Andre Frossard
Bóg i ludzkie pytania
Wydawnictwo Jedność Kielce
"Bóg i ludzkie pytania" jest owocem współpracy pomiędzy Wydawnictwem "Jedność" w Kielcach i Movimento Radici Cristiane dell'Europa z siedzibą w Pescarze (Piazza Santo Spirito 2; Włochy). Bóg wobec ludzkich pytań Autor otrzymał od uczniów klasy maturalnej, dziewcząt i chłopców ponad dwa tysiące często powtarzających się pytań, na które udzielił odpowiedzi zaczerpniętych z własnego doświadczenia wiary. Aby go nie oskarżono, że jest głuchy na zarzuty, zwrócił największą uwagę na wyraźne i ukryte argumenty swoich rozmówców. W konsekwencji wszystkie odpowiedzi z wyjątkiem pierwszej i trzeciej zaczynają się krótkim, ale lojalnym przedstawieniem w cudzysłowie zarzutów, które wypływają z samego pytania. Potem autor używa zwrotu "A jednak". Sięga tu do Pisma Świętego po teksty, które wydają się zaprzeczać zarzutowi. Odpowiedź właściwa przychodzi na końcu. Trzy części każdego małego rozdziału są wyraźnie oddzielone, aby uniknąć wszelkiego pomieszania. Prawie wszystkie pytania autor traktuje w ten sam sposób, gdyż pragnie okazać się jak najbardziej "otwartym". Można zauważyć, że autor wiele razy używa słowa "miłosierdzie"; nie zastępuje go słowem "miłość", ale czyni tak w przekonaniu, że "miłosierdzie" wyraźniej określa bezinteresowną, pierwotną i twórczą miłość, która jest przyczyną i końcem wszystkich rzeczy. Być może zaskoczy czytelnika to, że uczniowie klasy maturalnej tak mało mówią o polityce. Sam autor był tym również zaskoczony. "Po co żyć?" Straszne pytanie, zwłaszcza gdy się pomyśli o waszym wieku, i że tylu z was je stawia. Słyszałem to pytanie po raz pierwszy w Mons w Belgii, przy wyjściu z teatru, gdzie przemawiałem dwie godziny. Trzech młodych ludzi zagrodziło mi drogę. Jeden z nich stanowczym tonem, jaki przybiera często młodzież w obawie, że starsi nie będą jej słuchać, powiedział mi w imieniu swoich kolegów, iż nie chcieli przeszkadzać w czasie zebrania, które dopiero co się zakończyło, ale wszyscy trzej pragnęli zadać bardzo intymne i poważne pytanie, które zabrzmiało przerażająco: "Po co żyć, proszę pana?" Spadło ono na mnie jak jakieś ultimatum i nie pozwalało mi na zwłokę w odpowiedzi ani na odłożenie jej na inną chwilę. Nie można było zrobić uniku ani tłumaczyć się zmęczeniem i późną porą. W tym czasie zaczynała się rozpowszechniać wśród młodzieży jakaś żałobna moda: popełnić samobójstwo w ogniu, oblewając się przedtem benzyną, właśnie z powodu tego pytania, na które "śmierć Boga", niespójność świata, zmaterializowanie społeczeństwa, tępota, ideologie i bezradne majaczenia sztuki nie dają odpowiedzi. Myśliciele związani z kawiarniami przy Saint - Germain - des - Pres filozofowali na temat absurdu, głosili marność rodzaju ludzkiego, tę "pasję nieużyteczną", i w miarę jak stawiali obok siebie szklanki i argumenty szczerzy młodzi ludzie, przekonani o nicości wszystkiego, potwierdzali ich sądy zapałką. W spojrzeniu moich rozmówców pozostało jeszcze rozgorączkowanie i widziałem ich w źrenicach długi korytarz cienia wiodący do drzwi, za którymi mogła zionąć tylko pustka. Zaciskając ręce oczekiwali odpowiedzi, niemal przekonani, że jej nie ma. Komu przyznawali ostatnią szansę? Sobie samym czy mnie? Być może - Bogu. A jednak... Trzeba było mówić. Najpierw spostrzegłem, że nigdy nie zadawałem sobie pytania, które tak dręczyło tych młodych z Mons, i które was prześladuje dzisiaj nawet w chwilach rozrywki. W pierwszej mojej młodości, socjalistycznej, problemy metafizyczne bywały odsyłane po części do nauki, a po części do chmur. Nauka miała wkrótce rozwiązać wszystkie zagadki wszechświata, reszta to były tylko mgliste mrzonki nadające się do tego, aby nas odwrócić od polityki. Po moim nawróceniu wszystko było radośnie proste: Bóg istnieje, radość potężna, ocean światła i słodyczy. I nigdy nie przyszło by mi na myśl, aby zapytać siebie o własną mizerną osobę, która mogłaby stanowić przedmiot zainteresowania tylko dzięki swej ogromnej cichości. Byłem więcej niż oczarowany, pełen szalonej wdzięczności wobec ogromu miłosiernego piękna. Bóg jest miłością i ta miłość uczyła mnie, że jest przyczyną i celem wszystkiego, co istnieje. Żadne stworzenie nie istnieje tylko dla siebie, ale dla drugiego stworzenia, dla wszystkich innych, poczynając od Boga samego, z którego wypływa wszystko. Pozbawieni Boga od dawna, moi młodzi ludzie z Mons zapomnieli o tym lub nie odgadli zapomniano ich tego nauczyć. Powiedziałem im z całą ostrożnością, jaką stosuje się na widok chłopca stojącego na parapecie okna, któremu chce się wytłumaczyć, aby nie skakał, że uporczywe wpatrywanie się w samego siebie napotka w końcu na przepaść nicości, z której jakaś cudowna dobroć nas wyciągnęła. Że wokół nas wszystkie rzeczy od najmniejszej do największej, od najdrobniejszej cząsteczki materii do grawitujących gwiazd, przyciągają się i łączą, aby tworzyć uzupełniające się harmonie o coraz szerszym zasięgu. Że to podstawowe prawo, czytelne w instynkcie łączenia się najbardziej nieuchwytnych cząstek atomu, rządzi całym wszechświatem wraz z każdą osobą przeznaczoną do miłości i że nikt nie może się uchylać od tego bez ryzyka popadnięcia w pustkę. Że to prawo pozostanie oczywiste, nawet gdy się nie będzie wierzyć w Boga. Mogę dzisiaj dodać, patrząc na listę waszych pytań, że to pytanie - "Po co żyć?" - jest typowo męskie: żadna dziewczyna go nie stawia. Z natury bardziej niż mężczyźni podatne na miłość, kobiety wiedzą, nie zastanawiając się nawet nad tym, że nie są stworzone dla samych siebie. Jeśli jednak to pytanie przyszłoby im do głowy, sformułowałyby je zupełnie inaczej. Nie pytałyby "Dlaczego żyć, po co żyć?" ale "Dla kogo żyć?" Powinniśmy brać z nich przykład. Nie wiem, czy przekonałem młodych ludzi z Mons. W każdym razie gazety - co jest bardzo ważne - nigdy nie przekazały mi o nich wiadomości. "Co to jest wiara?" "Podano tyle definicji wiary, że lepiej byłoby raz na zawsze powiedzieć, że nie da się jej zdefiniować. Dla jednych to zgoda na słowo Boże. Trzeba jednak przyjąć, że Bóg istnieje i mówi, a wtedy z góry zakłada się to, co się chce udowodnić. Dla innych wiara to łaska, na nic więc nie przyda się jej szukać, kiedy się jej nie ma. Większość współczesnych myślicieli widzi w wierze akt świadomości, która zdaje sobie sprawę ze swych ograniczeń i poddaje się tajemniczej mocy wyższej, która rządzi światem i ludzką egzystencją. Ślad tego rodzaju intelektualnej rezygnacji znajdujemy w popularnym powiedzeniu: "Aby w to wierzyć, trzeba naprawdę mieć wiarę", co znaczy, że aby uwierzyć, trzeba czasami uciszyć swój rozum. Według innych wiara ustala relację między Bogiem i człowiekiem, najczęściej przez Pismo Święte lub Kościół. Jednakże relacja lub dialog wymaga istnienia dwóch rozmówców i oto znowu popadamy w naszą pierwszą trudność. Dla Bernanosa wiara to nic innego, jak "dwadzieścia cztery godziny niepewności minus jedna minuta nadziei". Według tej pięknej formuły wiara byłaby wątpliwością pokonywaną coraz bardziej przez jakieś irracjonalne uczucie. Nie można więc jej zdefiniować ani wyjaśnić". A jednak Bóg jest miłością i dlatego w miłości należy szukać wyjaśnienia wiary. Wiara nie polega po prostu na wierzeniu, że Bóg istnieje. Współcześni Chrystusowi mieli niewiele wątpliwości w tym względzie, a jednak On wymagał od nich czegoś więcej. Zarzucał im często brak wiary, czego nie należałoby czynić szczególnie w odniesieniu do Żydów, gdyby chodziło tylko o uznanie istnienia Boga, tym mniej, gdyby wiara była darem, którego Bóg udziela jednym, a odmawia drugim. Jezus ubolewa nad tym, że wiara jest tak rzadka lub tak słaba, a kiedy się pojawia, zachwyca się nią jako czymś nadzwyczajnym nawet dla Niego. Kiedy setnik, który Go prosił o uzdrowienie swego sługi, powiedział, wzbraniając się zaszczytu przyjęcia Go pod swój dach: "Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo, a mój sługa odzyska zdrowie" - Jezus wykrzyknął: "U nikogo w Izraelu nie znalazłem tak wielkiej wiary" (Mt 8, 8. 10). Inny epizod skłania do odwrócenia problemu i do pytania: co przedstawia wiara nie dla człowieka, ale dla samego Boga? W Niedzielę Palmową, kiedy zbliża się czas Jego męki, Chrystus schodzi z Góry Oliwnej do Jerozolimy po dywanie z palm i rozłożonych szat. On wie, że umrze i w jaki sposób. Wie również, że powtórnie przyjdzie i że Jego królestwo nie będzie miało końca. Jednakże fala radości, która Mu towarzyszy, przypomina Mu tylko przerażające proroctwa o zburzeniu Jerozolimy i wzbudza tę myśl, którą wypowiada głośno jakby sam do siebie: "Kiedy Syn Człowieczy wróci, czy znajdzie jeszcze wiarę na ziemi?" Słowo zadumy jakby zabarwione obawą, bardzo odkrywcze, trzeba zestawić z pytaniem, jakie Jezus w Ewangelii zadaje Apostołowi: "Piotrze - czy mnie miłujesz?" Dla Chrystusa, a więc dla Boga, nic innego się nie liczy. Wiara jest odpowiedzią na to najważniejsze pytanie. To jej właśnie Chrystus przyszedł szukać, budzić ją wśród nas, podtrzymywać i przyjmować. I obawia się, że jej nie znajdzie, kiedy wróci. Wiara to fenomen wzajemnego przyciągania między Bogiem, którego ukrycie pociąga naszą istotę poza jej granice; to ta szlachetna dyspozycja ludzkiego serca do wiary w miłość wbrew wszelkim przeciwnym pozorom. Jest to usposobienie, które wywołuje nieodparty pociąg ze strony Bożego Miłosierdzia. "Kim jesteś, Andrzeju?" Ze wszystkich pytań, które otrzymałem i które często się powtarzają, to jest może najtrudniejsze. Będę się starał na nie odpowiedzieć, zachęcony mówieniem na "ty", co pozwala mi zapomnieć do jakiego pokolenia należę, i przyjemnie mnie odmładza. Jak opowiadałem gdzie indziej *, (Nota redakcyjna; Chodzi o książkę "Spotkałem Boga". Paris: Editions du Dialogue, 1972) jestem synem polityka III Republiki, który był nauczycielem, zwolnionym z pracy z powodu konszachtów rewolucyjnych, i który w wieku trzydziestu lat został w 1920 r. pierwszym sekretarzem generalnym komunistycznej partii francuskiej Mając trzynaście lat, jako chłopiec wcześnie dojrzały, pisał już w gazecie w Belfort, w swej rodzinnej miejscowości, gdzie dotąd nie widziano dziennikarza w krótkich spodenkach. Opuszczając szkołę nauczycielską w wieku, w którym inni usiłowali się dopiero do niej dostać, dzielił swój czas równo między nauczanie i walkę klas, zaprawiony do naturalnej, rzeczowej i mocnej umiejętności przemawiania, dzięki której jego poważny głos brzmiał by jak uderzenie młota w kowadło lub jak echo wydobywające się ze studni. Ożenił się z młodą mieszkanką Franche - Comte z Montbeliard, piękną blondynką, która kochała muzykę i socjalizm a w każdym razie socjalistę. Jej rodzice uprawiali z gorliwą zaciekłością nieurodzajne pole pięciohektarowego gospodarstwa. Ze strony ojca byłem żydem przez moją babkę, silną kobietę, jakby wyjętą żywcem ze Starego Testamentu. Tryskała ona celnymi odpowiedziami i poleceniami, które wykluczały dyskusję. Nie było już śladów katolicyzmu, który zdaje się był na początku wyznaniem mojego dziadka, radykała - socjalisty, z zawodu rymarza - siodlarza, którego nie znałem. Nazywano go "kirasjerem", jak sądzę, z powodu zbroi, jaką nosił w jednej z bitew, które Francuzi przegrywają, mimo że powinniby je wygrać, albo wygrywają, kiedy lepiej byłoby je przegrać. Ze strony matki byłem luteraninem z kręgu pietystów. To niebezpieczna sekta, która posługiwała się na przemian, i mniej więcej w taki sam sposób, Biblią i biczem. Jak widzicie, jestem rezultatem uczuciowej mieszaniny religijnej, co mnie zupełnie naturalnie usposabiało do ekumenizmu; aby odpowiedzieć na problemy, które on stawia, muszę wystarczyć sam za zgromadzenie ogólne. W wiosce mojego ojca nie było parafialnego kościoła, lecz wielka synagoga z różowego piaskowca, dzisiaj opuszczona, gdyż wspólnota żydowska została wywieziona i zamęczona w Oświęcimiu. Straciłem tam między innymi przyjaciółkę z dzieciństwa, która mogłaby uciec stamtąd, ale nie chciała. Pragnęła towarzyszyć swojemu głuchawemu ojcu,obawiając się, że nie zrozumie on na czas rozkazów i nie uniknie ciosów. Musiała być w waszym wieku. Ze czcią ją wspominam. Dzięki niej mam wyobrażenie najwyższego piękna tych bohaterek, które Kościół nazywa świętymi i męczenniczkami. Urodziłem się w wielkim kwadratowym domu, w wiosce mojej matki nad brzegiem strumienia, w którym pływały pstrągi, gdzie prało się bieliznę i zażywało kąpieli. Było to podczas pierwszej wojny światowej. W moim pierwszym wspomnieniu z dzieciństwa utrwaliła się piwnica w Belfort, gdzie zostaliśmy ranni, moja matka i ja, wskutek wybuchu bomby, którą zrzucił nad miastem niemiecki samolot podczas wypadu daleko od linii frontu. W ten sposób w wieku dwóch lat uświadomiłem sobie istnienie zewnętrznego świata, a obraz tego ponurego podziemnego pomieszczenia, nagle rozjaśnionego małym żółtym światłem, nigdy nie wymazał się z mojej pamięci. Bóg nie istniał. Zastąpiliśmy Go religią zbawienia człowieka przez samego człowieka, zbudowaną na marksistowskiej wizji historii. Wychowywałem się "oprawiony" w Karola Marksa: tapczan, na którym spałem w małym gabinecie mojego ojca, był otoczony wszystkimi dziełami tego proroka, którego portret ozdabiał frontową ścianę. Wieczorem przed zaśnięciem wyciągałem na chybił trafił jeden z tomów "Kapitału", ustawionych nad moją głową i czytałem kilka stronic, przeskakując zbyt trudną teorię, a szukając polemik, w których autor zręcznie żonglował niszczycielską ironią, co mi przypominało moją babkę ze strony ojca. Potem opuściłem Karola Marksa dla "Iliady", która znajdowała się na niższej półce, i która towarzyszyła mi przez trzy lata. Nie męczy mnie to, co lubię i mogę słuchać tej samej płyty przez całe lata - chociaż z przerwami. Następnie przyszli Voltaire i Rousseau, którzy znosili się nawzajem tylko u mnie. Rousseau uważał, że Voltaire nie jest zdolny do wielkich myśli, a dla Voltaire'a Jean - Jacques nadawał się do filozofii jak celnik Rousseau do malarstwa. W wieku piętnastu lat interesowałem się ogólnie architekturą grecką, a architekturą kobiecą w szczególności. Studiowałem jedną i drugą z równym podziwem. Niestrudzenie rysowałem ten sam kąt prosty Partenonu, by wyłowić sekret tej doskonałości, wobec której cała reszta jest barbarzyństwem. Odnajdywałem tę samą tajemnicę proporcji u młodych dziewcząt, które miały dodatkowo przewagę ruchu. Poza tym byłem chłopcem nieobecnym i trudnym do odnalezienia. Niedawno miałem zaszczyt zajmować honorowe miejsce przy stole w czasie trzygodzinnego obiadu byłych uczniów mojego liceum. Nigdy nie pozostawałem tak długo wewnątrz szkolnego budynku. Moja niestabilność szkolna w najwyższym stopniu irytowała mojego ojca, który marzył, że wstąpię do Seminarium Nauczycielskiego przy ulicy Ulm i wzruszał ramionami, kiedy matka, która mi we wszystkim pobłażała, wysilała się, aby zwrócić jego uwagę na wszelkie zalety, jakich nie posiadałem. Takim dzieckiem byłem do lat dwudziestu, raczej pustym, dość obojętnym na wszystko, z wyjątkiem wyżłobień doryckich kolumn i zagęszczenia światła, z którego wydawały mi się ukształtowane młode osoby. I wtedy wydarzyło się coś piorunującego, co mi pozwoli - mam w każdym razie taką nadzieję - dać w następnym rozdziale bardziej precyzyjną odpowiedź na pytanie zadane na początku rozdziału: "Kim jesteś?". To pytanie wielu z was mi zadawało.Po nim przychodziło następne: "Jak się nawróciłeś?", sformułowane jeszcze inaczej przez kilku waszych kolegów z klasy. "Czy można się nawrócić w ciągu dwóch minut? "Wydaje się to nieprawdopodobne. Nie przechodzi się z niewiary do wiary bez refleksji i poszukiwań. Nawrócenie jest rezultatem wewnętrznej bardziej lub mniej powolnej ewolucji, której etapy są dostrzegalne po jakimś głębokim, wstrząsającym przeżyciu, gdzie sama nieświadomość odgrywa rolę raczej milczącą, ale aktywną. Sąd nie wypowiada swojego wniosku bez uprzednich rozważań. Także świadomość jako trybunał nie mogłaby się wypowiedzieć bez rozpoznania sprawy. Co więcej, działanie wolnej woli zakłada wybór. Można wybierać między dwiema przeciwstawnymi opiniami dopiero po długim przebadaniu jednej i drugiej. Przykłady nagłego nawrócenia są rzadkie i wszystkie skłaniają do dyskusji. Wybierzmy dwa z nich: nawrócenie św. Pawła i Paula Claudela. Prawdą jest, że św. Paweł, żyd o wielkiej kulturze, pochodzący ze szkoły Gamaliela, nawrócił się w drodze do Damaszku, gdzie zamierzał rozpędzić i unicestwić wspólnotę chrześcijańską. Opowiedział sam, jak to w porze południowej poczuł się nagle otoczony dosłownie oślepiającym światłem, podczas gdy jakiś głos go zapytał: "Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz?" Na pytanie - "Kto jesteś, Panie?" - głos odpowiedział - "Ja jestem Jezus którego ty prześladujesz" (Dz 9, 4 - 5). Paweł stał się natychmiast chrześcijaninem. Prześladowca, którym był przed chwilą, zaczyna karierę człowieka prześladowanego, która zawiedzie go do Rzymu i na męczeństwo. To jest najsłynniejsze nawrócenie w historii do tego stopnia, że wyrażenie - "znaleźć swoją drogę do Damaszku" stało się przysłowiem. Niektórzy jednak zauważą, że było wtedy południe, że słońce znajdowało się w zenicie i że w podobnym przypadku, szczególnie na pustyni, zdarza się bardzo zwyczajne oślepienie zbyt silnym światłem. Co więcej, sądzi się niekiedy, że św. Paweł cierpiał od czasu do czasu na jakąś nerwową chorobę, która mogła powodować nerwowo - umysłowe doznania w postaci halucynacji lub widzenia świetlnego obłoku oraz towarzyszących mu wrażeń słuchowych. Wreszcie wolne posuwanie się grupy z Jerozolimy do Damaszku sprzyjało medytacji. Zamiast się odwoływać do cudownej interwencji rozsądniejsze byłoby przypuszczenie, że św. Paweł uświadamiał sobie stopniowo nadzwyczajną piękność chrześcijańskiego orędzia i po kilku godzinach intensywnego myślenia doszedł do tego, co się nazywa "przebłyskiem światła" kiedy się chce dać do zrozumienia, że pewność narzuca się wam z całą siłą. Jeśli chodzi o Paula Claudela, to zauważa się, że był on katolikiem od urodzenia i otrzymał chrześcijańskie wychowanie. Jest całkiem naturalne, że wsparty przez swój poetycki geniusz odnalazł sens wiecznego dziecięctwa Bożego - w noc Bożego Narodzenia w katedrze Notre Dame wśród płonących świec i śpiewów. Claudel zresztą wyznał, że następnie opierał się łasce przez cztery lata, co dowodzi, że jego wiara nie była natychmiastowa, ale dojrzewała stopniowo i została przyjęta po twardej walce. Zresztą ludzie Kościoła nie podkreślają już dzisiaj cudownego charakteru nawrócenia św. Pawła, a jeśli nawet chętnie mówią o nawróceniu Paula Claudela to dlatego, że z dużym prawdopodobieństwem można je wyjaśnić czysto psychologicznie". A jednak - ja wszedłem do kaplicy jako ateista, a w kilka minut później wyszedłem z niej jako chrześcijanin i byłem świadkiem mojego własnego nawrócenia, pełen zdumienia, które ciągle trwa. Nagłe nawrócenia nie są tak rzadkie, zaś fakt, że ludzie, którzy ich doświadczyli, tylko wyjątkowo o nich piszą, powodowani dyskrecją, nieśmiałością albo obawą, że będą źle zrozumiani, nie dowodzi wcale, że są niemożliwe. Pasterka może z pewnością wzbudzić wielkie wzruszenie u młodego człowieka - chrześcijanina od kolebki - jakim był Claudel, nawet, a może przede wszystkim, jeśli długo trzymał się z dala od religii. Ale wzruszenie, które trwa przez całe życie i które przenika całą twórczość, to coś, czego nie dostrzegamy zbyt często. Nawrócenie Paula Claudela było czymś więcej niż aktem świadomości; było uchwyceniem kontaktu z transcendencją, o której zapomniało jego serce i której nie rozpoznawali ludzie mu współcześni. Traktować nawrócenie św. Pawła jako połączony skutek porażenia słonecznego i nerwowego przywidzenia to popełniać podwójną niestosowność: przeciwstawiać się opisowi samego Apostoła i czynić niezrozumiałą ostrość jego myśli, jasność wymowy i prawość jego życia. Nigdy nie słyszano, żeby udar słoneczny doprowadził kogoś do poznania nowej religii, albo żeby ktoś dotknięty halucynacją pozostawał pod jej działaniem przez trzydzieści lat, w czasie których nie powtórzą się te same słowa. Kiedy odmawia się wiary w coś, co się uważa za niemożliwe, popada się w nieprawdopodobieństwo. Mój ojciec chciał mnie widzieć w szkole przy ulicy Ulm. Poszedłem tam w wieku dwudziestu lat, ale pomyliłem stronę ulicy i zamiast wstąpić do Wyższej Szkoły Nauczycielskiej, wszedłem do sióstr od Adoracji po kolegę, z którym miałem iść na obiad. To, co zamierzam wam opowiedzieć, to nie historia jakiegoś odkrycia intelektualnego. Jest to relacja o doświadczeniu fizycznym, o doświadczeniu prawie laboratoryjnym. Otwierając żelazne drzwi klasztoru byłem ateistą. Ateizm przybiera wiele form. Jest ateizm filozoficzny, który wcielając Boga w przyrodę odmawia Mu odrębnej osobowości i umieszcza wszystkie rzeczy w zasięgu ludzkiej inteligencji; nic nie jest Bogiem, wszystko jest boskie. Ten ateizm prowadzi do panteizmu pod postacią jakiejś ideologii. Ateizm naukowy odrzuca hipotezę Boga jako nieodpowiednią w badaniach i usiłuje wyjaśnić istnienie świata tylko poprzez właściwości materii, nie pytając, skąd ona sama pochodzi. Jeszcze bardziej radykalny ateizm marksistowski nie tylko neguje Boga, ale posłałby Go na urlop, nawet gdyby istniał. Jego natrętna obecność przeszkadzałaby w wolnej grze woli człowieka. Istnieje również ateizm najbardziej rozpowszechniony, który dobrze znam, to ateizm idiotyczny. Taki był mój ateizm. Ateizm idiotyczny nie stawia sobie pytań. Uważa za naturalne przebywanie człowieka na ognistej kuli pokrytej cienką warstwą suchego błota i obracającej się wokół swojej osi z prędkością ponaddźwiękową dookoła słońca - czegoś w rodzaju bomby wodorowej, unoszonej przez miliardy lampionów (gwiazd) o zagadkowym pochodzeniu i nieznanym przeznaczeniu. Byłem jeszcze takim ateistą, kiedy przechodziłem przez drzwi kaplicy i pozostawałem nim nadal w jej wnętrzu. Obecni tam ludzie, widziani pod światło, rzucali tylko cienie, między którymi nie mogłem odróżnić mojego przyjaciela i coś w rodzaju słońca promieniowało w głębi kaplicy. Nie wiedziałem, że był to Najświętszy Sakrament. Nie doznałem nigdy zmartwień miłosnych ani niepokoju, ani ciekawości. Religia była starą chimerą, a chrześcijanie - gatunkiem opóźnionym na drodze historycznej ewolucji. Historia opowiedziała się za nami - za lewicą, a problem Boga był rozwiązany przez negację co najmniej od dwóch do trzech stuleci. W moim środowisku religia wydawała się tak niemodna, że nie było się już nawet antyklerykałem, chyba tylko w dniach wyborów. I wtedy przyszło nieoczekiwane. Za wszelką cenę chciano potem spowodować, abym uznał, że wiara mnie urabiała, że byłem do niej nieświadomie przygotowywany, że moje nawrócenie było tylko nagłym uświadomieniem sobie stanu ducha, który mnie od dawna usposabiał do wierzenia. To błąd. Jeśli byłem usposobiony do czegoś, to była to ironia w stosunku do religii. I gdyby można było mój stan ducha wyrazić jednym słowem, byłaby to obojętność. Jeszcze dzisiaj widzę tego dwudziestoletniego chłopca, którym wtedy byłem. Nie zapomniałem jego osłupienia, kiedy nagle wyłaniał się przed nim z głębi tej skromnej kaplicy świat, inny świat - o blasku nie do zniesienia, o szalonej spoistości, którego światło objawiało i jednocześnie zakrywało obecność Boga, tego samego Boga, o którym jeszcze przed chwilą przysięgałby, że istnieje tylko w ludzkiej wyobraźni. Jednocześnie spływała na niego fala słodyczy zmieszanej z radością o mocy, która może skruszyć serce, i której wspomnienie nigdy nie zaniknie, nawet w najgorszych chwilach życia, niejednokrotnie przenikniętych lękiem i nieszczęściem. Odtąd nie stawia sobie innego zadania, jak tylko świadczyć o tej słodyczy i o tej rozdzierającej czystości Boga, który mu pokazał owego dnia przez kontrast, z jakiego błota został ulepiony. Pytacie mnie, kim jestem? Mogę wam odpowiedzieć: jestem dość bezładnym połączeniem nicości, ciemności i grzechu. Byłoby to swego rodzaju pychą przypisywać sobie więcej ciemności, niż można pomieścić i więcej grzechów, niż można by ich było popełnić. Na odwrót: moja część nicości jest bezdyskusyjna. Wiem, że jest ona jedynym moim bogactwem i jakby bezdenną próżnią otwartą na nieskończoną wspaniałomyślność Boga. Owym światłem, którego nie ujrzałem cielesnymi oczyma, nie było to, jakie nas oświeca lub powoduje opalanie. To było światło duchowe, tzn. światło pouczające - jakby żar prawdy. Odwróciło ono definitywnie porządek rzeczy. Od chwili, kiedy je ujrzałem, mógłbym powiedzieć, że dla mnie tylko Bóg istnieje, a wszystko inne jest jedynie hipotezą. Mówiono mi często: "A pana wolna wola? Robi się z pana wszystko, co się chce. Pana ojciec jest socjalistą, pan jest socjalistą. Wchodzi pan do kaplicy i staje się nagle chrześcijaninem. Gdyby pan wszedł do pagody, byłby pan buddystą; do meczetu, byłby pan muzułmaninem". Na co pozwalam sobie odpowiedzieć, że zdarza mi się wychodzić z dworca, a nie stawać się pociągiem. Jeśli chodzi o moją wolną wolę, to posługiwałem się nią naprawdę dopiero po moim nawróceniu, kiedy zrozumiałem, że tylko Bóg może nas uratować ze wszystkich zależności, w jakie nieuchronnie popadlibyśmy bez Niego. Podkreślam. To było obiektywne doświadczenie, prawie z dziedziny fizyki, i nie mam nic cenniejszego do przekazania, jak tylko to: poza tym światem, który nas otacza i którego cząstką jesteśmy, odsłania się inna rzeczywistość, nieskończenie bardziej konkretna niż ta, w której na ogół pokładamy ufność. Jest ona ostateczną rzeczywistością, wobec której nie ma już pytań. "Chrześcijaństwo poniosło klęskę" "Czy to nie jest faktem? Ewangelia nie jest znana wszędzie i nigdzie nie jest stosowana. Żaden naród nie ustanowił dla siebie konstytucji opartej na Ewangelii, a jeśli rządzący w niektórych krajach bogatych chętnie wzywają Boga w oficjalnych ceremoniach, czynią to mniej z pobudek religijnych, a bardziej z przyzwyczajenia, jakby chcąc zapewnić swojemu narodowi więcej pomyślności. Sami chrześcijanie słuchają Ewangelii w niedzielę, kiedy przychodzą do kościoła, a zapominają o niej przez cały tydzień. Zresztą Kościoły zobowiązują ich do zachowywania dwóch moralności. Jedną uważa się za podstawę życia prywatnego, druga ustala zasady życia społecznego i ma znaczną przewagę nad pierwszą. Jeśli na przykład chrześcijanie uznają, że dla osiągnięcia doskonałości wymaga się od nich, aby nadstawić lewy policzek, kiedy uderzono ich w prawy (por. Mt 5, 39), to żaden z ich Kościołów nigdy nie poprosił, aby państwo uczyniło z tej rady prawny obowiązek. Dowodzi to, że Ewangelii nie da się stosować w życiu społecznym i że nie wpływa ona na sprawy doczesne. Zbyteczną jest rzeczą przypominać tu wyprawy krzyżowe, inkwizycję, wojny religijne itd., w których nie można naprawdę dostrzec ani śladu chrystianizmu. Innymi słowy jest to klęska na wszystkich płaszczyznach". A jednak Chrystus powiedział do Apostołów: "Duch przekona świat o grzechu" (J 16, 8). Zapowiedź ta wypełniła się w sposób tak oczywisty, że aż dziw bierze, że się tego nie zauważa. Jeśli ideał chrześcijański uważa się często za nieosiągalny, nikt nie zaprzecza jego piękna. Jeśli niektórym krytykom chrześcijańskie wymagania moralne wydają się zniechęcające lub mało dostosowane do umysłowości ludzi, to ci sami krytycy nie wahają się przyznać, że mało mają ochoty na doskonałość i gdyby doprowadzili swe rozumowanie do końca, zarzuciliby Bogu, że ma zbyt wygórowane pojęcie o swoim stworzeniu. Cały świat wie dzisiaj, że istnieje dobro i zło; że to dobro jest związane z miłością bliźniego, biednego, wygnanego; ze współczuciem dla chorych, pokrzywdzonych; z poszanowaniem osób, poczynając od najprostszych. Są to sprawy, o których Księga Kapłańska pouczała żydów, a Ewangelia poucza wszystkich ludzi. Mało jest wątpliwości co do "grzechu", to znaczy co do zła, jakie popełniały wszystkie systemy totalitarne, z wyjątkiem jednego. Zawsze usiłowały one pokryć nikczemność swoich wyroków sądowych zasłoną wypożyczoną z szatni prawa. Stalin oskarżał swoje ofiary o wszystkie rodzaje zbrodni, za które zostałyby skazane, gdyby je popełniły. Jedynym reżimem, który otwarcie zerwał z moralnością judeochrześcijańską to nazizm, zupełne i cyniczne pogaństwo, wielbiciel przemocy, bojownik wyimaginowanej wyższej rasy, przeciwko któremu będą wiecznie świadczyły dymy Oświęcimia. Jeśli chodzi o wyliczane przykłady "niepowodzeń" chrystianizmu, jedne z nich wynikają z ludzkiej słabości i trzeba by być bardzo pysznym, aby ją potępiać; inne pochodzą z żądzy panowania w dziedzinie duchowej lub wreszcie z błędu Kościoła, który jeszcze dzisiaj ulega pokusie, aby go popełniać. Błąd ten polega na tym, że Kościół pragnie uczestniczyć we władzy doczesnej i usiłuje wpływać na bieg historii przy pomocy innych środków niż wiara i miłość. Jeśli moralność religijna wydaje się podlegać zróżnicowaniu i nie jest zupełnie taka sama dla osób jak dla społeczeństw, to dlatego, że Kościół był zmuszany w pewnych okresach historii, np. podczas najazdów barbarzyńskich, do brania odpowiedzialności w sprawach społecznych, które normalnie do niego nie należą. Jako jedyna trwała instytucja pośród ruin cesarstwa rzymskiego i ostatnia przystań zagrożonych ludów Kościół musiał ogłaszać reguły życia wspólnego, uwzględniające w duchu miłosierdzia fakt, że wielka rzesza ludzi nie idzie ku świętości z tym samym rozmachem. Kościół nie mógł opierać tych reguł na integralnych wymaganiach Ewangelii, ponieważ - i to stanowi odpowiedź na ostatni zarzut - Ewangelii nie czyta się w trzeciej osobie liczby mnogiej, lecz w drugiej osobie liczby pojedynczej. Określa ona osobisty stosunek między Bogiem a każdą istotą ludzką, która dla boskiego miłosierdzia znaczy tyleż, co wszystkie inne razem wzięte. Nie można wyprowadzać konstytucji politycznej z Ewangelii z tego oczywistego powodu, że jeśli ktokolwiek z nas może nastawić lewy policzek, kiedy został uderzony w prawy, wykluczone jest, aby można było tę radę uczynić prawem. Trzeba by wtedy natychmiast sformułować inną zasadę, aby sprecyzować, kto ma prawo nas policzkować. Ewangelia nie jest doktryną kolektywistyczną. Bóg nie liczy istot ludzkich w masach, jak ideologowie lub szefowie batalionów; On nie układa ich w beczkach jak śledzie; On umie liczyć tylko do jednego. "Po co dogmaty?" "Dogmaty są ograniczeniem narzuconym ludzkiej inteligencji przez autorytet, który przypisuje sobie prawo decydowania o prawdach wiary i określa je na swój sposób przy pomocy terminów najczęściej niezrozumiałych lub w języku, którym nie mówi się już od wieków. Tak więc kiedy "Credo" zaprasza nas do wierzenia w Boga, Stworzyciela nieba i ziemi, i w Jezusa Chrystusa, Syna Jego jedynego, który zstąpił z nieba dla naszego zbawienia, zrodzonego z Ducha Świętego i z Maryi Panny itd. - oczywiste jest, że wymaga zbyt dużo od człowieka o współczesnej umysłowości. Trzeba by przynajmniej przedstawić te sprawy innym językiem, w sposób nie tak rozbieżny ze stanem naszej wiedzy lub z innymi dziedzinami nauki. Albowiem zasada, iż Bóg jest Stworzycielem, zakłada podporządkowanie Mu stworzenia, co sprzeciwia się nauce o wolnej woli. Poza tym dogmat wyklucza dyskusję i w konsekwencji różnorodność opinii, które są nieodzowne do możliwie jak najszerszego rozbudowania myśli religijnej. Wreszcie jasną jest rzeczą, że dogmaty dają początek nie tylko wojnom religijnym, ale i innym wojnom, które stają się nieuniknione, kiedy jakiś rząd lub naród doprowadza swój nacjonalizm lub swą ideologię do rangi dogmatu". A jednak trudno sobie wyobrazić Kościół bez artykułów wiary. Wbrew temu, co się twierdzi, dogmaty nie stwarzają dla inteligencji ograniczeń, których nie wolno byłoby jej przekroczyć. One ją pociągają poza granice tego, co widzialne. To nie są mury, to są okna w naszym więzieniu. Ale jeśli dogmat jest prawdą, to dogmatyzm jest błędem. Jeśli prawdy wiary otwierają nas na pewien porządek rzeczywistości, który pozostałby dla nas nieznany, gdybyśmy byli pozostawieni własnym siłom, to dogmatyzm usiłuje ująć te prawdy w system, to znaczy - sprowadzić je do miary naszego słabego pojmowania. Nic nie sprzeciwia się bardziej życiu duchowemu niż dogmatyzm i to on właśnie ponosi odpowiedzialność za wojny religijne. Chociaż często wiara stawała się dla nich pretekstem, w rzeczywistości ich siłą napędową była polityka i ta piekielna żądza panowania, która jest najczęstszą przyczyną cierpień ludzkich społeczności. Niesłuszną jest rzeczą obwiniać dogmaty, kiedy to ludzie są winni. Jeśli prawdą jest, że niektórzy fanatycy są zdolni do masakrowania swoich sąsiadów w imię pierwszego przykazania, to dzieje się tak dlatego, że zapominają o drugim, które nakazuje miłować bliźniego jak siebie samego, bez względu na jego pochodzenie i przekonania religijne. Artykuły wiary chrześcijańskiej, nie będąc schematami filozoficznymi, nie podlegają rewizji ani ulepszaniu i nie wiadomo, jak i przy pomocy jakiego to nowego słownictwa można by powiedzieć inaczej, że "Jezus Chrystus jest Synem Bożym". To nie język, lecz zawartość "Credo" wymaga aktu wiary i "człowiekowi dzisiejszemu" nie przychodzi on trudniej niż człowiekowi przedwczorajszemu. Od początku chrześcijaństwa idea Boga w trzech Osobach odpychała wiele umysłów. Ci, których nazywano "arianami", od imienia ich mistrza Ariusza, negowali bóstwo Chrystusa i o mało co nie stali się w IV wieku absolutnymi nauczycielami w Kościele. Inni negowali człowieczeństwo Jezusa, widząc w Nim tylko pozory śmiertelnika. Nie bez trudu Kościół sprzeciwił się tym próbom uproszczenia, doprowadzając do triumfu nauki o boskim synostwie i o człowieczeństwie Chrystusa, choć to połączenie było tak trudne do zrozumienia. Ten upór mógł się wydawać absurdalny, w rzeczywistości jednak był dowodem misji Kościoła i świadectwem, że prawda nie od niego pochodzi. Dogmaty chrześcijańskie, które sprowadzają się wszystkie do jednego, a mianowicie do Wcielenia Jezusa Chrystusa, "Syna Boga Żywego", w żaden sposób nie sprzeciwiają się wolności. Owszem, to Bóg i tylko On sam, może nas uwolnić od determinizmu, a akt wiary jest najbardziej wolnym aktem, na jaki ludzka istota może się zdobyć, ponieważ nic jej do tego nie zmusza. Prawdy wiary nie są pouczeniami wydanymi przez wyższą władzę. Są to orędzia nieskończonej miłości, w których kryje się cała nadzieja. Można je przyjmować i odczytywać na wiele sposobów i mają one to do siebie, że z każdego świadomego adresata czynią osobę odrębną, jedyną i niezastąpioną. Pierwszą rzeczą, jaką trzeba wykonać, to przyjąć je jako obietnice, a ostatnią - to przeniknąć do ich treści. Wreszcie dogmat jest teologicznym przedstawieniem tajemnicy, a tajemnica jest naturalnym pokarmem inteligencji. Sama nauka idzie od tajemnicy do tajemnicy, poszukując przyczyn istnienia rzeczy, do których ustawicznie się przybliża, ale nigdy ich nie zgłębi do końca. To właśnie ta atrakcyjność czyni z tajemnicy coś więcej niż tylko zagadkę do rozszyfrowania - źródło życia duchowego. "Czy człowiek nie wymyślił bogów dla swego bezpieczeństwa?" "Można myśleć w ten sposób. W zmaganiach z potężnymi siłami przyrody człowiek pierwotny przypisywał im znaczenie bóstw opiekuńczych. Ufał, że będzie mógł je sobie zjednać, składając ofiary ze zwierząt, a dość często i z ludzi. Ten rodzaj haraczu składanego z dóbr stworzonych, spłacany mocom niebieskim lub podziemnym, miał oszczędzić biednym śmiertelnikom poczucia zniewolenia z powodu klęsk żywiołowych. Za tę samą cenę bóstwa wypełniały inną, niezmiernie ważną rolę: ich masa z kamienia lub brązu górowała nad samą ozdobą i zapewniała w zasadzie trwałość świata i równocześnie stabilność społeczeństwa. Można więc twierdzić, że wszyscy bogowie zostali wymyśleni przez lęk, podczas gdy bajka zastępowała poznanie w umysłach ludzi pierwotnych". A jednak trzeba rozróżnić między bogami i Bogiem, który nie wykazuje żadnego zainteresowania dla mięsa kozła i dla krwi synogarlicy. Zdarzało się w Starym Testamencie, że Bóg przypominał to swoim czcicielom, którzy być może ulegali wpływom okolicznych zwyczajów. Podsumowano wyżej w kilku słowach opinie "filozofów Oświecenia", którzy w swojej awersji do wiary z upodobaniem wskazywali na możliwie jak najniższe pochodzenie uczuć religijnych. Wyobrażali sobie naszych przodków jako istoty ustawicznie wystraszone, które usiłowały zaklinać wrogie siły nieba i ziemi przez nierozumne praktyki, i które odzyskiwały wewnętrzny spokój dopiero po złożeniu ofiary wytworom swej wyobraźni. Można by zająć stanowisko przeciwne, jeśli się weźmie pod uwagę okropną postać pewnych bożków wykonanych poza Grecją czy Rzymem. Można sądzić, że bogowie zostali stworzeni bardziej po to, aby straszyć niż aby uspokajać, i aby powstrzymać raczej gwałtowność ludzi niż żywiołów przyrody. Było więc coś rozumnego w starych praktykach religijnych, jeśli oczywiście wykluczy się z nich składanie na ofiarę biednych, bezbronnych zwierząt i te przerażające ofiary z ludzi, które XX wiek powtórzył, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, w obozach koncentracyjnych totalitaryzmu. "Dlaczego istnieje tyle religii?" "Pascal mówi nam, że ludzie poświęcają więcej czasu na wybór krawata niż żony, a na wybór żony więcej czasu niż na wybór religii. Żyją religią, która została im dana przez otoczenie, a ono z kolei przejmuje tę religię za pośrednictwem społecznych korzeni i ze spuścizny kulturowej danego kraju. I tak jest lepiej, gdyż na ziemi istnieje tyle religii, że gdyby trzeba było je wszystkie zbadać, zanim się przyjmie jedną z nich, nie starczyłoby na to życia. Weźmy dla przykładu trzy religie wywodzące się z Biblii - judaizm, chrześcijaństwo i islam. Ich historia jest tak długa, ich wizja rzeczywistości tak różna, a duchowość tak bogata, że nikt nie może się chełpić, że zna wystarczająco wszystkie trzy, aby móc się o nich wypowiadać z pełną znajomością rzeczy. Jeśli istnieje dużo religii, dużo jest też prawd, między którymi niemożliwy jest wybór". A jednak, jeśli Bóg jest jeden, może być tylko jedna prawda Boża. Prawda Boża nie odzwierciedla się w ten sam sposób we wszystkich umysłach. Podobnie jak jej stwórczy geniusz objawia się różnorako w nieskończonej różnorodności gatunków. Niemniej jednak jest ona zawsze jedna i identyczna. W rzeczywistości religie nie są tak liczne jak się sądzi. Jeśli się je oczyści z kulturowych ozdób, w które są ubrane, i z mniej lub bardziej wyraźnych postaci zabobonu, który im nadaje pozory rozmaitości, pozostaną tylko dwie religie: monoteizm i panteizm. Religia, która uznaje istnienie Boga osobowego oraz religie wyraźne lub ukryte, które negują tego Boga lub Go nie uznają i po zakrętach oraz po różnych, często subtelnych fantazjach myślowych, zmierzają wszystkie w kierunku tego samego panteizmu. Spotykają się w nim lokalne systemy pogańskie, duchowości samobójcze, choćby były genialne, oraz filozofie zwane współczesnymi, które przypisują przyrodzie atrybuty boskie -jak na przykład naukowy ateizm - wcielający je bezwiednie w materię pierwotną, o której nikt nie wie, z czego jest utworzona. Można Boga negować, ale jest niemożliwe, żeby się Go pozbyć. Trudno jest uciec od monoteizmu, nie wpadając w panteizm, w jego Wielkie Wszystko, w jego fundamentalną Energię lub w cokolwiek, w czym myśl usiłuje rozwodnić ideę Boga, aby ją wmieszać w bieg rzeczy. Pozostając przy monoteizmie, którym się tu bliżej zajmujemy, a który wywodzi się z Biblii, przypomnijmy, że dał on początek nie jednej, ale trzem religiom. Są nimi: judaizm, chrystianizm i islam. Ale te trzy gałęzie monoteizmu rozrastają się na ziemi w odmienny sposób z racji historycznych, kulturowych, klimatycznych i psychologicznych. To je czyni jakby obcymi wobec siebie. W miarę jednakże jak oddalają się one od obsesji codzienności, aby się wznieść na wyżyny właściwej im duchowości, głoszą wszystkie to samo orędzie: pochwałę Boga. Na szczycie judaizmu, chrystianizmu i islamu mistycy mówią tym samym językiem. Kiedy ludzie nie osiągają tej wysokości albo z niej schodzą, aby ulec pokusom władzy, podboju lub jakiejś innej iluzji, wówczas wypowiadają sobie walkę, albo sprawiają wrażenie, że wyznają religie nie dające się pogodzić między sobą. Pokój panuje tylko na szczytach. "Kim jest Chrystus?" "Panuje ogólne, niemal jednomyślne przekonanie, że Chrystus to największy człowiek, jaki kiedykolwiek istniał. Jest wielki mocą swej nauki, pełnej gwałtownego sprzeciwu wobec postaw ludzi Jego i naszych czasów. Ale nade wszystko jest wielki sercem, o którym świadczy niezwykła wspaniałomyślność, z jaką skazany na śmierć bez powodu, przebacza tym, którzy przykuli go do krzyża. Nawet między samymi ateistami dużo jest takich, którzy dają o Nim świadectwo z pewną czułością. Nie przeradza się ona z pewnością w adorację, ale upatruje w Nim ofiarę kapłanów Starego Testamentu. Celem wyrażenia czci dla Jego Osoby "Credo" pierwszych chrześcijan - a w każdym razie żyjących w III i IV wieku - zawierało szereg stwierdzeń dotyczących Jego tajemnic. Jest "On Jedynym Synem Bożym", "który dla nas i dla naszego zbawienia zstąpił z nieba". Ten tekst, ujmujący jakby statut chrześcijańskiej wiary, precyzował, że "Chrystus przyjął ciało z Maryi Dziewicy" i stał się człowiekiem, cierpiał pod Poncjuszem Piłatem (był on prokuratorem Judei za panowania Tyberiusza), że po śmierci zmartwychwstał trzeciego dnia, "wstąpił do nieba", "siedzi po prawicy Boga", skąd "przyjdzie sądzić żywych i umarłych". Tak mówiło "Credo", które się stale śpiewa w kościele (trochę na modłę "Marsylianki") w czasie oficjalnych uroczystości, gdzie nikt nie ma najmniejszej ochoty iść do walki z "okrutnymi żołnierzami, którzy ryczą po naszych wioskach". Trzeba powiedzieć, że połączenie natury boskiej i natury ludzkiej w jednej Osobie, pozbawionej znaków rozpoznawczych, pozwalających na zidentyfikowanie jednej i drugiej, stanowiło dla ludzkiego pojmowania jeden z problemów, z których można wybrnąć tylko przy pomocy wiary, będącej przedsięwzięciem śmiałym, ale mało racjonalnym, lub przy pomocy majaczenia mistycznego. Od pewnego czasu wydaje się, że wytrwali teologowie wytworzyli sobie o Jezusie Chrystusie pogląd o wiele bardziej wygodny, jak to na przykład można stwierdzić na podstawie następującego tekstu, wyjętego z pewnej encyklopedii religii katolickiej: "Teologowie zgadzają się dzisiaj, że w świetle Ewangelii Jezus był naprawdę człowiekiem, że nie znał wszystkiego i że nawet Jego znajomość Boga należała do dziedziny wiary. Nie widział On Boga. Ale wierzył. Jednakże twierdzą równocześnie, że Jezus miał niejasną, ale głęboką świadomość swojego bardzo szczególnego związku z Ojcem. Ta świadomość wynikająca z uczucia przynależności do Ojca musiała Mu towarzyszyć przez całe życie. Stopniowo jednak wzrastała w Nim i stawała się coraz wyraźniejsza, w miarę jak Jezus za pomocą Pisma Świętego i Tradycji analizował swoje własne życie i swoją drogę ku zbliżającej się śmierci (...). W ten sposób teologowie wyznają dzisiaj, że Jezus musiał przeżywać całkowicie oryginalne ludzkie doświadczenie, naznaczone stałym, ale niekoniecznie wyraźnym odczuciem zjednoczenia z Bogiem". Taki jest język teologii rozsądnej, która w końcu odeszła od niedorzeczności zawartych w "Credo", aby nam podać uspokajający i mieszczański obraz Jezusa na kanapie psychoanalitycznej. Skoro Jezus nie bardzo wiedział, kim był, to i my nie będziemy mogli tego wiedzieć. W ten sposób stopniowo, bez żadnej nieprzyjemnej przesady, świadomość pewnej "przynależności" doprowadzi ostatecznie do nieokreślonego uczucia zjednoczenia z Bogiem, co może szczęśliwie zdarzyć się komukolwiek. Jest pewne, że taki Jezus, uwolniony od metafizycznej nadbudowy, może być zaakceptowany jako dobry towarzysz na wszystkich drogach niepewności, przez najbardziej nieufnych agnostyków. Wielkim i zbawiennym odkryciem współczesnego apostolatu jest to, że łatwiej jest jednak uwierzyć, kiedy nie ma w co wierzyć". A jednak Jezusowi, który pytał: "A wy za kogo Mnie uważacie?", Apostoł Piotr odpowiedział: "Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga Żywego" (Mt 16, 15 n). Po moim nawróceniu, w którym Chrystus był obecny tylko pod tajemniczą postacią Najświętszego Sakramentu, uświadomiono mi, że człowiek staje się chrześcijaninem dopiero przez chrzest i że trzeba czytać Ewangelię, o której wiedziałem tyle, ile można było o niej wyczytać u autorów antyklerykalnych. Jeśli istnienie Boga Ojca było dla mnie wtedy słodką i jaśniejącą oczywistością, to zupełnie inaczej miała się sprawa z bóstwem Chrystusa, o którym prawie nic nie wiedziałem. Nie zachowałem dokładnego wspomnienia z mojej pierwszej lektury, ale przypominam sobie, że potężny poryw, który mnie wyzwolił z ociężałości w kaplicy przy ulicy Ulm, pozwolił mi przelatywać nad krajobrazami Ewangelii z rosnącą radością. Później, kiedy dla mojego dobra zostałem zaprowadzony do wspólnoty wiernych, wyłoniły się pewne trudności. Wkrótce jednak spostrzegłem, że pochodziły one z mojej miernoty i że ta książka (Ewangelia) nie może być czytana ze skąpym sercem. Wiara, którą ona wzbudza, jest miarą straszliwie dokładną naszej wspaniałomyślności. W Ewangelię wchodzi się przez dwoje drzwi - drzwi historii (tzn. krytyki) i drzwi wiary. Ten, kto wchodzi w Ewangelię drzwiami krytyki historycznej, wyjdzie z niej z trupem na rękach, natknąwszy się na zastrzeżenie do każdego wiersza i na wątpliwości przy każdym słowie. Tekst układany był o wiele później niż dokonane wydarzenia, z myślą o ludziach prostych, pomieszany z mitologią i z cudownością, która przeraża zarówno teologa podatnego na nowości jak i biegłego księgowego. Ten tekst wyda mu się początkowo mało wiarygodny, potem dyskusyjny. Wydobędzie z niego tylko twardą i nową moralność, chociaż jej początki można znaleźć już u Esseńczyków, Mezopotamczyków, Chińczyków, Egipcjan czy Greków. Tak czytający Ewangelię przebiegnie przez Galileę, Samarię, Judeę, w ślad za niespokojnym, egzaltowanym geniuszem, znającym Boga tylko przez wiarę, który bez powodzenia pyta sam siebie o to, kim jest, i który nie mogąc zmienić świata w końcu wybiera przed Sanhedrynem i Poncjuszem Piłatem kosztowne wyjście z samobójczej prowokacji. Taka wizja Ewangelii kładzie kres nie tylko naszemu zakłopotaniu, o którym mówiliśmy wyżej, ona kładzie kres chrystianizmowi. Chrystus urodzony w historii - umiera w historii i wszystko już jest powiedziane. Reszta to próżne spekulacje, wątpliwe przypuszczenia i niepotrzebne poszukiwania, ponieważ w końcu nie znajdzie się niczego, kiedy szuka się tylko samego siebie. Natomiast ten, kto wchodzi w Ewangelię przez drzwi wiary, wie lub odgaduje, że wielkość Boga nie ma granic i to jest rzecz istotna, o której trzeba pamiętać, kiedy zamierzamy przeżyć kilka stronic w zażyłości z Chrystusem. Człowiek wiary będzie pełen podziwu, że Nieskończenie Wielki mieszkał jakiś czas z nami, w tym co nieskończenie małe, aby dzielić nasz chleb i naszą nicość. Bardziej - mówię z naciskiem "bardziej" - aniżeli człowiek udręczony poszukiwaniem ewentualnej tożsamości boskiej, umykającej, a w ostatecznym rachunku nieprawdopodobnej. Ten, kto wchodzi w Ewangelię dobrymi drzwiami, przeciwnie, zobaczy w Chrystusie istotę wieczną, która stopniowo poznaje warunki ludzkiego bytowania przez doświadczanie ich aż do agonii na krzyżu, aż do tego rozdzierającego krzyku "Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?" (Mt 27, 46). Oznacza to, że się ośmielę tak wyrazić, koniec lekcji; ten określony moment, w którym, po zniknięciu wszelkiego promienia nadprzyrodzonego światła, wcielenie dochodzi do kresu ogołocenia. Ten, kto przeczuje obfitość tego daru, dozna, jak narasta w nim nieznane uczucie: czyste umiłowanie tej miłości, która określa samego Ducha Świętego, a która może zrodzić się w nas jedynie z bóstwa Chrystusa, pokornie ukrytego w Jego człowieczeństwie. "Co to jest prawda?" "Ewangelia opowiada, że Chrystus stając przed Poncjuszem Piłatem rzekł do niego: "Przyszedłem dać świadectwo prawdzie" (por. J 18, 37). Wówczas Piłat, jakby pytając samego siebie przed wyjściem z pretorium, wyszeptał: "Cóż to jest prawda?" (J 18, 38). Oto ostatnie wielkie pytanie pogaństwa, uzasadnione faktem, że przez całe wieki zwracało się ono ku niebu z pytaniami, z godną podziwu i daremną przenikliwością ducha. Greccy i inni myśliciele powiedzieli wszystko, ale nie wszyscy powiedzieli to samo. Ponieważ zaś ich teorie odznaczają się logiką bez zarzutu, możemy sądzić, że wszystkie są prawdziwe. Oznacza to, że nie ma jednej prawdy, ale jest wiele prawd i to tyle, ile ludzi zdolnych do poprawnego myślenia". A jednak Chrystus nam mówi: "Ja jestem prawdą" (J 14, 6). Dla nas prawda nie jest ani ideą, ani tajemnicą, ani filozofią, lecz Osobą, którą jest oczywiście tylko Osoba Jezusa Chrystusa. Chociaż prawdą jest, że Grecy rozwinęli wszystkie kierunki ludzkiej myśli; że można odnaleźć Monoda u Demokryta, Darwina u Heraklita i gdy będziemy dobrze szukać - Hegla u Platona, prawdą jest również, że od początku dziejów aż do naszych dni dopiero Chrystus przekazał nam coś z myśli Bożej. Stąd też dla nas prawda nie jest niczym innym, jak promieniowaniem Jego Osoby w naszym życiu, w świecie i w naszym myśleniu. "Po czym można poznać, że coś jest prawdziwe?" "Nie mamy żadnego sposobu, aby się o tym dowiedzieć. Starożytni określali prawdę jako "równoważność - to znaczy zgodność, albo jeśli ktoś woli - odpowiedniość rzeczywistości i poznania". Już jednak dawno Emmanuel Kant wykazał, że nie możemy poznać "rzeczy samej w sobie", lecz tylko to, czym ona jest "dla nas", tak, iż zgodność rzeczywistości i poznania nie jest niczym więcej jak zgodnością poznania z nim samym. Współczesna fizyka w pełni potwierdziła opinię Emmanuela Kanta, wykazując, że rzeczywistość znajduje się w stanie ustawicznej ucieczki, że jedne cząstki wyprzedzają drugie i w końcu istnieje tylko tajemniczy przepływ energii. Nie można więc mówić o "zgodności rzeczywistości i poznania", gdyż brak nam rzeczywistości uchwytnej. W konsekwencji nie ma odpowiedzi na wasze pytanie". A jednak św. Tomasz z Akwinu mówi: "Piękno jest blaskiem prawdy". Prawdziwość jakiejś rzeczy rozpoznajemy po prostu po tym, że jest ona piękna. Weźcie na przykład jakieś dzieło współczesnej sztuki: łuk mostu, krzywiznę zapory: ich elegancja jest materialnym i widzialnym wyrazem dokładności obliczenia. Piękno i prawda zawsze się ze sobą łączą i tworzą to, co nazywamy stylem. Od pewnego czasu upatruje się go w obliczeniach matematyczno - fizycznych. Równanie Einsteina, sprawdzone, niestety, w Hiroszimie i Nagassaki, a więc prawdziwe, w swojej prostocie jest tak piękne, że moglibyśmy je bez zaskoczenia wyczytać w opowiadaniu Księgi Rodzaju ("Niech Energia równa się masie pomnożonej przez kwadrat szybkości światła!"). Tak więc styl wiąże się z prawdą, talent ze zręcznością, choć czasem i z kłamstwem. Pascal ma styl, ponieważ badawczy umysł pozwala mu ujmować prawdę bardziej precyzyjnie. Współczesna filozofia nie jest prawdziwa, bo nie jest piękna (...) i na odwrót. Kiedy na przykład czytacie następujące zdanie Jeana Paula Sartre'a: "Nicość to dziura w bycie, zepchnięcie ku sobie tego, co jest w sobie, przez co powstaje coś, co jest dla siebie". Wykluczone jest, abyście mogli znaleźć najmniejszą cząstkę prawdy w tym niestrawnym pasztecie ze słów. Zarzuty zaczerpnięte z Kanta i z nowoczesnej fizyki trzeba odrzucić. Kant jest potężnym myślicielem, ale posługuje się inteligencją wbrew niej samej i zapomina o jej istotnej zdolności: że potrafi ona usunąć się na drugi plan wobec tego, co jest. Nowoczesna fizyka nie przeczy rzeczywistości i wcale nie rezygnuje z jej poznania. Często się słyszy w banalnych rozmowach taki frazes powszechnego niedowiarstwa: "To zbyt piękne, aby było prawdziwe". Jest to obrzydliwy błąd. Jeśli Bóg istnieje, a istnieje, to przeciwnie: nic nie jest dość piękne, aby było całkiem prawdziwe. "Czy o jakiejś rzeczy można powiedzieć, że jest piękna?" "Jak to byłoby możliwe? Arystoteles słusznie twierdził, że piękne jest to, "co się podoba oku". Chodzi więc o zwykły stosunek zgodności między jakimś przedmiotem i tym, kto nań patrzy. Ten zaś, kto patrzy, nie będzie widział tego przedmiotu w ten sam sposób, czy - jeśli ktoś woli - "tym samym okiem", jeśli jest Europejczykiem, Eskimosem, Papuasem, jeśli otrzymał wykształcenie lub jest człowiekiem nieuczonym, jeśli przyzwyczaił się chodzić po perskich dywanach lub po klepisku chaty krytej strzechą, jeśli ma lub nie ma za sobą odpowiednio długich studiów, aby móc dokonać między oglądanymi dziełami tego porównania, które leży u podstaw wszelkiej oceny. Także i wtedy jego ocena będzie subiektywna. Taki mieszkaniec południowo - zachodniej Afryki wpadnie w zachwyt wobec "Wenus Hotentotów", która nam się wydaje nieforemna, a cofnie się przerażony przed "Dianą polującą", Chińczyk spostrzeże, że że Partenon nie ma narożników, a muzułmanin - że nasze wieże kościelne są zbyt ciężkimi minaretami, aby przy ich pomocy można było coś napisać w niebie. Tych pewników nie trzeba udowadniać". A jednak "pewniki" te prowadzą do ruiny moralności, poznania i serca, ponieważ to, co powiedziano na temat piękna, równie dobrze można by powiedzieć o prawdzie i o dobru: byłyby one tylko kwestią opinii lub smaku. Takie twierdzenie może jedynie powodować zerwanie wszelkiego porozumienia ludzkich umysłów i wszelkiej wspólnoty serc. Przytoczone przykłady są błędne. To my nadaliśmy imię "Wenus" biednej kobiecie owiniętej w słomę, jaką jedno z naszych muzeów pokazuje ku zdumieniu tłumów. Hotentoci nie utrzymywali żadnych kompromitujących związków z greckimi boginiami. Partenon dominuje w sztuce i nie tylko Grecy go podziwiali. Nie ma żadnych dowodów na to, żeby nie mógł docenić jego piękna Chińczyk, podobnie jak potomek Wikingów lub Gallów. On też potrafi doszukać się piękna w pagodzie, której wzniesione rogi przypominają przyczepioną do czoła zbroję jakiegoś sakralnego zwierzęcia albo wskazujący palec, który przyzywa niebo do nawiedzenia budowli. Zresztą, piękno Partenonu nie polega jedynie na jego proporcjach: jest to wspaniała "klatka dla bóstwa" to najpiękniejszy wyraz wysiłku pogańskiej myśli, aby zamknąć przytłaczającą wielkość bogów w granicach określonych przez ludzki rozum. To jest ukryta zasada jego architektury, niematerialna przyczyna podziwu, z jakim każdy instynktownie się ku niemu zwraca. Oczywiście, materialista będzie uparcie twierdził, że wszystkie elementy rzekomego piękna świątyni, pagody, lilii lub róży nie są niczym innym jak rezultatem szczęśliwego zetknięcia się z naszą gałką oczną; to ukształtowanie oka uzdalnia je do wytworzenia geometrycznej harmonii, która w rzeczywistości istnieje tylko w stanie wirtualnym. Materialista mógłby dziwić się tej mocy, jaka została dana jego spojrzeniu, ale on tego nie czyni z obawy, aby nie musiał podziękować Komuś za ten dar. Będzie on dziękował tylko samemu sobie; powie on za Paulem Valerym, że Partenon "jest najpierw stosem kamieni", że lilia jest najpierw rośliną, której jego oko będzie przypisywać wdzięk, jaki jego sąsiad dostrzeże raczej w tulipanie lub w perzu. Sprawa smaku. Nie będzie sobie zdawał sprawy z tego, że ten sposób myślenia spowodował już wśród nas wielkie spustoszenie. Bo jeżeli rzeczy same przez się nie są ani piękne, ani brzydkie, ani dobre ani złe, jeśli tylko my o tym decydujemy i nie możemy decydować za kogoś innego, jednym słowem, jeżeli w tym punkcie jest tyle opinii co ludzi, nie ma dla ludzkich umysłów żadnych wspólnych odniesień. Ponieważ zaś trzeba żyć w społeczności, to do władzy politycznej należy mniej lub bardziej brutalne rozstrzyganie za wszystkich. Przestaniemy słuchać przemówienia róży i będziemy zmuszeni słuchać mowy kija. Chrześcijanin nie pozwoli się usidlić tej logice. Pamięta on, że Chrystus, który nam przyniósł wszelką prawdę, powiedział swoim uczniom: "Bądźcie doskonali, jak doskonały, jest wasz Ojciec niebieski" (Mt 5, 48). Istnieje więc według Niego jakaś najwyższa doskonałość, która w sposób konieczny obejmuje piękno, dobro i prawdę, bez których owa doskonałość nie byłaby pełna. Wynika stąd, że wszystkie rzeczy stworzone pochodząc od tej absolutnej doskonałości otrzymują jakąś jej cząstkę lub odbicie, które pozwalają nam z całą słusznością powiedzieć, że są one piękne. Jest to możliwe wtedy, gdy się wystarczająco uciszymy, aby usłyszeć to, co one mówią o Bogu - bo ostatecznie mówią one tylko o Nim. Trzeba, aby Bóg istniał, ażebyśmy mogli powiedzieć, że róża jest piękna, nawet kiedy zamkniemy oczy. Bo piękno rzeczy polega na tym, że zachowują one wspomnienie Boga. Rzeczy są brzydkie w takim stopniu, w jakim o nim Nim zapominają. Jest to równie prawdziwe w porządku moralnym. "Czy można być obiektywnym?" "Pytanie to jest od czasu do czasu stawiane kandydatom do matury, którzy na ogół roztropnie odpowiadają, że obiektywizm jest co prawda pożądany, ale niestety jest niemożliwy. Jesteśmy bowiem pogrążeni w świecie, którego najgłębsza natura nam się wymyka, jesteśmy skazani na nasze zmysły, które dostarczają nam często wątpliwych informacji. Już na przykład Kartezjusz zauważył, że po zanurzeniu kija w wodzie odnosimy wrażenie, iż ulega on złamaniu. Wydaje nam się też, że domy zbudowane równolegle łączą się u wylotu ulicy. Jesteśmy więźniami struktury naszego mózgu i kategorii naszego myślenia; jesteśmy ukształtowani lub zdeformowani przez środowisko, wychowanie, przez różne wpływy, którym najczęściej nieświadomie ulegamy w naszych sądach. Do tego dochodzi nasza skłonność do koloryzowania rzeczy zależnie od naszych upodobań i dopatrywania się w nich tego, co pragniemy zobaczyć. Wszystko wskazuje na to, że obiektywizm jest ideałem nieosiągalnym lub, bardziej prozaicznie, jeszcze jednym złudzeniem. Krótko mówiąc, zdobyć obiektywną wizję świata jest dla nas rzeczą równie niemożliwą, jak dla ryby wyjść z wody, aby mieć ogólny widok na ocean". A jednak istnieją ryby latające. Powiedzmy poważniej: człowiek okazuje się już wyjątkowo obiektywny, gdy przyznaje, że takim nie jest. Odkąd zapomnieliśmy o naszym pochodzeniu lub wyparliśmy się Tego, od którego pochodzimy, popełniamy wiele błędów w ocenie naszej inteligencji. Pojawia się w nas podejrzenie, że zniekształcamy to, na co patrzymy; sądzimy, że poznajemy rzeczy, podczas gdy, jak niektórzy twierdzą, nasza inteligencja poznaje jedynie samą siebie. Słowem "inteligencja" posługujemy się zarówno na określenie geniuszu Pascala, jak i uporu polityka z przedmieścia, pomysłowości badacza z laboratorium i kłótliwości źle wychowanej dziewczyny. Otóż, nasza inteligencja, podobnie jak wszystko inne, wywodzi się z miłości. Można o inteligencji powiedzieć to, co święty Paweł mówi o miłości, a mianowicie, że jest cierpliwa, że jest uważna, nie ma upodobania w sobie, że cała jest dla wszystkich, że jej chwała jest na miarę pomniejszenia siebie. (Por. 1 Kor 13). Narodzona w nas z pragnienia Słowa, jest stworzona do dialogu ze światłem. Do tego dialogu, który stara się nawiązywać, kiedy stawia pytania dotyczące nieba i ziemi, tajemnic życia, przestrzeni i czasu. Podobnie jak każda wiedza, kieruje się ona zasadą obiektywizmu, a wyrzeczenie się siebie jest dla niej regułą. Nie będzie to żadnym paradoksem, jeśli powiemy, że inteligencja w pełni istnieje, kiedy już nie istnieje; że jest ona czystym zwierciadłem Innego, bo taki jest jej sposób miłowania. Zdaje ona sobie sprawę ze wszystkich wyżej wyliczonych przeszkód mogących utrudniać jej swobodne działanie. Właściwa jej jednak zdolność wynurzania się na powierzchnię pozwala jej te przeszkody dostrzec i pokonać. Wie ona o tym, że słabe ludzkie zmysły czerpią zbyt mało elementów z niezmierzonego morza otaczającej nas energii, ale wie również, że elementy te aż nadto wystarczają, aby jej wskazać drogę wiodącą do światła niestworzonego, stanowiącego początek i kres jej dociekań. I tylko w Bogu, a nie gdzie indziej znajdzie spoczynek. Nasza inteligencja jest wcielona, to znaczy złączona z prochem, będącym cząstką nas samych. Może ona cierpieć razem z ciałem, od którego zależy, i może się pogrążać w ciemności, kiedy ciało jest wydane na ukrzyżowanie. Jest to jeszcze jeden z motywów, zobowiązujących nas, abyśmy jej sami nie zaciemniali, nie udaremniali jej właściwej drogi, abyśmy nie więzili jej w mrocznej celi subiektywizmu, a tym samym nie pozbawiali się przedziwnej nadziei wieczności, jaką nosimy w sobie, choć jesteśmy istotami przemijającymi. Oczywiście, obiektywizm jest trudny, jak trudna jest kontemplacja, wyrzeczenie się siebie i pokora. Jeśli jednak ktoś wam mówi, że jest niemożliwy, bądźcie pewni, że ten ktoś będzie zdolny jedynie do nawiązywania relacji między przedmiotami, których nie darzy miłością; będzie jak ten pająk, który rozciąga swą sieć w kącie strychu, aby w nią łapać muchy. "Czy można pogodzić ze sobą naukę i wiarę?" "W świetle historii wydaje się, że są one nie do pogodzenia. Znana jest cięta wypowiedź uczonego markiza de Laplace, teoretyka integralnego determinizmu: "Bóg? To hipoteza, której ja nie potrzebuję". Podobnie ma się rzecz z ogółem nauk, które rozwijają się na podłożu danych, pewnych i uznawanych, sprawdzonych doświadczalnie i wykluczających wszelką interwencję pozanaturalną. Inna jest sytuacja wiary. Opiera się ona na niesprawdzalnych danych Objawienia; treścią jej dogmatów są tajemnice, które zbija ją z tropu ludzki rozum; wzywa ona do wierzenia wbrew wszystkiemu, co może wzbudzać wątpliwości, jak zło, cierpienie, śmierć i to, co można by nazwać "oczywistą nieobecnością Boga". Co więcej, historia dowodzi, że postęp wiedzy nieubłaganie zacieśnia dziedzinę religii, sprowadzając ją obecnie do niesprecyzowanego zakresu uczucia i moralności. Ilekroć odkrywa się jakiś sekret życia, religia traci argument. Można więc sądzić, że nauka i wiara są nie do pogodzenia". A jednak wiele się zmieniło w tej sprawie od początku wieku. Wielu współczesnych uczonych nie waha się przyznawać do wiary i wydaje się, że wiara wcale im nie przeszkadza w wypełnianiu ich powołania. Sam Einstein odrzucał myśl, że "Bóg gra w kości ze światem". Jemu to zawdzięczamy tę ciekawą formułę, mniej znaną niż jego sławne równanie, skonstruowaną mniej precyzyjnie, ale odkrywczą: "Religia bez nauki byłaby ślepa, nauka bez religii byłaby kulawa". Nauka i wiara nie są więc bynajmniej nie do pogodzenia; mogą one bardzo dobrze współistnieć w tym samym umyśle. Zamiast mówić o "nauce" lepiej byłoby mówić o "naukach". Każda z nich w swojej dziedzinie przeszła proces rozwoju, który coraz bardziej oddala jedne nauki od drugich, jak promienie jednego koła. Coraz trudniej łączą się one ze sobą i wydaje się, że nikt nie potrafi ich zjednoczyć w jakiejś ogólnej myśli. Oppenheimer, jeden z "wynalazców" bomby atomowej, porównywał kiedyś ogromny budynek współczesnych nauk do więzienia o tak grubych przegrodach, że rozmowa pomiędzy jedną a drugą celą stała się niemożliwa. Istnieje jednak jakiś wspólny punkt między wszystkimi naukami. Wszystkie one poszukują prawdy, przechodząc od przyczyny do przyczyny pod kontrolą matematyki, aż do początku zjawisk, będących przedmiotem ich badania. Pierwszą z ich cnót jest pokora, bez której nie odkryłyby one niczego. Gdy chodzi o religię, to interesuje się ona mniej pochodzeniem rzeczy niż ich przeznaczeniem. Mniej ważne jest dla niej poznanie budowy człowieka niż poznanie jego powołania. Paul Gauguin stawiał najpierw pytanie: "Kim jesteśmy"? - tylko Bóg mógłby na nie odpowiedzieć - następnie dodawał: "Skąd pochodzimy? Dokąd idziemy?" Nauki, czy jeśli komuś wygodniej, nauka dałaby raczej odpowiedź na pierwsze pytanie, religia na drugie. Są to jakby dwa skrzydła tego samego poznania; nie poleciałoby ono zbyt daleko, gdyby pozbawiło się jednego z nich. Nauka i religia nie tylko nie są zasadniczo nie do pogodzenia, lecz powinny one być ściśle złączone w ludzkim poznaniu, aby go nie pozbawiać żadnego z dwóch podstawowych pytań, które się przed nim stawia: pytania "jak", które często powoduje wahanie ze strony religii, i pytania "dlaczego", jakie niektórzy naukowcy uparcie usuwają ze swego słownika, aby nie spędzić reszty swego życia na szukaniu na nie odpowiedzi. Warto przy okazji zauważyć, że im dalej posuwamy się w badaniu rzeczywistości, tym bardziej powiększa się jej tajemnica. Kobieta, która robi na drutach, jest zawsze tajemnicza przez połączenie obecności i nieobecności, które charakteryzuje ten rodzaj zajęcia. Gdy jednak uświadomimy sobie, że w rzeczywistości chodzi tutaj o nagromadzenie cząstek elementarnych połączonych w atomy, tworzące molekuły w trakcie robienia swetra, tajemnica nabiera rozmiarów kosmicznych. Właśnie wtedy, gdy rzeczy zostają naukowo wyjaśnione, najbardziej potrzebują wyjaśnienia religijnego. "Wiara i "Big Bang" (Wielki Wybuch) "Jak tego dowodzi odległość od czerwieni widma galaktyk, świat jest w stanie rozszerzania się, trochę jak wiązka sztucznego ognia. Aby galaktyki były w stanie ucieczki, trzeba, by miały jakiś punkt wyjścia. Przypuszcza się więc, że na początku cała masa wszechświata była skondensowana w jednym niedostrzegalnym punkcie, o wiele mniejszym od główki szpilki, i że w tym punkcie panowała przerażająco wysoka temperatura. W pewnym momencie, dziesięć lub piętnaście miliardów lat temu, dokonało się coś, co było nie tyle wybuchem w ścisłym znaczeniu, ile raczej gwałtownym rozszerzeniem się owej masy, któremu towarzyszyło wyzwolenie się ogromnej energii w próżni. Owa energia zamieniła się w materię w czasie rozszerzania się początkowego punktu fizycznego aż do ukształtowania poprzez serię metamorfoz (wyraz jest niewłaściwy, lecz każdy inny byłby również taki) wszechświata, który trwa w ciągłej ekspansji o rozmiarach wykraczających poza zasięg naszych teleskopów. Teoria ta stworzona sześćdziesiąt lat temu na podstawie obserwacji belgijskiego astronoma Lemaitre'a, a ostatnio sprecyzowana przez fizyka Gamowa, który ją rozpowszechnił pod ciekawą nazwą "Big Bang" (Wielki Wybuch) lub początkowo "Wielki Boum" (Huk), jest przyjmowana dzisiaj przez większość astrofizyków Ponieważ określa ona jakiś początek wszechświata, nie sprzeciwia się judeochrześcijańskiej nauce o Stworzeniu. Kościół mógłby się więc bez trudności na niej oprzeć, aby wreszcie stworzyć naukową podstawę dla swego przepowiadania". A jednak, chociaż prawdą jest, że biblijne opowiadanie o stworzeniu wspomina na początku o "bezładzie i pustkowiu" (Rdz 1, 1), które kojarzy się z bezkształtną "zupą z cząsteczek" (dokładniej: kwarków), która mogłaby być następstwem "Wielkiego Wybuchu", prawdą pozostaje również to, że Ewangelia nam mówi: "Na początku było Słowo" (J 1, 1). A więc Słowo, a nie żadna inna rzecz. Kościół nie jest wcale zainteresowany tym, aby się wiązać z jakimkolwiek systemem naukowym. Długo Kościół polegał na systemie Ptolemeusza, który umieszczał ziemię w centrum świata. Potem przyszli Kopernik i Galileusz, którzy puścili ziemię w wir gwiazd; Kościół był zmuszony podróżować wraz z nimi, po daremnej próbie sprzeciwu. Teorie naukowe mają tę wielką zaletę, że podlegają zmianom. Jest możliwe, że po teorii "Wielkiego Wybuchu" (Big Bang) przyjdzie inna, która zamiast mówić o rozprzestrzenianiu się wykaże, iż galaktyki zakreślają majestatyczne krzywe jedynie po to, aby dotrzeć do nieznanego punktu potężnego przyciągania. Kto wie? Prace fizyków i astrofizyków są ogromnie interesujące, ale nie można ich hipotez podnosić do rangi nauki; sami zresztą tego nie czynią i słusznie, gdyż bardzo im zależy na wolności dalszych badań. Zresztą teoria "Wielkiego Wybuchu" zawiera w sobie sporo niejasności. Kiedy na przykład mówi się, że gwałtowne rozszerzenie się pierwotnego punktu fizycznego wyzwala ogromną ilość energii w próżni, jest rzeczą oczywistą, iż owo przejście od punktu fizycznego (od "główki szpilki", w której skupia się masa wszechświata) do próżni, próżni absolutnej i pierwotnej - stanowi problem równie trudny do określenia, jak każda z tajemnic chrześcijańskich. Teoria ta nie jest znowu tak nowa. Podobne przypuszczenie można wyczytać już w zadziwiającym dziele Edgara Poe'a, zatytułowanym "Eureka", wydanym w roku 1848. Teoria Edgara Poe'a jest oparta na czystej logice. Ówczesny stan wiedzy nie pozwalał autorowi oprzeć jej na analizie widma galaktyk ani na cyklu reakcji termojądrowych, ale rezultat jego dociekań jest uderzająco podobny: wszechświat ulega ciągłemu rozszerzaniu, wyszedł on cały z jednego punktu. Może się zdarzyć, że geniusz, nie dysponujący wyjątkowymi środkami badawczymi, jakie dzisiaj są nam dostępne, osiąga te same rezultaty. Jeśli chodzi o podobieństwo między Księgą Rodzaju i teorią "Wielkiego Wybuchu", to doszukiwanie się go jest błędne choćby z tego powodu, że Księga Rodzaju mówi nam o początku świata widzialnego, a nie o sekretach tworzenia się materii. I nie zapominajmy, że my - chrześcijanie, żydzi i muzułmanie - wierzymy w pierwszeństwo ducha przed wszystkimi stworzeniami, widzialnymi i niewidzialnymi. "A gdyby nauka udowodniła, że Bóg nie istnieje?" "Wyrażacie w tym pytaniu obawę dość rozpowszechnioną u ludzi wierzących od czasu, gdy rozwijające się nauki przyrodnicze w wielu punktach zaprzeczają religii, ale równocześnie i nadzieję, jaką od czasu do czasu budzi wojujący ateizm. Obawa ta skłoniła Kościół do skazania Galileusza, wprawdzie nie na stos, ale na "przymusowy pobyt", co było karą dość humorystyczną dla człowieka, który krążył wokół słońca. Dla Kościoła ziemia powinna była zajmować środek świata; twierdzenie przeciwne było uważane za przeczenie Pismu Świętemu graniczące z bluźnierstwem. Trzeba było jednego stulecia, aby Kościół odszedł od tego błędu i zrozumiał, że znaczenie ziemi nie jest sprawą jej umiejscowienia w przestrzeni. W XIX wieku wielką przykrość wyrządzało wierzącym twierdzenie Marcelina Berthelota, że "wszechświat nie stanowi już obecnie tajemnicy dla uczonych". Można słusznie myśleć, że już niedługo nauka pozwoli nam się obejść bez "hipotezy Boga", stworzonej w czasach ignorancji". A jednak nauka zajmuje się jedynie tym, co może być zaobserwowane i zmierzone; Boga natomiast nie można ani zobaczyć, ani zmierzyć. Celem udowodnienia, że Bóg nie istnieje, trzeba by, aby "nauka", jak ją nazywacie, odkryła jakiś pierwotny element istniejący bez przyczyny i samodzielnie, element, którego obecność wyjaśniałaby wszystko inne i usuwała wszelkie wątpliwości; ten właśnie element my nazywamy Bogiem. "Czy powołanie się na Boga jest odpowiedzią?" "Bóg" to słowo, jakiego wyznawcy różnych religii używają, ilekroć brak im wyjaśnienia, podobnie jak zawodnicy sportowi, najmują gracza w celu obstawienia wyścigów lub jakiejś roli. Ktoś na przykład pyta: "dlaczego istniejemy?" Odpowiedzieć "ponieważ Bóg tak chciał" - to zawiesić problem, a nie rozwiązać; to arbitralnie zakończyć dyskusję, trochę tak jak te dzieci, które w czasie zabawy krzyczą "Zamawiam", gdy koledzy otoczą ich dokoła zbyt ciasno. Wyznawca religii sądzi, że dzięki temu magicznemu słowu "Bóg" znajduje na wszystko odpowiedź, a przecież w końcu na nic nie odpowiada". A jednak, Bóg mówi: "Nie będziesz brał imienia Pana Boga twego nadaremno". (Por. Pwt 5, 11). Oznacza to jednocześnie, że trzeba unikać bezmyślnego przysięgania i że słowo "Bóg" nie jest pozbawione sensu. Spośród wszystkich fałszywych opinii najbardziej fałszywa jest ta, że człowiek wierzący odpowiada "Bóg", aby unikać pytania "Dlaczego istniejemy?" Właśnie człowiek wierzący jest pierwszym i zawsze jedynym człowiekiem, który to pytanie stawia. Ujawnia ono budzący się w nas zmysł religijny, który polega na czystym i wyłącznym otwarciu się na to, co absolutne i wieczne. Ten zmysł religijny będzie odrzucał wszystko inne, dopóki nie znajdzie lub nie odnajdzie właściwego sobie miejsca w Bogu, w którym wszelkie pytanie otrzymuje oczywistą odpowiedź, a zamiast niepokoju przychodzi radość. Nasz umysł, nasz biedny, błądzący i chwiejny umysł wie dobrze, że sekret natury nie tkwi w naturze, ale w tym Bycie, który nie jest odpowiedzią, lecz faktycznie przyczyną pytań, jakie ludzki umysł sobie stawia. "Co można powiedzieć o Bogu?" "Wydaje się, że nic lub niewiele. Biblia nie przestaje powtarzać, że "Jego myśli nie są naszymi myślami, że nikt Go nigdy nie widział" (por. J 1, 18), ani nie potrafiłby Go zobaczyć. Jeśli tak jest, to jak można o Nim mówić? Najlepsi współcześni myśliciele religijni powiedzą wam, że jest On "niepoznawalny", że jest "Kimś zupełnie Innym". Będą pisać te wyrazy z grzeczności dużą literą, aby wyrazić jednocześnie hołd, bezsilność i żal. Natura Boga bardzo różni się od naszej i wykracza poza naszą zdolność poznawania. Już starożytni Ojcowie zauważali, że nie dysponujemy żadnym słowem, które byłoby godne, aby Go określić; że nie możemy Go nazwać "pięknym" lub "dobrym", gdyż Jego piękno i dobroć tak bardzo przekraczają to, co te słowa oznaczają w naszym nieudolnym myśleniu. Jeden z autorów posunął się nawet do twierdzenia, któremu Kościół nie odmówił racji, że jest rzeczą obojętną, czy nazwiemy Boga pięknym lub brzydkim, ponieważ wskutek niemożności porównania słowa te tracą wszelkie znaczenie w odniesieniu do Niego. W tych warunkach wszystko, co można o Bogu powiedzieć, to najwyżej stwierdzić, że istnieje, przynajmniej w świetle wiary. Wszystko inne pozostaje czystym wyobrażeniem lub urojoną spekulacją." A jednak, podobnie jak nieznajomy może podać swoje imię, niepoznawalny może dać się poznać. To właśnie nazywamy Objawieniem. Gdy ktoś utrzymuje, że Bóg jest niepoznawalny, mówi prawdę, jeżeli rozumie przez to, iż nie potrafimy Boga wpisać w zakres naszego pojmowania, które On całkowicie przekracza. Niestety, to na ogół nie w ten sposób bywa rozumiane słowo "niepoznawalny". Dla większości z nas oznacza ono, że my nic o Bogu nie możemy wiedzieć; zaś ludzie prostego serca, a ci są najlepsi, wyprowadzą stąd wniosek, że nie warto interesować się religią, ponieważ ona sama pierwsza uznaje, iż nie wie, o kim mówi. Co się zaś tyczy opinii Ojców Kościoła na temat naszej niemożności powiedzenia o Bogu czegokolwiek adekwatnego, tego, że byłoby rzeczą niewłaściwą i obojętną mówienie o Nim czegokolwiek, można stwierdzić, że opinia ta była przedmiotem zachwytu filozofów religii, ma jednak tę słabość, że bardzo utrudnia modlitwę. Czy możecie sobie wyobrazić, że jesteście w jakimś kościele i mówicie do Boga: "Boże, który nie jesteś ani piękny ani brzydki, ani dobry ani zły, który jesteś niepoznawalny i Zupełnie Inny, zlituj się nade mną. Ty mnie stworzyłeś na swój obraz i czy dlatego muszę być dla Ciebie również niepoznawalny"? Sądzę, że tak naprawdę, to wyraz "Piękno" w jego ścisłym znaczeniu odnosi się tylko do Boga i tylko do Niego, i że wszystkie piękności świata są tylko pomniejszonym odblaskiem Jego piękna. Potrzeba bardzo niewielu słów, aby powiedzieć, że się Go kocha, i wszystkie te słowa są adekwatne, o czym wiedzą poeci i mistycy. Z drugiej strony nie wiem, jak można by nadal uparcie nazywać Boga kimś" Zupełnie Innym", a równocześnie uczyć, że Chrystus, do którego mogliśmy się zbliżyć, słuchać Go i dotykać - jest drugą Osobą Trójcy? Jezus powiedział: "Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca" (J 14, 9). Jakże mógłby On polecić nam, abyśmy się modlili "nieustannie" (por. Łk 18, 1), gdyby wiedział, że nie mamy do tego celu żadnego słowa? Jak moglibyśmy skierować do Boga najpiękniejszą ze wszystkich modlitw, która wyraża przede wszystkim podziękowanie za to, że jest tym, Kim jest? Opierać się na Piśmie Świętym, aby twierdzić, że o Bogu nie można nic powiedzieć, to popadać w złośliwy paradoks. Zwłaszcza jeżeli się twierdzi, że właśnie z Pisma pochodzi prawie wszystko, co o Nim wiemy. Naprawdę, o Bogu możemy powiedzieć wszystko, co nam podpowiada nasze serce, jeśli jest czyste, i nasz umysł, gdy zapomina samo sobie, a nieprzenikniona przepaść, jaką sobie uświadamiamy między Nim a naszą osobą, wywołuje w nas jedynie takie zdumienie, jakie może spowodować objawienie niesłychanej miłości. "Kto stworzył Boga?" "Starano się niegdyś udowodnić istnienie Boga przez powiązanie skutków i przyczyn. Ponieważ ten łańcuch musi mieć jakiś początek, nazywano ten początek pierwszą przyczyną, którą utożsamiano z Bogiem. Ludzki rozum jednak nie pozwala się zatrzymać na tak dobrej drodze. Kiedy mu się mówi, że ciąg przyczyn domaga się przyczyny pierwszej albo, co na jedno wychodzi, że rzeczy stworzone muszą mieć stwórcę, ludzki rozum ma powód, aby pytać, co jest przyczyną owej pierwszej przyczyny, i jak powstał ów stwórca. Wielu z was stawia to pytanie i jest ono całkiem uzasadnione. Zresztą, ponieważ trudności tej nie można rozwiązać, zrezygnowano z rozumowania, które do tego samego prowadzi. Ten tradycyjny "dowód" na istnienie Boga został zaniechany. Wiadomo dzisiaj, że Boga nie można udowodnić". A jednak pytać, "kto stworzył Boga", oznacza uważać Go za stworzenie podobne do innych; a przecież Bóg z istoty swojej nie jest stworzeniem. Następstwo przyczyn wiąże się w sposób konieczny z czasem, Bóg zaś jest wieczny. Nie wchodzi On więc w łańcuch przyczyn, jaki nasz rozum dostrzega w przyrodzie. Rozum, który doprowadza nas do przyjęcia istnienia" pierwszej przyczyny" - w braku której nic by się nie zaczęło albo wszystko byłoby kolejno pierwszą przyczyną, co jest sprzecznością - nie może uchwycić tej "pierwszej przyczyny" z powodu samego naturalnego dochodzenia do tej konieczności. Co się tyczy tradycyjnych lub nietradycyjnych "dowodów" na istnienie Boga będą one stanowiły przedmiot następnego rozdziału. "Proszę mi udowodnić istnienie Boga" "Niemożliwą jest rzeczą udowodnić istnienie Boga. Można by to uczynić jedynie ze szkodą dla wiary. Starożytni dochodzili do Boga pięcioma drogami; były to dowody: z przyczynowości, o której mówiliśmy przed chwilą; dowód z ruchu - wszystko, co się porusza, zostaje poruszone przez inny byt, albo inaczej - każdy ruch jest poprzedzony innym ruchem; doprowadza nas to do przyjęcia konieczności jakiegoś początkowego impulsu, równoznacznego z "pierwszą przyczyną"; "dowód" z możliwości i konieczności - widzimy, że rzeczy nie są absolutnie konieczne, ponieważ mogłoby ich nie być i ponieważ giną (skoro jednak istnieją, to w jakimś momencie została im nadana pewna konieczność; w ten sposób odnajdujemy znowu ideę "pierwszej przyczyny"); "dowód" ze stopni doskonałości bytów - nasuwają one wniosek o istnieniu najwyższej doskonałości, w zestawieniu z którą można by mówić o bytach, że są bardziej lub mniej dobre albo prawdziwe; wreszcie "dowód" z celowości - stworzenia nie posiadające rozumu działają jednak w sposób celowy i zdążają do tego, co najlepsze; pozwala to zakładać istnienie jakiejś woli kierującej (zauważmy mimochodem, że już starożytni mieli niejakie przeczucie teorii Darwina o przetrwaniu zwierząt "bardziej przystosowanych", kiedy mówili o tendencji stworzeń do "realizacji tego, co najlepsze"). Wszystkie te tradycyjne "dowody" wiążą się z ideą "przyczynowości" zwalczaną od XVII - XVIII wieku przez filozofów (Locke, Kant i inni). Para pojęć "przyczyna - skutek" stanowi dla nich tylko pewną grę dialektycznej wzajemności (każdy z tych dwóch elementów implikuje inny). Owa gra obca jest przyrodzie, w której możemy zaobserwować jedynie powtarzanie się zjawisk, bez powiązania przyczyny i skutku. Powiązanie to zachodzi naprawdę tylko w obrębie naszego poznania. Z drugiej strony od tamtych czasów trwa przekonanie, że nasz rozum - będący inteligencją w stadium kontrolowanego poszukiwania - nie potrafi dotrzeć do rzeczywistości tego, co Emmanuel Kant nazwał "rzeczą samą w sobie". Krótko mówiąc, rozum nie może poznać Boga. Rozum nie ma nawet prawa przyjmować istnienia takiego bytu jak Bóg, który ze swej istoty przewyższa ludzki rozum i zaprzecza danym materialnym, na których rozum opiera swoje działanie". A jednak, jak mówi święty Paweł, Bóg przez swoje dzieła staje się jawnym dla każdego umysłu. (Por. Rz 1, 20). Uporajmy się najpierw z zarzutami. Pojęcie przyczyny nie jest bynajmniej tworem naszego rozumu. Pochodzi ono z doświadczenia, a zresztą nauka nie przestaje się do niego odwoływać. Gdy patrzę na dzieci, doświadczenie mi powie, że nie stworzyły się one same. Być może znajdzie się filozof, który powie, że nie mogę tego udowodnić, ale i jemu trudno mi będzie udowodnić, że się mylę, jeśli mu powiem, że widziałem, jak dzieci przychodziły na świat w kapuście. Filozofowie tego pokroju odrzucają zasadę przyczynowości, aby nie zostali przyprowadzeni jakby za rękę do tej "pierwszej przyczyny", która by ich zmusiła do przyznania racji świętemu Pawłowi i do poznania Boga w Jego dziełach. Dla tego samego motywu skazali rozum na tortury, choć go wcześniej uwielbiali. Na początku opowiadali się za rozumem przeciw wierze. Oskarżali wiarę o to, że zniewala umysł, zamykając go w nieprawdopodobnych dogmatach. Ponieważ jednak rozum nie przestawał mówić o Bogu, a w każdym razie zwracał na Niego uwagę, podano w wątpliwość jego zdolność do wyprowadzania wniosków, do udowodnienia czegokolwiek, do poznania czegoś innego niż sam rozum. W momencie kiedy wznoszono posąg ku czci bogini Rozumu, rozum utracił już swe boskie przymioty, jakie mu pospiesznie przyznano, kiedy spodziewano się, że uwolni on umysły od religii. Kiedy rozum został pozbawiony swej wielkości, sprowadzony do roli służebnej wobec nauk ścisłych lub im pokrewnych, odmówiono mu nawet prawa do poznania rzeczywistości. Kant mówił, że nie możemy poznać "rzeczy samej w sobie"; nie powiedział jednak, dzięki jakiemu to cudownemu objawieniu ludzka inteligencja, nie mogąc w żadnym przypadku wyjść z siebie, dowiedziała się o istnieniu "rzeczy samej w sobie". Tenże filozof mówił: "Ograniczyłem władzę rozumu, aby poszerzyć władzę wiary", Ponieważ jednak ta wiara nie musi być koniecznie wiarą chrześcijańską, może kiedyś stać się rasistowską lub stalinowską. I jaką prawdę będzie można jej przeciwstawić, jeśli świat nie jest niczym innym, jak tylko wielką kolekcją złudzeń, gdzie inteligencja dostrzega tylko samą siebie, nieskończenie zwielokrotnioną w swoich odbiciach? Tylko chrześcijaństwo całkowicie ufa rozumowi i nigdy mu nie wytacza procesu, nawet wtedy, gdy wydaje się opowiadać przeciw niemu. Nie stawia go w stan oskarżenia jak nie waha się tego czynić racjonalista, kiedy rozum szepcze mu to, czego on nie chce słuchać. Człowiek wierzący nie oddziela rozumu od wiary i szanuje go jako dar Boży. Nie pozwala sobie wątpić w rozum, kiedy ten nie spieszy się z rozwiązaniem problemu, ani też nie ulega strasznej przewrotności, polegającej na posługiwaniu się rozumem nie po to, aby go zgłębić, lecz aby mu narzucić ograniczenia. Człowiek wierzący nie oskarża rozumu pogardliwie o "antropomorfizm" ani też nie wmawia mu głębokiej bezsilności, gdy staje on wobec jakiejś chwilowo zbijającej z tropu trudności, jak dwoista - cząsteczkowa i falowa - natura światła. Chrześcijaństwo jest religią rozumu. Różni się ono od racjonalizmu tym, że nie zatyka sobie uszu, kiedy mówi "Bóg". "Udowodnić Boga" nie może znaczyć "uczynić Go oczywistym". Rozum może zebrać razem to, co w sądownictwie nazywa się "zgodnymi poszlakami". Jeśli jednak dochodzi do wyników swego logicznego działania i mówi nam, że Bóg jest, nie może nam powiedzieć, Kim On jest. Wiedza o tym należy do dziedziny objawienia. Oprócz tradycyjnych "dróg", które są zawsze w dobrym stanie, ale którymi już się nie chodzi, nawet w niedzielę, istnieją podejścia, które doprowadzają rozum poza "zgodne poszlaki", bardzo blisko uznania oczywistości istnienia Boga. Podam kilka przykładów. Powtarzam, że chodzi tu tylko o podejścia, ale mogą one spotęgować refleksję człowieka niewierzącego, a wierzącemu pomóc wybrnąć z wątpliwości. W swojej przedmowie do zdumiewającego dzieła Davida Bohma, laureata nagrody Nobla w dziedzinie fizyki, profesor Grof niezwykle trafnie streszcza myśl materialistyczną w ten sposób: "Tradycyjna nauka zachodnia ujmuje historię wszechświata jako historię rozwoju materii. W procesie tego rozwoju życie, świadomość i inteligencja twórcza jawią się jako przypadkowe i pozbawione sensu produkty pochodne materii, początkowo biernej i bezwładnej. Początek życia i ewolucji żywych organizmów jest uważany za zjawisko wtórne, które wyszło na jaw, kiedy rozwój materii osiągnął pewien stopień złożoności". Teoria ta miała zawsze ten jawny lub ukryty albo nawet podświadomy cel, aby wyeliminować Boga z dociekań ludzkiego umysłu. Jest to przedsięwzięcie, które po dłużej lub krócej trwających krętactwach prowadzi do niemożności lub do absurdu. Świat jest w tym ujęciu jedynie sprawą geometrii. Ale na próżno ktoś będzie komplikował figury; one nigdy nie wyprodukują myśli zdolnej do ich zrozumienia, podobnie jak - stosując nieco karykaturalne porównanie - nigdy trójkąt nie uświadomi sobie nagle ze zdumieniem, że suma jego kątów równa się dwom kątom prostym. Trudność była tak wielka, że Kartezjusz, jeden z twórców tego systemu, który długo był nowoczesny, ale już taki nie jest, odwoływał się do Boga, aby tę trudność rozwiązać. Uznano to jednak za zbytnie ustępstwo w stosunku do teologii i w końcu opowiedziano się za wspomnianą wyżej ideą, że myśl jest jedynie wtórnym zjawiskiem, czymś na podobieństwo dymu unoszącego się ze starej lokomotywy. Ten mechanistyczny pociąg jeździł długo, ale nie ma już wielu pasażerów, zwłaszcza od czasu, gdy para dała początek pociągowi elektrycznemu. Problem pozostał bez zmian: jak epifenomen (wtórne zjawisko) zauważa, że jest epifenomenem? Rozwiązanie zlecono różnym naukom traktującym o duszy lub o mózgu i zmieniono świat. Świat nie składał się już z małych stałych cząstek łączących się w coraz bardziej złożone struktury architektoniczne, aby przedstawić ten zadziwiający widok, jaki mamy przed oczyma. Mówią nam, że w rzeczywistości cała przyroda to fale, częstotliwości, wibracje, cząsteczki; te ostatnie zresztą mają taką właściwość, iż mogą się ukazywać w tak różnorodnych formach, jak fala albo ziarenko materii. Ale jeżeli tak, to dlaczego natura nie ukształtowała nas jako zwyczajne odbiorniki i nadajniki fal i cząstek; dlaczego zawzięła się, aby stworzyć przy pomocy niezwykle wyszukanego, choć o bardzo słabej mocy, aparatu zmysłów i mózgu, istotę zdolną do chwytania niewielkiej części sygnałów nadawanych przez przyrodę oraz przetwarzania ich w obrazy i pojęcia oraz do mówienia innym językiem niż język przyrody? Upraszczając sprawę grzecznie zapytajmy: dlaczego nasza matka natura, która wypowiada się tylko przy pomocy gestów, nauczyła nas chińskiego? Któregoś dnia postawiłem to pytanie pewnemu amerykańskiemu profesorowi fizyki teoretycznej, laureatowi nagrody Nobla. Wydawał mi się znudzony przy stole podczas obiadu w ścisłym gronie naukowców, na który mnie przypadkowo zaproszono. Spodziewałem się wzruszenia ramionami. Ku mojemu zaskoczeniu usłyszałem z ust mojego sąsiada z przeciwka, bez najmniejszego śladu ironii: "To jest pytanie". Miesiąc później ten sam uczony o otwartym umyśle zaprosił mnie na spotkanie fizyków, które odbywało się w Wersalu, gdzie, jak mówił, moglibyśmy "wrócić do sprawy". Do dzisiaj wyrzucam sobie, że nie odłożyłem podróży, która mi przeszkodziła w ponownym nawiązaniu do tej rozmowy. Mogłem się po niej dużo spodziewać, ponieważ fizycy są na ogół najbardziej uważni ze wszystkich ludzi najbardziej wolni od uprzedzeń. Ale to, że moje pytanie stało się pytaniem dla jednego z nich, było już dla mnie odpowiedzią: w przyrodzie działa jakaś wola i jakaś uparta pomysłowość, z jaką uczy nas ona nieznanego przyrodzie języka. Jest to coś, co ja nazywam "przyłapaniem na gorącym uczynku przekroczenia swoich możliwości" i zbliżeniem się do Boga. Można postawić jeszcze inne pytanie. Współczesna fizyka przechodzi od rewolucji do rewolucji. Jednakże nie wszyscy wielcy rewolucjoniści mają taką samą wizję świata. Może się nawet zdarzyć, że prezentują nam obrazy przeciwstawne sobie. I tak teoria względności Einsteina głosi ideę nieustannego ruchu (ruch rozpoczyna się wraz z istnieniem), przyczynowo zdeterminowanego i ściśle określonego; tymczasem w teorii mechaniki kwantowej Maxa Plancka, mającej moc prawa u fizyków, ruch ten nie jest ani zdeterminowany, ani ciągły, ani określony. Obie teorie, choć mają różne pola zastosowania, jedna w porządku wielkości świata gwiezdnego, druga w odniesieniu do tego, co jest nieskończenie małe - zostały przyjęte łącznie, mimo ich pozornych sprzeczności. Umysł ludzki pragnie jedności i niezmordowanie poszukuje wyjaśnienia, które byłoby niezachwiane od góry do dołu niczym "Jakubowa drabina poznania", a w każdym razie nie zmieniałoby się nagle między jednym i drugim szczeblem, nie wiadomo nawet w którym miejscu. Tymczasem pojawia się trzeci wielki rewolucjonista, Dawid Bohm, i przedstawia nam nową wizję wszechświata, w której poprzednie teorie połączone ze sobą, znajdują swe miejsce jako formy abstrakcyjne albo pochodne od jakiejś głębszej rzeczywistości. Według niego (przytaczam urywek z przedmowy do jego książki najbogatszej myślowo) "każdy centymetr sześcienny przestrzeni próżnej zawiera więcej energii, niż można by znaleźć w znanym wszechświecie. Cały znany nam wszechświat jest jedynie zwykłym małym śladem pobudzenia kwantowego w postaci fali, zmarszczką na oceanie energii kosmicznej. To właśnie ukryte zaplecze energetyczne powoduje trójwymiarowe projekcje, stanowiące świat zjawisk, jakie dostrzegamy w codziennym życiu (...) Wszelkie wydarzenia, przedmioty lub dające się zauważyć i opisać byty, są oderwane od jakiegoś nieokreślonego i nieznanego strumienia". Można sobie wyobrazić jakąś podziemną rzekę lub strumień lawy, na którego powierzchni widać pęcherze, wiry, zakręty lub przemijające konstrukcje. Nie wydają się nam one czymś stałym tylko dlatego, że nasz czas jest jeszcze zbyt krótki w stosunku do ich trwania. Aby się posłużyć językiem obrazowym, teoria względności dotyczyłaby geometrii krzywizny fal, zaś mechanika kwantowa - rozproszonej natury kropelek, która pozwala im łączyć się ze sobą. Rzeczywistość jednak - to byłaby owa ogromna poruszająca się energia, której nasz widzialny świat jest tylko barwnym wyrazem. Dawid Bohm śmiało zanurza się w tej przepaści, wynurza się na powierzchnię, aby złapać oddech, i znowu spotyka się oko w oko ze Sfinksem, który pożera jednego po drugim śmiałka żądnego poznania. Stawia on pytania: "co to jest za zdolność, jaką posiada człowiek, aby odrywać się od samego siebie i swego otoczenia", czym jest nasza inteligencja, "akt niezależnego postrzegania, którego podstawa nie może tkwić w takich strukturach, jak cząsteczki, molekuły, atomy lub cząstki elementarne"; krótko mówiąc, skąd można wiedzieć, że taki akt niezależnego postrzegania jest możliwy? Bohm mówi: "Jest to obszerne zagadnienie, którego tu nie można w całości wyłożyć". Jest ono wyłożone gdzie indziej. Na pierwszych kartach Biblii. Człowiek jest obrazem Boga, bez wątpienia spłowiałym, często nieprzejrzystym. To właśnie od swojego Stwórcy otrzymał on inteligencję, a więc tę zdolność do wykraczania poza siebie samego i poza świat - aby wydawać o nim sąd. Pytanie Davida Bohmana temat zadziwiającej wolności ludzkiej inteligencji otwiera nową drogę podejścia do Boga. Mówi się czasem, że Bóg się ukrywa. Jednakże umysł, który stawia sobie pytania dotyczące samego siebie, przeczuwa Boga, przyroda ujawnia Go w milczeniu, a wszędzie pozostawił On "odciski palców". Gdy niegdyś dziecko pytało; "Dlaczego ptaki mają skrzydła", albo "Dlaczego rzeczy są właśnie takie?" odpowiadaliśmy: "Ponieważ Bóg tak postanowił". Ta odpowiedź z czasów obskurantyzmu często wywoływała wesołość "mędrców" antyreligijnego racjonalizmu. Pytanie uważano za absurdalne i można było na nie dać jedynie taką prawdziwie naukową odpowiedź: "Rzeczy są takie, ponieważ są takie". Odtąd nauka osiągnęła niewiarygodny postęp we wszystkich dyscyplinach i wkrótce będzie miała zawrotną władzę nad rzeczami. Ale nawet największe z jej odkryć nie zostało jeszcze uwieńczone żadnym dyplomem. Ostatnio nauka spostrzegła się, że nigdy nie wyjaśni materii poprzez materię. U kresu jej dociekań nie ma już nic, jak tylko niewyczuwalny dreszcz istnienia, którego zachowania nie da się przewidzieć, a jednak ten początkowy nieporządek stwarza wokół nas układ dziwnie związany z matematyką. Poprzez najbardziej zaawansowane prace fizyków i astrofizyków wyraźnie dostrzegamy Boga, który wraca z wygnania i stopniowo przechodzi w stan hipotezy. Awans jest interesujący i kolej teraz na uśmiech wiary. "Czy Bóg jest lewicą czy prawicą?" "Oto pytanie, które można by nazwać rozrywkowym. Można ustawiać Boga na prawo, biorąc pod uwagę to, że nakłada nam przykazania, które nie były przedmiotem żadnych uprzednich przemyśleń. Można by też widzieć Boga na lewo, ponieważ przebacza wykroczenia, co prawica czyni zawsze z ogromną trudnością. Nadużyciem byłoby nazywać Boga "centrystą", pod pretekstem, że według Pascala świat jest okręgiem, którego środek znajduje się wszędzie, a obwód nigdzie. W celu rozstrzygnięcia sprawy trzeba by móc jasno rozróżnić między lewicą i prawicą. Otóż od czasu śmierci ideologii, które wyzionęły ducha na naszych oczach, różnica między dwiema partiami polega tylko na odcieniach słownych". A jednak zawsze są "ludzie lewicowi" i "ludzie prawicowi", którzy zupełnie nie są do siebie podobni, nawet gdy prowadzą tę samą politykę. Można by się cofnąć do grzechu pierworodnego i powiedzieć, że człowiek lewicowy w niego nie wierzy, podczas gdy człowiek prawicy wierzy weń tak bardzo, że trudno mu uwierzyć w odkupienie. Prościej będzie powiedzieć, że człowiekowi lewicy wydaje się, iż postępuje zgodnie ze swoim sercem, zaś człowiekowi prawicy, że kieruje się rozumem oraz że obaj się mylą. Co się zaś tyczy Boga, to trudno przypuścić, aby było dla Niego miejsce odpowiednie w jednej lub w drugiej partii. I można by zapytać, czy to nie On podsunął tę decydującą zasadę naszej Simone Weil, której geniusz zaczyna się tam, gdzie kończy się geniusz Pascala: "Trzeba być zawsze gotowym zamienić pole ze sprawiedliwością, z tą uciekinierką z pola zwycięzców". "Dlaczego Bóg się nie ukazuje?" "Byłoby to jednak prostsze. Ileż pomyłek, grzechów, zbrodni i nieszczęść można byłoby uniknąć, gdyby najwyższe dobro było wśród nas obecne i widoczne dla naszych oczu! Tę nieobecność Boga, która pozostawia nas w błędzie i zwątpieniu, uzasadnia się na ogół trzema motywami. Po pierwsze: obecność Boga pozbawiałaby nas wszelkiej wolności osądu i byłaby czynnikiem determinującym, który w pewien sposób zastępowałby determinizm natury; a przecież Bóg chciał, abyśmy byli istotami wolnymi. Po drugie: tracilibyśmy wskutek tego wielkie dobrodziejstwa wiary i złączone z nią zasługi. Po trzecie wreszcie:natura Boga jest tak różna od naszej, iż niemożliwą jest rzeczą wprowadzić Go w bardzo zawężoną dziedzinę naszych władz duchowych. Bóg jest bowiem nieskończony, a my tacy nie jesteśmy; Bóg jest wieczny, a my wcale nie jesteśmy wieczni; Bóg jest duchem, my zaś jesteśmy stworzeni ze zniszczalnej materii. Dodaje się niekiedy czwarty powód wzięty z Pisma Świętego: nikt nie może zobaczyć Boga i pozostać przy życiu. (Por. Wj 33, 20). Motywy te jednak podlegają zakwestionowaniu. Przechodząc od ostatniego do pierwszego można powiedzieć, że jeśli Bóg jest wszechmocny, nic nie stoi na przeszkodzie, aby przysłaniając swoje światło, umożliwił nam uchwycenie swej obecności. Wiara jest oczywiście czymś pięknym, a przecież aniołowie, którzy znajdują się w obliczu Boga, nie muszą wzbudzać żadnego aktu wiary, a nie są przez to mniej miłowani od nas. Wreszcie nie ma chyba człowieka, który nie byłby gotów zamienić swojej wolności na pewność wiecznego szczęścia". A jednak jasną jest rzeczą, że widzialna obecność Boga stworzyłaby inny świat. I ten właśnie świat mamy zrozumieć. Prawdą jest, że ukrycie się Boga stanowi warunek naszej wolności sumienia. Bez tej wolności bylibyśmy tylko mechaniczną zabawką, pozbawioną jakiejkolwiek zdolności do dialogu. Prawdą jest również, że to ukrycie się Boga umożliwia rozwój naszej wiary, która jest w nas czymś, co Bóg najbardziej podziwia. Prawdą jest i to, że nasze zmysły udostępniają nam tylko niewielki wycinek rzeczywistości. Gdyby wszystkie "częstotliwości" wszechświata zostały zapisane na taśmie długości kilometra, moglibyśmy odczytać jedynie odcinek trzech milimetrów. W tych warunkach nie mamy najmniejszej szansy uchwycenia tego, co można by nazwać "częstotliwością zero" światła niestworzonego. Wreszcie stwierdzeniem prawdziwym i zgodnym z Biblią jest to, że "żaden człowiek nie może oglądać (...) oblicza (Boga) i pozostać przy życiu" (Wj 33, 20). Oglądanie Boga wymagałoby takiego poszerzenia naszych władz poznawczych, że równałoby się jakiejś przemianie. Można jednak tę dyskrecję Boga wytłumaczyć inaczej, na podstawie doświadczenia, i odwołując się jedynie do miłości. Doświadczenie to przeżywają wszyscy mistycy lub przeżyli je pewnego dnia. Św. Katarzyna Sieneńska woła: "Boże, Ty jesteś wszystkim, a ja jestem niczym". Nie był to zwykły akt pokory, ale proste stwierdzenie czegoś oczywistego. Oślepiające duchowe światło otaczające Boga odsłania niewidzialną obecność tak wielkiej świętości, że wobec niej każdy się osądza, a najlepsi są w tym najbardziej surowi; a tego właśnie Bóg w swej dobroci nie chce. Wielu ludzi pod wpływem surowej myśli jansenizmu wyobraża sobie Boga jako sędziego i lęka się stanąć przed Jego trybunałem. I prawdą jest, że wobec niewypowiedzianej czystości Boga będziemy skłonni potępiać samych siebie, pełni wstydu, nie tylko za to, że obraziliśmy Wszechmocnego, ale i z tego powodu, że wyrządziliśmy krzywdę dziecku. Będziemy jednak mieli obrońcę, a będzie nim Bóg, który ujmie się za nami, przeciwko nam samym. Wielki dramat ludzkości polega na tym, że zupełnie nie pojmujemy miłości i wyznaczamy jej granice, jakie istnieją tylko w naszym sercu. "Czy biblijny opis stworzenia jest poematem?" "Na początku Biblii znajdujemy dwa opisy stworzenia, ułożone w różnych epokach. Pierwszy w kolejności opis, jaki odkrywa czytający, pochodzi z około 550 roku przed Chrystusem; drugi powstał cztery wieki wcześniej. Obydwa są uważane obecnie za "legendarne". Są to teksty bez ambicji historycznych lub naukowych. Według pewnych encyklopedystów religijnych podwójny biblijny opis stworzenia świata jest "opowiadaniem poetycko - naiwnym, zmierzającym jedynie do tego, aby przy pomocy konkretnych obrazów dać odpowiedź na podstawowe pytania", takie jak: "skąd pochodzi człowiek i nieszczęścia, które go przygniatają?" itp. Mamy więc do czynienia z poematem, pouczającą baśnią, która stanowi podłoże dla mniej naiwnych wyobrażeń na temat pochodzenia i losów istot ludzkich". A jednak Biblia jest albo nie jest księgą natchnioną. Jeśli nią jest, to poezja w niczym nie pomniejsza, ale powiększa jej prawdomówność. Pewien sposób mówienia o poezji zdradza ślady starej, w jakimś sensie przemysłowej, pogardy dla działalności ducha, którą się ocenia jako nieproduktywną i nie dającą się skontrolować. Jeśli jednak przypomnimy sobie, że wyraz "poemat" pochodzi od greckiego czasownika, który znaczy "czynić", to zrozumiemy, że język poezji doskonale odpowiada stworzeniu. Całe stworzenie jest przecież jakby ogromnym, niedokończonym poematem, a każdy z nas jest powołany, żeby dodać do niego jeden wiersz, jedno słowo, jedną sylabę lub literę. Można nawet śmiało powiedzieć, że nie ma absolutnie żadnego innego sposobu wyrażania się, który nadawałby się do mówienia o dziele Bożym. Zamiast się pysznić wiedzą, której nie posiadamy, świadomi, że wszystko, co wiemy, nie wystarczy, aby dać odpowiedź na "podstawowe pytania", jakie człowiek sobie stawia od początku świata, powinniśmy dziękować Bogu za to, że przemawia do nas tym językiem poezji, jedynym, który mocą łaski Jego najwyższej miłości odpowiada zarazem naszym ograniczonym siłom i najwznioślejszym pragnieniom naszego umysłu. "Jak czytać Biblię?" "Nie można zabierać się do Biblii bez przygotowania, bez dobrych przewodników i bez minimum kultury historycznej. Od czasów Ernesta Renana dokonał się znaczny postęp krytyki historycznej, która sprawia, że czytanie tego, co niegdyś nazywano "tekstem świętym", staje się dla kogoś początkującego bardzo niepewne. Niepewność ta rośnie w miarę, jak nieustanne poprawki, sprostowania, pogłębianie i zmiany sensu zaminowują teren pod stopami czytającego. Większość wierzących specjalistów uważa dzisiaj Biblię za dzieło "natchnione", co można powiedzieć o każdym poemacie wyjątkowej wartości. Jest to jedna z wielu książek, co do której wszyscy się zgadzają, że zawiera oryginalną myśl religijną oraz bardzo cenną naukę duchową i moralną. Na ogół jednak nie przyjmuje się już dzisiaj, jak wierzono niegdyś, że książka ta została napisana "pod dyktando Boga". Sens dosłowny został pozostawiony niektórym prawowiernym żydom, w jego zaś miejsce poszukuje się innych znaczeń (symbolicznego, alegorycznego, socjologicznego, psychoanalitycznego, strukturalistycznego itp.), które zakładają całą analizę krytyczną". A jednak dla Ernesta Renana "istotą krytyki historycznej jest negacja czynnika nadprzyrodzonego"; negacja zaś "a priori" nie jest postawą naukową. Ponadto krytyka historyczna datuje się nie od czasów Renana, ale Spinozy. Wreszcie, jeżeli Biblia jest książką, jak wszystkie inne, nie widać powodu, dla którego zapala się świece przed jej czytaniem i otacza się to czytanie ceremoniałem nieznanym w bibliotekach. Nie potrafiłbym powiedzieć, jak "trzeba" czytać Biblię, mogę jednak powiedzieć, jak ja osobiście ją czytam. Czy Biblia jest księgą "natchnioną" czy "podyktowaną", dla mnie to wszystko jedno, gdyż to samo jest źródło natchnienia czy też "dyktanda". Od czasu mojego nawrócenia jestem przekonany, że nie należy wprowadzać żadnej różnicy między tym, czym Bóg "jest" i tym, co "mówi". On jest w swoim słowie. Pismo jest więc pierwszą wersją Eucharystii. Proszę zobaczyć, jaką postawę wobec tej Księgi zajmują ortodoksyjni żydzi: pochylają się nad nią i dotykają jej czołem, pochłaniają werset i wykonują ruch głową do tyłu, jakby po to, by ten werset połknąć, podobnie jak ptaki, zbierające ziarna. Pismo Święte jest pożywieniem; ono jest bardziej przeznaczone do spożywania niż do czytania. Słowa są jakby muszlami ukrywającymi bóstwo; trzeba w nich szukać pewnej formy obecności Boga, równie tajemniczej jak w hostii. Gdybym się nie bał, żeby kogoś urazić, posunąłbym się nawet do twierdzenia, że Biblia jest jedyną książką, w której słowa nie mają żadnego znaczenia: są to okna na światło, ich kształt niewiele się liczy. Jeśli mi ktoś mówi, że teksty uległy z pewnością zmianie w ciągu dawnych wieków i że krytyka nie jeden z nich poddała rewizji, odpowiem ze spokojem, że to nie ma wielkiego znaczenia, chyba że dla specjalistów, dla badaczy, dla ciekawych lub, jak mówił Leon Bloy, dla tych, "co rozdzielają włos na czworo". Biorę Biblię taką, jaką Kościół mi daje, ze zmianami, jakie proponują egzegeci lub bez zmian; Bóg potrafi nauczać bez słów lub w obojętnie jakich słowach. Ja szukam Jego obecności i dźwięku Jego słowa, zgodnie z tym, co mówi Chrystus: "moje owce znają mój głos" (por. J 10, 4); nie mówi: "moje owce znają moją myśl". Biblia jest dla mnie instrumentem takiej muzyki. Powtarzam jednak: taki jest mój sposób czytania Biblii. Nie mówię, że jest on najlepszy. Każdy ma prawo bardziej cenić inne metody, bardziej naukowe. Obawiam się jednak, aby te metody ciągłego grzebania w tekstach nie zakłóciły w końcu fal i nie zagłuszyły tego głosu, który nie jest podobny do żadnego innego. "Czy można wierzyć w cuda?" "Wiele jest zarzutów. Nie będziemy mówić o cudach opowiedzianych przez Stary Testament, jak np. przejście Hebrajczyków przez Morze Czerwone. Z powodu braku oryginalnych rękopisów nie możemy się dowiedzieć, jak one relacjonowały fakty; możliwe, że w ciągu wieków fakty ulegały zmianie w kolejnych rękopisach. Ewangelie są nam bliższe; i choć również nie posiadamy tekstów oryginalnych, mamy podstawę, aby mniemać, że nie zmieniły się one od czasu ich zredagowania. Cuda w Ewangelii można podzielić na trzy wielkie kategorie: "uzdrowienia" (paralitycy, głuchoniemi, "opętani"), z którymi można połączyć "przywrócenia do życia" czyli reanimacje (córka Jaira, syn wdowy z Sarepty i najbardziej znane "wskrzeszenie" Łazarza); "osobliwości", takie jak chodzenie Jezusa po wodach jeziora Tyberiadzkiego albo rozmnożenie chlebów; "zjawiska nadnaturalne", jak Zwiastowanie, Wniebowstąpienie, Zesłanie Ducha Świętego, ukazywanie się Jezusa po święcie Paschy. Postęp medycyny, zwłaszcza neurologii i psychosomatyki pozwala w sposób naturalny wyjaśnić cuda "uzdrowień". Ponadto prawie wszystkie choroby mają okresy cofania się; być może, iż cudownie uzdrowieni z Ewangelii znaleźli się w takim stanie, nie liczymy jednak przypadków, w których być może miały miejsce nawroty choroby. Jeśli chodzi o "przywrócenia do życia" (reanimacje), wystarczy zauważyć, że w owych czasach stwierdzenie zgonu opierało się na zewnętrznych przejawach, o których dzisiaj wiemy, że mogą być mylące. W czasach starożytnych liczba pogrzebanych na żywo musiała być ogromna. Taki był bez wątpienia przypadek Łazarza, którego przebudzenie się z długiego letargu mogło się zbiegać z powrotem Chrystusa. "Osobliwości" są prawdopodobnie skutkiem urojeń, złudzeń optycznych (chodzenie po wodach) lub - w przypadku rozmnożenia chlebów - dostarczenia w sposób dyskretny żywności przez parę osób dobrej woli. Jeśli chodzi o "zjawiska nadnaturalne", to bardzo prawdopodobnie mamy tu do czynienia z obrazowym sposobem przedstawienia, z myślą o ludziach prostych, rzeczywistości duchowej, trudnej do zrozumienia. I tak na przykład Zwiastowanie wyrażałoby uświadomienie sobie przez młodą pobożną dziewczynę własnej misji. Wniebowstąpienie wyobrażałoby wyższość Chrystusa nad wszystkimi rzeczami. Zesłanie Ducha Świętego to byłby moment zbiorowego uniesienia Apostołów, którzy po długiej wymianie myśli w zamkniętym pomieszczeniu zrozumieli nagle wyjątkowość swojego przepowiadania. Ukazywanie się Chrystusa po Jego zmartwychwstaniu byłoby po prostu skutkiem halucynacji. Co więcej, nie można pojąć, jak Bóg mógłby działać wbrew prawom naturalnym, które sam ustalił; dawałby w ten sposób zły przykład swoim stworzeniom. Wreszcie cuda, zmuszając nas do wierzenia, pozbawiałyby nas zasługi związanej z wiarą, i tym samym sprzeciwiałyby się religii, zamiast ją podtrzymywać. Lepiej będzie oczyścić Ewangelię ze wszystkich tych mitologicznych dodatków". A jednak Chrystus mówi: "Co niemożliwe jest u ludzi, możliwe jest u Boga" (Łk 18, 27). Umysł ateistyczny lub znajdujący się, że tak powiem, w stanie pierwotnym nie ma absolutnie nic do przeciwstawienia cudom. Może on tylko stwierdzić, że w nie nie wierzy i że są ludzie, którzy w nie wierzą. Aby twierdzić, że cuda zakładają niedopuszczalne zawieszenie praw przyrody, trzeba by te prawa dogłębnie znać, a do tego człowiekowi daleko. Ostatecznie umysł pierwotny mógłby twierdzić, że Chrystus w celu leczenia ludzi pobudził do działania nieznane w Jego czasach siły natury. Oznaczałoby to jednak oddanie hołdu Chrystusowi, a tego ateizm nie zamierza czynić. Wyeliminowano cuda Starego Testamentu, a zwłaszcza najbardziej rzucający się w oczy, jakim jest przejście Hebrajczyków przez Morze Czerwone. Z Księgi Wyjścia dowiadujemy się, że kiedy uciekali przed Egipcjanami, morze rozstąpiło się przed nimi, aby im utorować przejście, po czym zamknęło się ponownie, zalewając ścigającą ich armię. Racjonalizm, nie kwestionując materialnej dokładności opowiadania, wyjaśnia to nadzwyczajne wydarzenie jako skutek gwałtownego podmuchu wiatru, który rozdzielił morze na kształt dwóch ścian wzniesionych ponad niedostrzegalne wysokie brzegi. Po przejściu ostatniego Hebrajczyka wiatr gwałtownie ustał, a ściany morza połączyły się, pochłaniając żołnierzy faraona. O ile mi wiadomo, był to jedyny sprzyjający Żydom i antywojenny podmuch wiatru w ciągu historii. Istnieją naturalne wyjaśnienia bardziej jeszcze cudowne niż cuda. Mając przed oczyma jedynie porządek materialny i zapominając o porządku duchowym, twierdzi się, że Bóg, dokonując cudu, działałby wbrew ustanowionemu przez siebie porządkowi naturalnemu, a tego czynić nie może. A przecież właśnie Bóg to czyni, ilekroć przebacza i zrywa łańcuch następstw grzechu w szczerej duszy. Przebaczenie jest nieustannym cudem, o wiele bardziej zadziwiającym od jakiegokolwiek nadzwyczajnego wydarzenia w przyrodzie. Cuda nie są na usługach wiary, jak się sądzi. One ją skłaniają do przyjęcia wymagań wyższego rzędu. Sami Apostołowie, którzy byli świadkami dwóch wspomnianych tu "nadzwyczajnych wydarzeń" - chodzenia Jezusa po wodzie i rozmnożenia chlebów - wszyscy, z wyjątkiem świętego Jana, raczej niepomyślnie przeżyli próbę wiary, jaką było ukrzyżowanie Mesjasza. Prawdą jest, że wielu ludzi, którzy usiłują dzisiaj nauczyć nas czytania Ewangelii, lęka się, aby nie uchodzić w oczach współczesnego materializmu za zbyt skłonnych do uproszczeń. W tym celu zdobywają się na niezwykłą pomysłowość, aby racjonalizować wiarę. Eliminując wspomniane wyżej "zjawiska nadnaturalne", podają wyjaśnienia obrazowe, symboliczne lub alegoryczne. Chciałbym sformułować na ten temat trzy uwagi. Pierwsza: od początku wszyscy wielcy wyznawcy wiary chrześcijańskiej odczytywali dosłownie opisy Zwiastowania, Wniebowstąpienia i Zesłania Ducha Świętego. Nikt z nich nie uprawiał nigdy swego rodzaju sekcji zwłok lub ćwiartowania, które by polegało na oddzielaniu ciała cudu, aby zachować tylko jego ducha. Druga: żaden z nowych ekspertów w dziedzinie biblijnej nie przeżył jednego z tych doświadczeń mistycznych, w których niekiedy zdarza się to, co niemożliwe. Skoro nigdy nie widzieli anioła ani nie zetknęli się z ciałem uwielbionym, wątpią, aby to szczęście mogło się komukolwiek zdarzyć; stają się podobni do tych ludzi, którzy nie wierzą, iż Armstrong wylądował na księżycu, ponieważ oni nie polecieli tam razem z nim. Trzecia: niczemu naprawdę nie służy robienie uników wobec Wniebowstąpienia czy Zesłania Ducha Świętego, gdy jesteśmy obowiązani uznać Wcielenie, cud nieskończenie bardziej zadziwiający niż wszystkie inne. To właśnie nazywa się przecedzaniem komara, a połykaniem wielbłąda. Największym cudem Ewangelii jest sama Ewangelia. W Nowym Testamencie okoliczności cudów są często bardziej interesujące niż same cuda. Te zaś zbytnio nas nie zaskakują, jeśli w naszym myśleniu nie wykluczamy Boga z Jego stworzenia. Każdy z cudów kryje w sobie pewne pouczenie i ono właśnie jest ważne. Podajmy trzy przykłady. Kiedy Chrystus uzdrawia chorego i daje do zrozumienia otoczeniu, że choroba tego człowieka nie jest następstwem jego grzechu ani jego rodziców (por. J 9, 3), obala przesąd zakorzeniony w dawnej mentalności żydowskiej, który wiązał cierpienie z winą. Tu właśnie tkwi jedna z wielu rewolucyjnych myśli Ewangelii. Kiedy setnik prosi Chrystusa o uzdrowienie swego sługi, wiara setnika ("Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój, ale powiedz tylko słowo, a mój sługa odzyska zdrowie" - Mt 8, 8) wzbudza większy podziw niż cud, który potem następuje, i o którym z całym szacunkiem można powiedzieć, że należy on do ewangelicznej rutyny. Wreszcie w opisie wskrzeszenia Łazarza czymś naprawdę nadzwyczajnym jest poprzedzająca wydarzenie modlitwa, w której Chrystus prosi Boga o to, co doskonale jest w stanie uczynić sam: o powrót Łazarza do grona żyjących. Jest to jakiś ulotny przebłysk tajemnicy Trójcy Świętej, w której wszystko jest miłością, tak u tego, kto daje, jak i tego, kto prosi, kiedy sam mógłby wziąć. Wrócimy jeszcze do tego punktu. Tak więc cud jest, owszem, znakiem, lecz także i przede wszystkim jest pouczeniem. Autentyczność cudu rozpoznajemy po doniosłości płynącego zeń pouczenia. Cud nie należy do dziedziny sprzecznej z rozumem, lecz jest przedmiotem rozumu wznoszącego się do sfery ducha. "Po co wierzyć? "Z punktu widzenia moralności wielu niewierzących wykazuje taki sam albo nawet wyższy niż u wierzących poziom dobroci, poświęcenia, szlachetności lub praktyki cnót społecznych i rodzinnych. Jeżeli dokonał się jakiś postęp w dziedzinie społecznej, to zawdzięczamy go bardziej ateistycznym rewolucjonistom niż chrześcijanom, którzy długo byli skłonni odkładać sprawiedliwość na czas, kiedy nastanie lepszy świat. Jeśli obecnie przywiązują oni więcej uwagi do praw biednych, to akurat dlatego, że mniej wierzą w raj, a więcej w ten świat. Z intelektualnego punktu widzenia znikoma jest różnica między kimś, kto wierzy i często wątpi a tym, kto nie wierzy i nieustannie stawia sobie pytania. Ostatecznie obaj są ludźmi poszukującymi. Bo wierzyć lub sądzić, że się wierzy, to nic innego jak dowolnie upraszczać problem, polegający na tym, aby się dowiedzieć, "dlaczego coś istnieje, co mogłoby nie istnieć". Więcej szans rozwiązania tego problemu ma ten, kto nie wierzy, niż ten, kto daje gotowe odpowiedzi płynące z wiary. Jeśli zaś chodzi o los pojedynczego człowieka, ponieważ artykuły wiary nie są w tej dziedzinie dowodami, człowiek wierzący nie posiada więcej informacji niż niewierzący. Na nic się więc nie przydaje wiara". A jednak Pismo Święte stwierdza: "Mówi głupiec w swoim sercu: nie ma Boga" (Ps 53/52, 2). Wszystko, co przed chwilą powiedziano, może być potraktowane jako dowód wyższości religii. Ludzie rewolucyjnego środowiska ateistycznego, w którym się wychowywałem, w życiu prywatnym kierowali się taką samą moralnością jak katolicy z przeciwka. Moralność ta miała to samo pochodzenie judeochrześcijańskie. Jeśli ci ludzie świadomie pomijali pierwsze spośród dziesięciu przykazań, wypełniali inne, nie myśląc nawet o tym. W dziedzinie społecznej wierzący wykazywali zbytnią rezygnację, wynikającą z pesymizmu, jaki rodził w nich przyczajony przez wieki jansenizm. Stawiał on ich ciągle nad przepaścią potępienia oraz pogrążał w żałobie ich kościoły i ich myślenie. Była to sytuacja dotkliwa, której wcale nie łagodził despotyzm duchowieństwa. Psychologię tych ludzi można by streścić w stwierdzeniu, że kochali oni swych bliźnich jak samych siebie, ale nie więcej. Była to oczywiście miłość bliźniego, jedna z wartości judeochrześcijańskich, która popychała lewicę ku sprawiedliwości. Systematyczny ateizm miał katastrofalne następstwa; nie sposób nawet policzyć jego ofiar. Zobaczymy, jak w środku XX wieku powstaną dwa potwory nieznanego dotąd gatunku, dwa totalitarne smoki, które przez pewien czas będą na siebie spoglądać beznamiętnym okiem, aż wreszcie jeden rzuci się na drugiego. Smok hitlerowski skończył w kałuży płonącej benzyny u wejścia do podziemnego berlińskiego lochu, gdzie się schował ze swoją nienawiścią i swoimi urojeniami. Smok stalinowski przeżył jeszcze dziesięć lat. I jeśli stworzony przez niego system daje dzisiaj oznaki zmęczenia, jeśli widać obecnie pęknięcia na jego pancerzu, w ciągu ostatnich dziesięcioleci zmiażdżył on pod swoją żelazną powłoką wiele narodów i zrodził smoka chińskiego, który jeszcze dzisiaj zieje okrucieństwem i kłamstwem nad Pekinem. Jest to przerażający widok, jak nasi najbardziej znani intelektualiści, uczepieni jednej lub drugiej z tych apokaliptycznych bestii, zajęci perorami w obłokach, nie słyszą jęku, który unosi się z ziemi. Zachód uniknął okrucieństw wcielonej ideologii z racji swojej starej kultury chrześcijańskiej, która znosiła ateizm do przyjęcia znośnej formy laickości i uchroniła go przed duchem systemu. Laickość przerodziła się u nas w antyklerykalny fanatyzm, ale nigdy nie zamknęła kościołów. To jest jedyny przypadek, w którym wiara powstrzymuje rozum przed jego naturalną skłonnością, pociągającą go w dziedzinie polityki do absolutyzmu. Ateizm filozoficzny nie wykroczył nigdy poza grono drugorzędnych filozofów XVIII i XIX wieku i zniknął wraz z nimi. Wyjątek stanowi tutaj Karol Marks, twórca wyróżniającej się teorii, o której świat coś wie od siedemdziesięciu lat. Człowiek wydany na pastwę materializmu ateistycznego lub na poniżającą go służbę złotemu cielcowi, pozostawiony własnemu losowi przez myślicieli, którzy zajmują się tylko sobą, człowiek ten jest coraz bardziej samotny z aparaturą automatyczną, otaczającą go na co dzień na dworcu, w metro, na parkingach, w kawiarniach. Urządzenia te zaspokajają apetyt człowieka, pokazując mu język w kształcie biletu albo pożerając włożony do nich bilet; podnoszą barierę, aby mu otworzyć przejście, rozdzielają kawę, czekoladę lub omlet w celofanie i wydają drobne pieniądze, jakby w obawie, aby człowiek nie musiał zwracać się do żywego urzędnika. Do czego przydaje się wiara? Widzimy dobrze, czemu służy niewiara: temu, aby być samemu na tej ziemi, która jest najmniej trwałym ze wszystkich mieszkań; temu, aby człowiek nie mógł słyszeć odpowiedzi na pytania swojego serca niczyjego głosu, jak tylko swój własny. "Jak wierzyć?" "Wiara jest darem, łaską, dobrodziejstwem, jakiego człowiek nie potrafi zdobyć własnymi siłami. Wiele osób dobrej woli pragnęłoby wierzyć, a nie potrafi i uskarża się na daremność swoich wysiłków. Ponieważ ich szczerość nie budzi wątpliwości i ponieważ ci ludzie są równie rozsądni jak wierzący, trzeba przyjąć, że wiara przychodzi lub nie przy chodzi, i że człowiek nic nie może uczynić dla jej zdobycia". A jednak jest napisane: "Szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam" (Łk 11, 9). Niektórzy dobrze wiedzą, gdzie są drzwi i wiedzą, że im otworzą, nie chcą jednak pukać w obawie, aby nie musieli zmienić życia i zerwać ze swoimi przyzwyczajeniami. Prawdą pozostaje też, że wielu szuka i narzeka, iż nie znajduje. Ten, kto znalazł bez szukania, nie jest zbytnio upoważniony, aby im udzielał rady, może on jednak opowiedzieć im, czego się nauczył z doświadczenia. Ktoś, kto niespodziewanie się nawrócił, miał sposobność sprawdzić z radością wspaniałą ścisłość tych słów Ewangelii: "Jeśli się (...) nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego" (Mt 18, 3). Prawdę mówiąc, dla tego człowieka procedura się odwróciła. Dzięki nieoczekiwanej łasce wszedł on do królestwa niebieskiego, zanim stał się dzieckiem. Ale faktem jest, że jeśli miał dwadzieścia lat, gdy wchodził do kaplicy przy ulicy Ulm, to wychodząc stamtąd miał pięć lat, a świat był pięknym i dopiero co stworzonym ogrodem, w którym danemu było bawić się przez pewien czas (osiem lat później gwizdek gestapowca oznaczał koniec zabawy). Niektórzy wzywają nas do zdobywania "wiary dojrzałej". Dlaczego nie domagają się wiary ze zmarszczkami i brodą, wiary oprawionej w ramki, w oczekiwaniu na wiarę emerytowaną? Wbrew temu, co oni myślą, duch dziecięctwa nie polega na tym, aby postępować dziecinnie, aby udawać niewinność, aby wrócić do smoczka i bawić się w dorastające dzieci. Jest to o wiele prostsze ale i trudniejsze. To znaleźć świeżość spojrzenia, to zapomnieć o tym, co nam się wydaje znane, to zajmować wobec ludzi i rzeczy taką postawę, jakbyśmy patrzyli na nie po raz pierwszy. Dziecku właściwe jest spojrzenie, które by można nazwać dziewiczym. Jest to także spojrzenie malarza i człowieka kontemplacji. Stary Horacy mówił: "Niczemu nie trzeba się dziwić". Właśnie wszystkiemu się dziwić, a zwłaszcza temu, że tu żyjemy, to jeden z kluczy do spotkania z Bogiem. Lord Beaverbrook, magnat prasowy, kazał nakleić we wszystkich salach redakcji następujący napis: "Świat zaczął się dziś rano. Nie wiecie, że Elżbieta jest królową Anglii". Tak oto wypada patrzeć na świat, jeśli chcemy uchwycić prawdę jaką kryje on przed tymi, co się do niego przyzwyczaili. Bo przyzwyczajenie, które zabija tajemnicę, jest wrogiem. Dziecko nie stało się jeszcze ofiarą tego wroga. Rzeczy ukazują mu się w całym blasku swojej nowości, jakby niespodzianki pełne magicznych właściwości. "Jeśli się nie staniecie jak dzieci...", nie tylko nie wejdziecie do królestwa niebieskiego, ale nie będzie królestwa niebieskiego dla waszego zblazowanego oka, które pod wpływem czasu i związanego z nim przyzwyczajenia uległo złudzeniu, że już widziało to, na co w rzeczywistości nigdy nie będzie patrzeć. Wyobraźcie sobie, że czas, który powoduje to przyzwyczajenie, zmienia rytm, że wszystko, co wymaga miesięcy, lat lub wieków, dokonuje się obok was w jednej chwili; że drzewa wypuszczają liście, że w kilku sekundach rozwijają się kwiaty, że cała natura wyłania się nagle przed wami w swej wielobarwnej szacie. Wydawać się wam ona będzie wtedy jakby ogromnym bukietem i niemal instynktownie będziecie szukać między jego liśćmi wizytówki wspaniałomyślnego ofiarodawcy. "Maryja?" "Minęły już czasy przesadnego kultu maryjnego, graniczącego często z niezależną adoracją, wyrażającego się w mechanicznym odmawianiu różańca; pozbawionego duchowej treści już o wiele wcześniej, nim się doszło do ostatniego paciorka; w czci tych pobożnych obrazów, których miernota jest już dość osławiona. Posunięto się aż do propozycji ogłoszenia dogmatu "Maryi Pośredniczki". Projekt ten w wielu Kościołach wzbudził zastrzeżenia niebezpieczne dla przyszłości ekumenizmu, a pierwszymi, którzy go odrzucili, byli wielcy pisarze katoliccy. Rzadziej jest mowa o Maryi w nabożeństwach kościelnych; unika się zbytniego wynoszenia Jej osoby, i to umiarkowanie położyło na szczęście kres ryzykownym spekulacjom na temat "dziewiczego narodzenia Chrystusa", "Zwiastowania" i innych pustych tematów, które stały się powodem teologicznych kłótni w świecie mającym nieskończenie bardziej konkretne zmartwienia. Maryja była niewątpliwie święta, ale przede wszystkim była kobietą jak wszystkie inne, a nie tą nadzwyczajną istotą, jaką Kościół w swojej skrytej niechęci do kobiet stawia im wszystkim za wzór, choć doskonale wie, że jest on niedostępny, jak zresztą wykazała to współczesna psychologia i psychoanaliza". A jednak Maryja Panna woła w Magnificat: "Błogosławić mnie będą wszystkie pokolenia" (Łk 1, 48). Czyniły to i czynić będą do końca. Pobożność maryjna jest cenną oznaką otwarcia się na łagodność i pokorę, a zarazem niewątpliwym wyrazem Bożej dobroci, która rozciąga się na wszystkich ludzi, ale jest w Maryi szczególnie widoczna. I na odwrót niechęć do pobożności maryjnej jest znakiem świadczącym stanowczo o braku duchowej pojętności. Odpowiedzmy na zastrzeżenia: - Niektórzy pogardzają nabożeństwem do Maryi, określając je jako "mariolatrię". A przecież nie jest ono przejawem słabej i ckliwej religijności. Zajmowało ono ważne miejsce w duchowości Maksymiliana Kolbego, który w Oświęcimiu oddał życie za innego człowieka. Nabożeństwo to głosi Jan Paweł II, który nie jest człowiekiem słabym ani lękliwym sentymentalistą. - Niektórzy twierdzą, że ziarna różańca to ziarna zboża z plonu, który zbiera się gdzie indziej. Ta natarczywa modlitwa, oparta na powtarzaniu tych samych słów, jest zbliżona do języka uwielbienia, tak drogiego mistykom. Istnieje zresztą bardzo prosty sposób, aby zabezpieczyć tę modlitwę przed mechanizmem: odmówcie pierwszy paciorek za jakąś osobę; zaraz pojawi się w waszej pamięci inna, potem będzie ich dziesięć, dwadzieścia, a wtedy różaniec wyda się wam nie za długi, ale za krótki; przekonacie się, że wasz bliźni bardzo potrzebuje waszej modlitwy. - A to, że obrazy religijne są nieudane? Rodzinne fotografie w naszych albumach też nie zawsze są udane. Pięknoduchy kpią sobie z obrazów i nie dostrzegają ukrytego piękna uczuć, jakie serce w nich utrwaliło. Wyobrażam sobie czasem, że Bóg, który ma poczucie humoru, przygotowuje pięknoduchom niebo w kształcie sklepu z dewocjonaliami, który wyda im się wspaniały, gdy wrócą do swego dzieciństwa. Twierdzi się, że wszystkie kobiety są z natury pośredniczkami. W takim razie byłoby rzeczą dziwną, gdyby tylko Maryja Dziewica nie była Pośredniczką. - Można się zgodzić z twierdzeniem, że Maryja jest "przede wszystkim kobietą jak wszystkie inne", pod warunkiem jednak, iż dodamy, że żadna inna kobieta nie powiedziała nigdy: "Ja jestem Niepokalane Poczęcie". Oddawanie czci Maryi jako największemu ze stworzeń nie jest wcale przejawem ukrytego wstrętu do kobiet, jak i nawoływanie do naśladowania Chrystusa nie jest odwetem w postaci wstrętu do mężczyzn. Nie pamiętam już, jaki to wielki lekarz powiedział kiedyś, że psychoanaliza to choroba, która podawała się za lekarstwo na samą siebie. Twierdzenie, że wyniesienie kobiety jest wyrazem wstrętu do kobiet, potwierdza tę diagnozę. - Zwiastowanie, dziewicze narodzenie Jezusa itd. to nie przedmioty jałowych spekulacji, ale tajemnice, które rzucają światło na cały dalszy ciąg Ewangelii. Zgaście te światła, a Ewangelia stanie się tylko zbiorem zasad i pustych obietnic. Naprawdę Maryja Dziewica przez swoje przyzwolenie dla Bytu jest wspaniałym uosobieniem inteligencji. Ona jedyna wraz z Bogiem wypowiedziała owo "Niech się stanie" (Fiat), które dwukrotnie dało początek światłu. (Por. Rdz 1, 3; Łk 1, 38). "Czy trzeba się modlić?" "Nie wydaje się to nieodzowne. W świetle wiary Bóg zna nasze pragnienia i potrzeby bardziej niż my sami. Może się w zupełności obejść bez naszych wskazówek. Jeśli chodzi o nasze kłopoty, to albo mają one podłoże naturalne i modlitwa nie może tu niczego zmienić, albo też Bóg dopuszcza, aby nas one dosięgały ze względu na jakieś większe dobro - i wtedy rozsądniej jest się im poddać, niż się na nie uskarżać. W końcu modlić się do jakiejś istoty, o której istnieniu naprawdę nie wiemy, to jakby rzucać butelkę w morze, wątpiąc, czy ktoś ją kiedykolwiek znajdzie. Tak więc modlitwa jest bezużyteczna w każdym przypadku". A jednak Chrystus mówi: "Czuwajcie i módlcie się" (Łk 21,36). Przytoczone wyżej argumenty nie uwzględniają w żaden sposób relacji miłości, która jest w Bogu i wokół Boga zasadą jedności wszystkich rzeczy i która zawiera w sobie wątpienie, niepokój i cierpienie. Modlitwa skierowuje się ku miłości i miłość wraz z modlitwą wraca do serca, które wyzbywa się samego siebie. Modlitwa może przyjmować różne formy. Najwnioślejsza jest modlitwa uwielbienia, najwyższy wyraz działania ducha, nadający sens życiu zakonnic i zakonników oddanych kontemplacji. Modlitwa ta jednak nie jest zastrzeżona tylko dla nich. Jest ona udziałem ludzi zdolnych do podziwu, a najczęściej zdolnością tą są obdarzeni ludzie prości. Modlitwa prośby ma złą reputację, zwłaszcza u ludzi chciwych. Uważa się, że nie zasługuje ona na uznanie, gdyż jest zbyt interesowna. A przecież Chrystus z niezwykłą czułością zachęca nas do tej modlitwy z przypowieści o synu marnotrawnym (Łk l5, 11 n). Ten syn przerywa swoją nieszczęsną ucieczkę i wraca do ojca właśnie dlatego, że jest głodny i jest mu zimno; dlatego, że nie ma już grosza i znudziło mu się pasienie świń, skoro nie wolno mu nawet pożywić się tym, co one jedzą; wreszcie dlatego, że z tęsknotą myśli o dobrze odżywionych najemnikach w rodzinnym domu. A ojciec, gdy tylko dostrzega syna z daleka, biegnie, aby go uściskać w swoich ramionach, wszystko przebacza, zabija utuczone cielę i okazuje tyle radości z owego powrotu, który wynikał trochę z wyrzutów sumienia, ale bardziej z konieczności. W ten sposób Chrystus próbuje dać nam do zrozumienia, że miłość Boga jest tak wielka, iż przyjmuje On z radością wszystkich, którzy do Niego przychodzą, choćby nawet czynili to z wyrachowania. Boża dobroć nie ma granic. Oto prawda, którą z trudem pojmują ludzie nawet bardzo szczerze wierzący. Najbardziej jednak znamienna ze wszystkich modlitw jest w moim pojęciu modlitwa Chrystusa przed grobem Łazarza, brata Marty i Marii. Wracając do Betanii, po kilku dniach spędzonych na drugim brzegu Jordanu, Jezus dowiaduje się o śmierci Łazarza i płacze. Oto szczegół warty przypomnienia dla wszystkich, którzy uważają wiarę za środek znieczulający. Obie siostry z żałością wypominają Jezusowi Jego nieobecność, przekonane, że ich brat żyłby jeszcze, gdyby Jezus tam był. Potem udają się z Nim do grobu, wykutego w skale i przykrytego wielkim kamieniem. Jezus mówi: "Odsuńcie kamień". Odsunięto kamień na bok. Wtedy - mówi Ewangelista - Jezus podniósł oczy ku niebu i powiedział: "Ojcze, dziękuję Ci, żeś Mnie wysłuchał. Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz. Ale ze względu na otaczający Mnie lud to powiedziałem, aby uwierzyli, żeś Ty Mnie posłał" (J 11, 41 n). Potem Jezus zawołał donośnym głosem: "Łazarzu, wyjdź na zewnątrz" (J 11, 43). I zmarły wyszedł z grobu. W tej chwili skupiam się tylko na jednym szczególe tego znanego epizodu: jest nim milcząca modlitwa Jezusa i publiczne dziękczynienie, jakim poprzedził On wskrzeszenie Łazarza. Czy Jezus nie miał mocy, aby samemu dokonać tego cudu? Miał tę moc, ale jej nie zastosował. Boża ekonomia nie jest naszą. Opiera się ona na absolutnym i ciągłym niedosycie miłości. Miłość ta chce o wszystko prosić kogoś innego. Miłość ta prosi jedynie o to, aby wszystko dać. Modlitwa stwarza tę właśnie relację miłości między duszą a Bogiem, tak że bez popadania w sprzeczność można powiedzieć, iż modlić się - to wysłuchiwać Boga. "Co można powiedzieć o miłości?" "W "Kapitale", uchodzącym za książkę o odrażającej surowości, która jednak roi się od zabawnych uwag, Karol Marks pisze, że dwie rzeczy miały zawsze to do siebie, że skłaniały ludzi do mówienia głupstw: miłość i natura pieniądza. Na nieszczęście dla nas w dalszym ciągu tego dzieła mniej się mówi o miłości niż o pieniądzu. Warto jednak zapamiętać uwagę Marksa, że należy być ostrożnym w słowach, kiedy chodzi o miłość i - zważywszy wszystko - lepiej byłoby o niej nie mówić. Miłość jest irracjonalna i nadto nielogiczna, ponieważ może się rozpocząć bez przyczyny i zakończyć bez powodu. Dlaczego Romeo kocha Julię, dlaczego Chimena przechodzi ponad trupem swego ojca, aby połączyć się z jego zabójcą? Na tego rodzaju pytania nie ma odpowiedzi. Słowo "miłość" kryje w sobie zresztą bezmiar popędów, instynktów, często sprzecznych ze sobą uczuć, nie mówiąc o różnych formach namiętności, jakie wspaniałomyślnie przygarnia. Najlepiej niewątpliwie trzymać się określenia, jakie daje Voltaire w swoim "Słowniku filozoficznym": "Miłość - to przede wszystkim kontakt dwóch naskórków". Wszystko, co można dodać do tego realistycznego stwierdzenia, ujawnia jedynie niewystarczalność naszego słownictwa. Dysponuje ono tylko jednym wyrazem na oznaczenie porywu jednego człowieka ku drugiemu, relacji matki do dziecka, zamiłowania do malarstwa lub apetytu na musztardowy sos. Rozsądek wymagałby bardzo oszczędnego stosowania tego wyrazu, skoro zgodziliśmy się na to, że nie ma on zrozumiałego sensu. Spinoza bowiem mówił: "o ile jakiś wyraz poszerza swój zakres, o tyle traci na zrozumiałości". A jednak nikt nie wątpi, że miłość istnieje. Voltaire miał wprawdzie wybitny talent, ale nie był to geniusz. Zdradza go ciągle niesłychana miernota jego poezji prostactwo niektórych jego zapatrywań. Przytoczone przed chwilą zdanie to kpiny z inteligencji, która nie jest zdolna wznieść się do wyżyn piękna i która usiłuje upodlić to, czego nie potrafi osiągnąć. XVIII wiek Voltaire'a objął słowem miłość najbardziej odrażające wynaturzenia, posuwając się aż do naklejania etykietki tego słowa na najbardziej poniżających praktykach, a aksamitna maska, którą chętnie noszono podczas "wytwornych zabaw", ukrywała nie ludzkie twarze, ale trupie głowy. Libertyńska filozofia tego wieku odrzuca obraz Boga, który jest w człowieku i usiłuje udowodnić, że ten obraz nie istnieje. Zimno i drobiazgowo drażni zmysłowość do tego stopnia, iż upodabnia się do okrucieństwa owego Rzymianina, który z protestanckim dreszczem ogląda wnętrzności chrześcijanina rozrzucone pazurami dzikich zwierząt na arenie cyrku. Literatura erotyczna końca XVIII wieku wywołuje jeszcze dzisiaj podziw dla miernych twórców, o marnym talencie artystycznym, którzy tworzą powieścidła pełne bohaterów poddanych zwierzęcym żądzom. Postacie owe znikają stopniowo z kart tych książek i nigdy nie utrwalą się w niczyjej pamięci. Uwaga Spinozy jest słuszna. Prawdą jest, że kropla wina rozpuszczona w litrze wody traci swoją wartość i że słowo traci swój sens, gdy oznacza zbyt dużo rzeczy. Zobaczymy jednak w związku z następnym pytaniem, że słowo "miłość" ma naprawdę tylko jeden sens i odnosi się właściwie tylko do jednej osoby. "Skąd wiemy, że kochamy?" "Zauważa się często, że na początku miłość przyjmuje wszelkie objawy jakiejś choroby. Jest to pewnego rodzaju gorączka, która może się spotęgować aż do majaczenia i natręctwa; są to na przemian stany przygnębienia i uniesienia; momenty kryzysów połączonych z płaczem i dziwacznymi myślami; następujące po nich olśnienia i mylące odczucia jakiegoś niewyobrażalnego szczęścia. Wszystkie te objawy mogą prowadzić do diagnozy dosyć pewnej i niestety zniechęcającej. Co więcej, miłość może równocześnie przyjmować różne formy namiętności, pragnienia, poświęcenia, potrzeby zawłaszczenia, zazdrości, egocentryzmu oraz innych bardziej ukrytych i niezwykłych przeżyć, które odkrywa współczesna psychologia. Z tego względu jest rzeczą praktycznie niemożliwą przekonać się, czy się kocha kogoś drugiego, czy też swoją własną osobę. Krótko mówiąc, nie ma odpowiedzi na to pytanie". A jednak w dziedzinie miłości psychologia do niczego nie służy. Jest to uczucie, które nie pochodzi z ziemi i które nie poddaje się analizie. Młody chłopak, któremu dziewczyna wyznaje, że na imię jest jej Kunegunda, i który szepcze: "Ach co za piękne imię", może sądzić, że jest zakochany. To nie merowińska harmonia imienia zniewala go lub usidla, ale moc dzięki której te cztery sylaby będą mu odtąd przypominać tę jedyną i niezastąpioną osobę. Wbrew temu, co można by przypuszczać w oparciu o stan obyczajowości, tym, co pociąga najpierw, jest ledwie dostrzegalna dusza; wiedzą o tym dobrze naśladowcy markiza de Sade, którzy usiłują wyeliminować duszę najbardziej niegodziwymi sposobami, z tą przewrotną ukrytą myślą, aby ją zniszczyć i udowodnić sobie, że ona nie istnieje. Jeśli dusza jest pierwsza, jak sądzimy, pierwszym uczuciem będzie podziw, nie pozbawiony głębokiego szacunku, prawie że zdumienia. Podziwiając zaś cokolwiek, mniej lub bardziej wyraźnie odczuwamy potrzebę dziękowania, wyrażenia wdzięczności. Dlatego, choć doskonale wiem, że upowszechnił się odwrotny sposób postępowania i że jedni rzucają się ślepo na drugich, nie przechodząc choćby przez krótką fazę kontemplacji, powiem wam ze spokojem, że można rozpoznać miłość po tym znaku: istota, która jest przed wami i oczarowuje was, jest najpierw arcydziełem Boga. Pewność ta będzie trwała, jakiekolwiek będą ciosy wieku i życia. Albowiem wszystko, co jakaś istota traci w walce z czasem, wygrywa w wieczności. Prawdziwa miłość jest zupełnie niezniszczalna: powiedziałem wam, że to uczucie nie pochodzi z ziemi. "Po co się żenić?" "Ktoś z was jest nawet bardziej precyzyjny i pyta: "Po co się żenić i narażać na pomyłkę?" Można by żartobliwie odpowiedzieć: "Aby się pomylić tylko raz". Ale tak poważnego tematu nie można brać lekko. Faktem jest, że małżeństwa są są obecnie rzadsze niż kiedyś, a rozwody o wiele częstsze. Rozumiemy, że w obliczu niepewności jutra, bezrobocia, ciążącej nad narodami groźby wojny, wobec zanieczyszczenia przyrody, wobec ciągłej zmienności zasad życia moralnego i niepowodzeń ludzi wieku dojrzałego, którzy bynajmniej nie dają przykładu stałości, młodzież waha się, czy wchodzić w związek małżeński, do tego więzienia, gdzie się jest skazanym na jednego i tego samego towarzysza celi. Wyrażenie "związek małżeński" dobrze oddaje stan wiecznej zależności, na jaki małżonkowie są skazani przez całe życie. Idea spędzenia całego życia z tą samą osobą nie uśmiecha się wielu ludziom. Nie liczymy tu ponadto wielkiego ryzyka pomyłki w wyborze partnera. Dlatego to Kościół, a w każdym razie ludzie Kościoła, doskonale zorientowani co do ewolucji obyczajów ustalili w pewnej diecezji francuskiej formułę "małżeństwa na próbę". Polegała ona na tym, że przyszli małżonkowie mogli przez pewien czas prowadzić życie wspólne, po czym podejmowali ostateczną decyzję. Nie wydaje się, aby ten eksperyment był kontynuowany i nabrał szerszego zasięgu, a szkoda. Wykazywał on, że Kościół jest czasem zdolny zrozumieć współczesność i przystosować się do nowej mentalności". A jednak Ewangelia mówi: "Niech wasza mowa będzie: Tak, tak..." (Mt 5, 37). Porównanie małżeństwa do więzienia jest frazesem z satyrycznego teatrzyku. W każdym razie lepiej pozostać we dwójkę w jednej celi, niż pozostać tam w samotności i patrzeć, jak z wiekiem mury coraz bardziej przybliżają się do siebie i zamykają nas ostatecznie. Spędzić całe życie z tą samą osobą stanowi perspektywę odstraszającą, jeśli się tej osoby nie kocha. Ale jeśli się ją kocha, życie wydaje się zbyt krótkie. Zresztą ci, co się tak strasznie boją spędzić całe życie "tylko z jedną osobą", w końcu decydują się je spędzić tylko ze swoją własną osobą i wówczas ryzyko monotonii jest jeszcze większe. Miłość mogłaby ich wyrwać z nicości; egoizm stopniowo ich w niej pogrąża. Wydaje się, że formuła "małżeństwa na próbę" została zarzucona. Pod jej wpływem Jan Paweł II wypowiedział te decydujące słowa: "Nie zawiera się małżeństwa na próbę, jak i nie umiera się na próbę". Rola Kościołów chrześcijańskich byłaby godna pożałowania, gdyby przy pomocy swego autorytetu potęgowały błędy świata, gdyby schlebiały jego skłonnościom i współdziałały z jego zboczeniami. "Małżeństwo na próbę" zaprzecza samej samej istocie małżeństwa, która opiera się na nieodwołalnej zgodzie, potwierdzonej przez obustronnie i bez zastrzeżeń wypowiedziane "tak". Jest to "tak", a nie jakieś zdawkowe przyzwolenie unoszące się na falach myślowego zastrzeżenia. Najmniejsza luka w tym początkowym "tak" jest przyczyną ostatecznego rozpadu małżeństwa. "Tak" powiedziane szczerze jest gwarancją szczęścia, jest osłoną przed nieszczęściem. Tworzy ono nie "parę", zaprzęg narażony na odchylenia, ale jedną istotę (Chesterton mówił śmiesznie, ale prawdziwie: tworzy "czworonoga"). Między mężczyzną i kobietą powstaje zjednoczenie o wiele głębsze niż to, jakie mogą zapewnić wszystkie przyrzeczenia równości, których nie udaje się prawnie zabezpieczyć. Ewangelia mówi: "będą oboje jednym ciałem" (Mt 19, 5). Dalszy ciąg to kwestia miłości, a więc wierności - a w chwilach trudnych - to kwestia honoru. Oczywiście, niepowodzenie jest zawsze możliwe albo dlatego że "czworonóg" został wadliwie ukształtowany od urodzenia wskutek nieszczerego "tak", albo wskutek pokusy, która go deformuje. Jednakże wpływy pokus maleją, gdy pamiętamy, że wzięliśmy Boga na świadka naszej zgody i uczyniliśmy Go stróżem naszego słowa. Zrozumiałą jest rzeczą, że występują jeszcze inne przyczyny separacji oprócz tych, które wymieniłem. Kościół zawsze uznawał wiele z nich. Od niedawna dodano do nich także niedojrzałość. Jednakże tym, co nas tutaj interesuje, nie są przyczyny małżeńskiego niepowodzenia, chociaż wskazaliśmy na jedną z nich, o której się mało mówi, a którą jest zła jakość owego "tak" sakramentalnego. Poszukujemy tutaj warunków małżeństwa udanego. Najbardziej decydująca jest lojalność zaangażowania i wynikające z niego zaparcie samego siebie. Jeżeli bowiem Bóg przyłącza się do ludzkiego działania, to liczy się już nie nasz sposób bycia, ale obowiązuje nas Boży sposób bycia. Każdy chrześcijanin winien wiedzieć, że sposób ten opiera się na prawdzie, na bezinteresowności, a zwłaszcza na zapomnieniu o samym sobie, jak to wykazuje życie Chrystusa. Nazywa On siebie samego w w Ewangelii "Synem Człowieczym", aby nam dać do zrozumienia, że nie będzie używał przeciw nam mocy swej boskiej natury. "Wolny związek nie jest związkiem, lecz stowarzyszeniem zakładającym możliwość zerwania, z której strony pewnego dnia skorzystają. Owa wolność jest tylko pewną formą skąpstwa, z jakim partnerzy pilnują swojego "ja", podobnie jak Harpagon strzegł swojej szkatułki. "Wolny związek" jest prowizorycznym połączeniem dwóch samotności, a dzieci, które w tym związku przyjdą na świat, będą sierotami, pozbawionymi ojca lub matki, albo obojga naraz. To jest ryzyko wynikające z odmówienia ryzyka daru z samego siebie: człowiek pozostaje sam, w męczącym towarzystwie swoich żalów i rozczarowań. Po pewnej ilości prób, coraz rzadszych i coraz mniej skutecznych z upływem lat, zanika świeżość uczuć i nastaje susza. Jeśli w miłości pierwsze miejsce zajmuje ciało, istnieje poważna obawa, że miłość wraz z ciałem ulegnie degradacji, a to, co zaczęło się pożądaniem, skończy się obrzydzeniem. I na odwrót, jeśli zgodnie z naszym przekonaniem, wyrażonym już w poprzednim rozdziale, pierwsze miejsce w małżeństwie zajmuje dusza, ten tajemniczy, wzruszający i światły wyraz osoby, wtedy miłość będzie trwała tak długo jak dusza; będzie wzrastać nawet poprzez to wszystko, co może być uciążliwe dla ciała, a zmarszczki będą drogocennymi bruzdami wyżłobionymi przez wspólnie znoszone trudy. Miłość wierna swojemu boskiemu wzorcowi nie skończy się nigdy, podobnie jak miłość Boga, a wiek będzie się przyczyniał tylko do jej odmłodzenia. Tak oto istnieje tylko jeden sposób na to, aby pozostać młodym: być zakorzenionym w wieczności. Chrześcijańskie małżeństwo - to zakład oparty na absolucie; lecz aby ten zakład wygrać, nie należy zastrzegać dla siebie niczego z samego siebie. Niewątpliwie dlatego od pewnego czasu ludzie coraz mniej się zakładają. Małżeństwo nie czyni dwóch osób niewolnikami, lecz pozwala im przeżywać wolność we dwoje. Można powiedzieć, że małżeństwo jest udane, kiedy przyrzeczenie złożone na początku zostaje dotrzymane, gdy związek staje się czymś naturalnym, a małżonkowie nie odnoszą nawet wrażenia, że są sobie poślubieni. "Dlaczego księża nie mogą się żenić?" "Wielu z was stawia to pytanie i jest to zrozumiałe, ponieważ nigdy jeszcze nie odpowiedziano na nie w sposób rozstrzygający. Zmuszanie mężczyzn do celibatu i dozgonnej czystości nie zgadza się z naturą. Można się zastanawiać, dlaczego Kościół tak zazwyczaj skłonny do powoływania się na "prawo naturalne", w tym wypadku je odrzuca. Pastor i pop są często żonaci i nikt nikt nigdy nie twierdził, że małżeństwo czyni ich niezdolnymi do głoszenia Ewangelii lub wypełniania innych zadań ich posługi. Owszem, można sądzić, że są oni dzięki temu bardziej zorientowani w pewnych problemach związanych z życiem rodzinnym. A takie jest właśnie zwykłe życie ludzi na tym świecie, z którym Kościół bez większego powodzenia usiłuje utrzymać łączność. W każdym razie narzucona księżom samotność jest twardą próbą i źródłem wielu wewnętrznych trudności. Nie można do tej sprawy podchodzić z lekceważeniem, jak ów kardynał kurialny z czasów Piusa XII i Jana XXIII, odpowiadający lakonicznie: "makaron - fasola" tym, którzy zwracali jego uwagę na udręki przymusowego celibatu. Tak jakby wystarczyło jeść zupę z makaronem oraz czerwoną lub białą fasolkę, aby zapomnieć o kobiecie i dzieciach. Czyż większość Apostołów to nie byli mężczyźni żonaci? Czy to Chrystus zażądał od swoich sług, aby zostali zniżeni do tej nieludzkiej sytuacji, która ich wyobcowuje z radości i smutków innych ludzi? Kościelny celibat nie jest sprawą dogmatu, lecz przepisu. To, co jeden przepis wprowadził, inny przepis może znieść". A jednak Chrystus mówi nam, że niektórzy "dla królestwa niebieskiego sami zostali bezżenni" (Mt 19, 12). Stwierdzamy albo powinniśmy stwierdzić ze zdziwieniem, że mimo dwóch lub trzech wieków antyklerykalizmu, raz gwałtownego, innym razem ukrytego, do którego kino chętnie dodaje kpinę (we włoskich filmach prawie zawsze występuje ksiądz; jeśli czasem jest wzruszający, to często jest śmieszny), że wbrew temu, co nazywa się "desakralizacją" świata, i mimo niewielkiej gorliwości religijnej ludzi nam współczesnych, że mimo powszechnej laicyzacji i sekularyzacji obraz księdza pozostał nienaruszony w społecznym odczuciu. Jeśli nie jest to cud w sensie ścisłym, nadający się do zaksięgowania w biurze w Lourdes, na pewno jest to zjawisko nadzwyczajne. Sądzę, że poprawnie zinterpretuję społeczne odczucie, jeśli powiem, że dla człowieka z ulicy ksiądz (podobnie jak pastor lub rabin, ale z pewnym dodatkowym współczynnikiem w kraju katolickim), jakiekolwiek byłyby jego wysiłki, aby się wtopić w masę i upodobnić się do współczesności, pozostaje "człowiekiem Boga", to znaczy dokładniej człowiekiem, który należy do Boga i którego Bóg nam jedynie pożycza. I dlatego jest on otaczany wśród ludzi szczególnym szacunkiem, który trwa nawet teraz, gdy wraz ze zniknięciem sutanny umilkło krakanie na jego widok. Jest rzeczą możliwą, że celibat katolickiego księdza bardziej jeszcze podkreśla jego szczególną przynależność. Jest on całkowicie oddany wspólnocie i jest człowiekiem żyjącym samotnie, aby inni ludzie nie byli samotni. Celibat księdza winien czynić go człowiekiem całkowicie dyspozycyjnym. Mówię tu o zasadzie. Lud zarażony ateizmem nie otacza wcale jego osoby - nie mówię tu o jego funkcji - tą nieufnością, jaką ateizm zdołał ludziom wpoić w stosunku do Kościoła. I to właśnie jest wielką osobliwością psychologiczną. Ludzie nie dziwią się zbytnio, że ksiądz, który należy do Boga, nie żeni się. Aby się bowiem ożenić, trzeba dysponować samym sobą. Celibat księży został więc ustanowiony przez samych księży. I jeżeli pewnego dnia duchowieństwo zdecyduje zmianę tej zasady, wierni świeccy będą mogli jedynie zaakceptować tę decyzję bez słowa komentarza, nawet jeśli w głębi serca będą żałować, że jedno z najtrudniejszych słów Ewangelii można będzie usłyszeć tylko w klasztorach. "Czy Kościół jest przestarzały?" "Kościół jest od dawna przestarzały, jak samo chrześcijaństwo. Towarzyszył on, bezsilny i niezadowolony, potężnemu ruchowi Odrodzenia, który był wiekiem wielkich odkryć, nie tylko Ameryki, ale i druku, natury, władzy rozumu, a zwłaszcza niewinności człowieka, uwolnionego od kleszczy dogmatów i od obsesji grzechu. W wieku Oświecenia Kościół chronił się w cieniu przed burzami i jeśli nie brać pod uwagę niektórych księży o umyśle otwartym na nowe idee wolności, równości i braterstwa, potępił rewolucję francuską, nie rozumiejąc, że oznaczała ona ostateczny upadek starej teologii politycznej tronu i ołtarza. Był to też koniec hierarchii wertykalnych i moment pojawienia się relacji horyzontalnych w społeczeństwach nowoczesnych. Kościół stanął po stronie demokracji dopiero po długim okresie sprzeciwu i zbyt późno, aby mógł przekonać o swojej szczerości. Jeśli zdarza mu się iść obok historii, nigdy się w nią nie włącza i najczęściej wlecze się za nią i narzeka. Jeszcze dzisiaj usiłuje hamować postęp nauk, zwłaszcza biologii i medycyny. Kościół nie żyje wraz ze współczesnością". A jednak Kościół trwa. Prawdą jest, że jeśli Kościoły chrześcijańskie mają "słowa życia wiecznego" (por. J 6, 68), nie zawsze mają słowa życia codziennego. Jednakże dostrzegalny rozdźwięk między Kościołami i światem jest nieunikniony: znajdują się one trochę w takiej sytuacji jak lud żydowski Starego Testamentu, który wędrował z ta- jemnicą swojego przymierza pośród bałwochwalstwa ludów ościennych. Odrodzenie było wspaniałym zjawiskiem kulturowym, ale religia przenika bardziej niż kultura do głębi ludzkiego serca; dociera ona do tego tajemnego miejsca, gdzie człowiek nabiera świadomości samego siebie, stawia sobie pytania dotyczące życia i śmierci, toczy w ciemności spór z nadzieją i zwątpieniem na temat bytu i niebytu. Rewolucja francuska nigdy nie zamierzała odpowiedzieć na tego rodzaju pytania. Chesterton mówił, że dokonała się ona "przy pomocy chrześcijańskich idei, które oszalały". Albo przy pomocy chrześcijańskich idei, które zostały poddane rozumowi, to znaczy odcięte od ich radosnych ambicji szczęścia i wieczności. Jeśli chodzi o wolność sumienia, która jest pierwszą formą wolności, chrześcijanie umierali za nią w rzymskim cyrku. Równość wobec Boga, jedyna, która nie dopuszcza żadnego wyjątku prawnego lub faktycznego, była dla nich oczywistością. Podlegał jej nawet sam cesarz, którego posągów chrześcijanie nie chcieli czcić. Co się tyczy braterstwa, Tertulian pisał na jego temat: "jest ono wśród nas stałą praktyką, ponieważ wszystko mamy wspólne (...) z wyjątkiem naszych żon, inaczej niż poganie". Wartości haseł rewolucyjnych są pochodzenia chrześcijańskiego i Kościół byłby je o wiele łatwiej zidentyfikował, gdyby pierwszemu bardzo szybko nie zaprzeczyło prześladowanie, drugiemu - samowola komitetów, a trzeciemu - gilotyna. Opieszałość Kościoła w "uznaniu" demokracji może być porównana tylko z opieszałością demokracji w uznaniu Kościoła. Na początku tego wieku byliśmy świadkami prawdziwego współzawodnictwa we wzajemnym niezrozumieniu religii i polityki. Proboszcz dyktował wiernym, na kogo mają głosować, a urzędnik, który szedł na Mszę, zarabiał ujemny punkt. Potem Kościół przypomniał sobie, że jego królestwo nie jest z tego świata, chociaż na tym świecie podtrzymujemy nadzieję tego królestwa. Demokracja zapomniała o swoich metafizycznych korzeniach, aby poprzestać na zasadach moralnych, które ją uzasadniają. Wśród nich najbardziej bezdyskusyjną zasadą, także pochodzenia chrześcijańskiego, jest uznawanie równej godności wszystkich ludzi. Zarzut, iż Kościół stwarza przeszkody dla postępu nauki i medycyny, jest rozważany w rozdziale poświęconym pytaniom z dziedziny bioetyki. Kierowane co pewien czas do Kościoła wezwanie, aby "włączał się w historię", jest krzykliwym frazesem rzucanym z trybuny, prowokującym i pustym. Czy to "włączanie się w historię" oznaczało wstępowanie do marynarki Nelsona czy do armii lądowej Napoleona? A cóż to jest Historia, o której się mówi jak o jakiejś bogini, o córce Ewolucji, o matce Postępu, nieomylnej, choć ślepej? Unosi się ona nad ruinami pozostałymi po naszych wojnach i szaleństwach, zapowiadając radosne jutro, w imieniu płaczliwej przeszłości, która zrzędzi w swoich dawnych pieczarach. W czasach Ewangelii o historii decydował cesarz Tyberiusz, a wszystkie oczy były wtedy zwrócone w kierunku Rzymu. Kto byłby zwrócił uwagę na narodzenie małego dziecka w okolicy Betlejem, w grocie wykutej w skale? Było to coś przeciwnego do tego, co my nazywamy wydarzeniem. Za mało liczymy się z dyskrecją Boga z Jego tendencją, aby przejść niezauważonym. Jeśli chodzi o wyrażenie "żyć ze współczesnością", jest to jedno z tych utartych sformułowań, które najczęściej służą nam do zamaskowania moralnej rezygnacji lub załamania się naszej zdolności do walki. Gdyby Chrystus "żył ze współczesnością", Jego przygoda skończyłaby się niewątpliwie mniej boleśnie; nie byłoby w ogóle przygody. Jego mowa, zamiast gwałtownie atakować panujące poglądy, mogłaby przybrać majestatyczną szatę konformizmu, wprawiając w zachwyt Sanhedryn, i można by było spotkać Jezusa, otoczonego szacunkiem, na przyjęciach u Poncjusza Piłata. Krótko mówiąc Jezus włączyłby się w naszą historię, ale my nigdy byśmy się nie włączyli w Jego historię. Jest obecnie rzeczą jasną, że na Wschodzie, w tej części świata, gdzie słońce wreszcie wschodzi, religia przeżyje wszystkie systemy. "Prawda was wyzwoli" - mówi Chrystus (J 8, 32). Jest to słowo o uderzającej ścisłości. Podobnie jak nie potrzeba zbyt dużo plutonu dla zbudowania bomby atomowej, tak najdrobniejsze prawdy kryją w sobie niewyobrażalną moc wybuchową. Wystarczy dostrzec niektóre z nich w królestwie kłamstwa, aby to królestwo zaczęło się rozpadać. Otóż Kościół poprzez Ewangelię toczy walkę po stronie prawdy. Prawda ta nie musi obawiać się czasu. Ewangelia się nie przedawniła. Pozostała ona niezrównana. "Czy Kościół jest wrogo nastawiony do kobiety?" "Trudno odeprzeć ten zarzut w odniesieniu do Kościoła katolickiego. Sprzeciwia się on kapłaństwu kobiet; najwyższe i najbardziej odpowiedzialne funkcje powierza wyłącznie mężczyznom. Niegdyś kobiety wynajmowały krzesła w kościołach, podobnie jak w parkach, podawały księżom do stołu, przygotowywały dekoracje z kwiatów na wielkie święta, a jeśli pragnęły prowadzić głębokie życie wewnętrzne, nie miały innej możliwości, jak wstąpić do klasztoru. Tam zresztą były również zależne od księdza, który udzielał im sakramentów oraz dawał rady i wskazania. Dzisiaj ich rola jest prawie taka sama. Nie zajmują się już może krzesłami, ale dochodzą im lekcje katechizmu, stanowiące najważniejsze zadanie wśród ich różnych drugorzędnych zajęć. Powierza się im również prowadzenie kolegiów dziewczęcych, ale nie są one odpowiedzialne za ustalanie kierunków nauczania najwyższego stopnia. Co więcej, potrzeba było aż soboru, aby przyznać, że kobiety mają duszę; wcześniej bowiem nie było co do tego doskonałej pewności.Jeśli dzisiaj Kościół katolicki złagodził swoje spojrzenie na kobiety, to jednak trwają w nim ślady dawnej nieufności, powracającej w licznych tekstach, których tu nie warto przytaczać, z wyjątkiem jednego: święty Paweł podsumowuje nim wszystkie: "kobiety mają na (...) zgromadzeniach milczeć" (1 Kor 14, 34). A jednak Kościół katolicki czci w Maryi Pannie największe ze stworzeń. Żyli z pewnością w wiekach średnich dziwaczni myśliciele, którzy uważali kobietę za stworzenie niższego rzędu, z tego powodu, że według jednego z opisów Księgi Rodzaju została stworzona po stworzeniu mężczyzny. Już Arystoteles zauważył, że nie było na świecie takiej niedorzeczności, która by nie znalazła poparcia przynajmniej u jednego filozofa. Można by rozciągnąć to jego spostrzeżenie na myślicieli religijnych: sądzą oni, że rola teologa polega na tym, aby nam wyjawić z dnia na dzień swoje osobiste opinie. A przecież jego zadaniem jest nam przekazywać myśl Kościoła. Sobory, zwłaszcza w pierwszych wiekach chrześcijaństwa, poświęcały często więcej czasu na potępianie błędów niż na określanie prawdy. Nie można jednak przypisywać Kościołowi błędów, z którymi on walczył, podobnie jak nie można zarzucać ministrowi sprawiedliwości wszystkich przestępstw, jaki ściga kodeks karny. Argument wyprowadzony z chronologicznego porządku stworzenia jest prawdopodobnie żartem seminarzystów na temat celibatu, zaś zdanie świętego Pawła nakazujące kobietom milczeć na zgromadzeniu dowodzi głównie tego, że kobiety brały w nim udział; co było długo rzeczą niewyobrażalną w naszych zgromadzeniach parlamentarnych. Emancypacja kobiety zaczęła się wraz z chrześcijaństwem i mimo wielkiego postępu daleko jej jeszcze dzisiaj do końca tego procesu. Rzekome wahanie Kościoła w uznaniu duszy u kobiet jest zwykłą niedorzecznością, jakiej przeczy cała historia chrześcijaństwa. Święte i męczennice były czczone od pierwszych wieków, a ich chwała jaśnieje na ścianach kościołów z VI wieku w Rawennie. W rzymskim katalogu kanonizacji było zawsze tyleż kobiet co i mężczyzn, chociaż kobiety mniej licznie występują w kalendarzu liturgicznym. W średniowieczu ksienie kierowały często mężczyznami, jak to było w Fontevraud, kobiety rządziły też wieloma krajami *. (Nota redakcyjna: Por. R. Pernould: "Kobieta w czasach katedr". Tł. z fr. Warszawa 1990.) Wprawdzie były one wykluczone od tronu francuskiego, ale to tylko na mocy prawa - widma, na które powoływano się w razie potrzeby, aby uniknąć powiązania królestwa francuskiego z Anglią. To jednak średniowiecze wymyśliło "miłość rycerską", to niezwykłe pozbawione przyszłości wtargnięcie poezji do historii. Brzmi to pararadoksalnie, ale poniżenie kobiety zaczęło się w czasach Odrodzenia wraz z wyniesieniem jej fizycznego piękna i powrotem pogaństwa, które wprowadziło Wenus i Apollina do kulturowego ogrodu wielkich tego świata. Zwiedzając grobową kaplicę Diany z Poitiers, nie zauważycie w niej żadnego symbolu chrześcijańskiego, a napisy na grobie tej kochanki króla Henryka II pochodzą z literackich źródeł Starożytności. Niestety, kobiety, przynajmniej te, które mogły odgrywać jakąś rolę w społeczeństwie, wpadły w pułapkę bałwochwalstwa. Otaczano je uwielbieniem, ale tylko w tym celu, aby łatwiej móc wykorzystywać ich pragnienie podobania się. Ta mętna mieszanina kłamliwego uwielbienia i pewnej pogardy doszła w literaturze erotycznej końca XVIII wieku do takiego stopnia upodlenia, że mogło ono być prześcignięte w wieku XIX tylko przy pomocy zwykłego chamstwa przezierającego spod pękniętej maski romantyzmu. Piękna Epoka miała dodać ostatni przyczynek do złego traktowania kobiety. "Kobieta - przedmiot" miała zostać opakowana i przyozdobiona wstążkami jako kobieta - podarunek. Jednocześnie, jakby w formie reakcji, pewna odmiana upadającego jansenizmu, który opanował wielu ludzi wierzących, widziała na świecie tylko jeden grzech - grzech ciała. I choć nie ośmielono się mówić tego jasno, jedyną odpowiedzialną za ten grzech wydawała się kobieta. Kościół nie ponosi żadnej odpowiedzialności za tę ewolucję, która przebiega równolegle z upadkiem jego wpływu i w sprzeczności z jego nauczaniem. Jeśli chodzi o kapłaństwo kobiet, oto co na ten temat myślę. Ksiądz sprawuje Mszę, która dla Kościoła katolickiego jest upamiętnieniem męki Chrystusa. Przypomina więc ona przelanie krwi ("To jest moja Krew, która za was i za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów"). Otóż kobiety dają życie, a nie śmierć. Do mężczyzn więc należy uobecnianie ofiary, za za którą kobiety nie ponoszą prawnej odpowiedzialności. Trudność ta nie występuje w innych Kościołach chrześcijańskich, w których sprawowanie Wieczerzy Pańskiej ma charakter symboliczny albo czysto wspominający. Jest to jednak tylko moja opinia osobista. Ponadto kapłaństwo nie jest jakimś "prawem", lecz "powołaniem". Myślę, że jeśli pewnego dnia kobiety otrzymają to powołanie, Kościół je usłyszy w tym samym czasie, co i one. Kościół wie, że Ewangelia, jaką ma obowiązek głosić, rozpoczyna się wraz z Maryją i kończy się razem z Marią Magdaleną, która jest pierwszym świadkiem Zmartwychwstania. Dlatego byłoby niewybaczalne, gdyby Kościół żywił wstręt do kobiet. Kiedy jednak mówi się o Kościele, ma się na ogół na myśli doczesny aspekt jego instytucji, obsługiwanej przez ludzi, a nie przez aniołów. Jest to jeden z najpoważniejszych błędów, jaki popełniają niektórzy chrześcijanie naszych czasów: uparcie wpatrują się oni tylko w doczesną sferę Kościoła i dostrzegają w nim jedynie administrację i władzę, to, co Platon i Simone Weil nazywają "wielkim zwierzęciem". Tak widziany Kościół nie jest przedmiotem kontemplacji, ale doskonałym podmiotem niezgody. " "Dlaczego Kościół wkracza w życie prywatne?" "Nie bardzo wiadomo, co Kościół ma tu do czynienia. Ma on obowiązek głosić Ewangelię, a nie wtrącać się w nasze życie życie prywatne i śledzić nasze postępowanie. Chateau - briand, chociaż oddał Kościołowi hołd z racji jego "geniuszu chrystianizmu", dostrzegał już pewną skłonność do despotyzmu, jaką wykazują niektórzy księża. W opanowaniu ludzkich sumień szukają oni swego rodzaju kompensacji zamiast działalności w dziedzinie życia rodzinnego, politycznego lub społecznego, jakiej kapłaństwo nie pozwala im wykonywać. W czasach, w których wpływ Kościoła na życie moralne był jeszcze przeważający, ileż małżeństw zostało psychologicznie zburzonych przez jego "interwencjonizm", kiedy wprowadzał on między małżonków jakąś trzecią, niedyskretną osobę, upoważnioną do udzielania w imieniu nieba pokuty i dobrej oceny? Z drugiej strony, czyż Kościół nie uczy, że wolność jest istotnie związana z godnością ludzkiej osoby? Czyż nie mówi nam ciągle, że sam Bóg szanuje ludzką wolność od pierwszego dnia? Że Kościół wolności nie ogranicza, ponieważ jego zadaniem jest reprezentować Boga?" A jednak Chrystus dał Piotrowi i Apostołom władzę" "wiązania i rozwiązywania" (por. Mt 16, 19; 18, 18). Wolność indywidualna nie wchodzi tu w rachubę. Powodowani tą wolnością ludzie o sumieniu zakłopotanym, niespokojnym lub - co było niegdyś widoczne - skruszonym, zwracali się do księdza, obdarzonego zleconą mu władzą rozgrzeszania. Za naszych dni ludzie rzadziej korzystają z tej władzy, bo nikt nie ma sobie nic do zarzucenia, chyba to, że miał czasami zbyt dużo zaufania lub dobroci. Obecnie Kościół raczej wskazuje kierunki, niż daje wskazania. Nie "wkracza" on w życie prywatne, lecz w sytuacje, w których jego wypróbowana mądrość może przyjść z pomocą sumieniom niezdecydowanym lub niedoskonale uformowanym. Wielu na przykład spośród was zadaje sobie pytanie, dlaczego Kościół nie dopuszcza eutanazji. Obawiam się, czy nie mieszacie ze sobą eutanazji i zaprzestania leczenia na mocy decyzji lekarzy i ludzi z otoczenia chorego, gdy ten wkracza w stan nieuchronnie wiodący do śmierci. Jest to coś przeciwnego "zawziętości leczenia", ale to nie jest eutanazja. Ta ostatnia nie polega na pozostawieniu swobody działania naturze, lecz na skróceniu dni chorego, "aby mu oszczędzić niepotrzebnych cierpień", i to nie przez podawanie mu środków znieczulających, co jest rzeczą godną polecenia, lecz przez wysłanie go w jakikolwiek sposób na tamten świat. Sądzę, że bez trudności dostrzegacie możliwość nadużyć, do jakich taka praktyka może prowadzić, i ile "współczujących serc", jeszcze wzruszonych wizytą u notariusza, może uznać, że wujek pozostawiający spuściznę już się dość wycierpiał. Jakże Kościół, Kościoły i Synagoga, mogłyby się na to zgodzić? Sprzeciwiając się temu nie wkraczają w życie prywatne. Głoszą one zasady moralne, i to jest ich obowiązkiem. "Prawo naturalne" "Religia nakazuje nam zachowywanie dwóch praw: prawa Bożego, zawartego w dziesięciu przykazaniach, sprawdzonych w Ewangelii do dwóch ("Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem", "Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego" (Mt 22, 37. 39) oraz prawa naturalnego, którego normy odnoszą się do stworzeń, jakimi i my jesteśmy. Niektóre sekty w poszanowaniu "prawa naturalnego" posuwają się tak daleko, że odmawiają opieki chorym, co jest doskonale zgodne z ich logiką. W imię tegoż "prawa naturalnego" Kościół odrzuca zapobieganie poczęciu, sztuczne poronienie oraz "zapłodnienie w probówce", zwane "równorzędnym" (homologicznym), a dokonywane przy udziale obojga prawowitych małżonków. Postawa ta wydaje się sprzeczna ze słowem wypowiedzianym przez Boga do Adama i Ewy: "Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną" (Rdz 1, 28). Nie można panować i poddawać sobie ziemi bez formułowania praw. Jeżeli człowiek niczego nie może zmienić w prawie Boga, od którego otrzymuje wszelką władzę, ma jednak podstawę do tego, aby zmienić prawa naturalne, które - jeśli tak można powiedzieć - należą do zakresu jego zarządzania. Kiedy więc Kościół potępia wszystko, co wykracza poza "prawo naturalne", sprzeciwia się Księdze Rodzaju, nie mówiąc już o opóźnieniu, jakie powoduje w postępie świata i o antypatii, jaką wzbudza u współczesnych ludzi, których tylko gani, ale ich nie rozumie". A jednak praw natury nie należy mieszać z prawem naturalnym, które jest nam znane z Objawienia. Trzeba tu przytoczyć trochę danych z historii. Mniej więcej do XIV wieku istnieje tylko jeden punkt odniesienia, który zauważa się wcześniej we Włoszech, a później w Hiszpanii: Bóg jest główną postacią historii. Wokół tego ośrodka rozgrywa się historia, podobnie jak miasto skupia się wokół katedry. Bóg przenika ludzką myśl, sztukę, życie społeczne i życie prywatne. Stworzony przez Boga człowiek jest osobą, ukształtowaną "na Jego obraz i podobieństwo" (por. Rdz 1, 26) i jako osoba jest ważniejszy od stosu kamieni. Spotykamy często w malarstwie dysproporcję między osobami i dekoracją: pan unosi się wysoko ponad murami swego zamku, a święty trzyma swój kościół w dłoni. Dysproporcja ta występowała we wszystkich dziedzinach, także w sferze obyczajów. Mogły się one wyrażać już to w postawie okrucieństwa już to w uniesieniu poetyckim, w zależności od tego, jak człowiek pojmował swoje podobieństwo do Boga; czy skupiał się jedynie na władzy, którą, jak sądził, otrzymywał od Niego, czy też - przeciwnie - czuł się przez to podobieństwo zobowiązany do miłosierdzia i miłości. Średniowiecze wcale nie było epoką ciemnoty, ale przeciwnie, było czasem, w którym żywe światło padało na człowieka, na jego wielkość i słabość, na jego wzloty i wewnętrzne sprzeczności, jak na to wskazują kontrastowe kolory jego szat lub wyszukane nakrycia głowy. Skrajności te mają swój symboliczny wyraz w żelaznej rękawicy rycerza i w dłoniach świętego Franciszka zranionych stygmatami. Od XV wieku - może nieco wcześniej lub trochę później - pojawia się tylko jeden punkt odniesienia na mapie duchowych prądów epoki: człowiek odrywając się od zafascynowania Bogiem, zwraca się ku światu. Traci Ojca i obiera sobie za matkę - Naturę, a w rozmowach pojawia się banalne wyrażenie "nasza matka natura". Jest to epoka wielkich odkryć. Po drodze człowiek spotyka pogańskie bóstwa, które dotąd drzemały tylko z jednym przymrużonym okiem "w swoim purpurowym całunie". Człowiek porządkuje świat stworzony nie wokół Boga, ale ale wokół samego siebie. W malarstwie perspektywa dekoracji zależy od oka malarza. Człowiek czuje się jednocześnie godny podziwu i śmieszny: godny podziwu z tytułu wyższości nad innymi stworzeniami, jaką zapewnia mu rozum, śmieszny z powodu znikomości miejsca, które zajmuje w wirze wszechświata. Obraz Brueghela "Upadek Ikara" daje wyobrażenie tej nowej sytuacji: potrzeba niemal lupy, aby dostrzec pogrążenie bohatera w ogromie dekoracji. Przygoda Ikara kończy się małym, śmiesznym splunięciem na wodę. Człowiek nie jest już osobą, ponieważ osoba to w nas ktoś, kto prowadzi dialog z Bogiem. Człowiek staje się jednostką, która będzie często mówić o "wolności indywidualnej", nigdy zaś o "wolności osobistej". Aż nadto wiele dowodów tej zmiany znajdziemy w literaturze wieku "Oświecenia", która w zaskakujący sposób połączy zachwyt dla ludzkiego gatunku z pogardą dla jego przedstawicieli. Człowiek jest jedynym czynnym sumieniem wszechświata. Jest najwyższym bytem. Nie przestaje składać hołdu swojemu geniuszowi, a jednocześnie coraz bardziej odczuwa swoje znikome znaczenie na płaszczyźnie materialnej. Pisarze porzucają bohatera dawnych czasów, aby się zagłębić w drobiazgowym przedstawianiu słabości ludzkiego gatunku i miernocie codziennego życia. Tymczasem szybkimi krokami postępuje poznanie praw natury i zarazem rozwija się ateizm. Wydaje się, że każde odkrycie zbliża nas do momentu idealnego, w którym natura winna by znajdować wyjaśnienie w sobie samej. Tak było do połowy XX wieku, kiedy to dokonała się jedna z tych podstępnych rewolucji, które uświadamiamy sobie dopiero po fakcie i które zdradliwie zmieniają całą mentalność epoki. Od dwudziestu lat "prawa natury" utraciły swą moc prawną. Kiedy zaczęły podlegać ulepszaniu i mogły być odwoływane wskutek postępu techniki, znikają jedna po drugiej bariery, jakie one stwarzały dla ludzkiej wolności. Nie stanowią już punktu odniesienia dla rozumu, który zależy już tylko od samego siebie i nikt już nie wie, jak będzie on korzystał z upajającej i fatalnej władzy, która wkrótce będzie mu przysługiwać. Myślę, że w rozumieniu Kościoła "prawo naturalne" nie jest jakąś nauką pochodzącą z badania "praw natury". "Prawo naturalne" jest zbiorem obowiązków i zasad odpowiedzialności, wypływających dla człowieka z jego natury jako istoty stworzonej "na obraz i podobieństwo Boże". Rozważywszy rzecz ostatecznie, prawo naturalne opiera się na tej zasadzie, że nie można oddzielać od siebie Boga i człowieka; że w konsekwencji tego człowiek posiada tę ogromną moc, iż czyni Boga uczestnikiem swoich działań, niezależnie od tego, czy sobie to uświadamia, czy nie. Stąd właśnie wynika ciężar winy zabiegu poronienia. Nie jest to tylko, jak się mówi wykrętnie "przerwanie ciąży", ale przerwanie pewnego procesu, który ma swój początek w Bogu. Narodziny człowieka bowiem to zawsze cud, który choć dokonuje się tak często, za każdym razem budzi nasze zdumienie. Kościół wypowiedział się na ten temat, a ci, którzy byli najbardziej zdecydowani, aby go nie słuchać, natychmiast podnieśli zarzut, że w ogóle zabrał głos. Okazuje się, że na tym świecie wszystkim przysługuje pełna i całkowita wolność wypowiedzi, z wyjątkiem Kościoła. Żywimy wielką sympatię dla tych, którzy nie mogąc mieć dzieci, stosują "zapłodnienie w probówce i wszczepienie embrionu". Kościół dla wielu racji odrzuca tę metodę, choć z mniejszą surowością, niż się twierdzi. Wymaga to bowiem udziału kogoś trzeciego, a to wydaje się trudne do pogodzenia ze słowami Ewangelii: "Będą oboje jednym ciałem" (Mt 19, 5). Ponadto - i ten argument wydaje mi się przekonujący - w okresie, który upływa między zapłodnieniem w probówce i przeszczepieniem embrionu, dziecko jest pozbawione naturalnej opieki matki i narażone na wszelkie manipulacje. Jest to silna pokusa, której ludzie długo się nie będą mogli oprzeć. Poza tym, aby przeszczep się udał, konieczny jest zapas embrionów. Te, które nie zostaną spożytkowane, będą zamrożone i utrzymane w stanie pośrednim między życiem i śmiercią. Będzie się oczekiwać na biorcę, albo po pewnym czasie zniszczy się te embriony, lub też staną się one przedmiotem badań jak jakieś zwierzę doświadczalne. I tutaj natychmiast wkraczamy w sferę nieznaną i przerażającą. Jesteśmy w stanie przekraczać, zmieniać lub znosić "prawa natury", ale nie jesteśmy zdolni do ustalenia zasad tej nowej wolności. Różne komitety etyki uznają, że embrion jest "potencjalną istotą ludzką", która domaga się szacunku; nie potrafią jej jednak ochronić. Wyraz "potencjalny" jest jedynie ubogim przejawem językowej zręczności. Amandine, pierwsze francuskie dziecko z probówki, dało do zrozumienia masie ignorantów, do których i ja należę, że była ona ową Amandine już w kilka godzin po swoim poczęciu: wszystkie charakterystyczne cechy jej przyszłej osoby były już w niej utrwalone. Embrion nie jest więc istotą ludzką "potencjalną" - podobnie jak niemowlęta zacementowane przez pogan w murach ich miast nie były "potencjalnymi osobami dorosłymi" - jest on istotą ludzką. Fakt, że owa istota znajduje się w stadium formacji, w niczym nie umniejsza odpowiedzialności ewentualnych manipulatorów; przeciwnie, powiększa ją w najbardziej przerażający sposób: to, co oni czynią, jest gwałtem. Komitety etyki nie są w stanie zbudować systemu moralności na ten temat. Ponieważ system moralności dotyczący człowieka może być zbudowany jedynie na fundamencie absolutu. A tymczasem absolut - powiedzmy to jasno: sam Bóg zostaje z góry wyłączony z dyskusji i odrzucony do sfery spekulacji lub urojeń metafizycznych. Jeżeli człowiek jest obrazem Boga, to kto ośmieli się go dotknąć, zwłaszcza gdy zaczyna on swe istnienie pod tajemniczą i kruchą postacią embrionu? Jeżeli zaś jest on tylko galaretką z cząstek, pozbawioną jakiegokolwiek podobieństwa do Boga, to dlaczego nie można by go dowolnie kształtować dla jego dobra i dla ulepszenia ludzkiego gatunku? Sprawa jest oczywista. Wszystkie te rozważania jednak, chociaż w końcu potępiają wspomniane praktyki, nie mają bynajmniej na celu potępienia osób. W Ewangelii Chrystus w sposób jak najbardziej stanowczy i zbawienny określa prawa małżeństwa. Kiedy indziej zaś rozmawia z Samarytanką, która miała pięciu mężów, żyła z szóstym mężczyzną, który nie był jej mężem (por. J 4,18). Tej właśnie osobie, żyjącej w tak nienormalnej sytuacji, przekazał On jedno z najpiękniejszych orędzi Ewangelii o oddawaniu Bogu czci w Duchu i prawdzie (por. J 4, 23). Można więc powiedzieć z ogromną wdzięcznością dla Bożego miłosierdzia, że chrześcijaństwo to prawo - poza którym istnieją tylko wyjątki. "Bioetyka" "W obecnej chwili "bioetyka" jest zapoczątkowaniem nowego systemu moralnego, który bierze pod uwagę ostatnie wyniki rozwoju nauk ścisłych stawiające wszystkich ludzi w obliczu niespotykanych dotąd problemów. Rozumiemy dobrze, że chodzi tu nie tyle o narzucanie ograniczeń badaniom naukowym, co byłoby niedopuszczalne i zresztą bezskuteczne, ile o ustalenie pewnych zasad korzystania z odkryć naukowych, które są zawsze korzystne, ale nie zawsze wolne od niebezpieczeństw. Zamiast więc mówić o moralności opartej na zakazach, obowiązkach i sankcjach, lepiej byłoby mówić o systemie opartym na rozsądku, w którego konstruowaniu nie przeszkadzałyby religijne przesądy. Obfitość odkryć w dziedzinie współczesnej biologii i medycyny przynosi codziennie nowe odpowiedzi, jakich nie potrafi udzielić religia. Wynikający bowiem z niej system moralny opiera się w znacznej mierze na posłuszeństwie "prawu naturalnemu", które nauka ciągle zmienia i ulepsza". A jednak nie widzimy możliwości zbudowania nowego systemu moralnego lub opartej na rozsądku, nowej nauki o życiu, zwłaszcza o życiu człowieka, jeśli wpierw nie wypracujemy koncepcji człowieka. Taką koncepcję w obecnej chwili proponuje nam jedynie religia. Możliwości wynikające z poznania są dzisiaj o wiele szersze niż samo poznanie. Tak na przykład możemy oddziaływać na życie, podczas gdy to życie znajduje się jedynie w stadium obietnicy. Nie wiemy nawet, czym jest życie: szyderczą tajemnicą czy darmowym darem gwiazd, które według modnej ostatnio teorii miały niegdyś zasiać na ziemi zarodki życia. Możemy człowieka wyrwać ze śmierci, ale nie wiemy, czym jest śmierć. Możemy ją jedynie "skonstatować" w sposób, który zresztą bardzo się zmieniał w ciągu wieków. Mówi się, że niegdyś trzeba było ugryźć rzekomego zmarłego w wielki palec u nogi, aby się przekonać o jego ostatecznej niewrażliwości na doświadczenia tego świata. Według tej opinii owa praktyka nadała funkcjonariuszom zakładów pogrzebowych miano "gryzitrupów". Później polegano na świadectwie lusterka, które przyłożone do ust umierającego miało zebrać parę jego ewentualnego tchnienia życia. Potem za oznakę śmierci uważano zatrzymanie się pracy serca, co było dowodem niepewnym wobec braku nowoczesnych środków kontroli. Wreszcie, od pewnego czasu za świadectwo zgonu uważa się wykres encefalogramu. Nie można jednak z całą ścisłością powiedzieć, w którym momencie znika zasada jedności, zapewniająca spoistość ludzkiej osoby. Potrafimy zamienić materię w energię, ryzykując przy tym przekształcenie dwustu tysięcy ludzkich istnień w światło i ciepło. Nie wiemy jednak, co to jest materia. Do naszych odkryć nie jest dołączony sposób użycia i z dnia na dzień zwiększa się odległość między tym, co nasza wiedza pozwala nam uczynić a tym, co pozwala nam zrozumieć. Człowiek pozostaje dla nas tajemnicą, od jego początku, który wydaje nam się związany z dziedziną magii, do jego końca, mającego zawsze posmak anomalii. W tych warunkach nowa etyka, niemal pozbawiona podstawy dla swoich sądów, nie może głosić zasad, lecz jedynie proponować zalecenia. Ostatecznie wszystko zależy sumień poszczególnych ludzi i od tego, jak każdy z nich pojmuje ludzki los. Jest to może pocieszające dla przyszłości badań naukowych, ale trochę mniej dla naszej przyszłości. "Geniusz genetyczny" "Pochodzenie tego wyrażenia jest niepewne. Można rozumieć wyraz geniusz w znaczeniu, w jakim używają go wojskowi, którzy określają nim zespół służb technicznych w armii. Można też łączyć go z etymologią terminu "genius", który oznaczał u Rzymian bóstwo opiekujące się narodzinami. To drugie znaczenie wydaje się bardziej adekwatne niż pierwsze, ponieważ "geniusz genetyczny" będzie miał w niedalekiej przyszłości wpływ na elementy określające ludzką istotę, dające się porównać z mocą, jaką starożytni przypisywali swoim bóstwom. Zapowiedź węża z ogrodu Eden nie była tak kłamliwa, jak utrzymuje tradycja: spożyliśmy owoc z drzewa poznania i wkrótce będziemy potężni "jak bogowie", zgodnie z tym, co owo subtelne zwierzę nam obiecało (por. Rdz 3, 5). Będziemy bowiem mieli wpływ na dziedziczne cechy jednostki. Będziemy w stanie wykryć, jeśli tak można powiedzieć, w zarodku przyczynę dziedziczenia chorób, a więc i wyeliminować je pewnego dnia, na przykład wymieniając uszkodzony gen na inny, o lepszej jakości. Przy tej sposobności będziemy mogli wprowadzić do ludzkiej istoty początkowe poprawki, które przyczynią się do stworzenia organizmu doskonałego. I jeśli to nie uda się już jutro, nie miejmy wątpliwości, że będzie możliwe pojutrze: poszukiwanie idzie w tym kierunku i kończy się zawsze znalezieniem. Będą oczywiście i niepowodzenia, ale wszelki postęp dokonuje się za tę cenę". A jednak niebezpieczeństwo nie leży w tym, że geniusz genetyczny poniesie klęskę, lecz w tym, że może odnieść sukces. Młodzieży maturalna, żadnemu z pokoleń, które was poprzedziły, los nie wyznaczył tak odpowiedzialnych zadań, jakie was czekają. Moje pokolenie musiało sprostać nie jednemu historycznemu zobowiązaniu. Musiało narażać swoją wolność, aby wam zapewnić wolność i swoje życie, aby wasze życie było warte przeżywania. A jednak moralny wybór był łatwy, gdy czyn był trudniejszy. Zresztą tyranie, rewolucje i wojny nie są czymś nowym na ziemi, podczas gdy wasze pokolenie znajduje się w przededniu sytuacji bez precedensu. Nie będziecie musieli walczyć o prawdę jak Sołżenicyn i dysydenci rosyjscy; nie będziecie musieli walczyć o wolność jak rzecznicy opozycji w krajach europejskich lub chińscy studenci; nie będziecie musieli walczyć o sprawiedliwość w imieniu ubogich i uciśnionych; nie będziecie musieli bronić jedynie godności ludzkiej istoty. Waszą powinnością będzie wypowiadać się na temat samej istoty człowieka, na temat różnicy między nim a zwierzętami; czy ktoś ma czy nie ma prawa wywierać wpływ na człowieka od chwili jego poczęcia, albo nawet wcześniej, przez manipulowanie jego komórkami rozrodczymi. I nie mówcie, że popadam w apokaliptyczny koszmar albo że moje wywody przybierają postać fantastyczno - naukową. Nauka pierwsza stawia sobie pytania. Odczuwa ona potrzebę poddania moralnej ocenie zawrotnej władzy, jaką stopniowo zdobywa nad ludzkim gatunkiem. Jednakże komitety etyki potrafią jedynie zaproponować parę zakazów na temat handlu organami ciała, na temat wynajmowania łona matek lub przemysłowego wykorzystywania płodów. Co mogą uczynić w odniesieniu do wszystkich innych spraw? Nie mogłyby usiłować - na próżno zresztą - ograniczać badań, gdyż wtedy zostałyby oskarżone o hamowanie postępu medycyny; ludzie ci wiedzą, że ów postęp posłuży jako alibi dla mnóstwa manipulatorów, którzy będą przeprowadzać najbardziej ekstrawaganckie doświadczenia. Czyż przewodniczący pewnej sławnej grupy badawczej nie zaproponował niedawno, aby dzieci nosiła samica małpy makaka, by uwolnić matkę naturalną od niewygód ciąży? Czyż pewien francuski laureat nagrody Nobla w dziedzinie medycyny nie błagał niedawno swoich kolegów z zainteresowanych dyscyplin, aby niczego nie podejmowali w zakresie przekazywania dziedzictwa genetycznego i uzyskał odzew jedynie w postaci dziesięciu wierszy w gazecie? Ograniczenie doświadczeń będzie zależało jedynie od sumienia badacza i od tego, jakie ma on pojęcie o ludzkiej istocie, co stanowi zresztą jeden z najbardziej kontrowersyjnych tematów. Prawo, przy założeniu, że uda się je ustalić, będzie praktycznie bezsilne. Ponadto nie będzie ono wszędzie takie samo. Wierzcie mi, wszelkie możliwe eksperymenty zostaną podjęte, choćby miały prowadzić do wyprodukowania potworów. Aby się o tym przekonać, wystarczy przypomnieć, jak to sławny Rutherford, zdecydowany spowodować zderzenie cząstek atomowych, poinformował swych korespondentów naukowych o godzinie, w której miał przeprowadzić ten eksperyment, na owe czasy zupełnie nieoczekiwany, o nie dających się przewidzieć skutkach. Będziecie więc musieli stawiać sobie pytania dotyczące ludzkiej natury; jeśli nie zapomnieliście nauki waszych Kościołów, zauważycie, że jedynym słusznym określeniem, jakie kiedykolwiek sformułowano, jest to, które znajduje się w Piśmie Świętym i w Objawieniu. Ono to właśnie jest u początków naszej cywilizacji i godności ludzkiej osoby, na co zgadzamy się od wieków, przynajmniej w słowach. Każde inne określenie pomniejsza człowieka. Czy się go będzie nazywać "zwierzęciem rozumnym", "zwierzęciem politycznym", czy - jak to czynił pewien grecki ironista - "zwierzęciem dwunożnym bez piór", zawsze będzie on zwierzęciem. Nic już wtedy nie stoi na przeszkodzie, aby człowiek stał się zwierzęciem laboratoryjnym. Pochodzenie od Boga zapewniało człowiekowi jakąś świętość; znika ona, jeśli się zaprzeczy temu pochodzeniu. Człowiek zachowywał w sobie podobieństwo do swego Stwórcy. Jeśli ono nie wystarczało, aby człowieka chronić, jaki znak stanie na przeszkodzie, by go nie uważać za nagromadzenie cząstek, które można zmieniać w zależności od upodobania manipulatorów, uważających się za panów ewolucji. Wynaleźli oni już zresztą termin "ewolutyka" na oznaczenie tej nowej wiedzy - techniki ewolucji sterowanej. Jeszcze nie jesteśmy w tym punkcie? Nie, ale idziemy w tym kierunku i to szybkim krokiem. W pewnym czasie niepostrzeżenie przekroczyliśmy granicę "Nowego, wspaniałego świata" Aldousa Huxleya. Jeśli jeszcze nie czytaliście tej książki, przeczytajcie ją, a zobaczycie, dlaczego możemy powiedzieć, nie popadając w żaden paradoks, że sukces "geniusza genetycznego" byłby gorszy niż jego niepowodzenie. Jego sukces uczyniłby nas człowiekiem "doskonałym", to znaczy wykończonym i zadowolonym ze swego stanu, bez tych niedociągnięć i braków, które skłaniają sumienie do czuwania i otwierają je na absolut. Człowiek stałby się istotą, którą można by dzisiaj nazwać "funkcjonalną", doskonale przystosowaną do swego środowiska, nastawioną na radosne korzystanie ze swych władz fizycznych i nie stawiającą sobie żadnych pytań, zupełnie jak kurczak wyhodowany na hormonach. Odniesienie do Boga jest nieodzowne nie tylko w tym celu, aby sformułować definicję człowieka, która go nie będzie poniżać i zachowa nienaruszalną jego osobowość. Już teraz zamraża się człowieka w stanie embrionalnym albo się go zabija z aprobatą prawa. Już teraz zdarza się, że wyznacza się człowiekowi dwie matki: jedną, w której zostaje poczęty, i drugą, która go nosi. Nikt nie troszczy się o ów tajemniczy dialog matki z dzieckiem w matczynym łonie, o czym niedawno nam mówiono. Podjęto już próbę przeszczepienia serca małpy niemowlęciu, które wskutek tego zmarło. Istnieje milcząca zgoda na wykorzystanie w tym celu innego zwierzęcia. Już obecnie przeszczepia się ludzkie komórki myszom; eksperyment ten będzie się z pewnością uważać za udany, gdy te myszy zapiszą się do towarzystwa ochrony zwierząt. Jeżeli jesteśmy tylko masą komórek skazaną pewnego dnia na rozkład, to dlaczego miałaby być zakazana zmiana kształtu i kompozycji tej masy? Tylko Bóg może nas wybawić od nas samych. Nigdy nie będzie On bardziej konieczny. Gdyby się komuś wydawało, że On nie istnieje, nadszedł moment, aby Go odnaleźć. Ale On istnieje. Nadeszła chwila, abyśmy sobie o Nim przypomnieli. "Aids" "Przez długi czas sądzono, że ta śmiertelna choroba atakuje tylko "grupy narażone na ryzyko" (homoseksualiści, narkomani, zarażeni skażoną strzykawką) albo - przypadkowo - pacjentów zakażonych podczas transfuzji krwi. Obecnie wiadomo, że osoby heteroseksualne, inaczej mówiąc takie, które uważano niegdyś za normalne, nie są oszczędzane. Wynika stąd, że tak zwana moralność naturalna nikogo nie chroni od zła. W oczekiwaniu na szczepionkę, która wyeliminuje niebezpieczeństwo, jedynym środkiem mogącym ograniczyć plagę jest prezerwatywa, jaką od pewnego czasu szeroko upowszechnia telewizja". A jednak jest to temat ogromnie poważny. Pragnęlibyśmy, aby nam mówiono prawdę bez wykrętów i przemilczeń. Niestety, nie słyszymy na ten temat pełnej prawdy. Wiadomo na przykład, jakie praktyki sprzyjają rozpowszechnianiu się choroby, ale nie mówi nam się tego. Chce się, aby homoseksualizm był rzeczą normalną, a równocześnie popada się tu w sprzeczność, gdy jest mowa o "grupach narażonych na ryzyko". Skąd się bierze "ryzyko" związane z przynależnością do tej "grupy"? O tym się nie mówi. Nie mówi się nam również o tym, że jeżeli środki zapobiegawcze są skuteczne, to jednak w tej dziedzinie nie są bardziej skuteczne niż na przykład w dziedzinie zapobiegania poczęciu. Tak więc ci, którzy zalecają używanie tych środków, ale do owej rady nie dołączają najmniejszego ostrzeżenia, biorą na siebie wielką odpowiedzialność. Mówią oni, że nie chcą brać na siebie winy za "nie udzielenie pomocy osobie znajdującej się w niebezpieczeństwie", a zarazem narażają na niebezpieczeństwo tych, którzy ich słuchają. Zachęcają bowiem do "wielorakich eksperymentów", które zwielokrotniają ryzyko. Twierdzi się, że osoby heteroseksualne są równie podatne na chorobę jak inne. Zapomina się jednak sprecyzować, że: - po pierwsze liczba chorych jest wśród nich bardzo niewielka; - po drugie, że osoby te zostają najczęściej zarażone przez bezpośredni lub pośredni kontakt z "grupą narażoną na ryzyko"; - po trzecie, zapomina się o odliczeniu spośród nich przypadków ludzi zakażonych wskutek transfuzji skażonej krwi. Przyczyną jest tu często zapomnienie lub zaniedbanie. Jednakże owe zapomnienia i zaniedbania nie zawsze są bez winy. Niektórzy zaś starają się wykazać, że moralność do niczego nie służy. Ludzie ci wiedzą bardzo dobrze, że najpewniejszym zabezpieczeniem przed tą straszliwą chorobą jest wierność w naturalnej miłości mężczyzny i kobiety. "Wolność" "Jesteśmy uzależnieni od dziedzicznych obciążeń, od środowiska, od wychowania, jakie otrzymaliśmy. Władają nami żądze i namiętności niewiadomego pochodzenia; nasza nieświadomość i podświadomość lub też według zdania pewnych psychologów nasza nadświadomość, które pozostawiają bardzo zawężoną przestrzeń dla jasnych decyzji. Decydujący nacisk wywiera na nas historia, społeczeństwo, organizacje, a także ci, którzy nami rządzą i którzy nas zatrudniają. Bardzo rzadko mamy możność czynienia tego, co chcemy. Ograniczenia fizyczne intelektualne znacznie redukują naszą zdolność oceny i wyrazu, opanowywaną ponadto przez coraz liczniejsze i wywierające przymus prawa. Religię otrzymujemy najczęściej od naszego otoczenia, które z kolei przejęło ją drogą dziedziczenia. Nasze myślenie jest zazwyczaj odbiciem zapatrywań rozpowszechnionych w naszej epoce, a ponadto sterowanych przez środki społecznego przekazu. Gdybyśmy mogli zanalizować głębokie przyczyny naszych decyzji, zauważylibyśmy, że nie ma wśród nich ani jednej, która nie byłaby rezultatem instynktów, pragnień, obaw lub wewnętrznych poruszeń, jakich nie jesteśmy panami. Gdzie jest nasza wolność?" A jednak wszystkie wyliczone przed chwilą ograniczenia dowodzą, że nasza wolność istnieje; skoro się na nie uskarża. Słusznie rozróżnia się między wolnością a podstawowymi prawami. Owe prawa, określone w "Deklaracji praw człowieka", były niemal wszędzie zaprzeczane, gwałcone, wyszydzane. Obecnie młodzież całego świata domaga się ich uznania jako czegoś należnego człowiekowi. Powinno im to zagwarantować pewną przyszłość. Nie mówimy tutaj o owych podstawowych prawach, ale właśnie o wolności, to jest o uzdolnieniu, jakie człowiek posiada lub nie posiada, aby działać, nie będąc uprzednio zdeterminowanym do wykonania tego, co czyni. Owa wolność istnieje. Polega ona nie tylko na tym, aby czynić to, co się chce, lecz także na tym, aby czynić to, czego człowiek nie chce, powodując się przy tym roztropnością, szacunkiem dla drugiego człowieka, a często miłością, będącą pierwszą zasadą wszystkiego, co jest, co było lub będzie. Wolność przekracza wszelkie tendencje, skłonności, własny interes, egoizm; pokonuje ona wszystko, co mogłoby człowieka "uzależniać". Jaśnieje ona wspaniałym blaskiem w wyrzeczeniu się samego siebie na korzyść bliźniego lub bliźnich. Jej hasłem jest składanie daru z samego siebie, a jej odznaką krzyż Chrystusa. W tym znaczeniu wolność jest walką. Wolność to miano wojny miłości. "Czy należy chrzcić małe dzieci?" "Bardziej rozsądne wydaje się, aby poczekać, aż dzieci osiągną wiek, w którym będą zdolne w pełni świadomie wybrać jakąś religię i potrafią same odpowiedzieć na stawiane im pytania, a nie za pośrednictwem chrzestnych. Co za sens pytać niemowlę, czy wierzy w Boga, skoro nie umie jeszcze mówić? Jakim prawem narzuca mu się wiarę, której nie jest w stanie zrozumieć i którą być może odrzuci, gdy zacznie myśleć? Co więcej, poznawanie prawd wiary chrześcijańskiej trwa przynajmniej tak długo, jak zdobywanie znajomości podstawowych zasad matematycznych. Nie możemy wyrazić zgody na te prawdy, jeśli nie wiadomo nam dokładnie, na co się zgadzamy. Uznawana prawnie pełnoletność - to bez wątpienia stosowny wiek, aby proponować chrzest, pod warunkiem oczywiście, że kandydat zostanie do niego odpowiednio przygotowany przy wzajemnym współdziałaniu rodziców i nauczycieli. Wiadomo przecież, że pierwsi chrześcijanie przyjmowali chrzest bardzo późno, a niektórzy czekali nawet do ostatniej chwili, aby poprosić o ten sakrament". A jednak Bóg mówi przez usta Jezusa Chrystusa: "Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie" (Mk 10, 14). Ktoś powie, że w przytoczonej przed chwilą ewangelicznej scenie dzieci przychodziły do Chrystusa z własnej inicjatywy, a nie były przyprowadzane przez chrzestnego lub chrzestną; wydaje się, że okoliczność ta jeszcze bardziej podtrzymuje podniesiony wyżej zarzut. Mało prawdopodobne jest jednak, aby te dzieci zostały wcześniej pouczone o prawdach chrześcijańskiej wiary, a sam Chrystus dobrze wiedział, że to raczej Jego osoba przyciągała do Niego dzieci, a nie Jego nauka. Kościół nie jest partią, której zadaniem byłoby dostarczenie bojowników polityki Boga. Właściwy porządek rzeczy jest całkiem odmienny. To Bóg powierza dzieci Kościołowi i nakłada nań obowiązek wychowania ich w miłości ku Jego Osobie i w poszanowaniu Jego przykazań. Wiek nie ma tu wielkiego znaczenia. Wobec Najświętszego Sakramentu dziecko nie jest bardziej zakłopotane, niż człowiek dorosły. Zresztą, kto wie, może nawet mniej. Jeśli chodzi o argument, iż nie należałoby "narzucać" dziecku religii, o której nie jest ono w stanie dyskutować, to jest on bez znaczenia. Podaje się dziecku mleko, zanim osiągnie ono wiek, w którym będzie zdolne wybierać wino; uczy się je języka francuskiego, choć nie wiadomo, czy nie wolałoby raczej uczyć się hiszpańskiego. Wreszcie w osiemnastym lub dwudziestym roku życia młodzież jest na ogół zajęta całkiem innymi sprawami niż religią. A poza tym "pełna znajomość sprawy", której się wymaga jako warunku dopuszczenia do chrztu - to żądanie niemożliwe do spełnienia. "Pełnej znajomości chrześcijaństwa" nie posiada nikt, z wyjątkiem jego Założyciela. "Czy poznanie jest czymś złym?" "Religia zawsze traktowała wiedzę jako coś podejrzanego. Można to zauważyć w opowiadaniu Księgi Rodzaju, z którego widać, że Adamowi i Ewie nie wolno było dotykać drzewa poznania (por. Rdz 2, 17). Sposób traktowania uczonych humanistów wieku Odrodzenia wykazuje ten zasadniczy sprzeciw w stosunku do wiedzy. Czyż Pascal, człowiek nauki, nie mówił do współczesnych sobie ludzi, poszukujących wiary: "Czy wy głupiejecie?" Rozumiał on dobrze, że niemożliwe jest pogodzenie wiedzy i religii". A jednak pierwszą, najwyższą i najpiękniejszą formą poznania jest poznanie Boga. Biblia mówi właśnie o "poznaniu dobra i zła", które według twierdzenia węża - kusiciela miało nas upodobnić "do bogów" (por. Rdz 3, 5). Chodzi tutaj nie tyle o wiedzę, ile o pewną władzę niezależnego określania absolutnego dobra i zła. Przypisywanie jej sobie przez człowieka jest zabójczym złudzeniem. Historia ideologii nie pozostawia pod tym względem żadnej wątpliwości. Nie stworzyły one "bogów", ale niewolników, którzy podejmują wszystkie udręki tego świata, aby się wyzwolić ze swych więzów właśnie przy pomocy religii. Zatargi humanizmu i ludzi Kościoła były związane ze skłonnością tych ostatnich do despotycznego zarządzania wszelkimi formami działania rozumu, także tymi, w których nie mieli oni kompetencji. Tak dalece odwrócili się oni (ludzie Kościoła) od tego błędu, że wielu z nich nie ma już śmiałości zabrać głos w dziedzinie, która im jest właściwa. Religia nie była nigdy wrogiem poznania. Religia domaga się tylko, aby poznanie nie ograniczało się jedynie do tego, co uchwytne przy pomocy zmysłów. Jeśli chodzi o radę Pascala, to zwracał się on do ludzi, którzy nie potrzebowali jej słuchać, aby ją zastosować w praktyce. Góry trupów i rzeki łez świadczą o tym, że człowiek jest niezdolny do tego, aby sam mógł określać dobro i zło. Biblia krzyczy o tym do niego od wieków i daje na to dowody, ale człowiek nie słyszy i lekceważy jej przestrogi. Człowiek mówi: "to piękne bajki, pobożne obrazki". I wraca do swoich marzeń i do swojej masakry. "Grzech pierworodny" (I) "Ta judeochrześcijańska nauka, która usiłuje wytłumaczyć zło i nieład na świecie przez odwołanie się do jakiegoś początkowego grzechu, przypisywanego Adamowi i Ewie, a popełnionego w tajemniczym miejscu, zwanym "ziemskim rajem", jest sprzeczna z teorią ewolucji, obecnie naukowo udowodnioną. Ewolucja ta zakłada pracowite i przemożne przechodzenie od stanu elementarnego do złożonego, wykluczające ideę jakiegoś skoku, którego nie można by włączyć w ten proces. Rezultatem tego przechodzenia jest postęp i jakby ciągłe wznoszenie się ku coraz bogatszym formom życia. Nauka o grzechu pierworodnym jest usiłowaniem metafizycznego wyjaśnienia ludzkich nieszczęść. Wyjaśnieniu temu przeczy jednak obserwacja przyrody". A jednak nie widzimy, jaki pożytek mógłby wynikać z zastąpienia jednego dogmatu drugim. Jeśli się sprowadza ewolucję do tego banalnego stwierdzenia, że na świecie dokonują się zmiany, a nawet metamorfozy, jak np. przemiana kijanki w żabę albo larwy w motyla, nikomu nie przyjdzie na myśl, aby przeczyć tej oczywistości. Jeżeli jednak ktoś chce uczynić z "Ewolucji" swego rodzaju podstawową metafizykę wszechświata, wówczas mamy prawo pytać, czy nie uważa się nas za bardziej niedorozwiniętych umysłowo, niż pozwalają na to nasze uczucia religijne. Nie ma jednego ewolucjonizmu, ale jest ich wiele, i nie są do siebie podobne. Transformizm Lamarcka nie jest ewolucjonizmem Darwina, zmodyfikowanym przez neodarwinizm. Wszystkie jednak odmiany ewolucjonizmu ustalone jako, naukowe teorie mają jeden punkt wspólny: wszystkie przypisują naturze istotną zdolność przejścia od tego, co proste, do tego, co złożone; zdolność ta pozwala jej wytwarzać bez celu czy racji coraz bardziej złożone organizmy. To prawo "złożoności" odgrywałoby w przyrodzie taką samą rolę, jak we śnie usypiająca cnota u Moliera. Istnieje w scjentystycznym ewolucjonizmie jakaś niewyzyskana moc komiczna, doskonale nadająca się do tego, aby rozweselać serca prostaczków. Jean Rostand, który był również ewolucjonistą, mówił, że teoria ta jest "czarodziejską baśnią dla dorosłych". Używał on tego określenia, gdyż nie znajdował lepszego, i był przekonany, że najbardziej przejmujące pytania ludzkiego umysłu nie znajdą nigdy odpowiedzi. Należy sądzić, że dorośli wobec czarodziejskich baśni nie są bardziej wymagający niż dzieci, skoro mogli bez najmniejszego wrażenia słuchać tych oto słów Jacquesa Monoda: "Ponieważ zwierzęta, które były przodkami konia, wybrały życie na równinie i uciekały na widok drapieżnika (...), współczesny gatunek chodzi dzisiaj na końcu jednego palca" 1. (Tekst cytowany przez M. Remyego Chauvina w jego ostatniej książce "Bóg mrówek, Bóg gwiazd, Bóg uczonych".) Ta decyzja biegania na jednym palcu, wykonywana z rygorystyczną dokładnością poprzez wieki, nie została przyjęta przez wszystkich. Powstaje pytanie, dlaczego? Zostawmy dla konia jeszcze trochę czasu, a podkuje się sam. Niech zakłady na wyścigach konnych trwają jeszcze jakiś czas, a koń przemieni dwa albo trzy swoje kręgi w dżokeja. Wspaniała jest również czarodziejska baśń o rybie ewolucjonistce, która postanowiła zaczerpnąć powietrza; po wyjściu z wody zaczęła utwardzać swe brzuszne płetwy, aby móc lepiej biegać po brzegu. Nie wiadomo jednak, dlaczego zrezygnowała z przekształcenia swej płetwy grzbietowej w parasol. Mogłaby wtedy przyjemniej korzystać z plaży przez miliony lat, kiedy to ryba nie należałaby już do jednego gatunku, nie należąc jeszcze do drugiego. Gdyby przyroda przyjęła teorię ewolucji, nie miałaby nigdy dość czasu przed sobą, aby osiągnąć swoje cele, które zresztą byłyby jej nieznane wskutek zwykłej gry przypadku i konieczności. Ale przyroda nie jest ewolucjonistyczna. Ona woli metamorfozy i zmienia kijankę w żabę w ciągu dwóch tygodni. Nie potrzebuję wam mówić, że ona się zupełnie myli. Odstępy między powstającymi gatunkami są dłuższe w astrofizyce i wynoszą miliardy lat. "Na początku było Słowo" - mówi Ewangelia (J 1, 1). "Na początku była zupa" - mówi astrofizyka. Ogromne wyzwolenie się energii, jakie nastąpiło po "Big Bang" (Wielkim Wybuchu), o którym już mówiliśmy, stworzyło zupę cząstek na zasadzie zamiany energii w materię. Owe narodziny materialnego wszechświata dokonały się w bardzo krótkiej chwili, dziesięć, piętnaście lub dwadzieścia miliardów lat temu. Dalszy ciąg jest o wiele bardziej żmudny. Cząsteczki pierwotne wskutek sympatii i zaufania, jakim się wzajemnie darzą, bez zewnętrznego impulsu czy kierownictwa, zaczęły się łączyć między sobą, przekształcając się z "kwarków" w atomy, z atomów w cząstki. Tworząc następnie coraz bardziej złożone i różnorodne konstrukcje, po miliardach lat wytrwałego wysiłku doszły w końcu do ukształtowania profesora astrofizyki w okularach i z wąsami. To był cud w stanie czystym. Nauka o stworzeniu wymagała od Boga tylko jednego cudu. Teoria samostworzenia się świata wymaga cudu w każdej mikrosekundzie. W historii, która czyni człowieka prakuzynem ślimaka lub dżdżownicy, będących z kolei rezultatem długiego łączenia się przemyślnych i wytrwałych cząstek, nie ma oczywiście miejsca ani na żaden "upadek", ani na "ziemski raj". Jednakże judeochrześcijańska prawda o stworzeniu i o grzechu pierworodnym ma przewagę nad trwałą magią dogmatu scjentyzmu: jest o wiele bardziej rozumna. "Grzech pierworodny" (II) "Jak to już zostało powiedziane, "grzech pierworodny" to pouczająca bajka, a nie jakieś wydarzenie historyczne. Na powierzchni ziemi nie znaleziono żadnego śladu utraconego raju: przeciwnie, wiele jego śladów znajdujemy we wschodnich mitologiach. Niemożliwą jest rzeczą wierzyć w Adama i Ewę, skoro wiadomo, że człowiek pochodzi od małpy, albo lepiej: że wznosi się w swoim rozwoju, i jego postęp nie jest jeszcze zakończony. Za dwa lub trzy miliony lat antropologowie będą badać nasze szczątki z podobną, czułą wyższością, jaką okazują na widok szczątków Lucy, pierwszej odtworzonej na nowo małej kobiety, której wzruszające wyobrażenie figuruje na pierwszej stronicy naszego rodzinnego albumu. Z drugiej strony teoria początkowego grzechu, który miałby zdeprawować równocześnie człowieka i całą ziemię, i którego fatalne następstwa przechodziłyby poprzez wieki na niezliczone pokolenia niewinnych ludzi, jest sprzeczna ze sprawiedliwością i z nauką Kościołów o Bożym miłosierdziu. Jeśli się przyjmie tę hipotezę pierworodnego upadku, nie można też zrozumieć, że ten Bóg, o którego przeogromnej łagodności bez przerwy śpiewacie, dochodzi aż po Kalwarię spłaty moralnego długu, jaki ludzkość zaciągnęła wobec Niego. Krótko mówiąc, z każdego punktu widzenia nauka o grzechu pierworodnym jest absurdalna. Bez trudności można zrozumieć, dlaczego współczesna teologia zrezygnowała z jej wykładania". A jednak albo ludzki umysł bierze za punkt wyjścia to, co przed chwilą zostało nazwane absurdem, albo zmierza do absurdu. Albo akceptuje Objawienie zawarte w Księdze Rodzaju i wtedy historia nabiera sensu, albo odrzuca ten punkt wyjścia i po dłuższym lub krótszym okresie tułaczki zderza się z absurdalnością świata bez przyczyny i bez celu. Świat ten powstaje bez powodu, jako dzieło przypadku, po omacku sam siebie poprawia, jest głuchy na niekończący się jęk ludzi niewinnych, skazanych na ciemność nocy. "Absurdalność" grzechu pierworodnego ukazuje ogromną nadzieję, natomiast absurdalność przypadku i konieczności lub wszelkiej innej próby wyjaśnienia świata bez Boga jest całkowita, ostateczna i bez ratunku. Ludzka świadomość jest zdana na samą siebie i bezradna w obliczu śmierci. Ponieważ natchniony charakter Biblii nie pozostawia mi wyboru, uważam, że w Księdze Rodzaju Bóg mi podaje swoją wersję wydarzeń. Jakże mógłbym jej nie przyjąć? Zauważam od razu, że przedstawia ona absolutnie wszystko, co winienem wiedzieć o ludzkim losie, językiem subtelnie dostosowanym do mojej słabości. Kiedy Bóg mi mówi o "Adamie i Ewie", myślę o "Adamie i Ewie", ponieważ wiara polega na tym, aby się uczyć myśleć tak jak Bóg. Być może, iż dla Niego istnieli tylko "Adam i Ewa", powtórzeni w 80 miliardach egzemplarzy od początku czasów, co oznacza bardzo niewiele w porównaniu z liczbą gwiazd. Nie widzę potrzeby mieszania małpy w całą tę historię; przy okazji zresztą przypominam, że twierdzenie, iż "człowiek pochodzi od małpy" zostało sformułowane w XIX wieku przez biologa Haeckla. Obecnie ocenia się je jako niezręczne i nieadekwatne, chociaż bierze je za dogmat wiele ludzi, którzy upatrują w tym twierdzeniu podwójną zaletę: chroni ich ono przed Bogiem i zapewnia im swoistą satysfakcję "self made manów", jako "istot pochodzących z niczego". Może jednak dobrze będzie przytoczyć kilka urywków z tej niezrównanej Księgi: "Rzekł Bóg: "Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam". Stworzył więc Bóg człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył: stworzył mężczyznę i niewiastę" (Rdz 1, 26 - 27). Wiersze te przedziwnie harmonizują z żydowskim duchem sprzeciwu, którego być może są źródłem. Żydzi dostrzegają w człowieku obraz Boga, podczas gdy ówczesne narody pogańskie tworzyły sobie raczej bogów na obraz człowieka lub jakiegoś mniej lub bardziej powabnego zwierzęcia. Przytoczone teksty pociągają za sobą szereg konsekwencji, spośród których trudno dokonać wyboru. Na razie zapamiętajmy pięć: - Jest rzeczą zdumiewającą, że religia w sposób najbardziej nieprzejednany broniąca wielkości Boga, którego imienia nawet bała się wypowiadać, była jedyną religią głoszącą "podobieństwo" między człowiekiem i jego Stwórcą. Żaden ludzki geniusz nie odważyłby się na podobne stwierdzenie, które by można było, a nawet trzeba uważać za objawione. - Ten urywek Księgi Rodzaju należy zestawiać z ewangelicznym opowiadaniem o podatku przysługującym Cezarowi. Wrogo nastawieni ludzie pytają Chrystusa, czy Żydzi powinni płacić podatek. Jeśli odpowie "tak", ściągnie na siebie pogardę opinii; jeśli odpowie "nie", narazi się na gniew okupanta. Jezus każe sobie pokazać monetę i pyta, czyj obraz został na niej utrwalony. Kiedy Mu odpowiedzieli: "Cezara", Jezus wyraził to znamienne zdanie: "Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga" (Mt 22, 21). Otóż my zostaliśmy stworzeni "na obraz Boga", w pewien sposób na Jego podobieństwo. To my winniśmy być oddani Bogu bez reszty. Lekceważenie tego obowiązku, zresztą wspaniałego, jest źródłem większości naszych nieszczęść. Oddajemy jak najmniej Bogu, a siebie samych czynimy Cezarem naszej osoby. - Jeśli jesteśmy wyobrażeniem, odbiciem, wynika stąd, że nasz "oryginał" jest w Bogu. To w Nim i tylko w Nim odnajdziemy kiedyś naszą tożsamość: będzie to "nowe imię", o którym mówi Apokalipsa. Bóg będzie światłem i określi nas doskonale w naszej niepowtarzalności. Szkoda szukać tego gdzie indziej. Nikt, z wyjątkiem Boga, nie będzie nam mógł kiedykolwiek powiedzieć, kim jesteśmy. - Z tego, że jesteśmy "obrazem i podobieństwem" wynika również nasze otwarcie na nieskończoność. Nic nie będzie nas mogło nigdy uszczęśliwić, nawet gdyby ktoś dał nam w posiadanie całą ziemię i większość gwiazd. To otwarcie się na nieskończoność nazywamy "duchem". Tylko w Bogu nasz duch ma swego kompetentnego rozmówcę, a odrzuca wszystko, co nie jest Bogiem. Cały dramat naszego losu jest zawarty w tych krótkich wersetach Księgi Rodzaju, z których dowiadujemy się, że zostaliśmy stworzeni "na obraz" naszego Stwórcy i ukształtowani przez Niego z prochu ziemi. Tłumaczą one owo tkwiące w nas pragnienie przewyższania samych siebie i to, że z takim trudem wprawiamy w ruch ów stos prochu, jakim jesteśmy; to wewnętrzne rozdarcie, jakiego codziennie doświadczamy między naszymi wzlotami i upadkami; owo niewidzialne światło, które nas porywa i tę glinę, która nas powstrzymuje; ten ustawicznie niepokojący nas wewnętrzny spór między absolutem, któremu nie potrafimy odmówić wiary, oraz miernotą, która z trudem rezygnuje ze swoich praw i zadowala się byle czym. Tłumaczą nam te wersety ciągle ponawiającą się w nas walkę między bytem i nicością, między nadzieją i rozpaczą. Usiłujemy położyć tej walce kres przez kompromisowy pokój, który wszystko naraża na stratę. Popadamy w sprzeczności, które w końcu wykopują na naszej drodze zniechęcającą przepaść między przyobiecaną nam radością i doświadczanym tutaj cierpieniem. - Istnienie "na obraz Boga" nie jest oczywiście sprawą upodobnienia się ani nawet inteligencji, czy woli. Wydaje się, że nie jest ono związane z jedną czy drugą właściwością naszej struktury fizjologicznej, jaką - wprawdzie na niższym szczeblu - dostrzegamy już u zwierząt. Tej charakterystycznej cechy nie spotykamy nigdzie indziej, jak tylko u człowieka, a jest nią owa zadziwiająca, cudowna zdolność do miłości, która sprawia, że potrafimy kochać bezinteresownie, miłością nie pochodzącą z więzów krwi ani z instynktu, ani z jakiejś żądzy posiadania. Jest to miłość, która nie szuka siebie, ale wzbogaca się tym, co daje; nie żyje dla siebie, lecz dla drugiego i podtrzymuje go w istnieniu. Oto obraz Boga, oto podobieństwo do Niego: miłość bez granic i zastrzeżeń, miłość nieustannie odnawiająca się przez dawanie samej siebie. Zrozumiałą jest rzeczą, że owo podobieństwo kryje w sobie wolność. Czymże bowiem byłaby miłość wymuszona, jak nie niewolą? Wolność nie jest jakąś wartością dodaną do naszych uzdolnień moralnych, hipotezą prowadzącą w ślepą metafizyczną uliczkę "wolnej woli", która przysporzyła wiele kłopotów filozofom, kiedy jeszcze istnieli filozofowie, nie karmiący się wyłącznie obierzynami słów. Wolność należy do miłości i jest od niej nieodłączna jak nuty od muzyki. Pierwszym znanym przejawem wolności jest "grzech pierworodny". Niestety chrześcijańscy myśliciele porzucają naukę o tym grzechu. Nie wiem dlaczego czują się oni zobowiązani do przyjmowania poglądów swojej epoki, ilekroć zrywa ona z tą nauką. Mówią nam, że "grzech pierworodny" jest przypowieścią, mitem, baśnią o charakterze duchowym. Nie ma to dla nas wielkiego znaczenia. W każdym razie wszystko pochodzi od ducha, także materia, a chrześcijanie powinni o tym wiedzieć, skoro śpiewają w "Credo" "Wierzę w Ducha Świętego, Pana i Ożywiciela". Opowiadanie Księgi Rodzaju jest dla nas nadzwyczajnym skrótem prawd ujętych obrazowo, jedynym, jaki można znaleźć w Biblii aż do pojawienia się Ewangelii. Przyjmujemy go z wdzięcznością w takiej postaci, w jakiej Bóg nam go daje. Ponieważ nauka o grzechu pierworodnym popadła w niepamięć we współczesnej świadomości religijnej razem z samym grzechem, który coraz słabszym głosem daje nam znać o swoim istnieniu, może dobrze będzie streścić historię tego nieszczęsnego wydarzenia. Powiedzmy na wstępie, że zupełnie obojętny jest dla nas rodzaj literacki opowiadania, i że niewiele nas obchodzi jego charakter symboliczny, alegoryczny, historyczny lub fabularny, podobnie jak czas, w którym opowiadanie to zostało spisane, czy też na jakim materiale - z wosku, papirusu czy na koziej skórze. Tym, co nas pociąga, jest zawarta w nim Boża prawda, docierająca do nas za pośrednictwem obrazów, których nie wolno nam zniszczyć, jeśli nie chcemy zaprzepaścić samej prawdy. Tak więc Adam i Ewa (darujcie tę dodatkową dygresję, ale naukowcy wcale nie odrzucają hipotezy istnienia na początku jednej pary małżeńskiej) zostali umieszczeni we wspaniałym ogrodzie. Jedni z nas zachowują w zakątku serca nieokreśloną tęsknotę za tym ogrodem, podczas gdy inni kojarzą sobie rozkosz przebywania w nim z jakimś lepszym światem, który zamierzają zbudować. Adam i Ewa są wtedy bardzo święci, żyją w czasie różnym od naszego i bliskim wieczności, w stanie jakiejś tęsknoty lub oczekiwania, dającym się zauważyć w opowiadaniu, z pewnością z powodu braku dialogu: przed grzechem tylko Bóg mówi, zaś Adam i Ewa nie odpowiadają. Mogą oni jeść owoce ze wszystkich drzew ogrodu, z wyjątkiem drzewa "poznania dobra i zła". Bóg bowiem mówi: "gdy z niego spożyjesz, niechybnie umrzesz" (Rdz 2, 17). Nie jest to groźba, ale ostrzeżenie. To drzewo poznania jest pierwszym drzewem wolności. Adam i Ewa byli wolni, aby się "powstrzymać" ze względu na miłość ku Bogu, i w tym przypadku obecny świat byłby innym światem. Byli wolni, aby przekroczyć Boży zakaz; i uczynili to pod wpływem pokusy ze strony węża. Był to fałszywy gest natury, znak nieposłuszeństwa, błyskotliwe i przelotne złudzenie, po którym pozostał tylko syczący chichot złości. Przez "poznanie dobra i zła" Adam i Ewa osiągnęli moralną niezależność. Jej następstwem było oddzielenie od Boga, poddanie ich naturalnemu porządkowi rzeczy i czasu. Nie będzie on oszczędzał ich prochu i uczyni z nich kruche stworzenia, których "dni przemijają jak trawa". (Por. Ps 90/89 5 n). Taka była owa wina pierworodna, w której upatrywano potrójny grzech "pożądliwości, nieposłuszeństwa i pychy". Proszę mi wybaczyć, że nie uznam tego określenia winy za odpowiednie. Pożądliwość odnosi się głównie do przyjemności zmysłowej, związanej ze zjednoczeniem mężczyzny i kobiety. Nie można sobie wyobrazić, aby Stwórca potępiał ciało, skoro wezwał swoje stworzenia do wzrostu i rozmnażania się. Kładziono tak wielki nacisk na tę "pożądliwość", że w końcu utożsamiono grzech pierworodny z "grzechem cielesnym" i tylko z nim. "Nieposłuszeństwo" przypomina życie wojskowe i kojarzy się bardziej z posterunkiem policji niż z tą nie ulegającą przedawnieniu karą, rozciągniętą na wszystkie garnizony aż do końca czasów. Gdy zaś chodzi o "pychę", nie wydaje się, aby ten wyraz oddawał dokładnie duchowy stan winnych (Adama i Ewy). Sądzimy, że więcej było u nich ciekawości, niż zarozumiałości; nie było to z ich strony rzucenie wyzwania Bogu. Trzeba niewątpliwie szukać głębiej. Być może, że człowiek w owym dniu wybrał samego siebie; wykorzystał swoją wolność wbrew miłości i zadał w sobie kłam podobieństwu do Boga, które, jak widzieliśmy, jest czystą podatnością na miłość. Wtedy właśnie człowiek utracił światło, w które przyoblekała go obecność Boga. Biblia mówi: "Poznali, że są nadzy" (Rdz 3, 7); a więc sprowadzeni do gliny, z której powstali. W ten sposób zrodziła się w człowieku świadomość siebie samego, jakby zakrzepła w tym "ja", z którego tak trudno nam się wydostać, aby pójść w kierunku innych ludzi i Boga. Tak stają się oni tym, co my nazywamy "osobami". W tym właśnie momencie w tekście Biblii zaczyna się dialog. Ów grzech ducha przeciwko duchowi powoduje jakby usunięcie Boga w cień i zaciemnienie w nas Jego obrazu. Adam i Ewa nie są przez to samo ani zepsuci, ani zatruci w swoim istnieniu. Pozbawieni bezpośredniej obecności Boga są skazani na działanie przyczyn drugorzędnych w świecie nie dokończonym, ponieważ grzech pierworodny przerwał Boże dzieło. Księga Rodzaju mówi: "I widział Bóg, że były dobre" (Por. Rdz 1, 10. 12. 17. 15. 31). Nie mówi: "Bóg widział, że były doskonałe". Przed Adamem stało bowiem zadanie, aby napełniać ziemię i czynić ją sobie poddaną. Ale - oto cud boskiego geniuszu - właśnie z naszej niedoskonałości zrodzi się miłość, której by nie było w historii świata doskonałego i z góry skierowanego ku dobru. Miłość, która występuje jedynie w życiu ludzi i której nie spotyka się nigdy w przyrodzie, przechodzi poprzez różnice i nierówności między tym, kto ma i tym, kto nie ma; między tym, kto ma najwięcej i tym, kto ma najmniej; między chorym i zdrowym; między więźniem i tym, kto go odwiedza; miłość rodzi się we współczującym spojrzeniu, płonie w sercach wrażliwych na cierpienia innych, a najgłębszą nutą brzmi we współcierpieniu. Wypływa ona z wyrzutów sumienia; rozprasza ciemności w porywie radości przebaczenia; ukazuje się tajemnicza i doskonale czytelna w uśmiechu całkiem małego dziecka, które choć jeszcze nie potrafi mówić, wyraża tkwiące w nim pragnienie, aby kochać i być kochanym. Świadomość swej niedoskonałości ciągle otwiera człowieka na nieskończoność, a doświadczenia, na jakie naraża go zamęt istniejący na świecie lub w jego własnym życiu, nie pozwalają mu zamknąć się w sobie. Sądzę, że w tym sensie można powiedzieć, iż Bóg wyprowadził ze zła, jakim był grzech, owo większe dobro: możność odrodzenia nas w miłości. Od chwili wyjścia człowieka z rajskiego ogrodu miłość przyzywała Jezusa Chrystusa. Tylko On, przyjmując nasz los, miał moc, aby przywrócić w nas przejrzystość obrazu Boga i uzdolnić nas do owej wymiany tożsamości między Bogiemi Jego stworzeniem, która jest pełnym urzeczywistnieniem życia chrześcijańskiego. Jeśli chodzi o dowody istnienia grzechu pierworodnego, są one zbyteczne. Wystarczy przejrzeć się rankiem na czczo w lustrze, aby stwierdzić, że niewątpliwie coś się na tym świecie nie udało. Popełniamy ten "grzech pierworodny", ilekroć z pobudek egoizmu odrzucamy to, co mogłoby nas kosztować, a nawet to, co by nas nic nie kosztowało."Grzech pierworodny" mógłby się nazywać grzechem początkowym, gdyż tkwi on u korzenia wszystkich innych grzechów. Ale Bóg jest Bogiem i choć my tak zapamiętale zniekształcamy w sobie Jego obraz, myślę, wierzę, ufam, że ponieważ kocha On piękno tego obrazu, nie dopuści, aby ktokolwiek z nas go utracił. "Dlaczego istnieje na świecie niesprawiedliwość?" "Istnieje na świecie niesprawiedliwość, ucisk, prześladowanie, gwałt; istnieje tyle zła. Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby Bóg był tak dobry, jak o Nim mówicie. Czyż wasi kaznodzieje nie głoszą chętnie, że Bóg jest "Panem historii"? Nasze nieszczęścia są więc Jego dziełem, bo albo ich chce, albo je dopuszcza". A jednak nie godzi się przypisywać Bogu odpowiedzialności za nasze grzechy i zbrodnie. Gdyby Bóg interweniował w każdym z naszych czynów, wówczas miałby rację Karol Marks, który oskarżał religię o to, że nas "alienuje". Według tej teorii bylibyśmy niezdolni nie tylko do popełnienia zła, ale i nie potrafilibyśmy uczynić nic dobrego z naszej własnej inicjatywy. Przestalibyśmy być osobami; bylibyśmy tylko cząstkami wielkiego wszechświata, istniejącymi na podobieństwo ciał niebieskich, które pozostają w łączności ze sobą jedynie na mocy prawa ciążenia. Owa mania organizowania życia jednostek w taki sposób, aby nigdy nie miały wyboru, jest cechą dyktatorów. Gdybyśmy wypełniali dwa przykazania podane w Piśmie Świętym: "Będziesz miłował Boga. Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego" (Por. Mt 22, 36 - 40), o których Chrystus powiedział, że streszczają w sobie Prawo i proroków, nie byłoby na świecie niesprawiedliwości ani gwałtów. Co się zaś tyczy powiedzenia, że Bóg jest "Panem historii", to należy je odrzucić ze względu na straszliwą dwuznaczność, jaką w sobie kryje. Wydaje się przynajmniej, że łączy ono Boga z naszymi niegodziwościami. Historia ludzka to "zgiełk i szał", o którym mówi Szekspir. Nie włącza ona Boga w swój bieg, a przeciwnie wszystkimi swymi nędznymi siłami odrzuca Go od początku dziejów. Prawdą jest, że Bóg wkroczył w naszą historię przez Jezusa Chrystusa, to jednak nie po to, aby tu przejąć władzę, ale raczej, aby porzucić swoją władzę; aby szukać wiary, budzić ją i ożywiać; ona bowiem jest w nas niejasnym, ale bezcennym odbiciem Jego własnej hojności. "Co jest po śmierci?" "Wydaje się, że nie ma nic. Nie dostrzegamy u zmarłego żadnego niematerialnego elementu życia pozagrobowego, który by nie podlegał procesowi rozkładu. Claude Bernard mówił: "Nie znalazłem duszy pod moim skalpelem". Nie znajdujemy jej również w rozmowie o treści religijnej, tak bardzo pojęcie duszy jest niedokładne i trudno je umiejscowić w ludzkiej istocie. Zrezygnowano już ze średniowiecznego wyobrażenia "nieba", gdzie dusze zbawione otaczały Boga, łagodnie poruszając gałązkami palm i śpiewając pieśni; już Kartezjusz obawiał się znudzenia tą monotonną czynnością. Kościół zresztą okazuje wahanie w tej dziedzinie, bo z jednej strony wzywa do nadziei, z drugiej zaś modli się dla zmarłych o łaskę "wiecznego spoczynku". Mamy obecnie o wiele bardziej rozumną religię, która chce spożytkować swoje siły do urzeczywistnienia na tej ziemi owego "lepszego świata", jaki niegdyś umiejscawiano w niebie". A jednak Chrystus mówi: "Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni" (Mt 5, 4). Kto ich pocieszy, jeśli nie On? Jak mogliby doznać pociechy bez tych, których kochali? Zarzuty nie dają się utrzymać. - "Epoka rąk" - mówił Rimbaud o swoich czasach. Ale trzeba przyznać, że ludzie scjentystycznego wieku XIX mieli rękę szczególnie prostacką. Przecież element niematerialny z natury swojej wymyka się uchwyceniu w rękę i spod noża chirurgicznego. Gdyby Claude Bernard znalazł duszę pod swym skalpelem, wymierzyłby ostry cios religii. - Kartezjusz rzeczywiście lękał się znudzenia z powodu kontemplowania Boga przez "dziesięć tysięcy lat". Nigdy jednak nie przyszła mu do głowy jasna i wyraźna myśl, że Bóg mógłby się o wiele wcześniej znudzić kontemplowaniem Kartezjusza. Nasz wielki mierniczy granic zdrowego rozsądku zupełnie nie znał się na kontemplacji, która nie podlega ani czasowi, ani przestrzeni, ani przepisom urzędu miar i wag. - Materialiści z upodobaniem przypisują naszym przodkom błędy, których oni nie popełniali, a z powodu których łatwo triumfują. I tak pobłażliwie śmieją się z naiwności starożytnych, którzy według nich sądzili, że ziemia jest płaska jak stolik. Otóż starożytni dobrze wiedzieli, że ziemia jest kulista, a Arystoteles przypisywał jej kształt napęczniały, podobny do gruszki. Podobnie żartują z owego raju, jaki malarze umieszczali nad chmurami, w niebie. Tymczasem oni, rozbrajające pokolenie materialistów, są przekonani, że niebo jest pozbawione jakiejkolwiek obecności. Ale przecież niebo jest duchowym wszechświatem Boga. I ono nie tylko istnieje, lecz otacza nas, ogarnia i przenika, podobnie jak nieustannie przenikają nas bez naszej wiedzy niezliczone promienie i cząsteczki, które jednak pozostają dla nas nieuchwytne. - Mamy oczywiście obowiązek przyczyniać się do budowania lepszego świata; gdyby nam się udało, żeby ten świat stał się mniej zły, byłby to już rezultat godny uwagi. Byłoby jednak niedorzecznością sprowadzać całą naszą nadzieję do zadowalającego zagospodarowania tej ziemi oraz oceniać wszystkie niepowodzenia przeszłości i teraźniejszości pod kątem zysków i strat, jak gdyby chodziło tylko o nieuniknione koszta naszych przyszłych osiągnięć politycznych. Czyż wszystkie łzy, cała krew, która przelewa się w ciągu naszej historii, miałyby służyć tylko do zbudowania idealnego państwa ziemskiego, którego zapoczątkowanie trzeba by nieustannie odkładać na późniejsze czasy? Przypominam, że w Apokalipsie nowe Jeruzalem zstępuje z nieba, a nie wznosi się z ziemi jako jakaś inna wieża Babel skazana na ruinę. Wreszcie, kiedy Kościół mówi o "wiecznym odpoczynku", myśli o naszym biednym ciele, które zostanie złożone na nieokreślony czas na jednym z cmentarzy, będących tylko jakby szatnią zmartwychwstania. Co jest po śmierci? Dla kogoś, kto żywi przekonanie, że ludzki rozum jest ograniczony do pola działania zmysłów i kto wierzy w zmartwychwstanie, odpowiedź jest prosta: śmierć jest mrugnięciem oka. Oczy ciała zamykają się na ten świat i natychmiast otwierają się ku zmartwychwstaniu; nie wchodzą tu w rachubę wieki, czas przestaje istnieć. Oto co w odniesieniu do ciała może powiedzieć wiara, gdy się ją utrzymuje w granicach zewnętrznej obserwacji, co zresztą nie jest w stosunku do niej przysługą. Ale czy ludzka istota jest tylko ciałem, nagromadzeniem cząstek, które pewnego dnia rozsypią się na wietrze? Człowiek wierzący wie na ten temat coś więcej dzięki Objawieniu, a doświadczenie mistyczne może go o tym pouczyć jeszcze bardziej. Chrystus mówi wierzącemu człowiekowi, że "ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, (...) jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują" (1 Kor 2, 9). Wsłuchany we wszystkie słowa Ewangelii człowiek zachowuje w sercu jedno słowo, z którego ludzie na ogół nie wyprowadzają całego ukrytego w nim sensu. Saduceusze, nie wierzący w zmartwychwstanie, postawili kiedyś Jezusowi na ten temat pytanie. Powiedział im wtedy, kim będziemy, gdy wszystko się wypełni. Dodał te słowa, których doniosłość nie zawsze się docenia, być może dlatego, że brzmią one jako zbyt osłuchany cytat biblijny: "Bóg powiedział do (Mojżesza): "Ja jestem Bóg Abrahama, Bóg Izaaka i Bóg Jakuba". Nie jest On Bogiem umarłych, lecz żywych" (Mk 12, 26 n). Wnioskuje się najczęściej z tych słów, że to Bóg jest Bogiem życia, a nie śmierci; a przecież Bóg jakby niechcący wyjawia nam tu bezcenny sekret: Abraham, Izaak i Jakub są zawsze żywi, chociaż już dawno odeszli z tej ziemi. Owa śmierć, która jest dla nas twardą rzeczywistością, nie istnieje dla Boga. Każdy człowiek, stworzony na Jego obraz, nosi imię wyrażające osobę. Ten obraz jest niezniszczalny; tego imienia Bóg nigdy nie zapomina; i czyżby ta osoba, która przeżyła jedną chwilę, czy nawet cały wiek, nie miała żyć w Bogu, skoro żyje ona w naszej wątłej pamięci? Doświadczenie mistyczne daje pewność, że "po śmierci" jest Bóg i - ręczę wam - to będzie dla wielu ogromna niespodzianka. Zauważą oni ze zdziwieniem, jakie stało się moim udziałem w dniu mojego nawrócenia i jakie nadal trwa, że istnieje "inny świat", wszechświat duchowy ukształtowany w swej istocie ze światła o przedziwnym blasku, pełnego zaskakujące słodyczy. To, co jeszcze w przededniu wydawało im się nieprawdopodobne, stanie się naturalne; bo, co im się wydawało niemożliwe, stanie się dla nich jak najbardziej godne przyjęcia; to, czemu zaprzeczali, zostanie radośnie odparte siłą oczywistości. Spostrzegą, że cała chrześcijańska nadzieja, nawet najbardziej zawrotna, ma uzasadnienie; że nie jest ona dość odważna, aby wytworzyć w nas właściwe wyobrażenie Bożej hojności. Stwierdzą, podobnie jak ja to uczyniłem, że cielesne oczy nie są konieczne, aby przyjąć to duchowe, pouczające światło; że te oczy raczej by nam przeszkadzały, aby je ujrzeć; że owo światło rozjaśnia tę część naszego jestestwa, która bynajmniej nie zależy od naszego ciała. Jak to jest możliwe? Nie wiem - zupełnie nie wiem - ale wiem, że to, co mówię, jest prawdą. "Cierpienie" "Słusznie powiedziano, i często powtarza się to nawet w kościołach, że "cierpienie nie ma wartości samo w sobie". Jego działanie jest czysto negatywne. Osłabia ono, poniża, czasem nawet upadla człowieka. Ogranicza ludzką samodzielność, a niekiedy nawet ją całkowicie unicestwia, uzależniając cierpiącego od innych ludzi. Zaciemnia, zniekształca lub wyłącza z działania władze umysłowe, doprowadza człowieka do rozpaczy albo w najlepszym razie do rezygnacji wobec zagrożeń, a więc do stanu, w jakim człowiek, przyczajony w głębi samego siebie, oczekuje jedynie wyzwalającej śmierci, która mu złoży ostatnią wizytę. To kłoda, o którą potykają się wszystkie mądrości i wszystkie religie: najroztropniejsi ją omijają lub udają, że jej nie widzą. Wiedzą oni dobrze, że cierpienia, zwłaszcza ludzi niewinnych, nie da się usprawiedliwić ani pogodzić z hipotezą Boga, chyba że będzie się Go pojmować jako istotę obojętną i odległą. Z myślą o tak pojmowanym Bogu Beaudelaire, bez większej nadziei, aby być usłyszanym, streszczał całą ludzką historię w tych strasznych słowach, gdzie wspominał o "przejmującym szlochu, który rozlega się z wieku na wiek i zamiera na brzegu twojej wieczności". Cierpienie należy zwalczać, co do tego wszyscy są zgodni. Jeśli nie chce się popaść w "cierpiętnictwo", które byłoby wadą podobną do innych, trzeba cierpieniu odmówić wszelkiego sensu i użyteczności, także i z tego względu, że wielu ludzi doprowadza ono do utraty wiary, a innym przeszkadza w wierzeniu". A jednak Chrystus cierpiał i powiedział nam, że musiał przejść przez cierpienie, "aby wejść do swej chwały" (Łk 24, 26). Rozumiemy przy tym, że chwała w Bogu nie jest niczym innym, jak widzialnym promieniowaniem miłości. Pytanie o cierpienie jest najpierwsze ze wszystkich pytań. Staje przed nami z pierwszym krzykiem dziecka przychodzącego na świat. Nie przestaje nas ono ścigać aż do końca, staje przed człowiekiem, którego potężne tchnienie agonii odrywa od brzegu żyjących. Zaprzeczać wartości cierpienia wcale nie oznacza, że się przychodzi przez to cierpiącym z pomocą; przeciwnie - oznacza, że się im wyrywa z rąk jeszcze coś więcej. To jest nikczemność. Cierpiący są w swoim środowisku twórcami miłości. Upodabniają się w tym do Boga. I któż by mógł twierdzić, że im w tym dorównuje? Mają oni moc, aby nas czynić lepszymi, choćby nawet przez chwilę. Czyż nie okażemy im wdzięczności za to dobrodziejstwo? "Byłem chory, a odwiedziliście Mnie" (Mt 25, 36) - mówi nam Chrystus. Nie mówi: "Byliście chorzy, i ci, którzy przyszli was odwiedzić, cieszą się całą Moją sympatią". On jest chory, trędowaty, uwięziony, słaby; oznacza to, że każdy niedostatek w tej ubogiej istocie, jaką my jesteśmy, jest pewną formą obecności Boga. Kto tego nie rozumie, nigdy niczego nie zrozumie z chrześcijaństwa. Zdarza się rzeczywiście, jak to sygnalizuję wśród zarzutów poprzedzających tę odpowiedź, że niektórzy pod wpływem ciosu nagłego nieszczęścia lub na wieść o nieuleczalnej chorobie kogoś bliskiego oświadczają, iż "utracili wiarę". Ale często oni ją tracą jedynie po to, aby nam ją przywrócić przez swoją odwagę, swój upór, swoją cierpliwość, które budzą nasz podziw i świadczą, że człowiek jest większy niż jego los i że istnieje jakieś piękno duszy, o którym coś nam szepcze, że jest ono niezniszczalne. Mówić w tych warunkach o "nonsensie" lub "nieużyteczności" cierpienia, to przejawiać duchowe prostactwo. Mają oczywiście rację ci, którzy przypuszczają, że cierpienie chciane i poszukiwane mogłoby być traktowane tylko jako jeszcze jedna przyjemność, łatwo mogąca człowieka poniżyć. W rachubę wchodzi tu jedynie cierpienie narzucone, takie, jak to, o którego oddalenie modlił się przez chwilę Chrystus w Ogrodzie Oliwnym, zanim przyjął jego gorycz. To niechciane cierpienie nie czeka, aż je człowiek przywoła, i nikogo nie oszczędza. Przychodzi, kiedy się go niespodziewamy, wciska się nawet w chwile szczęścia i daje nam odczuć jego kruchość. Niekiedy sami sprowadzamy cierpienie naszym wahaniem w dawaniu. Bo o ile Bóg jest szczodrobliwością, o tyle my jesteśmy raczej skąpstwem. To właśnie skąpstwo, nie zawsze świadome, gromadzi w nas bolesne złogi sprzeciwu, będące psychologicznym odpowiednikiem tego, co medycyna nazywa "kamieniami". Dar z siebie, który w Bożej nieskończoności napełnia nas radością, z powodu naszych ograniczeń przeradza się w cierpienie. Pomijam tu różne formy zła, jakie jedni ludzie zadają drugim przez swój egoizm, ambicję, zachłanność, fanatyzm, przez podsycanie krwiożerczej nienawiści, która jeszcze pokrywa cieniem Kalwarię Oświęcimia. Pomijam wszystkie obrzydliwości, jakich jesteśmy sprawcami wskutek nadużywania naszej wolności. Za wszystkie te okrucieństwa i spustoszenia sami ponosimy odpowiedzialność. Człowiek naszego wieku dokonał wprawdzie rzeczy niezwykłych, ale też w niemniejszym stopniu wyróżnił się masakrą i kłamstwem. Nie można tego znieść, gdy się widzi, jak ten człowiek, splamiony jeszcze swoimi zbrodniami, zwraca siną twarz Kaina ku swemu wierzącemu bratu i pyta go: "Gdzież jest twój Bóg?". A przecież co dopiero zabił Boga w człowieku sprawiedliwym i niewinnym. Pozostawiam obecny świat wraz z jego czynami i przechodzę do tego narzuconego cierpienia, które wynika nie tyle z naszej moralnej przewrotności, ile z naszego ludzkiego losu, nieustannie narażonego na rozdarcie i na śmierć. Kto nas oskarży za to, że jesteśmy ułomni, przemijający, podatni na upadek i wystawieni na to, co nieuniknione? Do tej pory byłem podobny do dziecka, które odbija w lusterku promień słońca, aby zapalić zapałkę; usiłowałem umieścić wszystkie odpowiedzi w tej książce na przedłużeniu promieni tego światła, które nieoczekiwanie, pewnego lipcowego dnia pozwoliło mi zrozumieć, że Bóg jest słodyczą niewyczerpanego miłosierdzia i czystą miłością; że wszystkie inne prawdy są tylko odbiciem tej właśnie prawdy. To na tej irracjonalnej podstawie, którą nazywa się miłością, usiłowałem oprzeć logikę moich wywodów. Teraz jednak, gdy mam mówić o cierpieniu człowieka niewinnego, nie chodzi o naśladowanie małego dziecka, które usiłuje uchwycić promień przechodzący przez okno; trzeba wejść w słońce. Poznałem, sądzę, że poznałem, w baraku dla Żydów Fort Montluc w czasach Barbiego * (Nota redakcyjna: Chodzi o pseudonim hitlerowskiego komendanta w Lyonie.) i ludzi trudniących się zapełnianiem zbiorowych grobów, wszystkie rodzaje cierpień i okrucieństw, jakie barbarzyństwo potrafi wyrwać z ludzkiego ciała i z bezbronnej duszy, tak, że staje się ona jedynie milczącym drżeniem, tchnieniem lęku i oddechem śmierci. Widziałem ludzi przemienionych w ranę, poszarpanych uderzeniami od szyi do stóp; ludzi poruszających się z niebywałą ostrożnością, jakby w jakimś niewidzialnym sklepie z porcelaną; ludzi, których gazowano w zimnej wodzie; i tych, którzy pod swym przykryciem nie przestawali dzwonić zębami, z tkwiącym w ich oczach wspomnieniem ucieczki oszalałej i niemożliwej. Widziałem tych, którzy wracali do życia, wahając się, jakby w obawie, czy nienawiść, znajdując ich w takim stanie, nie chwyci ich i nie poprowadzi na stracenie. Patrzyłem na ludzi, którzy dniem i nocą trzęśli się ze strachu o swoich bliskich, pozostających na wolności, ale nie wiadomo, na jak długo; lub o zamkniętych, ale nie wiadomo, w jakim więzieniu. Widziałem tych, którzy zbliżali się do lufy karabinu krokiem automatu, ze wzrokiem utkwionym w zaświatach; tych, których siepacze, upojeni poczuciem swej wszechmocy, dręczyli moralnie, upokarzali, dławili w nich resztki nadziei, tak aby powoli i drobiazgowo dać im do zrozumienia, że nieubłaganie posuwa się naprzód proces ich zagłady. Długo jeszcze potem prawie co noc śniłem, że znajduję się w tej zamkniętej przestrzeni rozpaczy, w której, jak mi się zdaje, przeżyłem wszystko, co ludzkie nerwy mogą wytrzymać, bez całkowitego ich zszarpania. Nie wiedziałem jeszcze, że istnieje ból, który łączy w sobie wszystkie bóle; i nie wyobrażacie sobie, z jaką pełną lęku żarliwością życzę wam, abyście nigdy nie doznali takiego bólu. Nawet jeszcze dzisiaj nie mam siły, aby wam opisać te złowieszcze chwile, w których w jakimś przewróconym porządku rzeczy niebo jest tylko obojętnością, a ziemia zapowiedzią rozkładu. Chwile, gdy po raz ostatni widzieliście twarz waszego dziecka przez okienko w drewnianej skrzyni. Nie ma większego nieszczęścia. Czas je łagodzi, ale go zbyt nie oddala. I aby wróciło i uderzyło w was ponownie, wystarczy jakiś przedmiot, zapach rośliny, imię, którego już sami nie wypowiadacie, głos ptaka, chwila ciszy, coś nieznaczącego. I znowu pewnego dnia, który będzie innym dniem objawienia, na zakręcie ulicy, uderzenie włóczni wspomnienia dotknie was po raz tysięczny. Uświadomicie sobie nagle, że nic nie byłoby gorsze niż zapomnienie; że to cierpienie, które kiedyś przełamało granice waszej wytrzymałości, jest dowodem, iż kochaliście; że ten dowód usprawiedliwia wasze istnienie. I to jest wasze najcenniejsze dobro, jedyne, które zachowacie, gdy reszta obróci się w proch. W waszej zniszczalnej naturze odczujecie głęboką zgodność cierpienia i miłości. Zobaczycie, że cierpienie jakąś wprost nieograniczoną siłą nierozerwalnie połączy was z waszymi bliskimi, otworzy was na współczucie i uwrażliwi na najzwyklejszą łzę dziecka; że was bardziej wyczuli na innych ludzi, na wszystkich ludzi. Doświadczycie, jak cierpienie już na tym świecie przeradza się w miłość. I wtedy pomyślicie o męce Chrystusa, która znajduje się w sercu waszej wiary. Zrozumiecie - co więcej - poznacie, odkryjecie ze zdumieniem, że jeżeli Bóg w swej sprawiedliwości i miłosierdziu mógł całkowicie pominąć drogę krzyżową, aby zbawić ludzi, to dla Bożej miłości objawionej w ludzkim ciele innej drogi nie było.
1 / 1