Wszystko za życie Jon Krakauer


Jon Krakauer

WSZYSTKO ZA ŻYCIE

Przełożyła Magdalena Jakóbczyk-Rakowska

Prószyński i S-ka,

Warszawa 1998

Tytuł oryginału: „Into the Wild”

Copyright © 1996 by Jon Krakauer All Rights Reserved

Tiumaczenia cytatów pochodzą z:

Jack London, „Bialy kief”, Iskry, 1953, tłum. Anna Trzeciakowska-Przedpełska

Jack London, „Zew krwi”, Iskry, 1974, tłum. Eleonora Romanowicz-Podoska

Borys Pasternak, „Doktor Żywago”, PIW 1990, tłum. Ewa Rojewska-Olejarczuk Jeffers,

John Robinson, „Wiersze”, PIW, 1968, ttum. Zygmunt Ławrynowicz

Pozostałe cytaty w przekładzie Magdaleny Jakobczyk-Rakowskiej

Zdjęcia na okładce:

Rex Interstock / East News

Opracowanie merytoryczne: Janina Rogalska

Redaktor techniczny: Barbara Wójcik

Łamanie: Ewa Wójcik

Korekta: Anna Sidorek

ISBN 83-7180-295-1

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

Druk i oprawa:

Opolskie Zakłady Graficzne SA

45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8-12

Dla Lindy

Od autora

W kwietniu 1992 roku miody człowiek z zamożnej rodziny ze W Wschodniego Wybrzeża pojechał autostopem na Alaskę i powę­drował samotnie w dzikie ostępy na północ od szczytu McKinley. Czte­ry miesiące później grupa myśliwych polujących na łosie znalazła jego rozkładające się ciało.

Wkrótce po tym odkryciu redakcja magazynu „Outside” poprosiła mnie o prześledzenie zagadkowych okoliczności śmierci chłopca. Nazy­wał się Christopher Johnson McCandless. Wychował się w bogatej dzielnicy Waszyngtonu, był świetnym studentem, doskonale wysporto­wanym.

Latem 1990, natychmiast po otrzymaniu dyplomu z odznaczeniem na Uniwersytecie Emory, McCandless znikł z horyzontu. Zmienił na­zwisko, wszystkie swoje oszczędności - dwadzieścia cztery tysiące do­larów - oddał na cele charytatywne, pozbył się samochodu i większo­ści swych rzeczy osobistych, spalił gotówkę, którą miał w portfelu. Rozpoczął zupełnie nowe życie na marginesie społeczeństwa, wędru­jąc po całej Ameryce Północnej w poszukiwaniu czystych transcen­dentnych doświadczeń. Rodzina nie miała pojęcia, co się z nim dzieje i gdzie się podziewa, póki nie natrafiono na jego szczątki.

Ponieważ miałem bardzo krótki termin, napisałem szybko arty­kuł, który opublikowano w styczniu 1993 roku, ale moje zafascynowa­nie postacią McCandlessa trwało jeszcze długo po tym, jak ten nu­mer „Outside” znikł z półek. Prześladowały mnie szczegóły śmierci głodowej młodego człowieka i jakieś nieokreślone podobieństwa wy­darzeń jego i mojego życia. Spędziłem ponad rok, odtwarzając krętą drogę, którą przebył do śmierci w ostępach Alaski. Śledziłem szcze­góły jego peregrynacji z zainteresowaniem graniczącym z obsesją. Starając się zrozumieć McCandlessa, zacząłem również zastanawiać się nad ogólniejszym problemem: fascynacją Amerykanów dzikimi terenami, nieodpartym urokiem niebezpiecznego życia dla niektó­rych młodych ludzi i nad skomplikowanymi, naładowanymi emocjami związkami ojców i synów. Wynikiem tego zawiłego dochodzenia jest właśnie ta książka.

Nie twierdzę, że jestem bezstronnym biografem. Dziwna historia McCandlessa poruszyła we mnie strunę, uniemożliwiającą beznamięt­ne potraktowanie jego tragedii. Starałem się - mam nadzieję, że skutecznie - minimalizować obecność autora. Ale winien jestem czy­telnikowi ostrzeżenie: przeplatam opowieść o McCandlessie fragmen­tami moich zapisków z młodości. Robię tak w nadziei, że moje osobiste doświadczenia rzucą jakieś światło na tajemniczą historię Chrisa McCandlessa.

Był młodzieńcem przeżywającym wszystko szalenie intensywnie, zatwardziałym idealistą, co nie ułatwia współcześnie egzystencji. Pozo­stając pod wpływem pisarstwa Lwa Tołstoja, podziwiał wielkiego pi­sarza za to, że potrafił porzucić uprzywilejowane życie w bogactwie i obracać się wśród nędzarzy. Podczas studiów McCandless zaczął praktykować ascetyzm i rygoryzm moralny Tołstoja do tego stopnia, że najpierw zdumiał, a potem przeraził swoich najbliższych. Kiedy ru­szył w gęstwinę Alaski, nie mógł mieć złudzeń, że wybiera się do kra­iny mlekiem i miodem płynącej. Wręcz przeciwnie, świadomie szukał ryzyka, niebezpieczeństw i tołstojowskich przeciwności losu. I z pew­nością znalazł je, aż w nadmiarze.

Trzeba jednak przyznać, że przez większą część czteromiesięcz­nych zmagań McCandless trzymał się nieźle. Gdyby nie jeden czy dwa pozornie nieistotne błędy, wyszedłby z lasów w sierpniu 1992 roku równie anonimowo, jak wkroczył w nie w kwietniu. Niestety, niewin­ne pomyłki przyniosły nieodwracalne skutki, jego nazwisko pojawiło się w tytułach kolorowych magazynów, a oszołomiona rodzina pozosta­ła ze strzępami bolesnej miłości.

Zdumiewająco wielu ludzi przejęło się historią życia i śmierci Chri­sa McCandlessa. W ciągu tygodni i miesięcy po opublikowaniu artyku­łu w „Outside” napłynęło więcej listów niż po jakimkolwiek innym artykule w historii magazynu. Korespondencja ta, jak należało się do­myślać, odzwierciedlała diametralnie różne poglądy: niektórzy czytelnicy podziwiali chłopaka za jego odwagę i ideały, inni grzmieli, że był nieodpowiedzialnym idiotą, wariatem, który zginął z powodu własnej arogancji i głupoty i nie zasługiwał na tyle uwagi ze strony mediów. Moje poglądy wkrótce się ujawnią, ale chciałbym, aby czytelnik mógł mieć własną opinię o Chrisie McCandlessie.

Jon Krakauer

Seattle

kwiecień, 1995

0x01 graphic

Rozdział 1

W GŁĘBI ALASKI

27 kwietnia, 1992

Pozdrowienia z Fairbanks! To moja ostatnia wiadomość dla ciebie, Wayne. Przyjechałem tu dwa dni temu. Trudno było złapać okazję w Yukonie. Ale w końcu dotarłem. Całą pocztę do mnie odsyłaj, proszę, do nadawców. To mo­że bardzo długo potrwać, nim wrócę na południe. Jeśli ta przygoda okaże się tragiczna i nigdy już nie dostaniesz listu ode mnie, chcę, żebyś wiedział, że jesteś wspaniałym czło­wiekiem. A teraz wkraczam w busz.

Alex

Kartka, którą dostał Wayne Westerberg

w Carthage, Dakota Południowa

Jim Gallien znajdował się sześć kilometrów za Fairbanks, kiedy zauważył stojącego w śniegu autostopowicza z uniesionym kciu­kiem, drżącego z zimna o szarym świcie Alaski. Mógł mieć osiemna­ście, najwyżej dziewiętnaście lat. Wyglądał bardzo przyjaźnie, choć z je­go plecaka wystawał karabin. Autostopowicz z półautomatycznym remingtonem to nie była postać, dla której zatrzymują się kierowcy w czterdziestym dziewiątym stanie. Gallien jednak zjechał na pobocze i kazał chłopakowi wsiadać. Autostopowicz wrzucił plecak na tył forda i przedstawił się jako Alex.

- Alex? - powtórzył kierowca, czekając na uzupełnienie.

- Po prostu Alex - odpowiedział młody człowiek, świadomie prze­milczając nazwisko.

Miał nie więcej jak metr siedemdziesiąt wzrostu, był szczupły, ale umięśniony, twierdził, że ma dwadzieścia cztery lata i pochodzi z Dako­ty Południowej. Chciał, żeby go podwieźć na skraj Parku Narodowego Denali, a tam wejdzie w głuszę, żeby ”przez parę miesięcy żyć darami natury”.

Gallien, który był elektrykiem, jechał do Anchorage, jakieś 380 ki­lometrów za Denali autostradą George Parks. Powiedział Aleksowi, że może go podrzucić, dokąd zechce. Plecak pasażera wydawał się ważyć zaledwie dwanaście czy trzynaście kilogramów, co uderzyło Galliena ja­ko wytrawnego myśliwego, człowieka lasu. Był niezwykle lekki, jak na kilkumiesięczny pobyt w dzikich ostępach, zwłaszcza wczesną wiosną.

- Nie mógł tam mieć tyle jedzenia i sprzętu, ile powinien facet za­brać na taką wyprawę - wspomina Gallien.

Wstało słońce. Gdy wyjechali z zalesionych terenów powyżej rzeki Tanana, Alex popatrzył na rozpościerające się ku południowi torfowi­ska. Gallien zaczął się zastanawiać, czy ma do czynienia z jednym z tych nawiedzonych z położonych bardziej na południe od Alaski sta­nów, którzy przyjeżdżają na północ, żeby przeżyć tajemnicze przygody, jak z Jacka Londona. Alaska stanowi od dawna magnes dla marzycieli i nieudaczników, którym się wydaje, że nietknięte przez człowieka po­łacie pogranicza zapełnią pustkę w ich życiu. Busz jednak nie zna lito­ści dla tęsknot i nadziei.

- Ludzie z zewnątrz - opowiada Gallien powoli, przeciągając samo­głoski - łapią pierwszy lepszy numer magazynu „Alaska”, przejrzą i myślą sobie: pojadę tam, będę żył darami natury i nareszcie znajdę swoje miejsce w życiu. Ale kiedy już się tu znajdą i naprawdę wejdą w dzikość, okazuje się, że nie jest dokładnie tak, jak pisano w magazy­nie. Rzeki są szerokie i rwące, komary zżerają żywcem. W wielu miej­scach nie ma zbyt dużo zwierzyny, na którą można polować. Życie na pustkowiu to nie piknik.

Z Fairbanks na skraj Parku Denali jechali dwie godziny. Im więcej rozmawiali, tym Alex wydawał się mniej stuknięty. Był bardzo sympa­tyczny i wykształcony. Zasypywał Galliena przemyślanymi pytaniami dotyczącymi drobnej zwierzyny, żyjącej w okolicy, i gatunków jagód, ja­kimi mógłby się żywić.

Mimo wszystko Gallien martwił się o niego. Alex przyznał, że jedy­nym pożywieniem, jakie zabrał, jest pięciokilogramowa torba ryżu. Je­go wyposażenie było nadzwyczaj skąpe, jak na ciężkie warunki leśnej głuszy, pokrytej jeszcze w kwietniu śniegiem. Miał tanie turystyczne buty, ani ocieplane, ani nieprzemakalne. Jego strzelba kaliber .22 nie wystarczyłaby do zabicia większego zwierzęcia, takiego jak łoś czy ka­ribu, które musiałby jeść, jeśli planował spędzić w terenie dłuższy czas. Nie miał siekiery, środków owadobójczych, butów na śnieg ani kompa­su. W nawigacji jedyną pomoc stanowić mogła postrzępiona mapa dro­gowa stanu, którą świsnął ze stacji benzynowej. Sto pięćdziesiąt kilo­metrów za Fairbanks szosa zaczyna się wspinać na podnóże Alaska Range. Gdy ciężarówka przejeżdżała most na rzece Nenana, Alex spoj­rzał na bystry prąd i wyznał, że boi się wody.

- Rok temu w Meksyku - powiedział kierowcy - byłem na oceanie na kanoe i omal nie utonąłem, kiedy nadszedł sztorm.

Nieco później Alex wyciągnął swą nędzną mapę i wskazał na prze­rywaną czerwoną linię, przecinającą drogę w pobliżu górniczego mia­steczka Healy. Była to trasa zwana Szlakiem Stampede; rzadko używa­na, na większości map drogowych Alaski nawet nie zaznaczona. Na mapie Aleksa przerywana linia wiła się na zachód od szosy Parks przez sześćdziesiąt parę kilometrów, potem znikała w środku dzikiego pust­kowia na północ od góry McKinley. Właśnie tam, jak oświadczył Alex swemu przewoźnikowi, miał zamiar dojść.

Gallien uważał, że pomysł autostopowicza jest fatalny, i wciąż na nowo starał się go odwodzić od tego planu.

- Mówiłem mu, że tam, dokąd się wybiera, trudno jest coś upolo­wać, że może wędrować całymi dniami, nim coś znajdzie. Kiedy to nie skutkowało, zacząłem go straszyć opowieściami o niedźwiedziach. Mó­wiłem mu, że dwudziestka dwójka niedźwiedzia grizzly może najwy­żej rozwścieczyć. Alex się tym nie przejmował.

- Wejdę na drzewo - powiedział.

Wyjaśniałem więc, że w tej części stanu drzewa wcale nie są takie duże i niedźwiedź mógłby taki mały świerczek zwalić bez trudu, ale on nie rezygnował. Miał odpowiedź na wszystko, co mu przedstawiałem jako wątpliwość.

Gallien zaproponował, że go podwiezie do Anchorage, kupi mu przyzwoity sprzęt i odwiezie z powrotem tam, gdzie Alex będzie chciał pójść.

- Nie, dziękuję - odpowiedział. - Poradzę sobie z tym, co mam. Gallien spytał, czy ma pozwolenie na polowanie.

- A na diabła - oburzył się. - Co to obchodzi rząd, czym ja się ży­wię. Pieprzę ich głupie przepisy.

Kiedy Gallien zapytał jeszcze, czyjego rodzice - albo ktoś z przyja­ciół - wiedzą, co planuje, i czy ktoś podniesie alarm, jeśli nie wróci w umówionym terminie, Alex odpowiedział spokojnie, że nie i że nie rozmawiał z nikim z rodziny od dwóch lat.

- Jestem absolutnie przekonany - zapewniał Galliena - że nie przy­darzy mi się nic, z czym nie poradziłbym sobie sam.

- Nie dawało się faceta przekonać - wspomina Gallien. - Był tak zdecydowany, naprawdę napalony; chciałoby się powiedzieć, oszalały. Nie mógł się doczekać, żeby tam dotrzeć i już ruszyć.

Trzy godziny drogi za Fairbanks zjechał z szosy i skierował swój po­jazd z napędem na cztery koła w ośnieżoną boczną drogę. Przez pierw­szych kilka kilometrów Szlak Stampede był dość wyraźny i prowadził między chatami rozrzuconymi wśród świerków i osik. Za ostatnią chat­ką z drewnianych belek droga nagle stała się rozmyta, zarośnięta ol­chami, zmieniła się w szlak ledwie widoczny.

Latem taka droga byłaby niewyraźna, ale przejezdna, teraz uniemoż­liwiała to gruba na pół metra warstwa rozmiękłego, wiosennego śniegu. Piętnaście kilometrów od szosy, w obawie, że utknie, jeśli pojedzie da­lej, Gallien zatrzymał ciężarówkę na grzbiecie maleńkiego wzniesienia. Na horyzoncie od południowo-zachodniej strony pobłyskiwały oblodzo­ne szczyty najwyższego pasma gór w Ameryce Północnej.

Alex upierał się, żeby dać Gallienowi zegarek, grzebień i wszyst­kie swoje pieniądze: osiemdziesiąt pięć centów drobiazgu.

- Nie chcę twoich pieniędzy - protestował kierowca - a zegarek już mam.

- Jeżeli nie weźmiesz, to go wyrzucę - radośnie odpowiedział Alex. - Nie chcę wiedzieć, która godzina, jaki dzień ani gdzie jestem. To wszystko nie ma znaczenia.

Nim chłopak wysiadł z pick-upa, Gallien sięgnął pod siedzenie, wy­ciągnął stare robocze gumowce i namówił go, żeby je wziął.

- Były na niego za duże - wspomina Gallien - ale powiedziałem, żeby założył dwie pary skarpet, to będzie mu przynajmniej trochę cie­plej i bardziej sucho.

- Ile jestem panu winien?

- Nie przejmuj się tym - odpowiedział kierowca i dał mu karteczkę ze swoim numerem telefonu, którą Alex schował starannie do nylono­wego portfela. -Jeżeli wyjdziesz z tego żywy, zadzwoń do mnie, to po­wiem ci, jak je oddać.

Żona Galliena dała mu na drugie śniadanie dwie zapiekanki z serem i tuńczykiem i paczkę chrupek, więc namówił młodego autostopowicza, żeby przyjął również jedzenie. Alex wyciągnął z plecaka aparat fotogra­ficzny i poprosił Galliena, żeby mu zrobił zdjęcie ze strzelbą na ramie­niu na początku trasy. Następnie, uśmiechając się szeroko, znikł na po­krytym śniegiem szlaku. Działo się to we wtorek, 28 kwietnia 1992 roku.

Gallien wrócił na szosę Parks i pojechał w stronę Anchorage. Kilka kilometrów dalej znajdowała się mała osada Healy, gdzie mieścił się posterunek Stanowej Policji Konnej. Chciał się zatrzymać i opowie­dzieć o Aleksie, ale rozmyślił się.

- Wydało mi się, że wszystko będzie w porządku - wyjaśnia. - Po­myślałem, że szybko zgłodnieje i wyjdzie na szosę. Tak zrobiłby każdy normalny człowiek.

0x01 graphic

Rozdział 2

SZLAK STAMPEDE

Jack London jest królem.

Alexander Supertramp

maj 1992

Napis na kawałku drewna, znalezionym w miejscu śmierci Chnsa McCandlessa

Ciemna puszcza jodłowa z obu stron okalała zastygły potok. Wiatr otrzepał ze śnieżnego puchu drzewa czarne i widmo­we w zmierzchu dnia. Głęboka cisza zaścieliła kraj. Ziemia wydawała się nieruchoma, półżywa jak rozpacz, opuszczona i zastygła. Nie był to już nawet wyraz smutku. Włóczył się ponad nią jak gdyby śmiech dziwaczny, stokroć bardziej niż smutek ponury; śmiech gorzki niby skrzywienie ust sfink­sa, przenikliwy jak mróz, nasiąkły okrucieństwem niewin­nej obojętności. Zwycięski, stłumiony uśmiech wszystkowie­dzących wieków nad przemijaniem i wysiłkiem życia. Dzikość. Brutalna dzikość Północy o sercu zastygłym.

Jack London,

„Biały Kieł”

„K Ta północnym skraju Alaska Range, nim nieforemne zwały szczytu J.N McKinley i otaczających go górek zetkną się z równiną Kantishna, rozciągają się niższe zbocza, zwane Outer Range, które wyglądają jak skotłowany koc na niepościelonym łóżku. Między kamiennymi gra­niami dwóch najbardziej odsuniętych na zewnątrz skarp Outer Range, ze wschodu na zachód przebiega szeroka na kilka kilometrów niecka, wyścielona mieszanką błotnistego torfu, gąszczem olch i cherlawymi świerczkami. Dnem tej doliny wije się Szlak Stampede; droga, którą Chris McCandless szedł w puszczę.

Szlak został oznakowany w latach trzydziestych przez legen­darnego na Alasce górnika nazwiskiem Earl Pilgrim, który w związ­ku z tym uważał, że trasa należy do niego. W roku 1961 spółka z Fa­irbanks, Yutan Construction ze stanu Alaska wygrała kontrakt na budowę na tym szlaku drogi, którą ciężarówki mogłyby wozić kruszec przez cały rok. Aby zapewnić swoim robotnikom mieszkanie, firma Yutan zakupiła trzy zdezelowane autobusy, wyposażyła je w polowe łóżka i proste piecyki i ustawiła w głuszy za traktorem na gąsienicach Caterpillar D-9.

Realizację projektu wstrzymano w 1963 roku. Zbudowano ostatecz­nie około osiemdziesięciu kilometrów drogi, ale nie wzniesiono mo­stów na rzekach, które przecinała, i wkrótce trasa stała się nieprze­jezdna z powodu topniejących śniegów i okresowych powodzi. Yutan ściągnął dwa autobusy z powrotem na autostradę. Trzeci pozostał mniej więcej w połowie szlaku jako schronienie dla myśliwych i trape­rów. W ciągu trzydziestu lat od zakończenia budowy większość drogi została zniszczona przez powodzie, wichury i żeremie bobrów, ale au­tobus wciąż stoi. Rozklekotany pojazd z lat czterdziestych zasłużonej marki International Harvester stoi czterdzieści kilometrów na zachód od Healy drogą powietrzną, rdzewiejąc na pogorzelisku obok Szlaku Stampede, tuż za granicą Parku Narodowego Denali. Brakuje mu sil­nika, kilka okien jest pękniętych, kilku nie ma wcale, a na podłodze walają się potłuczone butelki po whisky. Zniszczony napis informuje, że wehikuł był niegdyś własnością systemu Transportu Miejskiego Fairbanks, autobusem numer 142. W dzisiejszych czasach nie jest ni­czym niezwykłym, że nikt nie pojawia się w autobusie przez sześć czy siedem miesięcy, tymczasem na początku września 1992 roku sześć osób z trzech niezależnych grup znalazło się tego samego popołudnia w opuszczonym pojeździe.

W roku 1980 Park Narodowy Denali poszerzono, aby pomieściły się w jego granicach Wzgórza Kantishna i wysunięte na północ kordyliery Outer Range, ale pominięto część niskiego terenu zwanego Wolf Townships, który obejmuje początek Szlaku Stampede. Ponieważ ten pas o wymiarach jedenaście na trzydzieści metrów otacza z trzech stron chroniony obszar parku narodowego, żyje w nim niesłychana ob­fitość wilków, niedźwiedzi, karibu, łosi i innej dzikiej zwierzyny, co sta­nowi sekret starannie strzeżony przez miejscowych myśliwych i trape­rów, świadomych niezwykłości tej sytuacji. Gdy tylko rozpoczynają się jesienią polowania na łosie, grupka myśliwych wybiera się zwykle do starego autobusu obok rzeki Sushana, w odległości trzech kilometrów od granic parku.

Ken Thompson, właściciel warsztatu samochodowego w Ancho­rage, Gordon Samel, jego pracownik, i ich przyjaciel Ferdie Swanson, robotnik budowlany, wyruszyli w kierunku autobusu 6 września 1992 roku, aby podejść łosia. Niełatwo tam dotrzeć. Kilkanaście kilometrów za ulepszoną drogą Szlak Stampede krzyżuje się z Teklaniką, bystrym, lodowatym strumieniem, mętnym od polodowcowej glinki. Szlak scho­dzi na brzeg rzeki tuż nad przełomem, przez który Teklaniką wypływa, kipiąc białą pianą. Perspektywa przeprawy przez ten mleczny nurt odstrasza wielu ludzi od dalszej podróży.

Ale Thompson, Samel i Swanson, jako niepokorni Alaskańczycy, rozmiłowani są w jeżdżeniu pojazdami mechanicznymi tam, gdzie jeź­dzić nimi nie należy. Gdy dotarli do Teklaniki, przebadali brzeg, aż wy­patrzyli fragment z dość płytkimi kanałami i skierowali pojazdy wprost do wody.

- Pojechałem pierwszy - mówi Thompson. - Rzeka była szeroka, miała jakieś dwadzieścia trzy metry, i bardzo szybka. Mój dodge ma wysokie zawieszenie i napęd na cztery koła, wysokie prawie na metr, a woda sięgała mu pod maskę. W pewnej chwili myślałem już, że nie przejadę. Gordon z przodu swojej ciężarowy ma wciągarkę, która mo­że udźwignąć cztery tony, więc jechał tuż za mną, żeby mnie wyciąg­nąć, jakbym mu znikł z oczu.

Thompson przeprawił się szczęśliwie na drugą stronę, a za nim Sa­mel i Swanson. W przyczepach dwóch ciężarówek znajdowały się lek­kie pojazdy terenowe, jeden trzy-, a drugi czterokołowy. Zaparkowali ciężarówki na żużlowym pasie, wyładowali lżejsze, terenowe pojazdy i wyruszyli w kierunku autobusu. Po kilkuset metrach szlak zmienił się w serię sięgających im do piersi sadzawek bobrów. Trzej Alaskań­czycy, niezrażeni, wysadzili tamy bobrów dynamitem i osuszyli sadzaw­ki. Pojechali dalej skalistym dnem potoku przez gęstwinę olch. Było już późne popołudnie, kiedy w końcu dotarli do autobusu. Kiedy się tam znaleźli, zobaczyli, jak to określił Thompson, „faceta i dziewczynę z Anchorage stojących jakieś piętnaście metrów od autobusu, mocno przerażonych”. Żadne z nich nie było w środku autobusu, ale podcho­dzili wystarczająco blisko, żeby poczuć „okropny zapach dochodzący stamtąd”. Przy tylnym wejściu, na gałęzi olchy, w zastępstwie ostrze­gawczej chorągiewki wisiał czerwony, robiony na drutach ocieplacz na łydkę. Drzwi były uchylone i wisiała na nich kartka, wyrwana z powie­ści Gogola, na której starannymi, drukowanymi literami napisano no­tatkę bardzo niepokojącej treści:

SOS. Potrzebuję pomocy. Jestem ranny, bliski śmierci i za sła­by, żeby się stąd wydostać. Jestem zupełnie sam, to nie są żarty. Na miłość boską, pozostańcie tutaj, żeby mnie ratować. Wyszedłem zbierać jagody w pobliżu i wrócę wieczorem. Dziękuję, Chris McCandless. Sierpień?

Para z Anchorage była tak przejęta listem i odorem dochodzącym z wnętrza autobusu, że bała się wejść, więc Samel zmusił się do zaj­rzenia przez okno. Zobaczył strzelbę Remingtona, plastikowe pudełko nabojów, osiem czy dziewięć książek w tanich wydaniach, podarte dżin­sy, naczynia kuchenne i drogi plecak. Z tylu pojazdu, na koślawym łóż­ku leżał niebieski śpiwór, w którym znajdowało się coś lub ktoś, cho­ciaż Samel, jak opowiadał, nie miał pewności.

- Stanąłem na pieńku - mówi dalej Samel - wsunąłem rękę przez tylne okienko i potrząsnąłem śpiworem. Coś w nim było, ale ważyło niewiele. Dopiero jak podszedłem z drugiej strony i zobaczyłem wy­stającą głowę, wiedziałem już na pewno, co to jest.

Chris McCandless nie żył od dwóch i pół tygodnia. Samel, człowiek zdecydowany, postanowił natychmiast ewakuować ciało. Jednakże ani na ich małych pojazdach, ani na terenowym motorze pary z Anchorage nie było miejsca, by je ułożyć. Wkrótce na scenie pojawiła się szósta osoba, myśliwy z Healy, nazwiskiem Butch Killian. Ponieważ przyje­chał argo, ośmiokołowym pojazdem w rodzaju amfibii, poproszono go, żeby przewiózł szczątki, ale odmówił, twierdząc, że jest to zadanie dla Stanowej Policji Konnej Alaski.

Killian, górnik, który pracował również jako technik medyczny w Ochotniczej Straży Pożarnej Healy, miał przy sobie krótkofalówkę. Kiedy nie udawało mu się porozumieć z miejsca, w którym się znajdowali, cofnął się kilka kilometrów w kierunku szosy i tuż przed zapad­nięciem zmroku zdołał nawiązać kontakt z operatorem w elektrowni w Healy.

- Nadaję komunikat - zameldował. - Tu Butch. Zawołaj policjan­tów. Tu w autobusie koło rzeki Sushana leży człowiek. Wygląda, że od jakiegoś czasu nie żyje.

Następnego ranka o wpół do dziewiątej helikopter policyjny wylądo­wał z hałasem tuż obok autobusu, wznosząc tumany kurzu i liści osiki. Policjanci pobieżnie przejrzeli pojazd i okolicę w poszukiwaniu śladów przestępstwa i odjechali, zabierając ze sobą szczątki McCandlessa, apa­rat z pięcioma rolkami wykorzystanych filmów, list z SOS i dziennik spisany w 113 enigmatycznych hasłach na ostatnich dwóch stronach przewodnika do roślin jadalnych, a dotyczący końcowych tygodni ży­cia młodego człowieka.

Ciało odwieziono do Anchorage, gdzie przeprowadzono sekcję zwłok w Naukowym Laboratorium Wykrywania Zbrodni. Szczątki były w takim stanie rozkładu, że sprawiało trudność dokładne określenie, kiedy McCandless zmarł, ale nie znaleziono śladów poważniejszych obrażeń wewnętrznych lub złamanych kości. Na ciele nie pozostało ani odrobiny tłuszczu, a mięśnie prawie zanikły w ciągu kilku dni czy tygo­dni, poprzedzających śmierć. Podczas sekcji szczątki McCandlessa wa­żyły nieco powyżej trzydziestu kilogramów. Jako najbardziej prawdo­podobną przyczynę śmierci podano zagłodzenie.

Pod notatką SOS widniał odręczny podpis McCandlessa, a na zdję­ciach, gdy je wywołano, było wiele autoportretów. Ponieważ jednak zmarły nie miał żadnych dowodów tożsamości, władze nie wiedziały, kim był, skąd pochodził i dlaczego znalazł się w autobusie, w środku Alaski.

Rozdział 3

CARTHAGE

Pragnąłem ruchu, a nie spokojnie toczącej się egzystencji. Pragnąłem podniety i niebezpieczeństwa, i okazji do poświę­cenia się dla miłości. Czułem w sobie nadmiar energii, któ­ra nie miała ujścia w naszym spokojnym życiu.

Lew Tołstoj,

„Szczęście rodzinne”

Fragment zaznaczony w jednej z książek znalezionych przy szczątkach Chrisa McCandlessa

Nie można zaprzeczyć, że zawsze nas uskrzydla stan, w któ­rym nie jesteśmy niczym skrępowani. Kojarzy nam się z ucieczką od historii, uciemiężenia, prawa i przykrych zo­bowiązań, z absolutną wolnością, a droga do tego zawsze prowadziła na zachód.

Wallace Stegner

„The American West as Living Space”

Carthage w Dakocie Południowej ma 274 mieszkańców i jest os­pałą osadą domków pokrytych szalówką, małych ogródeczków i zniszczonych ceglanych magazynów, wznoszących się nieśmiało na olbrzymich północnych równinach. Rzędy majestatycznych topoli ocie­niają sieć uliczek, rzadko nawiedzanych przez pojazdy. W miasteczku jest jeden sklep spożywczy, jeden bank, stacja benzynowa i samotny bar Cabaret, gdzie siedzi Wayne Westerberg, popijając koktajl, żując słodkie cygaro i wspominając dziwnego młodego człowieka, którego znał jako Aleksa.

Na wyłożonych boazerią ścianach Cabaretu wiszą rogi jelenie, re­klamy piwa Old Milwaukee i ckliwe obrazki, przedstawiające odlot dzikiego ptactwa. Nad grupkami farmerów w roboczych kombinezo­nach i zakurzonych czapkach, o twarzach równie znużonych jak twa­rze górników, unoszą się smużki dymu papierosowego. Mówią krót­kimi, rzeczowymi zdaniami, wyrażają niepokój z powodu zmiennej pogody i zbyt mokrych do ścinania słoneczników, a ponad ich głowa­mi bezgłośnie miga na ekranie telewizora szydercze oblicze Rossa Perota. Za osiem dni naród wybierze na prezydenta Billa Clintona. Minęły prawie dwa miesiące od znalezienia na Alasce ciała Chrisa McCandlessa.

- Alex to pijał - mówi Westerberg, marszcząc się i grzechocząc lo­dem w szklance z white russian. - Siadał tutaj, przy końcu baru, i opo­wiadał nam te zdumiewające historie ze swoich podróży. Mógł tak ga­dać godzinami. Sporo ludzi z miasteczka polubiło Aleksa. Szkoda, że tak głupio skończył.

Westerberg, energiczny mężczyzna o szerokich barach, z czarną ko­zią bródką, jest właścicielem jednego elewatora zbożowego w Cartha­ge i drugiego kilka kilometrów za osadą; co roku zbiera załogę, która obsługuje żniwa na północ od Teksasu, aż po granicę kanadyjską. Je­sienią 1990 roku kończył sezon w północno-środkowej Montanie, zbie­rając jęczmień dla Coors and Anheuser-Busch. Po południu 10 wrze­śnia, po zakupie części do uszkodzonego kombajnu, zatrzymał się, żeby zabrać autostopowicza, miłego dzieciaka, który powiedział, że nazywa się Alex McCandless. Był niewysoki, żylasty, o typowej sylwetce wę­drownego robotnika. Coś niezwykłego wyzierało z jego oczu, żywych i ciemnych, nasuwających przypuszczenie, że miał jakichś egzotycz­nych przodków; może greckich, może indiańskich. Był też w nich wy­raz takiej dziecięcej ufności, że Westerberg natychmiast zapragnął wziąć go pod swoje skrzydła. „Wygląda na wrażliwca, którym kobiety bardzo się przejmują”, pomyślał Westerberg. Miał niezwykle elastycz­ną twarz: mogła być zgaszona i bez wyrazu, a za moment rozpromienić się w szerokim uśmiechu, przy którym obnażały się nieco końskie zę­by. Był krótkowidzem i nosił okulary w metalowej oprawce. Wyglądał na głodnego.

Dziesięć minut po zabraniu Aleksa Westerberg zatrzymał się w miasteczku Ethridge, żeby oddać paczkę znajomemu.

- Kolega poczęstował nas obu piwem - wspomina Westerberg -i zapytał chłopaka, od jak dawna nie jadł. Alex przyznał się, że od dwóch dni, bo jakoś skończyły mu się pieniądze. Słysząc to, żona mo­jego przyjaciela przygotowała mu obfity obiad, który natychmiast po­chłonął, po czym zasnął z głową na stole.

McCandless powiedział Westerbergowi, że chce się dostać do Saco Hot Springs, trzysta osiemdziesiąt kilometrów na wschód autostradą U.S. Highway 2, bo słyszał o tej miejscowości od jakichś napotkanych po drodze „gumowych trampów” (to znaczy podróżnych posiadających środek lokomocji, w odróżnieniu od „skórzanych trampów”, którzy musieli korzystać z autostopu lub wędrować pieszo).

Westerberg odparł, że może go podwieźć tylko kilkanaście kilome­trów, bo potem skręca na północ w kierunku Sunburst, gdzie ma przyczepę w pobliżu pól, na których prowadzi żniwa. Nim zjechał na pobo­cze, żeby wysadzić McCandlessa, zrobiło się wpół do jedenastej wie­czorem i lało.

- Jezu - powiedział kierowca - nie chciałbym cię tu zostawiać w tym cholernym deszczu. Masz śpiwór, więc może byś tak pojechał ze mną do Sunburst i przenocował w przyczepie?

McCandless został z Westerbergiem przez trzy dni, wyjeżdżając co­dziennie z jego pracownikami w pole, po którym jeździli ciężkimi kom­bajnami wśród oceanu złocistych, dojrzałych kłosów. Nim Westerberg i McCandless się rozstali, przedsiębiorca powiedział chłopakowi, że może się do niego zgłosić w Carthage, jeśli kiedykolwiek będzie szu­kał pracy.

- Minęły najwyżej dwa tygodnie i Alex pojawił się w mieście - wspomina Westerberg. Zatrudnił go przy elewatorze i wynajął mu ta­ni pokój w jednym z dwóch domów, których był właścicielem. - Dawa­łem robotę różnym autostopowiczom - ciągnie Westerberg. - Więk­szość z nich nie nadawała się do tego, nie chciało im się pracować. Z Aleksem była zupełnie inna historia. To najlepszy pracownik, jakie­go widziałem. Jakakolwiek by była praca, on ją wykonał. Czy to była ciężka fizyczna robota, czy wybieranie zgniłego ziarna i zdechłych szczurów z dna dołu, najbrudniejsze zajęcie, po którym nikt by cię nie poznał. I nigdy nie przerwał w połowie. Jeżeli jakąś pracę zaczął, to ją skończył. Traktował to jak nakaz moralny. Narzucał sobie bardzo wyso­kie standardy etyczne.

- Od razu było widać, że Alex jest inteligentny - wspomina Wester­berg, sącząc trzecią szklaneczkę. - Dużo czytał. Używał mądrych słów. Może dlatego wpędził się w to wszystko, że za dużo myślał. Czasami za bardzo chciał zrozumieć ten świat, zastanawiał się, dlaczego ludzie często są dla siebie tacy źli. Parę razy próbowałem mu powiedzieć, że to błąd - tak głęboko w to wszystko włazić - ale on był uparty. Alex musiał mieć absolutnie właściwą odpowiedź, zanim przeszedł do następnej sprawy.

W którymś momencie Westerberg odkrył z formularzy podatko­wych, że prawdziwe imię McCandlessa brzmiało Chris, a nie Alex.

- Nigdy mi nie wyjaśnił, dlaczego zmienił imię - mówi dalej We­sterberg. - Z tego, co powiedział, można było się domyślić, że coś się nie układało między nim a rodziną, ale nie lubię mieszać się do czyichś spraw, więc nie pytałem.

Jeśli McCandless czuł się obco z rodzicami i rodzeństwem, to zna­lazł wspólnotę zastępczą w osobach Westerberga i jego pracowników, z których większość mieszkała wraz z nim w domu Westerberga w Carthage; w prostym, dwukondygnacyjnym budynku w stylu królowej Anny, położonym kilka przecznic od centrum, z górującą nad wszyst­kim topolą, która rosła przed domem. Panował tam swobodny, towa­rzyski styl życia. Czterech lub pięciu mieszkańców gotowało po kolei dla wszystkich, razem chodzili pić i razem, choć bez większego suk­cesu, uganiali się za dziewczynami.

McCandless szybko pokochał Carthage. Podobał mu się panujący w osadzie zastój, plebejskie obyczaje, bezpretensjonalny wygląd. Odpo­wiadało mu to, że położona jest na uboczu, z dala od głównych traktów. Tej jesieni nawiązał trwałą przyjaźń z miasteczkiem i Wayne'em Westerbergiem. Gospodarz, liczący trzydzieści parę lat, został jako chło­piec przywieziony do Carthage przez swych przybranych rodziców. Jest człowiekiem renesansowym: farmerem, spawaczem, biznesmenem, maszynistą, mechanikiem, licencjonowanym pilotem, programistą komputerowym, specem od elektroniki i naprawy gier telewizyjnych. Krótko przed poznaniem McCandlessa jeden z jego talentów przyspo­rzył mu kłopotów z prawem.

Westerberg został wciągnięty w sprzedaż i produkcję „czarnych skrzynek”, które nielegalnie odkodowywały programy telewizji sateli­tarnej, co pozwalało ludziom na oglądanie ich bez opłat. FBI coś wy­węszyła, zastawiła pułapkę i aresztowano go. Skazano i jakieś dwa ty­godnie po przybyciu McCandlessa do Carthage, 10 października 1990 roku, Wayne zaczął odsiadywać w Sioux Falls czteromiesięczny wyrok. Bez Westerberga zabrakło dla McCandlessa pracy w elewatorze, więc 23 października, wcześniej, niż zapewne planowałby w innych okolicz­nościach, chłopak wyjechał z miasteczka i powrócił do swego koczow­niczego trybu życia.

Ale jego przywiązanie do Carthage pozostało bardzo silne. Przed wy­jazdem podarował Westerbergowi cenne wydanie „Wojny i pokoju” z 1942 roku. Na stronie tytułowej napisał dedykację: Przekazane Wayne'owi Westerbergowi od Alexandra. Październik, 1990. Słuchaj Pierre'a. (Chodzi o protagonistę i alter ego Tołstoja, Pierre'a Bezuchowa, wątpią­cego altruistę z nieprawego łoża). McCandless był w kontakcie z Westerbergiem; przemierzając Zachód, dzwonił lub pisał do Carthage co miesiąc czy dwa. Pocztę przesyłano mu na adres Westerberga, a wszyst­kim spotkanym ludziom mówił, że pochodzi z Dakoty Południowej.

W rzeczywistości wychowywał się w bardzo dobrych warunkach w Annandale, w stanie Wirginia. Jego ojciec, Walt, jest znanym inżynierem; pracował dla NASA i Hughes Aircraft w latach sześćdziesią­tych i siedemdziesiątych; projektował między innymi systemy radaro­we dla promów kosmicznych. W roku 1978 Walt założył własną małą, ale dobrze prosperującą, firmę konsultingową User Systems, Incorpo­rated. Partnerem w tym przedsięwzięciu była matka Chrisa, Billie. W rodzinie wychowało się ośmioro dzieci: młodsza siostra Carine, z którą Chris odczuwał silne więzi, i sześcioro przyrodniego rodzeństwa z pierwszego małżeństwa Walta.

W maju 1990 roku Chris ukończył z bardzo wysoką średnią Uniwersytet Emory w Atlancie, gdzie wydawał studenckie pismo „The Emory Wheel”, w którym również pisał. Specjalizował się w historii i antropo­logii. Proponowano mu członkostwo prestiżowej organizacji studenc­kiej Phi Beta Kappa, lecz odmówił, twierdząc, że tytuły i zaszczyty nie mają znaczenia. Ostatnie dwa lata jego studiów opłacano z funduszu czterdziestu tysięcy dolarów, jakie zostawił mu przyjaciel rodziny. Kiedy kończył, pozostały jeszcze dwadzieścia cztery tysiące dolarów i ro­dzice sądzili, że wykorzysta je na studia prawnicze. „Myliliśmy się” - przyznaje ojciec.

Kiedy Walt, Billie i Carine pojechali do Atlanty na uroczyste wręczenie dyplomów, nie wiedzieli, że wkrótce Chris ofiaruje wszystkie swoje pieniądze na OXFAM, organizację charytatywną zajmującą się walką z głodem. Uroczysta ceremonia odbyła się w sobotę, 12 maja. Rodzina wysłu­chała długiego przemówienia, wygłoszonego przez panią sekretarz pra­cy, Elizabeth Dole, a następnie Billie zrobił zdjęcia uśmiechniętemu Chrisowi, idącemu przez estradę, aby odebrać swój dyplom.

Nazajutrz obchodzono Dzień Matki. Chris dał mamie czekoladki, kwiaty i sentymentalną pocztówkę. Zdumiała się i bardzo wzruszyła, gdyż był to pierwszy prezent od syna od ponad dwóch lat. Oznajmił wtedy rodzicom, że dla zasady nie będzie odtąd przyjmował ani dawał prezentów. Tuż przed dyplomem zrobił im wymówkę, że wystąpili z propozycją zakupienia mu nowego samochodu jako nagrody i chcieli dołożyć pieniędzy na jego studia prawnicze, gdyby jego fundusz okazał się niewystarczający. Uznał, że ma przecież bardzo dobry samochód, swojego ukochanego datsuna B210 z 1982 roku, nieco przerdzewiałe­go, ale technicznie sprawnego, z przebiegiem 205 000 kilometrów.

Nie mogę uwierzyć, że chcą mi kupić samochód - skarżył się w liście do Carine - i sądzą, że im pozwolę zapłacić za moją szko­łę prawniczą, jeżeli miałbym tam pójść... Mówiłem im milion razy, że mam najlepszy samochód na świecie, samochód, którym zjeź­dziłem cały kontynent od Miami do Alaski, samochód, z którym na tych tysiącach kilometrów nigdy nie miałem najmniejszego proble­mu, samochód, którego bym nigdy nie sprzedał, samochód, do któ­rego jestem bardzo przywiązany - a do nich nie dociera to, co mó­wię, i myślą, że przyjmę od nich nowe auto! Muszę bardzo uważać, żeby w przyszłości nie akceptować żadnych prezentów od nich, bo pomyślą, że kupili sobie mój szacunek.

Chris nabył używanego żółtego datsuna pod koniec ogólniaka i od tego czasu, kiedy tylko były jakieś wolne dni w szkole, wybierał się sa­motnie na długie wyprawy; również w weekend, kiedy rodzice przyje­chali na jego uroczyste odebranie dyplomu, wspomniał coś, że to lato też spędzi w drodze. Dokładniej powiedział to tak:

- Myślę, że na jakiś czas zniknę.

Wtedy żadne z rodziców nie potraktowało tego jako zapowiedzi zda­rzeń, chociaż Walt delikatnie upomniał syna, mówiąc:

- Hej, tylko pamiętaj się z nami zobaczyć, nim wyruszysz.

Chris uśmiechnął się i jakby kiwnął głową, a Walt i Billie potrakto­wali to jak obietnicę, że odwiedzi ich w Annandale, i pożegnali się.

Pod koniec czerwca Chris przysłał im z Atlanty kopię swego ostat­niego świadectwa: piątki z „Apartheidu i społeczeństwa południowo­afrykańskiego” oraz „Historii myśli antropologicznej” i piątka minus ze „Współczesnej polityki afrykańskiej i kryzysu żywnościowego w Afryce”. Dołączył krótki liścik:

Przesyłam kopię mojego ostatniego świadectwa. Ze stopniami wszystko poszło dobrze i wylądowałem z bardzo wysoką ogólną średnią. Dzięki za zdjęcia, maszynkę do golenia i pocztówkę z Pa­ryża. Chyba wam się tam rzeczywiście podobało. Musiało być bar­dzo fajnie.

Dałem Lloydowi (najbliższy przyjaciel z Emory) jego zdjęcie; był bardzo wdzięczny, bo nie miał żadnej fotografii z wręczenia dy­plomu.

Nic specjalnego się nie dzieje, ale zaczyna być tu naprawdę go­rąco i wilgotno. Pozdrówcie wszystkich ode mnie.

Była to ostatnia wiadomość, jaką ktokolwiek z rodziny Chrisa od niego dostał.

Podczas swego ostatniego roku w Atlancie Chris mieszkał poza te­renami uniwersytetu, jak mnich, w małym pokoju wyposażonym w zasadzie tylko w cienki materac na podłodze, skrzynki po butelkach i stół. Utrzymywał tam nienaganny porządek, jak w koszarach. I nie miał te­lefonu, więc rodzice nie mogli do niego zadzwonić.

Ponieważ na początku sierpnia wciąż nie mieli od niego wiadomo­ści, od czasu tego liściku ze stopniami, zdecydowali wsiąść do samo­chodu i pojechać do Atlanty odwiedzić go. Kiedy znaleźli się pod jego mieszkaniem, było puste, a na oknie przyklejono napis Do wynajęcia. Administrator powiedział, że Chris wyprowadził się pod koniec czerw­ca. Kiedy Walt i Billie wrócili do domu, dostali cały stos listów, które wysłali tego lata do syna.

- Najwidoczniej Chris poinstruował pocztę, żeby przechowała je do 1 sierpnia, byśmy się nie zorientowali, że coś jest nie w porządku -opowiada Billie. - Byliśmy bardzo, bardzo zmartwieni.

Chrisa już wtedy dawno nie było w Atlancie. Pięć tygodni wcześniej załadował cały dobytek do swego małego samochodu i ruszył na za­chód, bez żadnego planu. Wyprawa miała być odyseją, w najpełniej­szym znaczeniu tego słowa, podróżą z eposu, która zmienia wszystko. Wydawało mu się, że ostatnie cztery lata spędził na wypełnianiu ab­surdalnego i uciążliwego obowiązku - ukończeniu uczelni. Nareszcie poczuł się niczym nieskrępowany, wyzwolony od ciasnego świata ro­dziców i rówieśników, świata abstrakcji, bezpieczeństwa i dóbr mate­rialnych, świata, w którym czuł się odcięty od pulsującego nurtu czy­stej egzystencji.

Wyjeżdżając z Atlanty na Zachód, miał zamiar znaleźć dla siebie zu­pełnie nowy styl życia, który pozwoliłby się zanurzyć w niedostępnych mu dotąd doświadczeniach. Aby symbolicznie podkreślić pełne zerwa­nie z dotychczasowym życiem, postanowił, że nie nazywa się odtąd Chris McCandless, ale Alexander Supertramp, pan swego losu.

0x01 graphic

Rozdział 4

DERITAL WASH

Pustynia jest miejscem objawienia, genetycznie i fizjologicz­nie człowiekowi obcym, uczuciowo surowym, estetycznie abstrakcyjnym, historycznie wrogim... Jej formy są odważne i sugestywne. Umysł jest atakowany światłem i przestrze­nią, obezwładniany suszą, gorącem, wiatrem. Pustynne nie­bo jest wszechobejmujące, majestatyczne, straszne. Winnych krajobrazach horyzont bywa poszarpany lub zamglony. Tu­taj, wraz z częścią, którą mamy nad głową, widnokrąg jest obszerniejszy niż na pofałdowanych czy zalesionych tere­nach... Na nieosłoniętym niebie chmury wydają się potęż­niejsze, odzwierciedlają rzeźbę ziemi wklęśniętym spodem. Kanciastość form pustynnych stwarza z chmur i lądu mo­numentalną architekturę...

Na pustynię wędrują prorocy i pustelnicy; przez pustynię idą pielgrzymi i wygnańcy. Tu właśnie przywódcy wielkich reli­gii szukali terapeutycznych i duchowych wartości. Samotni; nie, aby uciec, lecz by odnaleźć rzeczywistość.

Paul Shepard,

„Man in the Landscape:

A Historic View of the Esthetics of Nature”

Mak niedźwiedzia łapa, Arctomecon californica, jest dzikim kwia­tem spotykanym w samotnym zakątku pustyni Mojave i nigdzie indziej na świecie. Późną wiosną rozkwita delikatnym, złocistym kwie­ciem, lecz przez większość roku roślina zwija się niepozornie na wysu­szonej ziemi. Arctomecon californica jest rośliną na tyle rzadką, że za­liczono ją do zagrożonych gatunków. W październiku 1990 roku, ponad trzy miesiące od wyjazdu Chrisa McCandlessa z Atlanty, pracownik parku narodowego nazwiskiem Bud Walsh został wysłany na tereny rekreacyjne w okolicy jeziora Mead, aby zliczyć maki niedźwiedzie ła­py i przekonać rząd federalny, jakie to rzadkie rośliny.

Arctomecon californica rośnie tylko na gipsowej glebie, jakiej jest sporo na południowym brzegu jeziora Mead, więc tam zaprowadził Walsh grupę strażników parku dla przeprowadzenia botanicznego re­manentu. Zjechali z Temple Bar Road, przedarli się trzy kilometry bez­drożem wzdłuż koryta Derital Wash, zaparkowali na brzegu jeziora i za­częli się wspinać stromą krawędzią koryta po kruchej gipsowej ściance.

Po kilku minutach, gdy byli już prawie na górze, jeden ze strażników zatrzymaj się, żeby odetchnąć, i spojrzał w dół.

- Hej! Spójrzcie no tam na dół! - zawołał. - Co to jest, do diabla? Na skraju wysuszonego koryta rzeki, w gąszczu, nieopodal miejsca, w którym zaparkowali, pod ciemnobrązową plandeką znajdował się ja­kiś duży przedmiot. Kiedy strażnicy zdjęli płachtę, zobaczyli starego, żółtego datsuna bez tablic rejestracyjnych. Na przedniej szybie przy­klejono kartkę: To gówno jest porzucone. Komu się udaje wydostać, mo­że sobie wziąć.

Drzwiczki nie były zamknięte na klucz; podłogi pokryte błotem, za­pewne po ostatnim wezbraniu wód. Walsh zajrzał do środka i znalazł tam gitarę Gianiniego, rondel, w którym pozostawiono 4,93 dolara w drobniakach, piłkę nożną, torbę na śmieci pełną używanych ubrań, wędkę z kołowrotkiem, nową elektryczną golarkę, harmonijkę, kabel­ki do akumulatora, ponad dziesięć kilogramów ryżu, a w schowku na rękawiczki - kluczyki od stacyjki.

Strażnicy przeszukali otoczenie, „czy nie ma czegoś podejrzane­go”, jak to ujął Walsh, i odjechali. Po pięciu dniach do porzuconego po­jazdu przyjechał inny strażnik parku, bez trudu uruchomił silnik z pomocą swojego akumulatora i oddalił się do stacji obsługi technicznej parku narodowego w Tempie Bar.

- Pędził nim prawie sto na godzinę - wspomina Walsh. - Mówił, że jechało się jak rajdowym.

Starając się odnaleźć właściciela samochodu, strażnicy wysłali wia­domość do odpowiednich agencji organów ścigania i prowadzili badanie danych komputerowych w stanach południowo-wschodnich, żeby sprawdzić, czy datsun o tym numerze identyfikacyjnym nie był noto­wany w związku z jakimś przestępstwem. Nic nie znaleziono.

Krok za krokiem udało im się, po odczytaniu seryjnego numeru podwozia, trafić do Korporacji Hertza, pierwotnego właściciela po­jazdu. Dowiedzieli się, że został on sprzedany wiele lat temu, jako samochód używany, i nie są obecnie zainteresowani jego odzyska­niem.

Och, wspaniale, pomyślał sobie Walsh. Prezent od bogów szosy -taki samochód będzie świetną przykrywką przy obławach na handla­rzy narkotyków. I tak się rzeczywiście stało. Przez następne trzy lata służba parkowa używała datsuna do kontrolowanych zakupów narko­tyków, co doprowadziło do licznych aresztowań w tej - znanej z prze­stępstw - okolicy wypoczynkowej, łącznie z zatrzymaniem dealera raetamfetaminy handlującego na wielką skalę z przyczepy, zaparkowanej w pobliżu Bullhead City.

- Jeszcze teraz dużo jeździmy tym starym samochodem - z dumą oświadcza Walsh w dwa i pół roku po znalezieniu datsuna. - Wystar­czy dolać do niego benzyny za parę dolarów i będzie jeździł cały dzień. Niezawodny. Tak się zastanawiałem, dlaczego nigdy nikt się po niego nie zgłosił.

Datsun należał oczywiście do Chrisa McCandlessa. Po wyjeździe z Atlanty w kierunku zachodnim dotarł 6 lipca do Narodowego Terenu Rekreacyjnego nad jeziorem Mead, jadąc ostro kręconą drogą. Nie zwa­żając na ostrzeżenia, że zjeżdżanie z głównej drogi jest surowo zabro­nione, skierował datsuna w szerokie, piaszczyste koryto wyschniętego strumienia. Przejechał nim około trzech kilometrów na południowy brzeg jeziora. Temperatura dochodziła do 50 stopni Celsjusza. Przed nim rozciągała się połyskująca w upale pustynia. Wśród szałwi, rzepów i komicznie rozbiegających się jaszczurek Mccandless rozłożył namiot w wątłym cieniu tamaryszka i upajał się nowo odkrytą wolnością. Derital Wash ciągnie się jakieś osiemdziesiąt kilometrów od jeziora Mead aż do gór na północ od Kingman. Większą część roku potok jest suchy jak kamień. Ale podczas upalnych letnich miesięcy potwornie rozgrza­ne powietrze unosi się ze spalonej ziemi, jak pęcherzyki gotującej się w czajniku wody, i pędzi w niebo prądem konwekcyjnym. Często po­wstają wtedy cumulonimbusy, kłębiaste, deszczowe chmury, które po­trafią unosić się dziesięć kilometrów ponad Mojave. Dwa dni po tym, jak Mccandless rozłożył obóz nad jeziorem Mead, na popołudniowym niebie pojawiła się ściana gęstych chmur burzowych i nad doliną Derital zaczęło lać.

McCandless biwakował na brzegu strumienia, kilka metrów powy­żej głównego nurtu, więc kiedy z wyżej położonych terenów zaczęła spływać brązowa woda, zdążył zwinąć namiot i zebrać swój dobytek, aby go uratować przed porwaniem przez prąd. Nie miał jednak gdzie usunąć samochodu, bo jedyny wyjazd prowadził teraz przez spienioną rzekę. Okazało się, że spływająca woda nie miała dość siły, by porwać samochód albo trwale go uszkodzić, ale zamókł silnik, więc kiedy Chris próbował później z niecierpliwością go uruchomić, wyładował akumu­lator. Wtedy już absolutnie nie udało się datsuna ruszyć. Gdyby chciał wyprowadzić samochód na szosę, musiałby pójść do strażników, któ­rzy zadaliby mu niewygodne pytania: przede wszystkim, dlaczego zi­gnorował zakaz i wjechał w koryto strumienia? Czy zdaje sobie sprawę z tego, że rejestracja samochodu przestała być ważna ponad dwa lata temu? Czy wie, że również jego prawo jazdy straciło już ważność, a sa­mochód jest nieubezpieczony?

Prawdziwe odpowiedzi na te pytania nie byłyby dobrze przyjęte przez strażników parku. McCandless mógłby próbować wyjaśnić, że kieruje się przepisami wyższego rzędu, że jako świeży wyznawca Henry'ego Davida Thoreau traktuje jak Biblię jego esej „On the Duty of Civil Disobedience”(„O obowiązku nieposłuszeństwa społecznego”) i uznaje za swój nakaz moralny lekceważyć prawa stanowe. Było jed­nak nieprawdopodobne, by przedstawiciele rządu federalnego podzie­lali jego punkt widzenia. Będzie musiał wykłócać się z biurokratami, spisywać przeróżne dokumenty i płacić kary. Z pewnością skontaktują się z jego rodzicami. Może jednak tego wszystkiego uniknąć. Może po prostu zostawić datsuna i kontynuować swą odyseję pieszo. I tak wła­śnie postąpił.

Zamiast czuć się przygnębiony takim obrotem sprawy, McCandless był uszczęśliwiony. Zalanie stało się okazją do pozbycia się niepotrzeb­nego bagażu. Ukrył samochód najlepiej, jak potrafił, pod brązową plan­deką, zdjął tablice rejestracyjne Wirginii i schował je. Swojego winche­stera do polowania na sarny zakopał wraz z innymi rzeczami, które może kiedyś będzie chciał odzyskać. Wtedy w geście, z którego zarów­no Thoreau jak i Tołstoj mogliby być dumni, ułożył w stosik na piasku wszystkie swoje papierowe pieniądze - jedynki, piątki i dwudziestki -i przyłożył zapałkę. Sto dwadzieścia trzy dolary w legalnej walucie zmieniły się błyskawicznie w popiół i dym.

Wiemy o tym wszystkim stąd, że McCandless udokumentował fotograficznie spalenie pieniędzy i dalsze wydarzenia, a pamiętnik-album ze zdjęciami zostawił na przechowanie u Wayne'a Westerberga. Chociaż ton dziennika, pisanego w trzeciej osobie, jest trochę napu­szony i nienaturalny, oscylujący w kierunku melodramatu, dostępne dowody wskazują, że nie przeinaczał faktów; prawdomówność stano­wiła jego credo, do którego podchodził bardzo poważnie.

Po załadowaniu reszty swego dobytku do plecaka Chris wyruszył 10 lipca na pieszą wędrówkę wokół jeziora Mead. Okazało się to, jak pisze w dzienniku, kolosalną pomyłką... Lipcowa temperatura może do­prowadzić do delirium. Dostał udaru słonecznego i cudem, z pomocą jakiejś flagi, udało mu się zatrzymać kogoś pływającego łodzią po je­ziorze, kto dowiózł go do przystani Callville Bay; stąd udało mu się za­brać autostopem do autostrady.

Przez następne dwa miesiące McCandless przemierzał Zachód, oczarowany rozmiarami i siłą tego krajobrazu, podniecony drobnymi przewinieniami wobec prawa, ceniąc sobie towarzystwo innych wagabundów, których napotykał po drodze. Pozwalając kierować się przy­padkowi, podjechał nad jezioro Tahoe, wędrował po Sierra Nevada i spędził tydzień, wspinając się po Pacific North Crest, aż znudziły mu się góry i wrócił na asfalt.

Pod koniec lipca dał się podwieźć człowiekowi, który nazwał się Szalony Ernie i zaoferował Chrisowi pracę na swoim ranczo w północ­nej Kalifornii. Fotografie stamtąd ukazują nieodmalowany, rozpadający się dom w otoczeniu kóz, kur, starych sprężynowych materacy, zepsu­tych telewizorów, wózków na zakupy, innego sprzętu i góry śmieci. Tam po jedenastu dniach pracy wraz z innymi włóczęgami McCandless zorientował się, że Ernie nie ma najmniejszego zamiaru mu płacić, więc ukradł czerwony dziesięciobiegowy rower, pojechał do Chico, gdzie zostawił rower na parkingu centrum sklepowego. Następnie po­wrócił do życia w ciągłym ruchu, jeżdżąc autostopem na północ, na za­chód, przez Red Bluff, Wearville i Willow Creek.

W Arcata, w Kalifornii, wśród lasów sekwoi, McCandless skręcił w prawo na autostradę 101, prowadzącą wprost w kierunku wybrzeża Pacyfiku. Niecałe sto kilometrów na południe od linii Oregonu, w pobli­żu miasteczka Orick, para „gumowych trampów” w mikrobusie zatrzy­mała się, żeby skonsultować mapę, kiedy zauważyli skulonego w zaro­ślach chłopaka.

- Ubrany był w długie szorty i idiotyczny kapelusz - opowiada czterdziestojednołetnia Jan Burres, która podróżowała po Zachodzie wraz ze swym przyjacielem Bobem, sprzedając różne ozdóbki i drobiażdżki na pchlich targach. - Miał ze sobą książkę o roślinach i we­dług niej zbierał różne jagody do pojemnika po mleku. Wyglądał bar­dzo nieszczęśliwie, więc zawołałam: „Hej, podwieźć cię gdzieś?” Pomyślałam, że może damy mu coś do zjedzenia. Zaczęliśmy rozma­wiać. Miły był z niego chłopak. Był potwornie głodny. Głodny, głodny, głodny. Ale szczęśliwy. Mówił z dumą, że żyje, jedząc tylko te jagody. Opowiadał, że wędruje jako tramp po kraju i jest to prawdziwa przygo­da. Powiedział nam o pozostawieniu samochodu i spaleniu pieniędzy. Spytałam, dlaczego to zrobił, a on na to, że nie potrzebuje pieniędzy. Mam syna w jego wieku, ale od kilku lat trochę się oddaliliśmy, więc powiedziałam do Boba: „Słuchaj, musimy wziąć z sobą tego dzieciaka i trochę go podszkolić”. Alex pojechał z nami do Orick Beach i biwakowaliśmy razem na kempingu przez tydzień. Bardzo go polubiliśmy. Kie­dy nas opuścił, nie spodziewaliśmy się żadnego kontaktu, ale przez na­stępne dwa lata przysyłał nam kartki co miesiąc lub dwa.

Z Orick McCandless udał się wzdłuż wybrzeża na północ. Przeje­chał przez Pistol River, Coos Bay, Seal Rock, Manzanita, Astoria, Hoquiam, Humptulips, Queets, Forks, Port Angeles, Port Townsend, Seattle. Był samotny, jak pisał James Joyce o Stephenie Dedalusie, swym artyście w czasach młodości.

Był niezauważony, szczęśliwy i bli­ski prawie dzikiego życia. Był sam, młody, uparty i szalony, samotny wśród rozległych połaci dzikości, powietrza i słonawej wody, obfitości mu­szelek, wszelkiej plątaniny i zamglonego szarego słońca.

Krótko przed spotkaniem Jan Burres i Boba, 10 sierpnia, McCand­less dostał mandat za autostop w pobliżu Willow Creek, w krainie ko­palń złota, na wschód od Eureki. Przez nieuwagę podał adres swych rodziców w Annandale, gdy policjant chciał znać jego stałe miejsce za­mieszkania. Niezapłacony mandat pojawił się w skrzynce na listy Walta i Billie pod koniec sierpnia. Walt i Billie, przerażeni zniknięciem Chrisa, skontaktowali się już wcześniej z lokalną policją, jednak bez skutku. Kie­dy nadszedł mandat z Kalifornii, oszaleli. Jeden z sąsiadów był dyrekto­rem Obronnej Agencji Wywiadowczej Stanów Zjednoczonych, i Walt zgłosił się do generała po radę. Ten skontaktował go z prywatnym de­tektywem nazwiskiem Peter Kalitka, który wykonywał różne zadania dla DIA i CIA. Generał zapewnił Walta, że Kalitka jest najlepszy i Chri­sa odnajdzie. Rozpoczynając od mandatu z Willow Creek, Kalitka prze­prowadził dokładne poszukiwania, idąc nawet po śladach, prowadzących do Europy i południowej Afryki. Jego wysiłki jednak nie przyniosły rezul­tatu aż do grudnia, kiedy dowiedział się, badając dokumenty w urzędach skarbowych, że Chris oddał do OXFAM cały swój fundusz przeznaczony na studia prawnicze.

- To nas naprawdę przeraziło - mówi Walt. - W tym momencie nie mieliśmy już pojęcia, do czego syn zmierza. Mandat za autostop był dla nas zupełnie niezrozumiały. On tak kochał swojego datsuna, że w gło­wie mi się nie mieściło, żeby mógł go zostawić i wędrować pieszo. Chociaż teraz, jak patrzę na to z perspektywy, uważam, że nie powi­nienem był czuć się taki zaskoczony. Chris wyznawał pogląd, że nie na­leży posiadać więcej, niż się udźwignie na plecach.

Kiedy Kalitka usiłował wpaść na jakiś ślad Chrisa w Kalifornii, on był już daleko, kierując się na wschód, przez Cascada Range, przez po­rośnięte bylicą wzgórza i łożyska rzeki Kolumbia, przez podłużną enklawę Idaho do Montany. Tam właśnie, w okolicy Cut Bank, skrzyżo­wały się jego drogi ze szlakiem Wayne'a Westerberga i pod koniec września pracował dla niego w Carthage. Kiedy Westerberg poszedł do więzienia, praca się skończyła; zbliżała się zima, więc McCandless skierował się w cieplejsze strony.

28 października udało mu się złapać okazję olbrzymią ciężarową, ja­dącą do Needles, w Kalifornii. Uradowany dotarciem do rzeki Kolorado - napisał w swym dzienniku McCandless. Zostawił autostradę i ruszył j pieszo na południe przez pustynię, idąc wzdłuż rzeki. Po prawie dwu­dziestu kilometrach dotarł do Topock w Arizonie, gdzie autostrada krzyżuje się z granicą stanu Kalifornia. W miasteczku zobaczył używa­ne aluminiowe kanoe na sprzedaż; pod wpływem impulsu postanowił je kupić i popłynąć rzeką Kolorado do Zatoki Kalifornijskiej, ponad sześć­set kilometrów na południe, za granicę z Meksykiem. Ten dolny odci­nek rzeki, od Tamy Hoovera do zatoki, ma niewiele wspólnego z nieokiełznanym potokiem, który eksploduje w Wielkim Kanionie, jakieś i czterysta kilometrów powyżej Topock. Utemperowane przez tamy i kanały, dolne Kolorado bulgoce leniwie od zbiornika do zbiornika przez najgorętsze, najbardziej nagie krainy kontynentu. McCandless był poruszony surowością krajobrazu, jego urodą.

Z Topock Chris popłynął na południe do jeziora Havasu, później zrobił krótką wycieczkę rzeką Bili Williams, dopływem Kolorado, następ­nie głównym szlakiem przez Rezerwat Indiański Kolorado, Narodowy Rezerwat Imperial. Dryfował wśród porośniętych olbrzymimi kaktu­sami alkalicznych równin, biwakował pod skarpami prekambryjskich kamieni. Pozostawiwszy na jeden dzień rzekę, aby iść śladem dzikich koni, natrafił na tablicę ostrzegającą, że nieprawnie znajduje się na ściśle strzeżonych terenach armii amerykańskiej w Yumie. Zupełnie mu to nie przeszkadzało.

Pod koniec listopada, gdy przepłynął przez Yumę, zatrzymał się na dłużej, by uzupełnić zapasy i wysłać kartę do Westerberga na adres Glory House, Sioux Falls, gdzie Westerberg odsiadywał wyrok w wię­zieniu, z którego wypuszczano go do pracy. Kartka była następującej treści:

Cześć Wayne!

Jak leci? Mam nadzieję, że twoja sytuacja poprawiła się od cza­su, kiedy ostatnio rozmawialiśmy. Wędruję po Arizonie już od mie­siąca. Dobry stan! Są najróżniejsze krajobrazy, a klimat cudowny. Ale piszę, żeby prócz pozdrowień przesłać ci jeszcze raz podziękowanie za gościnność. Bardzo rzadko zdarza się spotkać człowieka tak hojnego i o takim dobrym sercu jak ty. Czasami jednak żałuję, że cię poznałem. Bycie trampem z pieniędzmi jest za łatwe. Bar­dziej podnieca podróżowanie bez grosza, kiedy musiałem niezłe kombinować, żeby znaleźć następny posiłek. Teraz jednak nie dał­bym rady bez pieniędzy, bo w okolicy prawie nie uprawiają owo­ców.

Podziękuj, proszę, jeszcze raz Kevinowi za ubrania, które mi dał, bo zamarzłbym bez nich na śmierć. Mam nadzieję, że przeka­zał ci tę książkę. Wayne, naprawdę powinieneś przeczytać „Wojnę i pokój”. Rzeczywiście uważam, jak ci mówiłem, że masz chyba najlepszy charakter - z ludzi, jakich znam. To bardzo ważna i sym­boliczna książka. Są w niej sprawy, które, jak myślę, ty zrozumiesz. Sprawy, które większości ludzi umykają. Jeśli o mnie idzie, posta­nowiłem jeszcze długo prowadzić taki tryb życia. Jego prostota

1 wolność są zbyt piękne, by je porzucić. Któregoś dnia przyjadę do ciebie, Wayne, żeby odwdzięczyć się za twoją dobroć. Może skrzy­neczką Jacka Danielsa? Będę zawsze myślał o tobie jako o przyja­cielu.

Niech Bóg cię błogosławi,

Alexander

2 grudnia dotarł do Tamy Morelos i granicy meksykańskiej. Oba­wiał się, że nie będzie mógł przekroczyć granicy, nie posiadając żadne­go dowodu tożsamości; przekradł się więc do Meksyku na kajaku przez otwory przepływowe w tamie. Alex rozgląda się, szukając gdzieś oznak zaniepokojenia - czytamy w jego dzienniku - ale jego wjazd do Meksy­ku został albo niezauważony, albo zignorowany. Alexander jest urado­wany! Radość jednak krótko trwała. Poniżej Tamy Morelos rzeka zmie­nia się w labirynt kanałów irygacyjnych, bagien i ślepych kanałów, wśród których McCandless wciąż się gubił.

Kanały odchodzą w przeróżnych kierunkach. Alex zgłupiał. Spotyka jakichś pracowników kanału, którzy znają trochę angielski. Mówią mu, że nie płynął na południe, ale na zachód, w kie­runku półwyspu Baja. Jest załamany. Upiera się, że musi gdzieś być droga wodna do Zatoki Kalifornijskiej. Gapią się na Aleksa i myślą, że oszalał. Potem rozpoczynają między sobą gorączkową rozmowę, której towarzyszy wertowanie map i miganie ołówków. Po dziesięciu minutach rysują Aleksowi drogę, która ma go doprowadzić do oceanu. Nie posiada się z radości i nadzieja powraca w jego serce. Kierując się mapą, cofa się do Canal de Independencia, którym płynie na wschód. Zgodnie z mapą, kanał ten powi­nien przeciąć Wellteco Canal, który skręci na południe i poprowa­dzi go do oceanu. Nadzieje jego spełzają jednak na niczym; kanał kończy się ślepo w środku pustyni. Ale rekonesans wykazuje, że wpłynął po prostu w stare, wyschnięte koryto rzeki Kolorado. Od­krywa inny kanał, około 800 metrów dalej. Postanawia przetrans­portować tu łódź.

Przeniesienie kajaka i sprzętu do nowego kanału zajęło mu prawie trzy dni. W dzienniku pod datą 5 grudnia notuje:

Nareszcie! Alex znajduje, jak ma nadzieję, Wellteco Canal i kie­ruje się na południe. Zmartwienie i obawy powracają, gdy kanał staje się coraz węższy... Miejscowa ludność pomaga przenieść kajak Przez zaporę... Alex uznaje, że Meksykanie są ludźmi ciepłymi i przyjaznymi. Znacznie gościnniejsi od Amerykanów...

6 grudnia. Kanał pełen małych, ale niebezpiecznych wodospa­dów.

9 grudnia. Cała nadzieja stracona! Kanał nie dochodzi do oce­anu, ale zmienia się w bagnisko. Alex przeżywa zawód. Uznaje, że jest na pewno niedaleko oceanu, i postanawia przedrzeć się przez bagno do morza. Musi pchać kajak przez trzciny i ciągnąć przez błoto. Jest zrozpaczony. O zachodzie słońca znajduje suchy teren, żeby rozłożyć obóz. Następnego dnia, 10 grudnia, Alex wznawia poszukiwanie drogi do otwartego morza, ale znów się gubi, wędru­jąc w kółko. Kompletnie załamany, kładzie się pod koniec dnia w kajaku i płacze. Ale wtedy, jakimś cudownym zbiegiem okolicz­ności, napotyka meksykańskich przewodników łowców kaczek, któ­rzy mówią po angielsku. Opowiada im swoją historię i wyjawia marzenie o oceanie. Mówią, że nie ma dopływu do morza. Ale je­den z nich zgadza się zabrać Aleksa do swego obozu i zawieźć jego i kajak (na przyczepie ciężarówki) do oceanu. To prawdziwy cud.

Myśliwi podrzucili go do El Golfo de Santa Clara, wioski rybackiej nad Zatoką Kalifornijską. Stamtąd McCandless dotarł do morza, podró­żując na południe wzdłuż wschodniego skraju zatoki. Osiągnąwszy cel, zwolnił tempo, nastrój jego zmienił się na bardziej kontemplacyjny. Ro­bił zdjęcia tarantuli, smętnych zachodów słońca, wydm i pustego wybrzeża. Zapiski w dzienniku są krótkie i pobieżne. W ciągu całego miesiąca nie napisał więcej niż sto słów. 14 grudnia, zmęczony wiosłowaniem, wciągnął kanoe na plażę, wdrapał się na urwisko piaskowca i rozłożył obozowisko na skraju opustoszałego zbocza. Spędził tam dziesięć dni, póki silne wiatry nie zmusiły go do szukania schronienia w jaskini poniżej, gdzie również był dziesięć dni. Nowy Rok witał, ob­serwując pełnię księżyca, wstającego nad Grań Desierto. Wielka Pu­stynia to ponad dwadzieścia siedem tysięcy kilometrów kwadratowych wędrujących wydm, największa piaszczysta pustynia w Ameryce Pół­nocnej. Dzień później znów wiosłował wzdłuż nagiego wybrzeża.

Wpis do dziennika z 11 stycznia 1991 roku rozpoczyna się słowa­mi: Fatalny dzień. Po przebyciu części drogi na południe, wyciągnął kajak na piaszczystą łachę, z dala od brzegu, żeby obserwować silny przypływ. Godzinę później od strony pustyni zaczęło gwałtownie wiać, i wiatr oraz napływająca z przypływem woda zniosły go na morze. Kipiel białych bałwanów groziła wywróceniem małego kajaczka. Wiatr się wzmagał, bałwanki zmieniły się teraz w wysokie, załamują­ce się fale.

Z wielkiej rozpaczy - czytamy w dzienniku - krzyczy i wali wiosłem w kajak. Wiosło się lamie. Alex ma zapasowe. Uspokaja się. Jak straci drugie, zginie. W końcu z najwyższym wysiłkiem, wśród przekleństw, udaje mu się wciągnąć kajak na nabrzeże i o zachodzie pada zmęczony na piasek. Ten wypadek skłonił Ale­xandra do porzucenia kajaka i powrotu na północ.

McCandless pozostawił zniszczoną metalową łódkę 16 stycznia na wydmie na południowy wschód od El Golfo de Santa Clara i zaczął iść pieszo pustą plażą na północ. Nie widział ludzkiej duszy ani nie roz­mawiał z nikim przez trzydzieści sześć dni. W tym czasie jego jedy­nym pożywieniem było ponad dwa kilogramy ryżu i to, co udało mu się wyłowić z morza. Doświadczenie to przypomniał sobie później i uznał, że może w podobny sposób przeżyć w gęstwinach Alaski. 18 stycznia znalazł się z powrotem na granicy amerykańskiej. Władze imigracyjne przyłapały go na tym, że chce dostać się do kraju bez dowodu tożsamości; spędzał noc w areszcie, dopóki nie wymyślił jakiejś historyj­ki, która uratowała od zamknięcia jego, ale nie uratowała jego ręcznej broni, pięknego colta pythona, kaliber .38, do którego był bardzo przywią­zany.

Następne sześć tygodni McCandless spędził, wędrując drogami po­łudniowego zachodu, dojeżdżając - na wschodzie - do Houston, a na zachodzie - do wybrzeża Pacyfiku. Aby uniknąć napaści podejrzanych typków, które rządzą na ulicach i objazdach autostrad, gdzie sypiał, nauczył się przed wkroczeniem do miasta zakopywać pieniądze, które jeszcze miał, a później zabierać je, kiedy opuszczał miasto. 3 lutego, według dziennika, McCandless pojechał do Los Angeles, aby zdobyć dowód tożsamości i znaleźć pracę, ale czuje się już teraz bardzo źle w spo­łeczeństwie i musi natychmiast wracać na drogę.

Sześć dni później na biwaku u stóp Wielkiego Kanionu, dokąd poje­chał z parą młodych Niemców, którzy go podwieźli, napisał: Czy to jest ten sam Alex, który wyruszył w lipcu 1990 roku? Niedożywienie i życie w drodze zostawiły piętno na jego ciele. Stracił ponad 11 kilo. Ale jego duch żyje pełnią życia.

Siedem i pół miesiąca po porzuceniu datsuna McCandless powrócił do Dental Wash. Służba parku dawno już zabrała pojazd, ale on odgrze­bał teraz swoje stare tablice rejestracyjne SJF-421 Wirginia i parę swo­ich rzeczy, które też zakopał. Następnie pojechał autostopem do Las Vegas i znalazł pracę we włoskiej restauracji.

Alexander zakopał plecak na pustyni 27 lutego i wjechał do Las Vegas bez pieniędzy i bez dowodu tożsamości - dowiadujemy się z dziennika. Mieszkał na ulicach z trampami, włóczęgami i pijacz­kami przez kilka tygodni. Vegas nie zakończy jednak tej historii. Aleksa znów zaczęły nogi swędzić do jakiejś podróży, więc 10 ma­ja rzucił pracę w Vegas, odkopał plecak i znów ruszył w drogę, cho­ciaż odkrył, że jeśli ktoś jest na tyle głupi, żeby zakopać aparat pod ziemią, zobaczy, że nie bardzo da się nim potem robić zdjęcia. Tak więc historia ta nie będzie ilustrowana zdjęciami ze zdarzeń od 10 maja 1991 do 7 stycznia 1992. Ale to nieważne. Chodzi o do­świadczenia, wspomnienia, wielką, triumfalną radość życia w ca­łej pełni; o znalezienie prawdziwego znaczenia. Boże, jak wspania­le jest żyć! Dzięki. Dzięki.

Rozdział 5

BULLHEAD CITY

Cechy pierwotnej bestii przejawiały się silnie u Bucka, a w ciężkich warunkach życia na szlaku stawały się coraz bardziej dominujące. Był to jednak rozwój utajony. Nowo narodzona chytrość nakazywała mu zachować spokój i opa­nowanie.

Jack London,

„Zew krwi”

Witaj, Dominująca Pierwotna Bestio!

Oraz kapitanie Ahab!

Alexander Supertramp

maj 1992

Graffiti odnalezione wewnątrz porzuconego autobusu na Szlaku Stampede

Kiedy okazało się, że aparat fotograficzny się zniszczył i nie można robić zdjęć, McCandless przestał również prowadzić dziennik. Po­wrócił do niego dopiero niemalże po roku, kiedy wyruszył na Alaskę. Dlatego też niewiele wiemy, gdzie przebywał po wyjeździe z Las Vegas w maju 1991 roku. Z listu do Jan Burres wynika, że lipiec i sierpień spędził na wybrzeżu w Oregon, prawdopodobnie w pobliżu Astorii, gdzie, jak narzekał, mgła i deszcz są często nie do zniesienia. We wrze­śniu pojechał autostopem szosą 101 do Kalifornii, a następnie znów na wschód. Na początku października wylądował w Bullhead City w Ari­zonie. Jest to osada w stylu późnych lat dwudziestych. Nie ma wyraź­nego centrum, przypadkowo rozrzucone budynki i ciągi sklepowe two­rzą dziesięciokilometrowy pas wzdłuż Kolorado; po drugiej stronie rzeki wyrastają budynki hoteli i kasyn w Laughlin w Nevadzie. Cha­rakterystyczną cechą Bullhead jest autostrada Mohave Valley, cztery pasma asfaltu ograniczone stacjami benzynowymi, punktami gastrono­micznymi, kręgarzami i sklepami z wideo, z częściami samochodowy­mi i innymi pułapkami na turystów.

Na pierwszy rzut oka Bullhead City nie przypomina miejsca, które spodobałoby się stronnikowi Thoreau i Tołstoja, pogardzającemu burżuazyjnym blichtrem głównego nurtu życia w Ameryce. McCandless jednak niezwykle polubił Bullhead. Może to jego słabość dla lumpów, których było tu sporo na parkingach dla przyczep, kempingach i w pralniach automatycznych, a może po prostu zakochał się w surowym krajobrazie pustyni otaczającej miasto.

W każdym razie, kiedy przybył do Bullhead City, nie ruszył się stamtąd co najmniej przez dwa miesiące. Prawdopodobnie byl to jego najdłuższy pobyt w jednym miejscu od czasu, gdy opuścił Atlantę, do wyjazdu na Alaskę i wprowadzenia się do opuszczonego autobusu na Szlaku Stampede. W kartce, którą wysłał do Westerberga w paździer­niku, tak pisze o Bullhead: To dobre miejsce do spędzenia zimy, a może w końcu się ustatkuję i porzucę koczownicze życie na dobre. Zobaczę, co będzie, jak nadejdzie wiosna, bo wtedy zawsze mnie coś gna.

Kiedy pisał te słowa, miał cały etat w McDonaldzie przy głównej trasie i dojeżdżał do pracy rowerem. Postronnemu obserwatorowi wy­dawać się mogło, że żył zupełnie konwencjonalnie; do tego stopnia, że założył sobie konto oszczędnościowe w lokalnym banku. Co ciekaw­sze, gdy starał się o pracę w McDonaldzie, przedstawił się jako Chris McCandless, nie Alex, i podał prawdziwy numer swojego ubezpiecze­nia społecznego. Był to wyłom w dotychczasowej praktyce ukrywania się i mógłby rodziców naprowadzić na jego trop; nic takiego nie wyda­rzyło się jednak, gdyż prywatny detektyw nie wpadł na ten ślad.

Dwa lata po tym, jak pocił się nad grillem w Bullhead, jego ko­ledzy z McDonalda niewiele przypominają sobie na temat Chrisa McCandlessa.

- Pamiętam tylko, że miał jakiegoś fioła na punkcie skarpetek - mó­wi zastępca kierownika, postawny, gadatliwy człowiek nazwiskiem George Dreeszen. - Zawsze nosił buty na gołych nogach. Po prostu nie mógł znieść skarpetek. Mamy przepis, że pracownicy muszą nosić ca­ły czas odpowiedni strój, dotyczy to również skarpetek i butów. Chris przestrzegał tych zasad, ale gdy tylko kończył zmianę, buch! - pierw­sze, co robił, to zdejmował skarpetki. Naprawdę natychmiast. Tak, jak­by chciał nam pokazać, że nie jest naszą własnością. Ale miły był z nie­go dzieciak i dobrze pracował. Można było na nim polegać.

Lori Zarza, drugi zastępca kierownika, ma trochę odmienne zdanie na temat McCandlessa.

- Szczerze mówiąc, dziwiłam się, że go w ogóle zatrudniono - mó­wi. - Potrafił to robić, smażył na zapleczu, ale zawsze pracował w tym samym wolnym tempie, nawet w porze obiadowej, choćby był nie wiem jaki ruch. Klienci tłoczyli się przy ladzie, a on nie rozumiał, o co im chodzi. Jakby tkwił w jakimś własnym świecie. Ale można było na nim polegać, zawsze punktualnie przychodził, więc nie odważyli się go wyrzucić. Płacili wtedy cztery dwadzieścia pięć za godzinę, a w ka­synach po drugiej stronie rzeki ludzie dostawali na dzień dobry sześć dwadzieścia pięć, więc trudno było kogoś zatrzymać na dłużej. Nie są­dzę, żeby gdzieś się po robocie włóczył z którymś z pracowników. Kiedy z kimś rozmawiał, to zawsze o jakichś drzewach, przyrodzie i in­nych dziwactwach. Wszyscy uważaliśmy, że przydałoby mu się przele­cieć jakąś panienkę. W końcu odszedł - przyznaje Zarza - chyba prze­ze mnie. Jak zaczynał pracę, był bezdomny i przychodził do roboty cuchnący. Było sprzeczne ze standardami McDonalda tak cuchnąć, więc w końcu wydelegowano mnie, abym go poprosiła, że ma się czę­ściej kąpać. Odkąd mu to powiedziałam, byliśmy w konflikcie. Inni pra­cownicy, którzy starali się być mili, pytali go, czy może potrzebuje my­dła, albo coś takiego. Widać było, że robi się wtedy wściekły, ale starał się tego nie okazywać. Jakieś trzy tygodnie później po prostu wyszedł i zostawił nas.

McCandless próbował ukryć fakt, że jest wędrowcem i ma cały do­bytek w plecaku. Powiedział kilku kolegom, że mieszka w Laughlin. Kiedy proponowali mu podwiezienie po pracy, wymawiał się grzecz­nie. Naprawdę w pierwszych tygodniach biwakował na pustyni na skra­ju miasta, a później przemieszkiwał w wolnej przyczepie kempingo­wej. W liście do Jan Burres wyjaśniał, jak to się stało.

Pewnego ranka, kiedy goliłem się w toalecie, wszedł jakiś star­szy mężczyzna i obserwując mnie, spytał, czy nocuję na dworze. Po­wiedziałem, że tak. Okazało się, że ma starą przyczepę, w której mógłbym nocować za darmo. Problem w tym, że nie jest ona zupeł­nie jego. Prawdziwi właściciele pozwalają mu mieszkać na swoim terenie w jego własnej, małej przyczepie. Będę musiał uważać, że­by nie rzucać się w oczy, bo nie powinien nikogo wpuszczać. Ale to i tak dobry układ, bo wnętrze jest bardzo miłe, umeblowane, dużo tam miejsca i działają niektóre kontakty elektryczne. Jedynym mi­nusem jest ten stary facet, imieniem Charlie, trochę świrnięty, dla­tego czasem trudno jest dojść z nim do ładu.

Charlie mieszka wciąż pod tym samym adresem w małej, zardze­wiałej przyczepce kempingowej, bez kanalizacji i elektryczności, ukrytej za znacznie większą, biało-niebieską przyczepą mieszkalną, w której sypiał McCandless. Na zachodzie widać gołe góry, sterczą­ce ponad dachami. Jasnoniebieski ford torino spoczywa na bloczkach na zaniedbanym podwórku, spod klapy jego silnika wystają jakieś zielska. Z krzewów oleandra dochodzi amoniakowa woń ludzkiego moczu.

- Chris? Chris? - warknął Charlie, poszukując w dziurawej pamię­ci. - A, taa. Taa, pamiętam go, jasne. - Charlie, ubrany w bluzę i robo­cze spodnie khaki, jest drobnym, nerwowym człowieczkiem z kapra­wymi oczami i białą szczeciną na brodzie. Według niego McCandless mieszkał w przyczepie około miesiąca.

- Miły facet, taa, całkiem miły - opowiada. - Nie lubił być w dużym towarzystwie. Humorzasty. Chciał dobrze, ale chyba miał jakieś kom­pleksy, rozumiesz, o co mi chodzi? Lubił czytać książki tego faceta, co pisał o Alasce, Jacka Londona. Nigdy dużo nie gadał. Miał takie humo­ry. Nie lubił, żeby mu przeszkadzać. Wyglądał na takiego chłopaka, który szuka czegoś; szuka, ale nie wie czego. Ja też kiedyś taki byłem, ale potem zdałem sobie sprawę z tego, czego szukam: pieniędzy! Ha, ha!

O Boże. No, ale jak mówiłem, Alaska, taa, chciał jechać na Alaskę. Mo­że żeby znaleźć to, czego szukał. Miły facet, tak w każdym razie wyglą­dał. Ale miał za dużo kompleksów. Okropnie. Jak wyjeżdżał, tak koło Bożego Narodzenia, dal mi pięćdziesiąt dolców i paczkę papierosów za to, że pozwoliłem mu tu mieszkać. Bardzo to było przyzwoicie z jego strony.

Pod koniec listopada McCandless posłał kartkę do Jan Burres na adres skrytki pocztowej w Niland, małym miasteczku w Imperial Val­ley w Kalifornii.

- Ta kartka była pierwszą wiadomością od niego ze zwrotnym adre­sem - wspomina pani Burres. - Więc natychmiast mu odpisałam, że przyjedziemy się z nim zobaczyć w następny weekend w Bullhead, bo to nie tak daleko od nas.

McCandless był uszczęśliwiony odpowiedzią Jan. W liście z 9 grud­nia pisze:

Bardzo dziękuję za kartkę świąteczną. Miło, że ktoś o nas my­śli o tej porze roku... Jestem taki szczęśliwy, że chcecie do mnie przy­jechać, oczekuję was, wpadnijcie w dowolnej chwili. Wspaniale jest pomyśleć, że prawie po półtora roku znów się spotkamy.

Na zakończenie listu narysował mapkę i podał dokładne instrukcje, jak znaleźć przyczepę na Baseline Road w Bullhead.

Cztery dni po otrzymaniu listu, kiedy Jan i Bob przygotowywali się do wyjazdu, po powrocie do swego kempingu zauważyli duży plecak, oparty o swój wóz.

- Poznałam, że to Aleksa. Nasza suczka, Sunni, wywąchała go wcześniej. Lubiła Aleksa, ale zdziwiłam się, że go poznała. Kiedy go znalazła, zupełnie oszalała.

McCandless wyjaśnił pani Burres, że znudziło mu się Bullhead, znudziło go odbijanie karty zegarowej, znudzili „plastikowi ludzie”, z którymi pracował, i postanowił wynieść się w diabły z tego miasta.

Jan i Bob mieszkali pięć kilometrów za Niland, w miejscu zwanym Slabs, w starej bazie powietrznej, dawno opuszczonej, z której pozo­stały tylko puste betonowe fundamenty, rozproszone po pustyni. Kie­dy nadchodził listopad, a w pozostałych częściach kraju robiło się zim­no, pięć tysięcy ćpunów, włóczęgów i rozmaitych wagabundów zbiera się w tym niezwykłym miejscu, żeby tanio przezimować na słońcu. Slabs funkcjonuje jako sezonowa stolica społeczności wędrujących -tolerancyjnej, przemieszczającej się złapanymi pojazdami, składającej się z emerytów oraz ludzi wygnanych, pozbawionych środków do życia, chronicznie bezrobotnych. Tworzą ją mężczyźni, kobiety i dzieci w naj­różniejszym wieku, ludzie chroniący się przed wierzycielami, nieuda­nymi związkami, prawem, urzędem skarbowym, zimą w Ohio, jałową harówą klasy średniej.

Kiedy McCandless przyjechał do Slabs, na pustyni odbywał się wła­śnie pchli targ, w pełnym rozkwicie o tej porze. Pani Burres, jako jed­na ze sprzedawców, rozłożyła kilka turystycznych stolików z towarami na sprzedaż, przeważnie używanymi, a Chris zaoferował się, że przej­rzy jej bogate zapasy używanych książek.

- Bardzo mi pomógł - przyznaje Jan Burres. - Pilnował stolika, kie­dy musiałam odejść, spisał wszystkie książki, wiele sprzedał. Miał chy­ba dobrą zabawę. Był świetny z klasyków: Dickens, Wells, Twain, Lon­don. Ten ostatni to jego ulubieniec. Próbował przekonać każdego ćpuna, że musi przeczytać „Zew krwi”.

McCandless był oczarowany Londonem od dzieciństwa. Krytyka społeczeństwa kapitalistycznego, gloryfikacja świata pierwotnych in­stynktów, obrona wspaniałych brudasów - wszystko to doskonale od­zwierciedlało pasje Chrisa. Zafascynowany opisywanym przez Londo­na życiem na Alasce i Yukonie, czytał wciąż na nowo „Zew krwi”, „Biały kieł”, „Północną Odyseję”. Był pod wrażeniem tych opowieści, zapominał wręcz, że stanowiły one wytwór autorskiej fantazji, fikcję, wynikającą z romantycznej wrażliwości Londona. McCandless dziwnie nie pamiętał, że sam London spędził na północy zaledwie jedną zimę i zmarł śmiercią samobójczą w swej posiadłości w Kalifornii w wieku lat czterdziestu, jako zarozumiały pijaczyna, gruby i budzący współczucie, prowadzący osiadły tryb życia, nie mający wiele wspólnego z ide­ałami, głoszonymi w książkach.

Wśród mieszkańców Slabs była siedemnastolatka imieniem Tracy, która zakochała się w McCandlessie podczas jego długiego weekendu.

- To słodkie stworzenie - wspomina Jan Burres - córka pary tram­pów, którzy parkowali w odległości czterech samochodów od nas. Bied­na Tracy zakochała się w Aleksie beznadziejnie. Cały czas, kiedy tu był, robiła do niego słodkie oczy, prosiła, żebym go nakłaniała do spa­cerów z nią. Alex okazywał jej sympatię, ale ona była dla niego za mło­da. Nie mógł jej poważnie traktować. Miała po jego wyjeździe złamane serce co najmniej przez tydzień.

Mimo że Alex odrzucał względy Tracy, Jan Burres twierdzi, że wca­le nie był odludkiem.

- Wśród ludzi świetnie się bawił, naprawdę doskonale. Na naszym jarmarku gadał i gadał ze wszystkimi przechodzącymi. Poznał chyba kilkadziesiąt osób w Niland i odnosił się do wszystkich bardzo przyja­cielsko. Czasami potrzebował samotności, ale nie był pustelnikiem. Bardzo się udzielał towarzysko. Czasem myślę, że gromadził sobie to na zapas, na czasy, kiedy nikogo wokół niego nie będzie.

McCandless jej asystował, nawet flirtował z nią.

- Lubił ze mną pożartować i powygłupiać się - wspomina. - Kiedy wychodziłam wywiesić pranie za przyczepę, przypinał na mnie klamer­ki. Bawił się jak dzieciak. Miałam szczeniaczki, które lubił wsadzać pod kosz od bielizny i patrzeć, jak tam skaczą i piszczą. Dopiero jak byłam zła i wrzeszczałam na niego, to je wypuszczał. Ale naprawdę był bardzo dobry dla piesków. Wszędzie za nim chodziły, płakały, chciały z nim spać. Alex umiał postępować ze zwierzętami.

Pewnego popołudnia, gdy obsługiwał stolik z książkami na targo­wisku Niland, ktoś przyniósł w komis syntezator.

- Alex zabawiał ludzi cały dzień - opowiada Burres. - Grał na nim i bardzo pięknie śpiewał. Zebrał się spory tłumek. Nie wiedziałam przedtem, że jest taki muzykalny.

McCandless często rozmawiał z mieszkańcami Slabs o swych pla­nach wyprawy na Alaskę. Co rano ćwiczył calisthenics, żeby być w for­mie do tej głuszy, i omawiał strategie przetrwania z Bobem, który miał swoje własne sposoby.

- Uważałam, że zgłupiał - mówi Jan - kiedy opowiadał nam o swo­jej „wielkiej odysei alaskańskiej”, jak to nazywał. Ale on był tak prze­jęty, że wciąż o tym mówił. Pytałam go, czy rodzina wie, jakie ma zamiary. „Czy twoja mama wie, że jedziesz na Alaskę? Czy tata wie?” Ale nigdy mi na to nie odpowiadał. Przewracał oczami, irytował się i mówił, żebym przestała mu matkować. Bob dodawał, żebym mu dała spokój, bo jest dorosłym człowiekiem, a ja wracałam do tego, póki nie zmienił tematu. To z powodu tego, co wydarzyło się między mną a moim sy­nem. Jest gdzieś daleko, a ja bym chciała, żeby ktoś się nim zajął tak, jak ja próbowałam zająć się Aleksem.

W niedzielę, przed wyjazdem z Niland, McCandless oglądał w tele­wizji w przyczepie Jan Burres otwarcie rozgrywek NFL, kiedy zauwa­żyła, że kibicuje szczególnie Redskins z Waszyngtonu, więc spytała, czy może pochodzi z tamtych okolic. Odpowiedział:

- Tak, rzeczywiście.

To było wszystko, co jej kiedykolwiek zdradził na temat swego po­chodzenia. W środę oznajmił, że nadszedł czas, by wyruszyć. Musi je­chać na pocztę w Salton City, osiemdziesiąt kilometrów na zachód od Niland, dokąd kierownik z McDonalda w Bullhead miał mu przesłać resztę pieniędzy. Przyjął ofertę pani Burres podwiezienia tam, ale kie­dy próbowała dać mu jakieś pieniądze za pomoc na bazarze, poczuł się obrażony. Jan Burres wspomina:

- Powiedziałam mu, człowieku, musisz mieć pieniądze, żeby funk­cjonować w tym świecie, ale ich nie przyjął. W końcu zmusiłam go, by wziął parę wielofunkcyjnych scyzoryków i kilka noży. Przekonałam go, że mogą mu się przydać na Alasce, albo może po drodze na coś je prze-handluje. - Po długich targach udało jej się namówić go na przyjęcie ciepłej bielizny i innych ciepłych ubrań, które jej zdaniem mogły mu się przydać na Alasce. - Zabrał rzeczy, żebym się wreszcie zamknęła -śmieje się - ale dzień po jego wyjeździe znalazłam większość w ciężarówie. Wyciągnął to z plecaka, kiedy nie patrzyliśmy, i schował pod sie­dzeniem. Alex był wspaniałym chłopakiem, ale czasem mnie wściekał. - Martwiła się o niego, ale założyła, że wyjdzie z tego cało. - Pomyśla­łam, że w końcu wszystko będzie dobrze - zastanawia się. - Był inte­ligentny. Wykombinował, jak się dostać kajakiem do Meksyku, jak wskakiwać do pociągów towarowych, jak się załapać na łóżko w mi­sjach dobroczynnych. Do tego wszystkiego doszedł sam, więc sądzi­łam, że z Alaską też sobie poradzi.

Rozdział 6

ANZA-BORREGO

Nikt nigdy nie szedł za swym dobrym duchem aż do końca. Rezultatem mogła być słabość ciała, lecz chyba nikt nie mógł powiedzieć, że tego żałuje, bo zyskiwał życie w zgo­dzie z zasadami wyższego rzędu. Jeśli witasz dzień i noc z radością, a życie ma woń kwiatów i słodko pachnących ziół, jest bardziej płynne, gwiaździste, nieśmiertelne - to jest twój sukces. Największe zdobycze i wartości najtrud­niej docenić. Łatwo wątpimy w ich istnienie. Zapominamy o nich. A one są najprawdziwszą rzeczywistością. Praw­dziwym żniwem mego codziennego życia jest coś tak nieuchwytnego i nieopisanego, jak odcienie poranka czy wieczoru. To odrobina schwytanego gwiezdnego pyłu, frag­ment złapanej tęczy.

Henry David Thoreau, „Walden, czyli życie w lesie”

Fragment zaznaczony w jednej z książek znalezionych przy szczątkach Chrisa McCandlessa

4 stycznia 1993 roku otrzymałem niezwykły list, napisany zapewne starczą ręką. Zaczynał się słowami: Do odpowiedniej osoby.

Chciałbym dostać egzemplarz magazynu, w którym wydru­kowano historię młodego człowieka, Aleksa McCandlessa, który zmarł na Alasce. Chciałbym napisać do tego, kto badał ten wypadek. Wiozłem go z Salton City, Kalif... w marcu 1992... do Grand Junction Co... Tam zostawiłem Aleksa, że­by jechał autostopem do S.D. Powiedział, że będzie w kon­takcie. Ostatnią wiadomość od niego dostałem na początku kwietnia 1992. W naszej podróży robiliśmy zdjęcia, ja na wideo, Alex aparatem.

Jeżeli macie egzemplarz tego magazynu, proszę mi podać koszt tego magazynu...

Rozumiem, że zachorował. Jeżeli tak, chciałbym wiedzieć, na co, bo zawsze miał w plecaku dużo ryżu +arktyczne ubra­nie + dużo pieniędzy.

Z szacunkiem, Ronald A Franz

Proszę tych faktów nie podawać nikomu, dopóki ja nie do­wiem się więcej o jego śmierci, bo to nie był zwykły wędrow­nik. Proszę mi wierzyć.

Magazyn, o który Franz prosił, to „Outside” ze stycznia 1993 ro­ku, w którym zamieszczono ogólny artykuł o śmierci Chrisa McCandlessa. List adresowany był do redakcji „Outside” w Chicago, a ponieważ byłem autorem artykułu, trafił do mnie. McCandless wy­warł niezatarte wrażenie na wielu ludziach, których poznał podczas swej hidżry, choć większość z nich spędziła w jego towarzystwie kilka dni, najwyżej tydzień czy dwa. Na nikogo jednak kontakt z tym chło­pakiem nie miał aż takiego wpływu, jak na Ronalda Franza, który miał osiemdziesiąt lat, a drogi ich się zetknęły w styczniu 1992 roku.

Po pożegnaniu z Jan Burres na poczcie w Salton City McCandless podjechał autostopem na pustynię i rozłożył biwak na skraju Parku Sta­nowego Pustynia Anza-Borrego. Daleko na wschodzie leży jezioro Sal­ton, ocean w miniaturce, którego powierzchnia znajduje się sześćdzie­siąt metrów poniżej poziomu morza. Powstało ono w 1905 roku. Wkrótce po przekopaniu kanału z Kolorado, który miał nawodnić boga­te ziemie uprawne, rzeka wystąpiła z brzegów podczas serii powodzi, wyżłobiła nowe koryto i zaczęła wpływać z niesłabnącą siłą do kanału Imperial Valley. Przez ponad dwa lata kanał kierował olbrzymi prąd rze­ki do basenu Salton. Woda, wpływając na niegdyś suche podłoże, zala­ła farmy i osiedla, zatopiła sześćset kilometrów kwadratowych pusty­ni i stworzyła otoczone lądem morze.

Zachodni brzeg jeziora Salton Sea, oddalony zaledwie osiemdzie­siąt kilometrów od świeżych, zielonych terenów, ekskluzywnych klu­bów tenisowych i wytwornych limuzyn Palm Springs, był swego czasu przedmiotem intensywnych spekulacji w handlu nieruchomościami. Planowano tam wspaniałe kurorty, wyznaczano działki. Niewiele jed­nak wyszło z tych planów, większość terenów stoi pusta i systematycz­nie zabiera je pustynia. Opuszczone bulwary Salton City porośnięte są chwastami, z niezamieszkanych budynków schodzi farba, a wzdłuż chodników stoją wyblakłe od słońca tablice z napisem Na sprzedaż. Ta­bliczka w oknie Spółki do spraw Nieruchomości i Rozbudowy „Salton Sea” informuje, że jest Closed! Cerrado. Ciszę przerywa tylko świst wiatru.

Z dala od brzegu jeziora ląd wznosi się najpierw łagodnie, a następ­nie ostro, tworząc upiorne formy poszarpanych wzgórz Anza-Borrego. Poniżej rozciąga się bajada, otwarty teren, poprzecinany stromymi ścianami. Tutaj, na wypalonym słońcem wzgórzu, upstrzonym indygowcami i wysokimi łodygami ocotillo, McCandless spał na piasku pod plandeką zwisającą z gałęzi.

Kiedy musiał odnowić zapasy, łapał jakiś samochód lub szedł sześć kilometrów do miasteczka, gdzie kupował ryż i napełniał wodą plasti­kowy kanister w beżowym, pokrytym sztukaterią budynku, który słu­żył jako bazar, sklep monopolowy, poczta i salon kulturalny centrum Salton City.

Pewnego czwartku, w środku stycznia, McCandless wracał do bajada po napełnieniu pojemnika wodą, kiedy zatrzymał się starszy czło­wiek, nazwiskiem Ron Franz, żeby go podwieźć.

- Gdzie masz obóz? - spytał Franz.

- Za O-Mój-Boże Gorącymi Źródłami.

- Mieszkam w tej okolicy sześć lat, ale nigdy nie słyszałem takiej nazwy. Pokaż mi, jak się tam dostać.

Jechali kilka minut nadmorską drogą Borrego-Salton, a następ­nie McCandless kazał mu skręcić w lewo, w pustynię, i solidna ciężarówka z napędem na cztery koła wiła się wąskim korytem strumienia. Po przejechaniu około półtora kilometra dotarli do prze­dziwnego obozowiska. Zebrało się tu około dwustu osób, aby przezi­mować w swych pojazdach. Było to towarzystwo z marginesu, wizja Ameryki po apokalipsie; rodziny, wegetujące w tanich samochodach z namiotowymi przyczepami, podstarzali hipisi w półciężarówkach, sobowtóry Charlesa Mansona sypiający w przerdzewiałych studebackerach, które nie nadawały się już do sprzedaży od czasu, gdy Eisenhower zasiadł w Białym Domu. Wielu obecnych w obozie spa­cerowało zupełnie nago. W środku obozowiska znajdowało się uję­cie wody z gorącego źródła, rozprowadzanej do dwóch płytkich sta­wów, okolonych kamieniami i ocienionych palmami: O-mój-Boże Gorące Źródła.

McCandless nie mieszkał właściwie w obozie przy źródłach, tylko niecały kilometr dalej. Franz zawiózł go tam, pogadał chwilę i wrócił do miasta, gdzie mieszkał sam, za darmo, zarządzając w zamian walą­cym się blokiem mieszkalnym. Franz, zagorzały chrześcijanin, spędził większość swego dorosłego życia w wojsku, stacjonując w Szanghaju i na Okinawie. W sylwestra 1957 roku, kiedy znów był za granicą, jego żona i jedyny syn zginęli w wypadku samochodowym, spowodowanym przez pijanego kierowcę. Syn Franza miał za rok skończyć akademię medyczną. Franz zaczął ostro pić.

Pół roku później przestał, wziął się w garść, ale nigdy do końca nie przebolał swej straty. Aby zabić samotność w następnych latach, za­czął nieoficjalnie adoptować ubogie dzieci z Okinawy, wziął czternaścioro z nich pod swe skrzydła, płacąc jednemu za studia medyczne w Filadelfii, a innemu w Japonii.

Kiedy Franz poznał McCandlessa, jego dawno uśpione instynkty oj­cowskie odżyły. Nie mógł o tym młodzieńcu zapomnieć. Chłopak po­wiedział, że na imię mu Alex, nazwiska nie chciał podać, i że pochodzi z zachodniej Wirginii. Był uprzejmy, przyjacielski, dobrze wychowany.

- Wydawał się niebywale inteligentny - opowiada Franz z niezwy­kłym akcentem, który brzmi jak mieszanka szkockiego, pensylwań­skiego holenderskiego i zaciągania rodem z Karoliny. - Uważałem, że szkoda go do życia w gorących źródłach z tymi nudystami, pijakami i narkomanami. - Tej niedzieli, po wyjściu z kościoła, Franz postanowił porozmawiać z Aleksem. - Chciałem pogadać o tym, jak żyje. Ktoś go powinien przekonać, że musi zdobyć wykształcenie, znaleźć pracę i zrobić coś ze swoim życiem.

Kiedy pojechał do obozu McCandlessa i zaczął opowiadać o popra­wie życia, chłopak przerwał mu nagle.

- Panie Franz - oświadczył - nie musi pan się o mnie martwić. Mam wykształcenie, nie jestem nędzarzem, żyję tak z wyboru.

Później, mimo początkowej szorstkości, chłopak zrobił się sympa­tyczny dla staruszka i długo rozmawiali. Nim minął dzień, zdążyli po­jechać ciężarówką Franza do Palm Springs do dobrej restauracji, a później tramwajem - na szczyt San Jacinto Peak, u którego stóp McCandless zatrzymał się, by odkopać meksykański koc i inne swoje rzeczy, które tu ukrył rok temu. W ciągu następnych kilku tygodni McCandless i Franz wiele czasu spędzili razem. Młody człowiek regu­larnie przyjeżdżał do Salton City, żeby u Franza zrobić pranie i smażyć steki. Wyznał, że czeka do wiosny, kiedy ma zamiar wyjechać na Ala­skę ku „ostatecznej przygodzie”. Odwrócił role i zaczął pouczać czło­wieka, który mógłby być jego dziadkiem, o wadach osiadłego trybu życia i namawiał osiemdziesięciolatka do sprzedania wszystkiego, wyprowadzenia się ze swego mieszkania i życia w drodze. Franz przyj­mował te przemówienia spokojnie, zachwycony towarzystwem chło­paka. Jako doświadczony kaletnik, uczył Aleksa sekretów swego rze­miosła. Pierwszym dziełem ucznia był skórzany pasek, na którym stworzył obrazkową kronikę swych wędrówek. Po lewej stronie wypi­sał ALEX, następnie inicjały C.J.M. (Christopher Johnson McCandless) otoczone trupią czaszką i piszczelami. Na kawałku skóry wołowej wi­dać czarną dwupasmówkę, znak: zakaz nawrotu, burzę i powódź, zale­wającą samochód, kciuk autostopowicza, orła, Sierra Nevade, łososia figlującego w Pacyfiku, szosę prowadzącą do Oceanu Spokojnego, od Oregon do Waszyngtonu, Góry Skaliste, pola Montany, grzechotnika z Dakoty Południowej, dom Westerberga w Carthage, rzekę Kolorado, wichurę w Zatoce Kalifornijskiej, kanoe na plaży obok namiotu, Las Vegas, inicjały T.C.D., Zatokę Morro, Astorię i na końcu, tuż przy klam­rze, literę N (prawdopodobnie oznaczającą północ). Wykonany z nie­zwykłą precyzją i artyzmem, pasek ten jest równie zdumiewający, jak inne przedmioty, pozostawione przez Chrisa.

Franz coraz bardziej przywiązywał się do Chrisa.

- Boże, jaki to był bystry dzieciak - chrypi staruszek ledwo sły­szalnym głosem. Mówiąc to, patrzy na skrawek piasku między swo­imi stopami, po czym przestaje się odzywać. Nachylając się sztywno, strzepuje jakiś wyimaginowany pyłek z nogawki spodni. W nienatu­ralnej ciszy brzmią głośno jego skrzypiące stawy. Minie ponad pięć minut, nim Franz znowu się odezwie. Zerkając w niebo, wspomina czas, który spędził w towarzystwie młodego człowieka. Często pod­czas wizyt twarz Aleksa ciemniała z gniewu i grzmiał wtedy na swo­ich rodziców, polityków lub idiotyzm oficjalnego życia w Ameryce. Bojąc się, żeby chłopak nie poczuł się zupełnie wyalienowany, Franz w takich wypadkach niewiele się odzywał i pozwalał mu się wykrzy­czeć.

Pewnego dnia, na początku lutego, McCandless oznajmił, że rusza do San Diego, żeby zarobić więcej pieniędzy na swoją wyprawę na Alaskę.

- Nie musisz jechać do San Diego - zaprotestował Franz. - Ja ci dam pieniądze, jeżeli potrzebujesz.

- Nie, nie rozumiesz. Jadę do San Diego. Wyjeżdżam w poniedzia­łek.

- Dobra, zawiozę cię tam.

- Nie bądź śmieszny - zadrwił McCandless.

- I tak muszę jechać - skłamał Franz - po jakąś skórę. McCandless ustąpił. Zwinął obóz, zostawił większość rzeczy

w mieszkaniu Franza, bo nie chciał taszczyć po mieście śpiwora czy plecaka, i pojechał ze staruszkiem przez góry na wybrzeże. Padało, kie­dy Franz wysadził go przy nadbrzeżu w San Diego.

- Było mi bardzo trudno to zrobić - mówi Franz. - Zostawiając go, czułem smutek.

19 lutego McCandless zadzwonił do Franza, na „erkę”, żeby złożyć mu życzenia z okazji osiemdziesiątych pierwszych urodzin. Pamiętał datę, bo sam obchodził urodziny tydzień wcześniej: 12 lutego skończył dwadzieścia cztery lata. Podczas rozmowy wyznał Franzowi, że ma kło­poty ze znalezieniem pracy.

28 lutego posiał kartkę do Jan Burres następującej treści:

Cześć!

Przez ostatni tydzień mieszkam na ulicach San Diego. Pierw­szego dnia, gdy tu dotarłem, lalo jak diabli. Tutejsze misje są za­borcze i wysłuchuję tylu kazań, że można się zanudzić na śmierć. W kwestii roboty nic ciekawego, więc jutro na północ.

Postanowiłem wyruszyć na Alaskę nie później niż 1 maja, ale muszę zebrać trochę kasy, żeby się wyposażyć. Może wrócę popra­cować u przyjaciela, w Dakocie Południowej, jeżeli mu się przy­dam. Nie wiem, dokąd teraz się udam, ale napiszę, jak dotrę. Mam nadzieję, że u was wszystko w porządku.

Trzymaj się, Alex

Następne kartki do pani Burres i do Franza wysłał 5 marca. Do Jan napisał:

Pozdrowienia z Seattle!

Jestem teraz włóczęgą! Tak, jeżdżę so­bie pociągami. Co za zabawa, żałuję, że nie robiłem tego wcześ­niej. Ma ona jednak pewne wady. Pierwszą - że człowiek się sta­je całkowicie brudny. Drugą - że musi się stykać z tymi głupimi strażnikami. Siedziałem sobie koło wagonu w Los Angeles, kiedy ochroniarz oświetlił mnie latarką około 10 wieczorem. „Wynocha stąd, nim cię zabiję!” - wrzasnął. Wstałem i zobaczyłem, że wy­ciągnął rewolwer. Przesłuchiwał mnie, mierząc do mnie, po czym warknął: „Jak cię jeszcze kiedyś zobaczę koło tego pociągu, to za­biję. Spadaj na ulicę!” Co za kretyn! To ja się śmiałem ostatni, kiedy pięć minut później wskoczyłem do tego samego pociągu i po­jechałem nim do Oakland.

Będę w kontakcie, Alex

Tydzień później zadzwonił telefon u Franza i telefonistka spytała, czy przyjmie rozmowę od kogoś, kto przedstawił się jako Alex.

- Jego glos był dla mnie jak słońce po miesiącu deszczu - opowia­da Ronald Franz.

- Czy przyjedziesz po mnie? - spytał McCandless.

- Tak. A gdzie w Seattle jesteś?

- Ron - zaśmiał się McCandless - nie jestem w Seattle, jestem w Kalifornii, niedaleko ciebie, w Coachella.

Ponieważ nie mógł znaleźć pracy na deszczowym północnym za­chodzie, wskoczył do kilku po kolei pociągów towarowych i znalazł się z powrotem na pustyni. W Colton, w Kalifornii, znalazł go kolejny po­licjant i wsadził do więzienia. Po uwolnieniu pojechał autostopem do Coachella, na południowy wschód od Palm Springs, i zadzwonił do Franza, który ruszył po niego natychmiast po odłożeniu słuchawki.

- Pojechaliśmy do knajpy Sizzlera, gdzie go napchałem stekiem i homarem - przypomina sobie Franz - i dopiero wtedy skierowaliśmy się do Salton City.

McCandless powiedział, że zostanie tylko jeden dzień, żeby wyprać rzeczy i spakować plecak. Miał wiadomość od Wayne'a Westerberga, że czeka na niego praca w elewatorze w Carthage, i bardzo się tam śpieszył. Była środa, 11 marca. Franz zaoferował, że odwiezie go do Grand Junction, w Kolorado. Najdalej tam mógł go zawieźć, nie spóź­niając się na umówione spotkanie w Salton City w poniedziałek. Ku je­go zdziwieniu i uldze McCandless zgodził się bez sprzeczania.

Przed wyjazdem Franz dai mu maczetę, arktyczną kurtkę, składaną wędkę i inny sprzęt na wyprawę po Alasce. W czwartek o świcie wy­jechali z Salton City ciężarówką Franza. Zatrzymali się w Bullhead Ci­ty, żeby zlikwidować konto bankowe McCandlessa i odwiedzić Charliego w jego przyczepie, gdzie Alex zostawił trochę książek i innych rzeczy, zwłaszcza album ze zdjęciami z wyprawy kanoe po rzece Kolo­rado. Następnie uparł się, żeby zaprosić Franza na obiad w Golden Nugget Casino w Laughlin. Kelnerka, która go rozpoznała, zawołała:

- Alex! Alex! Wróciłeś!

Przed wyprawą Ronald Franz kupił kamerę wideo i teraz zatrzymy­wał się czasami po drodze, żeby filmować ciekawsze widoki. Chociaż młody człowiek zwykle gdzieś umykał, kiedy Franz kierował na niego obiektyw, zachowało się kilka ujęć z nim, stojącym niecierpliwie na śniegu nad Bryce Canion.

- Dobra, jedźmy już - protestuje do kamery i dodaje po chwili: - Dalej jest też ciekawie. - Ubrany w dżinsy i wełniany sweter, McCandless jest opalony, wygląda tęgo i zdrowo.

Franz opowiada, że była to bardzo przyjemna, choć zbyt pośpieszna podróż.

- Czasem jechaliśmy godzinami, nie mówiąc nic - wspomina. - Na­wet kiedy spal, byłem szczęśliwy, że po prostu jest. - W którymś mo­mencie odważył się wystąpić do McCandlessa ze śmiałą propozycją. -Moja matka była jedynaczką - wyjaśnia - mój ojciec też, a ja ich jedynym dzieckiem. Skoro mój syn nie żyje, na mnie wygasa linia. Kiedy umrę, moja rodzina przestanie istnieć, zniknie na zawsze. Więc spyta­łem Aleksa, czy mógłbym go zaadoptować, żeby był moim wnukiem. McCandless czuł się zakłopotany, więc zwlekał z odpowiedzią: - Porozmawiamy o tym, jak wrócę z Alaski, Ron. 14 marca Franz zostawił go na poboczu autostrady Interstate 70, przed Grand Junction i wrócił do południowej Kalifornii. McCandless był zachwycony, że jedzie na północ, i odczuwał również pewną ulgę. Znów udało mu się uniknąć ludzkiej przyjaźni, intymności i całego związanego z tym bagażu emocjonalnego. Uciekł od klaustrofobiczne-go zamknięcia we własnej rodzinie. Szczęśliwie utrzymał Jan Burres i Wayne'a Westerberga na odległość wyciągniętej ręki, uciekając z ich życia, nim zaczęli czegokolwiek od niego oczekiwać. A teraz udało mu się również bezboleśnie wycofać z życia Ronalda Franza.

Było to bezbolesne z perspektywy jego, ale nie staruszka. Może­my jedynie spekulować, dlaczego Ron Franz tak szybko przywiązał się do McCandlessa, ale jego uczucie było silne, prawdziwe i czyste. Przez wiele lat żył samotnie. Pozbawiony rodziny, miał niewielu przyjaciół. Był bardzo zdyscyplinowany, samowystarczalny, doskonale sobie ra­dził, zważywszy na jego wiek i samotność. Pojawienie się w jego świe­cie tego chłopaka zburzyło starannie skonstruowany mur obronny. Franz cenił sobie przebywanie z McCandlessem, ale ich rozkwitająca przyjaźń uświadomiła mu równocześnie, jak bardzo był samotny. Chris zdemaskował brakujące ogniwo w życiu Rona, chociaż jednocześnie pomagał je stworzyć. Kiedy wyjechał równie nagle, jak przybył, Franz poczuł się niespodziewanie głęboko zraniony.

Na początku kwietnia nadszedł do Franza list ze znaczkiem z Da­koty Południowej.

Cześć Ron - było w nim napisane - tu Alex. Pracuję tutaj w Carthage już prawie dwa tygodnie. Dotarłem tu trzy dni po tym, jak rozstaliśmy się w Grand Junction, w Kolorado. Mam nadzieję, że dojechałeś z powrotem do Salton City bez specjalnych problemów. Podoba mi się tutaj i wszystko idzie dobrze. Pogoda nie jest zła i niektóre dni nawet całkiem przyjemne. Wielu rolników nawet wy­szło już w pole. W południowej Kalifornii pewnie robi się gorąco. Zastanawiam się, czy miałeś okazję zobaczyć, ilu ludzi zebrało się 20 marca na Święcie Tęczy przy gorących źródłach. Myślę, że mo­gło być tam bardzo fajnie, ale nie jestem pewien, czy zrozumiałbyś tych łudzi. Nie będę siedział zbyt długo w Dakocie. Mój przyjaciel Wayne chce, żebym pracował przy elewatorze przez cały maj, a potem jeź­dził z nim i pracował całe lato na kombajnie, ale jestem już całą duszą przy mojej Alaskańskiej Odysei i mam nadzieję wyruszyć nie później niż 15 kwietnia. Oznacza to, że bardzo niedługo stąd wyjadę, więc chciałbym, żebyś ewentualną korespondencję do mnie wysłał na adres, jaki podałem poniżej.

Ron, ogromnie cenię twoją pomoc i czas, jaki spędziliśmy ra­zem. Mam nadzieję, że nie będziesz za bardzo przeżywał naszego rozstania. Może minąć wiele czasu, nim się znów zobaczymy. Ale jeśli wyjdę z tej przygody alaskańskiej cało, odezwę się do ciebie. Chciałem powtórzyć radę, jaką ci już dawałem. Moim zdaniem, powinieneś radykalnie zmienić swój sposób życia i zacząć odważ­nie robić rzeczy, o których przedtem nawet nie myślałeś; albo waha­łeś się, czy spróbować. Tak wielu ludzi jest nieszczęśliwych, a jed­nak nie podejmują żadnej próby, by to zmienić, ponieważ przywykli do życia w pewności, konformizmie i konserwatyzmie, co może da­wać poczucie spokoju umysłu, ale w rzeczywistości nie ma rzeczy bardziej niszczącej dla niespokojnego ducha niż pewna przyszłość. Podstawą życia ducha ludzkiego jest jego pasja przygody. Radość życia przychodzi z nowymi doświadczeniami, a zatem nie ma więk­szej radości niż mieć wciąż zmieniający się horyzont, każdego dnia inny, i nowe słońce. Jeśli chcesz więcej dostać od życia, Ron, musisz zrezygnować z zamiłowania do bezpieczeństwa i żyć na łapu-capu, co z początku wyda ci się wariactwem. Ale kiedy przywykniesz do takiego stylu, zrozumiesz jego znaczenie i niezwykle piękno. A więc krótko mówiąc, Ron, zostaw Salton City i ruszaj w drogę. Gwa­rantuję ci, że będziesz z tego bardzo zadowolony. Obawiam się jed­nak, że zignorujesz moją radę. Uważasz, że jestem uparty, ale ty je­steś jeszcze bardziej. Miałeś doskonałą okazję, wracając, żeby obejrzeć jeden z najwspanialszych widoków na świecie, Wielki Ka­nion, coś, co każdy Amerykanin powinien choć raz w życiu zoba­czyć. Z jakichś niezrozumiałych dla mnie powodów chciałeś jak najszybciej pędzić do domu, do tej samej sytuacji, którą masz dzień po dniu. Obawiam się, że będziesz ulegał tym skłonnościom w przy­szłości i wobec tego nie uda ci się odkryć wszystkich cudownych rze­czy, które Bóg nam zostawił. Nie siedź w jednym miejscu. Ruszaj się, bądź nomadem, oglądaj codziennie inny horyzont. Będziesz jeszcze długo żył, Ron, i szkoda byłoby, żebyś nie skorzystał z okazji zrewolucjonizowania swego życia i poddania się zupełnie no­wym doświadczeniom.

Mylisz się, sądząc, że Radość rodzi się tylko - lub głównie - ze stosunków międzyludzkich. Bóg umieścił ją wokół nas. Jest we wszystkim, w czymkolwiek, czego możemy doznawać. Musimy tyl­ko mieć odwagę zwrócić się przeciwko przyzwyczajeniom i oddać się życiu niekonwencjonalnemu.

Chodzi mi o to, że nie potrzebujesz mnie ani nikogo innego, aby wnieść nowe światło w swoje życie. Ono czeka, żebyś je wziął, a ty musisz tylko po nie sięgnąć. Jedyną osobą, z którą musisz walczyć, jesteś ty i twój opór przed angażowaniem się w coś nowego.

Ron, naprawdę mam nadzieję, że najszybciej, jak zdołasz, wy­jedziesz z Salton City, postawisz sobie budkę kempingową na skrzy­ni swojego pick-upa i zaczniesz oglądać te cudowności, jakie Bóg stworzył tu, na amerykańskim Zachodzie. Zobaczysz różne rzeczy, poznasz różnych ludzi i wiele się od nich nauczysz. Musisz to robić oszczędnie; żadne motele, gotuj sam, wydawaj jak najmniej i bę­dzie cię to znacznie bardziej cieszyło. Mam nadzieję, że następnym razem, kiedy się spotkamy, będziesz innym człowiekiem, który prze­żył różnorakie przygody i ma za sobą wiele nowych doświadczeń. Nie wahaj się i nie wynajduj żadnych wymówek. Po prostu wyjedź i zrób to. Po prostu wyjedź. Będziesz bardzo zadowolony, że tak zro­biłeś.

Trzymaj się, Ron,

Alex

Proszę, odpisz na adres:

Alex McCandless

Madison, SD 57042

Stała się rzecz zdumiewająca: osiemdziesięciojednoletni mężczy­zna wziął sobie do serca rady dwudziestoczteroletniego wagabundy. Franz umieścił meble i większość swoich rzeczy w zamkniętym schowku, kupił duravan, wyposażył go w koje i sprzęt turystyczny, a następnie wyprowadził się ze swego mieszkania i rozłożył obóz na bajada. Zajął dawne miejsce McCandlessa za gorącymi źródłami. Po­układał kamienie tak, żeby stworzyć parking dla swojej półciężarówki, poprzesadzał jakieś grusze kolczaste i krzewy indygo - „dla krajo­brazu”. A później siedział na pustyni, dzień po dniu, czekając na powrót swego młodego przyjaciela.

Ronald Franz (zmieniłem nazwisko, spełniając jego prośbę) wyglą­da doskonale jak na swój dziewiąty krzyżyk i przeżyte dwa ataki serca. Ma około metra osiemdziesięciu, szerokie bary i mocną pierś; jest wy­prostowany, nie przygarbiony. Ma wyjątkowo duże uszy i pokręcone, mięsiste dłonie. Kiedy podchodzę do jego obozowiska na pustyni i przedstawiam się, ubrany jest w stare dżinsy, śnieżnobiałą koszulkę, ozdobny skórzany pas własnej roboty, białe skarpetki i zdarte czarne mokasyny. Jego wiek zdradzają tylko zmarszczki nad brwiami i głębo­kie pory na nosie, ozdobionym, jak tatuażem, siateczką fioletowych ży­łek. Nieco ponad rok po śmierci McCandlessa ogląda świat rozważny­mi, niebieskimi oczyma. Aby rozwiać jego wątpliwości, wręczam mu plik zdjęć, które zrobiłem podczas podróży na Alaskę ostatniego lata, starając się odtworzyć trasę ostatniej podróży McCandlessa na Szlaku Stampede. Kilka pierwszych to krajobrazy, krzewy, zarośnięty trakt, odległe góry, rzeka Sushana. Franz studiuje je w milczeniu, od czasu do czasu kiwa głową, gdy wyjaśniam, co przedstawiają. Jest chyba wdzięczny, że może je zobaczyć. Kiedy jednak trafia na zdjęcie auto­busu, w którym chłopak umarł, nagle sztywnieje. Kilka fotografii przedstawia rzeczy osobiste Mccandlessa w rozbitym pojeździe i gdy tylko Franz orientuje się, co to jest, rzuca nimi we mnie, nie oglądając dalszych, a następnie odchodzi, by się uspokoić, podczas gdy ja mruczę jakieś niewyraźne usprawiedliwienie.

Franz nie mieszka już na miejscu obozowiska McCandlessa. Rwą­cy potok zmył prowizoryczną drogę, więc przeniósł się trzydzieści ki­lometrów dalej, w kierunku Borrego, gdzie koczuje koło samotnych to­poli. O-Mój-Boże-Gorące Źródła też już zniknęły, rozjechane przez buldożery i wybetonowane, zgodnie z zarządzeniem komisji zdrowia Imperial Valley. Władze hrabstwa mówią, że zlikwidowano źródła w tro­sce o kąpiących się, którzy mogli poważnie zachorować z powodu mi­krobów, które podobno znajdowały się w jeziorkach.

- Może to i prawda - mówi ekspedientka ze sklepu w Salton City -ale większość ludzi myśli, że zasypali je dlatego, że źródła przyciągały za dużo hipisów, włóczęgów i innych takich. Krzyżyk na drogę, jeśli o mnie chodzi.

Ponad osiem miesięcy po pożegnaniu z McCandlessem Franz prze­bywał w jego obozowisku, wypatrując na drodze młodego człowieka z dużym plecakiem. Pod koniec 1992 roku, dzień po Bożym Narodze­niu, wracając z Salton City, zabrał dwóch autostopowiczów.

- Jeden facet był chyba z Missisipi, a drugi Indianin - wspomina Franz. - Po drodze do źródeł zacząłem im opowiadać o moim przyja­cielu Aleksie i o przygodzie, którą chciał przeżyć na Alasce. Nagle młody Indianin mi przerwał:

- Czy on się nazywał Alex McCandless?

- Tak. A co, poznaliście go...

- Przykro mi to mówić, proszę pana, ale pana przyjaciel nie żyje. Zamarzł na śmierć w tundrze. Właśnie czytałem o tym w magazynie „Outdoor”.

Zszokowany Franz wypytywał autostopowicza o szczegóły. Wszyst­ko się zgadzało. Stało się coś strasznego. McCandless nigdy nie wróci.

- Kiedy Alex wyjechał na Alaskę - wspomina Franz - modliłem się. Prosiłem Boga, żeby szczególnie miał w opiece jego, bo ten chłopak jest niezwykły. Ale pozwolił Aleksowi umrzeć. Więc 26 grudnia, kiedy dowiedziałem się, co się stało, wyrzekłem się Pana. Przestałem być członkiem Kościoła i zostałem ateistą. Uznałem, że nie mogę wierzyć w Boga, który pozwolił, żeby coś tak strasznego stało się komuś takie­mu jak Alex. Kiedy wysadziłem tych chłopaków - ciągnie Franz -zawróciłem, pojechałem z powrotem do sklepu i kupiłem butelkę whi­sky. A później poszedłem na pustynię i wypiłem ją. Nie byłem przy­zwyczajony do alkoholu, więc się rozchorowałem. Miałem nadzieję, że mnie to zabije, ale nie. Byłem tylko bardzo chory.

Rozdział 7

CARTHAGE

Byli tam jakieś książki... Jedna to „Pilgrim's Progress”, o człowieku, który zostawił rodzinę, ale nie pisali dlaczego. Od czasu do czasu dobierałem się do niej. Nawet były inte­resujące stwierdzenia, ale ciężkie.

Mark Twain,

„Huck Finn”

Prawdą jest, że wielu twórczym ludziom nie udaje się wejść w dojrzałe związki osobiste i są bardzo wyizolowani. Jest również prawdą, że w niektórych wypadkach traumatyczne wydarzenia, jak opuszczenie przez rodziców czy wczesne osierocenie, u potencjalnie twórczej osoby rozwijają takie aspekty osobowości, które mogą się zrealizować w izolacji. Nie oznacza to jednak, że samotne, twórcze cele są patolo­giczne.

Zachowanie unikające jest reakcją, mającą na celu ochronę dziecka przed behawioralną dezorganizacją. Jeśli odniesie­my to do życia dorosłych, możemy zaobserwować, że unika­jące bliskich kontaktów dziecko może wyrosnąć na osobę, której zasadniczą potrzebą jest znalezienie w życiu jakiegoś sensu i porządku, niekoniecznie opartego na stosunkach międzyludzkich.

Anthony Storr, „Samotność: Powrót do siebie”

Duży kombajn John Deere 8020 przycupnął spokojnie w skąpym wieczornym świetle z dala od wszystkiego, okrążony skoszonym częściowo zbożem w Dakocie Południowej. Z kabiny wystają obłocone tenisówki Wayne'a Westerberga, jak gdyby machina, przerośnięty me­talowy gad, połykała go całego i trawiła ofiarę.

- Podaj mi ten cholerny klucz, dobra? - słychać przytłumiony, zde­nerwowany głos, dochodzący z wnętrza. - A może jesteście tak choler­nie zajęci staniem i trzymaniem rąk w kieszeniach, że nawet tego nie możecie zrobić?

Kombajn zepsuł się po raz trzeci w ciągu trzech dni i Westerberg nerwowo próbuje wymienić trudno dostępną tuleję przed zapadnięciem nocy. Pojawia się po godzinie, wybrudzony smarem, ale zadowolony.

- Przepraszam, że tak na początku warknąłem - zaczął. - Przez zbyt wiele dni pracowaliśmy po osiemnaście godzin na dobę. Robię się trochę gderliwy, bo sezon w pełni, a my mamy w dodatku za mało ludzi. Liczyliśmy na to, że Alex wróci.

Minęło pięćdziesiąt dni od znalezienia ciała McCandlessa na Alasce na Szlaku Stampede. Siedem miesięcy temu, w mroźne marcowe popo­łudnie, McCandless wpadł do biura przy elewatorze zbożowym w Car­thage i oznajmił, że jest gotów do pracy.

- Byliśmy tam, odbijaliśmy poranne karty - wspomina Westerberg - a tu wkracza Alex, ze swoim wielkim, starym plecakiem, przewie­szonym przez ramię.

Powiedział Wayne'owi, że planuje zostać do 15 kwietnia, tyle tylko, żeby zarobić jakiś szmal. Musi kupić trochę nowego sprzętu, wyjaśnił, bo jedzie na Alaskę. Obiecał wrócić wczesną jesienią, żeby pomóc przy żniwach, ale chciał być w Fairbanks przed końcem kwietnia, aby mieć jak najwięcej czasu na północy.

W czasie tych czterech tygodni w Carthage McCandless ciężko pra­cował, wykonując brudną, nudną robotę, której nikt nie chciał wziąć: wy­rzucanie gnoju, niszczenie szkodników, malowanie, koszenie chwastów. W którymś momencie, aby usatysfakcjonować Aleksa nieco ambitniej­szym zadaniem, Westerberg próbował go nauczyć obsługi ładowarki.

- Alex rzadko bywał przy maszynach - mówi, kręcąc głową, We­sterberg. - Wyglądało komicznie, jak usiłował posługiwać się sprzę­głem i tymi wszystkimi dźwigniami. Zupełnie nie był uzdolniony tech­nicznie.

Nie grzeszył również nadmiarem zdrowego rozsądku. Ci, którzy go znali, opowiadają, że nie potrafił na przykład widzieć drzew zwyczaj­nie, jako części lasu.

- Nie był kompletną ofermą, niech mnie pan źle nie zrozumie - wy­jaśnia Westerberg. - Ale miał jakieś luki w rozumowaniu. Pamiętam, jak wszedłem kiedyś do jego kuchni i poczułem okropny smród. Otwo­rzyłem mikrofalówkę, a tam całe dno pokryte zjełczałym tłuszczem. Alex piekł kiedyś kurczaka, ale nie przyszło mu do głowy, że tłuszcz musi gdzieś skapywać. Nie dlatego, żeby był za leniwy i nie chciało mu się sprzątnąć, zawsze wszędzie miał bardzo porządnie, tylko po prostu nie zauważył tłuszczu.

Wkrótce po jego powrocie do Carthage tej wiosny Westerberg przedstawił McCandlessa swej przyjaciółce, z którą utrzymywał kon­takty długoletnie, choć z przerwami. Gail Borah była filigranową kobietą o smutnych oczach i długich blond włosach. Miała trzydzieści pięć lat i dwoje kilkunastoletnich dzieci; była rozwiedziona. Wkrótce zaprzy­jaźniła się z McCandlessem.

- Na początku zdradzał jakąś nieśmiałość - mówi Borah. - Zacho­wywał się, jakby trudno mu było przebywać z ludźmi. To chyba dlate­go, że tyle czasu spędzał sam. Prawie codziennie zapraszałam go na kolację - ciągnie Borah. - Lubił jeść. Nigdy nie zostawił niczego na ta­lerzu. Nigdy. Był też dobrym kucharzem. Czasem zapraszał mnie do Wayne'a i robił kolację dla wszystkich. Gotował często ryż. Myślałam, że mu się to znudzi, ale nie. Mówił, że mógłby przeżyć cały miesiąc, mając dziesięć kilogramów ryżu. Kiedy byliśmy razem, Alex dużo mó­wił. Takie poważne teksty, coś o odkrywaniu duszy. Uznał, że mnie mo­że powiedzieć rzeczy, których nie mówi innym. Było widać, że coś go gryzie. Zrozumiałam, że nie bardzo się dogadywał z rodziną, chociaż niewiele o nich opowiadał, poza Carine, jego młodszą siostrą. Twier­dził, że są bardzo zżyci. Jest piękna i kiedy idzie ulicą, wszyscy faceci odwracają się i gapią na nią.

Westerberg natomiast nie interesował się rodzinnymi sprawami McCandlessa.

- Jeżeli miał jakiś powód, żeby spieprzać, widocznie uważał, że tak będzie dobrze. Teraz, jak nie żyje, nic już nie rozumiem. Jakby Alex tu był, obym nim dobrze potrząsnął i powiedział: „Co ty sobie, do chole­ry, myślisz? Nie odzywać się do rodziny tyle czasu, traktować ich jak śmieci?” Jeden z chłopaków, który tu u mnie pracuje, w ogóle, cholera, nie ma żadnych rodziców, ale nie świruje. Co tam było między Aleksem a jego rodziną, nie wiem, ale głowę dam, że u innych jest znacznie gorzej. Znając Aleksa, podejrzewam, że przyczepił się do czegoś, co wydarzyło się między nim a ojcem, i nie chciał zapomnieć.

To ostatnie przypuszczenie Westerberga, jak się okazało, stanowi­ło dość wnikliwą analizę stosunków między Chrisem a Waltem McCandlessem. I ojciec, i syn byli uparci i nieugięci. Biorąc pod uwa­gę skłonność Walta do kontrolowania i absolutnie niezależną naturę Chrisa, trzeba uznać, że konflikt był nieunikniony. Chris poddawał się władzy ojca w okresie szkolnym i studenckim w zdumiewająco wyso­kim stopniu, ale wewnętrznie się buntował. Rozwodził się długo nad tym, co dla niego było moralnymi wadami ojca, hipokryzją stylu życia rodziców, tyranią ich uzależniającej miłości. W końcu Chris się zbunto­wał, a kiedy to zrobił, postąpił z charakterystycznym dla siebie bra­kiem umiaru.

Wkrótce przed swym zniknięciem narzekał w liście do siostry, że zachowanie rodziców jest... tak irracjonalne, deprymujące, lekceważące i obraźliwe, że w końcu przekroczyłem próg wytrzymałości. Ponieważ ni­gdy nie będą mnie traktowali poważnie, niech przez kilka miesięcy po ukończeniu studiów myślą, że mają rację, że zaczynam widzieć sprawy od ich strony i nasze stosunki się stabilizują. A później, kiedy nadejdzie czas, jednym szybkim, zdecydowanym ruchem wymiotę ich kompletnie ze swego życia. Zerwę z nimi jako rodzicami raz na zawsze i nigdy, do koń­ca życia nie odezwę się do żadnego z tych idiotów. Skończę z nimi raz na zawsze.

Chłód, jaki Westerberg wyczul między Aleksem a jego rodzicami, był wyraźnym kontrastem do ciepła, jakie przejawiał w Carthage. Otwarty i bardzo osobisty, kiedy go coś poruszyło, oczarował wiele osób. Kiedy powrócił do Dakoty Południowej, czekała na niego poczta, korespondencja od ludzi, których poznał po drodze, łącznie z - jak mówił Westerberg - „listami od dziewczyny, która miała na niego oko, a którą poznał w jakimś Timbuktu, chyba na kempingu”. Ale McCandless nigdy nie zwierzał się z żadnych romantycznych przygód ani Westerbergowi, ani Borah.

- Nie pamiętam, żeby Alex opowiadał kiedykolwiek o jakiejś swo­jej przyjaciółce - mówi Westerberg. - Chociaż parę razy wspominał, że chciałby się ożenić i mieć rodzinę. Dało się spostrzec, że nie traktu­je tych spraw lekko. Nie był facetem, który sobie poderwie dziewczy­nę tylko po to, żeby się z nią przespać.

Dla Borah też było jasne, że McCandless nie spędzał czasu w knaj­pach dla samotnych.

- Któregoś dnia całą paczką poszliśmy do baru w Madison - mówi Borah. - Trudno było wyciągnąć go na parkiet, ale jak się już tam zna­lazł, nie mógł przestać tańczyć. Wpadliśmy w trans. Jak Alex umarł, Carine mi powiedziała, że o ile wie, należałam do nielicznych dziew­czyn, z którymi zatańczył.

W liceum McCandless miał jakieś bliskie związki z dwiema czy trzema przedstawicielkami płci przeciwnej i Carine przypomniała so­bie, że kiedyś Chris się upił i nocą usiłował wprowadzić dziewczynę do swego pokoju. (Robili taki hałas na schodach, że mama się obudziła i odesłała panienkę do domu). Niewiele jest dowodów jego aktywno­ści seksualnej jako nastolatka, a jeszcze mniej podejrzeń, że spał z ja­kąś kobietą po ukończeniu liceum. (Nie ma również żadnego dowodu, żeby miał stosunki intymne z jakimś mężczyzną). Wydaje się, że pociągały go kobiety, ale żył przeważnie, a może wyłącznie, w celibacie, jak mnich.

Cnotliwość i czystość moralna były cechami, nad którymi McCandless wiele i często rozmyślał. Jedną z książek znalezionych w auto­busie wraz z jego szczątkami był zbiór opowiadań, a wśród nich „Sonata Kreutzerowska” Tołstoja, w której ten arystokrata zmieniony w ascetę wypowiada się przeciwko „żądaniom ciała”. Kilka takich fragmentów jest zaznaczonych w książce, która ma już ośle uszy, a na marginesie pełno tam tajemniczych notatek, napisanych wyraźnym pismem McCandlessa. W rozdziale o „Wyższych prawach” z „Waldena” Thoreau, również znalezionego w autobusie, McCandless zakre­ślił: Czystość jest największym rozkwitem człowieka, a to, co nazywamy Geniuszem, Heroizmem, Świętością i tak dalej, to zaledwie owoce, na­stępujące po niej.

My, Amerykanie, jesteśmy podnieceni seksem, opętani przez seks, przerażeni nim. Kiedy zdrowa osoba, a zwłaszcza zdrowy młody czło­wiek odrzuca potrzeby ciała, szokuje nas to i patrzymy zaciekawieni. Rodzą się podejrzenia.

Wyraźna niewinność McCandlessa w sferze seksualnej jest charak­terystyczna dla pewnego typu osobowości, który nasza kultura rzeko­mo podziwia, w każdym razie u jego najsłynniejszych przedstawicieli. Ambiwalentne traktowanie spraw płci przypomina tych spośród nich, którzy do natury podchodzili z pasją, jak Thoreau (przez całe życie po­został czysty) i naturalista John Muir, nie mówiąc o licznych mniej znanych pielgrzymach, poszukiwaczach i nieudacznikach. Podobnie jak inni, uwiedzeni przez dziką przyrodę, McCandless wydawał się kiero­wany inną namiętnością, zastępującą pożądanie seksualne. W pewnym sensie ta pasja była zbyt silna, żeby można ją było zaspokoić w kontak­tach międzyludzkich. Być może kusiło go to, co oferowały kobiety, ale bladło wobec perspektywy związku z samym kosmosem. I dlatego ciągnęło go na północ, na Alaskę.

McCandless zapewniał i Westerberga, i Borah, że kiedy tylko za­kończy swój pobyt na północy, wróci do Dakoty Południowej co naj­mniej na jesień; a co potem, zobaczy.

- Miałem wrażenie, że ta eskapada na Alaskę miała być jego ostat­nią wielką przygodą - opowiada Westerberg - i że się potem gdzieś osiedli. Mówił, że chce napisać książkę o swoich podróżach. Lubił Car­thage. Nikt nie przypuszczał, że z takim wykształceniem będzie do końca życia pracował przy pieprzonym elewatorze. Ale na pewno miał zamiar do nas wrócić na jakiś czas, trochę pomóc i zastanowić się, co robić dalej.

Tej wiosny w każdym razie wzrok McCandlessa utkwiony był w Alaskę. Rozmawiał o tej wyprawie przy każdej okazji. Wyszukiwał w mieście doświadczonych myśliwych i wypytywał o podchodzenie dzikich zwierząt, patroszenie i konserwowanie mięsa. Borah zawiozła go do sklepu K-mart w Mitchell po resztę wyposażenia. W połowie kwietnia Westerberg był bardzo zajęty i brakowało mu rąk do pracy, więc poprosił Aleksa, żeby wstrzymał się z wyjazdem na tydzień lub dwa, ale on nie chciał nawet o tym słyszeć.

- Kiedy sobie coś wymyślił, nie było mowy o tym, żeby zmienił pla­ny - lamentuje Westerberg. - Proponowałem nawet, że kupię mu bilet lotniczy do Fairbanks, żeby mógł pracować jeszcze dziesięć dni i dotrzeć na Alaskę pod koniec kwietnia, ale powiedział: „Nie, muszę pojechać au­tostopem. Samolotem to byłoby oszustwo. Zepsułoby całą wyprawę”.

Dwa dni przed planowanym wyjazdem matka Wayne'a, Mary We­sterberg, zaprosiła go na kolację.

- Mama na ogół nie lubi moich pomocników i nie paliła się do kon­taktu z Aleksem, ale wciąż ją męczyłem, że musi poznać tego chłopa­ka, więc w końcu zaprosiła go na kolację. Polubili się natychmiast i ga­dali non stop przez pięć godzin.

- Było w nim coś fascynującego - wyjaśnia pani Westerberg, sie­dząc przy wypolerowanym orzechowym stole, przy którym wtedy McCandless jadł kolację. - Wyglądał na więcej niż dwadzieścia cztery lata. Cokolwiek powiedziałam, chciał wiedzieć dokładniej, co miałam na myśli, dlaczego tak uważam. Miał głód wiedzy. W odróżnieniu od większości z nas był człowiekiem, który pragnie żyć zgodnie ze swy­mi przekonaniami.

- Rozmawialiśmy wiele godzin o książkach. W Carthage nie ma nadmiaru ludzi, z którymi można pogadać na ten temat. Wciąż wracał do Marka Twaina. Boże, był świetny jako gość, nie chciało się, by koń­czył się ten wieczór. Pragnęłam zobaczyć się z nim jesienią. Nie mogę przestać o nim myśleć. Wciąż pamiętam jego twarz, jak siedział tu, gdzie pan teraz. Jeśli weźmie się pod uwagę fakt, że spędziłam w towa­rzystwie Aleksa tylko kilka godzin, aż dziwne się wydaje, że tak się przejęłam jego śmiercią.

W ostatni wieczór McCandlessa w Carthage żegnał się wylewnie z pracownikami Westerberga w Cabaret. Whisky Jack Daniels lała się obfitym strumieniem. Ku zdumieniu wszystkich, McCandless usiadł przy pianinie, chociaż nigdy nie mówił, że umie grać, i popłynęły ja­kieś kawałki w stylu country, potem ragtime'y, wreszcie numery Tony Benetta. A nie były to produkcje pijaczka, popisującego się wyimagino­wanym talentem przed publiczką.

- Alex - mówi Gail Borah - naprawdę umiał grać. Był rzeczywiście dobry. Pozostaliśmy wszyscy pod wrażeniem.

Rankiem 15 kwietnia wszyscy zebrali się pod elewatorem, żeby go pożegnać. Miał ciężki plecak, w bucie zaś schowane tysiąc dolarów. Swój dziennik i album ze zdjęciami zostawił na przechowanie u Westerberga i podarował mu pasek, który zrobił na pustyni.

- Alex siadał przy barze w Cabaret i czytał nam z niego godzinami - mówi Westerberg -jakby tłumaczył hieroglify. Każdy obrazek, który wyrył w skórze, miał swoją długą historię.

Borah opowiada, jak ją objął, kiedy się z nią żegnał:

- Zauważyłam, że płakał. Przestraszyłam się. Przecież nie plano­wał wyjazdu na długo. Zrozumiałam, że nie płakałby, gdyby nie miał za­miaru podjąć wielkiego ryzyka i nie wiedział, że może nie wrócić. Wte­dy przeczuwałam już, że możemy go więcej nie zobaczyć.

Pojawił się przed nimi wielki traktor z przyczepą. Rod Wolf, jeden z pracowników Westerberga, musiał przewieźć ziarno słonecznika do Enderlin, w Dakocie Północnej i zgodził się podrzucić McCandlessa do Drogi Międzystanowej 94.

- Kiedy go zostawiłem, wielka maczeta zwisała mu z ramienia -mówi Wolf. - Pomyślałem sobie: Jezu, nikt go nie zabierze, jak to zoba­czy, ale nic nie powiedziałem, podałem mu rękę, życzyłem powodze­nia, poprosiłem, żeby pisał.

Tydzień później Westerberg dostał kartkę o zwięzłej treści, ze znaczkiem z Montany:

18 kwietnia. Dotarłem dzisiaj rano pociągiem towarowym do Whitefish. Utrzymuję się w dobrym czasie. Dzisiaj przekroczę gra­nicę i kieruję się na północ do Alaski. Ukłony dla wszystkich. Trzy­maj się.

Alex

Później, na początku maja, Westerberg dostał jeszcze jedną kartkę, tym razem z Alaski, ze zdjęciem niedźwiedzia polarnego. Na znaczku był stempel 27 kwietnia, 1992 roku.

Pozdrowienia z Fairbanks. To moja ostatnia wiadomość do cie­bie, Wayne. Przyjechałem 2 dni temu. Bardzo było trudno coś zła­pać w Yukon Territory. Ale w końcu tu dotarłem. Proszę, wszystkie listy do mnie odsyłaj do nadawców. Może mi­nie wiele czasu, nim wrócę na południe. Jeśli ta przygoda okaże się fatalna i nigdy już nie dam znaku życia, chcę, żebyś wiedział, że jesteś wspaniałym człowiekiem. A teraz wkraczam w dziki żywioł.

Alex

Tego samego dnia podobnej treści kartkę wysiał do Jan Burres i Boba:

Cześć wam!

To ostatnia wiadomość, jaką ode mnie dostajecie. Zaczynam te­raz żyć w dzikim żywiole. Trzymajcie się, wspaniale było was po­znać.

Alexander

Rozdział 8

ALASKA

Może być i tak, że jest złym zwyczajem twórczych talentów angażowanie się w patologiczne ekstrema, pozwalające na niezwykły ogląd spraw. Ale nie daje to trwałego sposobu ma życie tym, którzy swych ran nie potrafią przełożyć na zna­czące dzieło sztuki lub myśli.

Theodore Roszak,

„In search of the miraculous”

Mamy w Ameryce tradycję „wielkiej rzeki o dwóch sercach „: wyjeżdżanie ze swymi ranami do głuszy, żeby się uleczyć, przemienić, odpocząć. I tak, jeśli rany nie są zbyt głębokie -jak w wypadku Hemingwaya - to działa. Ale tu nie jest Mi­chigan (ani Wielkie Lasy w Missisipi - wypadek Faulknera). Tu jest Alaska.

Edward Hoagland,

„Up the black to Chalkyitsik”

Kiedy odnaleziono martwego McCandlessa na Alasce i niejasne okoliczności jego zgonu opisywano w mediach, wiele osób wy­ciągnęło wniosek, że był niezrównoważony psychicznie. Artykuł o nim w „Outside” spowodował lawinę listów, w których wielu czytelników uznało za hańbę McCandlessa oraz moją, jako autora artykułu, gloryfi­kowanie głupiej, bezsensownej śmierci. Większość tych negatywnych opinii pochodziła z Alaski.

Alex według mnie to świr - pisał mieszkaniec Healy, przyczół­ka na początku Szlaku Stampede. - Autor opisuje człowieka, który rozdał niemałą sumkę, porzucił kochającą rodzinę, zostawił samo­chód, zegarek, mapę i spalił resztę swych pieniędzy, nim wszedł w głuszę, na zachód od Healy.

Osobiście nie widzę nic pozytywnego w stylu życia i doktrynie Chrisa McCandlessa - upomina mnie następny korespondent. - Wkraczanie w taką głuszę, świadomie nieprzygotowanym i prze­życie bliskości śmierci nie czyni z nas lepszego człowieka, a najwy­żej cholernego szczęściarza.

Jeden z czytelników artykułu w „Outside” zastanawia się: Dlaczego ktoś, kto miał zamiar żyć przez kilka miesięcy z tego, co daje ziemia, zapomniał o najważniejszej zasadzie harcerza: bądź przygotowany? Dlaczego syn mógł sprawić rodzicom i rodzinie ta­ki wieczny i nieukojony ból?

Krakauer jest świr, jeżeli uważa, że Chris „Alexander Super-tramp” McCandless nie był świrem - wyraża swą opinię mężczy­zna z Alaski, z Bieguna Północnego. McCandless już wcześniej przekroczył granice, a na Alasce sięgnął dna. Najostrzejsza krytyka nadeszła w formie wielostronicowej epistoły z Ambler, maleńkiej wioski nad rzeką Kobuk, na północ od Kręgu Po­larnego. Autorem był biały pisarz i nauczyciel, niegdyś z Waszyngtonu, nazwiskiem Nick Jans. Ostrzegając, że jest pierwsza w nocy i opróżnił już sporą część butelki seagrama, Jans pisze:

Przez ostatnich piętnaście lat spotkałem wielu typów z rodzaju McCandlessa. Zawsze ta sama historia: idealiści, pełni energii fa­ceci, którzy przeceniają siebie, nie doceniają przyrody, i kończy się kłopotami.

McCandless nie był wyjątkowy; kręci się po tym stanie sporo facetów tak podobnych, że tworzą właściwie zespołowy banalny portret. Jedyna różnica jest taka, że McCandless skończył śmier­cią, a historię jego głupoty rozgłosiły media...(Jack London do­brze to ujął w „Rozniecić ogień „. McCandless jest koniec końców bladym dwudziestowiecznym odbiciem bohaterów Londona; za­marza, bo nie słuchał rad, lecz głosu hybris, jak w greckiej trage­dii)...

Zabiła go jego własna ignorancja, której mógłby zaradzić kwa­drant Urzędu Geologii Stanów Zjednoczonych i podręcznik harcer­ski. I choć współczuję jego rodzicom, do niego nie czuję sympatii. Taka świadoma ignorancja... oznacza brak szacunku dla ziemi i - paradoksalnie - jest tym samym rodzajem arogancji, jaki zaobser­wowaliśmy w wypadku wycieku przy pracach firmy Exxon Valdez - kolejny ponury finał nieprzygotowanych, zbyt pewnych siebie lu­dzi, pałętających się tutaj, którzy spieprzyli sprawę, bo mieli za ma­ło nieodzownej pokory. To tylko kwestia stopnia. Wymyślny ascetyzm i pseudoliterackie motywacje McCandlessa wzmacniają raczej, niż redukują, jego winę... Jego pocztówki, notatki, dzienni­ki, czyta się jak prace ponadprzeciętnego, nieco zgrywającego się li­cealisty. Czy coś przeoczyłem?

Zbiorowa mądrość Alaski utrzymywała, że McCandless był po pro­stu jeszcze jednym marzycielskim żółtodziobem, który udał się na ło­no przyrody, żeby znaleźć rozwiązanie wszystkich swych problemów, a zamiast tego znalazł tylko komary i samotną śmierć. W ciągu wielu lat dziesiątki mniej znanych ludzi weszły w dzikie ostępy Alaski i nigdy nie wyłoniły się z nich z powrotem. Tylko nieliczni z nich pozostali w zbiorowej pamięci mieszkańców stanu.

Pewien idealista, przedstawiciel kontrkultury, przewinął się we wczesnych latach siedemdziesiątych przez wioskę Tanana, ogłaszając, że ma zamiar spędzić resztę życia „w zespoleniu z naturą”. W środku zimy przeprowadzający badania biolog odnalazł jego rzeczy - dwie strzelby, sprzęt kempingowy, pamiętnik z niespójnymi dywagacjami na temat prawdy, piękna i zawiłymi teoriami ekologicznymi - w pustej chatce zawianej śniegiem, w okolicy Tofty. Innych śladów młodego człowieka nie znaleziono.

Kilka lat później weterynarz, który był niegdyś w Wietnamie, wy­budował chatkę nad Black River, na wschód od Chalkyitsik, aby „żyć z dala od ludzi”. Od lutego nie miał już jedzenia i nie podjął żadne­go wysiłku, aby się ocalić, mimo że pięć kilometrów dalej znajdowała się inna chatka, zaopatrzona w mięso. Pisząc o jego śmierci Edward Hoagland zauważył, że Alaska nie jest najlepszym miejscem na świecie na doświadczenia pustelnicze lub występy miłośników pokoju.

Był też przewrotny geniusz, na którego natknąłem się na wybrze­żu Księcia Williama w 1981. Biwakowałem w lesie, pod Cordova na Alasce, starając się bezskutecznie znaleźć robotę na pokładzie łodzi ry­backiej, czekając, aż Departament Rybołówstwa i Łowiectwa ogłosi se­zon na łososia. Pewnego deszczowego popołudnia, wędrując do miasta, napotkałem rozkudłanego, nerwowego mężczyznę około czterdziest­ki. Miał gęstą, czarną brodę i włosy do ramion, które przepasywał brudnym, nylonowym rzemykiem. Szedł w moją stronę żwawym kro­kiem, pochylony pod ciężarem prawie dwumetrowej kłody drewna, umieszczonej na jednym ramieniu.

Powiedziałem mu cześć, on wymamrotał coś w odpowiedzi i przy­stanęliśmy, aby pogadać mimo kropiącego deszczu. Nie spytałem, dla­czego targał tę kłodę do lasu, w którym zapewne było takich sporo. Po kilku minutach rozmowy o niczym rozstaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Z naszej krótkiej wymiany zdań wywnioskowałem, że właśnie poznałem słynnego ekscentryka, którego miejscowi nazywali Burmistrzem Zatoki Hipisów. Chodziło o zatoczkę na północ od mia­sta, która była magnesem dla różnych długowłosych przyjezdnych, a w której to pobliżu od paru lat zamieszkiwał Burmistrz. Większość mieszkańców Zatoki Hipisów była, podobnie jak ja, sezonowymi najemnikami, którzy przyjechali do Cordovy w nadziei na znalezienie do­brze płatnych zajęć przy połowach ryb lub w przetwórniach łososia.

Burmistrz jednak był inny. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało Ge­ne Rosellini. Był najstarszym pasierbem Victora Roselliniego, bogate­go restauratora z Seattle i kuzynem Alberta Roselliniego, popularnego gubernatora stanu Waszyngton w latach 1957-1965. Jako młody czło­wiek Gene był dobrym sportowcem i świetnym studentem. Namięt­nie czytał, ćwiczył jogę, stał się ekspertem w sztukach walki. Miał doskonałą średnią przez cały ogólniak i studia. Na uniwersytecie w Waszyngtonie, a później w Seattle pogrążył się całkowicie w antropo­logii, historii, filozofii i językoznawstwie. Miał zaliczone dziesiątki go­dzin bez żadnych stopni, a potem tytułu. Nie widział takiej potrzeby. Poszukiwanie wiedzy, twierdził, jest samo w sobie tak ważnym celem, że nie wymaga zewnętrznych uzasadnień. W końcu Rosellini rozstał się ze studiami, opuścił Seattle i pociągnął, przez Kolumbię Brytyjską wybrzeżem na północ, na Alaskę. W 1977 roku wylądował w Cordovie. Tam w lesie, na skraju miasta, postanowił poświęcić życie ambitnemu eksperymentowi antropologicznemu.

- Chciałem sprawdzić, czy możliwe jest życie uwolnione od współ­czesnej technologii - powiedział do Debry McKinney, reporterki „An­chorage Daily News”, dziesięć lat po przyjeździe do Cordovy. Zastana­wiał się, czy ludzie potrafią żyć tak, jak nasi praprzodkowie, kiedy tereny te zamieszkiwały mamuty i tygrysy szablastozębne, czy też nasz gatu­nek odszedł już zbyt daleko od swych korzeni, aby przeżyć bez prochu, stali i innych wynalazków cywilizacji. Z uwagą obsesyjnie zwróconą ku szczegółom, co jest charakterystyczne dla tego rodzaju zawziętych ge­niuszy, Rosellini wyrugował ze swego życia wszystkie narzędzia, poza najbardziej prymitywnymi, które sam zrobił z miejscowych materiałów.

- Wydawało mu się, że gatunek ludzki stacza się do rzędu coraz niższych istot - wyjaśnia McKinney - a jego zadaniem jest powrót do naturalnego stylu życia. Wciąż eksperymentował z różnymi epokami: czasy rzymskie, epoka żelaza, epoka brązu. Pod koniec w jego bytowa­niu pojawiły się elementy neolitu.

Żywił się korzonkami, jagodami, wodorostami, polował na dziką zwierzynę włócznią lub zakładając pułapki, ubierał się w szmaty; prze­żył ciężkie zimy. Jego domem nad Zatoką Hipisów była szopa bez okien, którą zbudował bez pomocy piły czy siekiery.

- Spędzał całe dnie - mówi McKinney - obrabiając belkę za pomo­cą ostrego kamienia.

Jakby samo przeżycie zgodnie z narzuconymi sobie regułami nie było wystarczająco trudne, Rosellini obowiązkowo ćwiczył, jeśli nie był zajęty zdobywaniem pożywienia. Wypełniał sobie dni ćwiczeniem cali­sthenics, podnoszeniem ciężarów i bieganiem, często dźwigając na ple­cach kamienie. W lecie pokonywał przeciętnie trzydzieści dwa kilome­try dziennie. Rosellini eksperymentował ponad dziesięć lat, aż w końcu poczuł, że znalazł odpowiedź na pytanie, które go inspirowało. Tak pi­sze o tym w liście do przyjaciela:

Rozpocząłem swe dorosłe życie hipotezą, że można słać się ró­wieśnikiem epoki kamiennej. Ponad trzydzieści lat nastawiałem się na zrealizowanie tego. W ciągu ostatnich dziesięciu z tych lat praktycznie doświadczyłem fizycznej, umysłowej i emocjonalnej rzeczywistości epoki kamiennej. Ale - cytując powiedzenie buddy­stów - w końcu nastąpiło zetknięcie twarzą w twarz z czystą rzeczywistością. Przekonałem się, że nie jest możliwe, aby istoty ludzkie, jakimi je obecnie znamy, wyżyły z darów natury. Rosellini przyjął obalenie swej hipotezy ze spokojem. W wieku czterdziestu dziewięciu lat radośnie oznajmił, że „przemodelował” swój cel i teraz ma zamiar przejść pieszo dookoła świata, żyjąc tylko tym, co będzie miał w plecaku. „Chcę robić od 28 do 43 kilometrów dziennie, przez siedem dni w tygodniu, 365 dni w roku”.

Podróży nigdy nie rozpoczął. W listopadzie 1991 roku znaleziono go leżącego twarzą do ziemi w swym szałasie, z nożem w sercu. Koroner stwierdził, że Rosellini sam sobie zadał śmiertelną ranę. Nie znalezio­no żadnego listu samobójczego. Nie zostawił żadnej informacji, dlacze­go postanowił zakończyć życie właśnie wtedy i właśnie tak. Prawdo­podobnie nikt się tego nigdy nie dowie.

Śmierć Roselliniego i historię jego niezwykłej egzystencji opisano na pierwszej stronie „Anchorage Daily News”. Prace Johna Mallona Watermana zwróciły mniejszą uwagę.

Urodził się w roku 1952 i wychowywał się w tej samej podmiejskiej części Waszyngtonu, co Chris McCandless. Jego ojciec, Guy Water­man, jest muzykiem i pisarzem, który, prócz innych powodów do chwa­ły, znany jest jako autor przemówień byłych prezydentów i innych pro­minentnych polityków z Waszyngtonu. Waterman ojciec był również wykwalifikowanym górskim turystą, który nauczył swych trzech sy­nów wspinaczki bardzo wcześnie. John, średni syn, robił to w wieku trzynastu lat. Skłonności miał wrodzone. Kiedy tylko mógł, wyrywał się na jakieś skałki, a gdy nie mógł się wspinać, trenował. Potrafił zrobić czterysta pompek dziennie i chodził pieszo do szkoły, szybkim kro­kiem cztery kilometry, a następnie dotykał drzwi wejściowych i wracał, żeby powtórzyć trasę.

Mając szesnaście lat, w roku 1969, John wspiął się na McKinley (na­zywał go Denali, jak większość Alaskańczyków) i stał się trzecim z ko­lei najmłodszym człowiekiem, który stanął na najwyższym wzniesieniu kontynentu. W ciągu następnych lat zaliczył jeszcze bardziej imponu­jące wejścia na Alasce, w Kanadzie i w Europie. Nim wstąpił na uni­wersytet w Fairbanks na Alasce w 1973 roku, Waterman miał opinię jednego z najbardziej obiecujących młodych alpinistów w Ameryce Północnej. Był niewysoki, miał zaledwie 160 cm wzrostu, twarzyczkę elfa i muskularną sylwetkę gimnastyka. Znajomi pamiętają go jako dziwną osobę, mężczyznę-dziecko z szokującym poczuciem humoru i prawie maniakalno-depresyjną osobowością.

- Kiedy poznałem Johna - mówi James Brady, kolega z uczelni i od wspinaczki - włóczył się po kampusie w długiej czarnej pelerynie i nie­bieskich okularkach w stylu Eltona Johna, z gwiazdką między szkłami. Chodził z tanią gitarą sklejoną taśmą, i jak tylko udało mu się złapać słuchacza, wyśpiewywał fałszywie długie pieśni o swych przygodach. Fairbanks zawsze przyciągało dziwne typki, ale on był psychol, nawet jak na te standardy. Tak, John był nie z tej planety, sporo ludzi nie wie­działo, jak się z nim dogadywać.

Nietrudno znaleźć prawdopodobne przyczyny niestabilności emo­cjonalnej Watermana. Jego rodzice, Guy i Emily Waterman, rozwiedli się, gdy był nastolatkiem. Świadek, bliski rodzinie, tak określa sytuację:

- Guy właściwie porzucił synów po rozwodzie. Nie chciał mieć z ni­mi do czynienia i to bardzo źle wpłynęło na Johna. Krótko po rozstaniu się rodziców John i jego starszy brat, Bili, pojechali odwiedzić ojca, ale on nie chciał się z nimi zobaczyć. Niedługo potem John i Bili zamiesz­kali w Fairbanks u wuja. Podczas ich pobytu John przeżył wielkie emo­cje, ponieważ usłyszał, że ojciec przyjeżdża wspinać się na Alaskę. Kie­dy dotarł, nie zadał sobie trudu, żeby zobaczyć się z synami - wrócił do domu, nie odwiedzając ich. John miał złamane serce.

Bili, z którym John był bardzo blisko, jako nastolatek stracił nogę, wskakując do pociągu towarowego. W roku 1973 Bili wysłał enigma­tyczny list, przedstawiający dość ogólne plany dłuższej wyprawy, a na­stępnie znikł bez śladu. Do dziś nikt nie wie, co się z nim stało. Ód cza­su, jak John nauczył się wspinać, ośmiu jego bliskich przyjaciół, lub partnerów od liny, zginęło w wypadkach bądź popełniło samobójstwa.

Łatwo uznać, że taki pechowy ciąg musiał wywrzeć fatalny wpływ na psychikę młodego Watermana.

W marcu 1978 roku John wyruszył w swą najbardziej zdumiewa­jącą podróż - na samotną wspinaczkę na Hunter od strony południowo-wschodniej, trasą, której nie udało się pokonać trzem grupom wy­śmienitych alpinistów. Pisząc o tym w magazynie „Climbing”, dziennikarz Glenn Randall cytuje słowa Watermana, że jego towarzy­szami byli „wiatr, śnieg i śmierć”.

Gzymsy, kruche jak bezy, wystawały ponad głębokimi na pół­tora kilometra szczelinami. Pionowe ściany lodu rozpadały się, jak kostki w kubełku, trochę rozmrożone, a później znów zamro­żone. Po obu stronach wznosiły się granie tak wąziutkie i stro­me, że jedynym wyjściem było chodzenie po nich okrakiem. Cza­sem ból i samotność stawały się tak dojmujące, że się załamywał i płakał.

Po osiemdziesięciu i jednym dniu wyczerpującej, ryzykownej wspi­naczki Waterman osiągnął szczyt Hunter, 4444 m, który wznosi się w Alaska Range na południe od Denali. Potrzebował jeszcze dziewię­ciu tygodni na odrobinę tylko mniej ryzykowne zejście. W sumie Wa­terman spędził sam w górach 145 dni. Kiedy powrócił do cywilizacji, kompletnie spłukany, pożyczył 20 dolarów od Cliffa Hudsona, pilota, który go wywiózł z gór, i zjawił się w Fairbanks, udało mu się znaleźć jedynie pracę pomywacza. Mała społeczność wspinaczy z Fairbanks sławiła go jako bohatera. Urządził publiczny pokaz slajdów ze swej wy­prawy, który Brady nazywa „niezapomnianym”.

- Przeżyliśmy niezwykły spektakl, bez żadnych zahamowań. Uze­wnętrznił wszystkie swoje myśli i uczucia, swoją obawę klęski, strach przed śmiercią. Zupełnie, jakby się tam było, razem z nim.

W następnych miesiącach jednak Waterman dowiódł, że zamiast uśpić demony, sukces je obudził.

- John był bardzo krytyczny wobec siebie, ciągle analizował swoje postępowanie - wspomina Brady. - Zawsze jakiś chorobliwie obowiąz­kowy. Nosił z sobą różnego rodzaju notesy i bloki, zapisując absolutnie wszystko, co robił w ciągu dnia. Pamiętam, że wpadłem na niego kie­dyś w śródmieściu, w Fairbanks. Kiedy odchodziłem, wyjął notes, za­pisał godzinę naszego spotkania i o czym. rozmawialiśmy, a rozmawia­liśmy niewiele. Była to już trzecia lub czwarta kartka z tego dnia. Musiał gdzieś trzymać całe stosy takich notatek, zrozumiałych tylko dla niego.

Krótko potem Waterman kandydował do rady miejscowej szkoły, propagując nieograniczanie życia seksualnego uczniów i legalizację narkotyków halucynogennych. Nikt się nie zdziwił, gdy przegrał wy­bory, ale on natychmiast włączył się do kolejnej kampanii politycznej, tym razem na prezydenta Stanów Zjednoczonych jako kandydat partii Nakarmić Głodujących, której głównym zadaniem miało być zlikwido­wanie głodu na całej planecie. Podczas kampanii reklamowej planował wspiąć się na Denali od strony południowej, najbardziej stromej, zimą, z minimalną ilością jedzenia. Chciał skrytykować marnowanie żywno­ści i niemoralną standardową dietę Amerykanów. Częścią jego trenin­gów było zanurzanie się w wannie wypełnionej lodem.

Waterman poleciał do Kahiltna Glacier w grudniu 1979 roku, aby rozpocząć wejście, ale odwołał je po czternastu dniach.

- Zabierz mnie do domu - powiedział podobno do pilota. - Nie chcę umrzeć.

Dwa miesiące później przygotowywał się do kolejnej próby. Dotarł do Talkeetny, wioski na południe od Denali, która jest punktem wypa­dowym większości ekspedycji górskich na Alaska Range. Ale chatka, w której się zatrzymał, zapaliła się i spłonęła doszczętnie, a wraz z nią jego sprzęt i olbrzymi zbiór notatek, wierszy i dzienników, które uwa­żał za dzieło swego życia.

Waterman był kompletnie załamany z powodu tej straty. Dzień po pożarze sam zgłosił się do Instytutu Psychiatrycznego w Anchorage, ale opuścił go po dwóch tygodniach przekonany, że istnieje spisek, aby go odsunąć na zawsze. Wtedy, zimą 1981 roku, podjął jeszcze jedną próbę samotnego wejścia na Denali.

Jakby naturalne okoliczności nie były wystarczającym wyzwaniem, postanowił je utrudnić, rozpoczynając wędrówkę od poziomu morza, co oznaczało przebycie trudnych 257 kilometrów od brzegu Cook Inlet do stóp góry. Zaczął wędrówkę w lutym, ale jego entuzjazm osłabł na niższych partiach lodowca Ruth Glacier, prawie pięćdziesiąt kilome­trów od szczytu, więc porzucił tę próbę i wrócił do Talkeetny. W mar­cu zebrał się ponownie na odwagę i wstąpił na samotny szlak. Przed opuszczeniem wioski powiedział pilotowi Cliffowi Hudsonowi, którego uważał za przyjaciela:

- Już cię więcej nie zobaczę.

Był to wyjątkowo zimny marzec na Alaska Range. Pod koniec mie­siąca Mugs Stump, inny światowej sławy alpinista, trafił na Watermana w górnych partiach Ruth Glacier. Stump, który zginął na Denali w 1992 roku, zakończył właśnie trudne, nowe przejście na pobliski szczyt, Mooses Tooth. Krótko po przypadkowym spotkaniu z Watermanem Stump odwiedził mnie w Seattle i zauważył:

- John był zupełnie duchem nieobecny. Zachowywał się jak nie z tej ziemi i wygadywał jakieś wariactwa. Niby robił swoje wielkie zi­mowe wejście na Denali, ale nie miał właściwie żadnego sprzętu. Ubrany w tani kombinezon na skuter śnieżny, nie miał nawet śpiwo­ra. Do jedzenia zabrał tylko trochę mąki, trochę cukru i dużą puszkę crisco.

W swej książce „Breaking Point” Glen Randall pisze:

Przez kilka tygodni Waterman kręcił się w pobliżu Sheldon Mountain House, małej chatki na zboczu Ruth Glacier, w sercu gór. Kate Bull, znajoma Watermana, która wspinała się wtedy w tej okolicy, opowiadała, że był wykończony i mniej ostrożny niż zwykle. Używał radia, które pożyczył od Cliffa (Hudsona), żeby do niego dzwonić z prośbą o dostarczenie prowiantu. Następnie oddał mu radio.

- Nie będę go już potrzebował - powiedział. A byłoby jego jedyną szansą wezwania pomocy.

Wiadomo, że Waterman był na Nortwest Fork na lodowcu Ruth 1 kwietnia. Jego ślady prowadziły na wschodnie ramię Denali, przez labirynt olbrzymich szczelin, co dowodzi, że nie zadał sobie trudu, aby obejść dookoła ewidentnie ryzykowne przeszkody. Więcej go nie wi­dziano. Przypuszcza się, że złamała się pod nim cienka warstwa śnie­gu i wpadł na dno którejś ze szczelin. Po jego zaginięciu Służba Parku Narodowego śledziła z powietrza przez tydzień jego planowaną trasę, ale nie zauważyła żadnego śladu. Dopiero później jacyś wspinacze na pudełku z rzeczami Watermana w Sheldon Mountain House znaleźli kartkę:

13.03.81. Mój ostatni pocałunek, godz. 13.42

Zapewne nieuniknione były paralele, jakie dostrzegano między Johnem Watermanem a Chrisem McCandlessem. Porównywano również McCandlessa i Carla McCunna, grzeczniutkiego, roztargnionego Teksańczyka, który przeprowadził się do Fairbanks w okresie boomu naf­towego w latach siedemdziesiątych i znalazł lukratywne zajęcie przy konstrukcji rurociągu Trans-Alaska. Na początku marca 1981 roku, gdy Waterman odbywał ostatnią podróż na Alaska Range, McCunn wynajął pilota, żeby przewiózł go nad odległe jezioro w pobliżu Coleen River, około stu dwudziestu kilometrów na północny wschód od Fortu Yukon, na południowym skraju Brooks Range.

McCunn, trzydziestopięcioletni fotograf amator, powiedział swoim przyjaciołom, że głównym celem jego wyprawy jest robienie zdjęć dzikiej przyrody. Zabrał pięćset rolek filmów, dwie strzelby - kaliber .22 i .30 - pistolet i 630 kg żywności. Chciał zostać w głuszy do koń­ca sierpnia. Jakoś zapomniał jednak umówić się dokładnie z pilotem, żeby przyleciał przywrócić go cywilizacji pod koniec lata, i przypłacił to życiem.

To zdumiewające przeoczenie nie stanowiło specjalnej niespo­dzianki dla Marka Stoppela, młodego mieszkańca Fairbanks, który dość dobrze poznał McCunna podczas dziewięciu miesięcy, kiedy pra­cowali razem przy rurociągu, nim Teksańczyk wyjechał do Brooks Range.

- Carl był przyjacielski, bardzo lubiany, taki swój chłop - przypomi­na sobie Stoppel. - Wydawał się bystry. Ale tkwiło w nim coś z marzy­ciela, coś nierzeczywistego. Był bardzo żywiołowy, uwielbiał imprezy. Miał poczucie odpowiedzialności, ale czasem dawał się ponieść, działał pod wpływem impulsu. Nie, chyba mnie tak bardzo nie dziwi, że Carl pojechał tam i zapomniał się umówić co do terminu powrotu. Ale mnie niełatwo zszokować. Miałem przyjaciół, którzy się utopili albo ich zamordowano, albo zginęli w podejrzanych wypadkach. Na Alasce czło­wiek się przyzwyczaja do dziwnych rzeczy.

Pod koniec sierpnia, gdy dni robiły się coraz krótsze, a powietrze w Brooks Range coraz ostrzejsze i bardziej jesienne, McCunn zaczął się martwić, że nikt się po niego nie zgłaszał. Chyba powinienem był le­piej zorganizować przyjazd po mnie - wyznał w swym dzienniku, które­go spore fragmenty opublikowano po jego śmierci w „Fairbanks Daily News-Miner” w artykułach, napisanych przez Krisa Cappsa. - Wkrót­ce się przekonam.

Tydzień po tygodniu coraz wyraźniej odczuwał nadchodzącą zimę. Gdy zapasy żywności stały się bardzo małe, McCunn zaczął żałować, że całą amunicję wyrzucił do jeziora.

Myślę o tych wszystkich nabojach, które wyrzuciłem - pisał. - Miałem pięć pudełek i kiedy zobaczyłem, jak tu leżą, zrobiło mi się głupio, że je w ogóle przywiozłem. Jak handlarz bronią... Kto mógł przypuszczać, że przydadzą mi się, żebym nie umarł z głodu.

Później pewnego rześkiego, wrześniowego poranka zdawało się, że ratunek był na wyciągnięcie ręki. McCunn polował na kaczki resztką amunicji, gdy ciszę przerwał szum samolotu, który wkrótce pojawił się nad jego głową. Pilot, zauważywszy obóz, zszedł niżej i okrążył go dwa razy, żeby się lepiej przyjrzeć. McCunn machał gorliwie pomarańczo­wym, odblaskowym pokrowcem od śpiwora. Samolot miał koła, a nie płozy, więc nie mógł wylądować, ale McCunn sądził, że pilot go zoba­czył i przyśle po niego inny, pływający. Był tego pewien; pisze w dzien­niku: Po pierwszym przelocie przesłałem machać. Później zacząłem się pa­kować i szykować do zwijania obozu.

Ale nie wylądował żaden samolot ani tego dnia, ani w ciągu następ­nych. W końcu McCunn spojrzał na okładkę swej karty łowieckiej i zro­zumiał dlaczego. Na małym, papierowym prostokąciku umieszczono ry­sunki znaków, jakimi w razie potrzeby należało porozumiewać się z ziemi z samolotami. Pamiętam, że uniosłem wysoko prawą rękę i machałem dło­nią przy drugim przelocie samolotu - pisał McCunn. - Było to radosne po­zdrowienie, jak w wypadku punktu dla twojej drużyny albo czegoś takiego. Niestety, dowiedział się zbyt późno, że uniesienie jednej ręki jest ogólnie uznanym sygnałem „wszystko w porządku, pomoc niepotrzeb­na”. Sygnałem „SOS, przyślijcie natychmiast pomoc” są dwie wyciąg­nięte w górę ręce.

Pewnie dlatego najpierw kawałek odlecieli, potem jeszcze raz zawrócili, a ja wtedy nie dałem żadnego znaku, a może nawet od­wróciłem się od samolotu - rozważał filozoficznie McCunn. - Pewnie mnie zlekceważyli, jako pomyleńca. Pod koniec września śnieg zbierał się w tundrze, a jezioro zamarz­ło. Ponieważ zapasy, jakie przywiózł, się skończyły, McCunn spróbo­wał zebrać trochę owoców róży i zakładać sidła na króliki. Raz udało mu się odciąć trochę mięsa z padniętego karibu, który powędrował na jezioro i zdechł. Ale wzmożony metabolizm jeszcze przed październi­kiem sprawił, że ciało McCunna, pozbawione tkanki tłuszczowej, nie mogło się ogrzać w długie, zimne noce.

Na pewno ktoś w miasteczku się zorientuje, że coś jest nie w porządku, skoro dotąd nie wróciłem - napisał. Ale żaden samolot nie wylądował. - To zupełnie w stylu Carla: uważać, że ktoś się cudownie pojawi, żeby go wybawić - mówi Stoppel. - Był kierowcą ciężarowy, to się przyzwyczaił siedzieć na tyłku i czekać. Siedział i marzył, dlatego wy­myślił tę wyprawę na Brooks Range. Spełniało się jego wielkie pra­gnienie: myślał nad tym większą część roku, planował, kombinował, rozmawiał ze mną w czasie przerw o tym, co zabrać. Ale przy całym tym dokładnym planowaniu zdarzały mu się też dzikie pomysły. Na przykład nie chciał do tej głuszy polecieć sam - kontynuuje Stoppel. - Jego największym marzeniem było zamieszkać tam z jakąś piękną ko­bietą. Zdradzał wielką chęć na parę różnych dziewczyn z pracy i po­święcił dużo trudu i energii, starając się namówić Sue, Barbarę czy jeszcze jakąś inną, żeby z nim pojechały, co było już dowodem marzycielstwa. Nie miał na to szans. Przy rurociągu, gdzie pracowaliśmy, przypadało mniej więcej czterdziestu facetów na jedną kobietę. Ale Carl był takim naiwniakiem: do samego odlotu miał nadzieję, że któraś z dziewczyn się zdecyduje i pojedzie z nim. Tylko nieżyciowy facet mógł oczekiwać, że ktoś się domyśli, że on ma kłopoty i mu pomoże. Pewnie jak już prawie umierał z głodu, wyobrażał sobie, że w ostatniej chwili przyleci Duża Sue z wielkimi zapasami żarcia, a potem przeży­ją szaleńczy romans. Jego świat fantazji był tak odległy od tego, co lu­dziom przyszłoby do głowy, że nikt na to nie wpadł, i Carl odczuwał głód. Kiedy nareszcie zrozumiał, że nikt nie przyjedzie go ratować, był już w takim stanie, że stało się niemożliwe zrobienie czegokolwiek.

Gdy zapasy McCunna praktycznie się skończyły, zapisał w dzienni­ku: Teraz już nie tylko się martwię. Szczerze mówiąc, jestem przerażony.

Temperatura spadła poniżej 20 stopni Celsjusza. Na palcach rąk i nóg pojawiły mu się bolesne odmrożenia, wypełnione płynem pęche­rze. W listopadzie skończyła się reszta żywności. Był słaby, miał za­wroty głowy, jego wychudłym ciałem wstrząsały dreszcze... Zapisał w dzienniku: Ręce i nos są jeszcze gorsze od stóp... Koniuszek języka opuchnięty, z pęcherzykami. Jest to naprawdę straszna i powolna śmierć.

Rozważał opuszczenie obozu i wędrówkę do Fortu Yukon, ale uznał, że jest za słaby, i zimno oraz zmęczenie wykończą go, nim tam dotrze.

- Ta część interioru, do której wybrał się Carl, jest odległym, pu­stym fragmentem Alaski - tłumaczy Stoppel. - Zimą robi się tam pioruńsko zimno. Może inni ludzie w jego sytuacji wykombinowaliby, jak się wydostać albo tam przetrwać, ale do tego trzeba mieć łeb. Trzeba by być tygrysem, jakimś pieprzonym zwierzęciem. A Carl był za mięk­ki, taki rozrywkowy chłopak.

Już dalej tak nie mogę - napisał McCunn w dzienniku, który zajmo­wał teraz około stu luźnych kartek w niebieskie linie. - Dobry Boże, przebacz mi moje słabości i moje grzechy. Dbaj o moją rodzinę. Potem ułożył się w namiocie, przybliżył do głowy lufę strzelby i nacisnął kciu­kiem cyngiel. Dwa miesiące później, 2 lutego 1982 roku, Konna Policja Stanowa, przejeżdżając obok jego obozu, zajrzała do namiotu i znalazła zwłoki, zamarznięte na kość.

Istnieją podobieństwa między Rosellinim, Watermanem, McCunnem i McCandlessem. Podobnie jak Rosellini i Waterman, McCandless był poszukiwaczem i ulegał tej niepraktycznej fascynacji brutalną stroną przyrody. Podobnie jak Waterman i McCunn objawiał zdumiewający brak zdrowego rozsądku. W odróżnieniu od Watermana nie był psychicznie chory. I w odróżnieniu od McCunna nie znikł w ostępach z nadzieją, że nie wiadomo dlaczego pojawi się ktoś, kto go uratuje.

McCandless niezupełnie przystawał do stereotypu ofiar głuszy. Chociaż pełen brawury, nieobyty z dzikością przyrody i nieostrożny tak, że graniczyło to z głupotą, nie był zupełnie niekompetentny. Ina­czej nie przetrwałby 113 dni. I nie był świrem ani wyrzutkiem społe­czeństwa. McCandless był jeszcze kimś innym, chociaż trudno powie­dzieć kim. Może pielgrzymem.

Można zdobyć nieco informacji o jego wewnętrznych motywach, je­śli przestudiuje się losy jego poprzedników, skrojonych podług tego sa­mego, egzotycznego wzoru. Aby tego dokonać, należy spojrzeć poza Alaskę, do skalistych kanionów Utah. Tam w roku 1934 dziwny dwu­dziestoletni chłopak wszedł na pustynię i nigdy już stamtąd nie wró­cił. Nazywał się Everett Ruess.

0x01 graphic

Rozdział 9

DAVIS GULCH

Jeśli idzie o to, kiedy odwiedzę cywilizację, to nieprędko, jak sądzę. Nie znudziło mi się w dziczy; wciąż zachwycam się jej pięknem i ciągle na nowo cieszę się wędrownym życiem, jakie prowadzę. Wolę siodło niż tramwaj, niebo usiane gwiazdami niż dach nad głową, trudny szlak, prowadzący w nieznane niż wyasfaltowaną szosę i głęboki spokój dzi­kich ostępów niż rozgoryczenie, jakie wywołuje miasto. Czy wobec tego możesz mnie potępiać, że jestem tu, gdzie czuję się częścią świata? To prawda, że brak mi inteligentnego to­warzystwa, ale jest tak niewielu, którzy potrafią dzielić ze mną to, co dla mnie ważne, że nauczyłem się obywania bez nich. Wystarczy, że otacza mnie piękno... Z twoich skąpych opisów wiem, że nie zniósłbym rutyny i monotonii życia, jakie jesteś zmuszony prowadzić. Chyba nigdy nie mógłbym się gdzieś na zawsze osiedlić. Poznałem już dość życie i wolałbym wszystko inne niż kolejne rozcza­rowania.

Ostatni list, jaki otrzymał od Everetta Ruessa jego brat, Waldo,

z datą 11 listopada 1934 roku

Everettowi Ruessowi chodziło o piękno, a piękno pojmował w kategoriach romantycznych. Może jego ekstrawaganckie wyobrażenie skłaniałoby nas do śmiechu, gdyby nie było w tym olbrzymiego zaangażowania. Estetyka jako salonowa afektacja bywa absurdalna, a nawet lekko obsceniczna, na­tomiast jako sposób życia czasem zyskuje godność. Jeśli śmiejemy się z Everetta Ruessa, musimy też śmiać się zjoh-na Muira, ponieważ - prócz wieku - niewielka jest między nimi różnica.

Wallace Stegner, „Mormon Country”

Przez większą część roku Davis Creek jest tylko strużką, a czasem nawet i nią nie. Wytryskujący u stóp skały Fiftymile Point strumyk płynie około siedmiu kilometrów przez różowe piaskowce Utah, nim skieruje swe wątłe wody do jeziora Powell, gigantycznego zbiornika, który rozpościera się na przestrzeni trzystu kilometrów nad tamą Glen Canyon. Davis Gulch jest niewielkim, ale uroczym zlewiskiem i od wieków wędrowcy, podróżujący przez tę wysuszoną krainę, zatrzymy­wali się w oazie, u stóp wąskiej przełęczy. Jej strome ściany ozdabiają pełne grozy, dziewięćsetletnie petroglify i piktografy. W ich zacisznych zakątkach przycupnęły rozpadające się kamienne siedziby dawno wymarłych Indian Anasazi, twórców tych skalistych arcydzieł. Starodaw­ne naczynia Anasazi walają się w piasku wraz z zardzewiałymi puszka­mi, pozostawionymi przez pasterzy z końca ubiegłego wieku.

Davis Gulch jest jak głęboka, wijąca się szrama w gładkiej skale, miejscami tak wąska, że można by splunąć na drugą stronę, otoczona zwisającymi piaskowcami, tarasującymi dostęp do dna kanionu. Istnie­je ukryta droga do parowu. Od miejsca, z którego Davis Creek wpływa do jeziora Powell, prowadzi zygzakiem z zachodniej ściany kanionu na­turalna pochyłość i pojawiają się na niej prymitywne schody, wyrobio­ne w miękkim piaskowcu przez mormonskich pasterzy prawie sto lat temu.

Krajobraz, otaczający parów Davis Gulch, tworzą wysuszone, nagie skały i ceglasty piasek. Roślinność jest wątła. Nie ma praktycznie żad­nego cienia, w którym można by się schronić przed palącym słońcem. Zejście do kanionu to jak zejście do innego świata. Wysokie trawy fa­lują w delikatnym powiewie. Topole przytulają się z gracją do dzikich gruszy. Efemeryczne kwiecie wyrasta u stóp trzydziestometrowego kamiennego łuku, a wąwozowe strzyżyki wyśpiewują do siebie żało­śnie z gęstwiny skarłowaciałych dębów.

Sześćdziesiąt lat temu w tym rozkosznym zakątku, niewiele ponad kilometr od schodów mormonów, dwudziestoletni Everett Ruess wy­rył jeden swój pseudonim na ścianie kanionu, tuż pod piktografami Anasazi, a drugi przy wejściu do małego budyneczku, zbudowanego przez Anasazi do magazynowania zboża. Wyskrobał tam napis Nemo 1934 i niewątpliwie kierował nim ten sam impuls, który kazał Chrisowi McCandlessowi wypisać na ścianie autobusu w Sushana Alexander Supertramp, maj 1992. Być może zresztą był to ten sam impuls, który zainspirował Anasazi do wyrycia w piaskowcu niemożliwych obecnie do odczytania symboli. W każdym razie, krótko po tym, jak wyrył w skale swój napis, Ruess opuścił Davis Gulch i znikł w tajemniczy sposób, najwidoczniej zaplanowany. Dokładne poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. Znikł, jakby w całości pochłonięty przez pustynię. Po sześćdziesięciu latach w dalszym ciągu nie wiemy właściwie nic o jego losach.

Everett urodził się w Oakland, w Kalifornii w 1914 roku jako młod­szy z dwóch synów Christophera i Stelli Ruess. Christopher, absol­went Uniwersytetu Harvarda, był poetą, filozofem i duchownym unitariańskim, chociaż zarabiał na życie jako urzędnik w kalifornijskim systemie karnym. Stella była zdecydowaną kobietą o ambicjach ar­tystycznych, odpowiadał jej styl cyganerii. Wydawała sama dziennik literacki „Ruess Quartette”, na jego okładce widniała maksyma rodzi­ny: Sław każdą godzinę. Ruessowie byli trzymającą się razem, zżytą rodziną, prowadzącą koczowniczy tryb życia, która przeprowadzała się - z Oakland do Fresno, następnie do Los Angeles i do Bostonu, z Brooklynu do New Jersey i do Indiany. Ostatecznie osiedli w połu­dniowej Kalifornii, kiedy Everett miał czternaście lat. W Los Ange­les Everett uczęszczał do Otis Art School i szkoły Hollywood High. Jako szesnastolatek wyruszył w swą pierwszą dłuższą samotną po­dróż; spędził lato 1930 roku podróżując autostopem i pieszo po Yosemitach i Big Sur, a kończąc trasę w Carmelu. Dwa dni po przybyciu do osiedla odważnie zapukał do drzwi Edwarda Westona, którego tak ujął, że przez następne dwa miesiące słynny fotograf zachęcał chłop­ca do malowania i spędzania czasu w studio wraz z jego własnymi sy­nami, Neilem i Colem.

Pod koniec lata Everett wrócił do domu tylko po to, żeby skończyć liceum i uzyskać dyplom, w styczniu 1931 roku. Niecały miesiąc póź­niej był już znów w drodze, wędrując samotnie przez krainy kanionów w Utah, po Arizonie i Nowym Meksyku, które wówczas były terenami równie słabo zaludnionymi i tajemniczymi, jak dzisiaj Alaska. Poza krótkim, nieudanym epizodem na Uniwersytecie Los Angeles (wyrzu­cono go po pierwszym semestrze ku wielkiemu strapieniu ojca), dwie­ma dłuższymi wizytami u rodziców i poza zimą w San Francisco (gdzie obracał się w tym samym towarzystwie co Dorothea Lange, Ansel Adams i malarz Maynard Dixon), Ruess spędzał życie w podróżach, wędrując tylko z plecakiem z bardzo małą ilością pieniędzy, śpiąc byle gdzie, czasem całymi dniami głodując.

Ruess był, zdaniem Wallace'a Stegnera, „nieopierzonym romanty­kiem, młodocianym estetą, atawistycznym bywalcem pustkowi”:

W wieku osiemnastu lat zobaczył we śnie siebie, przedzierają­cego się przez dżunglę, wspinającego po skałach, wędrującego przez romantyczne pustkowia świata. Żaden mężczyzna, mający jeszcze w sobie chłopca, nie zapomniałby takich snów. Najdziwniejsze, że Everett Ruess robił to, o czym śnił, nie tylko przez dwa tygodnie wakacji w cywilizowanej krainie cudów, ale całymi miesiącami i latami, w samym środku cudu...

Specjalnie dręczył swe ciało, badał wytrzymałość, sprawdzał od­porność na zmęczenie. Specjalnie wybierał trasy, przed którymi ostrze­gali go Indianie i stare wygi. Atakował skały, z których niejednokrot­nie zawisał na krawędzi... Ze swych obozowisk nad zbiornikami wodnymi, w kanionach czy w górach Nawaho pisał długie, entuzja­styczne listy do rodziny i przyjaciół, potępiając stereotypy cywilizacji i z młodzieńczym wrzaskiem śmiejąc się wprost do świata.

Ruess wysiał wiele takich listów, ostemplowanych w różnych, naj­bardziej odległych osadach, przez które wędrował: Kayenta, Chinle, Lukachukai, Kanion Syjon, Wielki Kanion, Mesa Verde, Escalante, Rainbow Bridge, Canyon de Chelly. Czytając tę korespondencję (ze­braną w biografii „Everett Ruess: A Vagabond for Beauty” starannie napisanej przez W.I. Rusho) zdumiewamy się namiętnym dążeniem Ru-essa do włączenia się w świat natury i oczarowaniem krainami, przez które wędrował. Miałem niesamowite przeżycia w głuszy od czasu, gdy do ciebie ostatnio pisałem - przytłaczające, wszechogarniające - zwierzał się przyjacielowi, Cornelowi Tengelowi. Ale mnie zawsze coś pochłania. Jest mi to potrzebne do życia.

Korespondencja Everetta Ruessa nasuwa nieodparte skojarzenia z Chrisem McCandlessem. Oto wyjątki z trzech listów Ruessa:

Coraz częściej myślę o tym, że powinienem na zawsze pozostać samotnym wędrowcem w dzikich krainach. Boże, jak mnie urzeka droga. Nie potrafisz zrozumieć, jak jest dla mnie fascynująca. Sa­motny szlak jest najlepszy... Nigdy nie przestanę wędrować. A kie­dy przyjdzie pora umrzeć, znajdę najdziksze, najbardziej samotne i odosobnione miejsce.

Piękno tego kraju staje się częścią mnie. Czuję się bardziej bez­stronny i jakiś łagodniejszy... Mam tu kilkoro dobrych przyjaciół, ale nikogo, kto zrozumiałby, dlaczego tu jestem i co tu robię. W ogó­le nie znam nikogo, kto zrozumiałby więcej niż odrobinę; zasze­dłem już za daleko w swej samotności. Nigdy nie satysfakcjonowa­ło mnie życie, jakie prowadzi większość ludzi. Chcę żyć pełniej i bardziej intensywnie.

Tego roku w moich wędrówkach podejmowałem większe ryzyko i przeżyłem bardziej szalone przygody niż kiedykolwiek przedtem. I jakież piękne krajobrazy widziałem - dzikie, olbrzymie, jałowe połacie, zagubione, strome skały, błękitne góry wznoszące się nad czerwonymi piaskami pustyni, kaniony wąskie na kilka metrów, a głębokie na sto; nagłe ulewy nad nienazwanymi kanionami i set­ki jaskiń - siedzib tutejszych mieszkańców, pustych od tysiąca lat.

Pięćdziesiąt lat później McCandless bardzo przypomina Ruessa, gdy w pocztówce do Wayne'a Westerberga pisze: Postanowiłem jeszcze przez dłuższy czas tak żyć. Taka wolność i proste piękno są zbyt dobre, że­by z nich zrezygnować. Echa opinii Ruessa dają się też słyszeć w ostat­nim liście McCandlessa do Ronalda Franza.

Ruess był takim samym, jeśli nie większym, romantykiem jak McCandless, i równie nie zważał na osobiste bezpieczeństwo. Clayborn Lockett, archeolog, który przelotnie zatrudniał Ruessa jako ku­charza podczas wykopalisk w 1934 roku, powiedział, że „był zdumiony niedbałością, z jaką Everett poruszał się po niebezpiecznych skałach”. Rzeczywiście, sam Ruess chwalił się w jednym z listów:

Setki razy powierzałem swe życie kruszącym się piaskowcom i prawie pionowym krawędziom skał w poszukiwaniu wody łub ja­skiń mieszkalnych. Dwa razy omal nie zostałem przebity przez dzi­kiego byka, ale zawsze, jak dotąd, wychodziłem z tych opresji cało i rzucałem się w wir nowych przygód.

W ostatnich listach Ruess nonszalancko wyznaje bratu:

Parę razy ledwie uszedłem z życiem przed grzechotnikami i ura­towałem się z kruchych skał. Ostatnia dramatyczna przygoda przy­trafiła mi się, gdy Chocolatero (jego osiołek) rozgrzebał gniazdo dzikich pszczół. Jeszcze kilka żądeł i może nie przeżyłbym tego. Do­piero po trzech czy czterech dniach mogłem otworzyć oczy i zrobić coś rękami.

Podobnie jak McCandless, Ruess nie zważał na fizyczny dyskom­fort, chyba nawet czasami chętnie go przyjmował.

Przez sześć dni cierpiałem z powodu zdarzających się co pół ro­ku dolegliwości spowodowanych trującym bluszczem. Moje cierpie­nia jeszcze się nie skończyły - pisał do przyjaciela Billa Jacobsa -Przez dwa dni myślałem, że zaraz umrę. Skręcałem się i wiłem w upale, roje mrówek i much łaziły po mnie, a twarz, ręce i plecy piekły mnie strasznie od tej trującej rośliny. Nic nie jadłem, pozo­stało mi tylko filozoficznie znosić cierpienie. Dostaję tego uczule­nia za każdym razem, ale nie chcę dać się wywieźć z lasu.

Podobnie jak McCandless zbliżający się do ostatniej odysei, Ruess przyjął nowe imię, a raczej serię nowych imion. W liście z 1 marca 1931 roku informuje rodzinę, że zaczął się nazywać Lan Rameau, i prosi, że­by uszanować pseudonim... Jak to się mówi po francusku? Nomme de broushe czy jak? Dwa miesiące później w innym liście wyjaśnia, że znów zmienił nazwisko, na Evert Rulan. Ci, którzy mnie znali, uważa­li, że poprzednie było dziwaczne i sfrancuziałe. W sierpniu tego samego roku bez żadnych wyjaśnień znów nazywa siebie Everettem Ruessem i trwa to przez trzy lata, póki nie zaczyna się wędrówka w wąwozie Da­vis Gulch. Tam z jakichś nieznanych powodów dwa razy wyrył nazwę Nemo (po łacinie: Nikt) na miękkim piaskowcu Nawaho, a następnie znikł. Miał dwadzieścia lat.

Ostatnie listy, otrzymane od Ruessa, wysyłane były 11 listopada 1934 roku z osady mormońskiej Escalante, położonej dziewięćdziesiąt kilometrów na północ od Davis Gulch. Zaadresowane były do rodziców i brata i zawierały informację, że będzie nieosiągalny przez miesiąc czy dwa. Osiem dni po wysłaniu tych listów ponad kilometr od wąwozu Ruess spotyka dwóch pasterzy i spędza w ich obozie dwie noce. Są to ostatnie dwie osoby, które widziały go żywego. Jakieś trzy miesiące po wyjeździe Ruessa z Escalante, jego rodzice otrzymali stosik nieotwartych listów z urzędu pocztowego w Marble Canion, w Arizonie, gdzie Everett bardzo dawno się nie pokazywał. Zaniepokojeni Christopher i Stella Ruess skontaktowali się z władzami Escalante, które zorgani­zowały poszukiwania na początku marca 1935 roku. Poczynając od obo­zu pasterzy, gdzie go widziano po raz ostatni, zaczęto przeczesywać okolicę i dość szybko znaleziono jego dwa osiołki w Davis Gulch, spo­kojnie pasące się w prowizorycznej zagrodzie. Zamknięte były w gór­nej części kanionu, niedaleko miejsca, gdzie schody mormonów docho­dzą do dna kanionu. Niedaleko znaleźli niewątpliwy ślad obozu Ruessa, a następnie u wejścia do spichlerza Anasazi, pod wspaniałym natural­nym łukiem natrafili na napis Nemo 1934, wyryty w płycie kamiennej. Na pobliskim głazie ustawiono starannie cztery naczynia Anasazi. Trzy miesiące później poszukiwacze napotkali nieco dalej jeszcze jeden na­pis Nemo (wody jeziora Powell, podwyższone po ukończeniu tamy Glen Canyon w 1963 roku, dawno już zmazały oba napisy), ale poza osiołkami i ich uprzężą nie znaleziono żadnego sprzętu turystycznego, dzien­ników, malowideł - niczego, co należałoby do Ruessa. Uznano, że zabił się, spadając z którejś z wysokich ścian kanionu. Jeśli się weźmie pod uwagę zdradliwą naturę tych popękanych, piaskowych skałek i skłonności Ruessa do niebezpiecznych wspinaczek, jest to bardzo prawdopo­dobny scenariusz. Podczas dokładnych oględzin skal, bliżej i dalej, nie natknięto się jednak na żadne szczątki ludzkie.

A jak wytłumaczyć fakt, że Ruess najwidoczniej wziął całe swoje ciężkie wyposażenie, nie zabierając osioików do transportu? Te tajem­nicze okoliczności doprowadziły niektórych do wniosku, że Ruess zo­stał zamordowany przez grasujących w okolicy złodziei bydła, którzy zabrali jego dobytek, a ciało zakopali albo wrzucili do rzeki Kolorado. Również ta teoria jest prawdopodobna, choć nie ma dowodów.

Wkrótce po zaginięciu Everetta jego ojciec zasugerował, że chło­pak prawdopodobnie pomysł na imię Nemo wziął od Juliusza Verne'a z jego książki „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi”, którą czytał wielokrotnie. Jej nieskalany bohater ucieka od cywiliza­cji i wszystkich swych związków z tym światem. Biograf Everetta, W.L. Rusho, zgadza się z taką oceną, twierdząc, że „ucieczka od zor­ganizowanego społeczeństwa, pogarda dla uciech światowych i pod­pisy Nemo w wąwozie świadczą o tym, że Ruess identyfikował się z bohaterem Verne'a”. Ta interpretacja prowadziła do dalszych spekulacji, że Everett wyprowadził wszystkich w pole i po opuszczeniu Davis Gulch, żywy i cały, mieszka gdzieś sobie pod przybranym na­zwiskiem. Rok temu, gdy brałem benzynę w Kingman, w Arizonie, zagadnąłem o Ruessa pracownika stacji, niewysokiego faceta z reszt­kami tytoniu wokół ust.

Przysięgał, że zna człowieka, który na pewno natknął się na Rues­sa pod koniec lat sześćdziesiątych w odległej chatce w Rezerwacie In­dian Nawaho. Twierdził, że Ruess ożenił się z Indianką i mieli co najmniej jedno dziecko. Wiarygodność tego, jak i innych zeznań na temat losów Ruessa, jest mocno wątpliwa.

Ken Sleight, który spędził wiele czasu, badając zagadkę zniknięcia Everetta Ruessa, jest przekonany, że chłopak zmarł w 1934 lub na po­czątku 1935 roku i że wie, jak zakończył życie. Sleight, lat sześćdziesiąt pięć, jest zawodowym przewodnikiem rzecznym, szczurem pustyn­nym, znanym z mormońskiego wychowania i bezczelności. Mieszkał w tej okolicy czterdzieści lat, był wszędzie tam, gdzie zawędrował Ruess, rozmawiał z ludźmi, którzy spotykali się z Ruessem, zabrał je­go starszego brata, Waldo, do Davis Gulch, żeby zobaczył, gdzie zginął Everett.

- Waldo myśli, że brat został zamordowany - mówi Sleight - ale ja tak nie uważam. Mieszkałem przez dwa lata w Escalante, rozmawiałem z ludźmi, którym się zarzuca ten czyn, i po prostu nie chce mi się wierzyć, że to zrobili. Ale kto to wie? Nigdy nie można powiedzieć na pewno, co ktoś robi w samotności. Inni mówią, że spadł ze skały. Tak, mogło tak być, prawdopodobne w tej okolicy, tylko ja nie uważam, że tak było. Powiem ci, co myślę: sądzę, że utonął.

Wiele lat temu, wędrując z biegiem Grand Gulch, dopływu San Juan River, jakieś siedemdziesiąt kilometrów na wschód od Davis Gulch, Sleight odkrył napis Nemo na spichrzu Anasazi. Podejrzewa, że Ruess wyrył go wkrótce po opuszczeniu Davis Gulch.

- Kiedy zostawił osiołki w zagrodzie - mówi Sleight - schował gdzieś w pieczarze swój dobytek i wyruszył dalej, udając kapitana Ne­mo. Miał przyjaciół Indian w Rezerwacie Nawaho i chyba tam zmie­rzał.

Logicznie byłoby wobec tego przekroczyć rzekę Kolorado w Hole-in-the-Rock, następnie iść pionierskim szlakiem mormonów z 1880 roku, przez Wilson Mesa i Clay Hills, w końcu wzdłuż Grand Gulch do San Juan River, gdyż po jej drugiej stronie leży rezerwat.

- Everett wyrył swojego Nemo na ruinach w Grand Gulch, około półtora kilometra poniżej miejsca, gdzie wpływa do niego Collins Creek, i dalej pchał się do San Juan. A kiedy próbował przeprawić się przez nurt, utonął. Tak ja uważam.

Sleight sądzi, że nawet gdyby udało mu się przepłynąć rzekę i do­trzeć do rezerwatu, byłoby niemożliwe ukrycie swej obecności.

- Nawet gdyby wciąż bawił się w kapitana Nemo. Ten samotnik cholernie kochał ludzi i nie mógłby siedzieć sam w ukryciu do końca życia. Wielu z nas jest podobnych: ja taki jestem, Ed Abbey taki był i wydaje się, że ten mały McCandless też. Lubimy towarzystwo, ale nie możemy znieść ludzi cały czas koło siebie. Więc gdzieś się gubi­my, potem wracamy i znów znikamy w diabły. To robił Everett. Był dziwny - przyznaje Sleight. - Jakiś inny. Ale i on, i McCandless przy­najmniej starali się zrealizować swoje marzenia. To było w nich wspa­niałe. Próbowali. Niewielu tak robi.

Usiłując zrozumieć Everetta Ruessa i Chrisa McCandlessa, należy chyba rozpatrywać ich postępowanie w kontekście. Dobrze jest popa­trzeć na ich poprzedników z odległego miejsca i z poprzedniego wieku.

Na południowym wschodzie wybrzeży Islandii rozciąga się mała wysepka Papos. Skalista, nieporośnięta drzewami, wciąż szarpana wia­trami, wiejącymi znad północnego Atlantyku. Nazwę swą wzięła od pierwszych osadników, których dawno nie ma, mnichów irlandzkich, zwanych papar. Spacerując pewnego letniego popołudnia tym zdefor­mowanym brzegiem, natknąłem się na kamienne formy niewyraźnych prostopadłościanów, wtulonych w tundrę: pozostałości starych budyn­ków mnichów, setki lat starszych od ruin Anasazi w Davis Gulch.

Mnisi przybyli tam w V i VI wieku na łodziach z zachodnich wy­brzeży Irlandii. Były to nieduże, otwarte łódki, zwane curraghs, zro­bione ze skóry wołowej, rozpiętej na lekkich, wiklinowych konstruk­cjach. Pokonali na nich jeden z najbardziej zdradzieckich odcinków oceanu na świecie, nie wiedząc, czy i co znajdą po drugiej stronie. Ry­zykowali życie i wielu z nich je straciło, nie w poszukiwaniu chwały, bogactwa czy odkrywaniu nowych lądów dla jakiegoś władcy. Jak napi­sał wielki badacz arktyczny i laureat Nagrody Nobla, Fridtjóf Nansen: Te niezwykłe podróże podejmowali anachoreci zwykle z chęci znalezienia odosobnionych miejsc, gdzie mogliby zamieszkać w spokoju, bez zawiro­wań i pokus tego świata. Kiedy w IX wieku na wybrzeżach Islandii po­jawili się pierwsi Norwegowie, papar uznali, że kraj jest zbyt przelud­niony, chociaż stał się zaledwie zamieszkany. Zapakowali się więc na swoje łodzie i powiosłowali w kierunku Grenlandii. Szalejące na oce­anie sztormy ściągnęły ich na zachód, poza skraj znanego świata, po­ciągnął ich głód ducha i tęsknota tak dojmująca, że nie do objęcia współczesną wyobraźnią.

Czytając o tych mnichach, człowiek czuje się wzruszony ich odwagą, ich beztroską niewinnością i siłą ich pragnienia. Znając ich historię, nie sposób nie pomyśleć o Everetcie Ruessie i Chrisie McCandlessie.

Rozdział 10

FAIRBANKS

Przypadkowy turysta odkrywa śmierć na odludziu

Anchorage, 12 września (AP) - W niedzielę znaleziono cia­ło młodego wędrowca, unieruchomionego przez obrażenia, w odległym obozowisku w głębi Alaski. Nie wiadomo dotąd, kim jest. Jego pamiętnik i dwie notatki przekazują nam nie­zwykłą historię coraz bardziej beznadziejnej wałki o prze­trwanie.

Mężczyzna ten to prawdopodobnie Amerykanin w wieku 27-32 lat, który, jak można wnioskować z pamiętnika, mógł odnieść kontuzję przy upadku i został unieruchomiony w obozie przez ponad trzy miesiące. Dowiadujemy się, jak próbował się ratować, polując i jedząc rośliny i owoce leśne i coraz bardziej słabnąc.

Jedna z notatek jest prośbą o pomoc, zaadresowaną do ewen­tualnego przechodnia, pozostawioną, gdy wędrowiec odda­lił się od obozu w poszukiwaniu żywności. Druga notatka jest pożegnaniem ze światem...

Sekcja zwłok przeprowadzona w urzędzie koronera w Fair­banks w tym tygodniu ustaliła, że mężczyzna zmarł z głodu, prawdopodobnie pod koniec lipca. Wśród rzeczy osobistych znaleziono wskazówkę co do nazwiska ofiary. Dotychczas nie potwierdzono jednak jego tożsamości, a dopóki to nie na­stąpi, władze nie podadzą nam tego nazwiska.

„The New York Times” 13 września, 1992

Nim „The New York Times” zamieścił notatkę o turyście, Policja Konna Stanu Alaska przez tydzień starała się dowiedzieć, kim byt. Zmarły ubrany był w niebieską bluzę z logo spółki holowniczej z Santa Barbara. Właściciel firmy twierdził, że nie wie nic na jego temat ani jak mógł wejść w posiadanie bluzy. Różne krótkie, luźne notatki w pa­miętniku dotyczyły fauny i flory, więc podejrzewano, że może byt bio­logiem, ale i ten trop prowadził donikąd.

10 września, trzy dni przed opublikowaniem informacji o zmarłym turyście w „The Times”, artykuł przedrukowano na pierwszej stronie „Anchorage Daily News”. Kiedy Jim Gallien zobaczył tytuł i mapkę wskazującą, że ciało znaleziono 40 kilometrów na zachód od Healy, na Szlaku Stampede, poczuł, że włosy mu się zjeżyły: Alex. Gallien wciąż miał w oczach obraz dziwnego, sympatycznego młodzieńca, maszeru­jącego szlakiem w butach za dużych o dwa numery, jego starych, brą­zowych butach, które wmusił temu chłopakowi.

- Sądząc z artykułu, mimo takich skąpych wiadomości, wydało mi się, że to ta sama osoba - mówi Gallien - więc zadzwoniłem na policję i mówię: „Hej, myślę, że podwoziłem tego faceta”. „Jasne, na pewno” - odpowiedział gliniarz z tamtej strony. - „Niby czemu tak uważasz? Jesteś szóstą osobą w ciągu ostatniej godziny, która dzwoni opowiada­jąc, że wie, kto to był”.

Ale Gallien upierał się i im dłużej rozmawiali, tym bardziej policjant, Roger Ellis, dawał się przekonać. Gallien opisał niektóre przedmioty z jego wyposażenia, niewymienione w gazecie, które pasowały do tych, znalezionych w pobliżu ciała. Następnie Ellis zauważył, że pierwsze tajemnicze napisy w dzienniku wędrowca brzmiały: Wyjazd Fairbanks. Siedzący Gallien. Dzień Królika.

W tym czasie policjanci wywołali już film, znaleziony w minolcie nieszczęsnego turysty, było tam kilka jego autoportretów.

- Kiedy przynieśli mi te zdjęcia do roboty, nie miałem wątpliwości. Facet na zdjęciach to był Alex.

Ponieważ McCandless powiedział Gallienowi, że jest z Dakoty Południowej, policjanci natychmiast tam zaczęli poszukiwać najbliż­szej rodziny. W biuletynie zaginionych figurowała osoba nazwiskiem McCandless ze wschodniej Dakoty Południowej, przypadkowo zupeł­nie z małego miasteczka o trzydzieści kilometrów od Wayne'a Westerberga w Carthage, więc przez chwilę myśleli, że znaleźli, ale okazało się to fałszywym tropem.

Westerberg nie miał żadnej wiadomości od swego przyjaciela, którego znał jako Aleksa McCandlessa, od czasu pocztówki z Fair­banks, którą dostał wiosną ubiegłego roku. 13 września jechał pustą szosą w pobliżu Jamestown w Dakocie Północnej, prowadząc do domu w Carthage swą ekipę po ukończonym czteromiesięcznym se­zonie żniwnym w Montanie, kiedy nagle milcząca krótkofalówka ożyła.

- Wayne! - zaskrzeczał podniecony głos z jednej z ciężarówek. -Tu Bob! Masz włączone radio?

- Taa, Bobby. Tu Wayne. Co jest grane?

- Szybko, włącz ...i posłuchaj Paula Harveya. Mówi o jakimś chłopaku, który zagłodził się na śmierć na Alasce. Policja nie wie, kto to jest. Wygląda mi na Aleksa.

Westerberg zdążył złapać stację na czas, żeby usłyszeć zakończe­nie audycji Paula Harveya, i musiał się zgodzić: nieliczne szczegóły, ja­kie podano, niebezpiecznie wskazywały na to, że anonimowym tury­stą mógł być jego przyjaciel.

Gdy tylko dotarł do Carthage, zdenerwowany Westerberg zadzwo­nił do policji na Alasce opowiedzieć, co wie na temat McCandlessa. Już wtedy artykuły o zmarłym wędrowcu i fragmenty jego pamiętnika opu­blikowano w całym kraju. W efekcie policjanci byli bombardowani infor­macjami od ludzi, którzy utrzymywali, że znają tożsamość zmarłego, więc telefonem Westerberga zainteresowali się jeszcze mniej niż Galliena.

- Ten gliniarz mi powiedział, że mieli co najmniej sto pięćdziesiąt telefonów od ludzi, którzy utrzymywali, że Alex był ich dzieckiem, przyjacielem, bratem - mówi Westerberg. - Rzygałem już ich wymów­kami, więc powiedziałem: „Słuchaj, nie robię sobie żadnych dowcipów, tylko wiem, kto to jest. Pracował u mnie. Mam nawet gdzieś tutaj je­go numer ubezpieczenia społecznego”.

Westerberg przerzucił kartoteki w elewatorze, aż znalazł dwa for­mularze W-4, które wypełnił McCandless. Na jednym, z pierwszej wi­zyty w Carthage w 1990 roku, nabazgrał: Zwolniony zwolniony zwol­niony i podał nazwisko Iris Fucyu. Adres: Co was to cholera obchodzi. Numer ubezpieczenia społecznego: Zapomniałem. Na drugim formula­rzu, z datą 30 marca 1992, dwa tygodnie przed wyjazdem na Alaskę, wpisał swoje prawdziwe nazwisko: Chris J. McCandless, a w rubryce na numer ubezpieczenia podał: 228-31-6704. Westerberg znów za­dzwonił na Alaskę. Tym razem policjanci potraktowali go poważnie.

Numer ubezpieczenia społecznego okazał się autentyczny i wska­zywał stały adres McCandlessa w północnej Wirginii. Władze Alaski skontaktowały się z odpowiednim urzędem, który zaczął wertować książki telefoniczne regionu w poszukiwaniu McCandlessów. Walt i Billie McCandless wyprowadzili się już do Maryland, ale najstarszy syn Walta z pierwszego małżeństwa mieszkał w Annandale i znalezio­no jego numer. To właśnie do Sama McCandlessa 17 września zadzwo­nił telefon. Odezwał się detektyw z wydziału zabójstw hrabstwa Fair­fax.

Sam, dziewięć lat starszy od Chrisa, widział krótki artykuł o śmier­ci turysty w „The Washington Post” kilka dni wcześniej.

- Do głowy mi nie przyszło - wyznał - że to mógł być Chris. Jaka to ironia losu, że kiedy czytałem ten artykuł, pomyślałem: 0 Boże, jaka straszna tragedia. Tak mi żal rodziny tego faceta, kimkolwiek są. Cóż za smutna historia.

Sam wychowywał się w Kalifornii i Kolorado, u matki, i przeprowa­dził się do Wirginii w 1987 roku, kiedy Chris wyjechał na studia do Atlanty, więc nie znał dobrze swego przyrodniego brata. Kiedy jednak detektyw zaczął pytać, czy ten turysta wydaje się znajomy, Sam powie­dział:

- Byłem pewien, że to Chris. Fakt, że pojechał na Alaskę, że poje­chał sam - wszystko na to wskazywało.

Na prośbę detektywa Sam pojechał do wydziału policyjnego hrab­stwa Fairfax, gdzie pokazano mu zdjęcie turysty, przesłane faksem z Fairbanks.

- Było to powiększenie, 20 na 25 cm - wspomina Sam - tylko twarz. Miał długie włosy i brodę. Chris prawie zawsze strzygł się krót­ko i był gładko ogolony. Twarz na zdjęciu była bardzo chuda. Ale wie­działem od razu. Nie miałem wątpliwości. To był Chris. Pojechałem do domu, zabrałem moją żonę, Michele, i ruszyliśmy do Maryland, do oj­ca i Billie. Nie wiedziałem, co im powiem. Jak się mówi ludziom, że ich dziecko nie żyje?

Rozdział 11

CHESAPEAKE BEACH

Nagle wszystko się zmieniło, ton, powietrze, nie wiadomo, co myśleć i kogo słuchać. Jak gdyby przez całe życie prowa­dzono człowieka za rękę, jak dziecko, a teraz puszczono -ucz się chodzić sam. I wokół pustka - ani kogoś bliskiego, ani żadnego autorytetu. W takiej chwili chce się zaufać cze­muś ważnemu, sile życia albo pięknu, albo prawdzie, żeby kierowały człowiekiem właśnie one, a nie obalone przez lu­dzi dogmaty, zaufać całkowicie i bez reszty, bardziej niż w codziennym, pokojowym życiu, które już nie istnieje.

Borys Pasternak, „Doktor Żywago”

Fragment zaznaczony w jednej z książek znalezionych przy szczątkach Chrisa McCandlessa. Na marginesie nad cytatem wid­nieje uwaga, napisana ręką Chrisa: Potrzeba celu

Samuel Walter McCandless junior, lat pięćdziesiąt sześć, jest bro­datym, małomównym mężczyzną z dość długimi szpakowatymi włosami, zaczesanymi gładko nad wysokim czołem. Wysoki, propor­cjonalnie zbudowany, a okulary w drucianych oprawkach nadają mu profesorski wygląd. Siedem tygodni po odnalezieniu ciała syna, zawi­niętego w niebieski śpiwór, który uszyła Chrisowi matka z gotowego zestawu, Walt obserwuje żaglówkę, przepływającą pod oknem położo­nego nad wodą domu.

- Jak to się stało - zastanawia się głośno, patrząc przez Zatokę Chesapeake - że dziecko, które miało dla wszystkich tyle współczu­cia, sprawiło rodzicom tyle bólu?

Dom McCandlessów w Chesapeake Beach, w stanie Maryland, jest gustownie urządzony, niezagracony, czyściutki. Okno na całą wyso­kość pokoju ukazuje zamgloną panoramę zatoki. Przed domem parku­ją duży Chevrolet suburban i biały cadillac, a w garażu stoi z piety­zmem odnowiony corvette rocznik 69. Dziewięciometrowy katamaran zacumowany w doku. Cztery duże arkusze kartonowe, pokryte dzie­siątkami zdjęć, ukazującymi krótkie życie Chrisa, zajmują jadalnię od wielu dni.

Billie pokazuje Chrisa jako malutkiego chłopca na kucyku, później ośmiolatka w żółtym płaszczu od deszczu na pierwszej wyprawie z ple­cakiem, Chrisa przed rozpoczęciem liceum.

- Najtrudniejsze jest to - mówi Walt, zatrzymując się przy zdjęciu syna, wygłupiającego się na rodzinnych wakacjach - że już się tu nie będzie kręcił. Spędzałem dużo czasu z Chrisem, chyba więcej niż z in­nymi moimi dziećmi. Naprawdę lubiłem jego towarzystwo, chociaż często nas martwił.

Walt ubrany jest w szare spodnie dresowe, adidasy i błyszczącą baseballową kurtkę z emblematem Jet Propulsion Laboratory. Mimo niezobowiązującego stroju roztacza aurę powagi. W swojej dziedzinie, zaawansowanej technologii radarowej, zwanej SAR, jest znakomito­ścią. SAR stosowano w wyposażeniu misji kosmicznych od 1978 roku, gdy pierwszy satelita Seasat, zaopatrzony w tego typu radar, został umieszczony na orbicie okołoziemskiej. Kierownikiem projektu NASA, wysyłającym tego satelitę, był Walt McCandless.

W pierwszej linijce jego życiorysu zawodowego czytamy: Zakoń­czona karencja: Departament Obrony Stanów Zjednoczonych, ściśle tajne. Nieco poniżej opis jego kariery zawodowej: Wykonuję prywatne usługi konsultacyjne związane z projektowaniem systemów satelitarnych i zdal­nie sterowanych czujników, przetwarzaniem sygnałów, redukcją danych i wyprowadzaniem informacji. Koledzy nazywają go błyskotliwym.

Walt nieświadomie przejmuje zawsze kontrolę. Choć mówi cicho i niespiesznie, jak Amerykanie z Zachodu, w jego głosie słychać jakąś ostrzejszą nutę, a przez silne szczęki czuje się przepływającą energię. Nawet przez dzielącą nas szerokość pokoju wyczuć można iskrzenie na łączach wysokiego napięcia. Nietrudno zgadnąć, skąd wzięła się ta­ka intensywność przeżyć u Chrisa. Kiedy Walt mówi, ludzie słuchają. Kiedy ktoś lub coś mu się nie spodoba, oczy mu się zwężają i wyrzuca słowa, urywając końcówki. Jak twierdzą członkowie rozległej rodziny, jego nastroje mogą być ponure lub żywiołowe, chociaż i tak jego słyn­ny temperament stracił na gwałtowności w ostatnich latach. Po tym, jak Chris wymknął się im wszystkim w 1990 roku, coś się w Walcie zmieniło. Zniknięcie syna przeraziło go i ukazała się wszystkim łagod­niejsza i bardziej tolerancyjna strona jego osobowości.

Walt urodził się w ubogiej rodzinie w Greeley, w stanie Kolorado, na wysoko położonych, wietrznych równinach w pobliżu granicy z Wyoming. Jako dziecko był bardzo zdolny i ambitny. Wygrał stypen­dium do Colorado State University w pobliskim Fort Collins. Żeby ja­koś dać sobie radę finansowo podczas studiów, łapał różne dorywcze prace, między innymi w kostnicy, ale najbardziej stały dochód miał z grania z Charliem Novakiem, liderem popularnego kwartetu jazzowego. Zespół Novaka, z Waltem przy fortepianie, objeżdżał całą okoli­cę, grając kawałki do tańca i stare standardy w zadymionych knajpkach. Walt, jako zdolny muzyk z naturalnym talentem, jeszcze teraz czasami grywa zawodowo.

W 1957 roku, kiedy Rosjanie wypuścili Sputnika 1, na Amerykę padł strach. W związku z panującą wówczas narodową histerią Kongres zaczął ładować miliony dolarów w przemysł powietrzny. Boom trwał. Dla młodego Walta McCandlessa, świeżo po studiach, żonatego, z dzieckiem w drodze, sputnik otwierał drogę do przyszłości. Z dyplo­mem trzyletnich studiów Walt dostał pracę w Hughes Aircraft, skąd go wysłano na trzy lata do Tuckson; tu na uniwersytecie Arizony obro­nił pracę magisterską z teorii anten: „Analiza stożkowych linii śrubo­wych”. Następnie przeniósł się do Kalifornii, by wziąć udział w wielkim programie Hughes Aircraft; miał szansę na spełnienie swych ambicji w wielkim wyścigu w kosmos.

Kupił mały parterowy dom w Torrance, ciężko pracował i piął się w górę. W roku 1959 urodził się Sam, a następnie, jedno po drugim: Stacy, Shawna, Shelly i Shannon. Walt został dyrektorem do spraw te­stowania i szefem sekcji w misji Surveyor 1, pierwszego pojazdu ko­smicznego, który miękko wylądował na księżycu. Jego gwiazda błysz­czała.

W 1965 pojawiły się problemy w jego małżeństwie. Rozszedł się z żoną, Marcią. Zaczął się spotykać z sekretarką w Hughes, Wilhelminą Johnson, na którą wszyscy mówili Billie. Miała dwadzieścia dwa la­ta i niezwykłe, ciemne oczy. Pokochali się i zamieszkali razem. Billie zaszła w ciążę. Zawsze bardzo drobniutka i teraz przez dziewięć mie­sięcy przytyła niecałe cztery kilogramy; nawet nie musiała nosić ciążowych ubrań. Urodziła syna 12 lutego 1968 roku. Był bardzo mały, ale zdrowy i żywotny. Walt kupił jej gitarę Gianiniego, na której grała ko­łysanki, żeby ukoić niespokojnego noworodka. Dwadzieścia dwa lata później strażnicy z parku narodowego znajdą tę samą gitarę na tylnym siedzeniu żółtego datsuna pozostawionego na brzegu jeziora Mead.

Nie dowiemy się, czy przyczyną była nieznana konwergencja chro­mosomów, czy połączenie kosmiczne, czy dynamika na styku rodzic-dziecko, dość, że Christopher Johnson McCandless przyszedł na świat z niezwykłymi uzdolnieniami i wolą, niedającą się łatwo wpasować w obcy tor. W wieku dwóch lat wstał w środku nocy, wyszedł z domu, nie budząc rodziców, i dotarł do domu sąsiadów na tej samej ulicy, gdzie splądrował szufladę ze słodyczami. W trzeciej klasie, kiedy otrzymał bardzo wysoką punktację w teście osiągnięć, został skierowany na przyśpieszony program dla bardzo zdolnych uczniów.

- Bardzo był z tego niezadowolony - wspomina Billie - bo oznacza­ło to więcej pracy domowej. Spędził cały tydzień, starając się z tego wykręcić. To małe dziecko usiłowało przekonać nauczycielkę, dyrek­tora i kogo się dało, że wyniki testu były błędne i on nie powinien się znaleźć w tej grupie. Dowiedzieliśmy się o tym na pierwszej wywia­dówce. Nauczycielka na stronie, kręcąc głową, powiedziała, że Chris maszeruje w innym rytmie.

- Już w dzieciństwie - mówi Carine, trzy lata młodsza od brata -był zamknięty w sobie. Nie, żeby nietowarzyski. Miał przyjaciół, wszy­scy go lubili, ale potrafił odejść i sam się bawić godzinami. Nie potrze­bował zabawek ani kolegów. Mógł być sam, nie czując się samotny.

Kiedy Chris miał sześć lat, Waltowi zaoferowano stanowisko w NASA, co go skłoniło do przeprowadzki w pobliże stolicy. Kupili do­mek na Willet Drive na przedmieściu Annandale. Miał zielone okien­nice, okno z wykuszem, miły ogródek. Cztery lata po przyjeździe do Wirginii Walt porzucił pracę w NASA i otworzył własną firmę konsul­tingową, User Systems Incorporated, którą wraz z Billie prowadzili w domu.

Z pieniędzmi było krucho. Kłopoty finansowe, związane z zamianą stałej pensji na nieregularne dochody z pracy na własny rachunek, po­głębiała konieczność utrzymywania przez Walta dwóch rodzin. Carine mówi, jak starali się sobie z tym poradzić.

- Mama i tata pracowali strasznie długo. Kiedy Chris i ja wstawali­śmy rano do szkoły, oni już siedzieli w biurze. Kiedy wracaliśmy po po­łudniu do domu, pracowali w biurze. Kiedy szliśmy spać, pracowali w biurze. Chyba dobrze im szło, bo w końcu zaczęli zarabiać dużo pie­niędzy, ale zajęci byli cały czas.

Bardzo stresowało takie życie. Walt i Billie są z sobą związani, ale oboje wybuchowi i nieskorzy do kompromisów. Od czasu do czasu na­pięcie rozładowywali w utarczkach słownych. W chwilach gniewu jed­no lub drugie groziło rozwodem.

- Po latach widzę w tym więcej dymu niż ognia - mówi Carine - ale myślę, że to jeden z powodów, dla których byliśmy z Chrisem tak sobie bliscy. Nauczyliśmy się liczyć na siebie wzajemnie, gdy mamie i tacie się nie układało.

Były też miłe momenty. W weekendy, albo inne dni wolne od szko­ły, rodzina wyruszała w drogę. Jechali do Virginia Beach i na wybrzeże

w Karolinie, do Kolorado odwiedzić dzieci Walta z pierwszego małżeń­stwa, nad Wielkie Jeziora lub w góry Blue Ridge.

- Biwakowaliśmy po prostu z tylu naszej półciężarówki - wyjaśnia Walt. - Dopiero później kupiliśmy samochód kempingowy, Airstream, i nim podróżowaliśmy. Chris uwielbiał te wyprawy; a im dłuższe, tym bardziej. W rodzinie zawsze panował duch podróżniczy i wcześnie wie­dzieliśmy, że Chris go odziedziczył.

Podczas jednej z eskapad rodzina zwiedzała Iron Mountains, w Mi­chigan, małe miasteczko górnicze w lasach, skąd pochodziła Billie. By­ła jednym z sześciorga dzieci. Ojciec Billie, Loren Johnson, pracował niby jako kierowca ciężarówek, ale nigdy nie utrzymał się dłużej w żad­nej pracy.

- Jej ojciec nie bardzo mieścił się w normach społecznych - wyja­śnia Walt. - W pewien sposób byli z Chrisem podobni.

Loren Johnson to dumny, uparty i marzycielski człowiek lasu, sa­mouk muzyczny, poeta. Jego stosunek do wszelkich leśnych stworzeń był legendarny.

- Zawsze miał w domu jakieś zwierzę - opowiada Billie. - Znajdo­wał je w sidłach, zabierał do domu, leczył lub amputował uszkodzoną kończynę, po kuracji wypuszczał je do lasu. Kiedyś ojciec przejechał sarnę, a jej młode zostało sierotą. Był wstrząśnięty. Zabrał maleństwo do domu, chował je za piecem, jak jedno z dzieci.

Aby utrzymać rodzinę, Loren podejmował różne przedsięwzięcia, ale z miernym skutkiem. Przez jakiś czas hodował kurczaki, potem norki i szynszyle. Otworzył stajnię i wynajmował turystom konie pod wierzch. Większość pożywienia, jakie dostarczał, pochodziła z polo­wań, mimo że był bardzo nieszczęśliwy, kiedy musiał zabijać zwierzę.

- Mój ojciec płakał za każdym razem, gdy zastrzelił sarnę - mówi Billie - ale musieliśmy jeść, więc to robił.

Pracował również jako przewodnik myśliwych, czego jeszcze bar­dziej nie znosił.

- Panowie z miasta przyjeżdżali w swych wielkich cadillakach i ta­ta musiał z nimi ruszać na polowanie na tydzień. Gwarantował im, że ustrzelą w tym czasie koziołka, ale większość z nich była marnymi strzelcami, a dobrymi pijakami, tak że nie mogli niczego trafić, więc zwykle on musiał im coś zabić. Boże, nienawidził tego.

Trudno się dziwić, że Loren był oczarowany Chrisem, a on uwielbiał dziadka. Jego znajomość lasu, umiłowanie przyrody wywarły na chłop­cu duże wrażenie.

Kiedy Chris mial osiem lat, Walt zabrał go na pierwszą trzydniową wyprawę z plecakiem. Pojechali w góry Shenandoah, żeby wspiąć się na Old Rag. Dotarli na szczyt, a Chris całą drogę niósł swój plecak. Od tego czasu stało się tradycją ojca i syna, że chodzili tam prawie co ro­ku. Gdy Chris był trochę starszy, Walt zabrał Billie i wszystkie swoje dzieci, żeby wejść na Longs Peak w Kolorado, najwyższy szczyt w Par­ku Narodowym Gór Skalistych (4345 m n.p.m.). Walt, Chris i najmłod­szy syn Walta z pierwszego małżeństwa doszli na wysokość mniej wię­cej 3965 m n.p.m. Tam, na przełęczy zwanej Keyhole, Walt zdecydował się wracać. Był zmęczony i odczuwał wysokość. Droga nad nimi wy­dawała się stroma i niebezpieczna.

- Ja już uznałem, że dosyć - wyjaśnia Walt - ale Chris chciał ko­niecznie iść dalej na szczyt. Powiedziałem, że nie ma mowy. Miał wte­dy zaledwie dwanaście lat, więc mógł tylko pomarudzić, ale gdyby miał czternaście albo piętnaście, po prostu poszedłby sam, beze mnie. -Walt milczy, patrząc przed siebie w roztargnieniu. - Chris był nieustra­szony nawet jako mały chłopiec - mówi po dłuższej przerwie. - Chyba nie uważał, że niebezpieczeństwa grożą i jemu. Zawsze musieliśmy go odciągać znad krawędzi.

Chris odnosił sukcesy we wszystkim, do czego się zabrał. W szko­le zbierał piątki bez wysiłku. Raz tylko w liceum przyniósł dwóję, z fi­zyki. Kiedy ojciec zobaczył ten stopień, umówił się na rozmowę z na­uczycielem, żeby dowiedzieć się, o co chodzi.

- Był to emerytowany pułkownik lotnictwa wojskowego - przypo­mina sobie Walt - starszy facet, bardzo tradycyjny i rygorystyczny. Na początku semestru wyjaśnił, że ponieważ ma około dwustu uczniów, sprawozdania z ćwiczeń w laboratorium muszą być napisane w ujed­noliconej formie, żeby mógł je oceniać. Chris uznał, że jest to głupi przepis, i postanowił go zignorować. Oddał zadanie, ale nie w przepiso­wej formie, i dostał dwóję. Kiedy wróciłem do domu po rozmowie z na­uczycielem, powiedziałem synowi, że zasłużył sobie na taki stopień.

Zarówno Chris, jak i Carine odziedziczyli po ojcu zdolności muzycz­ne. Chris uczył się grać na gitarze, fortepianie i waltorni.

- To dziwne u dzieciaka w jego wieku - mówi Walt - ale uwielbiał Tony Benetta. Śpiewał takie kawałki, jak „Czuła jest noc”, a ja mu akompaniowałem na fortepianie. Był dobry.

Rzeczywiście, na amatorskim nagraniu wideo, jakie Chris zrobil na studiach, słychać, jak wyśpiewuje „Summers by the sea, sailboats in Capri”, zawodząc jak profesjonalny piosenkarz.

Jako utalentowany waltornista grał w American University Sym­phony, ale zostawił orkiestrę, jak twierdzi Walt, z powodu dyscypliny, którą wprowadził szkolny dyrygent. Carine uważa, że chodziło o coś jeszcze.

- Przestał grać częściowo dlatego, że nie lubił, jak mu ktoś mówi, co ma robić, ale również przeze mnie. Zawsze chciałam być taka jak Chris, więc też zaczęłam ćwiczyć na waltorni. I okazało się, że to jedy­na rzecz, w której byłam od niego lepsza. Kiedy ja zaczynałam liceum, a on kończył, grałam w orkiestrze „seniorów” przy pierwszym pulpi­cie, a on nie mógł znieść siedzenia za cholerną siostrzyczką.

Muzyczna rywalizacja nie zepsuła jednak stosunków rodzinnych. Byli od zawsze najlepszymi przyjaciółmi, bawili się jako dzieci, budując na przykład w salonie forty z poduszek i koców.

- Był zawsze dla mnie bardzo miły - mówi Carine - i szalenie opie­kuńczy. Trzymał mnie za rękę, kiedy szliśmy ulicą. Kiedy uczył się już w liceum, a ja w podstawówce, kończył wcześniej ode mnie, więc prze­siadywał u swego kolegi Briana Paskowitza, żebyśmy mogli razem wracać do domu.

Chris odziedziczył po matce anielskie rysy, szczególnie oczy, któ­rych głębia odzwierciedlała wszystkie jego emocje. Chociaż drobny -na wszystkich zdjęciach szkolnych stoi z przodu, jako najniższy w kla­sie - był silny i sprawny. Próbował różnych sportów, ale nie miał cier­pliwości, żeby systematycznie coś ćwiczyć. Kiedy zaczął jeździć na nar­tach podczas rodzinnych wakacji w Kolorado, nie chciało mu się kręcić, tylko kucał, rozstawiwszy szeroko nogi dla utrzymania równowagi i zjeżdżał szusem prosto w dół.

- Próbowałem go uczyć gry w golfa - wspomina Walt - ale nie mógł zaakceptować reguły, że forma jest wszystkim. Chris brał największy zamach, jaki kiedykolwiek widziałem, czasem uderzył piłkę, i polecia­ła na dwieście pięćdziesiąt metrów, ale najczęściej wpadała w najbliższe pole. Chris miał różne wrodzone zdolności - ciągnie Walt - ale jeśli tyl­ko chciało się je podszkolić, dodać te brakujące dziesięć procent, stawał okoniem. Sprzeciwiał się wszelkim instrukcjom. Gram dość dobrze w racquetball i nauczyłem Chrisa, kiedy miał jedenaście lat. Kiedy miał piętnaście czy szesnaście, regularnie ze mną wygrywał. Był bardzo szybki, miał sporo siły, ale kiedy zaproponowałem, że popracujemy nad pewnymi słabościami w jego technice, nie chciał o tym słyszeć. Kie­dyś na turnieju grał z czterdziestopięcioletnim facetem, doświadczo­nym graczem. Zdobył kilka punktów na początku, ale facet sprawdzał go metodycznie, badając jego słabe strony. Gdy tylko się zorientował, jaki strzał sprawia Chrisowi najwięcej kłopotu, szybko było po grze.

Niuanse, strategie i wszystko, co wychodziło ponad podstawy tech­niki, było już nie dla Chrisa. Trudne zadania rozwiązywał przez skok prosto na głowę; natychmiast, z całą energią. Prowadziło to często do frustracji. Dopiero gdy zaczął biegi, dyscyplinę, która premiuje silną wolę i determinację bardziej niż finezję i przebiegłość, znalazł swoje sportowe powołanie. W wieku dziesięciu lat startował pierwszy raz w dziesięciokilometrowym biegu ulicznym. Ukończył go na miejscu sześćdziesiątym dziewiątym, zwyciężając ponad tysiąc dorosłych. Jako nastolatek był jednym z najlepszych długodystansowców w re­gionie.

Kiedy Chris miał dwanaście lat, rodzice kupili Carine szczeniaka, owczarka szetlandzkiego, imieniem Buckley. Chris zaczął go zabierać na swoje codzienne treningi biegów.

- Buckley był niby moim psem - mówi Carine - ale on i Chris sta­li się nierozłączni. Szybki Buck zawsze pojawiał się w domu pierwszy, kiedy wracali z treningu. Pamiętam, jaki Chris był dumny, kiedy pew­nego razu przybiegł do domu przed Buckleyem. Zaczął się wydzierać już przed domem: „Pokonałem Bucka! Pokonałem Bucka!”

W liceum im. W.T. Woodsona, dużej szkole publicznej w Fairfax, w Wirginii, znanej z wysokiego poziomu nauczania i zwycięskich dru­żyn sportowych, Chris był kapitanem przełajowców. Bardzo cenił sobie tę funkcję i wymyślił nową metodę treningu, którą członkowie jego drużyny pamiętają do dzisiaj.

- Lubił się zamęczać - wyjaśnia Gordy Cucullu, młodszy członek zespołu. - Chris wymyślił program, który nazwał Rycerze Dróg. Prowa­dził nas na długie, koszmarnie trudne trasy przez jakieś pola uprawne i tereny budowy, gdzie nie wolno było wchodzić, i starał się, żebyśmy się zgubili. Biegliśmy tak daleko i szybko, jak mogliśmy, nieznanymi drogami, przez lasy, na oślep. Chodziło o to, żeby stracić orientację, wkroczyć na nieznany teren. Później poruszaliśmy się nieco wolniej, aż znaleźliśmy jakąś znajomą drogę i wtedy znów tempo, aż do domu. W pewnym sensie Chris tak właśnie przeżywał całe życie.

McCandless traktował bieganie jak intensywne ćwiczenie ducho­we, graniczące z religią.

- Chris używał tego argumentu, żeby nas motywować - wspomina Eric Hathaway, inny kolega z drużyny. - Mówił nam, żeby myśleć, ja­kie zło panuje na świecie, jaka nienawiść, i wyobrażać sobie, że robimy to przeciwko siłom ciemności, pokonujemy mur zła, który nie pozwa­la nam biec jak najlepiej. Wierzył, że osiągnięcia są sprawą ducha, zmo­bilizowania obecnej w nas energii. Jako wrażliwe małolaty byliśmy po­datni na takie teksty.

Bieganie nie było tylko sprawą pojedynczego ducha, lecz również współzawodnictwem. Kiedy Chris McCandless biegł, biegł, żeby wy­grać.

- Chris podchodził do biegania bardzo poważnie - mówi Kris Maxie Gillmer, dziewczyna z drużyny, najbliższa chyba jego przyjaciółka z li­ceum. - Pamiętam, jak stałam na finiszu, widziałam, że biegnie, i wie­działam, jak strasznie chce wygrać i jaki będzie zawiedziony, jeśli po­wiedzie mu się gorzej, niż się spodziewał. Po nieudanym wyścigu, albo nawet słabym czasie na treningu, był na siebie wściekły. I nie chciał o tym rozmawiać. Jeżeli starałam się go pocieszyć, odsuwał mnie obra­żony. Rozczarowanie przeżywał głęboko w sobie, w samotności. Zresz­tą nie tylko bieganie traktował tak poważnie - dodaje Gillmer. - Do wszystkiego tak podchodził. W liceum nie wypada myśleć o poważnych sprawach, ale ja myślałam, on też, i dlatego się tak dogadywaliśmy. Podczas długich przerw wystawaliśmy obok jego schowka i gadaliśmy o życiu, o świecie i innych rzeczach serio. Jestem czarna i nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego ludzie robią takie problemy z powodu ra­sy. Chris rozmawiał ze mną o tym. On to rozumiał. Zawsze to samo nas drażniło. Bardzo go lubiłam. Naprawdę dobry chłopak.

McCandless mocno brał sobie do serca niesprawiedliwości świata. W ostatniej klasie w Woodson miał obsesję na punkcie prześladowań rasowych w Afryce Południowej. Zupełnie poważnie rozmawiał z ko­legami o przemyceniu broni do tego kraju i włączeniu się do walki z apartheidem.

- Czasem kłóciliśmy się na ten temat - przypomina sobie Hatha­way. - Chris nie znosił załatwiania urzędowego, w ramach systemu, czekania w kolejce. Wolał powiedzieć: „Dalej Eryk, możemy sami uzbierać pieniądze na wyjazd do Afryki Południowej, zaraz. To tylko kwestia decyzji”. Ja odpowiadałem, że jesteśmy tylko dwoma chłopacz­kami i że nie będzie to miało istotnego znaczenia, ale nie można było się z nim kłócić. Zaraz odpowiadał coś takiego: „No tak, chyba cię nie obchodzi dobro ani zło”.

W weekendy, kiedy jego szkolni koledzy włóczyli się i próbowali do­stać do barów w Georgetown, McCandless wędrował po najbardziej po­dejrzanych dzielnicach Waszyngtonu, gawędząc z prostytutkami, bezdomnymi; kupował im jedzenie i z zapałem tłumaczył, jak mogą zmie­nić swoje życie.

- Chris nie rozumiał, jak można pozwolić, żeby ludzie byli głodni, zwłaszcza w tym kraju - mówi Bilłie. - Potrafił pieklić się na ten te­mat godzinami.

Pewnego razu zabrał jakiegoś bezdomnego z ulic Waszyngtonu, za­prowadził go do zamożnego Annandale i w tajemnicy przed rodziną umieścił w przyczepie kempingowej, którą rodzice zaparkowali obok garażu. Walt i Billie nigdy się nie dowiedzieli, że gościli włóczęgę.

Innym razem Chris pojechał do Hathawaya i oznajmił, że wybiorą się do miasta.

- Pomyślałem „super” - przypomina sobie Eric. - Był piątek wie­czór i przypuszczałem, że jedziemy do Georgetown na jakąś imprezę. Tymczasem Chris zaparkował na Czternastej Ulicy, która wtedy była naprawdę okropną częścią miasta, i powiedział: „Wiesz, Eric, o takich rzeczach się czyta, ale nie zrozumiesz, póki tego nie przeżyjesz. Dzisiaj wieczorem właśnie to przeżyjemy”. Następnych kilka godzin spędzili­śmy, kręcąc się po podejrzanych miejscach, gadając z alfonsami, dziw­kami i marginesem. Bałem się jak diabli. Pod koniec wieczoru Chris spytał, ile mam pieniędzy. Powiedziałem, że pięć dolarów. „Dobra, ty kupujesz benzynę, a ja jakieś jedzenie”. Wydał dziesięć dolców na wiel­ką torbę hamburgerów i jeździliśmy, rozdając je jakimś śmierdzącym facetom, śpiącym na kratach. Był to najdziwaczniejszy piątkowy wie­czór mojego życia. Ale Chris często robił podobne rzeczy.

Na początku ostatniej klasy Chris oznajmił rodzicom, że nie ma za­miaru iść na studia. Kiedy Walt i Billie tłumaczyli mu, że powinien mieć dyplom, żeby zrobić jakąś karierę, Chris odpowiedział, że karie­ry są poniżającym wymysłem dwudziestego wieku, większym obcią­żeniem niż korzyścią i on bardzo dziękuje za coś takiego; obejdzie się.

- Trochę się zdenerwowaliśmy - przyznaje Walt. - Oboje z Billie pochodzimy z inteligenckich rodzin i dyplom wyższej uczelni jest dla nas ważny. Pracowaliśmy ciężko, żeby nas było stać na posłanie dzieci do dobrych szkół. Więc Billie posadziła go i powiedziała: „Chris, jeże­li naprawdę chcesz coś zmienić na świecie, naprawdę pomagać lu­dziom, którym jest gorzej, musisz mieć jakąś pozycję. Idź na studia, zostań prawnikiem, a później będziesz mógł mieć na coś wpływ”.

- Chris przynosił do domu dobre stopnie - mówi Hathaway. - Nie było z nim kłopotów; ambitny, robił wszystko, co trzeba. Rodzice nie mieli powodu do narzekań. Ale uparli się z tym pójściem na studia. Nie wiem, co mu powiedzieli, ale zadziałało. Skończyło się na tym, że po­szedł do Emory, chociaż uważał, że to bez sensu, że szkoda czasu i pie­niędzy.

Trochę dziwi fakt, że Chris ustąpił w kwestii studiów, chociaż prze­ciwstawiał się w tylu innych sprawach. Ale jego stosunki z rodzicami pełne są sprzeczności. Kiedy odwiedzał Kris Gillmer, często na nich wyrzekał, przedstawiając ich jako niewyobrażalnych tyranów. Ale wo­bec swoich kumpli - Hathawaya, Cucullu i innego gwiazdora bieżni, Andy Horowitza - rzadko się uskarżał.

- Mam wrażenie, że jego starzy to bardzo mili ludzie - mówi Hatha­way - niczym się nieróżniący od moich albo czyichś innych. Chris po prostu nie znosił, jak mu ktoś mówił, co ma robić. Myślę, że byłby nie­szczęśliwy z każdymi rodzicami. Miał po prostu problem z samą ideą rodziców.

Osobowość McCandlessa kryła wiele zagadek. Chronił swoją pry­watność, ale jednocześnie potrafił być niezwykle żywiołowy i uwiel­biał zabawę w dużej grupie. Mimo przewrażliwienia na punkcie spra­wiedliwości społecznej nie zachowywał się jak smutas, zajmujący się tylko dobrymi uczynkami, a oburzający na zabawy. Wręcz przeciwnie, lubił czasem w towarzystwie popić i powygłupiać się. Największy pa­radoks stanowił jego stosunek do pieniędzy. Walt i Billie zaznali biedy w młodości, więc kiedy po ciężkiej walce wyszli z tego, nie widzieli nic zdrożnego w korzystaniu z owoców swej pracy.

- Pracowaliśmy bardzo, bardzo ciężko - podkreśla Billie. - Kiedy dzieci były małe, obywaliśmy się bez wielu rzeczy, oszczędzaliśmy, ile się dało, inwestowaliśmy w przyszłość.

Kiedy przyszłość w końcu nadeszła, nie afiszowali się swym skrom­nym dorobkiem, ale kupili sobie trochę ubrań, biżuterii dla Billie, cadillaka, wreszcie dom nad zatoką i żaglówkę. Zabrali dzieci do Europy, na narty do Breckenbridge, na rejs po Morzu Karaibskim. A Chris, jak przyznaje matka, był tym wszystkim zawstydzony.

Jej syn, nastoletni wyznawca idei Tołstoja, wierzył, że bogactwo to coś wstydliwego, niszczącego, zło wcielone, co jest paradoksem, gdyż Chris był urodzonym kapitalistą, z niezwykłą umiejętnością robienia pieniędzy.

- Zawsze zadziwiał przedsiębiorczością - mówi Billie ze śmiechem. - Zawsze. Jako ośmiolatek hodował warzywa za domem w Annandale, a następnie sprzedawał je w sąsiedztwie, chodząc od domu do domu.

- Przychodzi rozkoszny chłopaczek z wózkiem pełnym świeżej fasolki, pomidorów i papryki - mówi Carine. - Kto by się oparł? A Chris o tym wiedział. Miał taki wyraz twarzy: „Jestem strasznie słodki, chce pani kupić trochę fasolki?” Nim wrócił do domu, wózek był pusty, a on miał garść pieniędzy.

Mając dwanaście lat, wydrukował stos ulotek i założył firmę są­siedzką Szybkie Kopie Chrisa, oferując do tego darmowy transport od­bitek. Korzystał z kopiarki rodziców, płacąc im centa za odbitkę; od klientów brał o dwa centy mniej niż sklep na rogu i miał niezły zysk.

W 1985 roku, kiedy Chris był po przedostatniej klasie liceum, miej­scowy właściciel firmy budowlanej zatrudnił go, aby zdobywał mu klientów w sąsiedztwie, proponując siding i przebudowy kuchni. Odniósł niezwykły sukces, jako sprzedawca nie miał sobie równych. W ciągu kilku miesięcy kierował kilkoma kolegami i odłożył w banku siedem tysięcy dolarów. Część tych pieniędzy przeznaczył na kupno używanego żółtego datsuna. Chris miał tak niezwykły dar do handlu, że wiosną 1986 roku, kiedy miał kończyć liceum, właściciel firmy budow­lanej zadzwonił do jego ojca i zaoferował opłacanie dalszej nauki syna, gdyby tylko zechciał pozostać w Annandale, pracować dla niego i uczyć się na miejscu, zamiast zostawiać pracę i jechać na studia do Emory.

- Kiedy opowiedziałem o tej propozycji Chrisowi - mówi Walt - nie chciał nawet o tym słyszeć. Powiedział szefowi, że ma inne plany.

Oświadczył, że gdy tylko skończy się rok szkolny, ma zamiar zasiąść za kierownicą swego nowego samochodu i spędzić lato, podróżując po kraju. Nikt się nie spodziewał, że ta podróż będzie pierwszą z serii je­go wędrówek przez kontynent. Nikt w rodzinie nie przewidział rów­nież, że przez przypadkowe odkrycie Chris ostatecznie zamknie się w sobie i odwróci od nich, wciągając siebie i tych, którzy go kochali, w grzęzawisko złości, nieporozumień i żalu.

Rozdział 12

ANNANDALE

Dajcie mi prawdę raczej niż miłość, niż pieniądze, niż sła­wę. Siedziałem przy stole, suto nakrytym, gdzie było pod do­statkiem jedzenia i wina, i staranna obsługa, ale prawdy tam nie było. Odszedłem głodny od niegościnnego stołu. At­mosfera była zimna jak lód.

Henry David Thoreau, „Walden, czyli życie w lesie”

Fragment, zakreślony w jednej z książek, znalezionych przy szczątkach Chrisa McCandlessa. U góry strony wpisane jego rę­ką, drukowanymi literami słowo „prawda”

Dzieci są niewinne i kochają sprawiedliwość, podczas gdy większość z nas jest nikczemna, a więc woli litość.

G.K. Chesterton

W 1986 roku, w duszny, gorący weekend, kiedy Chris ukończył li­ceum Woodsona, rodzice urządzili mu przyjęcie. Za kilka dni, 10 czerwca, były urodziny Walta i na przyjęciu Chris dal ojcu prezent: bardzo drogi teleskop Questar.

- Pamiętam, jak go tacie dawał - mówi Carine. - Chris trochę wte­dy wypił i był bardzo podekscytowany. Prawie płakał, starał się po­wstrzymać łzy, kiedy mówił tacie, że wprawdzie nieraz się sprzeczali przez wiele lat, ale jest mu wdzięczny za wszystko, co dla niego zrobił. Powiedział, że bardzo szanuje ojca za to, co osiągnął, zaczynając od ze­ra, pracując i studiując, harując jak głupi, żeby utrzymać ośmioro dzie­ci. Było to bardzo wzruszające przemówienie. Wszystkich zatkało. A potem pojechał na tę wyprawę.

Walt i Billie nie starali się powstrzymać Chrisa, ale wymogli na nim, żeby na wszelki wypadek zabrał kartę kredytową Texaco, należącą do ojca, i żeby dzwonił do domu co trzy dni.

- Cały czas po jego wyjeździe mieliśmy serce w gardle - mówi Walt - ale nie mogliśmy go powstrzymać.

Opuściwszy Wirginię, Chris pojechał na południe, a następnie przez płaskie równiny Teksasu, przez upalny Nowy Meksyk i Arizonę dotarł na wybrzeże Pacyfiku. Z początku dotrzymywał umowy i dzwonił re­gularnie, ale w miarę upływu wakacji, telefony były coraz rzadsze. Pojawił się w domu dopiero dwa dni przed rozpoczęciem semestru w Emory. Kiedy wszedł, miał potarganą brodę, długie, splątane włosy; stracił ponad dziesięć kilogramów i tak szczupłego ciała.

- Jak tylko usłyszałam, że jest w domu - opowiada Carine - pobie­głam do jego pokoju, żeby pogadać. Leżał na łóżku; spał. Był taki chu­dy. Wyglądał, jak z jakiegoś obrazu z Chrystusem ukrzyżowanym. Kie­dy mama zobaczyła, jak schudł, była kompletnie zdruzgotana. Zaczęła gotować jak szalona, żeby zdołał trochę okryć kości.

Okazało się, że pod koniec wyprawy Chris zagubił się na pustyni Mojave i o mało zupełnie się nie odwodnił. Rodzice przerazili się, kie­dy zdali sobie sprawę z tego, że otarł się o śmierć, ale nie bardzo wie­dzieli, jak go przekonać, żeby na przyszłość był ostrożniejszy.

- Chrisowi udawało się wszystko, co próbował robić - ocenia Walt - i dlatego był nadmiernie pewny siebie. Jeżeli próbowaliśmy od cze­goś go odwieść, nie kłócił się. Grzecznie kiwał głową, a później robił, co chciał. Dlatego z początku nie mówiłem o bezpieczeństwie. Pogra­liśmy w tenisa, pogadaliśmy o różnych sprawach, w końcu usiadłem z nim, żeby porozmawiać o ryzyku, jakie podejmował. Wiedziałem już, że bezpośrednie uwagi, typu „Boże, tylko więcej nie próbuj czegoś ta­kiego” na Chrisa zupełnie nie podziałają. Starałem się mu wyjaśnić, że nie mamy nic przeciwko jego podróżom, chcemy tylko, żeby bardziej uważał i informował nas, gdzie aktualnie jest.

Niestety, Chris tylko się najeżył od tej ojcowskiej troski i w efekcie jeszcze mniej odkrywał szczegóły swych planów.

- Chris uważał - mówi Billie - że nie jesteśmy idiotami, żeby się o niego martwić.

W czasie swych podróży zaopatrzył się w maczetę i strzelbę i kie­dy rodzice odwieźli go do Atlanty na początku roku akademickiego, uparł się, żeby je z sobą zabrać.

- Kiedy weszliśmy z Chrisem do jego pokoju w akademiku - śmie­je się Walt - myślałem, że rodzice współlokatora dostaną zawału. Chło­paczek był pierwszoroczniakiem z Connecticut, ubranym jak z reklamy, a tu wchodzi do pokoju Chris, z kozią bródką, w starych łachach, z ma-czetą i strzelbą na dziką zwierzynę, wyglądając jak Jeremiah Johnson. I wie pan co? Po trzech miesiącach chłopaczek odpadł, a Chris znalazł się na honorowej liście dziekana.

Ku zdumieniu rodziców w miarę upływu roku szkolnego Chris wy­dawał się coraz bardziej zachwycony, że tam jest. Ogolił się, ostrzygł i znów wyglądał czysto i porządnie, jak w liceum. Oceny miał prawie zawsze najlepsze. Zaczął pisać w szkolnej gazetce, a nawet mówić z en­tuzjazmem o studiach prawniczych po dyplomie.

- Hej - chwalił się ojcu - myślę, że będę miał takie dobre stopnie, że przyjmą mnie na prawo w Harvardzie.

Latem, po pierwszym roku college'u, przyjechał do Annandale i pracował w firmie rodziców, zajmując się oprogramowaniem.

- Program komputerowy, który wtedy dla nas napisał, był bezbłęd­ny - mówi Walt. - Korzystamy z niego do dzisiaj i sprzedaliśmy kopie licznym klientom. Ale kiedy poprosiłem Chrisa, żeby mi pokazał, jak to zrobił, by wyjaśnił, dlaczego działa tak, a nie inaczej, odmówił. „Wy­starczy ci wiedzieć, że działa” - powiedział. „Nie musisz wiedzieć jak i dlaczego”. Chris to był Chris, ale mnie to wściekało. Nadawałby się świetnie na agenta CIA, poważnie. Znam facetów, którzy pracują dla CIA. Powiedział nam to, co jego zdaniem powinniśmy wiedzieć, i nic więcej. We wszystkim taki był.

Wiele aspektów jego osobowości zaskakiwało rodziców. Potrafił być hojny i czuły aż do przesady, ale miał też ciemne strony, objawiające się monomania, niecierpliwością i zamknięciem w sobie, które nasili­ły się podczas studiów.

- Widziałem Chrisa na imprezie po pierwszym roku w Emory - wspomina Eric Hathaway - i czułem wyraźnie, że się zmienił. Był ta­ki zamknięty, zimny. Kiedy powiedziałem: „Hej, Chris, fajnie, że cię spotkałem”, odpowiedział cynicznie: „Jasne, wszyscy tak mówią”. Trudno mu było się otworzyć. Jedyną rzeczą właściwie, o której chciał mówić, były jego studia. Życie towarzyskie w Emory obracało się wo­kół różnych towarzystw i bractw, w czym Chris absolutnie nie chciał brać udziału. Kiedy wszyscy się na to rzucali, on jakby odsunął się od starych przyjaciół i coraz bardziej zamykał w sobie.

Latem, po drugim roku studiów, znów przyjechał do Annandale i pracował przy rozwożeniu pizzy w Domino's.

- Nie obchodziło go, że nie szpanował takim zajęciem - opowiada Carine. - Zarobił mnóstwo forsy. Pamiętam, że co wieczór, jak przyjeż­dżał do domu, siadał przy stole kuchennym i liczył. Nawet gdy był nie wiem jak zmęczony, musiał sprawdzić, ile kilometrów przejechał, ile mu w Domino's dali za benzynę, ile rzeczywiście na nią wydał, jaki miał netto zarobek i jak się to ma do sumy z tego samego dnia w poprzed­nim tygodniu. Wszystko miał spisane i uczył mnie, jak trzeba prowa­dzić interes. Nie tyle znaczyły dla niego pieniądze, ile fakt, że był do­bry w ich zarabianiu. To była taka gra, a pieniądze - zdobyte punkty.

Stosunki Chrisa z rodzicami, które po ukończeniu liceum były wy­jątkowo ugrzecznione, znacznie się pogorszyły tego lata, a Billie nie miała pojęcia dlaczego.

- Coraz częściej się na nas wściekał - mówi Billie - i coraz bardziej się odsuwał. Właściwie nie odsuwał - to nigdy nie było tak - tylko nie mówił, o co mu chodzi, i spędzał coraz więcej czasu samotnie.

Tlący się żal Chrisa został rozpalony przez odkrycie, jakiego doko­nał dwa lata wcześniej, podczas wakacyjnej wyprawy po kraju. Będąc w Kalifornii, trafił w okolice El Segundo, gdzie spędził pierwsze lata życia. Odwiedził wielu mieszkających tam wciąż przyjaciół rodziny i z ich wypowiedzi zrekonstruował fakty, towarzyszące pierwszemu małżeństwu i rozwodowi ojca; fakty, które dotąd przed nim ukrywano. Rozstanie się Walta z żoną nie było zbyt eleganckie. Długo po tym, jak zakochał się w Billie, już po urodzeniu się Chrisa, Walt potajemnie kon­tynuował związek z Marcią, dzieląc czas między dwa domy i dwie ro­dziny. Kłamstwa wychodziły na jaw, rodząc nowe kłamstwa, które mia­ły zaprzeczyć poprzednim. Dwa lata po przyjściu Chrisa na świat Walter został ojcem innego syna - Quinna McCandlessa - którego uro­dziła Marcia. Kiedy podwójne życie Walta wyszło na jaw, odkrycie by­ło dla obu stron bardzo bolesne i pozostawiło głębokie rany.

Ostatecznie Walt, Billie, Chris i Carine przeprowadzili się na Wschodnie Wybrzeże. Został sfinalizowany rozwód z Marcią i Walt i Billie mogli zalegalizować swoje małżeństwo. Starali się zapomnieć o wszystkich burzach i zwyczajnie żyć. Minęło dwadzieścia lat. Przyby­wało mądrości. Wina, ból, wściekłość i zazdrość odeszły w przeszłość, wydawało się, że niepokoje minęły. I nagle w 1986 roku Chris pojechał do El Segundo, poodwiedzał dawnych sąsiadów i poznał wszystkie bo­lesne szczegóły.

- Był osobą, która długo wszystko rozważa - przypomina Carine. - Jeśli coś go niepokoiło, to nie przyszedł od razu powiedzieć, o co cho­dzi. Trzymał to dla siebie, pielęgnował narastające żale i urazy.

Chyba tak właśnie działo się z jego rewelacjami z El Segundo. Dzie­ci są surowymi sędziami, jeśli idzie o rodziców, niezdolnymi do wyro­zumiałości, Chrisa dotyczyło to szczególnie. Częściej niż inne nasto­latki widział wszystko w kolorach czarno-białych. Narzucał sobie i swoim najbliższym niesłychanie rygorystyczny kod moralny.

Ciekawe, że nie od wszystkich tyle wymagał. Jedną z jego ulubio­nych postaci, które podziwiał w ostatnich dwóch latach życia, był pijak i niepoprawny kobieciarz, który regularnie bijał swoje partnerki. Chris znał jego wady, a jednak zdawał się o nich zapominać. Przebaczał rów­nież - czy nie zauważał - wady swoim bohaterom literatury: Jack Lon­don był notorycznym pijakiem, Tołstoj, mimo nawoływań do celibatu, uwielbiał jako młodzieniec przygody seksualne i był ojcem co najmniej trzynaściorga dzieci, z których kilkoro począł w tym samym okresie, gdy grzmiał na piśmie na temat zła, wynikającego z seksu. Najwidocz­niej, jak wielu innych ludzi, Chris oceniał artystów i bliskich przyjaciół miarą ich dokonań, a nie życia, ale nie umiał objąć tym przyzwoleniem swego ojca. Kiedy tylko Walt McCandless na swój sztywny sposób upominał po ojcowsku Chrisa, Carine czy któreś z ich przyrodniego ro­dzeństwa, Chris wściekał się, przypominając sobie zachowanie ojca sprzed wielu lat i w myślach nazywał go świętoszkowatym hipokrytą. Chris pamiętał mu wszystko. Z biegiem czasu ta nagromadzona żółć narastała i musiała się kiedyś wylać. Chłopak nie mógł przebaczyć ojcu błędów, jakie popełnił, będąc młodym człowiekiem, a jeszcze bardziej faktu, że je przed nim ukrywał. Powiedział później Carine i innym, że oszustwo, jakie popełnili Walt i Billie, sprawiło, że jego „całe dzieciństwo wydaje się fikcją”. Ale nie rozmawiał z rodzicami o tym, że wie; ani wtedy, ani nigdy potem. Chciał zrobić z tego swoją ponurą tajemnicę, a złość objawiał milczeniem i odsuwaniem się od bliskich. W roku 1988, gdy jego pogarda dla rodziców rosła, potęgowało się też jego poczucie niesprawiedliwości na świecie. Tego lata, jak twier­dzi Billie, Chris zaczął narzekać na całą bogatą młodzież w Emory. Do studiowania wybierał coraz więcej przedmiotów, związanych z takimi problemami społecznymi, jak rasizm, głód na świecie i nierównomier­ny podział bogactwa. Mimo wstrętu do pieniędzy i nadmiernej kon­sumpcji, nie można jednak jego politycznych skłonności nazwać liberal­nymi.

Bardzo lubił ośmieszać politykę Partii Demokratycznej i ujawniał swój podziw dla Ronalda Reagana. W Emory był nawet współfundatorem Studenckiego Klubu Republikanów. Pozornie dziwne poglądy po­lityczne Chrisa najlepiej wyraża deklaracja Thoreau z „Obywatelskie­go nieposłuszeństwa”. Z całego serca akceptuje motto: „Ten rząd jest najlepszy, który rządzi najmniej”. Poza tym jego poglądy nie są sprecy­zowane.

Jako asystent redaktora pisemka studenckiego „The Emory Wheel” był autorem komentarzy. Czytając je pięć lat później, człowiek sobie uświadamia, jaki McCandless był wtedy młody i zapalony. Opinie, któ­re wyrażał na piśmie, kłóciły się ze zwyczajną logiką. Pisał paszkwile na Jimmy Cartera i Joe Bidena, nawoływał do rezygnacji prokuratora generalnego, Edwina Meese'a, pomstował na głosicieli Biblii z prawi­cy chrześcijańskiej, wzywał do czujności wobec sowieckiego zagroże­nia, karcił Japończyków za polowania na wieloryby i bronił Jesse Jacksona, jako odpowiedniego kandydata na prezydenta. W typowej dla siebie przesadnej deklaracji we wstępniaku z 1 marca 1988 pisał: Roz­poczęliśmy właśnie trzeci miesiąc 1988 roku i już zapowiada się on jako jeden z największych okresów korupcji i skandali we współczesnej histo­rii... Chris Morris, redaktor naczelny gazety, wspomina McCandlessa jako niezwykle „intensywnego”.

Gdy tylko skończył się rok akademicki, latem 1989, Chris znów wy­ruszył swym datsunem w długą, improwizowaną z dnia na dzień po­dróż.

- Dostaliśmy od niego tylko dwie kartki przez całe wakacje - mó­wi Walt. - W pierwszej napisał: Kieruję się do Gwatemali. Kiedy to przeczytałem, pomyślałem: Boże, jedzie tam pomagać powstańcom. Postawią go pod ścianą i zastrzelą. Pod koniec lata przyszła druga kart­ka, na której było tylko: Wyjeżdżam jutro z Fairbanks, zobaczymy się za dwa tygodnie. Widocznie zmienił zamiary i zamiast na południe, poje­chał na Alaskę.

Przejazd krętą, zakurzoną trasą Alaska Highway to pierwsze ze­tknięcie się Chrisa z daleką północą. Była to bardzo krótka wyprawa, gdyż spędził niewiele czasu tylko w okolicy Fairbanks, spiesząc się na południe, żeby zdążyć do Atlanty na rozpoczęcie semestru jesien­nego. Wiadomo jednak było, że oczarowały go te bezkresne prze­strzenie i niepowtarzalny odcień lodowców na tle przezroczystego nieba.

Na ostatnim roku studiów Chris mieszkał poza kampusem, w swym spartańskim pokoiku, umeblowanym skrzynkami i materacem na pod­łodze. Bardzo niewiele osób widywało się z nim po zajęciach. Jeden z profesorów dał mu klucz do biblioteki, żeby mógł z niej korzystać po­za oficjalnymi godzinami, i tam też spędzał większość czasu. Andy Ho­rowitz, jego bliski kolega z liceum i z drużyny przełajowej, wpadł na Chrisa któregoś dnia między regałami. Chociaż studiowali razem w Emory, nie widzieli się już dwa lata. Pogadali w zakłopotaniu kilka minut i McCandless znikł wśród półek.

Tamtego roku Chris rzadko odzywał się do rodziców, a ponieważ nie miał telefonu, im też nie było łatwo skontaktować się z nim. Walt i Billie bardzo martwili się tym uczuciowym chłodem syna. W liście do Chrisa Billie napisała: Zupełnie odsunąłeś się od tych wszystkich, którzy cię kochają i martwią się o ciebie. Cokolwiek to jest, z kimkolwiek jesteś, czy uważasz, że to jest w porządku? Chris uznał to za wścibstwo, a w roz­mowie z Carine powiedział, że list jest głupi.

- Co ona ma na myśli, „z kimkolwiek jesteś”? - wściekał się Chris wobec siostry. - Jakaś pieprzona wariatka. Mogę się założyć, że uwa­żają mnie za homoseksualistę. Skąd im to przyszło do głowy? Co za banda imbecyli.

Wiosną 1990 roku, kiedy Walt, Billie i Carine przyjechali do Chri­sa na uroczystość wręczenia dyplomów, uznali, że wygląda na zado­wolonego. Gdy szedł przez estradę, żeby odebrać dyplom, uśmiechał się od ucha do ucha. Wspomniał, że planuje kolejną długą wyprawę, ale przedtem pewnie wpadnie do rodziny w Annandale. Krótko po tym przekazał zawartość swego konta bankowego na OXFAM, zała­dował samochód i zniknął z ich życia. Od tego czasu nie kontaktował się ani z rodzicami, ani z Carine, która przecież zawsze była mu tak bliska.

- Wszyscy przejmowaliśmy się brakiem wiadomości od niego -mówi Carine - ale myślę, że zmartwienie rodziców łączyło się ze zło­ścią i urazą. Ja nie miałam żalu, że nie pisał. Wiedziałam, że jest szczę­śliwy robiąc to, co chce, i jak ważne jest dla niego wypróbowanie swo­jej niezależności i samodzielności. Rozumiałam, że gdyby do mnie napisał albo zadzwonił, mama i ojciec dowiedzieliby się, gdzie jest, po­lecieliby tam i starali się go sprowadzić do domu.

Walt nie zaprzecza.

- Nie ma wątpliwości. Gdybym tylko miał pojęcie, gdzie go szukać, poleciałbym tam natychmiast, zlokalizowałbym go i przywiózłbym na­szego chłopca do domu.

Mijały miesiące bez słowa od Chrisa, potem lata; boleść narastała. Billie nigdy nie wychodziła z domu, nie zostawiwszy karteczki dla Chrisa, nalepionej na drzwiach.

- Gdziekolwiek jechaliśmy i widzieliśmy autostopowicza - opowia­da - a był chociaż odrobinę podobny do Chrisa, zawracaliśmy, żeby sprawdzić. Przeżyliśmy straszny okres. Najgorsze okazywały się noce, zwłaszcza kiedy było zimno, padało albo trwała burza. Człowiek się za­stanawiał: Gdzie on jest? Czy mu ciepło? Czy jest zdrowy? Czy jest sa­motny? Czy wszystko w porządku?

W czerwcu 1992 roku, dwa lata po wyjeździe Chrisa z Atlanty, Bil­lie obudziła się nagle w nocy, usiadła na łóżku i obudziła Walta.

- Jestem pewna, że słyszałam, jak Chris mnie woła - wyznała za­płakana. - Nie wiem, jak to przeżyję. Nie śniło mi się. Nie wyobraziłam sobie tego. Słyszałam jego głos! Błagał: „Mamo, pomóż mi!” Ale nie mogłam mu pomóc, bo nie wiedziałam, gdzie jest. I tylko to powiedział: „Mamo! Pomóż mi!”

Rozdział 13

VIRGINIA BEACH

Fizyczny układ krainy ma swoje odzwierciedlenie we mnie. Szlaki, które wytyczyłem, prowadzą na zewnątrz, na wzgó­rza i bagna, ale prowadzą również do środka. Z badania te­go, co pod stopami, z czytania i myślenia, wynikł rodzaj eks­ploracji mnie i ziemi. Z czasem powstała z tego w moim umyśle jedność. Ze wzbierającym poczuciem znaczenia spraw podstawowych odkryłem w sobie ogromną tęsknotę, żeby na zawsze odsunąć myśl i wszelkie problemy, jakie z so­bą niesie; wszystko, prócz bezpośredniej żądzy: wejść na szlak i nie oglądać się za siebie. Czy to pieszo, czy na rakie­tach śnieżnych lub sankach; na letnie wzgórza i ich marzną­ce cienie - ślad na cieniu pokaże, dokąd poszedłem. Niech reszta ludzkości mnie znajdzie, jeśli zdoła.

JohnHaines,

„The stars, the snow, the fire: Twenty five years in the northern wilderness”

W domu Carine McCandless w Virginia Beach znajdują się dwie oprawione w ramki fotografie: jedna Chrisa na początku liceum, druga Chrisa jako siedmiolatka - w za dużym garniturku i przekrzy­wionym krawacie - stojącego obok siostry w sukience z falbankami i nowym wielkanocnym kapelusiku.

- Co najdziwniejsze - mówi Carine, przyglądając się zdjęciom bra­ta - mimo że dzieli je dziesięć lat, na każdej fotografii ma taki sam wy­raz twarzy.

Ma rację. Na obu zdjęciach Chris patrzy w obiektyw tym samym zamyślonym, krnąbrnym spojrzeniem, jakby mu przerwano w połowie jakąś ważną myśl i żal mu było czasu przed kamerą. Uderza to szcze­gólnie na zdjęciu wielkanocnym, ponieważ kontrastuje wyraźnie z uśmiechniętą szczerze Carine na tym samym zdjęciu.

- To cały Chris - śmieje się Carine, gładząc palcami zdjęcie. - Czę­sto miał takie spojrzenie.

U jej stóp, na podłodze, leży Buckley, owczarek szetlandzki, któ­rego Chris tak kochał. Ma teraz trzynaście lat, białą brodę i z powodu artretyzmu utyka na jedną łapę. Kiedy Max, osiemnastomiesięczny rottweiler Carine, wkracza na jego terytorium, kaleki piesek nie boi się konfrontacji z wielkim zwierzakiem i szczeka głośno, kąsając ostrożnie, aż sześćdziesięciokilogramowy rottweiler ucieka ze strachu.

- Chris uwielbiał Bucka - mówi Carine. - Tego lata, kiedy znikł, chciał go wziąć z sobą. Po uroczystości dyplomowej w Emory pytał ro­dziców, czy może przyjechać i zabrać Buckleya, ale się nie zgodzili, mó­wiąc, że pies miał niedawno wypadek, stuknął go samochód, i jeszcze się nie wykurował. Weterynarz obawiał się nawet, że nie będzie cho­dził. Teraz rodzice zastanawiają się, ja zresztą też, jak by się wszystko potoczyło, gdyby Chris był z Buckiem. Chris nie zastanawiał się, ry­zykując własne życie, ale nigdy nie naraziłby Buckleya. Z całą pewno­ścią nie podejmowałby takiego ryzyka, gdyby Buck był z nim.

Carine jest tego samego wzrostu co brat, może odrobinkę wyższa, i na tyle podobna, że ludzie czasem ich pytali, czy nie są bliźniakami. Mówi z ożywieniem, odrzucając gwałtownym ruchem spadające jej na twarz długie do ramion włosy. Gestykuluje zawzięcie drobnymi, dodającymi wyrazu rękami. Jest boso. Na szyi nosi złoty krzyżyk. Jej starannie wyprasowane dżinsy mają z przodu zmarszczki. Podobnie jak Chris, Carine jest energiczna i pewna siebie, skora do wyrażania opinii. Podobnie jak Chris, ścierała się z rodzicami w okresie dojrze­wania. Ale różnice między rodzeństwem są znacznie większe niż po­dobieństwa. Carine zawarła z rodzicami pokój wkrótce po zniknięciu Chrisa i teraz, mając dwadzieścia dwa lata, określa ich wzajemne sto­sunki jako „niezwykle dobre”. Jest znacznie bardziej od Chrisa na­stawiona na stadne życie i nie potrafi sobie wyobrazić, że mogłaby sama pojechać w taką głuszę, albo w ogóle gdziekolwiek. I chociaż podziela wściekłość Chrisa na niesprawiedliwość rasową, nie ma żad­nych oporów, moralnych ani innych, wobec dobrobytu. Kupiła wła­śnie nowy, drogi dom i spędza czternaście godzin na dobę w firmie naprawiającej samochody CAR. Services Incorporated, która należy do niej i do jej męża, Chrisa Fisha. Ma nadzieję zarobić pierwszy mi­lion w młodym wieku.

- Zawsze miałam żal do rodziców, że cały czas pracowali i nie było ich z nami - zastanawia się z uśmiechem - a teraz, niech pan spojrzy na mnie, robię dokładnie to samo.

Chris, przyznaje, żartował sobie z jej kapitalistycznych ciągot, nazy­wając ją księżną Yorku, Ivana Trump McCandless i następczynią Leony Helmsley. Krytyka siostry zawsze jednak przybierała charakter tylko żartobliwych kuksańców, gdyż byli sobie niezwykle bliscy. W li­ście, wyjaśniającym jego kłótnie z rodzicami, napisał kiedyś do siostry:

W każdym razie, chciałbym z tobą o tym porozmawiać, bo jesteś jedyną osobą na świecie, która potrafi to zrozumieć.

Dziesięć miesięcy po śmierci Chrisa Carine wciąż opłakuje stratę brata.

- Właściwie nie mogę przeżyć jednego dnia, nie płacząc - mówi, jakby ze zdziwieniem. - Nie wiem, dlaczego najgorzej jest, kiedy tkwię sama w samochodzie. Ani razu nie udało mi się pokonać dwudziestominutowej trasy z domu do sklepu bez przypominania sobie Chrisa. Póź­niej mi przechodzi, ale kiedy się to zdarza, jest bardzo ciężko.

Wieczorem 17 września 1992 roku Carine kąpała psa, kiedy zjawił się Chris Fish. Zdziwiła się, że wrócił tak wcześnie, bo zwykle siedział w C.A.R. Services do późna.

- Jakoś dziwnie się zachowywał - wspomina Carine. - Miał strasz­ny wyraz twarzy. Wszedł do domu, wyszedł i zaczął mi pomagać kąpać psa. Wiedziałam, że coś jest nie w porządku, bo nigdy tego nie robił.

- Muszę z tobą porozmawiać - powiedział.

Weszli do domu, Carine wypłukała obrożę Maksa w umywalce i skierowała się do salonu.

- Fish siedział w ciemności na kanapie. Wyglądał bardzo nieszczę­śliwie. Chciałam go trochę rozweselić, bo pomyślałam, że może chło­paki w pracy mu coś nagadały, może wymyślili, że mnie widzieli z in­nym facetem, albo coś innego. Zaśmiałam się i spytałam: „Co ci się stało? Chłopaki cię zamęczają?” Ale on się nie zaśmiał, tylko spojrzał na mnie i zobaczyłam, że ma zaczerwienione oczy.

- Chodzi o twojego brata - powiedział Fish. - Znaleźli go. Nie żyje. Sam, najstarszy syn Walta, zadzwonił do Chrisa Fisha do pracy z tą wiadomością.

Carine zobaczyła mgłę i odczuła ograniczenie widzenia. Głowa za­częła jej się trząść.

- Nie - poprawiła go. - Chris żyje.

Później zaczęła krzyczeć. Krzyczała głośno i długo, a Fish obawiał się, że przerażeni sąsiedzi wezwą policję. Carine zwinęła się na kana­pie w pozycji embrionalnej i zawodziła bez przerwy. Kiedy mąż starał się ją pocieszyć, odepchnęła go i wrzasnęła, żeby dał jej spokój. Histe­ryzowała jeszcze przez pięć godzin, po czym o jedenastej uspokoiła się na tyle, żeby wrzucić kilka rzeczy do torby i dać się zawieźć Fishowi do rodziców, do Chesapeake Beach, cztery godziny drogi na północ.

Gdy wyjeżdżali z Virginia Beach, Carine poprosiła męża, żeby za­trzymał się przy ich kościele.

- Weszłam i siedziałam przed ołtarzem chyba z godzinę, a Fish cze­kał w samochodzie - wspomina Carine. - Potrzebowałam jakiejś odpo­wiedzi od Boga, ale jej nie otrzymałam.

Wczesnym wieczorem Sam potwierdził, że zdjęcie nieznanego wę­drowca, przefaksowane z Alaski, przedstawiało rzeczywiście Chrisa, ale koroner w Fairbanks chciał mieć jeszcze dla pewności identyfikację dentystyczną. Przesłanie i porównanie zdjęć radiologicznych zajęło po­nad dobę. Billie nie chciała spojrzeć na otrzymaną fotografię, dopóki były wątpliwości, czy zagłodzony chłopak, znaleziony w autobusie nie­daleko Sushana River, to jej syn.

Następnego dnia Carine i Sam polecieli do Fairbanks, żeby przy­wieźć szczątki Chrisa. W biurze koronera wręczono im przedmioty znalezione w pobliżu ciała: strzelbę Chrisa, lornetkę, wędkę od Ronalda Franza, jeden ze scyzoryków od Jan Burres, książkę o roślinach, w której pisał swój dziennik, aparat fotograficzny Minolta, pięć rolek filmów; niewiele więcej. Koroner podsunął im do podpisania jakieś pa­piery. Sam zrobił to i oddał.

Niecałą dobę po wylądowaniu w Fairbanks Carine i Sam polecieli do Anchorage, gdzie odbyła się kremacja ciała Chrisa po sekcji prze­prowadzonej w laboratorium kryminalistyki. Prochy dostarczono im do hotelu w plastikowym pojemniku.

- Byłam zdumiona, że ten pojemnik jest taki duży - mówi Cari­ne. - Źle napisano nazwisko. Na tabliczce widniało: Christopher R. McCandless. Środkowym inicjałem powinno być J. Bardzo mnie to wściekło, ale pomyślałam, że Chris by się nie przejmował. Pewnie uznałby, że to śmieszne.

Następnego ranka polecieli do Maryland. Carine wiozła prochy bra­ta w plecaku. Podczas lotu zjadła wszystko, co jej podano, co do okru­szyny, chociaż - jak mówi - było to okropne samolotowe świństwo.

- Nie mogłam znieść myśli o wyrzuceniu jedzenia, skoro Chris za­głodził się na śmierć.

W ciągu następnych tygodni straciła jednak apetyt, schudła ponad pięć kilogramów i przyjaciele zaczęli się martwić, że jest anorektyczką.

Billie, w swym domu w Chesapeake Beach, również przestała jeść. Drobna, czterdziestoośmioletnia kobieta o dziewczęcych rysach schu­dła ponad cztery kilogramy, nim powoli wrócił jej apetyt. Walt zareagował inaczej, jedząc nerwowo, i przytył cztery.

Miesiąc później Billie siedzi przy stole w jadalni, przekładając zdję­cia ilustrujące ostatnie dni Chrisa. Tylko do tego jeszcze może się zmusić. Przyglądając się zdjęciom, załamuje się od czasu do czasu i płacze tak, jak może płakać tylko matka, która przeżyła własne dziecko. Opła­kuje stratę tak wielką i nieodwracalną, że umysł nie potrafi jej pojąć. Kiedy się jest świadkiem takiej rozpaczy, widzi się jasno, że wszystko, co się powie na temat podejmowania ryzyka, brzmi durno i płytko.

- Nie rozumiem, dlaczego musiał aż tak ryzykować - protestuje Billie przez łzy. - Po prostu tego zupełnie nie mogę pojąć.

Rozdział 14

CZAPA LODOWA

Wyrosłem dorodny ciałem, z niespokojnym, niepohamowa­nym umysłem. Pragnie on czegoś' więcej, czegoś namacal­nego. Intensywnie poszukuje rzeczywistości, jakby jej wciąż nie było... Ale wiecie równocześnie, co robię. Wspinam się.

John Menlove Edwards, „Letter from a man”

Nie potrafię powiedzieć dokładnie, kiedy ani w jakich oko­licznościach wspiąłem się po raz pierwszy, gdyż było to daw­no temu. Pamiętam tylko, że idąc nocą sam, wzdrygałem się. Wspinałem się powoli na skalisty brzeg, do połowy ob­rośnięty rzadkimi drzewami, gdzie często bywają dzikie zwierzęta, aż się zagubiłem w powietrzu, w chmurach, któ­re przekraczały umowną linię. Ta linia oddzielała wzgórze, zebraną w kopczyk ziemię, od góry, wywołującej wrażenie niezwykłej wielkości i wzniosłości. Szczyt tym odróżnia się od linii horyzontu, że jest potężny, przerażający, niedający się oswoić. Człowiek czuje się zgubiony, gdy tylko postawi nogę na wierzchołku. Masz ścieżkę, ale wędrujesz przeję­ty po pustej skale, jakby była utwardzonym powietrzem i chmurą. Skalisty, zamglony szczyt, zagubiony w chmurach, był straszliwszy, ale i wspanialszy niż krater wulkanu, zie­jący ogniem.

Henry David Thoreau, „Journal”

W ostatniej kartce, wysłanej do Wayne'a Westerberga, McCandless W napisał: Jeżeli ta przygoda okaże się fatalna i nigdy już nie dam zna­ku życia, chcę, żebyś wiedział, że jesteś wspaniałym człowiekiem. A teraz wkraczam w dziki żywioł.

Gdy przygoda rzeczywiście okazała się fatalna, ta melodramatyczna deklaracja rozpaliła spekulacje na temat samobójczych skłonno­ści chłopaka i podejrzeń, że wchodząc w las, nie planował z niego nig­dy wyjść. Ja jednak nie jestem taki pewny. Moje przekonanie, że McCandless śmierci nie planował, że był to straszny wypadek, opie­ram na tych kilku dokumentach, które pozostawił, i na rozmowach z ludźmi, którzy przebywali z nim w ciągu ostatniego roku jego życia.

Podejrzenia co do jego intencji zgłaszam również z bardziej osobistej perspektywy.

Mówiono mi, że jako młodzieniec byłem bardzo uparty, lekkomyśl­ny i humorzasty. Rozczarowałem ojca, jak to na ogół bywa. Podobnie jak w McCandlessie, męskie postacie wywoływały we mnie tłumioną wściekłość lub chęć przypodobania się. Jeśli coś pobudziło moją wy­obraźnię, poświęcałem się temu z pasją, graniczącą z obsesją. Od sie­demnastego roku życia do wieku dwudziestu paru lat tym czymś była wspinaczka. Większość czasu poświęcałem marzeniom, a następnie re­alizacji marzeń o wspinaczkach na odległe góry Alaski i Kanady, stro­me i przerażające szczyty, o których nikt na świecie, oprócz garstki fa­natyków, nigdy nie słyszał. Miało to swoje dobre strony. Koncentrując się na kolejnych szczytach, zdołałem .zachować trzeźwość umysłu w gęstej mgle po okresie dojrzewania. Liczyła się tylko wspinaczka. Niebezpieczeństwo nadawało światu halogenowy połysk, który powo­dował, że wszystko - osunięcie się skały, pomarańczowe i żółte poro­sty, faktura chmur - stanowiło błyszczącą płaskorzeźbę. Życie dźwięczało radośniejszą nutą. Świat stawał się bardziej realny.

W roku 1977, prowadząc egzystencjalne rozważania na stołku ba­rowym w Kolorado, wbiłem sobie do głowy, żeby wspiąć się na górę zwaną Devils Thumb (Diabelski kciuk). Ukształtowana przez lodow­ce, ta niezwykle ciekawa forma jest szczególnie imponująca od strony północnej, od której nikt jeszcze nie wchodził. Pionowa, zupełnie gład­ka ściana, dwa razy wyższa od El Capitan w Yosemitach, wznosi się 180 metrów ponad lodowiec, z którego wyrasta. Pojadę na Alaskę, da­lej na nartach w głąb lądu, czterdzieści osiem kilometrów przez lodo­wiec i zdobędę ten nordwand. Co więcej, postanowiłem to zrobić sam.

Miałem dwadzieścia trzy lata, o rok mniej od Chrisa McCandlessa, kiedy znikał w alaskańskich ostępach. Moje rozumowanie, jeśli w ogó­le można to tak nazwać, było podtrzymywane przez młodzieńczą lite­racką strawę, nadmiernie wzbogaconą w prace Nietzschego, Kerouaca i Johna Menlova Edwardsa. Ten pisarz i psychiatra, który zakończył ży­cie kapsułką cyjanku w 1958 roku, to jeden z najwybitniejszych brytyj­skich wspinaczy tamtego okresu. Edwards uważał wspinanie za skłon­ność psychoneurotyczną; wspinał się nie dla sportu, lecz by znaleźć schronienie przed trapiącym go wewnętrznym niepokojem.

Kiedy układałem plan wejścia na Thumb, coś mi świtało, że może mam coś nie w porządku z głową, ale fakt, że było to wszystko bardzo niebezpieczne, stanowił o szczególnej atrakcyjności przedsięwzięcia.

Miałem książkę z czarno-bialym zdjęciem Devils Thumb, zrobio­nym przez słynnego glacjologa nazwiskiem Maynard Miller. Z lotu pta­ka szczyt wyglądał szczególnie groźnie: olbrzymie żebro z rozwar­stwiającego się kamienia, ciemne, błyszczące od lodu. Zdjęcie to wyzwalało we mnie jakąś niemal pornograficzną fascynację. Zastana­wiałem się, jak człowiek czułby się, stojąc na cienkim jak ostrze szczy­cie, skulony od wiatru i zimna, obserwując z niepokojem zbierające się w oddali burzowe chmury? Czy potrafiłby opanować strach na tyle, że­by dojść do końca i zejść?

Ale gdyby mi się udało... Aż bałem się pomyśleć o takim triumfie, żeby nie zapeszyć. Nigdy jednak nie miałem wątpliwości, że wspięcie się na Devils Thumb odmieni moje życie. Jak mogłoby być inaczej?

Pracowałem wtedy jako wędrowny cieśla, zbijając drewniane ramy w firmie Boulder, za 3,50 dolara na godzinę. Pewnego dnia, po dziewię­ciu godzinach wbijania gwoździ, powiedziałem szefowi, że odchodzę.

- Nie, nie za dwa tygodnie, Steve. Miałem raczej na myśli „natych­miast”.

Oczyszczenie narzędzi i zebranie rzeczy z przyczepy, gdzie kwate­rowałem, zabrało mi kilka godzin. Później wsiadłem do samochodu i ru­szyłem na Alaskę. Jak zwykle byłem zdumiony prostotą aktu wyjazdu i towarzyszącym temu wspaniałym uczuciem.

Devils Thumb wyznacza granicę między Alaską a Kolumbią Bry­tyjską, na wschód od Petersburga, małej wioski rybackiej, dostępnej tylko z wody albo z powietrza. Istniało regularne lotnicze połączenie z Petersburgiem, ale mój majątek ruchomy ograniczał się do pontiaca z 1960 roku i dwustu dolarów gotówką, co było absolutnie niewystar­czające nawet na lot w jedną stronę. Dojechałem więc do Gig Harbour w stanie Waszyngton, zostawiłem samochód i ubłagałem, żeby mnie zabrał statek rybacki, płynący na północ na połów łososi.

Ocean Queen była solidnym rybackim kutrem, zbudowanym z żół­tego cedru alaskańskiego, przeznaczonym do ciągnięcia długich sieci. W zamian za podwiezienie na północ musiałem tylko mieć czterogo­dzinne wachty przy kole sterowym co dwanaście godzin i pomóc w wiązaniu niekończących się sieci na halibuta. Powolna podróż przez Inside Passage okazała się jednym pasmem oczekiwania. Byłem w dro­dze, napędzany imperatywem, przekraczającym moje możliwości kon­troli i rozumienia.

Słońce połyskiwało na wodzie, ponad którą wznosiły się strome zbocza, otoczone ciemnymi świerkami kanadyjskimi i cedrami. Nad głowami pokrzykiwały mewy. W pobliżu Malcolm Island kuter na­potkał stado siedmiu orek. Ich płetwy grzbietowe, niektóre wysokości człowieka, przecinały szklącą się powierzchnię wody tuż obok nadburcia.

O drugiej nocy, dwie godziny przed świtem, kiedy sterowałem na mostku, zobaczyłem nagle wyłaniającą się nad wodą głowę jelenia. Zwierzę tkwiło w zimnej, czarnej wodzie ponad półtora kilometra od granicy kanadyjskiej. W ostrym, oślepiającym świetle jego oczy wyda­wały się czerwone; wyglądało na wyczerpane i oszalałe z bólu. Skręci­łem kołem na prawą burtę, przepłynęliśmy obok, jeleń pojawił się jesz­cze dwa razy na kilwaterze i znikł w ciemnościach.

Większość trasy prowadziła wąskimi, podobnymi do fiordów kana­łami. Ale gdy przepływaliśmy obok Dundas Island, na zachodzie otwo­rzył się widok na ocean. Wysoka fala Pacyfiku zaczęła przelewać się przez burtę. W oddali nad mostkiem pojawił się gąszcz niskich, skali­stych szczytów i na ten widok mój puls przyspieszył. Góry oznajmiały zbliżanie się do upragnionego celu. Dotarliśmy do Alaski.

Pięć dni po wypłynięciu z Gig Harbor Ocean Queen zacumowała w Petersburgu, aby pobrać wodę i paliwo. Przeskoczyłem przez bur­tę, założyłem ciężki plecak na ramiona i ruszyłem w deszczu nabrze­żem. Nie wiedząc, co dalej z sobą począć, schroniłem się w zaciszu bi­blioteki miejskiej i przysiadłem na swym bagażu. Podeszła do mnie wysoka, wymachująca rękami dziewczyna i rozpoczęła rozmowę. Po­wiedziała, że nazywa się Kai, Kai Sandburn. Była wesoła, swobodna, i łatwo się z nią rozmawiało. Wtajemniczyłem ją w moje plany wspi­naczki, a ona wcale mnie nie wyśmiała ani nie zachowywała się, jakby to był szczególnie głupi pomysł.

- Kiedy się wypogodzi - powiedziała - zobaczysz Thumb z miasta. Jest bardzo ładny. To tam, tuż za Frederick Sound.

Powiodłem wzrokiem za jej wyciągniętą ręką, wskazującą na wschód, na niską ścianę chmur.

Kai zaprosiła mnie do domu na kolację. Później rozwinąłem śpiwór u niej na podłodze. Ona dawno już spała, a mój sen nie przychodził, i słuchałem dochodzącego z pokoju obok jej równego oddechu. Przez wiele miesięcy przekonywałem siebie, że nie przeszkadza mi w moim życiu brak intymnych kontaktów międzyludzkich, prawdziwej serdecz­ności, jednak przyjemność, jaką odczuwałem w towarzystwie tej ko­biety, jej śmiech, niewinne dotknięcie ręki, wszystko to zdemaskowa­ło moje samooszukiwanie i odczułem ból i pustkę.

Petersburg leży na wyspie, Devils Thumb na kontynencie, wyra­stając ponad zamarznięte wzgórze, zwane Stikine Ice Cap. Grzbiet Boundary Ranges pokryty lodową czapą wygląda jak skorupa, z której - pod ciężarem wieku - schodzą długie, niebieskie jęzory lodowców. Żeby dostać się do podnóża góry, musiałem znaleźć kogoś, kto mnie podwiezie czterdzieści kilometrów drogą morską, a następnie przebyć czterdzieści osiem kilometrów na nartach przez lodowiec Baird, na którym, jak sądziłem, nie stanęła stopa ludzka od bardzo wielu lat.

Popłynąłem wraz z kilkoma robotnikami leśnymi do zatoki Thomas Bay, gdzie mnie wysadzono na kamienistej plaży. Półtora kilometra da­lej widziałem koniec lodowca. Kiedy znalazłem się na nim pół godziny później, rozpocząłem upragnioną wędrówkę do Devils Thumb. Lód nie był przykryty śniegiem, chrzęścił w nim czarny żwirek pod moimi me­talowymi rakami. Po mniej więcej sześciu kilometrach doszedłem do li­nii śniegu i zmieniłem raki na narty. Kiedy założyłem deski, zdjąłem z pleców osiem kilogramów; szło mi się szybciej. Śnieg jednak ukrywał liczne pęknięcia w lodzie, potęgując niebezpieczeństwo. Przewidując to, kupiłem w sklepie metalowym w Seattle dwa solidne aluminiowe pręty do zasłonek, każdy długości 3 metrów, połączyłem je z sobą tak, żeby tworzyły krzyż, i przywiązałem do paska od plecaka. Kiedy tak się potykałem, wlokąc się po lodzie z ciężkim plecakiem i dziwnym krzyżem, ustawionym poziomo do śniegu, czułem się jak jakiś pokut­nik. Gdybym miał obsunąć się w którąś pokrytą śniegiem szczelinę, miałem nadzieję zatrzymać się na mojej konstrukcji i nie wpaść w zmrożoną głębinę lodowca Baird.

Przez dwa dni przemierzałem dolinę lodu. Pogoda była dobra, dro­ga wyraźna i bez większych przeszkód. Ponieważ byłem sam, oczywi­ste sprawy nabierały innego wymiaru. Lód wydawał się zimniejszy i bardziej tajemniczy, niebo bardziej błękitne. Nienazwane szczyty by­ły większe, bardziej urodziwe i nieskończenie groźniejsze, niż byłyby, gdybym miał towarzysza. Również moje emocje uległy wzmocnieniu: wzloty jawiły się jako wyższe, okresy rozpaczy głębsze i bardziej ponu­re. Młodego człowieka, upajającego się dramatyzmem własnego życia, wszystko to nadzwyczaj pociągało. Trzy dni po wyjeździe z Petersbur­ga znalazłem się pod samym Stikine Ice Cap, gdzie długie ramię lo­dowca Baird łączy się z lodowcem głównym. Tutaj jęzor opada nagle w kierunku morza przez szczelinę między dwiema górami, kaskadą skruszonego lodu. Kiedy patrzyłem na to z odległości ponad kilome­tra, po raz pierwszy od wyjazdu z Kolorado poczułem strach. Z oddali wyglądało to na katastrofę kolejową, jak gdyby dziesiątki upiornie bia­łych wagonów wykoleiły się tuż pod lodową czapą i chcąc nie chcąc to­czyły się w przepaść. Im byłem bliżej, tym bardziej nieprzyjemne mia­łem wrażenie. Moje trzymetrowe pręty od firanek wydały się wątłym zabezpieczeniem w obliczu przepaści szerokich na kilkanaście metrów i głębokich na kilkadziesiąt. Nim zdołałem ułożyć jakąś sensowną tra­sę, zerwał się wiatr i zaczął zacinać ostry śnieg, kłując mnie w twarz i ograniczając widoczność prawie do zera.

Przez większą część dnia snułem się po omacku w białym labiryn­cie, cofając się od jednego ślepego tunelu do drugiego. Za każdym ra­zem, kiedy myślałem już, że znalazłem drogę, okazywało się, że jestem w zaułku lub na szczycie lodowego słupa. Dźwięki dochodzące spod moich stóp dodawały tym usiłowaniom dramatyzmu. Chór trzasków i skrzypienia podobny do tego, jaki wydaje gruba świerkowa gałąź, kie­dy ją brutalnie przyginać, przypominał, że naturą lodowców jest ruch.

Postawiłem stopę na mostku śnieżnym, przechodzącym nad szparą tak głęboką, że nie widziałem jej dna. Nieco później na innym mostku wpadłem w zaspę do pasa; kijki uchroniły mnie przed zsunięciem się w trzydziestometrową przepaść. Kiedy się wygrzebałem, zrobiło mi się niedobrze ze strachu na myśl, że mógłbym leżeć na dnie szczeliny, czekając, aż nadejdzie śmierć, a nikt nawet nie dowiedziałby się, jak i gdzie to się stało. Nim dotarłem na omiatany wiatrem, lodowcowy płaskowyż, prawie zapadła noc. Przerażony i przemarznięty do szpiku kości, podjechałem na nartach na tyle daleko, by nie słyszeć huku „lo­dospadu”, rozłożyłem namiot, wczołgałem się do śpiwora i drżąc z zim­na, zapadłem w męczący sen.

Planowałem spędzenie na Stikine Ice Cap od trzech tygodni do mie­siąca. Ponieważ nie uśmiechała mi się perspektywa dźwigania zapa­sów na cztery tygodnie, ciężkiego sprzętu do zimowego biwakowania i sprzętu wspinaczkowego, zapłaciłem pilotowi w Petersburgu 150 do­larów, resztkę mojej gotówki, żeby zrzucił mi z samolotu sześć karto­nów zapasów, kiedy dotrę do podnóża Devil's Thumb. Pokazałem pilo­towi dokładnie na mapie, gdzie mam zamiar być, i poprosiłem, żeby mi dał trzy dni na dotarcie tam. Obiecał przylecieć i dokonać zrzutu po tym terminie, jeśli tylko pozwoli pogoda.

Rozłożyłem bazę 6 maja na lodowej czapie na północny wschód od Thumb i czekałem na zrzut. Przez następne cztery dni padał śnieg, niwe­cząc wszelkie szansę na lot. Obawiając się szczelin, nie oddalałem się zbytnio od obozu i większość czasu spędzałem przykucnięty w namiocie (sufit był za nisko, żebym mógł siedzieć wyprostowany), walcząc z ogar­niającymi mnie wątpliwościami. Dni mijały, a ja denerwowałem się coraz bardziej. Nie miałem radia ani żadnego innego środka porozumiewania się ze światem. Minęło wiele lat od czasu, gdy ktoś był ostatnio w tych okolicach, i zapewne minie jeszcze wiele, nim znowu ktoś dotrze. Koń­czyło mi się paliwo do kuchenki, miałem ostatni kawałek sera, ostatnią paczkę makaronu i pół pudełka pianek kakaowych. W razie potrzeby mo­że mi to starczyć na trzy do czterech dni, ale co potem? Powrót na nar­tach do Zatoki Thomasa zająłby mi tylko dwa dni, ale może spokojnie mi­nąć tydzień albo i więcej, nim przypłynie tam jakiś rybak, skłonny zabrać mnie do Petersburga. Do bazy robotników leśnych, z którymi przypłyną­łem, można było dotrzeć tylko z morza albo z powietrza, pokonując dwa­dzieścia pięć kilometrów wzdłuż wybrzeża.

Kiedy szedłem spać wieczorem 10 maja, wciąż jeszcze wiało i padał śnieg. Kilka godzin później usłyszałem słabiutki dźwięk, niewiele głośniejszy od bzyczenia komara. Otworzyłem wejście do namiotu. Większość chmur opadła, ale nie widziałem żadnego samolotu. Odgło­sy wróciły, tym razem wyraźniejsze. W końcu go zobaczyłem: maleń­ka, czerwono-biała plamka, wysoko na zachodnim niebie zmierzająca w moim kierunku. Kilka minut później samolot przeleciał tuż nad mo­ją głową. Pilot był nieprzyzwyczajony do latania nad lodowcami i źle ocenił odległość w terenie. Bał się zejść za nisko, więc leciał co naj­mniej trzysta metrów nade mną przekonany, że jest tuż-tuż nad lądem i w ogóle nie zauważył mojego namiotu w zapadającym zmierzchu. Mo­je machanie i krzyki nie odnosiły skutku: z tej wysokości nie mógł mnie odróżnić od kopczyka kamieni. Przez następną godzinę krążył nad lodową czapą, bezskutecznie wypatrując czegoś na powierzchni. Trzeba jednak przyznać pilotowi, że rozumiał wagę sprawy i nie rezy­gnował. W podnieceniu porwałem z namiotu mój śpiwór, przywiąza­łem go do jednego z prętów do firanek i wymachiwałem, ile się dało. Samolot nagle się przechylił i skierował się wprost na mnie. Zniżył się trzy razy nad moim namiotem, za każdym razem zrzucając trzy pudła. Potem znikł za łańcuchem skalnym i zostałem sam. Gdy nad lodow­cem znów zaległa cisza, poczułem się opuszczony i zagubiony. Zdałem sobie sprawę z tego, że zacząłem łkać. Zawstydziłem się i zacząłem wykrzykiwać różne brzydkie wyrazy, aż ochrypłem.

11 maja obudziłem się wcześnie i zobaczyłem czyste niebo; termometr wskazywał niewiele poniżej zera. Zaskoczony takimi warunkami, choć psychicznie nieprzygotowany do rozpoczęcia właściwej wspinaczki, w pośpiechu spakowałem plecak i zacząłem posuwać się na nartach w kierun­ku podstawy Devil's Thumb. Dwie poprzednie wyprawy na Alaskę nauczy­ły mnie, że nie mogę sobie pozwolić na stratę wyjątkowo pogodnego dnia.

Ze skrajem lodowej czapy łączy się mały występ, tworzący jakby półeczkę prowadzącą w górę przez północną ścianę Thumb. Planowa­łem dojść tą półką do wystającego skalistego dziobu na środku ściany i tym sposobem znaleźć się po drugiej stronie ohydnej, lawiniastej dol­nej części. Półka okazała się serią nachylonych o pięćdziesiąt stopni pólek lodowych, pokrytych sięgającym kolan puszystym śniegiem i po­dziurawionych szczelinami. Z powodu głębokiego śniegu trasa była męcząca i szło się nią wolno. Nim osiągnąłem ściankę najwyższego bergschrundu trzy czy cztery godziny po opuszczeniu bazy, byłem wy­kończony. A właściwie wciąż jeszcze nie zacząłem prawdziwej wspi­naczki. Rozpoczynała się ona tuż nade mną, gdzie wiszący lodowiec ustępuje miejsca pionowej ścianie.

Na skale nie dało się zauważyć żadnych podpórek, a pokryta była piętnastocentymetrową warstwą kruchego szronu. Nie wyglądała zbyt obiecująco. Na lewo od głównego dziobu połyskiwała płytka zatoczka, wypełniona zamarzniętą wodą. Stamtąd nitka lodu prowadziła wprost w górę na wysokość dziewięciu metrów i jeśli lód okazałby się dosta­tecznie mocny, żeby utrzymać ostrza moich czekanów, droga byłaby do pokonania. Posunąłem się na brzeg zamarzniętego stawku i wbiłem jedno z narzędzi we wpadającą do niego zamarzniętą nitkę lodu. Miała zaledwie pięć centymetrów grubości, znacznie mniej, niż mógłbym so­bie życzyć, ale lód, solidny i plastyczny, budził zaufanie.

Trasa była stroma i z taką ekspozycją, że zakręciło mi się w głowie. Ściana pod moimi wibramowymi podeszwami opadała pionowo w dół dziewięćset metrów do brudnego, zasypywanego przez lawiny, lodow­ca Witches. Nade mną na wysokość około ośmiuset metrów wystawa­ła imponująca pionowa skała. Za każdym razem, gdy wbijałem jeden z czekanów, odległość od szczytu zmniejszała się o kolejne pół metra. To, co utrzymywało mnie przy ścianie, co utrzymywało mnie przy ży­ciu, to dwa cienkie szpikulce chromo-molibdenowe, wystające na pół­tora centymetra ze strumyka zamarzniętej wody, a jednak im byłem wyżej, tym stawałem się pewniejszy. Na początku trudnej wspinaczki, zwłaszcza samotnej, ciągle czuje się ciągnącą w dół otchłań. Trzeba stanowczości, żeby nie poddać się temu uczuciu, nie wolno sobie pozwo­lić nawet na sekundę nieuwagi. Syreni śpiew pustki zniewala cię, ruchy stają się niepewne, chaotyczne. W miarę upływu czasu przyzwyczajasz się do ekspozycji, ocierania się o ostateczne ryzyko, zaczynasz wie­rzyć w niezawodność swych rąk, nóg, głowy. Uczysz się ufać sobie.

Powoli uwaga twoja staje się tak skupiona, że nie zauważasz otartej skóry na rękach, kurczy w udach, napięcia spowodowanego nieustan­ną koncentracją. Jesteś jak gdyby w transie, wspinaczka staje się snem na jawie. Godziny mijają jak minuty. Bagaż codziennej egzystencji -wyrzuty sumienia, niezapłacone rachunki, zmarnowane okazje, kurz pod kanapą, niemożność ucieczki od swych genów - ulatnia się na ja­kiś czas z pamięci, wobec jasności i powagi aktualnego celu.

W takich momentach pojawia się w twym sercu coś w rodzaju szczęścia, ale nie jest to uczucie, na którym należałoby wtedy polegać. W samotnej wspinaczce całe przedsięwzięcie musi się opierać na lep­szym spoiwie niż tupet. Pod koniec dnia na północnej ścianie Thumba czułem, jak to spoiwo się rozkłada z każdym zamachem czekana.

Pokonałem już ponad dwieście metrów od wejścia na zwisający lodowiec, wszystko na czubkach raków i ostrzach czekanów. Stabilna strużka skończyła się dawno, a skałę zaczęły pokrywać jakby zamarz­nięte piórka. Wprawdzie nie były zbyt solidne, ale oblepiały powierzch­nię na grubość jakichś sześćdziesięciu, osiemdziesięciu centymetrów, więc pchałem się w górę. Ściana robiła się coraz bardziej stroma, a war­stwa zmarzniętych piórek coraz cieńsza. Wpadłem w powolny, jakby hipnotyczny rytm: zamach, zamach; wbicie, wbicie; zamach, zamach, wbicie, wbicie - kiedy nagle lewym czekanem trafiłem w skałę najwy­żej dziesięć centymetrów pod szronem. Próbowałem lewym, potem prawym, ale wciąż natrafiałem na skałę. Zmrożone piórka, dzięki któ­rym się utrzymywałem, miały grubość najwyżej dziesięciu centyme­trów i strukturę podsuszonego chleba. Pode mną było tysiąc metrów powietrza, a ja balansowałem na domku z kart. Poczułem, jak zasycha mi w gardle z panicznego strachu. W oczach mi się zamgliło, zacząłem szybko oddychać, łydki mi się trzęsły. Próbowałem znaleźć grubszą warstwę lodu po prawej, ale zgiąłem tylko czekan na twardej skale.

Sztywny ze strachu, zacząłem powoli schodzić w dół. Szron stawał się coraz grubszy. Po opuszczeniu się o około dwudziestu metrów by­łem z powrotem na dość solidnym podłożu. Zatrzymałem się na dłużej, żeby uspokoić nerwy, po czym odchyliłem się i popatrzyłem w gó­rę, by odnaleźć chociaż ślad solidnego lodu, jakiegoś punktu w skałach, który umożliwiłby przejście nad zmarzniętymi płytkami. Patrzyłem, aż rozbolała mnie szyja, ale nic nie dostrzegłem. Koniec wspinania. Jedy­ną możliwością była droga w dół.

Rozdział 15

CZAPA LODOWA - 2

Jakże niewiele wiemy, póki nie spróbujemy, ile jest w nas te­go niekonłrolowalnego, pchającego nas przez lodowce i stru­mienie, na niebezpieczne wzgórza, tego czego rozsądek nie ogarnia.

John Muir, „The Mountains of California”

A czy zauważyłeś maleńkie skrzywienie w kąciku ust Sa­ma II, gdy na ciebie patrzy? Oznacza ono po pierwsze, że nie chciał, abyś go nazwał Sam II, a po drugie i trzecie, ma pi­łę w prawej, a dłuto w lewej nogawce spodni i jest gotów za­bić cię którymś z tych narzędzi, jeśli mu się nadarzy okazja. Ojciec jest zdumiony. Zwykle przy takiej konfrontacji mó­wi: „Ja ci pieluchy zmieniałem, gówniarzu”. Nie jest to wła­ściwy tekst. Po pierwsze, to nieprawda (to matki dziewięć na dziesięć zmieniają pieluszki), a po drugie, natychmiast przy­pomina się Samowi II, o co się tak wścieka. Wścieka się, że był mały, kiedy ty byłeś duży; nie, nie tak, o to, że był bezrad­ny, kiedy ty miałeś władzę; nie, też nie, wścieka się, że był ograniczany, kiedy byłeś mu potrzebny; nie, niezupełnie, szaleje, bo kiedy on cię kochał, ty tego nie zauważałeś.

Donald Barthleme, „The dead father”

Po zejściu ze ściany Devil's Thumb gęsty śnieg i silny wiatr nie da­wały mi opuścić namiotu przez prawie trzy dni. Godziny mijały po­woli. Żeby je jakoś przyspieszyć, paliłem bez przerwy, aż skończyłem swój zapas papierosów, i czytałem. Kiedy nie miałem już nic do czyta­nia, badałem wzorek ściegu na suficie namiotu. Robiłem to godzinami, leżąc na plecach, prowadząc z samym sobą zagorzałą dysputę: czy mam wyruszyć w kierunku wybrzeża, jak tylko poprawi się pogoda, czy mam tu być tak długo, aż spróbuję ponowić wspinaczkę?

Prawdę mówiąc, eskapada na północną ścianę tak mną wstrząsnę­ła, że nie miałem w ogóle ochoty wchodzić ponownie na Thumb. Z dru­giej strony, nie pociągała mnie również myśl o powrocie do Boulder po porażce. Wyobrażałem już sobie twarze tych, którzy od początku byli przekonani o mojej klęsce i teraz będą mi składać wyrazy współczucia. Trzeciego dnia burzy nie mogłem już tego znieść: grudki zamarz­niętego śniegu kłuły mnie w plecy, lepki nylon ścianek namiotu ocierał się o moją twarz, z głębi mojego śpiwora rozchodziła się niezwykła woń. Pogrzebałem w bałaganie, jaki miałem przy nogach, i znalazłem mały zielony woreczek z metalowym pojemniczkiem po filmie. Scho­wałem w nim zawartość tego, co miało stanowić moje „cygaro zwycię­stwa”. Miałem zamiar je zachować na chwile po powrocie ze szczytu, ale co tam, nie wiadomo, czy w ogóle będę się wspinał. Wsypałem większą część zawartości na bibułkę papierosową, zwinąłem trochę niezdarnego skręta i natychmiast wypaliłem do koniuszka. Pod wpły­wem marihuany namiot wydawał mi się jeszcze ciaśniejszy, bardziej duszny, niemożliwy do zniesienia. Poza tym zrobiłem się potwornie głodny. Postanowiłem ugotować sobie trochę owsianki. Było to jednak skomplikowane: musiałem wśród tej burzy śnieżnej zebrać przed namiotem garnek śniegu, złożyć kuchenkę i rozpalić, znaleźć płatki owsiane i cukier, wyskrobać z miski resztki wczorajszego obiadu. Wła­śnie topił się śnieg w garnku, gdy poczułem, że coś się pali. Przejrza­łem dokładnie piecyk i okolice. Nic. Zaintrygowany, chciałem to już zrzucić na karb mojej chemicznie wyostrzonej wyobraźni, gdy usłysza­łem za plecami trzask. Obejrzałem się i zobaczyłem, że torba ze śmie­ciami, do której wrzuciłem zapałkę, zmienia się w małą pochodnię. Ugasiłem ją rękami w ciągu kilku sekund, ale spora część wewnętrznej ścianki namiotu znikła na moich oczach. Na szczęście ocalał suwak, więc namiotu nie przewiewało, ale było w nim kilkanaście stopni zimniej.

Zaczęła mnie piec prawa dłoń. Zobaczyłem różowy ślad oparzenia. Wypadek martwił mnie tym bardziej, że namiot nie był mój. To kosz­towne schronienie pożyczyłem od ojca. Przed moją wyprawą nieuży­wany, miał jeszcze metki i został wypożyczony niechętnie. Przez kilka minut siedziałem, zdruzgotany, patrząc na zrujnowany, niegdyś pięk­ny namiot, wśród woni osmalonych włosów i roztopionego nylonu. Oczywiście, musiało się to przydarzyć mnie, pomyślałem. Miałem pe­cha spełniać zawsze jego najgorsze przewidywania.

Mój ojciec był człowiekiem niezwykle skomplikowanym, o zmien­nych nastrojach, oschłym sposobie bycia, maskującym głęboko ukryte poczucie braku bezpieczeństwa. Jeśli kiedykolwiek w życiu przyznał się do błędu, na pewno nie było to w mojej obecności. A jednak to mój ojciec, weekendowy turysta górski, nauczył mnie wspinaczki. Kupił mi pierwszą linę i czekan, gdy miałem osiem lat, i zaprowadził na łańcuch Cascade Range, żeby wspiąć się na South Sister, łagodny wulkan o wy­sokości 3000 metrów, niedaleko naszego domu w Oregon. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że pewnego dnia moje życie zwiąże się ze wspi­naczką.

Lewis Krakauer, miły i szczodry, bardzo kochał pięcioro swych dzie­ci, w autokratyczny, ojcowski sposób, ale jego ogląd świata podbarwio­ny był nastawieniem na konkurencję. Dla niego życie było nieustan­nym współzawodnictwem. Czytał w kółko prace Stephene'a Pottera, angielskiego pisarza, który ukuł terminy gamesmanship i one-upmanship (o jednego w górę) nie jako satyrę społeczną, lecz podręcznik stra­tegii współzawodnictwa. Przesadna ambicja sprawiała, że ojciec, po­dobnie jak Walt McCandless, przenosił swe aspiracje na potomstwo.

Nim poszedłem do przedszkola, zaczął mnie przygotowywać do błyskotliwej kariery w medycynie, w najgorszym wypadku, jeśli mi się nie powiedzie, w prawie. Na Boże Narodzenie i urodziny dostawałem takie prezenty, jak mikroskop, mały chemik i „Encyclopaedia Britannica”. Od przedszkola do najwyższych klas licealnych ja i moje rodzeń­stwo byliśmy zachęcani, żeby być prymusami w każdej klasie, wygry­wać w konkursach i olimpiadach, być wybieranymi na miss szkoły i do samorządu. W ten i tylko ten sposób, jak nas uczono, można wywal­czyć wstęp do odpowiedniego college'u, co z kolei zaprowadzi nas do Akademii Medycznej Harvarda - pewnej drogi do sukcesu i wiecznej szczęśliwości.

Wiary mojego ojca w sensowność tej wizji nic nie mogło podważyć. To ścieżka prowadząca do dobrobytu. Ja jednak nie byłem klonem swo­jego ojca. Już jako nastolatek zacząłem zbaczać z wyznaczonego kur­su, najpierw stopniowo, a później gwałtownie. Mój bunt objawiał się między innymi częstymi wrzaskami. Okna się trzęsły. Nim wyjecha­łem z Corvallis, w Oregon, by zapisać się do odległego college'u, roz­mawiałem z ojcem przez zaciśnięte zęby albo wcale. Cztery lata póź­niej, gdy ukończyłem tę uczelnię i nie poszedłem ani do Harvardu, ani żadnej innej akademii medycznej, tylko zostałem cieślą i włóczęgą-wspinaczem, przepaść między nami powiększyła się jeszcze. W bardzo młodym wieku dano mi dużo swobody, za co powinienem być wdzięcz­ny, ale nie byłem. Czułem się osaczony przez oczekiwania ojca. Wma­wiano mi, że wszystko, co nie jest zwycięstwem, jest porażką. Nie roz­ważałem tego, tylko - jak to w zwyczaju synów - chwytałem go za słowo. I dlatego później, kiedy wyszły na jaw długo ukrywane sekrety rodzinne i okazało się, że to bóstwo, które wymagało wyłącznie perfekcji, samo jest dalekie od doskonałości, a właściwie w ogóle nie jest bóstwem, nie mogłem się z tego otrząsnąć. Opanowała mnie potworna wściekłość. Odkrycie, że był tylko przerażająco ludzki, przekraczała moje możliwości przebaczenia.

Po dwudziestu latach zrozumiałem, że moja wściekłość minęła, i to dawno. Zastąpiła ją niepewna sympatia i coś na podobieństwo miłości. Zrozumiałem, że zawiodłem i złościłem mojego ojca co najmniej tak samo, jak on zawiódł i złościł mnie. Zrozumiałem, że byłem samolub­ny, nieugięty i w ogóle wredny. On obdarzył mnie przywilejami, usłał różami drogę do lepszego życia, a ja mu odpłaciłem, niszcząc to wszyst­ko. Objawienie to nastąpiło dopiero po upływie czasu i nieszczęściach; kiedy dobrze ustawione życie mojego ojca zaczęło się trząść w posa­dach. Najpierw zawiodło go jego ciało: w trzydzieści lat po ataku cho­roby Heinego-Medina objawy w tajemniczy sposób wybuchły na no­wo. Uszkodzone mięśnie dalej usychały, synapsy nie działały, nogi nie chciały służyć. Wyczytał w czasopismach medycznych, że cierpi na no­wo rozpoznane schorzenie, zwane zespołem postpolio. Ból, chwilami przerażający, wypełniał jego dni jak nieustanny, przenikliwy hałas.

W błędnym przekonaniu, że w ten sposób powstrzyma chorobę, za­czął faszerować się lekarstwami. Nie ruszał się nigdzie bez walizeczki ze sztucznej skóry, wypełnionej pomarańczowymi plastikowymi bute­leczkami z pigułkami. Co godzina lub dwie grzebał w walizeczce, rzu­cał okiem na nalepki i wytrząsał dexedrine albo prozac i deprenyl. Ły­kał te pigułki całymi garściami, nie popijając wodą. Koło umywalki w łazience zaczęły się pojawiać używane strzykawki i puste ampułki. W coraz większym stopniu jego życie kręciło się wokół przyjmowa­nych na własne ryzyko sterydów, amfetaminy, leków przeciwbólowych i antydepresyjnych i wszystkie te narkotyki niszczyły jego niegdyś wspaniały umysł. W miarę jak jego zachowanie stawało się coraz bar­dziej irracjonalne i bałamutne, odsunęli się od niego ostatni przyjacie­le. Moja matka w końcu nie miała innego wyjścia, tylko się wyprowa­dzić. Ojciec przekroczył już granicę rozsądku i w swoim szaleństwie usiłował popełnić samobójstwo, zapewniwszy sobie przy tym moją obecność.

Po tym wyczynie został umieszczony w szpitalu psychiatrycznym w pobliżu Portland. Kiedy go tam odwiedziłem, miał ręce i nogi przy­wiązane do ramy łóżka. Bełkotał coś niewyraźnie i zmoczył się. Dzi­kie oczy raz błyskały buntem, raz niezrozumiałym strachem, toczył oczami, dając jasny i przerażający obraz stanu swego umęczonego umysłu. Gdy próbowano mu zmienić bieliznę, zaczął wyrywać się ze swych więzów, przeklinać pielęgniarki, przeklinać mnie, przeklinać swój los.

Jakaż to była ironia, że jego perfekcyjny plan życiowy doprowadził go w ostateczności tutaj, do tej koszmarnej stacji. Nie sprawiało mi to żadnej satysfakcji, a jego uwadze uchodziło całkowicie, że wysiłki, by mnie ulepić na swoje podobieństwo, odniosły skutek. Staremu morso­wi udało się zaszczepić we mnie potężną ambicję; tyle, że znalazła ona wyraz w realizacji innych celów. Nigdy nie zrozumiał, że Devils Thumb to było to samo, co akademia medyczna, tylko inaczej.

Sądzę, że właśnie ta odziedziczona ambicja nie pozwalała mi przy­znać się do porażki po tym, jak nie udała mi się pierwsza próba wej­ścia na Thumb i niemal spalił się namiot. Po trzech dniach spróbowa­łem znów od strony północnej. Tym razem udało mi się wspiąć zaledwie 36 metrów powyżej bergschrundu, nim brak skupienia i kolej­na fala śniegu zmusiły mnie do odwrotu. Zamiast jednak zejść do bazy, postanowiłem spędzić noc na stromym zboczu góry. Był to wielki błąd. Późnym popołudniem śnieżyca przeszła w kolejną burzę. Pokrywa śnieżna rosła 2,5 cm na godzinę. Kiedy wczołgałem się pod pałatkę, słyszałem świst lawinek, ześlizgujących się po mnie i powoli zasypują­cych moje legowisko. Po dwudziestu minutach nylonowa koperta w kształcie torebki na kanapki, w której się schroniłem, była zasypana aż do szczelinki, którą oddychałem. Odkopałem się, znów mnie zasypa­ło i po piątym razie miałem dosyć. Wrzuciłem wszystko do plecaka i ru­szyłem do bazy.

Zejście było przerażające. Z powodu chmur, śnieżycy i słabego świa­tła nie mogłem odróżnić zbocza od nieba. Bałem się, nie bez powodu, że mogę po omacku zsunąć się i wylądować na dnie Witches Cauldron, kilkaset metrów pionowo w dół. Kiedy w końcu stanąłem na zamarz­niętej równinie lodowej czapy, zobaczyłem, że moje ślady zawiało. Nie miałem pojęcia, jak na tej gładkiej, białej pustyni znaleźć namiot. W na­dziei, że trafię nań przypadkowo, krążyłem na nartach przez godzinę, aż wpadłem jedną nogą w pęknięcie w lodzie i uznałem, że zachowuję się jak idiota. Powinienem przycupnąć, gdzie stoję, i czekać, aż burza przejdzie. Wykopałem płytką jamkę, owinąłem się pałatką i usiadłem na plecaku. Wokół mnie zbierały się pryzmy śniegu. Nogi mi zdrętwia­ły. Od szyi, przez piersi czułem wilgotne zimno w miejscu, gdzie śnieg dostał mi się za kurtkę i przemoczył koszulę. Gdybym tylko miał papie­rosa, pomyślałem, jednego papierosa, zebrałbym się w sobie i zachował twarz w tej pieprzonej sytuacji całej tej pieprzonej wyprawy. Owiną­łem się szczelniej pałatką. Wiatr hulał mi po plecach. Objąłem głowę rękami i pogrążyłem się bezwstydnie w głębokim współczuciu dla sa­mego siebie.

Wiedziałem, że ludzie czasem umierają podczas wspinaczek. Ale osobista śmierć, moja własna śmierć w wieku dwudziestu trzech lat by­ła czymś, co przekraczało moje pojmowanie. Kiedy ruszałem z Boulder na Alaskę, wyobrażając już sobie triumfalny powrót, nie przyszło mi w ogóle do głowy, że mogłyby mną kierować te same pobudki, które motywowały innych. Ponieważ tak bardzo chciałem się wspiąć na tę gó­rę i myślałem o tym intensywnie od dawna, wydawało mi się absolutnie niemożliwe, żeby takie drobiazgi, jak zła pogoda, szczeliny w lodzie i po­kryte szronem skały mogły udaremnić moje zamiary.

O zachodzie słońca wiatr ucichł, pułap chmur się uniósł i zdołałem zlokalizować swój obóz. Wróciłem cało do namiotu, ale nie mogłem już ignorować faktu, że Thumb pokrzyżował moje plany. Musiałem przyjąć do wiadomości, że same chęci, nawet największe, nie wystarczą do wspięcia się na północną ścianę. Nic tego nie zapewni. Istniała jednak pewna szansa uratowania całej wyprawy. Tydzień wcześniej podjecha­łem na nartach od południowo-wschodniej strony, żeby zobaczyć tra­sę, którą zamierzałem schodzić, trasę, pokonaną po raz pierwszy przez legendarnego alpinistę Freda Beckeya w 1946 roku. W czasie rekone­sansu zauważyłem na lewo od jego szlaku wyraźną siatkę lodowych wypukłości, co od razu wydało mi się dość łatwą drogą na szczyt. Wte­dy oczywiście uznałem go za niegodny uwagi, ale wobec mojego nie­omal tragicznego zetknięcia z północną ścianą skłonny byłem obniżyć wymagania.

Popołudniem 15 maja, kiedy śnieżyca ostatecznie ucichła, pow­róciłem na południowo-wschodnią stronę i wspiąłem się na wąski grzbiet, stykający się z wyższym szczytem jak przypora w gotyckiej katedrze. Postanowiłem spędzić tu noc, czterysta osiemdziesiąt me­trów od szczytu. Wieczorne niebo było zimne i bezchmurne. Widać było zatokę portu i błyskające na zachodzie światła Petersburga. Był to mój najżywszy kontakt z ludźmi od zrzutu rzeczy i te odległe świa­tełka wywołały we mnie tkliwość. Wyobraziłem sobie ludzi oglądają­cych w telewizji baseball, jedzących w jasno oświetlonych kuchniach pieczone kurczaki, pijących piwo, kochających się. Kiedy ułożyłem się do spania, poczułem dojmującą samotność. Nigdy nie byłem taki sam, nigdy.

Tej nocy miałem okropne sny. Śniła mi się jakaś interwencja po­licji, wampiry i egzekucja w stylu gangsterskim. Słyszałem czyjś szept: „Chyba jest tutaj...” Siadłem i otworzyłem oczy. Za chwilę będzie wschodzić słońce. Na fioletowym, jeszcze czystym niebie gdzieś w górnych partiach tworzyła się cieniutka warstewka chmur pierza­stych, a nad południowo-zachodnią linią horyzontu pojawił się ciem­niejszy cień szkwału. Wciągnąłem buty i przyczepiłem raki. Pięć minut po przebudzeniu opuszczałem już biwak.

Nie zabrałem żadnej liny, namiotu, sprzętu biwakowego, narzędzi, nic; prócz czekanów. Planowałem pójść szybko, bez obciążenia, żeby dotrzeć na szczyt i wrócić, nim zepsuje się pogoda. Pchałem się, bez tchu, byle prędzej, w górę, na lewo, przez małe pólka śniegowe i krót­kie skaliste schodki. Wspinaczka właściwie dawała przyjemność - ska­łę pokrywały duże, naturalne wcięcia, a lód, choć cienki, nie był nigdzie bardziej stromy niż nachylony pod kątem siedemdziesięciu stopni. Obawiałem się tylko frontu burzowego nadciągającego znad Pacyfiku.

Nie miałem zegarka, ale wydawało mi się, że bardzo szybko znala­złem się na ostatnim pólku lodowym. Teraz już całe niebo zasnuwały chmury. Wejście zbaczające nieco na lewo wydawało mi się łatwiejsze, natomiast idące prosto w górę - szybsze. Wybrałem szybsze, bojąc się burzy. Lodowa warstwa była bardziej stroma i cieńsza. Zamachnąłem się lewym czekanem i natrafiłem na skałę. Spróbowałem w innym miejscu i znów ześlizgnął się po twardym diorycie z głuchym szczękiem. Jeszcze raz i jeszcze. Była to powtórka mojej pierwszej próby na północnej ścia­nie. Spojrzałem w lukę między swoimi stopami i zobaczyłem lodowiec opadający na głębokość jakichś sześciuset metrów w dół. Ścisnęło mnie w żołądku. Kilkanaście metrów nade mną ściana przechodziła w opada­jące łagodniej ramię wierzchołka. Przywarłem do swych czekanów, zesztywniały ze strachu, nie mogąc podjąć decyzji. Spojrzałem znów w dół, w górę i zdrapałem kawałek lodowej warstwy nad głową. Zahaczyłem lewy czekan o cieniutką krawędź skały i spróbowałem obciążyć. Trzy­mał się. Wyciągnąłem prawy czekan z lodu, sięgnąłem wyżej i wkręci­łem czubek w krzywą, ponadcentymetrową rysę, aż się zaklinował. Wstrzymałem oddech, podciągnąłem stopy wyżej, grzebiąc czubkami raków po lodzie. Sięgnąłem lewą ręką najwyżej, jak mogłem, i wbiłem czekan delikatnie w błyszczącą powierzchnię, nie wiedząc, w co uderzę. Ostrze weszło z solidnym trzaskiem! Po kilku minutach stałem na sze­rokiej półce. Właściwy wierzchołek, smukły ząb skalny, wznosił się sześć metrów nade mną, obrośnięty śmiesznymi bezikami z lodu.

Niezbyt stabilne, zmrożone śnieżne piórka sprawiły, że ostatnie me­try były bardzo trudne, przerażające, uciążliwe. Ale nagle nie miałem już dokąd iść. Poczułem, jak moje spękane usta rozciągają się w uśmie­chu. Byłem na szczycie Devil's Thumb.

To miejsce surrealistyczne i dość straszne - wąziutki klin ze skały i szronu, nie szerszy od biurowej szafki. Nie zachęcał do pozostania tu­taj. Południowa ściana pod moim prawym butem opadała jakieś sie­demset pięćdziesiąt metrów, pod lewym butem północna ściana - dwa razy tyle. Zrobiłem parę zdjęć, żeby udowodnić, że tu byłem, spędziłem kilka minut, starając się wyprostować skrzywiony szpikulec od czeka­na, po czym wstałem, ostrożnie się obróciłem i ruszyłem w drogę po­wrotną.

Tydzień później biwakowałem w deszczu nad morzem, rozkoszując się widokiem łosi, wierzb i komarów. Słony wiatr niósł nieprzyjemną woń życia morskiego. W końcu do Zatoki Thomasa wpłynęła mała mo­torówka i zatrzymała się na plaży niedaleko mojego namiotu. Prowa­dzący ją mężczyzna przedstawił się jako Jim Freeman, drwal z Peters­burga. Miał wolny dzień i zabrał rodzinę na wycieczkę, żeby im pokazać lodowce i - jak się uda - niedźwiedzia. Spytał mnie, czy byłem polo­wać czy co?

- Nie - odparłem głupawo. - Właśnie wdrapałem się na Devils Thumb. Jestem w okolicy od dwudziestu dni.

Freeman pogrzebał coś na pokładzie i nic nie powiedział. Było ja­sne, że mi nie wierzył. Nie spodobały mu się też na pewno moje długie do ramion, rozczochrane włosy i woń, jaką wydzielałem po trzech tygo­dniach bez kąpieli i zmiany bielizny. Na szczęście, kiedy zapytałem, czy mógłby mnie podwieźć do miasta, rzucił oschle:

- Czemu nie.

Morze było niespokojne i jazda przez Frederick Sound zajęła nam dwie godziny. W trakcie rozmowy Freeman przekonywał się chyba do mnie. Wciąż nie dowierzał, że wspiąłem się na Thumb, ale nim skiero­wał skif w cieśninę Wrangell, udawał, że wierzy. Kiedy przycumował łódkę, koniecznie chciał mi postawić hamburgera. Zaprosił mnie, że­bym przespał noc w jego rozwalonej półciężarówce, zaparkowanej w ogrodzie. Położyłem się z tyłu, ale nie mogłem zasnąć, więc wsta­łem i poszedłem do baru zwanego Kito's Kave. Euforia i uczucie ol­brzymiej ulgi, które mi towarzyszyły podczas powrotu do Petersbur­ga, opadły i teraz ogarnęła mnie niespodziewana melancholia. Ludzie, z którymi rozmawiałem w Kito's, nie wątpili w to, że byłem na szczycie Thumb, tylko ich to niewiele obchodziło. W miarę upływu czasu lo­kal pustoszał i zostałem tylko ja i stary, bezzębny Indianin przy ostat­nim stoliku. Piłem sam, wkładając monety do grającej szafy wciąż na pięć tych samych piosenek, aż barmanka wrzasnęła:

- Hej mały, daj jej, kurczę, odpocząć!

Wydukałem jakieś przeprosiny, wytoczyłem się, doszedłem do cię­żarówki Freemana, ułożyłem się na podłodze obok rozbebeszonej prze­kładni i w słodkim odorze starego oleju samochodowego straciłem przytomność.

Niecały miesiąc po tym, jak siedziałem na wierzchołku Thumb, by­łem z powrotem w Boulder i przybijałem siding na domach przy Spruce Street, tych samych, których konstrukcję stawiałem przed wyjazdem na Alaskę. Dostałem podwyżkę do czterech dolarów za godzinę i pod koniec lata wyprowadziłem się z przyczepy stojącej na terenie budo­wy do taniego, jednopokojowego mieszkanka na zachód od śródmie­ścia.

Kiedy jest się młodym, łatwo uwierzyć, że to, czego pragniesz, jest tym, na co zasługujesz, a jeśli czegoś bardzo chcesz, uważasz, że jest twoim prawem od Boga, żeby to mieć. Gdy pojechałem na Alaskę w kwietniu, podobnie jak Chris McCandless, byłem niedojrzałym mło­dzikiem, który bierze pasję za wnikliwość i działa według jakiejś sobie tylko znanej logiki. Sądziłem, że zdobycie Devil's Thumb unieważni wszystko, co uważałem za złe w swoim życiu. Oczywiście, nie zmieni­ło to prawie niczego. Przekonałem się tylko, że góry nie są dobrym od­biornikiem marzeń. I teraz mogę to przekazywać dalej.

Jako młody człowiek różniłem się od Chrisa McCandlessa w wielu dziedzinach. Przede wszystkim, nie posiadałem jego intelektu ani wspaniałych ideałów. Ale wydaje mi się, że obaj działaliśmy pod wpły­wem skrzywionych relacji z naszymi ojcami, i podejrzewam, że owład­nęły nami taka sama pasja i nieroztropność. Fakt, że ja przeżyłem swą przygodę na Alasce, a McCandless nie, to tylko kwestia przypadku. Gdybym nie wrócił z Stikine Ice Cap w 1977 roku, ludzie mówiliby o mnie, podobnie jak teraz o nim, że miałem wolę śmierci. Po osiem­nastu latach widzę, że był to może z jednej strony tupet, z drugiej -zdumiewająca niewinność. Nie miałem jednak skłonności samobój­czych. Na tym etapie mojego młodzieńczego rozwoju śmierć pozosta­wała pojęciem równie abstrakcyjnym, jak geometria nieeuklidesowa czy małżeństwo. Nie przeżyłem jeszcze nigdy jej ostateczności ani bó­lu, jaki spada na tych, którzy oddali swe serca zmarłemu. Poruszała mnie wielka tajemnica śmiertelności. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie dojść na skraj życia i nie zerknąć, co jest za nim. To, co kryło się w przeraźliwych cieniach, przerażało mnie, ale mignął mi fragment rozwiązania zakazanej zagadki, nie mniej zniewalającej niż ukryte sło­dycze kobiecości.

W moim wypadku - i, jak sądzę, również w wypadku Chrisa McCandlessa - było to coś zupełnie innego niż pragnienie śmierci.

Rozdział 16

W GŁĘBI ALASKI

Chciałbym poznać prostotę, uczucia i rozkosze dzikiego ży­cia; wyzwolić się od obyczajów, uprzedzeń i niedoskonałości cywilizacji... I samotnie w głębi zachodniej dziczy znaleźć właściwsze spojrzenie na naturę ludzką i prawdziwe zainte­resowania człowieka. Wolałbym porę śnieżną, żebym mógł doświadczyć przyjemności cierpienia i nowych niebezpie­czeństw.

Estwick Evans,

Z zapisków pieszej wyprawy, zimą i wiosną 1818 roku

Dzikość przemawia do znudzonych lub zniechęconych - ludźmi i ich dziełem. Nie tylko pozwala ona uciec od społe­czeństwa, ale jest idealnym stanem dla romantycznych jed­nostek, aby mogły ćwiczyć kult, jaki mają dla swej duszy. Samotność i swoboda, naturalne w głuszy, stwarzają ideal­ny nastrój - melancholii lub egzaltacji.

Robert Nash, „Wilderness and the American mind”

Chris McCandless wyjechał z Carthhage w Dakocie Południowej 15 kwietnia 1992 roku w szoferce ciężarówki wiozącej ziarno sło­necznika. Rozpoczęła się jego „wielka alaskańska odyseja”. Trzy dni później przekroczył granicę kanadyjską w Roosville w Kolumbii Bry­tyjskiej i autostopem podjechał na północ, przez Skookumchuck i Ra­dium Junction, Lake Louise i Jasper, Prince George i Dawson Creek, gdzie w centrum miasta zrobił zdjęcie drogowskazu, oznaczającego oficjalny początek szosy Alaska. Mila 0, napisano na znaku, Fairbanks 1523 mile.

Autostop na tej autostradzie wydaje się nie mieć szans. Nietrudno na przedmieściach Dawson Creek spotkać kilkanaścioro smętnie wy­glądających mężczyzn i kobiet, stojących na poboczu z wystawionym kciukiem. Niektórzy z nich między jedną a drugą okazją przebywają tu tydzień. McCandless jednak tego nie doświadczył. Sześć dni po wyjeź­dzie z Carthage znalazł się w Liard River Hotsprings, u progu Jukonu. Jest tam publiczny kemping, skąd idzie się drewnianą kładką przez ba­gna do naturalnych ciepłych stawków. Jest to bardzo popularne miejsce na trasie i McCandless postanowił zatrzymać się tutaj i pomoczyć w wodzie. Kiedy skończył się kąpać i chciał złapać kolejną okazję na północ, szczęście odwróciło się od niego. Nikt nie chciał go zabrać. Dwa dni po przybyciu do Liard River wciąż jeszcze tam siedział, nie­cierpliwiąc się.

Pewnego czwartkowego poranka, kiedy ziemia wciąż jeszcze była zamarznięta, Gaylord Stuckey wszedł na kładkę i udał się do najwięk­szego z baseników, pewien, że będzie go miał wyłącznie dla siebie. Zdziwił się więc, znalazłszy w parującej wodzie młodego człowieka, który przedstawił się jako Alex.

Stuckey, łysy, dobroduszny, o okrągłej twarzy sześćdziesięciotrzylatek ze stanu Indiana, był w drodze na Alaskę, aby zawieźć tam dom na kółkach do dealera w Fairbanks. Dorabiał w ten sposób do eme­rytury, na którą poszedł po czterdziestu latach pracy w gastronomii. Kiedy opowiedział McCandlessowi, dokąd jedzie, młody człowiek wy­krzyknął:

- Hej, ja też tam jadę! Ale utknąłem tutaj przed dwoma dniami i próbuję znaleźć jakąś okazję. Mógłbym pojechać z panem?

- O rany - odpowiedział Stuckey. - Chciałbym, synu, ale nie mogę. Firma, dla której pracuję, ma bardzo ostre przepisy i nie pozwala za­bierać autostopowiczów. Mogliby mnie zapuszkować.

Gadając z McCandlessem wśród siarczanowej mgiełki, Stuckey za­czął rozważać sprawę: Alex był porządnie ogolony, miał krótkie włosy i sądząc z tego, jak mówił, był bystrym facetem. Nie wyglądał jak typo­wy autostopowicz. Na ogół był podejrzliwy wobec nich, bo uważał, że coś jest z facetem nie w porządku, jeżeli nie stać go nawet na bilet au­tobusowy. Więc po półgodzinie powiedział:

- Wiesz co, Alex, zróbmy tak. Liard jest tysiąc szećset kilometrów od Fairbanks. Ja cię podwiozę osiemset kilometrów, do Whitehorse, a tam łatwiej coś złapiesz dalej.

Półtora dnia później, kiedy dojechali do Whitehorse, stolicy tery­torium Jukon i największego, najbardziej kosmopolitycznego miasta na trasie Alaska-Highway, okazało się, że Stuckey polubił już McCandlessa i zgodził się wieźć go całą drogę.

- Na początku Alex nie był specjalnie rozmowny - opowiada Stuckey. - Ale to długa trasa. Spędziliśmy razem całe trzy dni na dro­gach jak tarka do prania i w końcu przestał się tak pilnować. Coś panu powiem: to był elegancki chłopak. Taki grzeczny; nie klął, nie mówił za dużo slangiem. Chyba pochodził z porządnej rodziny. Przeważnie opowiadał o siostrze. Wydaje mi się, że ze starymi za bardzo się nie zgadzał. Zdradził, że jego tata jest geniuszem, naukowcem od rakiet w NASA, ale przez pewien okres był bigamistą i to chyba Aleksowi nie pasowało. Mówił, że nie widział rodziców od paru lat, od ukończe­nia college'u.

McCandless bardzo szczerze opowiedział Stuckeyowi o swym za­miarze spędzenia lata samotnie w głuszy, o planach życia tym, co tam znajdzie.

- Mówił, że to coś, o czym marzył od dzieciństwa - ciągnie Stuckey. - Powiedział, że nie chce widzieć żywej duszy, żadnych samolotów, żad­nego śladu cywilizacji. Chciał sobie udowodnić, że da sobie radę sam, bez niczyjej pomocy.

Stuckey i McCandless dojechali do Fairbanks po południu, 25 kwiet­nia. Kierowca zabrał młodego człowieka do sklepu spożywczego, gdzie kupił torbę ryżu.

- A potem Alex wyznał, że chciałby wstąpić na uniwersytet, żeby przestudiować, jakie rośliny mógłby jeść. Jagody i inne takie. Powie­działem mu: „Alex, jesteś za wcześnie. Na ziemi leży jeszcze ponad pół metra śniegu. Nic jeszcze nie rośnie”. Ale on już był zdecydowany. Już przebierał nogami, żeby ruszyć w drogę.

Stuckey podjechał pod Uniwersytet Alaski na zachodzie Fairbanks i wysadził tam McCandlessa o wpół do szóstej wieczorem.

- Nim wysiadł - przypomina sobie Stuckey - powiedziałem mu: „Alex, przewiozłem cię tysiąc sześćset kilometrów. Karmiłem cię przez bite trzy dni. Możesz przynajmniej tyle dla mnie zrobić, żeby na­pisać, jak wrócisz z tej Alaski”. Obiecał, że to zrobi. Błagałem go też, żeby zadzwonił do swoich rodziców. Nie mogę sobie wyobrazić, co bym zrobił, jakby mój syn tak znikł na parę lat, i gdybym nie wiedział na­wet, czy żyje. „Tu masz numer mojej karty kredytowej - powiedzia­łem - i proszę, zadzwoń do nich!” Ale on tylko mruknął: „Może za­dzwonię, może nie”. Kiedy odszedł, żałowałem, że nie wziąłem od niego tego numeru i sam nie zadzwoniłem. Ale wszystko działo się tak szybko.

Po odwiezieniu McCandlessa na uniwersytet Stuckey pojechał do śródmieścia odstawić samochód do dealera. Dowiedział się, że osoba odpowiedzialna za przyjmowanie nowych pojazdów już pojechała do domu i wróci dopiero w poniedziałek rano. Nie pozostało mu nic inne­go, jak zostać dwa dni w Fairbanks, zanim będzie mógł wrócić samolo­tem do Indiany. W niedzielę rano powędrował więc na kampus uniwer­sytecki w poszukiwaniu Aleksa.

- Miałem nadzieję, że spędzę z nim jeszcze jeden dzień, że gdzieś pójdziemy. Szukałem kilka godzin, jeździłem, ale znikł jak kamień w wodę.

Po rozstaniu ze Stuckeyem w sobotę wieczorem McCandless spę­dził dwa dni i trzy noce w pobliżu Fairbanks, głównie na uniwersytecie. W księgarni uniwersyteckiej, na dolnej półce sekcji poświęconej Ala­sce znalazł bardzo poważny naukowy przewodnik dotyczący jadalnych roślin tego regionu: „Tanaina Plantlore” napisany przez Priscillę Rus­sell Kari. Z półki z pocztówkami obok kasy wybrał dwie kartki z niedź­wiedziem polarnym, na których posłał swe ostatnie informacje do Wayne'a Westerberga i Jan Burres z poczty uniwersyteckiej.

Idąc tropem ogłoszeń drobnych, McCandless znalazł używany kara­bin samopowtarzalny Remingtona kaliber .22, z celownikiem optycz­nym i łożem z tworzywa sztucznego. Był to model Nylon 66, już nie produkowany, lubiany przez traperów Alaski ze względu na niewielki ciężar i niezawodność. Przeprowadził transakcję na pobliskim parkin­gu, płacąc zapewne 125 dolarów, a następnie nabył w sklepie z bronią czterysta nabojów z wydrążonym wierzchołkiem. Zakończywszy te przygotowania w Fairbanks, McCandless zapakował plecak i wyruszył na zachód od uniwersytetu. Opuszczając kampus, przeszedł obok In­stytutu Geofizyki, wysokiego budynku z betonu i szkła, z olbrzymią anteną satelitarną na dachu. Antena, jeden z bardziej charakterystycz­nych punktów na horyzoncie Fairbanks, została tam zainstalowana, aby mogła zbierać dane z satelitów wyposażonych w radary projektu Wal-ta McCandlessa. Ojciec Chrisa był w Fairbanks na początku istnienia stacji i stworzył oprogramowanie umożliwiające jej pracę. Jeśli prze­chodząc obok Instytutu Geofizyki, chłopak pomyślał o ojcu, nie ma ni­gdzie wzmianki na ten temat.

Sześć i pół kilometra na zachód od miasta w wieczornym chłodzie McCandless rozbił namiot na skrawku zamarzniętej ziemi, otoczonym brzozami, na skraju urwiska, z którego widać było stację benzynową i sklep z alkoholem Gold Hill. Czterdzieści pięć metrów od jego obozo­wiska zaczynał się skrót autostrady George Parks Highway, drogi, któ­ra zaprowadzi go na Szlak Stampede. Obudził się wczesnym rankiem 28 kwietnia, wyszedł przed świtem na szosę i bardzo się zdziwił, że zatrzymał się pierwszy samochód, na który machał. Był to szary ford z naklejką na tylnym zderzaku: Łowię, więc jestem. Petersburg, Alaska. Kierowca tej półciężarówki, elektryk w drodze do Anchorage, nie był wiele starszy od McCandlessa. Przedstawił się jako Jim Gallien.

Trzy godziny później Gallien skręcił z szosy i pojechał, ile się dało, nieodśnieżoną boczną drogą. Kiedy wysadził McCandlessa na Szlaku Stampede, temperatura oscylowała wokół zera, ale nocami na pewno spadała co najmniej o dziesięć stopni, a ziemię pokrywała ponadpółmetrowa warstwa kruchego wiosennego śniegu. Chłopak nie potrafił ukryć podniecenia. Nareszcie miał zostać sam na olbrzymich, dzikich połaciach Alaski.

Ruszył szlakiem, ubrany w parkę ze sztucznego futra, ze strzelbą przewieszoną przez ramię, a jedynym pożywieniem, jakie miał z sobą, była pięciokilogramowa torba ryżu, dwie kanapki i paczka chrupków, które dał mu Gallien. Rok wcześniej przeżył ponad miesiąc niedale­ko Zatoki Kalifornijskiej z połową tej ilości ryżu z dodatkiem ryb, złowionych za pomocą taniej wędki i kołowrotka. To doświadczenie upewniło go, że potrafi również na Alasce znaleźć wystarczająco dużo pożywienia, żeby przeżyć przez dłuższy czas. Najcięższa w jego wy­pełnionym zaledwie do połowy plecaku była biblioteka - dziewięć czy dziesięć książek, które dała mu Jan Burres w Niland. Znalazły się wśród nich pozycje autorstwa Thoreau, Tołstoja i Gogola, ale również książki popularne - Michaela Crichtona, Roberta Pirsiga i Louisa EAmoura, bo McCandless nie był literackim snobem. Ponieważ zapo­mniał papieru do pisania, zaczął prowadzić swój lakoniczny dziennik na pustych kartkach „Tanaina Plantlore”.

Do Healy, zakończenia Szlaku Stampede, docierają zimą wędrow­cy z psami, turyści narciarze i entuzjaści skuterów śnieżnych, ale tyl­ko przed roztopami, do końca marca lub początku kwietnia. Nim McCandless tam się znalazł, większością strumieni płynęła już woda i od dwóch czy trzech tygodni nikt tamtędy nie przechodził. Zauważył tylko słaby ślad po jakimś śniegowym pojeździe. Drugiego dnia dotarł do rzeki Teklanika. Chociaż jej brzegi były jeszcze zamarznięte, środ­kiem płynęła woda, której nie przecinały lodowe mostki, więc musiał przejść w bród. Na początku kwietnia były olbrzymie roztopy, ale póź­niej znów przymarzło i poziom wody ustalił się dość niski; kiedy McCandless przechodził, prawdopodobnie sięgała mu najwyżej do uda. Nie przypuszczał zapewne, że przekraczał w ten sposób swój Rubikon. Brakowało mu doświadczenia, więc nie mógł wiedzieć, że za dwa mie­siące lodowce i pola śniegowe u początków Teklaniki roztopią się w let­nim gorącu i objętość wody wzrośnie dziewięcio- lub dziesięciokrotnie. Szeroka rzeka będzie miała głęboki i rwący nurt, w niczym nieprzypominający spokojnego potoku, przez który przechodził w kwietniu. Wiemy z jego dziennika, że 29 kwietnia McCandless upadł gdzieś na lód. Zdarzyło się to prawdopodobnie, gdy trawersował któryś z topniejących stawów bobrowych, tuż obok zachodniego brzegu Teklaniki, ale nic nie wskazuje na to, żeby w jakiś sposób przy tym ucierpiał. Dzień później, gdy wspiął się na grzbiet górski, zobaczył wysoką sylwetkę szczytu McKinley i jego oślepiająco białe podnóża. 1 maja jakieś trzydzieści ki­lometrów od miejsca, do którego podwiózł go Gallien, natrafił na stary autobus niedaleko rzeki Sushana. Był wyposażony w pryczę, piecyk „kozę” oraz - zapewne przez poprzednich użytkowników - w zapałki, środek owadobójczy i inne niezbędne drobiazgi. Dzień magicznego autobusu - zapisał w swym dzienniku. Postanowił zatrzymać się w nim jakiś czas i wykorzystać jego prymitywne wygody.

Był wniebowzięty. Na kawałku dykty, przesłaniającym wybite okno autobusu, napisał swoistą deklarację niepodległości:

Dwa lata wędruję po świecie. Żadnego telefonu, żadnego base­nu, żadnych domowych zwierzaków, żadnych papierosów. Totalna wolność. Ekstremista. Esteta, podróżnik, którego domem jest dro­ga. Uciekł z Atlanty. Nie będziesz powracał, pamiętaj sobie, najle­piej jest na zachodzie. Teraz, po dwóch latach wędrówki, nadchodzi najważniejsza i największa przygoda. Ostateczny bój, aby zabić fał­szywe istnienie wewnętrzne i zwycięsko zakończyć rewolucję du­chową. Dziesięć dni i nocy w pociągach towarowych i autostopem przywiodło go na wielką, białą północ. Nie będzie już zatruwany przez cywilizację, od której ucieka; wchodzi samotnie w krainę, by zagubić się w dziczy.

Alexander Supertramp maj 1992

Rzeczywistość jednak szybko zakłóciła ten piękny sen. McCandless miał trudności z upolowaniem jakiejś zwierzyny i w ciągu pierwszego tygodnia w głuszy w jego dzienniku pojawiały się takie hasła, jak „sła­bość”, „zawiany śniegiem”, „klęska”. Widział, ale nie zastrzelił niedź­wiedzia grizzly - 2 maja, strzelił, ale nie trafił do kaczek - 4 maja, w końcu strzelił i zjadł jakiś gatunek pardwy - 5 maja. Później nie uda­ło mu się upolować niczego aż do 9 maja, kiedy trafił małą wiewiórkę, a w dzienniku zaznaczył: „Czwarty dzień głodu”.

Wkrótce los się odmienił na lepsze. W połowie maja słońce stało już wysoko na niebie, oświetlając tajgę. Zachodziło za północnym ho­ryzontem na krócej niż cztery godziny na dobę, a o północy było tak jasno, że można było czytać. Poza północnymi stokami i cienistymi żlebami, śnieg wszędzie stopniał, odkrywając zeszłoroczne owoce dzi­kiej róży i jagody, które McCandless zbierał i zjadał w dużych ilo­ściach. Odnosił też coraz większe sukcesy w polowaniu i przez sześć następnych tygodni ucztował regularnie, zjadając wiewiórki, pardwy, gęsi, kaczki, jeżozwierze. 22 maja spadła mu koronka z jednego zęba trzonowego, ale nie zmąciło to specjalnie jego dobrego nastroju, po­nieważ następnego dnia wdrapał się na nienazwaną, wyglądającą jak garb, samotną górkę o wysokości około 900 m, wznoszącą się na pół­noc od autobusu. Mógł stamtąd obejrzeć pokryty lodem grzbiet Alaska Range i wielkie połacie niezamieszkanego lądu. Wpis do dziennika z tego dnia jest jak zwykle lakoniczny, ale bez wątpienia radosny: Wspina się na górę!

McCandless opowiadał Gallienowi, że ma zamiar cały czas wędro­wać po bezdrożach.

- Wyruszę i będę szedł cały czas na zachód - powiedział. - Może pewnego dnia dojdę nad Morze Beringa.

Po czterech dniach w autobusie, 5 maja, przystąpił do realizacji swych planów. Ze zdjęć, znalezionych w jego aparacie, wynika, że zgu­bił, albo świadomie opuścił, prawie już niewidoczny Szlak Stampede i kierował się na zachód i północ przez wzgórza nad rzeką Sushana, po­lując po drodze.

Posuwał się powoli. Żeby jeść, musiał poświęcać dużą część dnia na poszukiwanie zwierzyny. W dodatku, w miarę jak ziemia tajała, tra­sa zmieniała się w grzęzawisko, porośnięte trudną do przebycia gę­stwiną olch. Zbyt późno McCandless docenił jedną z podstawowych, choć sprzeczną z intuicją, zasad Północy: do lądowych podróży po głu­szy lepsza jest zima, nie lato. Uznawszy za błędny swój ambitny plan przejścia pieszo ponad ośmiuset kilometrów do morza, zmienił zamia­ry. Ponieważ nie dotarł na zachód dalej jak do rzeki Toklat, to znaczy przewędrował mniej niż dwadzieścia pięć kilometrów od autobusu, 19 maja zawrócił. Tydzień później był już w zdezelowanym pojeździe, chyba nie żałując decyzji. Uznał, że zlewisko Sushana River jest wy­starczająco dzikie, a autobus numer 142 z Fairbanks będzie świetną ba­zą wypadową na resztę lata.

Ironia losu polegała na tym, że teren - otaczający autobus gęsto za­lesiony skrawek lądu - w którym McCandless zamierzał „zagubić się w głuszy”, jak na Alaskę wcale nie był głuszą. Niecałe pięćdziesiąt ki­lometrów na wschód przebiega główna arteria, autostrada George Parks. Dwadzieścia pięć kilometrów na południe, tuż za skarpą Outer Range, setki turystów wkraczają codziennie do Denali Park drogą, pa­trolowaną przez Służbę Parku Narodowego. Naszemu wędrowcowi es­tecie nieznane pozostały również cztery chatki, rozrzucone w promie­niu dziesięciu kilometrów od autobusu. (Chociaż rzeczywiście w żadnej z nich nikt nie mieszkał latem 1992 roku).

Mimo więc stosunkowo niewielkiej odległości autobusu od namia­stek cywilizacji McCandless właściwie mógł się czuć odcięty od świa­ta. Spędził na odludziu prawie cztery miesiące, nie napotkawszy żywej duszy. Ostatecznie okazało się, że okolica rzeki Sushana była wystar­czająco oddalona, by to przypłacić życiem. W ostatnim tygodniu maja, po wniesieniu swoich nielicznych rzeczy do autobusu, McCandless wszystkie czynności planowane do wykonania wypisał sobie na kawał­ku kory brzozowej: Zebrać i zmagazynować lód z rzeki, żeby przechowy­wać w chłodzie mięso, zakryć plastikiem okna z wybitymi szybami, zebrać zapas drewna na opał, oczyścić piec. Pod hasłem „długoterminowe” umieścił bardziej ambitne zadania: Sporządzić mapę okolicy, skonstru­ować jakąś wannę, zebrać skóry i pióra na ubranie, zbudować most przez najbliższy potok, naprawić narzędzia, oznakować szlak polowań.

Zapiski w dzienniku po powrocie do autobusu sugerują obfitość dzi­czyzny. 28 maja - kaczka smakosza, 1 czerwca - 5 wiewiórek, 2 czerw­ca - jeżozwierz, pardwa, 4 wiewiórki, ptak, 3 czerwca - kolejny jeżozwierz, 4 wiewiórki, 2 ptaki podobne do drozda, 4 czerwca - trzeci jeżozwierz, wiewiórka. 5 czerwca ustrzelił gęś kanadyjską wielkości świątecznego indyka. Następnie, 9 czerwca, upolował największą zwie­rzynę; łoś! - zapisał w dzienniku. Uradowany, dumny myśliwy zrobił zdjęcie sobie, klęczącemu nad trofeum, ze strzelbą uniesioną triumfal­nie nad głową i wyrazem twarzy jednocześnie uszczęśliwionym i zdu­mionym; wyglądał jak bezrobotny cięć, który pojechał do Reno i nie­spodziewanie wygrał całą pulę, czyli milion.

Chociaż McCandless był na tyle realistą, żeby wiedzieć, że polo­wanie na dziką zwierzynę jest nieuniknioną częścią planu, aby żyć z tego, co da natura, jego poglądy na temat zabijania zwierząt cechowała ambiwalencja. Miał wyrzuty sumienia prawie natychmiast po zastrzeleniu łosia. Zwierzę to było stosunkowo małe, ważyło może f' trzysta kilogramów, ale oznaczało mnóstwo mięsa. Wierząc, że zmarnowanie choćby odrobiny mięsa zwierzęcia zastrzelonego na pokarm jest moralnie naganne, McCandless spędził sześć dni harując, żeby zabezpieczyć to, co upolował, nim się zepsuje. Poćwiartował duże cielsko w gęstej chmurze much i komarów, ugotował podroby na gu­lasz, a następnie pracowicie w skalistym brzegu strumienia wykopał jamę, w której chciał przez wędzenie zakonserwować kawały fiole­towego mięsa.

Myśliwi alaskańscy wiedzą, że najłatwiejszym sposobem prze­chowania dziczyzny w głuszy jest pokrojenie jej w cienkie paseczki, a następnie suszenie na powietrzu, na prowizorycznych stojakach. McCandless w swej naiwności polegał na radach myśliwych, z którymi się konsultował w Dakocie Południowej, ci radzili mu mięso wędzić, co w jego warunkach nie było łatwe. Rzeźnictwo niezwykle trudne, na­pisał w dzienniku 10 czerwca. Hordy much i komarów. Usuwa wnętrz­ności, wątrobę, nerki, jedno płuco, antrykot. Zanosi zad i nogę do stru­mienia.

11 czerwca. Usuwa serce i drugie płuco. Przednie nogi i łeb. Zanosi resztę do strumienia. Ciągnie w pobliże jamy. Próbuje wędzić.

12 czerwca. Usuwa połowę klatki piersiowej i antrykot. Może praco­wać tylko w nocy. Wędzarnie wciąż czynne.

13 czerwca. Zanosi resztkę żeberek, łopatkę i kark do jamy. Zaczyna wędzić.

14 czerwca. Pojawiły się robaki! Wędzenie nieskuteczne. Wygląda na klęskę. Teraz żałuję, że zastrzeliłem tego łosia. Jedna z największych tra­gedii mojego życia.

Był zmuszony zrezygnować z konserwowania mięsa i zostawił pa­dlinę wilkom. Chociaż karcił się srodze za zmarnowanie na próżno ży­cia, dzień później odzyskuje już perspektywiczne spojrzenie i pisze w dzienniku: Teraz nauczę się akceptować swoje błędy, choćby największe. Wkrótce po epizodzie z łosiem McCandless zaczął czytać „Walden” Thoreau. W rozdziale zatytułowanym „Prawa wyższe”, w którym Thoreau dzieli się swymi przemyśleniami na temat moralności jedzenia, McCandless zakreśla: Kiedy złowiłem, oczyściłem, usmażyłem i zjadłem ryby, okazało się, że wcale mnie tak bardzo nie nasyciły. Było to bez zna­czenia, niepotrzebne i kosztowało więcej, niż było warte.

Łoś, napisał McCandless na marginesie i dalej zaznaczył w tym sa­mym paragrafie:

Wstręt do pożywienia zwierzęcego nie jest wynikiem doświad­czenia, ale instynktem. Pod wieloma względami wydaje się pięk­niejsze żyć skromnie i odżywiać się nędznie; choć ja tego nigdy nie robiłem, potrafiłem uczynić użytek ze swej wyobraźni. Wierzę, że każdy, kto chciał zachować swoje wyższe czy poetyckie zdolności w najlepszej formie, był szczególnie podatny na powstrzymywanie się od pokarmów mięsnych i w ogóle od nadmiaru wszelkiego po­żywienia...

Trudno zapewnić i realizować tak prostą i czystą dietę, by nie zabrudzać wyobraźni, ale powinna ona być karmiona jednocześnie z ciałem, powinny zasiadać przy tym samym stole. Może da się tak uczynić.

Jedząc owoce z umiarem, nie musimy się wstydzić swego apety­tu ani zapominać o najszlachetniejszych celach. Ale jeśli dodasz do swego pożywienia dodatkową przyprawę, może cię zatruć.

Tak, napisał McCandless, a dwie strony dalej dodał: Świadomość jedzenia. Trzeba jeść w koncentracji... Święte Pożywienie.

Na ostatnich stronach książki, która służyła mu za dziennik, oświad­czył:

Jestem odrodzony. To mój świt. Prawdziwe życie właśnie się za­częło.

Świadome Życie: Zwrócenie uwagi na podstawowe sprawy, sta­łe obserwowanie najbliższego otoczenia i jego problemów, na przy­kład: Praca, zadanie, książka - wszystko, co wymaga wzmożonej koncentracji. (Okoliczności nie są nic warte. Wartość ma tylko to, jaki się ma stosunek do sytuacji. Prawdziwe znaczenie polega na osobistym stosunku do zjawiska, czyli tego, co dla ciebie ono zna­czy).

Wielka Świętość Pożywienia, Najważniejszego Ciepła.

Pozytywizm, Nieprześcigniona Radość Estetyki Życia.

Absolutna Prawda i Uczciwość.

Rzeczywistość.

Niezależność.

Ostateczność- Stałość- Konsekwencja.

W miarę jak McCandless stopniowo przestawał robić sobie wyrzu­ty z powodu zmarnowania łosia, zadowolenie, które go ogarnęło w środku maja, powracało i trwało jeszcze na początku czerwca. Wte­dy, w samym środku tej idylli, nastąpiło pierwsze z dwóch decydują­cych niepowodzeń.

Najwidoczniej zadowolony z tego, czego nauczył się w ciągu dwóch miesięcy samotności w głuszy, McCandless postanowił powrócić do cywilizacji: nadszedł czas, by tę „ostateczną i największą przygodę” doprowadzić do szczęśliwego zakończenia i wrócić do świata ludzi, w którym można łyknąć piwka, pogadać o filozofii, poczarować niezna­jomych opowieściami o swych dokonaniach. Wydaje się, że nie odczu­wał już tak palącej potrzeby zaznaczania swej odrębności, odseparowa­nia się od rodziców. Może gotów był im przebaczyć ich niedoskonałość, może nawet darować sobie własną. McCandless wydawał się gotowy do powrotu do domu. A może nie. Możemy tylko spekulować, co miał zamiar robić po wyjściu z głuszy. Nie ma jednak wątpliwości, że miał zamiar wyjść.

Na kawałku kory brzozowej zapisał, co musi zrobić, nim wyruszy z powrotem: Połatać dżinsy, Ogolić się! Zorganizować pakowanie...

Krótko po tym postawił swą minoltę na pustej puszce po ropie i zro­bił sobie zdjęcie. Jest na nim uśmiechnięty, elegancko ogolony, trzyma w ręku żółtą jednorazową maszynkę do golenia, na kolanach brudnych dżinsów widać naszyte łaty z wojskowego koca. Wygląda zdrowo, ale jest strasznie chudy. Ma zapadnięte policzki. Ścięgna na szyi wystają jak naciągnięte kable.

2 lipca McCandless skończył czytać „Szczęście rodzinne” Tołstoja, zaznaczając fragmenty, które go szczególnie poruszyły:

Miał rację, mówiąc, że jedyne pewne szczęście w życiu to życie dla innych...

Przeżyłem wiele, ale myślę, że teraz już wiem, czego trzeba do szczęścia. Ciche, spokojne życie na wsi, bycie w miarę możności użytecznym dla ludu, któremu łatwo dogodzić i który nie jest tego zwyczajny; dalej praca, która - miejmy nadzieję - będzie w jakiś sposób potrzebna; potem reszta, przyroda, książki, muzyka, miłość bliźniego - taka jest moja wizja szczęścia. A potem, na dodatek, ty jako mąż, może dzieci - czego więcej może ludzkie serce pragnąć?

Następnie, 3 lipca, założył plecak i ruszył w ponadtrzydziestokilometrową trasę do drogi. Dwa dni później, gdy był w połowie wędrów­ki, w olbrzymiej ulewie dotarł do stawów, utworzonych przez bobry, blokujących dojście do zachodniego brzegu Teklaniki. W kwietniu stawki były zamarznięte i nie stanowiły przeszkody. Teraz musiał być przerażony, gdy zobaczył na szlaku hektarowe jezioro. Żeby nie cho­dzić przez ciemną, sięgającą piersi wodę, wdrapał się na strome wzgó­rze, okrążył stawy od północy, a później zszedł z powrotem do rzeki, u ujścia wąwozu.

Kiedy przekraczał rzekę po raz pierwszy, sześćdziesiąt siedem dni wcześniej podczas kwietniowych przymrozków, był to lodowaty, ale ła­godny strumień, z wodą sięgającą kolan, przez którą po prostu przeszedł. 5 lipca Teklanika płynęła bystrym nurtem zasilona opadami deszczu i topniejącymi lodowcami z Alaska Range. Gdyby udało mu się przedostać na drugi brzeg, reszta wędrówki do szosy nie sprawiałaby trudności, musiałby jednak pokonać kanał, szeroki na jakieś trzydzie­ści metrów. Woda, zaledwie kilka stopni cieplejsza od lodu, którym nie­dawno była, miała kolor mokrego betonu. Zbyt głęboka, żeby ją przejść w bród, huczała jak pociąg towarowy. Silny prąd zwaliłby go natychmiast z nóg i poniósł dalej. McCandless słabo pływał i wyznał kilku osobom, że boi się wody. Próbując zanurzyć się w zimnym prądzie lub przeprawić się na jakiejś prowizorycznej tratwie, ryzykowałby wiele. Tuż poniżej miejsca, w którym szlak spotyka się z rzeką, Teklanika wy­bucha pieniącym się i kotłującym nurtem, nabierając prędkości w wą­skim wąwozie. Nim udałoby mu się przeprawić wpław lub przepłynąć na tratwie na drugi brzeg, wiry wciągnęłyby go i utonąłby. W swoim dzienniku napisał:

Katastrofa... Zalany. Rzeka wygląda niemożliwie. Samotny, przera­żony.

Słusznie wywnioskował, że prawdopodobnie zostałby porwany przez wodę i zginął, gdyby próbował przekroczyć Teklanikę w tym miejscu i w takich warunkach. Byłoby to samobójstwo i takiej możliwości w ogóle nie należało brać pod uwagę. Gdyby przeszedł jeszcze pół­tora czy dwa kilometry w górę rzeki, zauważyłby, że koryto rozszerza się w labirynt mniejszych kanalików. Gdyby postępował ostrożnie, me­todą prób i błędów, mógłby znaleźć miejsce, gdzie woda sięga tylko do piersi. Ponieważ prąd był silny, z pewnością zwaliłby go z nóg, ale płynąc pieskiem i podskakując na dnie, mógłby dobrnąć do przeciwległego brzegu, nim zepchnęłoby go w wąską gardziel lub zamarzłby.

Byłoby to wszystko bardzo ryzykowne, a nie uznał za konieczne po­dejmowania takiego ryzyka. Na razie dawał sobie radę. Sądził zapew­ne, że jeśli będzie cierpliwie czekał, rzeka opadnie na tyle, by mógł ją pokonać. Po rozważeniu wszystkich możliwości, podjął najrozsądniej­szą decyzję. Odwrócił się i zaczął iść na zachód, z powrotem w kierun­ku autobusu, z powrotem ku dzikości.

Rozdział 17

SZLAK STAMPEDE - 2

Przyroda była tu nieco dzika i straszna, choć piękna. Pa­trzyłem z podziwem na ziemię, po której stąpałem, żeby rozpoznać, jakie Siły ją stworzyły, jaka jest jej forma i ma­teriał. Była to Ziemia, o jakiej się słuchało w opowie­ściach, stworzona z Chaosu i Nocy. Nie ogród ludzki, ale nietknięty ludzką ręką ziemski glob. Nie trawnik ani pa­stwisko, ani łąka, ani las, ani ziemia uprawna, ani ugór. Była to świeża i naturalna powierzchnia planety Ziemia takiej, jaka została stworzona na zawsze, jaką Natura przeznaczyła do użytku człowieka, on zaś nie miał z tym stworzeniem nic wspólnego. Była to Materia - rozległa, fantastyczna, nie Matka-Ziemia, jaką znamy, po której się stąpa lub w której jest się grzebanym, nie; stawała się zbyt bliska, by złożyć w niej swe kości, ta siedziba Konieczności i Losu. Czuło się obecność Siły, niełaskawej dla człowie­ka. Było to miejsce pogaństwa i przesądnych rytuałów, w którym zamieszkać mogli ludzie bliżsi skalom i dzikim zwierzętom niż my. Cóż znaczy wizyta w muzeum i obej­rzenie niezliczonych rzeczy, w porównaniu z kontemplowa­niem gwiazd i materii w ich naturalnym otoczeniu! Staję w zachwycie nad własnym ciałem, materią, z którą jestem tak związany, a jakoś obcą. Nie obawiam się zjaw, du­chów, do których sam należę - to moje ciało mogłoby się bać, ale obawiam się ciał, drżę na myśl o spotkaniu z nimi. Kim jest ten tytan, który mną owładnął? Tajemnice! Po­myślcie o życiu w przyrodzie, o codziennym kontakcie z materią - skały, drzewa, wiatr na policzkach! Twardy grunt! Prawdziwy świat! Zdrowy rozsądek! Kontakt! Kon­takt! Kim jesteśmy? Gdzie jesteśmy?

Henry David Thoreau,

„Ktaadn”

Rok i tydzień po tym, jak Chris McCandless postanowił nie prze­prawiać się przez Teklanikę, staję na przeciwległym brzegu -wschodnim, od strony autostrady - i patrzę w kipiel rzeki. Mam za­miar przejść. Chcę odwiedzić autobus. Chcę zobaczyć, gdzie umarł McCandless, aby lepiej zrozumieć dlaczego.

Gorące, parne popołudnie; rzeka przepełniona jest pozostałościa­mi z topniejącego śniegu, wciąż pokrywającego lodowce w wyższych partiach Alaska Range. Dzisiaj woda jest chyba niższa niż na zdjęciach McCandlessa sprzed dwunastu miesięcy, ale i tak przeprawa przez tę wzburzoną wodę w tym miejscu wydaje się nie do pomyślenia - woda zbyt głęboka, zbyt zimna, zbyt szybka. Gdy patrzę na Teklanikę, sły­szę, jak kamienie wielkości bili od kręgli toczą się po dnie, pędzone sil­nym prądem. Zwaliłby mnie z nóg po kilku metrach od brzegu i we­pchnął niżej w przewężenie, w którym rzeka zmienia się w kłębowisko wirów, ciągnące się bez przerwy kilka kilometrów.

W przeciwieństwie do McCandlessa mam w plecaku mapę topogra­ficzną. Są na niej wszystkie szczegóły, na przykład ten, że 800 metrów w dół rzeki, przy gardzieli kanionu, znajduje się stacja pomiarowa zbu­dowana przez Amerykańskie Towarzystwo Geologiczne. Również w przeciwieństwie do McCandlessa mam trzech towarzyszy: dwóch Alaskańczyków - Romana Dialo i Dana Soliego - i przyjaciela Romana z Kalifornii, Andrew Liske'a. Stacja pomiarowa jest niewidoczna z miej­sca, gdzie Szlak Stampede schodzi do rzeki, ale po dwudziestu minu­tach przedzierania się między jodłami i skarłowaciałymi brzozami Ro­man krzyczy:

- Mam ją! Tam! Dziewięćdziesiąt metrów dalej.

Dochodzimy i widzimy stalową linę, grubości 2,5 cm, spinającą oba brzegi, od 4,5-metrowej wieży po naszej stronie rzeki do odkrywki na przeciwległym brzegu, 120 metrów dalej. Linę przeciągnięto w 1970 roku, żeby mierzyć sezonowe wahania Teklaniki. Hydrolodzy wędro­wali z jednej na drugą stronę rzeki za pomocą aluminiowego kosza, mo­cowanego do krążków linowych. Zrzucali z kosza linę, obciążoną oło­wiem, aby zmierzyć głębokość rzeki. Stacja przestała działać dziewięć lat temu z powodu braku funduszy, a kosz miał być przyczepiony łańcu­chem do wieży po naszej stronie rzeki. Kiedy jednak wspięliśmy się na szczyt wieży, kosza nie było. Spojrzałem przez wzburzoną wodę i zobaczyłem go na drugim brzegu, po stronie autobusu.

Okazało się, że kilku miejscowych myśliwych odcięło łańcuch i przeciągnęło kosz na tę stronę, aby trudniej było obcym dotrzeć na ich tereny łowieckie. Kiedy McCandless próbował wydostać się stąd rok temu, kosz znajdował się tam, gdzie obecnie, po jego stronie ka­nionu. Gdyby o tym wiedział, przekroczenie Teklaniki byłoby dziecin­nie proste. Nie mógł się jednak domyślić, że ratunek był tak blisko, po­nieważ nie miał mapy topograficznej.

Andy Horowitz, jeden z kolegów McCandlessa z drużyny przeła­jowej żartował, że „Chris urodził się w nieodpowiedniej epoce. Pra­gnął więcej swobody i przygód, niż można znaleźć we współczesnym świecie”. Przyjeżdżając na Alaskę, marzył, że będzie wędrował po nieopisanej jeszcze krainie, że znajdzie białe plamy na mapie. Ale w 1992 roku nie było już na mapach białych plam, ani na Alasce, ani nigdzie indziej. Chris, ze swą niecodzienną logiką, znalazł eleganckie rozwiązanie: po prostu pozbył się mapy, rozumując, że wstępuje na terra incognita. Ponieważ nie miał mapy, kolejka linowa przez rzekę też pozostała incognita. Badając bystry nurt Teklaniki, McCandless doszedł do fałszywego wniosku, że nie da się przedostać na wschod­ni brzeg. Sądząc, że ma odciętą drogę powrotu, udał się znów do au­tobusu, co wydawało się logiczne z jego nieznajomością topografii. Dlaczego jednak pozostał w autobusie, żeby umrzeć z głodu? Dlacze­go, gdy nadszedł sierpień, nie spróbował jeszcze raz przekroczyć Te­klaniki, kiedy woda już znacznie opadła i można było bezpiecznie ją sforsować?

Zaniepokojony tymi pytaniami, pocieszałem się, że rdzewiejący ka­dłub autobusu nr 142 dostarczy mi jakichś wskazówek. Aby dotrzeć do autobusu, ja również muszę przedostać się na drugą stronę, a alumi­niowy wagonik jest wciąż przyczepiony na przeciwległym brzegu. Stojąc na wieży, do której przymocowano linę, przyczepiam się do niej karabinkiem i zaczynam mozolną wędrówkę na drugą stronę, przekła­dając ręce „trawersem tyrolskim”, jak nazywają to wspinacze. Sposób okazuje się o wiele bardziej wyczerpujący, niż sobie wyobrażałem. W końcu po dwudziestu minutach, kompletnie wykończony, znajduję się na malej platformie po drugiej stronie. Nie mogę unieść rąk. Wresz­cie łapię oddech, wskakuję do aluminiowego pudła o wymiarach 60 na 120 cm, odczepiam łańcuch i wracam na wschodni brzeg, żeby zabrać swoich towarzyszy.

Na środku rzeki lina się opuszcza, więc wagonik przyśpiesza siłą własnego ciężaru, tocząc się coraz szybciej i szybciej do niższego punk­tu. Fantastyczna jazda. Przemykając nad wirami z prędkością trzydzie­stu czy czterdziestu kilometrów na godzinę, czuję, że instynktownie chcę krzyknąć ze strachu, ale uświadamiam sobie, że nic mi nie grozi, i odzyskuję równowagę. Gdy znajdujemy się już we czwórkę po za­chodniej stronie kanionu, po pól godzinie przedzierania się przez gę­stwinę wchodzimy z powrotem na Szlak Stampede. Piętnaście kilome­trów, które dotychczas pokonaliśmy, było łagodnych i stosunkowo łatwych do przejścia. Następnych kilkanaście, jakie mamy przed sobą, ma zupełnie inny charakter.

Ponieważ wiosną i latem niewiele osób przekracza Teklanikę, więk­sza część trasy jest niewyraźna i zarośnięta. Tuż za rzeką szlak skręca na południowy zachód, korytem bystrego strumienia. A ponieważ bobry zbudowały skomplikowaną sieć tam w poprzek nurtu, trasa wiedzie przez ponad hektar stojącej wody. Stawy bobrów nie są nigdy zbyt głębo­kie, sięgają zaledwie do piersi, ale woda jest zimna, a w miarę jak posu­wamy się do przodu, stopy grzęzną w cuchnącym szlamie. Trasa prowa­dzi przez wzgórze za najwyżej położonym stawem, następnie znów kamienistym korytem, po czym wraca w roślinny gąszcz. Nie stwarza specjalnych trudności, ale ponadczterometrowe olszyny otaczające nas ze wszystkich stron sprawiają ponure, deprymujące wrażenie. Z wilgot­nego gorąca wyłaniają się chmary komarów. Co parę minut do ich inten­sywnego bzyczenia dołącza się huk odległego grzmotu, rozlegającego się z burzowych chmur nad tajgą. Łydki mam pokrwawione ostrymi ga­łęziami. Co jakiś czas napotykamy niedźwiedzie odchody, a w pewnej chwili - świeże ślady grizzly. Każdy z nich ma wielkość podwójnego roz­miaru buta nr 9 i trochę mnie to niepokoi. Żaden z nas nie ma broni.

- Hej, grizzly - rzucam w przestrzeń, mając nadzieję, że nie doj­dzie do spotkania. - Hej, misiu, my tylko przechodzimy! Nie denerwuj się!

W ciągu ostatnich dwudziestu lat byłem na Alasce chyba ze dwa­dzieścia razy, jako wspinacz, cieśla, poławiacz łososia, dziennikarz, że­by się trochę pokręcić i powygłupiać. Podczas tych licznych wędrówek dużo czasu spędziłem sam i zwykle bardzo to sobie chwaliłem. Wypra­wę do autobusu też planowałem odbyć samotnie i kiedy mój przyjaciel Roman wprosił się na nią z dwoma kolegami, byłem zły. Teraz jednak jestem im wdzięczny za towarzystwo. Coś niepokoi w tym gotyckim, zarośniętym krajobrazie. Czuje się, że teren jest bardziej zdradliwy niż inne, odleglejsze zakątki tego stanu, jakie znam - pokryte tundrą sto­ki Brooks Range, Archipelag Alexander czy zamarznięty, owiany wia­trem masyw Denali. Cieszę się jak diabli, że nie jestem tu sam.

O dziewiątej wieczorem docieramy do zakrętu, za którym na małej polance stoi autobus. Różowe gałęzie obrastają kola powyżej osi. Auto­bus nr 142 z Fairbanks parkuje obok zagajnika osiki, jakieś dziesięć metrów od zbocza łagodnego wzgórza, z widokiem na Sushana River i jej mniejszy dopływ. Bardzo malownicze, jasne miejsce i trudno się dziwić, że McCandless postanowił założyć tu bazę.

Zatrzymujemy się w pewnej odległości od autobusu i patrzymy nań w milczeniu. Widzimy starą, odpryskującą farbę. Brakuje kilku szyb w oknach. Wokół pojazdu walają się setki małych kosteczek, pozosta­łość po posiłkach McCandlessa. Na środku tego pobojowiska leży jeden większy szkielet: łosia, którego zastrzelił, a później nad nim rozpaczał.

Kiedy rozmawiałem z Gordonem Samelem i Kenem Thompsonem wkrótce po tym, jak odkryli ciało McCandlessa, obaj byli absolutnie zgodni, że szkielet był pozostałością karibu, i śmiali się z ignorancji żółtodzioba, który mógł pomylić te zwierzęta.

- Wilki trochę porozrzucały kości - powiedział mi Thompson - ale to na pewno był karibu. Ten chłopak w ogóle nie miał pojęcia.

- Oczywiście, że karibu - poparł go Samel. - Kiedy przeczytałem w gazecie, że zabił, jak uważał, łosia, wiedziałem od razu, że to żaden Alaskańczyk. Jest wielka różnica między łosiem a karibu. Trzeba być kompletnym idiotą, żeby tego nie zauważyć.

Wierząc Samelowi i Thompsonowi, doświadczonym myśliwym z Alaski, którzy upolowali niejednego łosia i karibu, opisałem tę po­myłkę w artykule dla „Outside”, potwierdzając opinię niezliczonej rze­szy czytelników, że McCandless był fatalnie przygotowany i nie miał prawa wybierać się w jakąkolwiek dzicz, a co dopiero na takich rubie­żach. McCandless umarł nie tylko przez własną głupotę, ale - jak napi­sał jeden z korespondentów na Alasce - zakres i styl tej wymyślonej przez niego przygody był tak skromniutki, że aż śmieszny: przemieszki­wanie w starym autobusie parę kilometrów od Healy, jedzenie ptaszków i wiewiórek, pomylenie łosia z karibu... Jednym słowem, facet był niekom­petentny.

Wśród autorów listów potępiających McCandlessa większość uwa­żała, że pomylenie łosia z karibu było dowodem na to, że nie miał po­jęcia o trwaniu w dziczy. Nie wiedzieli jednak, że wbrew temu, co na­pisałem w „Outside”, zwierzę, które McCandless zastrzelił, było jednak łosiem, co potwierdziły późniejsze badania i zdjęcia, które zro­bił Chris. Popełnił kilka błędów na Szlaku Stampede, ale nie należało do nich pomylenie łosia z reniferem.

Ominąwszy kości, zbliżam się do autobusu i wchodzę przez zapa­sowe wejście z tyłu. Wprost na zniszczony materac, na którym skoń­czył życie McCandless. Z jakiegoś powodu zaskakuje mnie widok jego rozłożonych rzeczy: zielona, plastikowa menażka, mała buteleczka ta­bletek do odkażania wody, pojemniczek po zużytym sztyfcie na skale­czenia, ocieplane spodnie lotnicze, jakie kupuje się w sklepach z używanym sprzętem wojskowym, tani egzemplarz bestsellera „O Jerusa­lem!”, wełniane rękawice, buteleczka płynu Muskol przeciw owadom, pudełko zapałek i brązowe buty robocze z wyblakłym napisem Gallien na mankietach. Mimo kilku wybitych okien powietrze wewnątrz jest ciężkie i stęchłe.

- Tfu, śmierdzi zdechłymi ptakami - zauważa Roman.

Po chwili znajduję źródło tego odoru: plastikową torbę pełną pie­rza, puchu i rozerwanych ptasich skrzydeł. Być może McCandless przechowywał je, żeby ocieplić sobie ubranie lub zrobić poduszkę. Bli­żej frontu autobusu, na prowizorycznym stoliku z dykty, obok lampy naftowej, ustawione są garnki i naczynia McCandlessa. Długi, skórza­ny pokrowiec z fachowo wyrytym inicjałem R.F., który Ronald Franz dał Chrisowi do maczety w Salton City. Niebieska szczotka do zębów leży obok zużytej do połowy pasty Colgate, przy niej nitki do czysz­czenia zębów i złota koronka na trzonowy ząb, która mu spadła trzy ty­godnie po przyjeździe. Trochę dalej leży czaszka wielkości arbuza, z której wystają wielkie kły. To czaszka niedźwiedzia grizzly, którego zastrzelił któryś z poprzedników McCandlessa. Wokół dziury po kuli Chris wypisał starannie: Witaj upiorze niedźwiedzia, bestii, która siedzi w nas wszystkich. Alexander Supertramp. Maj 1992.

Widzę, że blaszane ścianki autobusu pokryte są napisami, wyko­nanymi przez licznych wędrowców, jacy odwiedzali autobus w po­przednich latach. Roman pokazuje mi ślad, który pozostawił w autobu­sie cztery lata temu, w drodze na Alaska Range: Zjadacze makaronu w drodze do jeziora Clark 8/89. Większość ludzi tak jak Roman uwiecz­niła zaledwie nazwisko i datę. Najdłuższy napis to jeden z kilku pozo­stawionych przez McCandlessa, proklamacja radości, rozpoczynająca się ukłonem w kierunku ulubionej piosenki Rogera Millera: Dwa lata chodzi po ziemi, bez telefonu, bez basenu, bez zwierzaków, bez papiero­sów, totalna wolność. Ekstremista, wędrowiec esteta, którego domem jest droga.

Tuż pod napisem znajduje się piecyk, zrobiony z zardzewiałej becz­ki po oleju. W jego otwarte drzwiczki wepchnięto trzyipółmetrowy pień świerku, na którym wiszą dwie pary podartych lewisów, jak gdy­by miały się tu suszyć. Jedna para, 30 na 32, posklejana jest srebrną taśmą izolacyjną, druga - naprawiona staranniej, połatana na kolanach i na siedzeniu skrawkami starej narzuty na łóżko. Ta druga ozdobiona jest paskiem z koca. Sądzę, że McCandless zmuszony był zrobić pa­sek, kiedy schudł tak, że spodnie mu spadały.

Siedząc na metalowej pryczy naprzeciw piecyka, napotykam wzro­kiem dalsze ślady obecności McCandlessa. Tu obcinacz do paznokci, tam zielony, nylonowy namiot, osłaniający okno bez szyby. Obok piecy­ka ustawione starannie jego buty turystyczne, jakby miał zaraz wró­cić, włożyć je, zawiązać i ruszyć w drogę. Czuję się niezręcznie, jak in­truz, który wślizgnął się do sypialni podczas chwilowej nieobecności gospodarza. Robi mi się trochę słabo i prędko wychodzę, zaczerpnąć świeżego powietrza.

Godzinę później, o zmroku, rozpalamy ognisko. Deszcz, który już przestał padać, oczyścił atmosferę z mgiełki i widać bardzo wyraźnie nawet odległe wzgórza. Na północnym zachodzie na horyzoncie, pod chmurami, widać płonące niebo. Roman wyjmuje steki z łosia, którego ustrzelił we wrześniu na Alaska Range, i układa je na poczerniałym grillu, którego używał McCandless do przyrządzania swojej dziczyzny. Tłuszcz skapuje i skwierczy na węglach. Jedząc rękami chrupiące mię­so, trzepiemy komary i rozmawiamy o tej dziwnej postaci, której ża­den z nas nie znał, próbując zrozumieć, co nim powodowało i dlaczego niektórzy ludzie tak nim pogardzali za to, że tutaj umarł. Według nich, McCandless przyjechał tu z niewystarczającą ilością zapasów, bra­kowało mu koniecznego wyposażenia, jak strzelby dużego kalibru, ma­py, kompasu i siekiery. Uznano to za dowód nie tylko głupoty, ale i grzech arogancji. Niektórzy krytycy znajdowali nawet paralele między McCandlessem a najsłynniejszą postacią Arktyki, sir Johnem Franklinem, dziewiętnastowiecznym oficerem marynarki brytyjskiej, które­go pewność siebie i pycha doprowadziły do śmierci 140 osób oraz jego własnej.

W roku 1819 admiralicja wyznaczyła Franklina do prowadzenia eks­pedycji w dzikie obszary północno-zachodniej Kanady. W dwa lata po opuszczeniu Anglii zima zaskoczyła tę małą grupkę osób, gdy przepra­wiały się przez rozległą i pustą tundrę. Żywność się skończyła. Zwie­rzyny było mało, więc Franklin i jego ludzie musieli zeskrobywać po­rosty z pni, przeszukiwać kryjówki saren, wysysać kości zwierząt, skórę z własnych butów, a w końcu dwaj ludzie zostali zabici i zjedze­ni. Na podejrzanym o morderstwo wykonano egzekucję, a osiem osób zmarło z wycieńczenia. Sam Franklin był bliski śmierci, gdy uratowa­ła ich banda Metysów.

Ten wytworny dżentelmen wiktoriański był podobno człowiekiem o dziecięcych ideałach, nieprzystosowanym do życia w prymitywnych warunkach; absolutnie nieprzygotowanym do prowadzenia takiej ekspedycji. Po powrocie do Anglii nazywano go Człowiekiem, Który Zjadł Swoje Buty, ale raczej z podziwem niż z kpiną. Wysławiano go jako bohatera narodowego, awansowano w admiralicji na kapitana, so­wicie opłacono jego spisane wspomnienia, a w końcu w 1825 roku powierzono dowodzenie kolejną ekspedycją. Wyprawa przebiegła bez większych problemów, ale w 1845 roku, w nadziei znalezienia naresz­cie słynnego przejścia północno-zachodniego, Franklin popełnił błąd i wyjechał na Arktykę po raz trzeci. Więcej nie słyszano ani o nim, ani o żadnym z jego 128 podkomendnych. Wysłano na ich poszukiwa­nie czterdzieści kilka ekspedycji, które ustaliły, że wszyscy zginęli z głodu i wyczerpania.

Gdy znaleziono martwego McCandlessa, porównywano go z Franklinem nie tylko dlatego, że obaj umarli z głodu, ale o obu mówiono, że brakowało im skromności i szacunku dla ziemi. Sto lat po śmierci Franklina słynny podróżnik Vilhjalmur Stefansson przypominał, że An­glik nie zadał sobie nigdy trudu, aby nauczyć się sposobów przetrwa­nia praktykowanych przez Indian i Eskimosów „od pokoleń, poczyna­jących od wychowywania małych dzieci do opieki nad starszymi” w surowym klimacie, który zabił Franklina. (Stefansson jakoś zapo­mniał napisać o tym, że wielu Indian i Eskimosów również umarło z głodu).

Franklin traktował przyrodę jak antagonistę, którego trzeba podbić silą, dobrym zachowaniem, wiktoriańską dyscypliną. Zamiast żyć w harmonii z naturą i polegać na ziemi jako źródle utrzymania, jak to robią tubylcy, chciał się izolować od północnej przyrody za pomocą nie­odpowiedniego sprzętu wojskowego i tradycji.

Arogancja McCandlessa miała inne źródła. Poszedł on zbyt daleko w przeciwnym kierunku. Próbował żyć wyłącznie płodami przyrody, i to nie zadając sobie trudu, żeby przedtem opanować niezbędne umie­jętności. Nie znaczy to jednak, że należy oskarżać McCandlessa o złe przygotowanie. To prawda, że był zielony i przeliczył się z siłami, ale dostatecznie wyszkolony, żeby przetrwać szesnaście tygodni, polega­jąc tylko na własnych umiejętnościach i pięciu kilogramach ryżu. Wkra­czając w głuszę, był świadom tego, że może sobie pozwolić tylko na minimalny margines błędu, bo miał zbyt wiele do stracenia.

Nie ma nic niezwykłego w tym, że młody człowiek fascynuje się czymś, co starsi uważają za ryzykowne. Nie jest wyłączną specyfiką naszych czasów, że niebezpieczeństwo ma pewien urok. W dużej mie­rze dlatego właśnie nastolatki jeżdżą z nadmierną prędkością, za dużo piją i zażywają narkotyki, dlatego zawsze łatwo znaleźć młodych ochot­ników na wojnę. Można się tylko spierać, czy jest to zachowanie naby­te czy zakodowane w naszych genach. McCandless po prostu przeja­wiał skłonności do ryzykanctwa w stopniu ponadnormalnym. Odczuwał potrzebę sprawdzania się w sytuacjach, jak to nazywał, „znaczących”. Posiadał wielkie, ktoś mógłby powiedzieć, przesadne, ambicje. Zgodnie z charakteryzującym go moralnym absolutyzmem, wyzwanie, w któ­rym ma się gwarancję pozytywnego rezultatu, nie jest w ogóle wyzwa­niem.

Oczywiście, ryzykowne działania nie są wyłączną domeną młodych. Pamiętamy Johna Muira głównie jako rzeczowego konserwatystę, pre­zesa i założyciela Sierra Club, ale był on również odważnym poszuki­waczem przygód, zdobywcą szczytów, lodowców i wodospadów; w je­go najlepszym eseju znajduje się opis upadku, który w 1872 roku przy zdobywaniu szczytu Ritter o mało nie doprowadził do tragicznej śmier­ci. Innym razem Muir opisuje gwałtowną wichurę w Sierra, jaką z wy­boru przeżył na jednym z najwyższych konarów trzydziestometrowej jodły:

Nigdy jeszcze nie doświadczyłem tak radosnego poczucia ruchu. Wiotkie czubki drzew miotały się i gięły w tył i w przód w szaleń­czym tempie, dookoła i dookoła, zaznaczając niewyobrażalne kom­binacje poziomych i pionowych krzywych, a ja przywarłem do pnia, całą siłą mięśni, jak ptak na trzcinie.

Miał wtedy trzydzieści sześć lat. Można sądzić, że nie uznałby McCandlessa za jakiegoś strasznego dziwaka.

Nawet stateczny, zrównoważony Thoreau, który oświadczył, że wy­starczyły mu liczne podróże po okolicy miasta Concord w Massachussets, odczuł potrzebę odwiedzenia groźniejszych, dzikich okolic dzie­więtnastowiecznego Maine i wspięcia się na szczyt Katahndin. Wejście na „dzikie i straszne, choć piękne” zbocza przeraziło go, ale jedno­cześnie wzbudziło w nim olbrzymi podziw. Niepokój, który odczuł na granitowych szczytach Katahndin, zaowocował najlepszymi utworami Thoreau i znacznie wzbogacił jego sposób myślenia o ziemi w suro­wym, niecywilizowanym stanie.

W przeciwieństwie do Muira i Thoreau, McCandless wszedł w dzi­kie ostępy nie po to, by kontemplować przyrodę czy świat, ale raczej odkryć wnętrze swojej duszy. Wkrótce jednak doświadczył tego, co Muir i Thoreau już wiedzieli: dłuższy pobyt w głuszy nieuchronnie kie­ruje naszą uwagę na zewnątrz w tym samym stopniu, co do wnętrza.

Nie można żyć płodami ziemi, nie rozwijając zrozumienia i związków uczuciowych z tą ziemią i wszystkim, co z nią się łączy.

Zapiski w dzienniku McCandlessa zawierają niewiele uogólnień na temat dzikiej przyrody czy w ogóle śladów jakichś przemyśleń. Prawie nie ma opisów scenerii. Jak to podsumował przyjaciel Romana, Andrew Liske, czytając fotokopię dziennika, „te notatki są prawie wyłącznie o tym, co jadł. Pisał właściwie tylko o jedzeniu”.

Andrew nie przesadza: dziennik jest spisem znalezionych roślin i zabitej dziczyzny. Byłoby jednak błędem sądzić, że McCandless nie zauważał piękna otaczającej go przyrody. Jak to ujął ekolog Paul Shepard:

Beduini - nomadzi - nie roztkliwiają się nad scenerią, nie ma­lują krajobrazów ani nie spisują nieużytecznej historii natural­nej... Ich życie jest tak splecione z naturą, że nie ma w nim miejsca na abstrakcje, estetykę, filozofię przyrody, które są oddzielone od reszty życia... Przyroda i ich wzajemne związki są sprawą śmiertel­nie poważną, kojarzą się z konwencją, tajemnicą, niebezpieczeń­stwem. Rozrywka nie jest związana z ingerowaniem w procesy przyrody. W ich życiu jest stalą świadomość różnorakości terenu, nieprzewidywalności pogody, tego wąskiego marginesu, któremu nieraz zawdzięczają swą egzystencję.

Mniej więcej to samo można by powiedzieć o McCandlessie w cią­gu tych miesięcy, jakie spędził nad Sushana River. Łatwo byłoby przed­stawić go stereotypowo, jako nadwrażliwego chłopaka, który się na­czytał książek i nie miał ani krztyny zdrowego rozsądku. Ale ten stereotyp niezbyt do niego pasuje. McCandless nie był żadnym nie­udolnym marudą ani próżniakiem, ani zagubioną ofiarą, targaną niepo­kojami egzystencjalnymi. Wręcz przeciwnie, jego życie miało sens i cel. Tyle, że ten cel leżał poza wygodną drogą, Alex nie wierzył w rze­czy, które przychodziły łatwo. Wymagał od siebie bardzo wiele, jak się okazało więcej, niż mógł z siebie dać.

Starając się wyjaśnić nietypowe zachowania Chrisa, niektórzy lu­dzie przypominali, że, podobnie jak John Waterman, był niewysoki; mógł mieć „kompleks niskiego mężczyzny” i musieć dowodzić swej męskości niezwykłymi popisami sprawności fizycznej. Inni uważali, że u podstaw tej nieszczęsnej odysei leżał nierozwiązany konflikt Edy­pa. Aczkolwiek może być jakieś ziarno prawdy w obu tych przypusz­czeniach, taka pośmiertna psychoanaliza jest bardzo wątpliwym i trywializującym posunięciem. Nie wiadomo, czy dochodzimy do prawdy,

redukując nieznane duchowe pragnienia Chrisa McCandlessa do za­burzeń psychicznych.

Roman, Andrew i ja patrzymy w żar i do późna w noc rozmawiamy o McCandlessie. Roman, który ma trzydzieści dwa lata, jest bardzo do­ciekliwy i szczery, zrobił doktorat z biologii w Stanford i zdradza nie­zmienną nieufność do konwencjonalnej mądrości. Spędził wczesną młodość w tych samych dzielnicach Waszyngtonu co McCandless i też odbierał je jako tłamszące. Po raz pierwszy przyjechał na Alaskę w wie­ku lat dziewiętnastu, aby odwiedzić trzech wujków, którzy pracowali w kopalniach węgla w Usibelli, i natychmiast pokochał wszystko, co wiązało się z Północą. W ciągu następnych lat wielokrotnie powracał do czterdziestego dziewiątego stanu. Po ukończeniu liceum w roku 1977 jako najlepszy w klasie w wieku szesnastu lat przeprowadził się do Fairbanks i Alaska została jego domem.

Teraz Roman wykłada na Alaska Pacific University w Anchorage i znany jest w całym stanie ze swych niezwykłych eskapad. Między in­nymi przebył Brooks Range o długości 1600 km pieszo i na kajaku, przejechał na nartach w strasznie mroźną zimę 280 km przez Arktyczny Rezerwat Narodowy, przeszedł 800 km grzbietem Alaska Range i zaliczył około trzydziestu pierwszych wejść na różne północne szczy­ty. I Roman nie widzi wielkiej różnicy między własnymi uznanymi do­konaniami a przygodą McCandlessa; z tą różnicą, że McCandless miał nieszczęście umrzeć.

Podnoszę temat arogancji McCandlessa i jego głupich błędów, zwłaszcza dwóch lub trzech, które zaważyły na jego życiu.

- Jasne, spieprzył - odpowiada Roman - ale podziwiam to, co usiło­wał zrobić. Życie wyłącznie tym, co przyniesie ziemia, miesiąc po miesią­cu, jest niezwykle trudne. Nigdy tego nie próbowałem i założę się, że nie robił tego nikt z krytykujących go, a w każdym razie nie tak długo. Żyć w dzikich ostępach i żyć tylko tym, co się upoluje lub uzbiera... Lu­dzie nie mają pojęcia, jakie to trudne. A jemu prawie się udało. Właści­wie identyfikuję się z tym facetem. - Roman grzebie kijem w ognisku. -Wstyd się przyznać, ale parę lat temu zdarzyło mi się coś podobnego. Kiedy zacząłem przyjeżdżać na Alaskę, byłem tak samo zielony jak McCandless i tak samo szalony. Przypuszczam, że jest sporo Alaskańczyków bardzo do niego podobnych, łącznie z jego krytykami. Może wła­śnie dlatego są tacy okrutni. Może za bardzo przypomina im, jacy byli.

Uwagi Romana podkreślają, jak trudno jest zrozumieć nam, zaję­tym problemami dorosłego życia, marzenia i pasje, które nami powodowały w młodości. Rozmyślał o tym ojciec Everetta Ruessa, kiedy jego dwudziestoletni syn zaginął na pustyni:

- Starsi nie zdają sobie sprawy z porywów duszy młodego człowie­ka. My wszyscy nie bardzo rozumieliśmy Everetta.

Roman, Andrew i ja siedzimy jeszcze po północy, starając się pojąć tajemnicę życia i śmierci McCandlessa, ale jej istota pozostaje nieja­sna. Stopniowo rozmowa zamiera. Kiedy odchodzę od ogniska, żeby znaleźć miejsce na rozłożenie śpiwora, pierwsze delikatne odblaski świtu rozjaśniają północno-wschodni skraj nieba. Chociaż komary są bardzo natarczywe i autobus byłby jakimś schronieniem przed nimi, postanawiam nie kłaść się w nr. 142 Fairbanks. Jak zauważam, zapada­jąc w sen, inni też tego nie robią.

Rozdział 18

SZLAK STAMPEDE - 3

Trudno jest współczesnemu człowiekowi wyobrazić sobie, jak można życz efektów polowania. Los myśliwego jest trud­ną, wydawałoby się, ciągłą, wędrówką... Nieustannym zmartwieniem, że następne zasadzenie się będzie nies­kuteczne, że pułapka zawiedzie albo że stado w tym sezonie się nie pojawi. Niesie z sobą ciągłe zagrożenie śmiercią gło­dową.

John M. Campbell, „Głodne lato”

A cóż to jest historia? To wytyczenie trwających przez wieki prac, poświęconych rozwiązaniu zagadki śmierci i pokona­niu jej w przyszłości. Po to odkrywa się matematyczne nie­skończoności i fale elektromagnetyczne, po to pisze się symfo­nie. Nie sposób iść naprzód w tym kierunku bez wzlotu duszy. Odkryciom tym niezbędne są podniety duchowe. Przesłanki do tego zawiera Ewangelia. Oto one: po pierwsze, miłość bliź­niego, ten najwyższy rodzaj żywej energii, przepełniającej ser­ce człowieka i domagającej się ujęcia i rozprzestrzeniania, następne zaś to główne części składowe współczesnego czło­wieka, bez których jest on nie do pomyślenia, a mianowicie idea wolności osobistej i idea życia jako ofiary.

Borys Pasternak, „Doktor Żywago”

Fragment zaznaczony w jednej z książek znalezionych przy

szczątkach Christophera McCandlessa, z jego podkreśleniami

8 lipca, gdy próba opuszczenia dzikich ostępów nie powiodła się z po­wodu wysokiego stanu wód Teklaniki, McCandless powrócił do au­tobusu. Trudno się domyślić, co mu wówczas chodziło po głowie, bo w dzienniku nie ma niczego na ten temat. Możliwe, że nie przejął się nadmiernie odcięciem drogi powrotu, zresztą wtedy jeszcze nie miał się czym martwić. Była pełnia lata, ziemia rodziła życie roślinne i zwie­rzęce i miał co jeść. Sądził zapewne, że jeśli przetrwa do sierpnia, wo­dy Teklaniki opadną na tyle, że da się przez nią przejść.

Rozgościwszy się na nowo w skorodowanej powłoce Fairbanks nr 142, powrócił do polowania i zbieractwa. Czytał „Śmierć Iwana Ilicza” Tołstoja i „Terminal Man” Michaela Crichtona. W dzienniku zapi­sał, że lało równy tydzień. Dzikiej zwierzyny było pod dostatkiem: w ciągu ostatnich trzech tygodni lipca zastrzelił trzydzieści pięć wie­wiórek, cztery głuszce, pięć sójek i dzięciołów, dwie żaby, a posiłku do­pełniały dzikie ziemniaki, dziki rabarbar, różnego rodzaju jagody i duże ilości grzybów. Mimo pozornej różnorodności mięso, które udało mu się zdobyć, było bardzo chude i spożywał znacznie mniej kalorii, niż spalał. Po przeżyciu przez trzy miesiące na niezwykle skromnej diecie McCandless doszedł do potężnego deficytu kalorycznego. Balansował w bardzo niebezpiecznym miejscu. I wtedy, pod koniec lipca, popełnił błąd, który fatalnie pogorszył jego sytuację.

Właśnie skończył czytać „Doktora Żywago”, napisał kilka notatek na marginesach i podkreślił kilka fragmentów:

Lara szła wzdłuż nasypu dróżką wydeptaną przez pątników i wędrowców i skręcała na łąkową ścieżynę, prowadzącą do lasu. Tu zatrzymywała się i z zamkniętymi oczami chłonęła wonne po­wietrze rozpościerających się wokół rozległych przestrzeni. Było jej ono bliższe niż ojciec i matka, milsze niż ukochany i mądrzejsze niż książka. Na mgnienie znów ukazywał się Larze sens istnienia. Jest tutaj - myślała - po to, by pojąć szaleńcze piękno ziemi i wszystko nazwać po imieniu, a jeżeli będzie to ponad jej siły, by z miłości do życia urodzić swych następców, którzy uczynią to za nią. Przyroda/Czystość

wydrukował starannie na górze strony.

Och, jak chciałoby się czasem uciec od tej bezsensownej nudy ludzkiego gadulstwa, od tych wszystkich górnolotnych wyrażeń, schronić się wśród przyrody, takiej cichej, albo pogrążyć się w cięż­kiej pracy, głębokim śnie, prawdziwej muzyce lub w ludzkim poro­zumieniu dusz, nie wymagającym słowa!

McCandless zaznaczył ten paragraf, a „schronić się wśród przyro­dy” otoczył kółkiem czarnym atramentem. Obok:

Okazało się więc, że tylko życie podobne do życia wokół nas, przenikające się równomiernie, jest życiem prawdziwym, i że szczę­ście, którym się nie dzieli, nie jest szczęściem... I to było najbardziej dokuczliwe.

Zanotował: Szczęście prawdziwe, tylko gdy dzielone.

Ostatnie twierdzenie można uznać za kolejny dowód, że długi okres samotności zmienił go zasadniczo. Może to oznaczać, że był gotowy do zrzucenia pancerza, jaki nosił na sercu, że powracając do cywilizacji, miał zamiar zaniechać życia samotnego wagabundy, przestać uciekać od bliskich związków i stać się członkiem społeczności. Ale tego nigdy się nie dowiemy, bowiem „Doktor Żywago” był ostatnią książką, jaką Chris McCandless przeczytał.

Dwa dni po skończeniu książki, 30 lipca, w dzienniku pojawia się złowieszczy wpis: Strasznie słaby. Wadliwe wypróżnienie. Nasiona. Kło­poty ze staniem. Umiera z głodu. Wielkie zagrożenie. Przed tą notatką nie ma niczego, co wskazywałoby na to, że McCandless był w tarapa­tach. Skromniutka dieta sprawiła, że wyglądał jak skóra i kości, ale wy­dawał się w miarę zdrowy. Później, po 30 lipca, jego stan nagle się po­gorszył. Przed 19 sierpnia już nie żył.

Istnieje wiele domysłów na temat przyczyny tak dramatycznego zwrotu. Po identyfikacji szczątków McCandlessa Wayne Westerberg przypominał sobie, że Chris mógł kupić przed wyjazdem na północ ja­kieś nasiona, łącznie z nasionami ziemniaka, bo miał zamiar założyć w ostępach ogród warzywny. Według jednej z teorii, nigdy tego ogrodu nie założył (ja w każdym razie nie zauważyłem śladów w okolicy auto­busu) i pod koniec lipca był tak głodny, że zjadł nasiona, którymi się otruł. Są lekko toksyczne, gdy zaczynają kiełkować. Zawierają solaninę, która powoduje wymioty, biegunkę, ból głowy i letarg przy krótko­trwałym używaniu, natomiast spożywana dłużej wpływa ujemnie na tętno i ciśnienie krwi. Teoria ta ma jednak poważną lukę, mianowicie, żeby poważnie zatruć się nasionami ziemniaka, Chris musiałby zjeść wiele kilogramów, a jeśli się weźmie pod uwagę jego lekki plecak w momencie, gdy Gallien go wysadzał, jest prawie niemożliwe, żeby miał ich przy sobie więcej niż kilka gramów, jeśli w ogóle je miał.

Inne scenariusze biorą pod uwagę nasiona zupełnie innego ziem­niaka i ta wersja wydaje się bardziej prawdopodobna. Na stronach 126 i 127 „Tanaina Plantlore” opisano roślinę, zwaną dzikim ziemniakiem przez Indian, którzy zbierali ten podobny do marchewki korzeń. Rośli­na, znana botanikom pod nazwą Hedysarum alpinum, rośnie na piasz­czystym gruncie w całym regionie. Według „Tanaina Plantlore”, korzeń dzikiego ziemniaka jest prawdopodobnie najważniejszym pożywieniem Indian Deno`ina, poza dzikimi owocami. Jedzą go na różne sposoby - su­rowy, gotowany, pieczony lub smażony, a najchętniej maczany w oleju lub tłuszczu, w którym go również przechowują. Dalej autorzy piszą, że naj­lepszym okresem do wykopywania dzikich ziemniaków jest wiosna, jak tylko ziemia rozmarza, bo latem robi się suchy i twardy.

Priscilla Russell Kari, autorka „Tanaina Plantlore”, wyjaśniała mi, że wiosna była naprawdę ciężkim okresem dla Indian, zwłaszcza w dawnych czasach. Często zwierzyna i ryby jeszcze się nie pojawiały, więc polegali na dzikich ziemniakach jako głównym pożywieniu. Bar­dzo słodkie, były i wciąż są czymś, co rzeczywiście lubią.

Dziki ziemniak rośnie nad ziemią jako krzaczaste kilkudziesięciocentymetrowe ziele, z łodyżkami o delikatnych, różowych kwiatkach, przypominających miniaturki kwiatów pachnącego groszku. Korzysta­jąc z informacji w książce Kari, McCandless zaczął wykopywać i zja­dać korzenie dzikich ziemniaków 24 czerwca, najwidoczniej bez ujem­nych skutków. Później, 14 lipca, zaczął również zjadać strączki rośliny, wyglądające jak groszki, bo zapewne korzenie stały się zbyt twarde. Na zdjęciu, które zrobił w tym okresie, widać torbę plastikową zapina­ną na suwak, pełną takich nasion. A później, 30 lipca, taki wpis do dziennika: Strasznie słaby. Wadliwe wypróżnienie. Nasiona...

Na następnej stronie „Tanaina Plantlore” następuje opis spokrew­nionego gatunku, dzikiego groszku pachnącego, Hedysarum mackenzii. Choć jest to roślina nieco mniejsza, ale tak podobna do dzikiego ziemniaka, że czasem nawet zawodowi botanicy mają kłopoty z ich od­różnieniem. Jest tylko jedna różnica, ale można ją traktować jako zna­czącą: pod spodem maleńkich, zielonych listków dzikiego ziemniaka znajdują się wyraźne boczne żyłki, które nie występują na listkach dzi­kiego pachnącego groszku.

W książce Kari zamieszczono ostrzeżenie, że z powodu podobień­stwa groszku, który może być trujący, do ziemniaka należy bardzo uważać i dokładnie je odróżnić, nim użyje się dzikiego ziemniaka do spo­życia. We współczesnej literaturze medycznej nie ma przykładów za­trucia groszkiem, ale tubylcy zamieszkujący Północ wiedzieli od setek lat, że jest on toksyczny, i bardzo uważali, aby nie pomylić z nim ziem­niaka.

Aby znaleźć udokumentowany przykład zatrucia dzikim grosz­kiem, musiałem przejrzeć dziewiętnastowieczne roczniki wypraw ark-tycznych. To, czego szukałem, odkryłem w dziennikach sir Johna Richardsona, słynnego chirurga szkockiego, przyrodnika i badacza. Był uczestnikiem dwóch nieszczęsnych wypraw sir Johna Franklina i obie przeżył. To on wykonywał egzekucję - przez zastrzelenie - na podej­rzanym o morderstwo i kanibalizm. Richardson był również pierw­szym botanikiem, który naukowo opisał dziki groszek pachnący i nadał roślinie nazwę. W 1848 roku, kiedy prowadził ekspedycję przez Ark­tykę Kanadyjską w poszukiwaniu zaginionego Franklina, poczynił porównania botaniczne ziemniaka i groszku. Jak zauważył w swym dzienniku, Hedysarum alpinum posiada długie, elastyczne korzenie, któ­re są słodkie jak lukrecja. Jadane wiosną przez tubylców, w późniejszym okresie stają się one drewniste, tracą soczystość i kruchość. Korzeń pło­żącego się, okrytego meszkiem i mniej eleganckiego, ale z większymi kwiatami Hedysarum mackenzii jest trujący i omal nie zabił w Fort Simpson starej Indianki, która pomyliła go z poprzednio opisanym ga­tunkiem. Na szczęście okazał się on emetykiem i jej żołądek odrzucił wszystko, co połknęła, więc przeżyła, choć przez dłuższy czas jej wyzdro­wienie było wątpliwe.

Łatwo sobie wyobrazić Chrisa McCandlessa popełniającego ten sam błąd. Szczególnie, że wszystkie dostępne dane wskazują na jego przyrodzoną popędliwość i nieostrożność. W artykule w „Outside” na­pisałem z całym przekonaniem, że chłopaka zabił dziki groszek pachną­cy. Prawie wszyscy dziennikarze, zajmujący się tą tragedią, wyciągnę­li taki sam wniosek.

Gdy mijały miesiące i miałem okazję dłużej zastanowić się nad śmiercią McCandlessa, wyjaśnienie to uznawałem za coraz mniej prawdopodobne. Przez trzy tygodnie, począwszy od 24 czerwca, McCandless wykopywał i zjadał dziesiątki korzeni dzikich ziemniaków, nie myląc ich z groszkiem, więc dlaczego nagle 14 lipca, kiedy zaczął zbierać nasiona, a nie korzenie, miałby to uczynić?

Zaczynam być coraz bardziej przekonany, że McCandless, który skrupulatnie unikał trującego groszku, nigdy nie zjadł jego nasion ani innych części. Zatruł się, ale nie groszkiem. Przyczyną jego zgonu był dziki ziemniak, Hedysarum alpinum, gatunek wyraźnie scharakteryzo­wany w „Tanaina Plantlore” jako nietrujący. Autorka pisze jednak tyl­ko o jadalnych korzeniach. Nie mówi nic o jadalnych nasionach, choć trzeba przyznać, że nie podkreśla też, żeby były toksyczne. W żadnych publikacjach nie ma mowy o toksyczności tych nasion i w żadnej lite­raturze medycznej ani botanicznej nie ma informacji o tym, żeby któ­rakolwiek część rośliny była trująca.

Jednakże rodzina groszkowatych (Leguminosae, do której należy Hedysarum alpinum) obfituje w gatunki produkujące alkaloidy, związki chemiczne, które mają silny wpływ farmakologiczny na ludzi i zwie­rzęta (morfina, kofeina, nikotyna, kurara, strychnina i meskalina są al­kaloidami). A toksyna jest dokładnie umiejscowiona w roślinie.

- Zdarza się - wyjaśnia John Bryant, ekolog chemik z Uniwersyte­tu Alaski w Fairbanks - że rośliny koncentrują alkaloidy w skórce na­sienia pod koniec lata, aby odstraszyć zwierzęta od ich zjadania. W niektórych porach roku jest zupełnie możliwe, że roślina z jadalnymi ko­rzeniami może mieć trujące nasiona. Jeśli gatunek produkuje alkalo­idy, toksynę najczęściej można spotkać jesienią właśnie w nasionach.

Podczas pobytu nad rzeką Sushana zebrałem próbki Hedysarum alpinum rosnącego w promieniu kilku metrów od autobusu i posłałem nasiona do Toma Clausena, kolegi profesora Bryanta na Wydziale Che­mii Uniwersytetu Alaski. Analiza spektograficzna musi jeszcze być uzupełniona, ale wstępne badania prowadzone przez Clausena i jego dyplomanta, Edwarda Treadwella, wykazują, że nasiona zawierają śla­dy alkaloidu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że jest nim alkaloid indulizydynowy, znany hodowcom zwierząt jako składnik toksyczny w traganku jadowitym.

Występuje około pięćdziesięciu odmian traganka, przeważnie z ro­dziny Astragalus, zbliżonej do Hedysarum. Najwyraźniejsze po zatru­ciu tragankiem jadowitym są objawy neurologiczne. Według artykułu z „Journal of the American Veterinary Medicine Association”, do obja­wów zatrucia tragankiem należą: depresja, powolny, chwiejny chód, szorstka sierść, zamglony wzrok, wychudzenie, nieskoordynowanie mięśni oraz nerwowość. Na dodatek zatrute zwierzęta szukają samotności, trud­no nimi kierować, mogą mieć kłopot z jedzeniem i piciem.

Po odkryciu Clausena i Treadwella, że nasiona dzikich ziemniaków mogą zawierać swansoninę lub podobny trujący związek, należy zasta­nowić się, czy nasiona te mogły spowodować śmierć McCandlessa. Je­śli tak, nie był tak beztroski i niekompetentny, za jakiego zaczęto go uważać. Nie pomylił gatunków przez nieostrożność. Roślina, która go zatruła, nie była opisana jako toksyczna, wręcz przeciwnie; zjadał też bezpiecznie jej korzenie przez kilka tygodni. Przy swoim wygłodzeniu popełnił jedynie błąd, przyjmując strączki nasion. Osoba o lepszej zna­jomości botaniki pewnie by tego nie zrobiła. Ale był to błąd niewinny. Okazał się jednak wystarczający, aby stać się przyczyną śmierci. Efek­ty zatrucia są długotrwałe - alkaloid rzadko kiedy zabija od razu. Tru­cizna działa pośrednio, hamując powstawanie enzymu, niezbędnego w metabolizmie glikoprotein. Ciało nie może przetworzyć tego, co zja­da, na energię. Jeśli się przyjmie zbyt dużo alkaloidu indolizydynowego, umrze się z głodu, niezależnie od ilości przyjmowanego poży­wienia.

Zwierzęta czasami przeżywają zatrucie, gdy przestaną zjadać traganek jadowity, jeśli są w dobrej kondycji fizycznej. Aby toksyna mogła być wydalona wraz z moczem, musi się ona związać z dostępnymi cząsteczkami glukozy lub aminokwasu. Trzeba, by organizm miał spore zapasy protein i cukrów.

- Problem polega na tym - mówi profesor Bryant, że jeśli jest się chudym i głodnym, na pewno nie ma się żadnych zapasów glukozy ani białka i nie można wypłukać toksyn z organizmu. Kiedy zagłodzony ssak przyjmie alkaloid, nawet tak niewinny, jak kofeina, podziała on na niego znacznie silniej, niż działałby normalnie, ponieważ brak zapasów glukozy, umożliwiającej wydalenie. Alkaloid będzie się gromadził w or­ganizmie. Jeśli wygłodzony McCandless zjadł dużą ilość tych nasion, mogło to być przyczyną katastrofy.

Osłabiony trującymi nasionami, McCandless odkrył, że nagle stał się zbyt słaby, żeby poszukiwać ratunku. Żeby polować. Wobec tego stawał się jeszcze słabszy, zbliżając się powoli do śmierci głodowej. Ży­cie wymykało mu się spod kontroli w dramatycznym tempie. Nie wpi­sał nic do dziennika 31 lipca ani 1 sierpnia. Następnego dnia zanoto­wał tylko: Straszny wiatr. Jesień była tuż-tuż. Temperatura opadała, a dni stawały się coraz krótsze. Każdy obrót ziemi skracał dzień o sie­dem minut. Przynosił o siedem minut dłuższą noc i zimno. W ciągu ty­godnia przybyło jej prawie godzinę.

Dzień 100! Udało się! - zanotował 5 sierpnia, dumny z osiąg­nięcia. Ale w najsłabszym stanie w życiu. Śmierć majaczy jako po­ważne zagrożenie. Za słaby, aby wyjść, dosłownie uwięziony w głu­szy - żadnej zwierzyny.

Gdyby McCandless miał mapę „Opis Geologiczny Stanów Zjedno­czonych”, zwróciłby uwagę na domek służby parkowej w górnym bie­gu rzeki Sushana, niecałe dziesięć kilometrów na południe od autobu­su. Taką odległość zdołałby przebyć nawet osłabiony. Chatka, położona już na obszarze Parku Narodowego Denali, była wyposażona w pewną ilość pożywienia, w miejsca do spania i apteczkę - przeznaczone dla strażników zimowych patroli. Chociaż niezaznaczone na mapie, o trzy kilometry bliżej autobusu znajdowały się jeszcze dwa domki, jeden na­leżący do słynnej pary wędrowców z psami, zwanych musherami, Wil­la i Lindy Forsbergów, drugi - do pracownika parku, Steve'a Carvile'a. W obu z pewnością były jakieś zapasy.

Innymi słowy, ratunek dla McCandlessa wydawał się dostępny w granicach trzygodzinnego marszu. Po jego śmierci zwrócono uwagę na tę ironię losu. Ale nawet gdyby wiedział o tych chatach, nie miałby z nich pożytku: gdzieś w drugiej połowie kwietnia, gdy opustoszał ostatni z domków, bo z powodu topiących się śniegów wędrówki z psami i podróżowanie skuterem śnieżnym stało się problematyczne, ktoś włamał się do wszystkich trzech i wyrządził wielkie szkody. Żywność została wyrzucona na zewnątrz, na pastwę zwierząt i niepogody.

Szkody odkryto dopiero pod koniec lipca, kiedy biolog Paul Atkin­son odbył wyczerpującą przeprawę przez ostępy, wędrując szesnaście kilometrów od drogi prowadzącej do Parku Narodowego Denali do schroniska służby parkowej. Był zszokowany i oburzony tą bezmyślną dewastacją.

- To na pewno nie sprawka niedźwiedzia - opowiada Atkinson. - Wiem dobrze, jakie szkody mogą one wyrządzić. Wygląda, jakby ktoś odwiedził domki z młotem i walił we wszystko na oślep. Sądząc po wy­sokości chwastów, jakie obrosły wyrzucone na dwór materace, wandal musiał tu być wiele tygodni temu.

- Kompletna ruina - opowiada o swym domku Will Forsberg. - Zo­stało zniszczone wszystko, co nie było przybite. Wszystkie lampy i większość okien. Pościel i materace wyciągnięto na zewnątrz i zrzucono na kupę, ściągnięto płyty sufitowe, poprzebijano puszki z pali­wem, wyrzucono piec na drewno, a nawet dywan. I znikło całe jedze­nie. Więc domki niewiele by Aleksowi pomogły, nawet gdyby je znalazł. A może i znalazł.

Forsberg uważa McCandlessa za pierwszego podejrzanego. Sądzi, że splądrował domki krótko po zadomowieniu się w autobusie, zaraz na początku maja. Wściekł się na ingerencję cywilizacji w jego cenne doświadczenie życia w dzikości i z premedytacją zniszczył domki. Teoria ta jednak nie wyjaśnia, dlaczego wobec tego nie unicestwił i autobusu.

Carwile również podejrzewa McCandlessa.

- To po prostu intuicja - wyjaśnia - ale czuję, że to taki facet, któ­ry mógł chcieć „wyzwolić przyrodę”. Zniszczenie domków byłoby jed­nym ze sposobów. A może kryła się za tym wielka nienawiść do rządu: zobaczył tabliczkę ze znakiem służby parkowej, założył, że wszystkie te domki to własność państwa, i postanowił uderzyć w Wielkiego Bra­ta. Istnieje taka możliwość.

Władze nie uważają, żeby McCandless był wandalem.

- Jesteśmy w martwym punkcie, jeśli idzie o dochodzenie, kto to mógł zrobić - mówi Ken Kehrer, główny strażnik Parku Narodowego Denali. - Ale Chris McCandless nie jest podejrzany.

Nie ma zresztą niczego w jego dzienniku ani na zdjęciach, co su­gerowałoby, że znalazł się w pobliżu domków. Kiedy McCandless wyruszył na wyprawę z autobusu na początku maja, sądząc ze zdjęć, skierował się na północ, w dół biegu rzeki Sushany, a w kierunku przeciwnym niż domki. A nawet gdyby jakoś na nie trafił, trudno so­bie wyobrazić, żeby zniszczył je, nie chwaląc się tym w swym dzien­niku.

Nie ma żadnych zapisków McCandlessa z 6,7 i 8 sierpnia. 9 sierp­nia zanotował, że strzelił do niedźwiedzia, ale nie trafił, a nazajutrz - że zobaczył karibu, do którego nie strzelił, trafił natomiast pięć wie­wiórek. Jeśli jednak w jego organizmie zebrała się spora dawka alka­loidu, ta ilość pożywienia nie wystarczała. 11 sierpnia zabił i zjadł jed­ną pardwę, 12 zwlókł się, żeby poszukać jagód, zostawiając przedtem na autobusie prośbę o pomoc na wypadek - bardzo mało prawdopo­dobny - gdyby ktoś się tam zatrzymał podczas jego nieobecności. Na­pisał starannymi, drukowanymi literami na kartce, wyrwanej z książ­ki Gogola:

SOS. Potrzebuję waszej pomocy. Jestem chory, bliski śmierci i za słaby, żeby się stąd wydostać. Jestem zupełnie sam, to nie żart. Na miłość boską, zostańcie, żeby mnie uratować. Poszedłem zbierać jagody w pobliżu i wrócę wieczorem. Dziękuję.

Podpisał tę notatkę: Chris McCandless. Sierpień? Uznając powagę swej sytuacji, porzucił pretensjonalne przezwisko, Alexander Supertramp, i powrócił do imienia, nadanego mu przy urodzeniu przez rodzi­ców.

Wielu Alaskańczyków zastanawiało się, dlaczego zdesperowany Chris nie wzniecił pożaru lasu, żeby dać sygnał. W autobusie były prawie cztery litry paliwa do kuchenki i nie sprawiłoby trudności rozpalenie wystarczająco dużego ognia albo wypalenie w torfowisku na­pisu SOS, który zwróciłby uwagę przelatujących samolotów. Ale wbrew powszechnym odczuciom, autobus nie leży pod żadną ustalo­ną trasą i samoloty przelatują nad nim bardzo rzadko. Przez cztery dni spędzone na Stampede Trail widziałem tylko odrzutowce handlo­we latające na wysokości powyżej 7500 m. Prawdopodobnie od czasu do czasu pojawiały się jakieś małe samolociki, ale pożar musiałby być duży, żeby na pewno zwrócił uwagę. Tymczasem, jak podkreśla Carine McCandless:

- Chris nigdy, przenigdy nie podpaliłby świadomie lasu, nawet dla ratowania swojego życia. Każdy, kto sugerowałby coś podobnego, nie wie niczego o moim bracie. Śmierć głodowa nie jest przyjemnym sposobem zakończenia ży­cia. W zaawansowanym stadium wygłodzenia organizm zżera sam siebie, ofiara odczuwa bóle mięśni, zaburzenia pracy serca, wypada­nie włosów, zawroty głowy, zaburzenia oddechu, wielką nieodporność na zimno, zmęczenie fizyczne i umysłowe. Skóra traci kolor. Przy niedoborach podstawowych składników odżywczych zaburzo­na jest równowaga chemiczna w mózgu, co powoduje konwulsje i ha­lucynacje. Ludzie, których uratowano przed śmiercią głodową, opowiadali, że pod koniec uczucie głodu zanika, bóle słabną i następuje euforia, poczucie spokoju, któremu towarzyszy jasność umysłu. Mi­ło byłoby pomyśleć, że Chris McCandless doświadczył czegoś po­dobnego.

12 sierpnia napisał ostatnie, jak się okazało, słowa w dzienniku: Piękne jagody. Od 13 do 18 w notatkach nie ma nic prócz oznaczania dni. W którymś momencie tamtego tygodnia wydarł ostatnią kartkę ze wspomnień Louisa Amoura „Edukacja wędrowca”. Po jednej stronie autor cytował kilka linijek z wiersza Robinsona Jeffersa „Mędrcy w chwilach zwątpienia”:

Śmierć to morderczy ptak na łące, lecz umrzeć

zostawiając dzieło,

Które bliższe będzie osiągnięciom stuleci

Niż muskuły i kości, to znaczy zrzucić słabość.

Góry są z martwych kamieni. Ich wyniosła postawa

I zuchwały spokój budzą nienawiść lub podziw u ludzi.

Góry przez to nie miękną, obcy im jest niepokój,

A myśli nieliczne umarłych mają podobny profil.

Po drugiej, pustej stronie kartki McCandless umieścił krótkie poże­gnanie:

Miałem szczęśliwe życie i dzięki Ci, Panie. Do widzenia i niech Bóg was wszystkich błogosławi!

Następnie wsunął się do śpiwora, który uszyła mu matka, i pogrą­żył się w nieświadomości. Zmarł prawdopodobnie 18 sierpnia, 112 dni po wejściu w głuszę, 19 dni przed tym, jak sześcioro Alaskańczyków znalazło się koło autobusu i trafiło na jego ciało.

Jedną z jego ostatnich czynności było zrobienie zdjęcia sobie, stoją­cemu obok autobusu pod wysoko sklepionym niebem Alaski, wyciąga­jącemu jedną ręką swoją pożegnalną notatkę w kierunku obiektywu.

Drugą unosił w odważnym, uszczęśliwiającym pożegnaniu. Twarz miał potwornie wychudzoną, prawie jak szkielet. Ale jeśli było mu siebie żal w tych ostatnich godzinach - bo był taki młody, bo był sam, bo ciało go zdradziło, a wola zawiodła - nie widać tego na zdjęciu. Uśmiecha się, a spojrzenie jego oczu nie pozostawia wątpliwości: Chris McCandless był uspokojony, pogodny jak mnich, który odszedł do Boga.

EPILOG

Wciąż krąży gdzieś smutne wspomnienie, a czasem unosi się jak pływająca mgła, przysłaniając słońce i przydając chłodu wspomnieniom szczęśliwszych czasów. Była radość zbyt wielka, żeby opisać ją słowami, i żal, nad którym nie zdołam się zatrzymać, a myśląc o tym wszystkim, mogę po­wiedzieć: wspinaj się, jeśli tego pragniesz, lecz pamiętaj, że odwaga i siła są niczym bez rozwagi i że chwila roztargnie­nia może zniweczyć szczęście całego życia. Nie rób niczego w pośpiechu, kontroluj każdy krok i od początku myśl o tym, co może być na końcu.

Edward Whymper, „Scrambles Amongst the Alps”

Śpimy w rytmie katarynki czasu; budzimy się, jeśli się w ogóle budzimy, wobec ciszy Boga. A wtedy, kiedy budzimy się na głębokich brzegach niestworzonego czasu, kiedy nad odległymi stokami czasu rozbłyskuje ciemność, wtedy nad­chodzi pora, by rzucać wszystko - nasz rozum i naszą wolę - wtedy nadchodzi pora, by pędzić do domu na złamanie karku.

Nie ma innych wypadków niż myśli i zwroty serca, powolne uczenie serca, gdzie i kiedy ma kochać. Reszta to tylko plot­ki i opowieści na później.

Annie Dillard, „Holy the Firm”

Helikopter pcha się w górę nad zboczem góry Healy. Gdy wska­zówka na wysokościomierzu dochodzi do 1500 m, zakręcamy nad grzbietem błotnistego koloru, ziemia ucieka, a ekran z pleksiglasu wypełnia się zapierającym dech w piersiach widokiem tajgi. Wi­dzę z daleka Szlak Stampede - słaba, cienka linia przecina krajobraz ze wschodu na zachód. Billie McCandless siedzi z przodu, Walt i ja zajmujemy miejsca z tyłu. Minęło dziesięć trudnych miesięcy od cza­su, gdy Sam McCandless pojawił się na ich progu w Chesapeake Beach, aby im powiedzieć o śmierci Chrisa. Uznali, że nadszedł już czas odwiedzić miejsce, w którym syn zakończył życie, by zobaczyć je na własne oczy.

Walt spędził ostatnie dziesięć dni w Fairbanks, wykonując pracę zleconą dla NASA; obmyślał powietrzny system radarowy dla wypraw poszukiwawczych i ratunkowych, dzięki któremu łatwiej będzie umiej­scowić samolot po katastrofie na tysiącach kilometrów gęsto zalesione­go terenu. Od kilku dni zdradzał roztargnienie, poirytowanie. Billie, która przyjechała na Alaskę dwa dni temu, wyznała, że odwiedzić auto­bus było dla niego bardzo trudno. Ona natomiast, ku własnemu zdu­mieniu, jest spokojna i od dawna chciała odbyć tę wyprawę.

Zamówienie helikoptera oznaczało zmianę planów w ostatniej chwi­li. Billie bardzo chciała podróżować lądem, przebyć Szlak Stampede tak jak Chris. Skontaktowała się z Butchem Killianem, górnikiem z Healy, który był obecny przy odnalezieniu ciała Chrisa. Zgodził się podwieźć Walta i Billie swym pojazdem terenowym. Wczoraj jednak zadzwonił do nich do hotelu z wiadomością, że wody Teklaniki wciąż jeszcze są zbyt wysokie, żeby zupełnie bezpiecznie przeprawiać się przez rzekę nawet jego amfibią, z napędem na cztery koła. Stąd pomysł z helikop­terem.

Sześćset metrów pod nami rozciąga się dywan upstrzony zielenią moczarów i lasów świerkowych. Teklanika wygląda jak długa, brązowa wstążka, rzucona niedbale na ziemię. U zbiegu dwóch mniejszych stru­mieni przyciąga nasz wzrok nienaturalnie błyszczący obiekt: autobus nr 142 z Fairbanks. Pokonanie tej odległości zabrało Chrisowi cztery dni, nam - piętnaście minut. Maszyna siada hałaśliwie na ziemi, pilot wyłącza silnik i zeskakujemy na piaszczysty grunt. Helikopter unosi się, omiatając ziemię śmigłem, a po chwili otacza nas dramatyczna ci­sza. Gdy Walt i Billie stoją kilka metrów od autobusu, patrząc bez sło­wa na dziwaczny pojazd, z pobliskiej osiki odzywa się trio sójek.

- Jest mniejszy, niż myślałam - mówi w końcu Billie. - To znaczy autobus. - I rozglądając się po okolicy, dodaje: - Jakie piękne miejs­ce. Bardzo mi przypomina okolicę, w której się wychowałam. Och, Walt, to wygląda zupełnie jak w Upper Peninsula! Chrisowi musiało się tu ogromnie podobać.

- Mam wiele powodów, żeby nie lubić Alaski, prawda? - odpowia­da z rozdrażnieniem Walt. - Ale przyznaję, że to miejsce ma swój urok. Rozumiem, co mogło się Chrisowi podobać.

Przez następne pół godziny spacerują cicho wokół zdezelowanego pojazdu, idą nad rzekę, zaglądają do pobliskiego lasu. Billie pierwsza wchodzi do autobusu. Walt wraca znad strumienia i znajduje ją siedzą­cą na materacu, na którym zmarł Chris. Długo wpatruje się w milczeniu w buty syna, stojące pod piecykiem, w jego napisy na ścianach, je­go szczotkę do zębów. W jej oczach nie widać łez. Schyla się i przyglą­da leżącej na stole łyżce z charakterystycznym kwiatowym wzorem na trzonku.

- Walt, popatrz - mówi. - Mieliśmy takie sztućce w domu, w Annandale.

Przed autobusem podnosi zniszczone, połatane dżinsy Chrisa i za­mykając oczy, przyciska je do twarzy.

- Powąchaj - mówi do męża ze smutnym uśmiechem. - Wciąż pachną Chrisem. - I po dłuższej chwili, nie wiadomo do kogo się zwra­cając, może najbardziej do siebie: - Musiał być bardzo dzielny i bardzo silny, żeby z sobą nie skończyć.

Billie i Walt przez następne dwie godziny kręcą się; wchodzą do au­tobusu i wychodzą z niego. Walt instaluje tuż za drzwiami mosiężną ta­bliczkę z wygrawerowanymi kilkoma słowami. Pod nią Billie układa bu­kiet z gałązek wierzbówki, krwawnika i świerku. Pod łóżkiem, z tyłu, zostawia walizkę z apteczką, jedzeniem w puszkach, innymi niezbędny­mi artykułami i kartkę z prośbą, żeby każdy, kto ją przeczyta, starał się jak najprędzej zadzwonić do rodziców. W walizce znajduje się też Bi­blia, która była własnością małego Chrisa, chociaż Billie, jak przyzna­je, „nie modli się od czasu, jak go utracili”.

Walt, w refleksyjnym nastroju, niewiele się odzywa, ale widać, że jest pogodniejszy niż w ostatnich kilku dniach.

- Nie wiedziałem, jak na to zareaguję - przyznaje, wskazując na au­tobus. - Ale teraz cieszę się, że przyjechaliśmy.

Mówi, że dzięki tej krótkiej wizycie bardziej rozumie, dlaczego syn tu się znalazł. Wciąż jeszcze wiele spraw, związanych z Chrisem, jest dla niego niejasnych, ale już trochę mniej. I wdzięczny jest za tę po­ciechę.

- Dobrze wiedzieć, że Chris tu był - wyjaśnia Billie - wiedzieć na pewno, że spędzał czas nad rzeką, że tu stał. Przez ostatnie trzy lata odwiedziliśmy tyle miejsc i wszędzie się zastanawialiśmy, czy Chris tam znalazł się przed nami. To było straszne - nie wiedzieć. Zupełnie nic nie wiedzieć. Wielu ludzi mi mówiło, że podziwiają Chrisa za to, czego usiłował dokonać. Gdyby przeżył, zgodziłabym się z nimi. Ale nie przeżył i nic go nie wróci. Nie da się tego naprawić. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się pogodzić z tą stratą. Chris odszedł - jest to bolesne, czuję to codziennie. Niektóre dni są lepsze, niektóre gorsze, ale będzie mi to ciążyło do końca życia.

Nagle ciszę przerywa warkot helikoptera, który wynurza się z chmur i zataczając koła, ląduje na pólku zielska. Wchodzimy do środ­ka, śmigła tną powietrze i kręcą się przez chwilę, nim maszyna wznie­sie się stromo w kierunku południowo-wschodnim. Przez kilka minut widać przez drzewa dach autobusu, maleńką, białą błyskotkę, która sta­je się coraz mniejsza i mniejsza, aż znika zupełnie.

0x01 graphic

Podziękowania

Napisanie tej książki byłoby niemożliwe bez znacznej pomocy ze strony rodziny McCandlessów. Jestem głęboko wdzięczny Waltowi McCandlessowi, Billie McCandless, Carine McCandless, Samowi McCandlessowi i Shelly McCandless Garcia. Udostępnili mi potrzebne dokumenty, listy i fotografie Chrisa; wiele ze mną rozmawiali. Żaden z członków rodziny nie próbował ingerować w treść i przesłanie tej książki, wiedząc, że znajdzie się w niej materiał, mogący im przyspo­rzyć bólu. Na prośbę rodziny dwadzieścia procent honorarium od każ­dego sprzedanego egzemplarza książki będzie przekazanych na fun­dusz stypendialny imienia Chrisa McCandlessa.

Wdzięczny jestem Dougowi Stumpfowi, który zakupił rękopis dla wydawnictwa Villard Books/Random House oraz Davidowi Rosenthalowi i Ruth Fecych, którzy wydali książkę z wielką starannością, po przedwczesnym odejściu Douga. Dziękuję również Annik LaFarge, Adamowi Rothbergowi, Danowi Rembertowi, Dennisowi Ambrose, Laurze Taylor, Dianie Frost, Deborah Foley i Abigail Winograd z Villard/Random House za pomoc.

Książka ta powstała najpierw jako artykuł dla magazynu „Outsi­de”. Chciałbym podziękować Markowi Bryantowi i Laurze Hohnhold za przydzielenie mi tej pracy i sprawne jej organizowanie. Adam Ho­rowitz, Greg Cliburn, Kiki Yablon, Larry Burke, Lisa Chase, Dan Fer-rara, Sue Smith, Will Dana, Alex Heard, Donovan Webster, Kathy Martin, Brad Wetzler i Jacqueline Lee również pracowali nad tym ar­tykułem.

Specjalną wdzięczność jestem winien Lindzie Mariam Moore, Ro­manowi Dialowi, Davidowi Robertsowi, Sharon Roberts, Mattowi Hale i Edowi Wardowi za nieocenione uwagi i krytykę, Margaret Davidson za sporządzenie wspaniałych map i Johnowi Ware, mojemu niezrówna­nemu agentowi.

Wielki wysiłek włożyli również Dennis Burnett, Chris Fish, Eric Hathaway, Gordy Cucullu, Andy Horowitz, Kris Maxie Gillmer, Wayne Westerberg, Mary Westerberg, Gail Borah, Rod Wolf, Jan Burres, Ro­nald Franz, Gaylord Stuckey, Jim Gallien, Ken Thompson, Gordon Sa­mel, Ferdie Swanson, Butch Killian, Paul Atkinson, Steve Carwile, Ken Kehrer, Bob Burroughs, Berle Mercer, Will Forsberg, Nick Jans, Mark Stoppel, Dan Solie, Andrew Liske, Peggy Dial, James Brady, Cliff Hud­son, nieżyjący Mugs Stump, Kate Bull, Roger Ellis, Ken Sleight, Bud Walsh, Lori Zarza, George Dreeszen, Eddie Dickson, Priscilla Russel, Arthur Kruckeberg, Paul Reichart, Doug Ewing, Sarah Gage, Mike Ralphs, Richard Keeler, Nancy J. Turner, Glen Wagner, Tom Clausen, John Bryant, Edward Treadwell, Lew Krakauer, Carol Krakauer, Ka­rin Krakauer, Wendy Krakauer, Sarah Krakauer, Andrew Krakauer, Ruth Selig i Peggy Langrall.

Korzystałem z opublikowanych prac dziennikarzy takich jak: John­ny Dodd, Kris Capps, Steve Young, W.L. Rusho, Chip Brown, Glenn Randall, Jonathan Waterman, Debra McKinney, T.A. Badger i Adam Biegel.

Za inspirację, gościnność, przyjaźń i mądre rady wdzięczny jestem Kai Sandburn, Randy'emu Babichowi, Jimowi Freemanowi, Steve'owi Rottlerowi, Fredowi Beckeyowi, Maynardowi Millerowi, Jimowi Do-herty, Davidowi Quammenowi, Timowi Cahillowi, Rosalie Stewart, Shannonowi Costello, Alison Jo Stewart, Maureen Costello, Arielowi Kohnowi, Kelsi Krakauer, Miriam Kohn, Deborah Shaw, Nickowi Mil­lerowi, Gregowi Childowi, Danowi Cauthornowi, Kitty Calhoun Grissom, Colinowi Grissomowi, Dave'owi Jonesowi, Fran Kaul, Davidowi Trione, Dielle Havlis, Patowi Josephowi, Lee Joseph, Pierret Vogt, Paulowi Vogtowi, Ralphowi Moore, Mary Moore i Woodrow 0. Moore.

„Wszystko za życie” jest opowieścią prawdziwą, choć ma w sobie piękno największych iluzji. To próba rekonstrukcji zdarzeń i emocji, które doprowadziły do śmierci Chrisa McCandlessa, wędrowca zapuszczającego się w dzikie ostępy. Znany alpinista Jon Krakauer próbuje dociec, dlaczego młody człowiek po otrzymaniu dyplomu uniwersyteckiego zrywa wszelkie więzi z najbliższymi i wyprawia się samotnie w głąb Alaski. Dlaczego odrzuca dobrodziejstwa cywilizacji, nie zabiera sprzętu, ciepłych ubrań, pieniędzy ani jedzenia, i podejmuje ryzyko, które kończy się dla niego tragicznie. Reporter bada wnikliwie każdy szczegół, dociera do świadków, analizuje zapiski, poznaje starannie topografię okolicy, odwołuje się wreszcie i do historii innych samotników, i własnych przeżyć z młodości. W ten sposób relacja z wyprawy w alaskańską głuszę zamienia się w opowieść o ludzkim losie - o marzeniach, klęskach, zawodach, o ciągłej potrzebie i ryzyku transgresji.

Ceną 19 zł

ISBN 83-7180-295-1

Ściśle mówiąc, wyciągnięte w górę obie ręce sprawiają, że z odległości sylwetka człowieka wygląda jak „Y” (yes, czyli potrzebuję pomocy). Podniesiona jedna ręka i opuszczona druga oznacza „N” - nie, dziękuję)



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jon Krakauer Wszystko za życie
Williams Cathy Wszystko za jedną noc (2015) Dio&Lucy
Pieniądze za życie
Artykuł, po którym łzom nie będzie końca – Holenderka dziękuje za życie w Polsce, bo tu… jeszcze nie
Czesław Miłosz „Rodzinna Europa”, Poezje wybrane ; Julian Stryjkowski „Austeria”; A Chciuk „Atlantyd
Hadley Chase James Zaplata za zycie
Chase James Hadley Zaplata za zycie
Kl 0 K 32 DZIĘKUJEMY PB ZA ŻYCIE
Co to za życie w młodości
Odpowiedzialnosc za zycie Narodu Majdanski Kazimierz X
KOBIECY REWANŻ ZA WSZYSTKIE SZOWINISTYCZNE KAWAŁY O BLONDYNKACH, !!!Na Wesoło-HUMOR-DOWCIPY-ŚMIESZNE
Zycie jak proces mozna wygrac lub przegrac, wszystko do szkoly
wszystkie Imiona męskie, K, Kajetan - Osoba z tym imieniem idzie przez życie zdecydowanie i zwycięsk

więcej podobnych podstron