Sprawdźcie u Narsesa, jeśli nie wierzycie!
Wyszli niechętnie, mrucząc coś pod nosem.
Angelo wtoczył wózek przykryty pokrowcem i postawił go we wnęce obok mojego fotela.
Zespół zajął miejsca. Banny była już przy konsoli, sprawdzając zapis poruszeń Briana. Odwróciła ku mnie zaniepokojoną twarz. - C.C., nie mogę go znaleźć.
- Co?
- Nie ma w ogniskowej. Nie ma go też przy gablocie z mewą. - Musi być gdzieś w muzeum. Szukaj dalej.
Na pewno był gdzieś w muzeum. Prawdziwy rycerz, otrzymawszy wiadomość od swej damy, nie odwraca się na drugi bok i nie zapada z powrotem w sen.
- Mam go! - krzyknęła z triumfem. - Jest w swoim pokoiku... Ledwie go widzę, coś złego dzieje się z ogniskową.
- Znajduje się poza zasięgiem.
- To nie to; prawie nic nie widzę. C.C. - to dym! Pożar już się zaczął.
Stanęłam obok niej przy konsoli i przesunęliśmy ekran na pierwsze piętro. Pomarańczowe płomienie, dym i brak ogniskowej tworzyły zupełny galimatias.
- Przecież miał wybuchnąć później.
- Ten pożar jeszcze teraz nie powinien być naprawdę wielki, ale może długo się rozwijał.
Spojrzałam na ekran.
- Jak dla mnie wydaje się dostatecznie wielki.
- Może oparli harmonogram na raporcie straży pożarnej. Może działamy według przybliżonych danych.
- Nieważne - co to za różnica? Obojętne, co się stało, w każdej chwili możemy stracić zbieżność. Teraz mamy ostatnią szansę.
Przesunęłam ekran z powrotem na Briana.
- Nie rusza się - powiedziała Banny.
Jego biuro znajdowało się na drugim piętrze, w pobliżu schodów. Ogniskowa była na trzecim. Nie mogliśmy wyciągnąć go z miejsca, w którym się znajdował; nie przy tej fali i zbieżności, która w każdej chwili mogła się skończyć.
Angelo podszedł do ekranu.
- Zaczadzenie - powiedział. - Twój przyjaciel jest nieprzytomny.
Weszłam do niszy.
- Przejście! - zawołałam. - Weźcie pigułki.
Wtedy uderzyła mnie nowa myśl: w jaki sposób zdołam sama wnieść Briana po schodach? Mówią, że w nagłych sytuacjach dochodzi adrenalina i daje ci siłę za dziesięciu, jednak nie chciałam na tym polegać.
- Są ochotnicy? - spytałam. - Przydałaby mi się pomoc. Mówiąc to zauważyłam, że Angelo gdzieś zniknął, ale nie miałam czasu zastanawiać się gdzie. Banny podniosła rękę.
- Dzięki, Ban. Henry, zajmij miejsce Banny przy konsoli. Trójka staje się dwójką, czwórka trójką, i tak dalej. Yu Kang, obawiam się, że będziesz musiał wykonywać robotę swoją i Cei. - Nie ma sprawy, C.C.
- W porządku, nie ma czasu do stracenia. Zaczynajmy. Pozamieniali się miejscami i Banny zażyła swoje pigułki, po czym dołączyła do mnie w niszy. Nagle pojawił się przy nas Angelo, wymachując jakimiś szarymi kawałkami plastyku.
- Maski gazowe - powiedział, ciężko dysząc. - Będą nam potrzebne.
- Nam? Ang, to nie wycieczka. Jeżeli zbieżność się skończy, kiedy tam będziemy, staniemy się anomalią. Historii nie można zmienić, a naszych ciał nie znaleziono w pogorzelisku. Po prostu znikniemy.
- O historii podyskutujemy później, C.C. Ty i Banny same nie dacie rady wciągnąć go na schody - a przynajmniej nie w pięć minut; a kto wie, czy będziecie miały aż tyle czasu?
Potrząsnęłam głową i uświadomiłam sobie, że krzyczę:
- Jadą trzy osoby! Niech ktoś przygotuje ciało na wózku! Zobaczyłam, jak Angelo złapał pigułki Banny.
- Daj mi kilka - powiedział... ...i już nas wciągnęło.
O rany, ależ tu było dymu. Angelo stał przy mnie obok gablot z wyrobami indiańskimi. Wyglądał blado. Przejście przez ścianę czasu nawet przy połączonej sile woli dobrego zespołu nie należy do najprzyjemniejszych wrażeń. Banny podeszła pierwsza do schodów, którymi unosił się dym.
- Ang? - spytałam.
- Idę.
Zeszliśmy po schodach na drugie piętro. Pożar wciąż obejmował tylko pierwsze piętro, gdzie miał wyrządzić największe szkody; wcale mnie to nie martwiło. Bałam się tylko utraty zbieżności.
Weszliśmy do biura i znaleźliśmy Briana leżącego przy drzwiach. W kłębach dymu nie mogłam stwierdzić, czy jeszcze oddycha. Angelo złapał go za ramiona i Brian zakaszlał; dodający otuchy dźwięk.
- Kto?... Co?...
Otworzył przekrwione oczy i wiedziałam, co zobaczył: dym i trzy przerażające maski. Przestraszony, próbował się opierać. Na moment zsunęłam maskę, żeby zobaczył moją twarz.
- Wszystko będzie dobrze - odezwałam się. - Przyszliśmy po ciebie.
- Jesteś tylko snem - powiedział.
- Już nie.
Angelo podniósł go bezceremonialnie - nie było czasu na subtelności - i Brian znowu stracił przytomność. Banny i ja złapałyśmy go za nogi. Wtaszczyliśmy go po schodach, przy czym my dwie szłyśmy pierwsze. Ważył chyba z tonę.
Położyłyśmy go w ogniskowej. Diabli wiedzą, zbieżność mogła się skończyć... ale na szczęście jeszcze była. Obok nas zmaterializowały się zwłoki łudząco podobne do Briana. Angelo mruknął coś pod nosem i znów zabraliśmy się do roboty. Zwlekliśmy ciało po schodach, nie było potrzeby specjalnie się przejmować. Jednak kiedy ściągnęliśmy je na pierwsze piętro, poczułam wyrzuty sumienia z powodu takiego traktowania zwłok i w myślach przeprosiłam Skoczka, do którego ongiś należały. Nie winiłam go za prowadzenie czarnorynkowych interesów; wszyscy robimy, co możemy, żyjąc w świecie, którego nie stworzyliśmy. Zostawiliśmy go na pastwę ognia. Prawdopodobnie znajdą tylko kości i zęby, ale musieliśmy zachować ostrożność.
Później znów weszliśmy na górę. Brian wciąż leżał w ogniskowej; nie ruszał się. Angelo powiedział:
- Przejście przez ścianę czasu w jego stanie będzie szokiem. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, dopóki sam nie przeszedłem... I w tej samej chwili zostaliśmy gwałtownie przeciągnięci, tak że bezbrzeżna ulga natychmiast zatarła wspomnienie bólu i zdenerwowania.
Angelo niezwłocznie ściągnął maskę i położył Briana na wózku. Wyjął swą torbę lekarską i nakrył twarz Briana szeroką rurą. Delikatnie położył mu rękę na piersi. Zespół zebrał się wokół wózka, lecz Banny kazała im się odsunąć, żeby Angelo miał więcej miejsca.
- Angelo... - zaczęłam.
- Zamknij się, kochanie. Jestem zajęty.
Wyjął błyszczącą strzykawkę i opróżnił ją wbiwszy w szyję Briana. Później stał nad nim, czekając. Nie odważyłam się powiedzieć nic więcej. Palce Briana przesunęły się lekko w kierunku rury i znieruchomiały. Angelo ponownie położył swoją szeroką dłoń na jego piersi i uśmiechnął się.
- Wyjdzie z tego. Z czasem.
Ku swemu ogromnemu zdziwieniu zarzuciłam mu ramiona na szyję. Moją "naturalną powściągliwość" diabli wzięli.
- Angelo, kochany! Kmiotku! - klepaliśmy się po plecach. Nagle coś sobie przypomniałam. Odepchnęłam go i zawołałam: - Sono canto felice di nederti, mio cara!
Nauczyłam się tego dość dawno i chowałam na specjalną okazję. Spojrzał ze zdumieniem i ryknął gromkim śmiechem.
- Cara, czy wiesz, dlaczego to dla ciebie robię?
- Nie wiem, carissimo, powiedz mi.
- Ponieważ jesteś szalona jak Neapolitańczycy! Prawie połamał mi żebra.
Stałam w łazience, po raz setny zmieniając ściany w lustra. U moich stóp leżała sterta ubrań. Kopnięciem odrzuciłam kreteńską suknię i wybrałam błękitną, satynową togę. Zarzuciłam ją na ramiona. Nawet byłam podobna do bogini-madonny... Nagle poczułam wstyd. Lepiej, żeby już poznał prawdę. Przecież właśnie po to wybierałam się do szpitala, czyż nie? Żeby rozwiać jego złudzenia !
Przymierzyłam już i odrzuciłam mój zwykły strój domowy (szorty i nic więcej); nie trzeba go szokować. W końcu założyłam stare ubranie robocze, strój, który lubiłam nosić, kiedy obsługiwałam sprzęt w laboratorium. Bogini z hologramu miała włosy upięte, więc je rozpuściłam. Zerknęłam na twarz odbitą w lustrach; wystarczająco zwyczajną, jak sądzę.
Wyłączyłam lustra i wyszłam, żeby nie zmienić zdania.
Angelo podał mi numer pokoju Briana. (Porozmawialiśmy chwilę; podziękowałam mu za pomoc. Powiedział - i słyszałam śmiech w jego głosie: "Posunąłbym się jeszcze dalej, żeby tylko zobaczyć, jak C.C. w końcu pada ofiarą Amora". "To chyba trochę przedwczesna radość, kmiotku", powiedziałam mu, raczej zimno, zważywszy na to, ile dla mnie zrobił. "Sądzę, że lody nie topnieją przez jedną noc", odrzekł. Przerwałam połączenie.)
Bez trudu znalazłam właściwy pokój i otworzyłam drzwi, zastanawiając się, co powiedzieć.
Stanęłam jak wryta. W pokoju był Dervan. Siedział na łóżku Briana paląc papierosa i zaglądając mu w oczy. Brian siedział oparty na kilku poduszkach, z rękami złożonymi na podołku. Wydawało się, że jeszcze nie jest zupełnie stracony.
- ...ona z pewnością niedługo przyjdzie - mówił Dervan. Nawiasem mówiąc, jeszcze nie znam twojego imienia. jak się nazywasz?
- Nie odpowiadaj ! - powiedziałam szybko.
Dervan gwałtownie odwrócił głowę. Brian zamknął usta i spojrzał na niego zimno. Milczenie się przeciągało. Dervan mierzył nas wzrokiem i wiedziałam, że postanowił odłożyć rzecz na jakiś czas. Może to przez szpitalne oświetlenie, ale w porównaniu z Brianem wyglądał dość przeciętnie.
Dervan wzruszył ramionami i skierował się do drzwi. Wypuścił papierosa ze swych smukłych palców i zdusił go nogą.
- Nie będziesz przy nim zawsze, C.C. - powiedział ze współczuciem i wyszedł.
Cholera, to wyłącznie moja wina; grzebałam się w ciuchach, zamiast przyjść tu od razu. Powinnam pójść do Marka i przekonać go, żeby przywołał Dervana do porządku, powiedzieć mu, że nasz ostatni werbunek może pójść na marne... a może Banny i zespół mogliby pilnować go na zmianę. Kiedy już skończy szkolenie, będzie bezpieczny; nawet Dervan nie ośmieli się...
- Masz na imię C.C.?
Odwróciłam się i spojrzałam na Briana. - Zgadza się. To skrót od Carol Celia. Potrząsnął głową, jakby chciał rozjaśnić myśli.
- Lekarz dużo mi o tobie opowiadał. Mówił, że zadałaś sobie wiele trudu. Że uratowałaś mi życie. Dziękuję ci.
- Bardzo proszę.
W tym świetle jego twarz wyglądała inaczej. Nad kościami policzkowymi miał maleńkie blizny w kształcie skrzydeł, które Angelo zrobił mu, kiedy Brian był nieprzytomny. Miały go chronić w nadchodzących dniach. Chociaż nie miały prawnego statusu, tak jak on nie miał go jako uczeń, jednak te dwie blizny na jego twarzy będą od tej pory świadczyć, że Czarnoskrzydli "interesują się" nim na dobre i na złe. Niektóre istoty zostawią go z tego powodu w spokoju; nie ma się czego wstydzić. W rzeczy samej to tylko polepszy jego pozycję po promocji.
Oczywiście teraz mógł być innego zdania. Nagle poczułam z tego powodu niepokój; wprawdzie zaproponował to Angelo, ale ja wyraziłam zgodę, ponieważ wydawało mi się, że to dobry pomysł. Może uzna to za objaw naszego despotyzmu. Zapytałam go o to, powiedział, że wie o tych bliznach.
- Może źle zrobiliśmy, że cię tak naznaczyliśmy. Jeżeli jesteś zły, możesz kazać je usunąć.
- Niech zostaną, jeśli uważasz, że tak trzeba - rzekł z prostotą. - Lepiej się orientujesz niż ja.
- Dziękuję - powiedziałam i dodałam szczerze: - Osłabiłoby to moją pozycję, gdybyś kazał je usunąć.
Jego zachowanie niepokoiło mnie. Dlaczego na mnie nie krzyczy, nie zarzuca mi kłamstwa? Nagle zrozumiałam. Holo było zbyt dobre. Oto stałam tu, zwykła ludzka istota, której zupełnie nie mógł skojarzyć z wizerunkiem bogini. Wciąż nie zdawał sobie sprawy, jak go oszukano.
- Brian, wiesz, kim jestem?
- Masz na imię C.C. - rzekł spokojnie i z lekkim rozbawieniem. - Jesteś kapitanem zespołu Skoczków - tak mi powiedział lekarz. Mówił, że dowiem się, co to znaczy, ale na razie to nieistotne...
- Nie... chcę powiedzieć... czy rozumiesz, że to mnie widziałeś tam, w swoim pokoju w muzeum. Chcę powiedzieć, że nie ma nikogo innego...
- Tak, wiem.
Musiał zobaczyć coś w mojej twarzy, bo zachichotał. To był miły dźwięk, mający w sobie cichy spokój siły natury. Kiedy byłam bardzo mała, czytałam bajkę o trzech braciach starających się o tron. Najmłodszy był widocznie ciekawy, więc pewnego dnia poszedł brzegiem rzeki, żeby zobaczyć, gdzie się kończy. Rzeka zmieniła się w strumień, strumień w źródło, a źródło wypływało z włoskiego orzecha, który książę ukradł i schował do kieszeni.
Wtedy wydawało mi się to cudowne i wspaniałe. Od tej pory zawsze gdy słyszę śmiech Briana, przypominam sobie tę historię.
Wyszłam na korytarz i minęłam nadchodzącego Narsesa, obładowanego stosem papierów. Idąc migotał biżuterią. Uśmiechnął się olśniewająco, żeby pokazać, że nie żywi urazy o to niespodziewane wtargnięcie do gabinetu Marka.
- No, no! - powiedział. - Coś ty taka szczęśliwa?
- A co cię to obchodzi? - spytałam.
przekład : Zbigniew A. Królicki