141 Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka


Elizabeth Lowell MIŁOSNA PIEŚŃ DLA KRUKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Człowiek zwany Krukiem przebudził się między jednym a drugim uderzeniem serca. Leżał w absolut­nym bezruchu, nasłuchując jak ktoś, kogo życie wiele już razy zależało od wyczucia zmiany kierunku wiatru na morzu. „Czarna Gwiazda” szarpała cumy, dowo­dząc, że nawet w zatoce wody były niespokojne. Powietrzne prądy jęczały wokół dzikim i czystym głosem wiatru, który od ponad tysiąca kilometrów leciał nad oceanem, aż w końcu dotarł tu, do Wysp Królowej Charlotty. A teraz ten głos przemawiał do gór wyrastających stromo z zimnego oceanu, gór porośniętych paprociami i wiecznie zielonymi drzewa­mi, gór tak poszarpanych, że człowiek wolał w ced­rowych canoe rzucić wyzwanie morzu, niż przechodzić przez ten okryty chmurami dziewiczy ląd.

Dla leżącego na szerokiej koi mężczyzny żywiołowa pieśń wiatru, góry i morze były czymś znajomym. Kruk nasłuchiwał jeszcze przez chwilę, zapamiętał, że sztorm przybył o dwanaście godzin wcześniej, niż zapowiadano, i zasnął znowu.

Za płytką zatoką morze było rozkołysaną i szar­paną gwałtownym wiatrem czernią. Blask przedświtu, zredukowany do niewyraźnego lśnienia, ledwie przebi­jał niskie chmury. Jedynie walcząca z falami biała łódź zakłócała wszechobecną szarość.

Siedząc przy potężnym przyczepnym silniku, Janna Moran utrzymywała kurs lodzi ostro na wiatr. Jedną ręką sterowała, a drugą wybierała wodę. Używała plastykowej butli po wybielaczu, z mocno zakręconą nakrętką i odciętym dnem. Normalnie ten dwulitrowy pojemnik zupełnie wystarczał, by łódź była sucha czy też w miarę sucha. Na wyspach nic nie było naprawdę suche. Zderzenie wód zimnych mórz północy i stosun­kowo ciepłego prądu Kuroshio powodowało nieustan­ną mgłę, mżawkę, deszcz lub prawdziwą ulewę.

Na ogół Janna lubiła tę ciekłą wersję słonecznych dni nad Wyspami Królowej Chariotty. Jednak nie tego ranka. Była na otwartym morzu, gdy wody wzburzyły się nagle i bez ostrzeżenia nadciągnął wiatr. Burzę zapowiadano na wieczór, ale najwyraźniej gdzieś nad Pacyfikiem nabrała ona szybkości i mocy. Sztorm, nadciągający zamiast prognozowanego zwykłego de­szczu i wiatru, był niezwykle gwałtowny.

Janna niespokojnie spojrzała na linię brzegową po lewej stronie. Mrużąc oczy z powodu wiatru, obserwowała wyrastającą z ciemnego morza nierów­ną ścianę lądu. Jęknęła cicho, widząc, że do wejścia w Zatokę Totemu został jeszcze spory kawał drogi. Poprzednim razem, zanim chmury zakryły niebo na wschodzie, potrzebowała piętnastu minut rejsu, by skręcić i wpłynąć na spokojniejsze wody zatoki. Ale wiatr się zmienił. Teraz i odpływ, i wichura działały przeciwko niej, a fale łamały się nad dziobem tak, że ledwie nadążała wybierać gromadzącą się w łodzi wodę.

Co gorsza, silnik zaczął stroić fochy. Z początku były to tylko ledwie zauważalne przerwy w funkc­jonowaniu, tak krótkie, że sądziła, iż są tylko złudze­niem. Nim pokonała połowę drogi do bezpiecznej zatoki, przerwy te stały się bardziej dostrzegalne i groźniejsze. Silnik zaciął się dwa razy w ciągu paru minut, a serce Janny zatrzymało się na moment.

Raz jeszcze spojrzała na brzeg. Zastanawiała się, czy nie podpłynąć bliżej, zmniejszając w ten sposób odległość do celu. Odrzuciła ten pomysł, wspominając ogromne fale atakujące ciemne urwiska po obu stro­nach wejścia do zatoki. Trasa, którą wybrała, była dłuższa, ale też bezpieczniejsza.

Silnik zakrztusił się, przycichł, ruszył znowu i zgasł zupełnie.

Wiatr wydał się nagle bardzo głośny. Czując, jak serce podchodzi jej do gardła, Janna odwróciła się, oparła o ławeczkę i z całej siły szarpnęła linkę startera. Silnik zawarczał, ale nie zaskoczył. Szarpnęła linkę ponownie, i jeszcze raz. A potem poczuła ogromną ulgę, gdy silnik ruszył znowu. Natychmiast skierowała łódź pod wiatr i zwiększyła obroty. Przy większej szybkości wleje się więcej wody, ale też łódź szybciej dotrze do zatoki.

Przez kilka minut Janna płynęła bez problemów. Kiedy zaczęła się uspokajać, silnik niespodziewanie zgasł. Odrzuciła plastykowy pojemnik, chwyciła linkę startera i zaczęła ją szarpać. Silnik parsknął, zamruczał i zgasł. Janna raz po raz pociągała za linkę. Za każdym razem silnik warczał przez chwilę, ale nie chciał się zbudzić.

- Ruszaj, do diabła!

Jakby tylko czekając na właściwą zachętę, silnik nagle ożył. Szczupłymi palcami Janna chwyciła dźwig­nię. Oszczędnie dawkując paliwo, znowu ustawiła łódź pod wiatr. Fale unosiły się nad burtą, a strumienie zimnej wody zalewały żółtą kurtkę dziewczyny. Więk­szość tej wody ściekała do lodzi, ale część zawsze znajdowała drogę, by dostać się pod kurtkę i ściekać po plecach i między piersiami. Mimo wysokich rybac­kich gumiaków Janna miała zupełnie przemoczone nogi.

Szybko wybierała wodę, bez nadziei, że nadąży, ale próbowała przynajmniej zmniejszyć ciężar łodzi, by nie zanurzyła się głęboko. Wody było zbyt dużo, o czym lewe ramię Janny przypominało przy każdym kolejnym ruchu. I pomimo wysiłków dziewczyny ciągle jej przybywało.

Silnik zadygotał i stanął. Janna rzuciła pojemnik i ostro pociągnęła za linkę startera. Motor rzęził chrapliwie, lecz nie zapalił. Spojrzała na brzeg. Był bliżej. Zbyt blisko. Przez chmury sączyło się dość światła, by dostrzec wyraźną linię piany tam, gdzie fale przyboju łamały się u stóp klifu. W tej białej linii nie było żadnej przerwy, niczego, co wskazywałoby na jakiekolwiek bezpieczne miejsce do cumowania.

Janna nacisnęła bańkę leżącą pomiędzy zbiorni­kiem paliwa a silnikiem. Zachlupotała ciecz. Czuła jej opór pod palcami. Nie z braku paliwa stanął silnik. Gwałtownie szarpnęła za linkę startera, wkładając w to wszystkie swe siły.

Nie zdało się to na nic.

Uderzona przez fale łódź przechyliła się na bok. Janna ledwie zdołała utrzymać się na pokładzie. Bez silnika łódź była zdana na łaskę wiatru, w przerażają­cym tempie popychana w stronę brzegu. Janna jeszcze dwa razy szarpnęła za linkę, jednak wysiłki poszły na marne. Nie usłyszała nawet znajomego krztuszenia się silnika.

I nagle uświadomiła sobie, że nie może dłużej tracić energii. Nie miała już czasu na szarpanie linki mart­wego silnika. Wstała z rufowej ławeczki i podeszła do środkowego siedzenia. Tak szybko, jak tylko po­zwalały jej na to zmarznięte dłonie, wyciągnęła wiosła, wcisnęła je w dulki i z całej siły zaczęła wiosłować. Ciągnąc wiosła, wykręciła łódź dziobem pod wiatr. Natychmiast zaczęła nabierać mniej wody.

Janna zaparła się stopami o pokład i wzięła się do pracy. Wiosłowała długimi, równymi pociągnięciami, tak jak dawno temu uczyli ją bracia na małym jeziorku w stanie Waszyngton. Obserwowała widniejący za rufą brzeg. Próbowała ocenić szybkość łodzi, szukając charakterystycznych punktów, które z wolna materializowały się wśród mgły.

Kiedy okazało się, że łódź stoi w miejscu, uznała, że po prostu za bardzo się denerwuje. Wybrała inny punkt terenu, odliczyła pięćdziesiąt pociągnięć i znowu sprawdziła, ile drogi zdołała przebyć. Przesunęła się, ale ledwie dostrzegalnie. Wiatr i fale były dla niej zbyt silne, a co kilka sekund przez burty wlewało się coraz więcej wody. W tym tempie nie dotrze do Zatoki Totemu. Prędzej straci siły, wiatr zepchnie łódź na skały albo sprawi, że zatonie pod większą falą.

Na kilka minut Janna zwiększyła tempo wios­łowania, oddalając się od ciemnych urwisk brzegu. Do tej pory uważała się za osobę dość silną i sprawną fizycznie. Zawdzięczała to zarówno cechom wrodzo­nym, jak i zabawom z trzema starszymi braćmi, którzy drażnili się z nią bezlitośnie, gdy była jeszcze zbyt słaba, by im dorównać w mocowaniu. Nauczyła się uśmiechać i żartować, jakby nic ją nie bolało, nauczyła się pracować ciężej i dłużej, by następnym razem poradzić sobie lepiej. W efekcie zyskała opinię wyspor­towanej dziewczyny z dużym poczuciem humoru.

Woda w łodzi sięgała już do kostek. Janna po­zwoliła sobie na jeden rzut oka w stronę brzegu. Łódź tkwiła niemal w tym samym miejscu. Jeżeli odrobinę się przesunęła, to wyłącznie bliżej skał. Na jeden moment przerażenie odebrało Jannie siły. Natych­miast jednak zacisnęła zęby, zamiast na ukos, skiero­wała łódź prosto w morze i zaczęła wiosłować. Po stu pociągnięciach linia brzegu nieco się cofnęła. Jednak zatoka nie była ani trochę bliżej.

Janna skręciła, wybierając kurs prowadzący ku zatoce. Przez moment zastanawiała się, co może zrobić. Wiosłu-jąc prosto w morze, utrzyma odpowied­nią odległość od skał, ale nie zbliży się do przystani. Płynąc kursem ukoś-nym, dotrze szybciej do zatoki, ale siła wiatru i fal zepchnie ją też bliżej klifu. To będzie wyścig: czy żywioły rzu-cają na skały, zanim dotrze do bezpiecznej przystani w zatoce. Szczerze mówiąc, nie wierzyła, by się jej to udało.

Lecz jeśli nie przestanie wiosłować, by wybrać wodę, zatonie, nim dotrze do zatoki czy do skał.

Rzuciła wiosła i przez minutę gorączkowo wybiera­ła wodę, potem ściągnęła wodoodporną kurtkę i rzuci­ła na dno łodzi. Jeżeli łódź przewróci się lub zatonie, nie chciała, by krępowało ją niewygodne okrycie. Sięgała po wiosło, gdy wiatr rozwiał jej długie cynamo­nowej barwy włosy. Po chwili jakaś większa fala zupełnie je zmoczyła. Chwyciła wiosła i raz jeszcze skierowała dziób pod fale. Zdjęła też rybackie buty. Wiedziała, że ściągną ją na dno, jeśli spróbuje w nich pływać. Została tylko w przemoczonych tenisówkach. Będą jej potrzebne, jeśli stanie na kamienistym brzegu.

- Nie .Jeśli” - poprawiła siebie stanowczo. - Kie­dy. Jesteś dobrą pływaczką. Dwa tygodnie temu przepłynęłaś prawie dwa kilometry bez żadnej prze­rwy. A stąd do wejścia zatoki nie ma nawet pięciuset metrów.

Co prawda dwa tygodnie temu był wyjątkowo spokojny ciepły dzień, pływała w osłoniętej zatoczce, a morze było płaskie jak lustro. Teraz trwał sztorm i wysokie fale miotały łodzią. Jednak nie należy spodziewać się najgorszego. Wiedziała, że w niebez­piecznych sytuacjach najwięcej ludzi ginie z powodu paniki.

By zbyt dużo nie rozmyślać, Janna pochyliła się nad wiosłami. Pomarańczowa kamizelka ratunkowa lśniła w półmroku niczym płomień. Była jedynym barwnym punktem widocznym na lądzie i na morzu.

Kruk stał na mostku „Czarnej Gwiazdy”. Wydawał się potężny niczym góry wznoszące się stromo po obu stronach Zatoki Totemu. Pod jego stopami pokład kołysał się lekko na falujących wodach zatoki. Stał spokojnie, bez trudu utrzymując równowagę. Nie zwracał uwagi na chłodny wiatr szarpiący za kołnierz ciemnoniebieskiej flanelowej koszuli. Z zamkniętymi oczami wytężał słuch, by usłyszeć cichy warkot, świad­czący o tym, że daleki silnik zaskoczył w końcu i ruszył. Jednak prócz wycia wiatru nie dobiegał go żaden dźwięk.

Przez potężną lornetkę spojrzał w stronę wyjścia z zatoki. Czarnymi oczami wpatrywał się w ciemne wody, poszukując jakiegoś znaku, że łódź dotarła do bezpiecznego miejsca. Nie widział jednak niczego. Tylko białe grzywacze i niewielkie czarne fale rozbijały się o burtę „Czarnej Gwiazdy”. Za ujściem zatoki widział linię spienionej wody. Ktokolwiek się tam znalazł, wobec nasilającego się sztormu miał pełne ręce roboty, zwłaszcza jeśli płynął otwartą łodzią z przy­czepnym silnikiem.

Z drugiej strony Kruk wiedział, że gwałtowny wiatr mógł tłumić odgłos silnika. Być może stoi tu i wyobraża sobie problemy, które naprawdę nie istnieją. Prócz zawodowych rybaków niewielu ludzi pływa samotnie w tym rejonie. Turyści, którzy zjawiają się pośród tych groźnych urwisk i wąskich zatoczek, albo przybywają z przewodnikami, albo są wystarczająco doświadczeni, by pływać na własnych łodziach. I to nie otwartych łodziach. A dźwięk, który wcześniej słyszał, dobiegał niewątpliwie z pojedynczego zewnętrznego silnika.

Dlatego właśnie Kruk zastanawiał się teraz, czy nie uległ złudzeniu. Niewielu ludzi miało dość doświad­czenia i dostatecznie mało wyobraźni, by w otwartej łodzi płynąć na zachód od Wysp Królowej Charlotty. Chociaż możliwe, że któryś z Haidów z Old Masset lub Skidegate postanowił udać się na pielgrzymkę do Zatoki Totemu. Spadkobierca ludu, który wyruszał w cedrowych canoe na południe, aż do Oregonu, nie wahałby się przed wypłynięciem w morze, by z pierw­szym brzaskiem dotrzeć do ojczyzny przodków.

Uśmiechnął się. Oczywiście to możliwe, że ktoś z Haidów przybył do legendarnej zatoki z osobistych powodów. On właśnie to zrobił. Przybył tu, ażeby uwolnić się od mrocznych wspomnień z przeszłości.

Jednak nie znalazł tu ukojenia.

Z łatwością dowodzącą lat praktyki Kruk przestał myśleć o własnych problemach i skupił się na wsłuchi­waniu w wycie wiatru. Cichy, nierówny dźwięk powie­dział mu, że łódź jest za wejściem do Zatoki Totemu. Jeżeli silnik nie zaskoczy, ten człowiek będzie musiał wiosłować przeciwko wiatrowi i falom, by dotrzeć do bezpiecznego schronienia. Podświadomie zacisnął na lornetce wielkie, spracowane dłonie. Gdyby on był w tej łodzi, wiosłowałby z całej siły, mocno napierał na wiosła, czując, jak jego energia spływa po drewnie we wzburzone morze. Łódź przecinałaby fale z pozorną łatwością, z każdym ruchem wioseł zbliżając się coraz bardziej do zatoki.

Ale to nie Kruk wiosłował. Gdyby tak było, już teraz zbliżyłby się na tyle, by dostrzegł go ktoś znajdujący się w zatoce. A jednak nikogo nie zauważył. Najwyraźniej człowiekowi w łodzi brakowało siły lub wiedzy o niebezpieczeństwie grożącym małej łodzi, dryfującej zbyt blisko brzegu.

Kilka razy Krukowi zdawało się, że słyszy jakieś odgłosy, być może dochodzące z silnika. Za każdym razem wstrzymywał oddech, pragnął, by dźwięk trwał dłużej i by się wzmocnił. Jednak odgłos znikał, nim Kruk nabrał pewności, że słyszał go naprawdę.

Wiatr zelżał, przycichł na chwilę, a potem zadął z nową siłą z nieco innego kierunku. Kruk przesunął się nieco. Słuchał uważnie i spoglądał na fale ciemnymi oczami, nawykłymi do obserwacji zmiennego morza. W zasięgu wzroku nie poruszało się nic prócz fal. Ktokolwiek był na łodzi, po prostu nie zbliżał się ku bezpiecznej przystani.

Jeżeli w ogóle ktoś tam był.

Kruk odrzucił tę myśl. Wiedział z absolutną pew­nością, że ktoś walczy o życie, tkwiąc w łodzi między otwartym morzem a skalistym brzegiem. Z szybkością zdumiewającą u tak potężnego mężczyzny wyskoczył na pokład. Ze skrzynki na rufie wyciągnął długą linę i przywiązał jej koniec do listwy rufowej. Błyskawicz­nie zrzucił rufową cumę. Po kilku sekundach od- cumował także dziób. Niemal natychmiast zbudziły się do życia dwa potężne silniki.

Kilka minut później Kruk zbliżał się już do ujścia zatoki. Niesiona wiatrem piana przelatywała nad dziobem, gdy tylko „Czarna Gwiazda” znalazła się na odsłoniętych wodach. Kruk stał przy sterze, kierując łodzią z pewnością człowieka urodzonego i wychowa­nego na wybrzeżach, i pływającego po wodach naj­większego oceanu świata. Sterował jedną ręką, a drugą uniósł do oczu lornetkę i zbadał obszar, gdzie, jego zdaniem, powinna znajdować się łódź.

Zobaczył tylko rozrywane wiatrem fale.

Szukał dalej, czując, jak mijają cenne minuty. Instynktownie wiedział, że to, czego się obawiał, było prawdą: ktoś był na morzu i grożące mu niebez­pieczeństwo rosło z każdą sekundą. Kruk nie umiał go dostrzec, mimo że fale nie mogłyby zasłonić otwartej łodzi. Z pewnością jednak przelewały się przez burty i były w stanie zatopić małą łódkę, nim Kruk zdołają znaleźć.

- No dalej, dalej, pokaż się - mruknął. - Jest ciężko, ale nie aż tak. Nie powinieneś zatonąć tak szybko, nawet jeśli nie masz czasu na wybieranie wody.

Obserwacja wzburzonego morza nic nie dała, więc Kruk położył „Czarną Gwiazdę” na inny kurs, dzięki czemu oddalił się od zatoki, a zbliżył do brzegu. Łódź zatrzeszczała nagle, wystawiając rufę na wiatr i fale. Kilka minut takiego kołysania i podrzucania posłało­by większość ludzi do najbliższego relingu w ataku morskiej choroby. Jednak Kruk dostrzegał to na tyle, na ile kołysanie przeszkadzało w jednoczesnym stero­waniu łodzią i prowadzeniu obserwacji.

Raz jeszcze chciał zmienić kurs, gdy nagle dostrzegł od strony brzegu jakiś błysk. Zmarszczył brwi i lekko przełożył ster. Ta kolorowa plama była zbyt blisko skał i zbyt daleko ujścia zatoki, by być poszukiwaną łodzią. Był to raczej pływak sieci lub boja pułapki na kraby, która zerwała się w czasie burzy.

Znowu dostrzegł kolorową plamę. Zogniskował lornetkę i zobaczył schyloną przy wiosłach postać. Łódź zniknęła za falą, a potem pojawiła się w fontan­nie piany. Kruk natychmiast pojął, że ten człowiek ma poważne kłopoty. Wyraźnie brakowało mu sił, by walczyć z pływem i wiatrem, które spychały go niebez­piecznie blisko brzegu. Właściwie wyglądał bardziej na nastolatka niż mężczyznę. Był bardzo drobny i niezbyt muskularny.

I nagle Kruk zaczął przeklinać słowami tak gwał­townymi jak wiatr. Odrzucił lornetkę, przesunął dźwi­gnię przepustnicy i „Czarna Gwiazda” skoczyła w stronę małej łodzi. To nie mężczyzna w niej siedział, ani nawet nie chłopiec; to była kobieta, która z całych sił zmagała się z bezlitosnym morzem. Łódź zanurzała się i przechylała ciężko, a burta pochylała się coraz niżej. Lęk tej kobiety i determinacja były widoczne w każdym jej ruchu: walczyła, by utrzymać zalewaną łódź jak najdalej od groźnej linii przyboju.

Kruk poprowadził „Czarną Gwiazdę” szerokim łukiem i wreszcie znalazł się blisko łodzi. Dostrzegł na twarzy kobiety wyraz zdumienia i ulgi. Podpłynął bliżej, wrzucił jałowy bieg i puścił koło sterowe, by cisnąć do łodzi zwoje ciężkiej liny holowniczej. Wstrzy­mał oddech obserwując, jak kobieta przeciska się na dziób i zawiązuje hol.

I dopiero wtedy spostrzegł, ile wody wypełnia łódkę. Sięgała niemal do burty. Zaczął krzyczeć do kobiety, by wybierała wodę... i zobaczył jasną plamę pojemnika, gdy pochyliła się, zaczynając pracę. Bar­dzo ostrożnie wrzucił bieg i wybrał luz liny. Poczuł lekkie szarpnięcie, gdy hol napiął się pod ciężarem. Wolno, ostrożnie pociągnął łódź w stronę zatoki. Kiedy tylko ruszyli. Kruk chwycił lornetkę i spojrzał na łódź, holowaną dziesięć metrów za rufą. Przez minuty, które wydawały się latami, dzielił uwagę między sterowanie „Czarną Gwiazdą” a obserwację wybierającej wodę kobiety. Mimo jej wysiłków łódź wciąż zanurzała się zbyt głęboko, by rejs był bezpiecz­ny.

Nagle kobieta przerwała pracę. Kruk skrzywił się, patrząc, jak siada na ławeczce. Czyżby nie wiedziała, że niebezpieczeństwo nie minęło? Łódź zanurzała się coraz głębiej. Kiedy przyjdzie czas, by skręcić do zatoki, wystawi rufę na fale. Nie było na to rady. Nie ma innego sposobu, by wpłynąć na bezpieczne wody. Jeśli nie weźmie się do pracy, pierwsza fala pośle tę jej łódkę na samo dno.

A jeżeli Kruk nie odetnie holu, gdy tylko łódź wejdzie pod wodę, prawdopodobnie zatonie wraz z nią.

Gdy ta myśl przyszła mu do głowy, zrzucił wodo­szczelne buty. Odruchowo sięgnął dłonią do pasa. Wytarta, owinięta skórą rękojeść dawała mu zawsze poczucie bezpieczeństwa.

- Wybieraj wodę! - krzyknął głosem potężnym jak huk fal bijących o skały.

Podmuch wiatru porwał te słowa i cisnął mu je z powrotem w twarz. Klnąc, spojrzał przez lornetkę. Kobieta zmagała się z czymś, ale nie miał pojęcia, co to mogło być. Wreszcie odwróciła się nieco i jej ręce znalazły się w polu widzenia Kruka. Odrywała palce lewej dłoni, zaciśnięte na uchwycie pojemnika.

Dostrzegł, że mięśnie lewej ręki zesztywniały w sku­rczu, protestując przeciw dalszemu wysiłkowi. Ręka była bezużyteczna i pozostanie taka, póki kurcz nie minie. Zobaczył wściekłość w oczach kobiety, zaciekle walczącej z własną słabością. A potem dostrzegł zmarszczki wyczerpania, które zmieniły jej usta w wąs­ką linię, zobaczył niebieskawy odcień skóry, świad­czący o niebezpiecznym wychłodzeniu organizmu. Kobieta zużyła już wszystkie rezerwy energii.

A jednak walczyła i nie poddawała się.

Kruk poczuł dreszcz. Nigdy nie widział czegoś równie wspaniałego, jak odwaga tej kobiety. Nie miała szans, była bezsilna i bezbronna, a jednak zmuszała swe szczupłe dało do jeszcze cięższej pracy. Nie chciała zrezygnować. Kruk krzyczał do niej, jakby słowami mógł przekazać cząstkę swej siły. Nie wierzył, by go zrozumiała poprzez dziesięć metrów spienionego mo­rza; wołał jednak, by wiedziała, że nie jest samotna.

Kobieta zdołała wreszcie przerzucić pojemnik do prawej ręki i zaczęła wybierać wodę mechanicznymi pociągnięciami. Kruk krzyknął tryumfalnie, odwrócił się, poprawił kurs „Czarnej Gwiazdy” i znów się obejrzał. Niewielkie pióropusze wody przelatujące nad burtą upewniły go, że kobieta wciąż pracuje.

Z nieznośną powolnością „Czarna Gwiazda” ciąg­nęła obciążoną wodą łódź ku bezpiecznej zatoce. Kruk co chwi-la spoglądał przez lornetkę. Poziom wody w łódce nieco opadł, nie na tyle jednak, by rejs był bezpieczny. Zmniej-szył prędkość tak bardzo, jak to tylko możliwe, by nie stracić panowania nad sterem. Chciał jak najszybciej dotrzeć do zatoki, ale musiał uzbroić się w cierpliwość. Gdyby teraz próbował skręcić, łódź przewróciłaby się i zatonęła.

Bezradnie obserwował, jak kobieta walczy z żywio­łem. Ten obraz rozbudził cierpienie ukryte gdzieś głęboko we wnętrzu. Za bardzo przypominał mu sytuacje sprzed ośmiu lat, gdy patrzył, jak ukochana kobieta pogrąża się coraz bardziej w rozpaczy i gnie­wie. Próbował dotrzeć do Angel słowami pocieszenia i nadziei, próbował powiedzieć, że ją kocha. Pragnął, by zapomniała o zmarłym i pokochała jego, żywego człowieka. Później, kiedy zrozumiał, że Angel woli raczej zabijać się stopniowo niż żyć dalej bez ukocha­nego, Kruk pojął, że bardziej pragnie, by żyła, niż by go pokochała. Wyrwał ją brutalnie ze skorupy roz­paczy i... spełniło się jego życzenie. Angel zebrała swoją odwagę i siłę. Przeżyła. Po jakimś czasie poko­chała znowu.

Ale mężczyzna, którego wybrała, nie był Carlsonem Krukiem.

Smutne wspomnienia zamigotały jak daleka błyska­wica na skraju świadomości; wspomnienia rozbudzone potęgą uczuć, mocą gniewu i bezradności, gdy obserwo­wał, jak nie znana mu kobieta walczy z burzą i własnym wyczerpaniem. Był mężczyzną niezwykle sprawnym fizycznie. A jednak swoją siłą w żaden sposób nie mógł jej pomóc, tak jak dawno temu nie mógł pomóc Angel.

Kruk zacisnął usta i ostre rysy twarzy stały się jeszcze wyraźniejsze. Kobieta pracowała coraz wol­niej. Wiedział, że wkrótce nie nadąży z wybieraniem przelewającej się przez burty wody. Gotowy czy nie, bezpieczny czy nie, musiał wpłynąć do zatoki.

Wprowadził „Czarną Gwiazdę” w długi łagodny łuk, a hol w końcu delikatnie pociągnął łódź w stronę brzegu. Gdy tylko obie łodzie skierowały się wprost w wąski przesmyk, obejrzał się i zaczął przez lornetkę obserwować kobietę. Teraz, kiedy niska, szeroka burta łódki została wystawiona na fale, groziło największe niebezpieczeństwo. Kobieta też o tym wiedziała. Od­gadywał to po jej nierównych, niemal konwulsyjnych ruchach, gdy zmuszała swe wyczerpane ciało, by wylać jeszcze kilka litrów wody, wytrwać kilka minut, kilka metrów...

Zimna, błękitnozielona woda wezbrała i przelała się przez burtę, kiedy łódka wpływała do Zatoki Totemu. Burty były tak nisko, że fala prawie się nie zapieniła. Łódź zakołysała się, pochyliła, przewróciła błyskawi­cznie i uwięziła kobietę pod kadłubem.

Kruk upuścił lornetkę, przesunął dźwignię na jało­wy bieg i odciął hol. Ułamek sekundy później długim skokiem pokonał niemal połowę odległości do tego białego wiru, który pochłonął łódź.

Przed nim na powierzchni nie pozostało nic prócz samotnego wiosła.

ROZDZIAŁ DRUGI

Wszystko stało się nagle. W jednej chwili Janna pochyliła się, by wybrać chlupiącą wokół kostek wodę, a w następnej świat przechylił się dziko. Próbowała skoczyć jak najdalej od wywracającej się do góry dnem łodzi, ale zesztywniałe nogi reagowały zbyt wolno, tak samo jak ramiona. Instynktownie wyrzuciła je przed siebie, jakby chciała zamortyzować upadek, ale udało jej się tylko wbić pod kamizelkę ratunkową uchwyt przepustnicy silnika.

Dno łodzi zakryło ją od góry. Ogarnął ją mrok. Była przemarznięta, ale i tak czuła chłód wody. Zdezorien­towana w ciemności, zaczepiona kamizelką o silnik, nie wiedziała nawet, jak mogłaby się uwolnić. Z uczu­ciem grozy uświadomiła sobie, że, mimo wysiłków, łódź zanurza się, ciągnąc ją coraz głębiej w lodowatą głębinę.

Nagle ktoś chwycił ją od tyłu. Objął za ramię i szarpnął mocno. Kamizelka ratunkowa pękła. Ktoś odwrócił Jannę, pchnął w dół, a potem pociągnął do góry.

Tam, gdzie dotąd była tylko ciemność pod łodzią, teraz Janna dostrzegła srebrny dysk, który migotał i przyzywał. Rozpaczliwie próbowała płynąć w górę, gdyż instynkt i rozum podpowiadały, że jeśli tylko przedrze się przez ten srebrzysty blask, znajdzie powie­trze i ciepło. Uświadamiała sobie przy tym, że płynie w górę o wiele szybciej niż to było możliwe przy jej dotychczasowych wysiłkach.

Przebiła promienisty dysk i wciągnęła powietrze w obolałe płuca. Dyszała ciężko. Stopniowo pojmowa­ła, że nie jest sama. Podtrzymywały ją silne dłonie. Spoglądały na nią ciemne oczy, głębokie jak morze. Ponad tymi oczami do czoła przylgnęła gęsta grzywa kruczoczarnych włosów. Rysy twarzy były tak męskie i surowe jak dłonie, utrzymujące ją ponad falami zatoki.

Jakby spojrzenie było sygnałem, na który czekał, mężczyzna odwrócił Jannę delikatnie i ułożył jej łopa­tki na swojej piersi. Przytrzymał ją, kładąc prawe ramię na mostku. Poczuła za sobą jakiś ruch, zobaczyła, że jej ciało się unosi. Potem woda zawirowała, gdy silne nogi wykonały nożycowy ruch, popychając ich oboje do przodu.

Z poczuciem ulgi Janna przestała walczyć z zimnem i morzem, bez słowa poddając się sile nieznajomego.

- Doskonale - usłyszała nagle głęboki głos. - Uspokój się. Jesteś bezpieczna.

Jak wszystko w tym nieznajomym, głos był potężny i brzmiał głucho.

- Jesteśmy już prawie na łodzi.

Próbowała odpowiedzieć, ale stwierdziła, że to ponad jej siły. Słowa wirowały w umyśle, nie łącząc się ze sobą. Uświadomiła sobie, że już nie jest jej zimno. Najwidoczniej zdrętwiała i straciła czucie.

- Muszę wejść na pokład. Trzymaj się drabinki, dopóki cię nie wciągnę. Dasz sobie radę? Świat wirował leniwie wokół Janny.

- Słyszysz mnie?

Janna patrzyła na mężczyznę i zastanawiała się, czego właściwiej od niej chce. I wtedy dostrzegła, że wciska jej lewą rękę w szczeble drabinki. Nagle nabrała ochoty, by wybuchnąć śmiechem. Wielka opalona dłoń oplotła jej palce wokół szczebla. Nieznajomy sięgnął po jej prawą rękę i natrafił na plastykowy pojemnik.

- Teraz możesz go puścić - powiedział. - Nie będzie ci potrzebny. Jesteś bezpieczna.

Niski głos dudnił i odbijał się echem wzdłuż kręgo­słupa Janny jak daleki grzmot, docierając do niej jak przez mgłę. Zrozumiała sens słów obcego. Była bez­pieczna. Wiedziała, że jest bezpieczna, od chwili kiedy poczuła jego silne dłonie wydobywające ją z lodowatej wody.

Wolno, z bólem wyprostowała palce i pojemnik wypadł jej z ręki. Tonął szybko, niczym blady cień rozpływający się w głębinie morza. Ponaglana przez mężczyznę, chwyciła drabinkę drugą ręką i zacisnęła na niej palce. Widziała, jak obcy łapie niski metalowy reling biegnący wzdłuż burty. Napiął mięśnie i wydo­stał się z wody bez wysiłku, tak jakby wychodził z wanny lub płytkiego basenu. Zanim dotarły do niej wszystkie implikacje tego faktu, poczuła, że nieznajo­my wyciągają z wody i niesie do kabiny, jakby ważyła tyle co bańka mydlana.

- Trzymaj się mnie.

Janna posłuchała, a świat wokół niej zawirował. Wyczuwała, że stopy opierają się o coś twardego, a w następnej chwili ugięły się pod nią kolana. Jedynie silne ramię podtrzymujące ją w pasie uchroniło przed upadkiem na pokład. Objęła mężczyznę zdrętwiałymi dłońmi, a on wrzucił bieg i otworzył przepustnicę. Rozległ się warkot silników i łódź ruszyła do przodu, w głąb zatoki.

Przez długie minuty słychać było tylko grzmot potężnych silników. Potem zgasły. Mężczyzna zo­stawił ją i wyszedł, by przycumować łódź; wrócił po chwili. Szybkimi, pewnymi ruchami zaczął zdejmować z niej ubranie. Pokręciła niepewnie głową i próbowała odpychać jego ręce. Ale to tak, jakby westchnieniem chciała powstrzymać przypływ. Rozpaczliwie szukała w sobie sił, ale dygotała jak w febrze i to wyczerpywało jej energię.

- Nie walcz ze mną, mały wojowniku - zadudnił łagodnie. - Nigdy się nie rozgrzejesz w tym mokrym ubraniu.

Janna spojrzała na mężczyznę niespokojnymi ocza­mi. Chciała zapytać, kim jest, skąd się tu wzięła i dlaczego jest jej tak straszliwie zimno. Wydała tylko dziwny jęk, gdy nagle straciła resztkę sil i świat wokół niej pociemniał.

Kruk pochwycił ją, zrzucił resztki ubrania i zaniósł do swej wielkiej koi. Pulsująca żyła na gładkiej szyi kobiety budziła nadzieję, ale skóra była zbyt zimna. Zerwał koce, osuszył ją najlepiej jak potrafił i dopiero potem wsunął do pościeli. Rozebrał się szybkimi ruchami, sięgnął jeszcze do szafki po specjalny koc, a następnie wsunął się na koję obok niej.

- Nie wiem, czy mnie słyszysz - powiedział, układa­jąc kobietę na swym potężnym ciele - ale zaraz się rozgrzejesz. Ten polarny koc odbija do środka każdą odrobinę ciepła. Tobie samej niewiele by pomógł, ale kiedy polezę tu z tobą, zadziała lepiej niż ognisko. Jestem za wielki, by wystudziło mnie parę minut w letnim oceanie.

Kobieta nie odpowiedziała. Konwulsyjne drżenia jej ciała trwały zbyt długo i teraz nie mogła sama się rozgrzać. Kruk rozwinął polarny koc i owinął ich oboje. Wewnętrzna powierzchnia lśniła odcieniami srebra; zewnętrzna, utrzymująca ciepło, była ciemno­granatowa, jak mokra flanelowa koszula, leżąca w strzępach obok koi.

Delikatnie masował kobietę, uspokajając i z wolna rozgrzewając jej zesztywniałe mięśnie. Po długiej chwi­li rozluźniła się nieco. Przesunął się lekko, mocniej przyciskając ją do swego rozgrzanego ciała. Wymru­czała coś niewyraźnie i przytuliła się instynktownie.

Kruk masował jej wąskie delikatne plecy aż po . miękkie, kobiece pośladki. Ciało miała wciąż zimne, ale nie przemarznięte; przestała jej grozić hipotermia. Uśmiechnął się i poczuł satysfakcję. Choć raz jego wielkie ciało przydało się do czegoś więcej niż do ściągania dyskretnych spojrzeń przechodniów. Zasta­nawiał się, czy kobieta będzie przestraszona, gdy się obudzi i zobaczy, co za stwór wyłowił ją z morza.

Miał nadzieję, że nie. Nawet prawie nieprzytomna i kompletnie wyczerpana, wydawała się smukła i bar­dzo kobieca. Tak wspaniale było też trzymać ją w ramionach. Dotyk jej ciała działał na Kruka z mocą, która w innych okolicznościach pewnie odebrałaby mu oddech; nawet teraz groziło mu coś takiego. Biodra uwypuklały się gładko pod jego dłońmi. Piersi miała miękkie, a sutki twarde niczym kamyki. Zastanawiał się, czy zareagowałyby podobnie na żar, jak na zimno - żar dała podnieconego mężczyzny. Czy kochałaby się z tą samą żywiołową pasją i odwagą, z jaką stawiała czoło sztormowi?

Ta myśl wypędziła z jego ciała ostatnie resztki chłodu. Ogarnęła je gorąca, słodka ociężałość. Nagle całą siłą woli musiał poskramiać te natrętne, gwałtow­ne myśli, jakby były wpadającym w sieć dzikimi łososiami. Zaufała mu, oddała się pod jego opiekę, choć musiał dla niej wyglądać równie przerażająco jak morze. Nie mógł nadużyć tego zaufania, tak jak nie mógł pozwolić, by utonęła na jego oczach.

- Słyszysz mnie? - zapytał cicho. - Wszystko będzie dobrze. Parę godzin snu, dobre gorące jedzenie, kilka dni lenistwa i będziesz mogła pobić mnie jedną ręką.

Sama myśl, że ktoś mógłby tego dokonać, wywołała uśmiech na twarzy Kruka. Uśmiechał się jeszcze, gdy głowa kobiety poruszyła się lekko i wielkie oczy spojrzały na niego przez gęste rzęsy.

Janna zamrugała powiekami, próbując połączyć jakoś to miękkie ciepło pod nią z dziwnie łagodnymi oczami tak blisko jej twarzy.

- Jesteś bardzo ciepły - wymruczała wolno, z tru­dem wymawiając każde słowo.

- A ty wprost przeciwnie - odparł, wyraźnie roz­bawiony, i przesunął dłonią wzdłuż jej chłodnego, nagiego uda.

- Wiem - westchnęła i ułożyła głowę na jego piersi. Była zbyt zmęczona, by mieć otwarte powieki. - Co się... stało?

- Śpij - rzekł cicho, naciągając koc na jej mokre włosy. - Przypomnisz sobie wszystko, kiedy się obu­dzisz.

Poczuł ciepły oddech dziewczyny. Jej ciało przestało być lodowate. Stało się ciężkie i odprężone. Zasnęła. Okazała mu tym zaufanie, które zalało Kruka innym rodzajem ciepła, rozjaśniającego delikatnym blaskiem najciemniejsze zakątki jego duszy. Przytulił się mocniej i zasnął, otoczony zapachem kobiety i morza.

Janna budziła się z trudem. Wyciągnęła rękę, szukając przełącznika elektrycznego koca. Musiało jej być bardzo zimno, kiedy kładła się do łóżka; ustawiła regulator na wysoką temperaturę. Nawet poduszka była gorąca. Palce na oślep szukały regulatora umiesz­czonego gdzieś pośrodku łóżka. Coś poruszyło się pod jej dotknięciem.

- Ostrożnie, kobieto. Wpływasz na niebezpieczne wody.

Janna gwałtownie otworzyła oczy i uniosła głowę, wspierając się na łokciu. Pod wpływem energicznego ruchu dziwaczny srebrzysty koc zsunął się na bok, odsłaniając nagą męską pierś o wymiarach budzących onieśmielenie. Czarne włosy lśniły równym klinem, który zwężał się w okolicy brzucha. Niżej włosy rozrastały się w czarną gęstwinę. Tam właśnie znaj­dowała się jej dłoń. Z cichym okrzykiem Janna cofnęła rękę.

- Przepraszam, ja...

I nagle dostrzegła, że jest równie naga jak ten olbrzym, który poruszył się pod jej dotknięciem. Leżała na jego ciele, a piersi wspierały się na muskular­nym ramieniu.

- Kto... co...?

- Ludzie nazywają mnie Krukiem - powiedział głosem tak głębokim, że aż wibrującym. - A jeśli chodzi o to...

- Mniejsza z tym - przerwała szybko, czując, jak rumieniec oblewa ją od piersi po policzki. - Może zwariowałam, ale nie zapomniałam, o czym uczono nas na lekcjach biologii w ósmej klasie.

- Biologu? - zapytał, sięgając po koc, który z każdą chwilą zsuwał się coraz bardziej.

- O rozmnażaniu - odparła zwięźle.

Śmiech Kruka budził dreszcze. Był to dźwięk tak potężny, jak to męskie ciało.

Janna zarumieniła się jeszcze bardziej. Zimna woda musiała całkiem zamrozić wszystkie komórki jej mózgu.

I nagle pojawiły się wspomnienia. Zimno. Sztorm. Woda. Srebrzysty dysk unoszący się straszliwie daleko nad głową. Wszystko to powróciło z potworną mocą. Patrzyła na mężczyznę, leżącego tak blisko przy niej. Silne dłonie. Czarne oczy. Głos gromki jak odgłos fal, uderzających o skały, a jednocześnie ciepły i pieszczot­liwy. Instynktownie wiedziała, że jest bezpieczna przy tym człowieku.

- Ocaliłeś mi życie.

- Walczyłaś ze wszystkich sił - odparł. - Pomogłem ci tylko odrobinkę.

Janna spojrzała na szerokie silne dłonie, trzymające ten dziwaczny koc i okrywające ją ciepłą tkaniną. Gdyby nie te dłonie, zginęłaby podczas sztormu. Wiedziała o tym.

- Odrobinkę? - powtórzyła miękko. - Czy urato­wanie komuś życia to drobiazg?

Kruk popatrzył na swoją dłoń, jakby widział ją pierwszy raz w życiu, i pokiwał głową.

- Masz rację. Nie jest to drobiazg - rzekł, udając, że chodzi mu o rozmiary swojej pięści. Obojętnie, jakby był sam, podniósł się i owinął nagie biodra granato­wym prześcieradłem. - Ciepło ci? - zapytał z troską.

- Tak, dziękuję - odparła Janna. Znowu obudziły się wspomnienia. Było jej tak zimno, że prawie nie czuła pokładu pod stopami. Nie była w stanie ustać, płynąć, nawet oddychać. - Gdyby nie ty...

- Zawsze byłem większy od otaczających mnie ludzi. - Kruk wzruszył potężnymi ramionami. - Dob­rze wiedzieć, że mogę się przydać do czegoś więcej niż wyciąganie sieci i straszenie dzieciaków.

Janna zamrugała powiekami, wyczuwając w tym rzeczowym tonie ból samotności. Mimo surowego wyglądu i męskiej siły Kruk nie był człowiekiem nieczułym. Odruchowo położyła dłoń na muskular­nym ramieniu.

- Założę się, że dzieciaki raczej cię gonią, niż przed tobą uciekają - powiedziała cicho. - Wiedzą, że z tobą będą bezpieczne. Ja wiedziałam - dodała, a jej oczy szukały jego spojrzenia. - Kruku, nie wiem, jak ci dziękować...

- Na pewno chce ci się pić - przerwał jej.

Janna uświadomiła sobie nagle dwie rzeczy: Kruk nie życzył sobie podziękowań i rzeczywiście chciało jej się pić. Miała wrażenie, że zamiast języka ma w ustach papier ścierny.

- Tak - odparła skwapliwie.

- Zawsze tak jest, jeśli ktoś napije się słonej wody. Mam herbatę, kawę, wodę i zupę.

- Herbatę, proszę.

Próbowała nie patrzeć, jak Kruk zręcznie wyskaku­je z koi. Próbowała, ale to było niemożliwe. Był tak wielki, że wypełniał sobą całą kajutę. Owinięte na biodrach granatowe płótno wyglądało na nim bardziej jak ręcznik niż prześcieradło. Janna pochodziła z ro­dziny, w której mężczyźni byli wysocy i muskularni, ona sama też miała metr siedemdziesiąt trzy wzrostu, ale człowiek zwany Krukiem był olbrzymem.

Był też pociągający. Niepohamowany i dziki jak otaczająca ich kraina. Pierwotna siła i wytrzymałość tego mężczyzny oddziaływała na zmysły dziewczyny podobnie jak smutek i samotność ukryte głęboko w jego czarnych oczach. Silny, pełen życia, samotny. Kruk robił na niej ogromne wrażenie, podniecał ją już od chwili, gdy przebudziła się, czując jego męskie ciepło.

Jaka szkoda, że ona nie działa na niego w ten sam sposób. Wargi Janny rozciągnęły się w smutnym uśmiechu. Obudziła się naga w łóżku z najbardziej interesującym mężczyzną, jakiego w życiu spotkała. A on potraktował ją jak siostrę. Była do tego przy­zwyczajona. W końcu była siostrą, siostrą trzech silnych i odważnych mężczyzn. Zawsze bolało ją jednak to, że jak siostrę traktował ją były mąż.

Właściwie nie powinnam się dziwić, że nie pociągam fizycznie, pomyślała ze smutkiem. Zdmuchnęła z czoła kosmyk wilgotnych włosów i westchnęła. Nawet w naj­bardziej sprzyjających okolicznościach nie żywiła złu­dzeń co do swego wyglądu. Jej bracia twierdzili, że jest oszałamiająca. Janna jednak uznała, że ludzie tak właśnie mówili o wysokich kobietach, które lubili, a które nie wyglądały jak słodkie, jasnowłose laleczki, istoty tak uwielbiane przez mężczyzn. Janna wiedziała, że wyłowiona z morza, na wpół żywa i sina z zimna, musi być równie pociągająca jak wyrzucona na plażę meduza.

Nic dziwnego, że Kruk nie chciał jej wdzięczności. Ten biedny człowiek był pewnie przerażony samą myślą o tym, że taka wstrętna topielica chciałaby się z nim kochać. I miał się o co martwić. Niewiele by zyskał, przyjmując ofertę. Nie miała doświadczenia. Na palcach jednej ręki mogła policzyć, ile razy kochała się z mężem podczas ich krótkiego „małżeń­stwa”.

- Takie smutne oczy - zauważył Kruk. - Martwisz się tym, co się stało? Nie przejmuj się. Odwiozę cię, dokąd zechcesz, jak tylko przycichnie sztorm. A co do łodzi... - Wzruszył ramionami. - Dopilnuję, żebyś dostała nową. I to z porządnym silnikiem.

Janna opuściła powieki, by ukryć gromadzące się pod nimi łzy. Po chwili dotarła do niej uwaga o silniku. Szeroko otworzyła oczy.

- Skąd wiesz, że miałam kłopoty z silnikiem?

- Nikt dla rozrywki nie wiosłuje do brzegu w czasie sztormu - odparł sucho. - Kostka cukru czy dwie?

- Mam uczucie, jakbym zjadła już pięćdziesiąt - odparła, rozcierając lewą rękę. - Dwie proszę. Skąd wiesz, że piję herbatę z cukrem?

- Wyglądasz na kobietę, która potrafi cieszyć się życiem - odparł rzeczowo. - Wciąż czujesz kurcze w ramieniu?

- Miałam kurcz? - zdziwiła się, spoglądając na lewe ramię. Nie była pewna, co miał na myśli, mówiąc o tej radości życia.

- Nie pamiętasz?

Janna zmarszczyła czoło.

- Pamiętam, że ten przeklęty silnik zapalał i gasł, aż wreszcie zdechł zupełnie. Pamiętam, że wiosłowałam. - Spojrzała na swoje dłonie. Były zaczerwienione, poocierane, z kilkoma pęcherzami od uchwytów wio­seł. - Pamiętam, że było mi zimno.

- A że wybierałaś wodę?

- Pewnie. Kiedy tylko mogłam. - Skrzywiła się. - Wyraźnie nie dość często.

- A co pamiętasz po tym, jak zobaczyłaś „Czarną Gwiazdę”?

Janna rozejrzała się po pięknie wykończonym wnę­trzu łodzi.

- To jest „Czarna Gwiazda”? - spytała, szerokim gestem ręki wskazując kajutę i natychmiast pospiesz­nie podciągnęła koc, który zsunął się z jej piersi.

Kruk skinął głową. Najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywał się od spoglądania tam, gdzie jedna sutka wyłaniała się spod srebrzystych fałd. Rumieniec, jaki pojawił się na twarzy Janny, gdy uświadomiła sobie, że jest naga w łóżku z obcym mężczyzną, przekonał Kruka, że nie jest przyzwyczajona do takich przebudzeń. Nie była też dzieckiem. Przypuszczał, że już kilka lat temu przekroczyła dwudziestkę.

Dlatego też nie zareagował, nie przesunął dłonią wzdłuż jej ciepłego, smukłego ciała, by dotrzeć do tego miejsca, którego dotknięcie rozpaliłoby zmysły dziew­czyny. Kochałaby się z nim, gdyby tylko o to poprosił. Przepełniała ją wdzięczność za to, że wyłowił ją z zatoki.

Skrzywił się. Mimo swego imienia i wyglądu nie był przecież drapieżnikiem. Nie wykorzysta tej sytuacji. Kiedy opadną chwilowe emocje, dziewczyna będzie żałować, że z wdzięczności ofiarowała to, co powinna oddać z miłości.

Ale nie jemu. Doświadczenie nauczyło go, że nie jest typem mężczyzny kochanym przez kobiety. Był za wielki, za silny, za szorstki, za bardzo indiański. A co gorsza, nieodmiennie pociągały go takie kobie­ty, jak ta delikatna i cudownie gibka dziewczyna, którą znalazł walczącą z morzem. Zwykle potem takie kobiety rozczarowywały, brakowało im poczu­cia humoru i odwagi, które cenił bardziej niż wy­gląd.

Angel była inna. Miała w sobie odwagę dziesięciu mężczyzn. Tak jak kobieta, która obserwowała go teraz czystymi srebrzystozielonymi oczami. Ufała mu.

Delikatnie otulił kocem ramiona Janny, zasłaniając kuszącą różową sutkę.

- Masz ochotę na śniadanie? - zapytał.

- Sama nie wiem. A jak myślisz, na co mogę mieć ochotę? - odpowiedziała pytaniem.

Z zakłopotaniem zdała sobie sprawę, że zachowuje się prowokacyjnie, i poczuła ulgę, że Kruk pozostaje obojętny. I zaraz usłyszała własne słowa, w których niemal żądała, by Kruk zareagował na jej pragnienia. Jęknęła cicho, czując, że znów się rumieni.

- Uratowałeś ciało, ale obawiam się, że mózg został na dnie zatoki.

- Poszukam go, kiedy będę łowił ryby na obiad - obiecał z powagą, lecz oczy błyszczały mu jak polerowane gagaty. - Czy masz jakieś imię, czy jesteś szamanką, która swego imienia nie zdradza nikomu?

- Nazywam się Janna Moran - odparła. Ostrożnie wysunęła ramię spod śliskiego koca i wyciągnęła dłoń. - A ty jesteś... Kruk?

- Tak. - Ujął jej palce.

Przez moment uśmiechali się do siebie bez słowa, dostrzegając niezwykłość tej prezentacji po tym, gdy wcześniej obudzili się nadzy i objęci ramionami. W po­równaniu ze stwardniałą dłonią Kruka palce Janny były szczupłe i bardzo delikatne. Pamiętał ich dotyk.

- To imię czy nazwisko? - zapytała Janna, gdy Kruk uwolnił jej dłoń i szybko się odwrócił.

- Kiedy wypełniam dokumenty, to jest nazwisko, a moje imię brzmi Carlson. Prywatnie większość ludzi nazywa mnie Krukiem.

Zawahał się, myśląc o Angel. Ona i Grant nazywali go Carlsonem. Ale Grant nie żył. Teraz tylko Angel nazywała go Carlsonem... i Miles Hawkins, Sokół, mężczyzna, którego kochała Angel. Tak, on też mówił do niego: Carlson.

Kruk uśmiechnął się lekko, wspominając, jakie miotały nim uczucia, gdy odkrył głębię miłości Angel do innego mężczyzny. Powinien chyba nienawidzić Sokoła. Ale nienawiść była niemożliwa. Sokół ocalił Angel. Kruk kochał go za to jak przyjaciela.

- Ale nie wszyscy nazywają cię Krukiem - ode­zwała się cicho Janna, dostrzegając na jego ustach pełen rozrzewnienia uśmiech. Chciała zapytać, kim była kobieta, która potrafiła wywołać taki uśmiech na jego twarzy. Milczała jednak. - A jak ja mam cię nazywać?

- Kruk. Teraz tak o sobie myślę.

Czując się tak, jakby dostała prezent, Janna uśmie­chnęła się.

- Kruk - powtórzyła.

Uśmiechnął się także, niepewny, jakie myśli kryje spojrzenie srebrzystozielonych oczu.

- Czy ktoś na ciebie czeka? - spytał.

- Czeka?

Zmieszanie Janny powiedziało Krukowi więcej niż jakiekolwiek słowa. Żyła samotnie jak on i już tak długo, że nie przyszło jej nawet do głowy, by ktoś mógł się o nią martwić.

- Mąż, kochanek, rodzina, przyjaciele - powiedział dcho, wpatrując się w jej oczy. - Ktokolwiek, kto może się martwić, że wypłynęłaś małą łódką podczas sztormu.

- Aha. - Janna roześmiała się lekko i wzruszyła ramionami.

- Nie. Mam dwadzieścia cztery lata i jestem wolna. Od paru lat nie mam męża, dzieci nie miałam nigdy. Przyjaciele nie spodziewają się mnie w Seattle aż do września, a dopóki w terminie płacę czynsz, moja gospodyni nie dba o to, co się ze mną dzieje. Ona pije, rozumiesz. Zapłaciłam za sierpień, więc nie będzie się martwić, nawet jeśli nigdy nie wrócę.

Kruk sam nie wiedział, co zdziwiło go bardziej: fakt, że Janna była kiedyś mężatką, czy to, że przez najbliż­sze kilka tygodni miała zamiar przebywać zupełnie sama na Wyspach Królowej Charlotty.

- Jesteś tu na wakacjach? - zapytał.

Janna znowu wzruszyła ramionami.

- Mniej więcej. Muszę zrobić kilka rysunków do książki przyjaciółki o tych wyspach. Od tygodni próbuję się dostać do Zatoki Totemu, ale zawsze coś mi się przytrafia.

- Coś?

- Zwykle deszcz. Często mgła. Czasem wiatr.

Kruk uśmiechnął się.

- Witaj na Wyspach Królowej Charlotty.

- Tak. Witamy w piekle. - Janna roześmiała się, łagodząc ostre słowa. Przycichła.

Na chwilę jej oczy nabrały zupełnie srebrzystej barwy. Kruk dostrzegł w nich pasję, namiętność i emocje.

- Nigdy jeszcze nie widziałam bardziej dzikiej okolicy - stwierdziła - ani piękniejszej. Te wyspy są... żywiołowe. Mam wrażenie, że stwarzanie świata trwa tu nadal. - Zawahała się i dodała cicho: - To tak, jakby te wyspy miały specjalną umowę z czasem. Czas przypływa tu, a potem rozdziela się i opływa je z obu stron, tak jak morze. Inne miejsca się zmieniają, ale nie te wyspy. Zawsze takie były, pełne tajemniczego piękna. Czas tutaj nie istnieje. Tylko wiatr i mgła.

Po raz drugi od spotkania z Janna, Kruk poczuł dreszcze. Inni zauważali, że wyspy posiadały aurę dzikości, ale dla tych ludzi „dzikie” oznaczało zacofa­ne; wrogie, brutalne. Obawiali się surowej potęgi wysp i tajemniczego wrażenia bezczasowości. W Jannie to wszystko nie budziło strachu, choć omal nie zginęła, badając tę krainę.

- Tak - przyznał Kruk. - Ja też kocham te wyspy. - Przypływam tu, by znaleźć spokój.

- A teraz los zesłał ci gadatliwą turystkę - skrzywiła się Janna. - Przykro mi.

- Nie ma sprawy - odparł. - Jesteś kobietą, która rozumie ciszę. Nie będziesz mi przeszkadzać.

Zastanowiła się, co musiałaby zrobić kobieta, by przeszkodzić Krukowi. Nie miała wątpliwości, że musi to być kobieta, nie mężczyzna. Były mąż uświadomił jej, że istnieją mężczyźni, którzy spotykają się i żenią z kobietami, ale których seksualnie może pociągać tylko inny mężczyzna. Była jednak pewna, że Kruk do nich nie należał.

Z cichym westchnieniem Janna uznała, że Kruk jest taki jak większość mężczyzn: pociągają go blondynki o wielkich, sarnich oczach. Stare powiedzenie, że panowie wolą blondynki, było prawdziwe. Tak samo jak żołnierze, złodzieje, poeci i dziwacy. Kobiety o brązowych włosach mogą nie istnieć, choćby miały nie wiadomo jakie poczucie humoru.

Nikogo nie obchodziło, czy blondynka w ogóle ma poczucie humoru.

- Nie powiedziałaś, czy zjesz śniadanie - przypo­mniał Kruk. Spojrzał przez ramię na czajnik z wodą, ustawiony na małym palniku obok koi. - Jesteś głodna?

- Chyba żartujesz. To, co słyszysz, to nie odgłosy burzy, tylko w brzuchu mi burczy - oznajmiła, pod­kreślając wypowiedź dramatycznym gestem ręki i na­tychmiast gwałtownie pochwyciła zsuwający się koc.

Kruk szybko odwrócił wzrok. Nie powinna wie­dzieć, że mimowolnie znów pokazała mu jędrną pierś o tak jedwabistej skórze, że aż zacisnął palce, by po nią nie sięgnąć.

Czajnik zagwizdał, dając Krukowi tak wyczekiwa­ny pretekst do odwrócenia głowy. Podniósł go z pal­nika i nalał wody do dwóch kubków. Ciekawe, jak Janna by zareagowała, gdyby wyznał, że cudownie dopasowała się do jego ciała. Taka miękka, sprężys­ta... Gdyby to jednak powiedział, zabrzmiałoby to niczym zachęta do rozmowy o seksie. Wiedział, że ona już tego nie chce. Okrywając kocem jej ramiona, dostrzegł, jak opada w niej pożądanie. Migotliwe zasłony namiętności spadły, jakby nigdy nie istniały.

Zastanawiał się, dlaczego odczuwa z tego powodu smutek i gniew. Powinien bez skrupułów wziąć to, co mu ofiarowała, nie zastanawiając się, z jakich powo­dów go pragnie. Inne kobiety chciały go albo nie, i nie miało to właściwie znaczenia. Liczyła się tylko Angel. Angel odepchnęła go i od tej chwili cierpienie stało się zwykłym elementem jego codziennego życia. Aż wresz­cie, na długo przez spotkaniem Angel z Milesem Hawkinsem, Kruk zrozumiał, że pewne pragnienia nigdy się nie ziszczą. Angel była jednym z nich. Mógł albo się z tym pogodzić, albo w walce zniszczyć samego siebie.

W końcu wybrał to pierwsze. Zaakceptował to w taki sam sposób, jak akceptował burze, płochliwe ryby i własne potężne ciało, budzące lęk w mężczyz­nach i kobietach. Takie jest życie. Był tym, kim był. I miłość była tym, czym była.

Nieziszczalnym marzeniem.

ROZDZIAŁ TRZECI

- Czy masz nóż? - mruknęła Janna.

Kruk dosłyszał złość w jej stłumionym głosie. Obserwował ją, rozciągając w uśmiechu osłonięte czarnym wąsem wargi. Janna klęczała nad potokiem i płukała namydlone włosy. Pełne gracji linie jej ciała uwydatniała jego własna flanelowa koszula. Spod niej wystawały gładkie, jasne łydki o naprężonych mięś­niach.

- Mam - odparł Kruk.

- To dobrze. Zetnij ten kołtun.

- Mam lepszy pomysł.

- Zgolić włosy? - zapytała. - Zgoda!

Nie tylko usłyszała, ale i wyczuła śmiech Kruka, gdy uklęknął obok niej na porośniętym mchem gruncie. Otarł się piersią o jej plecy i wsunął palce w namydloną masę włosów.

- Nie miałam zamiaru zmuszać cię do mycia mojej głowy.

- Ręka wciąż cię boli, prawda? Niech odpocznie. Chcę ci tylko pomóc.

- Odkąd wyłowiłeś mnie z zatoki, nic nie robiłam, tylko leżałam i odpoczywałam - zaprotestowała.

- Trwało to całe trzydzieści godzin - zauważył ponuro. - Co za lenistwo. Będę musiał złożyć na ciebie skargę w biurze turystycznym.

- Ale...

- Sza - huknął Kruk. - Uwielbiam długie włosy u kobiet. Pozwól, że się nimi pobawię.

Na to Janna nie potrafiła znaleźć odpowiedzi. Zbyt pochłaniał ją dotyk wielkich, lecz delikatnych dłoni, masujących skórę jej głowy. Poczuła dreszcze.

- Zimno ci? - spytał z troską.

- Wszystko w porządku - odparła szybko, tłumiąc kolejne drżenie.

To była prawda. Nie było jej zimno, choć miała na sobie tylko dwie warstwy odzieży - wszystko pożyczo­ne od Kruka. Miękka bawełniana koszulka utrzymy­wała ciepło ciała, a gruba flanelowa koszula chroniła przed podmu-chami wiatru, który chwilami docierał aż do granicy lasu. To dotyk Kruka wzbudził w niej drżenie, ale nie chłód.

- Pospieszę się - obiecał.

Janna powstrzymała się od wyjaśnień. Milczała. Bała się otworzyć usta, by nie westchnąć z roz­koszy.

Mój mózg chyba rzeczywiście leży na dnie zatoki, pomyślała niechętnie.

Mózg tak, ale końcówki nerwów nie.

Myśl o Kruku jak o jednym z braci.

Janna próbowała zastosować się do własnej, tak znakomitej rady. Nie podziałało. Bracia do­tykali jej włosów tylko po to, by za nie pociągnąć. Nigdy nie masowali jej głowy takimi zmysłowymi ruchami.

Więc myśl o Kruku jak o swoim fryzjerze. On ciągle dotyka twoich włosów. Janna spróbowała tak myśleć. Bez rezultatu.

Kruk był... Krukiem. Najbardziej intrygującym ze wszystkich mężczyzn, jakich spotkała. Pod szorstką powierzchownością krył się człowiek zdolny do czuło­ści, śmiechu i tego milczenia, które sprawiało, że Janna czuła się spokojna.

Czuła, że jest to mężczyzna zmysłowy, taki, który sprawiłby, że rozkosz rozpaliłaby jej ciało jak pochod­nię. To powinno ją przestraszyć. Od dnia rozwodu żaden mężczyzna tak jej nie pociągał. Była zbyt wrażliwa, zbyt niepewna. Mimo zapewnień jej rodziny i rodziny Marka, wciąż w głębi duszy wierzyła, że gdyby okazała się bardziej kobieca, Mark stałby się prawdziwym mężczyzną. Po dwóch latach wciąż nie zdołała zapomnieć o gnębiących ją pytaniach: czy gdyby była wyższa, a może niższa, o jaśniejszej, może ciemniejszej cerze, grubsza czy szczuplejsza, to bardziej pociągałaby Marka fizycznie?

Doszła już do tego, że nie mogła patrzeć na siebie w lustrze, by nie widzieć kobiety, która nie potrafi seksualnie zainteresować mężczyzny. I nagle znalazła się głęboko pod wodą. Obudziła się naga w ramionach nagiego mężczyzny. Krótko mówiąc, miała ogromną szansę, by zainteresować sobą Kruka... szansę, jakiej nie miała żadna kobieta. I co z tego wyszło?

On tylko okrył ją kocem.

Przygryzła wargi. Pomyślała, że być może jej rodzi­na i krewni Marka, w ogóle wszyscy, się mylili. Może czegoś jej brakowało, czegoś, co mogłoby podniecić mężczyznę.

Wbiła w mech smukłe palce tak, że aż zbielały jej kostki. Zmusiła się, by przestać myśleć o Marku i smutnej pomyłce, jaką było ich małżeństwo. To wszystko stało się przeszłością. Mark pogodził się z tym, kim jest i kim nie jest, i ułożył sobie życie. Ona też powinna o tym pomyśleć.

Strumienie chłodnej piany ściekały do potoku i zni­kały natychmiast. Na twarzy Janny pozostały resztki piany, które szczypały w oczy. Janna bezskutecznie ocierała policzki, rozgniewana, że stacza walkę o sza­cunek dla samej siebie. Przecież wiele mogła zapropo­nować mężczyźnie. Potrafiła prowadzić inteligentną rozmowę, świetnie gotować, nieźle sprzątać, rozpo­znawać stwory, które pełzały lub pływały u wybrzeży całego świata. Była zdrowa, miała ładne zęby, kochała dzieci i zwierzęta, i miała poczucie humoru.

Więc dlaczego ta lista cnót wpędza ją w depresję?

Janna westchnęła i poruszyła się nerwowo, jakby próbowała uciec przed własnymi myślami.

- Nie ruszaj się, bo mydło dostanie ci się do oczu.

- Przecież i tak ledwie widzę - mruknęła, znów ocierając twarz.

- Przepraszam - wymruczał Kruk. - Wiedziałem, że nie powinienem pchać się z moimi niezgrabnymi łapami. Świetnie sobie radziłaś beze mnie.

Janna chwyciła go za nadgarstki i przytrzymała.

- Nie przerywaj. Proszę. To cudowne uczucie - po­wiedziała, odwracając głowę, by spojrzeć na Kruka.

To był błąd. Opalona skóra, ostre czarne linie wąsów i brwi... wszystko to uderzyło w nią jak seria ciosów i odebrało oddech. Westchnęła, próbując mu wytłumaczyć to, czego sama nie rozumiała.

- Nie wiem, czemu jestem taka opryskliwa. Przy­puszczam, że mój dobry nastrój utonął w zatoce razem z mózgiem. Przepraszam.

Kruk spojrzał na zalaną pianą twarz Janny. Wilgot­ne, rozchylone wargi miały ten sam malinowy kolor co czubek piersi, który widział niedawno. Gdy sobie to uświadomił, poczuł, jak ciało ogarnia fala podniecenia. Zastanawiał się, co by się stało, gdyby teraz byli nadzy.

Natychmiast odsunął tę myśl. Zbyt wiele lat cierpiał z powodu kobiety, która nie była mu przeznaczona. Nie miał zamiaru zaczynać wszystkiego od początku. `• Janna znalazła się tu przypadkiem, nie z wyboru. W normalnych okolicznościach nigdy by się nie zgo­dziła na wspólne spędzanie czasu z takim człowiekiem jak on. Jeśli miałaby jakiś wybór. Sztorm odebrał jej tę możliwość i zmusił do pobytu z Krukiem w Zatoce Totemu. Gdyby wykorzystał to i jej wdzięczność, która łagodziła spojrzenie wspaniałych oczu Janny, znienawidziłby samego siebie. Kiedy minie burza, odwiezie ją do Masset. Staną na przystani, podadzą sobie ręce i uśmiechną się niepewnie na pożegnanie, niczym para ludzi, którzy normalnie nigdy by się nie spotkali.

- Kruku?

Uśmiechnął się smutno, wysunął dłoń z włosów Janny i sięgnął po ręcznik. Z niezwykłą delikatnością przytrzymał jej głowę i otarł z twarzy pianę.

- Zakryj oczy, a ja spłuczę ci włosy.

Janna chciała zaprotestować, lecz umilkła. Miała też ochotę spytać, czy to przez nią jest taki smutny; zrezygnowała jednak. Przynajmniej miała taki zamiar, do chwili, gdy usłyszała własny głos:

- Coś się stało? - zapytała, powstrzymując na chwilę dłoń Kruka.

- Nic nowego - odparł z prostotą. - I nic naprawdę złego. Odwróć się. Jeśli mydło dostanie się do oczu, będziesz płakać.

- I bez tego mam ochotę płakać, ale nigdy tego nie robię - oznajmiła, wpatrując się w ciemne oczy Kruka.

Czubkiem palca lekko musnął koniuszek jej nosa.

- Po wczorajszych przejściach masz w sobie jeszcze sporo adrenaliny.

Delikatnie, choć stanowczo odwrócił dziewczynę. Szybko spłukał mydło z jej włosów, nie próbując dłużej zachwycać się ich zmysłowym ciężarem. Polał je naj­pierw zimną wodą z potoku, potem ciepłą z wiadra, podgrzanego na palniku.

Janna westchnęła głośno.

- Cudowne uczucie.

Kruk uśmiechnął się, zmywając ostatnie ślady piany. Mokre włosy dziewczyny wydawały się niemal czarne, a jednak lśniły iskrami mahoniu i złota. Zastanawiał się, jak wyglądały w słońcu. Czy te długie pasma były rudobrązowe czy cynamonowe? Czy były proste jak jego, czy owijałyby się kusząco wokół palców?

Klnąc w duchu. Kruk starał się przestać o tym myśleć. Wycisnął wodę z włosów Janny i zaczął osuszać je ręcznikiem. Wydawały się bardzo miękkie i śliskie, lśniące jak mokry jedwab.

- Sama to zrobię - powiedziała dziewczyna, czując się winna, że sprawia mu tyle kłopotu. - Przybyłeś tu szukając samotności, a nie żeby pracować jako fryzjer.

- Zaczekam na ciebie przy brzegu. Lubisz małże?

- Nie. Uwielbiam małże. To coś zupełnie innego.

Kruk wyszczerzył zęby.

- Na surowo?

Janna opuściła ręcznik i uniosła głowę. Twarz miała zarumienioną, a oczy połyskiwały niczym słońce przez mgłę.

- Surowe małże? - spytała ostrożnie, niepewna, czy dobrze go zrozumiała. Lubiła małże, ale nigdy nie zdołała się zmusić, by jeść je na surowo.

- Uhmm - mruknął.

- Czy to było uhmm-tak czy uhmm-nie? - zapytała.

- Po prostu: uhmm. - Kruk roześmiał się. - A może potrawka z małży i surowe ostrygi ca przystawkę?

- Dobry pomysł - oświadczyła pospiesznie i schowa­ła twarz w ręcznik. Po chwili spytała: - A czy są dobre?

- Ostrygi?

- Małże.

- Na surowo? - zapytał niewinnie. - Nie wiem. A są?

Janna znieruchomiała, słysząc w głosie Kruka nut­kę rozbawienia. Podniosła głowę i spojrzała badawczo na swego rozmówcę.

- Czy przypadkiem nie znasz moich braci? Przez całe lata prowadziłam z nimi takie rozmowy.

- Byli dobrzy?

- I surowi!

- Więc nie byli małżami. - Kruk błysnął zębami w uśmiechu.

- Och, ratunku - jęknęła Janna, zasłaniając twarz ręcznikiem.

- Myślałem, że nie chcesz mojej pomocy - odparł, odbierając jej ręcznik.

Janny mruknęła coś w odpowiedzi. Usłyszała za to śmiech Kruka. Zanim skończył ją czesać, ona także się śmiała. Stała cierpliwie, a on z zadziwiającą łagodnoś­cią rozczesywał wilgotne sploty. Grzebień w jego dłoni wyglądał jak zabawka dla lalek. Niesamowite, by silny, potężny mężczyzna potrafił czesać w tak delikat­ny sposób.

- Warkocz? - zapytał.

- Nie, bo nigdy nie wyschną. Nie pożyczysz mi noża?

- Nie. A może przynieść suszarkę?

- Jasne. I zrobić manicure, jeśli można - odparła złośliwie, przekonana, że Kruk znów się z nią drażni,

- Nie znam się na lakierach do paznokci. Angel ich nie używa.

Głos Kruka zmiękł nagle przy słowie „Angel” i to powiedziało Jannie więcej niż cokolwiek innego.

- Jak rozumiem, ten anioł należy do gatunku bezskrzydłych, dwunogich i chodzących po ziemi.

Uśmiechnął się.

- Wciąż mi to powtarzała. Jednak nigdy jej nie uwierzyłem. - Pogładził dłonią włosy Janny. - Powi­nienem pomyśleć o tym wczoraj.

- Byłeś zbyt zajęty ratowaniem mnie, żeby myśleć o aniołach.

- Miałem na myśli skrzynkę.

- Nie rozumiem.

- To nie drocz się ze mną. - Delikatnie pociągnął za mokry kosmyk włosów dziewczyny. - Zeszłego lata Angel zostawiła na łódce parę swoich rzeczy. Przypo­mniałem sobie o tym dopiero teraz.

Janna zastanawiała się, czy Angel była tylko tury­stką, tak jak ona - dziś przebywającą tutaj, a nie wiadomo gdzie we wrześniu. Czy raczej Kruk kochał Angel i stracił ją pod koniec lata? Czy Angel miała zamiar wrócić? Czy dlatego zostawiła na łódce swoje rzeczy?

I czy dlatego Janna nie pociągała Kruka?

Przygryzła wargi, by powstrzymać cisnące się do ust słowa. Gdyby Kruk chciał, by Janna dowiedziała się o Angel, obeszłoby się bez niedyskretnych pytań typu:

Czy była twoją żoną? Czy wciąż jesteście małżeń­stwem? Kochacie się? Jesteście zaręczeni? Kim jesteś, Carlsonie Kruku? Dlaczego twój smutek i śmiech sprawiają, że samej chce mi się śmiać i płakać?

Janna przyglądała się, jak Kruk wkłada do wiadra szampon i resztę drobiazgów. Każdy jego ruch był pełen siły i dziwnego piękna. Przypominał falę przy­pływu, energię płynną i nieskończoną, delikatną i peł­ną mocy. Zwykle męska siła raczej ją denerwowała, niż fascynowała. Ale Kruk był inny.

- Gotowa? - zapytał, podnosząc wiadro.

Janna odwróciła się i ruszyła bez słowa przez poszarpany wiatrami, owiany mgłą cedrowy zagajnik. Szła w stronę skalistego wybrzeża, gdzie morze spoty­kało się z lądem. Porośnięta trawą i ledwie widoczna ścieżka była starsza niż strzelające ku niebu drzewa. Zastanawiała się, czy rodzina Kruka pochodzi z zapo­mnianej wioski, której surowe cedrowe chaty i dzikie totemy z wolna ogarniał wskrzeszony ponownie las. Czy to jego przodkowie wyrzeźbili te niesamowite wizerunki, które stały ponad morzem niczym skamie­niały ludzki krzyk?

- Ostrożnie - zawołał Kruk, przytrzymując Jannę, która potknęła się o wystający głaz. - Będziemy musieli podwiązać ci skarpety.

Janna spojrzała na swoje stopy. Tenisówki prze­trwały kąpiel w zatoce, a potem suszenie w kuchence. Lecz Kruk zapomniał o skarpetkach. W rezultacie miała na nogach parę jego wełnianych skarpet. Pod­wijała je, lecz wciąż opadały. Podobnie jak koszula, oczywiście również należąca do Kruka. Mankiety zasłaniały Jannie dłonie, a z tyłu materiał opadał poniżej kolan.

Westchnęła. Pobyt na wyspach sprawił, że wy­glądała niczym clown z podupadającego cyrku. Brako­wało jej tylko ostrego makijażu i wymalowanego uśmiechu.

Obserwowanie Kruka nie poprawiało jej samopo­czucia. On wyglądał podobnie jak ta kraina. Idealnie pasował do tego czasu i miejsca, jakby przebywał tu od zawsze, jakby był częścią dzikiej doskonałości wysp. Ona była przybłędą, a on mgłą, surowymi górami, wiatrem i dzikim morzem. Wszystko to tkwiło w jego bezdennych oczach, sile i milczeniu.

Drżąc od tych myśli, roztarta dłońmi ramiona. Świadomość, że Kruk nosił niedawno tę samą koszulę, którą ona teraz miała na sobie, też nie uspokajała. W nim nie było nic uspokajającego. Chociaż to niezupełnie prawda. Nic w jej życiu nie wydawało się tak spokojnie jak te chwile, gdy usypiała w jego potężnych ramionach. Nigdy nie czuła się bezpiecz­niejsza, bardziej otoczona opieką.

Kruk obejrzał się przez ramię i zobaczył, że Janna drży i rozciera ręce. Zmarszczył brwi; obawiał się, by nie dostała gorączki. Odsunął ostatnią iglastą barierę między sobą a plażą i skinął na Jannę. Gdy prze­chodziła obok, przyjrzał się jej z uwagą. Poza tym ogromnym smutkiem, który czasem dostrzegał na jej twarzy, nic jej chyba nie dolegało.

- Zaczekaj - rzucił, odsuwając cedrową gałąź.

Janna odwróciła głowę.

- Coś się stało?

Wstrzymała oddech, gdy jedną dłoń położył jej na ramieniu, a drugą na czole. Zapach cedrowych igieł drażnił nozdrza. Wiedziała, że od dziś ten zapach zawsze będzie jej przypominał te chwile i bliskość Kruka.

- Drżałaś - powiedział łagodnie. - Ale myślę, że wszystko w porządku. Nie ma śladu gorączki.

... Z pewnością jej dostanę, jeśli będziesz mnie doty­kał.

Janna odpędziła tę myśl, nim zdążyła się zmienić w słowa. Pożycie z mężem nauczyło ją, że jeśli mężczyz­na nie pragnie kobiety, to nie ma na to rady, i kropka. Przeczytała dziesiątki książek, gdzie instrukcje ero­tyczne były jednocześnie bardzo dosłowne i, szczerze mówiąc, zdumiewające. Zaciskała zęby, nabierała tchu i próbowała na Marku niektórych „pewnych” metod pobudzania.

Efekt był taki, jakby próbowała podniecić wiadro lodowatej wody.

- Nic mi nie jest - zapewniła z determinacją i odsunęła się od Kruka w obawie, że zadrży znowu, reagując na jego bliskość. - Szczerze mówiąc, jestem wręcz obrzydliwie zdrowa. Żadnych kobiecych kap­rysów, żadnej niedyspozycji, żadnej interesującej bla­dości. Po prostu czerstwa, zdrowa amerykańska dzie­wczyna. Potrzeba jeszcze tylko spódnicy w kratę, lakierków i szczeniaka ogryzającego mi kostki.

Kruk usłyszał gorycz, która brzmiała w pozornie ironicznych słowach Janny. Spojrzał na nią i za­stanowił się, co takiego przeżyła, skoro nie docenia siły swojego oddziaływania na mężczyzn. Trzeba być śle­pym, by nie ulec jej wdziękom. Gęstwina jedwabistych włosów otaczała twarz. Zieleń flanelowej koszuli spra­wiała, że skóra lśniła jak perłowa macica na słonecznej plaży. Oczy odbijały zieleń materiału i lasu. Zmieniała je, usrebrzając emocjami tak, jak wiatr zmienia po­wierzchnię morza. Nawet szeroka koszula nie mogła ukryć pełnych piersi, powabu bioder i innych kobie­cych wypukłości, zgrabnych łydek i kostek, które wydawały się niezwykle szczupłe ponad jego zwinięty­mi skarpetami.

Obserwując Jannę na tle dziewiczego lasu, Kruk miał ochotę zdjąć z niej całą tę szorstką, męską odzież, okryć satyną, natrzeć olejkiem, pieścić głęboko ukrytą kobiecość. Chciał dać jej rozkosz równą odwadze i determinacji, którą dostrzegł, gdy, posłuszna instynk­towi przetrwania, pokonywała zmęczenie. A potem zrezygnowała z walki i oddała się pod jego opiekę, ufając mu jak nikt inny, nawet bardziej niż Angel.

Emocje przepłynęły przez Kruka niczym powiew wiatru przez cedrowy las, poruszając w nim wszystko i pozostawiając niepokój. Przez zmrużone oczy obser­wował, jak Janna idzie po śliskich kamieniach w stronę belki przywiązanej do starych, przegniłych pali wbi­tych w piasek. Prowizoryczna keja kołysała się na falach. Janna nie miała doświadczenia i nie wiedziała, jak belka zareaguje na jej ruchy. Kilka razy niewiele brakowało, by spadła.

Stanęła na brzegu i nieufnie spoglądała na pod­skakującą belkę. Przesunęła dłonią po włosach, zawa­hała się i wzruszyła ramionami.

- Nie warto było - mruknęła i odwróciła się.

- Czego nie warto?

- Suszyć włosów. Potknę się na tej belce i wpadnę do zatoki - stwierdziła zrezygnowanym głosem. Zno­wu zadrżała, tym razem z powodu wiatru. - Chociaż z drugiej strony może warto spróbować, choćby dla dżinsów. Wyschły już? - dodała, spoglądając na Kru­ka.

- Powinny.

- Obawiałam się, że tak powiesz.

- Zaczekaj - powiedział, chwytając ją za ramię. - Przyniosę ci dżinsy. I chustkę - dodał, gdy wiatr rozwiał jej włosy, zamieniając je w wilgotną, jedwabi­stą chmurę.

Kilka pasemek dotknęło jego twarzy. Wydawały się chłodne i pachniały słodko w słonym powietrzu.

- Boisz się, że znów będziesz musiał mnie wyławiać? - spytała Janna z kpiną i spojrzała na belkę.

Kruk poczuł, jak krew wrze w nim na wspomnienie nagiej Janny, którą wycierał i otulał kocem. Mrucząc pod nosem, by uciszyć nieposłuszne myśli, przeszedł po belce do „Czarnej Gwiazdy”. Po chwili wrócił z dżinsami, wciąż jeszcze ciepłymi po suszeniu nad kuchenką, i jasną, zielono-niebieską chustką. Janna raz tylko spojrzała na delikatną tkaninę i wiedziała, że chustka należała do Angel.

- Nie - odsunęła jego dłoń. - Mogłabym ją znisz­czyć. - Przyglądała się pięknym, zielono-niebieskim pasmom i przyszła jej do głowy ponura myśl. - Założę się, że oczy Angel są tego samego koloru.

Kruk uniósł brwi.

- Skąd wiesz?

Janna westchnęła.

- I jest blondynką. Zgadza się? Mała, drobna, wiotka, pełna gracji, z figurą, która może złamać serce każdego mężczyzny, uśmiechem sugerującym namięt­ność i wrażliwość?

- Jesteś czarownicą? - spytał, tylko częściowo żartując.

- Jeśli tak by było, Angel stałaby się już ropuchą - mruknęła pod nosem.

- Co?

- Nic - odparła pogodnie.

Wzięła dżinsy i rozejrzała się, na czym można tu usiąść i co nie byłoby mokre. Wymruczała jedno z ulubionych przekleństw swoich braci. Życie nie było sprawiedliwe. Żeby włożyć dżinsy, nie mocząc ich przy tym, musiałaby podskakiwać najpierw na jednej, po­tem na drugiej nodze. Wyglądałaby mniej więcej tak elegancko jak prosię na wrotkach. A tymczasem Kruk patrzyłby i porównywał ją z tą delikatną, wiotką Angel.

Janna przeszukała w pamięci używany przez braci słownik epitetów. Znalazła kilka rzeczywiście zachwy­cających określeń i wymówiła je w duchu. Wreszcie, odprężona, uśmiechnęła się. Zawsze wiedziała, że bracia do czegoś się przydają.

- Poczekaj - rzucił Kruk, uświadamiając sobie kłopoty Janny, gdy próbowała utrzymać się na jednej nodze, stojąc na śliskich kamykach plaży. - Oprzyj się o mnie.

Zawahała się, a potem wzruszyła ramionami. Miał ją nagą w łóżku i nawet palcem nie kiwnął. Nie zrobi na nim wrażenia, jeśli oprze swoją pupę o jego uda.

Niestety oparcie na Kruku nie wystarczało do wykonania zadania. Dżinsy prawdopodobnie zbiegły się w praniu. A teraz nie sposób było ich włożyć. Najlepszą metodą było wbijanie się w nie. Tenisówki zaczepiały się o ciasne nogawki i Janna rzeczywiście musiała się nieźle namęczyć.

Jak długo potrafił. Kruk cierpliwie znosił ocieranie się krągłych pośladków Janny o swoje uda. W końcu objął dziewczynę ramieniem i przytrzymał mocniej w nadziei, że nie będzie musiała się tak miotać. Częściowo zamiar się powiódł. Z drugiej strony Janna z konieczności oparła piersi o jego przedramię. Kruk nie był pewien, czy ma się cieszyć, czy żałować, że stanik dziewczyny, podobnie jak skarpetki, nie zdążył wyschnąć, gdyż zaginął w czasie rozbierania.

Zmysłowe wspomnienia pojawiły się w jego umy­śle niczym ławica łososi w tajemniczym mroku mo­rza.

Z trudem tłumiąc jęk, Kruk odwrócił się tak, by Janna mogła oprzeć się raczej na jego biodrze niż udach. Szybkość i intensywność, z jaką nadeszło podniecenie, zaskoczyły go zupełnie. Powtarzał sobie, że przecież nie jest już nastolatkiem, by tracić zmysły z powodu dotyku piersi kobiety. Już dawno poznał sekrety różnicy płci. Znał swoje potrzeby, wiedział, kiedy nad nimi zapanować, a kiedy ulec. A teraz chwila zdecydowanie nie była odpowiednia, by ulegać.

Nawet pobieżna analiza sytuacji dowodziła, że Janna jest wobec niego bezbronna. Wiedzieli o tym oboje. Był od niej silniejszy, znał te ziemie, znał morze, wiedział, jak można tu przeżyć. Ocalił jej życie. Ona była zwykłą turystką szukającą przygód. I zdawała sobie sprawę, co zawdzięcza swemu wybawcy.

Właśnie z tego powodu była bezbronna. Gdyby poprosił, oddałaby mu się bez wahania. Widział to w jej oczach, gdy spoglądała na niego ukradkiem, z podziwem bliskim nabożnej czci. A może tylko z lękiem? Czy dlatego czasem drżała? Czy instynktow­nie wyczuwała to, co on uświadomił sobie w tej chwili?

Pragnął jej tak mocno, że z trudem nad sobą panował.

Ocalił jej życie, a teraz jakaś dzika, nieopanowana część jego natury upierała się, że ta kobieta należy do niego.

Próbował zwalczyć tę myśl. Nie chciał brać jej w taki sposób. Nie chciał kobiety, którą w jego ramiona pcha wdzięczność i pierwotny instynkt prze­trwania. Chciał, by Janna przyszła do niego z własnej woli, gdy będzie mogła zostać z nim albo wrócić do cywilizowanego świata.

I jeśli tylko będzie to sobie powtarzał dostatecznie często, może nawet sam w to uwierzy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Morze cofnęło się przy odpływie, zostawiając za sobą śliski od wodorostów, lśniący pas brzegu - jakby właśnie po to, by Kruk i Janna mogli poszukać czegoś na obiad. Jedzenie tego, co znaleźli, nie było właściwie konieczne. Kruk miał dość awaryjnych zapasów, by wystarczyło na te parę dni, nim minie sztorm. Z drugiej strony wolał z nich nie korzystać, dopóki nie było to konieczne. Wprawdzie niewielka była szansa, że burza potrwa dłużej niż kilka dni, ale od przezorności często zależało przetrwanie. Złe planowanie było częściej przyczyną kłopotów niż pech.

Poza tym Kruk lubił spacerować z Janną wzdłuż brzegu. Trafili na chwilę pomiędzy frontami szkwa­łów, gdy deszcz stał się zaledwie rodzajem lśniącej krawędzi wiatru. Janna przyjmowała wiatr, mgłę i deszcz z tym samym humorem, z jakim przyjmowała konieczność noszenia sięgających kolan swetrów i kur­tek.

Kruk znał wiele kobiet, które wolałyby raczej zamknąć się w ciepłej łodzi niż brnąć po zimnych śliskich skałach, poszukując okazów morskiej fauny, jakie tylko naukowiec lub ktoś bardzo głodny mógłby opisywać z entuzjazmem. Janna była jednym i drugim. W tej chwili przykucnęła nad kałużą wody, którą za kilka godzin fale przypływu zaleją pianą. Spod zbyt obszernej kurtki wyłaniały się smukłe nogi w dżinsach. Kruk wiedział, że te nogi lepiej wyglądałyby na łodzi, gdzie Janna nosiłaby tylko jedną z jego długich koszul, a dżinsy suszyłby się nad palnikiem.

Ta myśl wywołała uśmiech na jego twarzy. Za­pach mokrych dżinsów będzie mu się teraz kojarzył z dniami, gdy letnia burza przyniosła mu prezent i uwięziła go w zatoce, by mógł się tym prezentem nacieszyć. Nie pamiętał już, kiedy bawił się tak dobrze, jak przez ostatnie trzy dni. Janna była dobrym kompanem. Jej bystry umysł i ogromne poczucie humoru sprawiały, że godziny płynęły niezauważenie. Przynajmniej w dzień. Świadomość, że dziewczyna leży o metr od niego, sprawiała, że noce dłużyły się niezwykle.

- Jak byś to nazwał? - zwróciła się Janna do Kruka.

Z wyraźnym niedowierzaniem spoglądał to na nią, to na stworzenie, które trzymała w dłoni.

- Mówiłaś, że co studiowałaś?

Janna zmarszczyła brwi, a potem się roześmiała.

- Biologię morską. Jeśli jesteś ciekawy, to wiedz, że trzymam Phylum echinodermata z klasy Echinoidea znany przyjaciołom jako Strongylocentrotus purpuratus. A teraz powiedz, jak ty to nazywasz?

- Fioletowy morski jeżowiec - odparł sucho Kruk.

Janna spojrzała na pochmurne niebo, jakby szukała pomocy lub natchnienia.

- W haida - wyjaśniła. - Jak nazywacie fioletowego morskiego jeżowca w języku haida?

Spojrzała na Kruka uważnie i pochyliła głowę, jakby nie mogła się doczekać odpowiedzi. Od Kruka dowiedziała się, że język haida był określany jako izolowany, nie powiązany z żadnym innym na świecie. Baskijski był drugim izolowanym językiem. Pozostałe należały do jednej czy drugiej z spokrewnionych ze sobą grup, tak jak języki romańskie. Haida był pod tym względem wyjątkowy.

Jak ten mężczyzna, który także ją fascynował.

Kruk ściągnął wargi, jakby oceniając zapał Janny. Był dziwnie dumny z tego, że zaciekawił ją język haida. Od dawna wiedział, że jego ojczysta mowa była inna niż wszystkie. Ale dopiero Janna uświadomiła mu, jak rzadki w istocie jest ten język. Życie przy niej z każdą chwilą stawało się cieka­wsze.

- Kruku?

Roześmiał się cicho, nim odpowiedział na jej pyta­nie w haida.

Janna wysłuchała krótkiej burzy dźwięków, ozna­czającej haidańskie imię fioletowego morskiego jeżowca.

- Co to znaczy? - spytała.

Kruk uśmiechnął się szeroko pod czarnym wąsem.

- Nie ma...

- Dokładnego tłumaczenia - dokończyła Janna i jęknęła. Zbyt często słyszała ostatnio to zdanie. - Więc podaj mniej dosłownie.

- Okrągły, fioletowy, kolczasty, jadalny mieszka­niec morskich skał.

- No widzisz? - uśmiechnęła się tryumfalnie. - Nie­ważne, jak wyjątkowy jest język. Stworzył go ludzki umysł, posługując się wciąż tym samym bazowym diagramem. Nazwy są opisowe. Naukowa nazwa fioletowego jeżowca mówi mniej więcej to samo, co nazwa w haida, choć bardziej szczegółowo. Z wyjąt­kiem jadalności. - Uśmiechnęła się. - Na ogół nauko­wcy nie są zainteresowani zjadaniem obiektów badań.

Kruk obserwował kolczastego, jaskrawofioletowego jeżowca.

- Rozumiem ich - stwierdził z przejęciem. - Sam jego widok odbiera apetyt.

- W Japonii ikra jeżowca jest takim przysmakiem jak kawior w Rosji.

- Nie jesteśmy w Japonii.

- Gdzie twoje zamiłowanie do przygód?

- Na dnie zatoki razem z twoim rozumem - od­parował.

- Nie będzie zupy z jeżowca?

- Nie będzie.

- A może jeżowiec na surowo?

- A może piasek na surowo?

- Orły jadają jeżówce - zakończyła Janna, wspomi­nając swe zaskoczenie, gdy zobaczyła młodego, nie- opierzonego orła, który przysiadł na belce i zjadał jeżówce, robiąc to z wyraźnym apetytem.

- Jestem z rodu kruka, nie orła.

Iskierki rozbawienia zniknęły z oczu Janny za­stąpione wyrazem ciekawości. Chciała... musiała... dowiedzieć się o nim jak najwięcej.

- Co?

- Haida dzielą się na dwie grupy, orła i kruka - wyjaśnił. - Moja matka była krukiem. A zatem i ja jestem krukiem.

- Czy Haida tworzyli społeczeństwo matriarchalne?

- W pewien sposób. - Uśmiechnął się krzywo. - I bardzo dobrze, gdyż moim ojcem był szkocki wędkarz o imieniu Carl, który wyjechał, gdy tylko skończyło się tarło łososia. Dlatego nazywam się Carlson Kruk.

- Czy ten człowiek wiedział, że twoja matka jest w ciąży?

Ledwo zdążyła to powiedzieć, zorientowała się, że staje się zbyt dociekliwa. Lecz chciała poznać Kruka jak najlepiej i ta potrzeba tłumiła dobre maniery.

- Wątpię. - Wzruszył ramionami. - Wątpię, czy miałoby to znaczenie, nawet gdyby wiedział. - Zawa­hał się i dodał cicho: - Poderwał matkę w barze. Ciągle potrzebowała pieniędzy na alkohol.

W oczach Janny błysnęły łzy. Przypomniała sobie, jak dumny był jej ojciec z udanych synów i córki, jak wiele miłości było w ich rodzinie. A potem pomyślała o Kruku, który dorastał pozbawiony takiej miłości.

- Cóż za strata - szepnęła. - Większość mężczyzn byłaby gotowa na wszystko, by mieć podobnego do ciebie syna.

Kruk przymknął na chwilę oczy.

- Nie bardzo - rzekł w końcu szorstko. Otworzył oczy. - Jestem Haida. Indianin. Może nie ma to znaczenia tu i teraz, w tej zatoce, ale tam, skąd ty pochodzisz, jest piekielnie ważne.

Janna chciała zaprotestować, ale powstrzymała się. To, co mówił Kruk, było prawdą. Wprawdzie jej się to nie podobało, ale była zbyt wielką realistką, by zaprzeczyć.

- Ja tego tak nie odczuwam - oznajmiła dobitnie. - Jesteś mężczyzną, Carlsonie Kruku. Najwspanial­szym, jakiego w życiu spotkałam. Tylko to się dla mnie liczy. I nie ma znaczenia, czy jestem w Zatoce Totemu, czy na Księżycu.

Głos Janny załamał się. Odwróciła się szybko, układając w kamiennym gnieździe kruchego, kłujące­go jeżowca. Szybko otarła łzy rękawem grubego swetra. Był wilgotny i pachniał trochę morzem, a tro­chę mężczyzną.

- Janno. - Głos Kruka był głęboki, delikatny i chrapliwy.

Przyciągnął ją ku sobie i, wsuwając pod brodę stwardniałą dłoń, uniósł lekko jej twarz. Zaczął coś mówić, dostrzegł łzy i poczuł, że traci oddech. Zbliżył usta i musnął wargami jej rzęsy. Zdumiał się, że tak trudno było mu przerwać ten delikatny pocałunek. Powoli odsunął się od dziewczyny.

- Nie byłem nieszczęśliwy - wyznał cicho. - U Hai­da dzieci należą do szczepu matki, a chłopcy prze­chodzą inicjację pod opieką jej braci. Wychowali mnie wujowie, co jest zwyczajem mojego ludu.

- A twoja matka? - szepnęła niepewnie Janna, wiedząc, że nie powinna zadawać tego pytania.

- Zanim skończyłem sześć lat, matka nie potrafiła zadbać nawet sama o siebie. Porzuciła mnie i ciągle piła. Na cztery lata przed jej śmiercią wuj adoptował mnie zgodnie z prawem plemiennym i prawem kana­dyjskim. Eddy jest dobrym człowiekiem i silnym mężczyzną. Latem łowi łososie, a zimą rzeźbi wize­runki równie stare i niezwykłe jak język haida. Polubi­łabyś Eddy'ego. On by cię pokochał. W pogardzie ma tylko kobiety zbyt rozpieszczone, by wędrować pod­czas burzy po Wyspach Królowej Charlotty.

Janna przyglądała mu się uważnie, szukając skry­wanych pod słowami emocji. Wyczuwała, że zwykle niechętnie mówi o rodzicach... A jednak jej opowie­dział o swoim dzieciństwie. Kiedy spojrzała w lśniące czarne oczy, najwyższym wysiłkiem woli powstrzyma­ła się, by nie rzucić mu się w ramiona. Przecież taki gest byłby katastrofą. Niezależnie od gustów Eddy'ego, Kruka pociągały kruche blondynki, które nosiły jed­wabne chusty w kolorze idealnie dopasowanym do tajemniczych, błękitnozielonych oczu.

- Czy Eddy jest mężczyzną w dostatecznym stop­niu, by zjeść zupę z jeżowca? - zapytała w nadziei, że Kruk nie zauważy, jak drżą jej wargi i wyginają się w podkówkę.

- Nie mogę się doczekać, żeby to sprawdzić. - Uśmiechnął się nagle.

Janna odwróciła twarz ku morzu. Zbliżała się kolejna linia szkwału.

- Jak długo będziemy czekać? - zapytała.

- Na zupę?

- Na szkwał.

Kruk spojrzał na morze. Zmarszczył czoło, widząc gęstą czarną ścianę chmur, zbliżającą się ku nim na skrzydłach coraz silniejszego wiatru.

- Akurat tyle, żeby wrócić na łódź. O ile będziemy mieli szczęście. Niech to licho! O czym ja myślałem, do diabła? Powinienem wiedzieć, że nie należy odwracać się plecami do morza.

- Nie zdążymy już nazbierać ostryg? - spytała Janna, przypominając sobie niewielką ławicę, którą minęli po drodze do ujścia zatoki.

- Zajmę się tym. Ty wracaj na łódź, żebyś nie zmokła.

- A co z tobą?

- Jeśli przemoknę, będę w przyszłości obserwował niebo. - I nie zwracał uwagi na to, jak wdzięcznie poruszasz biodrami, kiedy schylasz się i grzebiesz w kałuży, dodał w myśli.

- Skończą ci się suche rzeczy.

- To włożę śpiwór.

- Wykluczone - stwierdziła, stanowczo kręcąc gło­wą. Światło migotało wśród jej falujących, cynamono­wych włosów. - Owinę się prześcieradłem i oddam ci ubranie.

Sama myśl o Jannie nagiej pod granatowym prze­ścieradłem wywołała uśmiech na twarzy Kruka. I na nic zdała się złożona samemu sobie obietnica, że będzie o niej myślał jak o siostrze.

Janna nie widziała już tego uśmiechu. Odwróciła się i ruszyła wzdłuż brzegu do miejsca, gdzie była przycu­mowa-na „Czarna Gwiazda”. Kruk obserwował ją przez chwilę, podziwiając, że tak cudownie kołysze biodrami. Tłumiąc przekleństwo, musiał przyznać, że bardzo pragnął zbadać dłońmi wspaniałe plecy Janny, wypukłości bioder i krą-głość pośladków. Była taka przyjemna, ciepła, jędrna i kobieca, pobudzająca zmy­sły. Czy jej by się to spodobało?

Takie rozmyślania utrudniały Krukowi marsz. Przeklinając w duchu, zastanawiał się, jak zdoła utrzymać łapy z daleka od tej dziewczyny przez dwa deszczowe i wietrzne dni, które przewidywała pro­gnoza pogody.

- Kruku? - zawołała Janna.

Uniósł głowę i zauważył, że stoi w miejscu i nad czymś się zastanawia. Zaklął pod nosem. Samokont­rola nigdy dotąd nie sprawiała mu takich problemów.

- Coś się stało? - spytała.

- Nie - odparł niemal szorstkim tonem. - Za­stanawiałem się tylko, jak długo jeszcze będziemy uwięzieni w tej cholernej zatoce.

- Aha.

Janna uśmiechnęła się beznamiętnie. Odwróciła się i odeszła jak najszybciej. Dzień stracił swój urok. Ona cieszyła się każdą chwilą spędzoną z Krukiem, a on odliczał minuty do chwili, gdy burza przycichnie i będą mogli odpłynąć. Lecz nie była tym zaskoczona. Jeśli kiedykolwiek marzył o uwięzieniu w zatoce, to raczej ze słodką Angel, a nie z obcą ciemnowłosą dziewczyną.

Kruk był mężczyzną, o jakim Janna śniła od dawna, zanim jeszcze wyłowił ją z zimnego morza. Jego inteligencja fascynowała ją równie mocno jak siła, a śmiech powodował wrażenie, że stanęła w powodzi słonecznego światła. Drżenie budziła sama myśl o tym, że taki mężczyzna mógłby jej pożądać.

Linia szkwału dotarła do brzegu w chwili, gdy Janna znalazła się w kabinie łodzi. Kruk przywiązał drugą belkę, dzięki czemu mogła łatwiej przejść po podskakującej kei. Ale i tak była wdzięczna losowi, że nie musi robić tego w deszczu.

Uśmiechnęła się smutno. To ładnie z jego strony, że przydźwigał jeden z tych starych pni i dołączył do pomostu, by przy każdym wejściu lub zejściu z łodzi nie ryzykowała kąpieli. Z fascynacją obser­wowała, jak nagi do pasa manewrował belką w wo­dzie. Ogromna siła Kruka mogła budzić przeraże­nie.

A przecież Janna niczego nie pragnęła bardziej, niż gładzić dłońmi jego potężne ciało i rozkoszować się ciepłem smagłej skóry. Zastanawiała się, czy Kruk pachnie bardziej morzem, czy może cedrem. A może jego zapach był mieszaniną soli, cedru i wonią męż­czyzny, mieszaniną tak złożoną i pierwotną jak sam Kruk?

- Jego skóra może mieć smak kawioru lub wiś­niowego placka - mruknęła do siebie. - Albo deszczu, albo wina i... och, do diabła. Przestań się dręczyć tym, czego i tak nie zdobędziesz. Lepiej napij się herbaty. Kruk zmoknie i przemarznie, zanim nazbiera pełen kubełek ostryg na kolację.

Nastawiła wodę i przygotowała dwa kubki. Lubiła dość słabą herbatę z cukrem i cytryną. Kruk parzył tak mocną, że mogłaby wytrawić stal, a potem, brytyjskim zwyczajem, dodawał do niej mleko z puszki i cukier. Janna raz spróbowała tej cieczy i wciąż nie była pewna, jak smakowała. Wiedziała tylko jedno: na pewno nie miała smaku herbaty.

Gdy woda zawrzała, starannie napełniła kubki, zostawiając w jednym miejsce na sporą ilość mleka. Przekroczyła wąskie przejście i przysiadła przy spec­jalnie zrobionym stole, który zajmował sporą część kajuty. Jego blat był większy niż zwykle stoliki na łodzi, gdyż Kruk był potężniejszy niż przeciętny mę­żczyzna. Na noc stolik był opuszczany, chowany w zagłębieniu i przykrywany specjalnie zrobionym materacem. Normalnie Kruk po prostu opuszczał kajutę i jadł posiłki siedząc na jednym z wyścieła­nych stołków na rufie. Ale odkąd na łodzi znalazła się Janna, uparł się, że będzie rozstawiał stolik co rano i składał po kolacji.

Janna spojrzała na niewielką trójkątną kajutę na dziobie, w której sypiała. Z obu stron były wąskie koje, a między nimi klinowate przejście. Od razu wiedziała, dlaczego Kruk tu nie sypia. Koje były tu dla niego zbyt wąskie i krótkie.

Z roztargnieniem obejrzała herbatę, badając kolor płynu. Idealny. Kuchennym nożem odkroiła kawałek cytryny. Nóż był bardzo ostry, jak wszystkie noże Kruka. Była mu za to wdzięczna. Tylko ostry nóż w doświadczonej dłoni mógł rozciąć twardy materiał ratunkowej kamizelki, która wiązała ją z tonącą łodzią.

Zadrżała mimowolnie i dodała do herbaty łyżeczkę cukru. Starannie zapakowała resztkę znalezionej w lo­dówce cytryny. I tak była zadowolona. Cytryny na Wyspach Królowej Charlotty to rzadko spotykany owoc.

Niespokojnie rozglądała się po łodzi. Zatrzymała wzrok na niewielkiej podkładce i ołówku, które Kruk wyszukał, by mogła szkicować. Wyciągnęła rękę, ale zrezygnowała z rysowania.

Wyszła na rufę „Czarnej Gwiazdy”. Zaciągnięty brezent osłaniał pokład przed deszczem i wiatrem, a rufa łodzi stała się jakby dodatkową kajutą. Deszcz szumiał nieustannie. Zwykle działało to na nią kojąco, ale teraz pragnęła usłyszeć głos Kruka. Pochyliła się, wyglądając przez przezroczyste plastykowe otwory w brezencie. Widziała tylko strugi deszczu. Padał tak, że z trudem sięgała spojrzeniem brzegu.

Łódź kołysała się lekko; odbijacze chroniły kadłub przed belkami kei. Janna przymknęła oczy. Przez dłuższy czas słuchała wiatru, deszczu i niespokojnego morza. Przyzwyczaiła się do tego, że jest sama, ale nie do tego, że jest samotna. A tak właśnie czuła się w tej chwili. Samotnie.

- Hej tam na „Czarnej Gwieździe”! Ostrygi wcho­dzą na pokład.

Janna poczuła, że ogarnia ją fala ciepła. Natych­miast pobiegła, by rozsunąć zamek. W otworze poja­wiło się wiadro, a tuż za nim Kruk. Spiął brezent i spojrzał na Jannę. Mimo wodoszczelnej kurtki był mokry jak foka. Zrzucił kurtkę, strząsnął z niej wodę i zawiesił na kołku, a potem wciągnął nosem powietrze.

- Ach - zahuczał - moja ulubiona kolacja. Tenisó­wki z rożna i pieczone dżinsy.

Janna wybuchnęła śmiechem. Wyciągnęła rękę po wiadro i zauważyła, że prócz ostryg leży tam butelka wina.

- Widzę, że na tych wyspach są, hm, dość niezwykłe ławice ostryg - zauważyła, wyjmując wino.

- Stary sekret Haida - Kruk odpowiedział z uśmie­chem.

- Ktoś musiał dopuścić do tego sekretu Francuzów - odparła, patrząc na etykietę. - Skąd wiedziałeś, że uwielbiam chardonnay?

- Już mówiłem - rzekł stłumionym głosem. Po­chylił się, by zdjąć przemoczone buty. - Wyglądasz na kobietę, która potrafi cieszyć się życiem.

- A co się stało z twoją ręką? - spytała nagle, odstawiając butelkę.

Spojrzał na grzbiet dłoni. Było tam kilka cienkich, nabrzmiałych linii.

- Skorupiaki - odparł, wzruszając ramionami. Nie dodał, że zamiast myśleć o tym, co robi, myślał o Jannie. - To nic poważnego - dodał. Szybko oblizał skórę i zbadał płytkie nacięcia.

- Może stać się czymś poważnym, jeśli się tym nie zajmiesz - odparła surowo. - Zadrapania skorupia­ków często prowadzą do zakażenia.

Weszła do kajuty i po chwili wróciła z gorącą wodą i maścią z antybiotykiem. Zanim Kruk zdążył za­protestować, chwyciła jego dłoń i obmyła starannie, po czym przysunęła do światła. Zadrapania były płytkie i czyste, więc powinny szybko się zagoić. Naprawdę nie było powodu do niepokoju. Powinna puścić jego rękę i wrócić do kajuty, ale tego jakoś nie potrafiła zrobić.

Pragnienie, by mocną dłoń Kruka unieść do ust i całować drobne ranki, było niemal nie do opanowa­nia. Powstrzymała ją tylko świadomość, że taki poca­łunek byłby bardziej zmysłowy niż kojący. Wymyś­lając sobie od idiotek, przedłużyła kontakt, ponownie przemywając dłoń mężczyzny, dotykając go w jedyny sposób, na jaki mogła sobie pozwolić.

Kruk siedział nieruchomo i rozkoszował się delikat­nym ciepłem rąk Janny. Włosy wysunęły się spod klamry, którą spinała je na karku. Ciemnocynamonowe kosmyki zwijały się przy jej policzkach niczym migotliwe płomie-nie. Zastanowił się, co by odczuwał, gdyby te jedwabiste włosy opadły swobodnie na jego nagie ramiona i pierś. A potem zdziwił się, dlaczego właściwie dręczy sam siebie z powodu kobiety, której nie powinien nawet dotykać.

Janna wytarła dłoń tak samo starannie, jak ją przemywała. Bez pośpiechu posmarowała ranki maś­cią, a potem zrobiła to raz jeszcze. Kiedy nie miała już pretekstu, by dotykać Kruka, niechętnie wypuściła z dłoni jego rękę.

- Gotowe. Ranki szybko się zagoją - usłyszała własny głos i stwierdziła, że był chrapliwy.

- Dzięki.

Wyprostował palce, by powstrzymać je przed sięg­nięciem po cudowne włosy dziewczyny. Chciał powie­dzieć, że jest mu miło, iż Janna troszczy się o jego rany, nawet tak drobne jak te zadrapania. Na ogół nie lubił, gdy kobiety przejmowały się każdym skaleczeniem. Lecz Janna zachowywała się tak spokojnie i działała sprawnie, że czuł się raczej dopieszczony niż przy­tłoczony.

- Powinnaś mieć dzieci. Byłabyś wspaniałą matką. Masz delikatne dłonie i... - Ucichł nagle, gdy dostrzegł, że Janna zamarła w bezruchu. Wyprostowała się i odwróciła tak szybko, że niemal się potknęła.

- Janno?

- Zapomniałam o twojej herbacie - odezwała się ostrym tonem. - Teraz jest już tak mocna, że mogłaby rozpuścić żelazo.

- Uwielbiam takie napoje. - Uśmiechnął się. Nie odpowiedziała. Kruk zmarszczył brwi. Nie wiedział, co takiego się stało. Zwykle lubiła przekoma­rzać się z nim na temat herbaty, tak jak on lubił żartować z tej gorącej wody z cukrem, którą sama piła. Wstał, by pójść za nią i spytać, o co chodzi. Po trzech krokach był w kajucie.

- Janno, co...

- Jako twoja zastępcza matka - przerwała szorstko - powinnam chyba zauważyć, że woda kapie z ciebie na podłogę.

- Na pokład - poprawił ją odruchowo, marszcząc brwi.

- Na pokład.

Kruk zmrużył oczy, dostrzegając z trudem hamo­wany gniew Janny. Obserwował, jak sięga na ślepo do szuflady i wyciąga szpikulec do puszek. Otworzyła mleko jednym silnym uderzeniem, rozlewając przy okazji trochę gęstego białego płynu. Ostrożnie wyciąg­nął rękę, odebrał puszkę i narzędzie, i położył poza zasięgiem jej rąk.

- Co się stało? - zapytał.

- Nic. - Janna słyszała, jak to lodowate słowo odbija się echem pośród ciszy. Patrzyła, jak strużka mleka płynie po blacie, i resztkami woli usiłowała zachować samokontrolę. - Przepraszam - wykrztusiła w końcu. - Sądzę, że jestem podobna do ciebie.

- W czym?

- Zastanawiałam się, jak długo jeszcze będziemy tkwić w tej cholernej zatoce.

Kruk drgnął, słysząc powtórzone w taki sposób własne słowa..;

- Nie to chciałem powiedzieć. Jest mi z tobą bardzo dobrze. Nie pamiętam, bym się kiedyś tak często śmiał.

- Tak. Spełniły się twoje marzenia - powiedziała Janna z dziwnym uśmiechem. - Jesteś sierotą, a ja świetnym materiałem na matkę. Szkoda że jesteś już za stary, żeby cię adoptować. Moglibyśmy śmiać się przez całe życie.

- Janno...

- Proszę - przerwała, stawiając przed nim kubek z herbatą. - Pij, zanim ta ciecz przeżre się przez naczynie. Otworzę ostrygi. I przebierz się, nim zmarz­niesz.

- Tak, mamo - odpowiedział sucho Kruk, sięgając do guzika koszuli.

Janna drgnęła, jakby ją uderzył. Kruk zmrużył oczy na widok tej reakcji.

- Nie miałem zamiaru cię obrazić - powiedział spokojnie.

- Która kobieta obrazi się, słysząc, że jest świetnym materiałem na matkę? - spytała chłodnym tonem.

Kruk chciał coś powiedzieć, zawahał się i rozpiął koszulę. Wciągnął suche rzeczy, mokre rozwiesił do­okoła i wy-szedł na rufę. Brezent chronił przed wiatrem i deszczem, ale nie przed zimnem. Kajuta była o wiele przytulniejsza.

- Nie jest ci zimno? - zapytał.

Wzruszyła ramionami i nadal walczyła z ostrygami. Nóż, którego używała, był krótki i ostry. Miał zbyt krótki trzonek. Janna miała ogromne trudności w po­sługiwaniu się nim.

- Ja to zrobię - zaproponował. - Wracaj do kabiny, tam jest ciepło.

- Tak, tatku - mruknęła, ale nie oddała mu noża.

Sam pomysł, że mógłby wobec Janny żywić ojcows­kie uczucia, był tak niedorzeczny, że Kruk musiał się roześmiać.

Po chwili Janna uniosła głowę i także się uśmiech­nęła. Nie był to najweselszy uśmiech, ale na więcej w tej chwili nie było jej stać. Wciąż czuła urazę, że Kruk wychwalał jej macierzyńskie cechy, kiedy ona drżała jeszcze od samego dotknięcia jego dłoni. Różnica między ich reakcjami na siebie nie mogła być bardziej zniechęcająca.

- Przepraszam - powiedziała. - To chyba przez to ciepło w kajucie.

- Albo głód - odparł, muskając palcami jej wargi.

Oczy Janny rozszerzyły się ze zdumienia. Miała wrażenie, że Kruk czyta w jej myślach.

- Skąd wiedziałeś? - szepnęła.

- To żadna sztuka - odparł z uśmiechem. - Minęło już pięć godzin od obiadu.

- Od obiadu?

- Tak. Pamiętasz, to ten posiłek, który się je po śniadaniu, a przed kolacją.

- Ach, ten obiad.

- A są jakieś inne? - spytał niewinnym tonem.

- Oczywiście - odparła drwiąco. - Można jeść obiad lub być na obiedzie. Ostatnio bywałam na obiedzie częściej, niż jadłam.

Kruk otworzył usta, zamknął je z powrotem i wybu­chnął śmiechem.

- Czy ktoś ci mówił, że masz...

- Wspaniałe poczucie humoru? - przerwała, gwał­townym ciosem noża otwierając ostrygę. - Tak. To jedna z tych nudnych cnót, którą zwykle kwalifikuje się na równi z macierzyństwem.

- Nie dla kogoś, kto nigdy nie miał matki i kto lubi się śmiać. To są wspaniałe zalety, Janno - stwierdził cicho.

- Doprawdy? - spytała, otwierając kolejną ostry­gę. Unikała jego wzroku. - Szkoda, że jesteśmy tak daleko od biura reklamacji. Wymieniłabym je na seksapil.

Kruk przez chwilę patrzył na nią, zdumiony, ale zaraz wytłumaczył sobie, że Janna żartuje. Roześmiał się, potrząsając głową i żałując, że sztorm nie sprowa­dził Janny do zatoki wiele lat temu.

Nie była uwodzicielką, nie potrafiła nawet roz­mawiać na temat seksu bez zażenowania, choć usiło­wała to ukryć.

- Trzymaj - powiedziała, wciskając rękojeść noża w szeroką dłoń Kruka. - Zrobię sos. Tu jest dla mnie za zimno.

Drzwi zatrzasnęły się. Kruk spojrzał na nóż i nie wiedział, skąd wzięło się wrażenie, że Janna wolałaby wbić ostrze raczej w niego niż w ostrygę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Zanim Janna skończyła przeglądać kajutę w po­szukiwaniu keczupu i chrzanu, zdążyła przynajmniej częściowo odzyskać zwykłą swobodę i zdrowy roz­sądek. Powiedziała sobie, że przecież nie jest winą Kruka, iż pociągają go jasnowłose anielice. To nie jego kłopot, że coraz trudniej jej przebywać przy nim i nie dotykać go w sposób zdecydowanie mało anielski.

A sztorm szalał ponad morzem i lądem.

W przerwach między wybuchami trzasków, które następowały, gdy Kruk usiłował złapać w radiu jakąś stację, Janna zrozumiała, że muszą zostać w Zatoce Totemu jeszcze dwa dni, nim wiatr przycichnie i umoż­liwi rejs małym łodziom.

Tylko dwa dni. Z pewnością potrafi powstrzymać się od okazywania Krukowi swoich uczuć i zachować poczucie humoru.

Janna ponuro odłożyła pudełko znalezionych w szafce krakersów. Przez chwilę przyglądała się im, marszcząc czoło. Wreszcie postanowiła zbadać rezer­wową chłodziarkę „Czarnej Gwiazdy”. Wiedziała, że w małej lodówce w kajucie nie było cytryn, ale żywiła pewne nadzieje co do magazynku żywności. Nie znalazła tam wprawdzie żadnej cytryny, ale też nie szukała dokładnie.

Magazynek był czymś w rodzaju długiego, głębo­kiego, plastykowego pojemnika umieszczonego poniżej linii wody i dopasowanego do krzywizny kadłuba. Unoszona na zawiasach pokrywa umożliwiała dostęp. Janna podniosła klapę i zajrzała do środka. Nie zauważyła tam żadnych cytryn, ale mogła przysiąc, że wyczuwała ich aromat wraz z intensywnym zapachem cebuli i pomarańczy. Spoglądała w ciemność na małe, ustawione tuż obok siebie torby. Zbadanie ich zawar­tości będzie wymagało latarki i umiejętności zwisania głową w dół, przy jednoczesnym utrzymywaniu rów­nowagi na krawędzi obudowy.

To właśnie robiła Janna, kiedy wszedł Kruk. Na widok jej długich nagich nóg stanął jak skamieniały. Z magazynku żywności dochodziły przytłumione sze­lesty, gdy Janna w poszukiwaniu cytryn przesuwała z jednego końca pojemnika na drugi ziemniaki, cebulę, marchewki i inne przechowywane tam warzywa.

Do Kruka te dźwięki prawie nie docierały. Ze wszystkich sił starał się powstrzymać, by nie przesunąć dłonią od kostek Janny do gładkiej wypukłości bioder.

Byłoby to łatwe. Trwałoby kilka sekund, nie dłużej. Mógłby odsunąć te cienkie, koronkowe majteczki, które teraz wystawały spod zbyt długiej koszuli. Języ­kiem i zębami mógłby poznać każdy centymetr jej skóry i powoli zsuwać skrawek bielizny wzdłuż tych pięknych nóg.

Zanim to sobie uświadomił, już wyciągał do niej ręce.

- Co ty wyczyniasz, do diabła? - mruknął do siebie szorstko.

Spod blatu usłyszał odpowiedź.

- Szukam cytryn.

- Cytryn - powtórzył chrapliwie, obserwując, jak jego własna koszula zsuwa się Jannie coraz wyżej, gdy dziewczyna wynurza się z czeluści magazynku. Do­strzegł podniecające wgłębienie i ruch bioder pod niebieską koronką, i cały zesztywniał.

- O Boże - zgrzytnął zębami.

Na kilka sekund zamknął oczy i próbował zapano­wać nad pożądaniem. Bez skutku. Rozlewało się gorącym strumieniem po żyłach.

- Cytryn - powtórzyła Janna, wynurzając się z magazunku. - Wiesz, żeby osłodzić sobie życie.

Kruk roześmiał się niemal bezgłośnie, a potem w ten sam sposób zaklął. Spodziewał się raczej ponurej kolacji z rozgniewaną kobietą, a wszedł do kajuty i zobaczył zgrabną pupę Janny, która nie traciła poczucia humoru. Teraz, jeśli tylko poradzi sobie z tą dziką żądzą, która go opanowała, zdołają może wydo­stać się z zatoki, zanim wciągnie ją na koję i pozna każdy skrawek jej ciała.

A to może się nie udać, jeśli nie przestanie obser­wować ruchów jej bioder. Teraz. Natychmiast.

Z jękiem zmusił się, by odwrócić wzrok od za­chęcających wypukłości pośladków Janny. Na ślepo odnalazł półmisek na ostrygi i wycofał się na rufę, zamykając za sobą drzwi. Bardzo starannie ułożył muszle. Kiedy spojrzał przez ramię w okno kajuty, ujrzał, że Janna znów wsunęła się do magazynku. Posępnie ułożył stos ostryg od nowa. Trzykrotnie.

- Znalazłam!

- Dzięki Bogu - wymruczał szczerze Kruk i ruszył do kajuty.

Otworzył drzwi i zamknął je za sobą, przytrzymując w jednej ręce ciężki półmisek. Jeden rzut oka powie­dział mu, że wrócił o kilka sekund za wcześnie - Janna właśnie się wynurzała. Twarz miała zarumienioną, a włosy w całkowitym nieładzie.

I koszulę podwiniętą aż do pasa.

Janna też to zauważyła. W obu rękach trzymała cytryny, więc szybkim ruchem bioder usiłowała opuś­cić koszulę. Widząc to, mężczyzna cicho jęknął.

- Kruku? - zwróciła się do niego. - Co się stało? Skaleczyłeś się nożem?

Nie, ale tylko dlatego, ze nie miałem go w ręku. Dobry Boże, kobieto, prawo powinno zakazywać takich gestów.

Zachował na tyle rozsądku, by zatrzymać tę myśl dla siebie. Odetchnął głęboko i poczuł dziwny zapach.

Janna wyczuła go w tej samej chwili. Wrzuciła cytryny do zlewu, otworzyła piekarnik i wyciągnęła z niego zapomniane dżinsy i tenisówki. Kruk postawił ostrygi w samą porę, by chwycić spodnie, nim owinęły mu się wokół głowy. Janna, mrucząc coś do siebie, przerzucała buty z ręki do ręki.

- Gdybym wiedział, że jesteś taka głodna, upiekł­bym raczej dorsza - stwierdził z niesmakiem, oglądając dżinsy.

- A kto ostatnio wychwalał zalety pieczonych dżinsów? - odgryzła się, rzucając na podłogę gorące, ale poza tym całe tenisówki.

Kruk parsknął śmiechem i złożył stygnące szybko spodnie. Janna zadrżała, obserwując jego wielkie dłonie niemal pieszczotliwie gładzące nogawki. Żało­wała, że nie ma tych dżinsów w tej chwili na sobie.

- Po co myśleć o pieczonych nóżkach? - mruknęła.

- Słucham?

- Eee... czy spodnie już wystygły na tyle, żeby je włożyć? - spytała szybko.

- A zimno ci?

Janna otworzyła usta, zastanowiła się i powiedziała:

- Nic z tego.

Kruk spojrzał na nią z ukosa.

- Nic z czego?

- Nie wciągniesz mnie w kolejną tego typu dysku­sję.

Kruk przykucnął z uśmiechem i ostrożnie dotknął palcem tenisówek. Uniósł głowę i oświadczył z powa­gą:

- Trzeba dać im jeszcze dziesięć minut. Zjedzmy ostrygi. Podeszwy powinny do tego czasu zmięknąć.

- Świetny pomysł.

Nie zwracając uwagi na jego zdumione spojrzenie, podniosła buty i wrzuciła je do piekarnika, włączyła palnik na pełną moc i zatrzasnęła drzwiczki. Od­wróciła się jak gdyby nigdy nic i zaczęła mieszać sos do ostryg. Kruk czekał.

Nagle jego głęboki, ciepły śmiech wypełnił kajutę. Pochylił się, zgasił palnik i wyciągnął buty.

- Zrobiłabyś to, prawda? - zapytał, wciąż roze­śmiany.

- Jasne - zapewniła go, walcząc z uśmiechem, który mimowolnie pojawił się na jej wargach. - Pierwszą rzeczą, jakiej bardzo szybko uczy się młodsza siostra, jest to, jak przewyższać uporem braci, którzy są więksi, silniejsi i twardsi niż ona.

- Mały wojownik - mruknął. Dotknął jedwabi­stego pasma jej włosów tak delikatnie, że nawet tego nie poczuła. - Dręczyli cię?

Janna już miała przytaknąć, ale uświadomiła sobie, że nie zawsze tak było.

- Czasami, ale kochali mnie na swój sposób. A ja zachowywałam się jak wiedźma. Czasami.

- Ale i tak ich kochałaś - dokończył Kruk, obser­wując delikatny uśmiech, jaki na twarzy Janny wywo­łały wspomnienia.

- Tak - szepnęła. - Zawsze byli gotowi mnie bronić. Doprowadzali mnie do szału, kontrolując moje randki. Niektórych chłopców tak postraszyli, że ci biedacy ostrzegali innych, a tamci po takich prze­strogach bali się nawet wziąć mnie za rękę. Jedynym, którego tolerowali, był chłopak z sąsiedztwa. Lubili Marka. Nigdy się nie narzucał.

Uśmiech Janny znikł. Gdyby tylko wiedzieli, dla­czego Mark nie podrywał ich dorastającej młodszej siostry. Ale nie mogła mieć do nich pretensji. Mark też właściwie nie wiedział. Nie całkiem.

- Mark? Twój mąż?

- Mój były mąż.

- Dlaczego się rozstaliście?

Dłonie Janny znieruchomiały. Po chwili zdecydo­wanymi ruchami przelała sos do niewielkiej miseczki.

- Nie pasowaliśmy do siebie.

- Co to znaczy? - spytał Kruk, wyczuwając coś innego niż typowe przyczyny rozpadu małżeństwa.

Zawahała się i wreszcie wzruszyła ramionami.

- Mark widział we mnie przyjaciółkę, towarzyszkę, siostrę, czasem nawet matkę. Ale nie kochankę - mó­wiła spokojnie. - Wycisnąć cytrynę do sosu czy wolisz zjeść ją osobno?

Kruk przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Chciał wiedzieć więcej o niej i mężczyźnie, którego kiedyś kochała i poślubiła. Mężczyźnie, który najwyraźniej jej nie kochał.

- Osobno - odparł w końcu.

Nie zadał tych pytań, ponieważ oczy Janny były teraz jasnozielone i puste. Nie można z nich było niczego wyczytać. Nie mówiły, czy była smutna, szczęśliwa czy obojętna, gdy nastąpił koniec ich mał­żeństwa.

Towarzyszkę, siostrę, matkę, ale nie kochankę.

Kruk skrzywił się. Nic dziwnego, że tak zareagowa­ła, gdy wychwalał jej delikatne ręce i uśmiech. Cieka­we, czy pragnęła widzieć w swym mężu raczej kochan­ka, czy dziecko. Gdy tylko o tym pomyślał, znalazł odpowiedź. Chciała kochanka, a dostała dziecko.

- Twój mąż musiał być chyba ślepy - stwierdził rzeczowo.

- Cieszę się, że tak sądzisz - odparła. Jej pełne wargi ułożyły się w uśmiech równie pozbawiony emocji jak oczy. - Ale, niestety, to nieprawda. Mark jest pilotem. Ma doskonały wzrok. Podaj mi korkociąg.

- Kochałaś go?

- Oczywiście, że nie - odparła. - Wychodzę za każdego mężczyznę, który zaprosił mnie na randkę więcej niż dwa razy.

- Janno... - zaczął Kruk.

- Korkociąg - przypomniała i poczęstowała go uśmiechem równie chłodnym jak głos. - Bracia poka­zali mi kiedyś, jak usunąć korek, uderzając ręką o dno butelki, ale nie jestem tak silna jak oni. Za każdym razem nabijam sobie siniaka. Ty byłbyś w tym dobry. Silny i zawzięty. Jak oni.

- Czy wciąż go kochasz?

- Czy ktoś ci kiedyś powiedział, żebyś pilnował własnych spraw?

- Tak. Czy wciąż go kochasz?

- A dlaczego to cię interesuje? - zapytała przez zaciśnięte zęby, czując, jak rozpada się z trudem wzniesiona bariera obojętności.

- Nie mogę pozwolić, żebyś marnowała życie, oglądając się za siebie - wyjaśnił cicho.

- Ty mi nie pozwolisz... - Janna pokręciła głową i spojrzała na stojącego przed nią potężnego, nierucho­mego mężczyznę. - Nie ty odpowiadasz za moje życie. Mam już ojca i trzech starszych braci, którzy są prawie tak samo wielcy i tak samo aroganccy jak ty.

- Czy wciąż kochasz Marka? - nie ustępował Kruk.

- Nie! Nie kocham go, odkąd zasnął spłakany w moich ramionach, ponieważ nie potrafił się zmusić, by się ze mną kochać!

- Co? - zawołał z niedowierzaniem Kruk.

- Ożenił się ze mną, ponieważ zawsze mnie lubił, chciał mieć dzieci i myślał, że będę wspaniałą matką. Sądził, że jeśli jakakolwiek kobieta zdoła go pobudzić, to będę nią ja. Nie miał racji. Nawet palnikiem nie mogłabym go rozgrzać! Był homoseksualistą i nie potrafił się do tego przyznać!

Janna słyszała w kajucie echo własnych słów i była przerażona. Nigdy nikomu nie powiedziała o tej strasznej nocy, gdy ona i jej mąż uświadomili sobie, dlaczego nie mogą żyć ze sobą. Teraz też by o tym nie mówiła, gdyby Kruk tak nie nalegał. Odetchnęła głębiej i miała ochotę wcisnąć się pod blat, by uniknąć spojrzenia ciemnych, pełnych współczucia oczu Kruka.

- I co? Ulżyło ci? - spytała drżącym głosem.

- Miałem zamiar zapytać ciebie o to samo.

- W życiu nie czułam się gorzej. Następnym razem zostaw mnie na dnie zatoki. Zbyt wysoką cenę płacę za ratunek.

Kruk wydał niski dźwięk, jakby mimowolne stęknięcie po uderzeniu.

- To zabawne - odparł w końcu. - To samo powiedziała mi Angel.

Wykrzywił wargi w smutnym uśmiechu, który rozdzierał Jannie serce i świadczył, że w jakiś sposób zraniła go głębiej, niż wydawało jej się to możliwe. O wiele bardziej niż on ją zranił swymi pytaniami. I nagle poczuła, że jej gniew mija.

- Przepraszam - szepnęła. - Nie chciałam...

- W porządku - przerwał i odwrócił się. - Nie wiedziałaś. A nawet gdyby... sam się o to prosiłem.

- Gdybym wiedziała, nie mówiłabym tego. Nie jestem aż tak okrutna.

- Mały wojownik - powiedział, odwracając się znowu do niej. Lekko uśmiechnięty, pogładził twardą dłonią jej policzek. - Niczego się nie nauczyłaś? Czasem delikatność nie pomaga. - Otworzył szufladę i wyjął korkociąg. Kilkoma ruchami wyciągnął korek z butelki wina. - Kieliszki są w szafce po lewej stronie.

Janna niezgrabnie sięgnęła do drzwiczek. Wyjęła z uchwytów i postawiła przed Krukiem dwa kieliszki. Gdy je napełniał, dostrzegła, jak rozszerzają mu się nozdrza, gdy rozkoszował się aromatem wina. Nalał bladozłotego płynu, obrócił kieliszek zgrabnym ru­chem dłoni i pochylając głowę, począł badać bukiet. Ten gest świadczył o wyrafinowaniu, tak kontra­stującym z jego flanelową koszulą i dżinsami.

- A na co oglądała się Angel? - zapytała Janna, zaskakując samą siebie.

- Na zmarłego mężczyznę.

Janna znieruchomiała z miseczką sosu w dłoni.

- Kochała go?

- Zginął w noc poprzedzającą ich ślub. Jej rodzice także zginęli w tym samym wypadku samochodowym. Ona przeżyła. Była ciężko ranna i nie mogła się ruszyć. Mogła tylko leżeć i słuchać jęków Granta. Aż umarł.

Głos Kruka był rzeczowy, co sprawiło, że słowa brzmiały jeszcze bardziej przerażająco.

Janna przymknęła oczy. Nie mogła powstrzymać drżenia na samą myśl o tym, co przeżyła Angel. Wstydziła się swej napaści na Kruka. Koniec jej małżeństwa był smutny i bolesny, ale nie musiała patrzeć, jak ukochany umiera, i nie móc nawet do­tknąć jego ręki.

- Angel w końcu pogodziła się z losem - mówił dalej Kruk, stawiając na stole półmisek ostryg.

- A ty ją pocieszałeś - pomyślała głośno Janna, wyobrażając sobie szczupłą blondynkę, uciekającą przed bólem i rozpaczą w silne ramiona Kruka.

Spojrzał z ukosa na bladą twarz Janny. Nie rozu­miał przyczyny smutku, jaki na niej dostrzegał.

- Angel miała Derry'ego, brata Granta, który ją pocieszał. Potrzebowała człowieka tak twardego jak ja, na którego mogłaby wylać całą wściekłość i preten­sje do losu za to, że zabrał jej ukochanego. Ta wściekłość ją niszczyła. Musiała się jej pozbyć, nim poradzi sobie z rozpaczą, która ją doprowadzała do obłędu.

Janna szeroko otworzyła oczy. Zrozumiała. Patrząc na Kruka, dostrzegła ślad bólu w napiętych liniach wokół ust. Pamiętała, co powiedział: „Czasami delika­tność nie pomaga”. Teraz rozumiała, o co mu chodzi­ło.

- Świadomie uczyniłeś z siebie cel, prawda?

Milczał przez chwilę, nim odpowiedział głębokim głosem:

- Tak.

- I znienawidziła cię za to.

Kiwnął głową.

- Czy zrozumiała, dlaczego to zrobiłeś?

- Zrozumiała od razu - odparł, ustawiając talerze, kładąc widelce i wyjmując z paczki krakersy. - Wyba­czenie trwało dłużej. Całe lata.

- Kochałeś ją - stwierdziła Janna. Stała nierucho­mo, bacznie obserwując Kruka.

- Tak.

- I nadal ją kochasz.

Uśmiechnął się lekko, napełniając ostrygami talerz Janny.

- Oczywiście. Angel też mnie kocha. Polubiłabyś ją - dodał, unosząc głowę. - Podobnie jak ty, jest w głębi duszy wojownikiem. Walczyła w najgorszych okolicz­nościach i wygrała życie i miłość. Cudowna kobieta w każdym sensie tego słowa.

Janna spojrzała na zawartość kieliszka, żałując, że nie jest to morze tak głębokie, by mogła w nim utonąć. Czuła lęk i rozpacz gorszą niż wtedy, gdy znalazła się pod tonącą łodzią. Wtedy zamarzało jej ciało. Teraz chłód przenikał duszę.

Lęk. Bardzo się bała, że pokochała Kruka, męż­czyznę, którego serce należało do innej kobiety. Lęku nie zmniejszał fakt, że znała jego źródło. Utraciła coś, zanim miała szansę to zdobyć.

- Dlaczego nie ożeniłeś się z Angel? - zapytała spokojnie.

Kruk obrzucił ją uważnym spojrzeniem, a potem się uśmiechnął.

- Kanadyjskie prawo nie pochwala bigamii.

- Jesteś żonaty z kimś innym? - spytała ze zdumie­niem, gwałtownie unosząc głowę.

Roześmiał się i pokręcił głową.

- Nie. Ale Angel jest mężatką, bardzo szczęśliwą. - Wypił łyk wina i dodał: - Derry i ja pomogliśmy Angel prze-trwać, ale to Miles Hawkins naprawdę ją uleczył. A ona jego. Znaleźli w sobie to, co najlepsze. I wciąż odnajdują.

Jannę zdumiała głębia uczucia i podziwu w głosie Kruka, gdy mówił o mężczyźnie, którego kochała Angel.

- Na twoim miejscu większość mężczyzn znienawi­dziłaby jej męża.

Wzruszył potężnymi ramionami.

- Sokół dał Angel coś, czego nie mógł jej dać żaden inny mężczyzna. Ona zaś dała mu to, czego nie mogła dać nikomu innemu. Są ze sobą związani tak mocno jak morze i brzeg. Nienawidzić tego człowieka znaczy­łoby odczuwać nienawiść do jego żony.

Janna w głębi duszy zastanawiała się, czy potrafiła­by tak wielkodusznie przyjąć utratę swojej miłości.

- Jesteś niezwykłym mężczyzną, Carlsonie Kruku - powiedziała drżącym głosem. - Angel musiała być ślepa, by wybrać kogoś innego.

Kruk błysnął zębami w uśmiechu.

- Nie znasz Sokoła. Jest wysoki, smagły, przystoj­ny, elegancki. Gdziekolwiek pójdzie, wszyscy się za nim oglądają. To znaczy kobiety. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.

- Nie bujaj - odparła kpiąco. - Przecież jesteśmy na morzu.

- Uwierz mi. Sokół jest naj...

- Nie może się z tobą równać - przerwała. Napiła się wina, potem smętnie zajrzała do kieliszka. - Mój Boże, założę się, że kiedy idziesz ulicą, mdleją wszyst­kie kobiety, które mijasz.

Kruk usiadł przy stole i ze zdziwieniem uniósł brwi.

- Czy jesteś jedną z tych kobiet, które nie mogą wypić odrobiny alkoholu, żeby się nie upić?

Z niecierpliwym wzruszeniem ramion Janna od­stawiła kieliszek na stół i wyjęła cytrynę ze zlewu.

- Nie bądź taki skromny - oświadczyła i gwałtow­nymi cięciami noża podzieliła owoc na ćwiartki. - Na pewno zauważyłeś kobiety, które ścielą się u twych stóp jak jesienne liście.

Kruk wyciągnął swoje długie nogi i przyjrzał się im uważnie.

- Nie. Nie widziałem żadnej leżącej damy.

Janna pokręciła głową i dała za wygraną. Gniew gdzieś się ulotnił na widok ożywionej śmiechem twarzy Kruka. Przez jedną chwilę zastanawiała się, dlaczego życie jest takie niesprawiedliwe. Dało Krukowi wszyst­ko, co podziwiała u mężczyzny, a potem umieściło go poza jej zasięgiem. Niespodziewane łzy napłynęły jej do oczu. Próbowała coś powiedzieć, ale zdołała wy­krztusić tylko imię Kruka.

- Daj spokój, to nie był taki zły żart - szepnął łagodnie, stanął przy Jannie i otarł jej łzy serwetką.

Spuściwszy głowę, próbowała powstrzymać płacz.

- Przepraszam - odezwała się po chwili. - Nigdy nie płaczę. Nie wiem, co mi się stało.

Westchnęła i niechętnie odsunęła się od Kruka.

- Omal nie zginęłaś parę dni temu - wyjaśnił spokojnie. Wahał się przez moment, nim pozwolił sobie na luksus pogłaskania jej lśniących włosów. - Nic dziwnego, że wciąż jesteś trochę zdener­wowana.

Janna zadrżała, czując dotknięcie Kruka. Chciała odwrócić głowę i ucałować jego silną dłoń. Poddała się temu impulsowi. Musnęła wargami gorące palce męż­czyzny.

- Jesteś bardzo dobry - powiedziała ochrypłym głosem. - Kimkolwiek jest ten Sokół, jakikolwiek jest, Angel zrezygnowała z tego, co najlepsze.

Kruk przyglądał się, jak Janna odwraca się i opada na krzesło. Ta szczerość i wrażliwość budziła niemal bolesne wzruszenie. Wiedział, że go pożąda. On także jej pragnął. W milczeniu przeklinał okoliczności, które pozwoliły im się spotkać ze sobą, a jednocześnie uniemożliwiały przyjęcie tego, co ta dziewczyna chcia­ła mu ofiarować. Nie mógł wykorzystać kobiety, która pragnęła mu się oddać, ponieważ była wdzięczna za to, że uratował jej życie.

A to właśnie odczuwała teraz Janna - wdzięczność i skutki doznanego podczas walki z żywiołem szoku. Tak samo pociągałby ją każdy mężczyzna, który uratowałby jej życie, a potem się nią zaopiekował.

Szkoda, że jego nie pociągała równie mocno każda kobieta, którą wyłowił z morza.

Z posępną miną zacisnął dłoń na kieliszku. Wypił łyk, potem drugi, jakby wino było lekarstwem. I w pe­wien sposób nim było. Jeśli wypije dość dużo, może dziś zaśnie, zamiast leżeć bezsennie, zawiedziony i pod­niecony.

Usiadł szybko, skrywając podniecenie za osłoną blatu. Niechętny uśmiech wykrzywił mu usta, gdy jego wzrok padł na leżące przed nim na półmisku ostrygi. Jeśli wierzyć ludziom, którzy twierdzą, że ostrygi mają duży wpływ na potencję, teraz bardziej potrzebował dużej dawki czegoś na uspokojenie.

Janna sięgnęła po krakersy, wyjęła kilka i pod­sunęła Krukowi paczkę. Zastanawiała się, o czym ten mężczyzna teraz myśli. Zarumieniła się i odwróciła wzrok, uświadamiając sobie, że nazbyt intensywnie obserwuje jego wargi.

- Czym się zajmujesz, gdy nie wyławiasz turystów z Zatoki Totemu? - spytała, wypowiadając pierwsze słowa, jakie przyszły jej do głowy.

- Kiedyś byłem rybakiem. - Skropił sokiem z cyt­ryny ostrygę, nabił ją na widelec i wsunął do ust. - Niezła - ocenił.

- Ostryga? - spytała.

- Cytryna.

Janna spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Nie jadasz ostryg z cytryną?

- Nie.

- Więc po co przechowujesz te cytryny na po­kładzie?

- Angel lubi świeżą lemoniadę. Mieliśmy wypłynąć w kilkudniowy rejs wzdłuż wschodniego wybrzeża Moresby, póki Sokół nie wróci z Tokio. Ale zjawił się wcześniej. - Kruk uśmiechnął się krzywo. - Jest żonaty już prawie cztery lata, a wciąż nie lubi rozstawać się z Angel..

- Może nie chciał kusić losu, zostawiając ją z tobą sam na sam - rzuciła kpiąco.

- Wykluczone. - Pokręcił głową. - Możesz mi przysunąć miseczkę? Teraz spróbuję sosu.

- Nigdy nie jadasz ostryg z takim sosem? - spytała, przysuwając miseczkę w jego stronę.

- Nigdy - wymruczał Kruk.

- Ale masz tu keczup i chrzan...

- Do kanapek z wołowiną. - Zanurzył ostrygę w sosie, przeżuł mięso i w zadumie pochylił głowę. - Całkiem niezłe.

- A jak zazwyczaj jesz ostrygi? Robisz z nich gulasz?

- Tak jak je zbieram. Bez niczego.

- Musi ci być zimno - stwierdziła, sięgając po trzecią ostrygę.

- Słucham?

- Zbierać ostrygi bez niczego. Większość ludzi nosi koszule, dżinsy... - Uchyliła się przed wyciągniętą dłonią Kruka. Gdy się wyprostowała, jego palce chwyciły niesforny kosmyk włosów dziewczyny, by założyć go za jej ucho.

- Musimy ci znaleźć szal koloru twoich oczu. Łagodność dotknięcia sprawiła, że serce Janny zatrzymało się na moment, a potem zaczęło bić gwałtownie, choć powtarzała sobie, że to przypad­kowy gest i nie oznacza niczego. I chociaż ona cała drżała, dla niego ten gest z pewnością nie miał żadnego znaczenia. Właśnie podnosił kieliszek do ust, jakby nic się nie stało.

Kruk wypił wino jednym łykiem, przeklinając siebie za to, że przy każdej okazji szuka pretekstu, by dotknąć Janny. I wiedział, że tylko czeka na opad­nięcie kolejnego kosmyka. Spojrzał na kieliszek. Pusty. Janny też był niemal pusty. Napełnił więc oba i zaprag­nął, by Janna była tak naga jak te lśniące ostrygi.

- Za ostrygi bez niczego - oznajmił, podnosząc z uśmiechem kieliszek.

Janna również podniosła swój kieliszek i powoli piła wino zadowolona, że nie musi patrzeć w czarne oczy Kruka. Bała się, że jeżeli ten mężczyzna znów się tak uśmiechnie, ona usiądzie mu na kolanach i będzie błagać o pocałunek.

Ta myśl nią wstrząsnęła. Szybko przełknęła łyk wina i poczuła, jak ogarnia ją fala ciepła. Za późno uświadomiła sobie, że wino nie było najbardziej wska­zanym napojem. Alkohol raczej nie wzmacniał samo­kontroli. Z drugiej strony wino było absolutnie cudow­ne. Prawdopodobnie nazbyt cudowne.

- Wciąż jesteś rybakiem? - spytała i stanowczym gestem sięgnęła po widelec do ostryg.

- Jestem właścicielem kilku kutrów - wyjaśnił. - Moi kuzyni łowili na nich przez ostatnie trzy lata, a ja wziąłem pieniądze Sokoła i oglądałem świat.

- Sokół musi być równie wielkoduszny, jak przy­stojny.

Kruk uśmiechnął się krzywo.

- Formalnie rzecz biorąc, pieniądze są moje, ale to Sokół je dla mnie zarobił. Ten facet jest geniuszem, jeśli cho-dzi o inwestycje. Kiedy ożenił się z Angel, dałem mu parę tysięcy dolarów. W rok później oddal mi parę milionów.

Szeroko otworzywszy oczy ze zdumienia, Janna znów sięgnęła po kieliszek, nie zwracając uwagi na lekki zawrót głowy. Świadomość, że Kruk był bogaty, odbierała jej spokój, umieszczała go jeszcze dalej, poza jej zasięgiem. Wypiła spory łyk i powiedziała sobie, że jest głupia. Potrzebowała rozsądku, więc nie powinna go usypiać alkoholem.

Z drugiej strony, pragnęła ukojenia. Wino zaś dawało jej taką możliwość.

- Większość tego kapitału straciłem w ciągu roku - dodał rzeczowym tonem Kruk. - Sztormy i płochliwa ryba. Sokół tylko roześmiał się i pouczył mnie, jak zarobić je na nowo.

Janna kieliszkiem zatoczyła krąg, wskazując na „Czarną Gwiazdę”.

- Wydaje się, że nieźle sobie radzisz.

Kruk wzruszył ramionami i zanurzył w sosie kolej­ną ostrygę.

- Jak mówi Sokół, za pieniądze można kupić wszystko oprócz miłości. Zdobywaniu ich nie można poświęcać życia. Przekonał się o tym, gdy poznał Angel. Fajny facet z tego Sokoła.

Janna nie uśmiechnęła się. Umysł jej wypełniały nieustępliwe pytania, zrodzone z niepokoju i obawy.

- Czy ty też poświęciłbyś wszystko dla Angel? - zapytała, nabijając na widelec kolejną ostrygę.

Uśmiech znikł z twarzy Kruka.

- Nie jestem durniem, Janno - odparł cicho. - An­gel nie kocha nikogo prócz Sokoła. On czuje do niej to samo.

- Ty także - stwierdziła ostro.

Wypiła łyk wina w nadziei, że alkohol odurzy ją na tyle, że nie będzie w stanie kontynuować tej rozmowy. Jednak język nie był jeszcze całkiem zdrętwiały. Wypi­ła akurat tyle, by mówić to, co przychodziło jej do głowy. I niech to diabli wezmą. Niezbyt wyraźnie uświadomiła sobie, że powinna podtrzymać tę roz­mowę i wyjaśnić niektóre wątpliwości. Podniosła kieliszek w drwiącym toaście.

- Za miłość - powiedziała. - Najlepszy sposób na szczęście wymyślony przez człowieka.

Gorycz w głosie Janny zaskoczyła Kruka. Zmrużył oczy, dostrzegając smutek, który krył się w słowach.

- Nie pijesz - zauważyła.

Kruk milczał.

- Zresztą... - Wzruszyła ramionami. - Nie każdy lubi prawdę. Są takie chwile, że ja jej cholernie nie lubię. - Opróżniła kieliszek do końca.

- A jaka jest ta prawda? - spytał.

- Że jesteś wciąż zakochany w Angel.

- W moim życiu były inne kobiety.

- Ale tylko jedna Angel - odparła z uporem. - Idealna smukła blondynka o zielonych, pełnych smutku oczach. A tymczasem wszystkie inne kobiety mogą dać sobie spokój. Nie pragniesz niczego, co mogłyby ci zaofiarować.

- To nieprawda.

Janna mruknęła coś pod nosem i sięgnęła po butelkę. Była pusta. Zdziwiona spojrzała na kieliszek Kruka - też pusty.

- Jeszcze wina? - zapytał gładko. - Robi się coraz ciekawiej. In vino veritas, jak mawiali starożytni Rzymianie.

- Zostało mi dość rozsądku, by wiedzieć, że wino nie wpłynie na mnie najlepiej - odparła, nabijając ostrygę tak mocno, że widelec zazgrzytał o muszlę.

- Ale ty sobie nie przeszkadzaj. Ostatnio nie jestem sobą. Popełniam jedno głupstwo po drugim. Brakuje jeszcze, żebym utleniła sobie włosy, nauczyła się grać na harfie i poszukała papierowych skrzydeł. Pewnie, przynieś nastę-pną butelkę. Powinnam o tym wcześniej pomyśleć. Czy pod wpływem wina też robisz się tragiczny i tajemniczy?

- O czym ty, do diabła, mówisz? - spytał łagodnie.

- O piciu i jedzeniu - rzekła Janna, machając widelcem z ostrygą.

- Przez „w” czy przez „p”? - zapytał z powagą, choć w jego oczach lśnił uśmiech.

Przez moment Janna nie rozumiała pytania, a po­tem usłyszała echo własnych słów.

- Wycie - szepnęła zbyt cicho, by Kruk to usłyszał.

- Oczywiście - mówił dalej - większość ostryg wyje z żalu i skarży się, kiedy je kolację z morsem. Z ich punktu widzenia... - Delikatnie przykrył jej dłoń swoją potężną ręką. - Janno? Żartowałem tylko.

- Tak, oczywiście - odparła odruchowo.

Spojrzała na jego dłoń i wiedziała, że nie potrafi dłużej udawać. Cofnęła rękę.

- Przepraszam - powiedziała drżącym głosem. - Nie wytrzymam chyba. Naprawdę mam już dość pocieszania. Muszę zrobić parę rysunków, więc wezmę się do tego, póki jeszcze cokolwiek pamiętam.

Nie czekając na jego odpowiedź, porwała z blatu papier i ołówek. Pobiegła do swojej kajuty na dziobie i zamknęła drzwi. Jej słowa rozbrzmiewały echem w myślach Kruka.

Nie wiedział, że zaciska, pięść na kieliszku, dopóki nagle nie usłyszał trzasku pękającego szkła. Wolno rozprostował palce. Lśniące odłamki opadły na stół. Z roztargnieniem strzepnął z dłoni migotliwy pył. Nie powinien kupować tak kruchych kieliszków. Nie radzi sobie z kruchymi rzeczami. Jest zbyt wielki. Zbyt silny. Zbyt brutalny. To, co jest delikatne, w jego uścisku ulegało zniszczeniu. Jak Angel.

I jak Janna.

Oparł głowę o wręgę, zamknął oczy i zaklął.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Kruk obudził się natychmiast. Instynkt mówił mu, że sztorm minął. Wiatr ucichł, a „Czarna Gwiazda” stała niemal nieruchomo. Światło księżyca wylewało się srebrzystymi strumieniami przez szczeliny w chmu­rach.

A ktoś w pobliżu bardzo cicho płakał.

Zanim Kruk zdążył się opanować, wyskoczył z łóż­ka i był już w połowie drogi do kajuty Janny na dziobie. Najwyższym wysiłkiem woli zdołał wrócić i położyć się znowu. Jeśli do niej pójdzie, da jej coś więcej niż tylko pocieszenie.

I chociaż usiłował sam siebie przekonać, że z pew­nością zdoła pocieszyć Jannę, nie kochając się z nią przy okazji, wiedział, że to nieprawda. Całe jego ciało ogarniała gorączka, pulsująca w rytmie uderzeń serca. Jeszcze nigdy w życiu nie czuł się tak bliski utraty samokontroli.

Posępny, leżał nieruchomo, walcząc ze swym niepo­słusznym ciałem i równie nieposłusznymi emocjami. Wiedział, że jeszcze długo nie będzie mógł zasnąć. Słyszał przytłumione dźwięki, gdy Janna starała się, by nie płakać zbyt głośno. Wreszcie po długiej chwili ciche odgłosy zanikły, wtapiając się w delikatny szum wiat­ru. Kruk odetchnął z ulgą i na nowo zaczął liczyć srebrne łososie pod powiekami.

Odgłos cicho otwieranych dziobowych drzwi poruszył każdy nerw jego ciała. Usłyszał, jak Janna stąpa na palcach po dwóch stopniach prowadzących do głów­nej kabiny. Wyczuł, że staje po drugiej stronie przejś­cia, które oddzielało koję od kuchenki. Wciągnął w nozdrza nieokreślony, subtelny aromat.

Zaciskając pięści, by jej nie schwytać, słyszał, jak niemal bezszelestnie, choć pospiesznie mija jego koję. Drzwi kabiny otworzyły się, wpuszczając podmuch chłodnego, nocnego powietrza. Nim wymknęła się na rufę, przez chwilę stała oświetlona pełnym blaskiem księżyca. Kruk zamknął oczy. Nic nie pomogło, wciąż widział osrebrzone wzgórki jej piersi pod cienką koszulką. Zastanawiał się, czy pod spodem ma te cienkie koronkowe figi.

Miał wrażenie, że minęło sporo czasu, nim Janna znów cicho otworzyła i zamknęła rufowe drzwi. Za­częła przekradać się obok koi Kruka do swojej kajuty. Nasłuchiwał delikatnych dźwięków, wciągnął w nozd­rza zapach kobiecego ciepła zmieszany z wonią desz­czowej nocy. Już sobie gratulował, że utrzymał ręce z dala od Janny, gdy dostrzegł łzy na jej policzkach.

- Janno - szepnął, wyciągnął rękę i odruchowo pochwycił jej dłoń. - Janno, co się stało? Nie, nie uciekaj. Nic nie zrobię. Chciałem cię tylko pocie­szyć.

To była prawda, przynajmniej w tej chwili. Chciał ją pocieszyć. Chciał tego tak bardzo, jak chciał jej samej.

Zadrżała, czując ciepły dotyk jego dłoni.

- Janno? - odezwał się miękko. - Powiedz coś.

- Musiałam wyjść na świeże powietrze - odparła, starając się zapanować nad nierównym oddechem.

Czuła się jak skończona idiotka. Nie płakała od lat, a jednak odkąd spotkała Kruka, roniła łzy równie regularnie jak chmury deszcz.

- Płaczesz.

- Wyobraź sobie... - Głos się jej załamał. Ode­tchnęła głęboko i dokończyła pospiesznie: - Wyobraź sobie, że to wpływ pogody panującej na Wyspach Królowej Charlotty.

Kruk niemal boleśnie zacisnął palce na przegubie ręki Janny i natychmiast rozluźnił uchwyt. Pogładził pieszczotliwie wewnętrzną stronę jej dłoni. Janna oddychała nierówno, lecz nie miało to nic wspólnego z płaczem.

- Przepraszam - powiedział. - Nie chciałem cię zranić tym dowcipem o wyjących ostrygach. Myś­lałem, że...

- Nic się nie stało - przerwała. Słowa padały szybko jak krople deszczu niesionego sztormowym wiatrem. - Zachowałam się jak wyjąca ostryga. Nie musisz mnie za nic przepraszać.

- Do diabła, nie o to mi chodziło! - warknął Kruk.

- Rozumiem cię. Naprawdę. - Janna czuła, że traci opanowanie. Miała ochotę uciec gdzieś, nim poniży się jeszcze bardziej. - Kruku - powiedziała niepewnie - puść mnie, proszę. - Na próżno próbowała wyrwać rękę z ciepłego, nieustępliwego uścisku. - Przykro mi, że cię obudziłam, ja... o Boże. Proszę, puść mnie!

Przez chwilę panowała cisza, a potem Kruk gwał­townie pociągnął Jannę na koję. Panował nad sobą na tyle, by nie zrzucić koca i nie przycisnąć jej do swego nagiego ciała.

- Wszystko w porządku - zapewniał, gładząc jej włosy, plecy, ignorując próby uwolnienia się. - Śmiało, mały wojowniku - szepnął. - Płacz. Możesz się do mnie przytulić, jeśli masz ochotę. Proszę cię, Janno. Nigdy bym nawet nie wspomniał o ostrygach z książki Lewisa Carrolla, gdybym wiedział, że potraktujesz to tak poważnie. Byłaś taka dzielna, tak pełna radości. Myślałem, że rzucisz we mnie ostrygą i zażartujesz z tego, jak niebezpiecznie jest iść na spacer z morsem. A ty uwierzyłaś, że żartuję z ciebie. Czy możesz mi wybaczyć?

Janna wydała dziwny dźwięk, który przypominał śmiech, szloch lub kombinację jednego i drugiego. Kruk objął ją ramionami i kołysał delikatnie, tuląc do szerokiej piersi. Kiedy wreszcie i ona objęła go za szyję, poczuł jednocześnie ulgę i pożądanie. Intensywność tego doznania zaskoczyła go. Wiedział, że bliższy jest utraty panowania nad sobą, niż mu się wydawało.

Więc powiedz jej o tym, tłumaczył sobie ironicznie. Jest zbyt wielkoduszna i wrażliwa, by mnie odepchnąć. Myśli, że mnie pragnie. Jest mi tak bardzo wdzięczna, że zrobi wszystko, o co ją poproszę. Zrobi wszystko. I będzie tak ciepło, tak dobrze.

Te myśli prześladowały go bezustannie. Obawiał się, że pozwalając sobie na śmiałe pieszczoty znienawi­dzi siebie za wykorzystanie wrażliwości Janny.

- Więc o co chodziło z tymi ostrygami i morsem? - spytała w końcu Janna, wzdychając i rozluźniając się zupełnie.

Uśmiechnął się i wargami musnął delikatnie jej włosy.

- Czy twoi bracia nigdy ci nie tłumaczyli, co się zdarza, kiedy delikatna, niewinna, soczysta mała ost­ryga idzie na kolację z morsem? - zapytał.

Janna pokręciła głową, nie ufając własnemu gło­sowi.

- Nie pamiętasz wiersza, który recytował Tweedleedee w książce o przygodach Alicji po drugiej stronie lustra?

Głęboki głos Kruka huczał w jej głowie, przenikał do samego wnętrza, roztapiał wszelkie obawy. Nie­świadomie przesunęła policzkiem po jego piersi, pró­bując przytulić się mocniej. Kruk zacisnął ramiona, gniotąc jej miękkie piersi. Żar przepłynął przez niego jak błyskawica, rozpalając ciało.

- „Było smaszno, a jaszmije smukwijne świdrokrętnie na zegwniku wężały...” - zacytował, ignorując dreszcz podniecenia.

Tym razem był pewien, że to śmiech wywołuje te ciche dźwięki i delikatne poruszenia Janny. Westchnął głęboko i jeszcze raz przepowiedział sobie w duchu wszystkie powody, dla których byłby nieczułym, po­twornym, godnym pogardy sukinsynem, gdyby ją teraz wykorzystał.

Janna uniosła głowę, spojrzała mu w oczy i powie­działa:

- Płomiennooki Dżabbersmok...

- Na zdrowie - odparł natychmiast.

Wargi jej zadrżały, gdy próbowała powstrzymać śmiech. Jakoś zdołała tego dokonać.

- To płomiennooki Dżabbersmok zbliżał się do zegwnika - wyjaśniła. - I nie ma tam żadnego Morsa. Jeśli mi nie wierzysz, spytaj Lewisa Carrolla.

- Carroll był zbyt zajęty woskowaniem pułapów i udeptywaniem kapusty dla królów, by martwić się o to, kto wężał czy nie wężał na zegwniku - odparował Kruk.

Janna wyszeptała jego imię i musnęła wargami usta Kruka. Oddal ten lekki pocałunek. Gdy jednak czub­kiem języka przesunęła po jego górnej wardze, w od­wrócił się i bardzo delikatnie ułożył głowę Janny na swym ramieniu.

To było najdelikatniejsze odepchnięcie, jakie mogła sobie wyobrazić. Zraniło ją bardziej niż cokolwiek innego, zabolało aż do głębi duszy, sprawiając, że czuła się bezbronna i skrzywdzona. Kruk natychmiast wy­czuł zmianę jej nastroju.

- Janno?

Po długiej chwili wyprostowała się i uwolniła z jego objęć. Wreszcie stanęła w wąskim przejściu między koją a kuchenką. Spojrzała na potężne ciało Kruka pod ciemną kołdrą, na blask księżyca odbijający się w czerni jego oczu i na wyciągniętą dłoń. Na czubku języka czuła smak jego ust.

- Co się stało? - zapytał.

- Nic nowego - rzuciła wreszcie, nieświadomie powtarzając wcześniejsze słowa Kruka.

Czuła, jak z wolna gaśnie żar i ogarnia ją chłód poniżenia, zostawiając tylko ból. Postanowiła nie utrudniać życia mężczyźnie, który był dla niej tak uprzejmy i cierpliwy.

- Przepraszam cię za ten pocałunek - szepnęła.

- Naprawdę. Wciąż jeszcze łudzę się, że mam coś, co mogłabym dać mężczyźnie w łóżku. Wolno się uczę. Przepraszam.

- Janno, do diabła! Nie ma w tym twojej winy! - rzucił szorstko Kruk, czując, że traci opanowanie.

Chciał ją oszczędzić, nie ranić jeszcze bardziej. Jednak wszystko, co mówił, tylko pogarszało sytua­cję. Jakoś musiał ją przekonać, że chodzi o coś innego.

- To sytuacja, nie ty. Gdybyśmy spotkali się w in­nych okolicznościach...

- Przestań - przerwała mu gwałtownie, a potem ciszej dodała: - Nic nie mów. Nie musisz mnie okłamywać. Jestem dużą dziewczynką. Potrafię znieść prawdę. A prawda jest taka, że brakuje mi tego nieokreślonego czegoś, co podnieca mężczyzn. Przy­kro mi, że wprawiłam cię w zakłopotanie. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. - Uśmiechnęła się z przymusem i wyciągnęła prawą dłoń. - Zostańmy przyjaciółmi.

- Przyjaciółmi? - Kruk zgrzytnął zębami.

Patrzył na Jannę oczami tak czarnymi jak sama noc. Jej uśmiech doprowadzał go do szaleństwa. Był tak chłodny i jasny jak księżyc oświetlający wyciągniętą rękę.

- Przyjaciółmi? - powtórzył, uśmiechnął się dziw­nie i przyciągnął dziewczynę do siebie.

Nie było żadnego ostrzeżenia. W jednej chwili Janna stała w przejściu z tym uprzejmym uśmiechem przyklejo-nym do twarzy, a w następnej leżała na plecach w koi Kruka. Potężne, nagie nogi przyciskały jej uda do materaca.

- O tak - powiedział niezbyt wyraźnie. - Jesteśmy przyjaciółmi. - Wziął obie jej dłonie i mrucząc coś, zaczął je przesuwać w dół swego ciała. - Głęboko wierzę w to, że przyjaciele powinni być ze sobą szczerzy.

- O co ci chodzi?

Pytanie urwało się nagle. Janna wyczuła palcami coś dziwnego.

- Właśnie to - szepnął. - Tak to wygląda niemal przez cały czas, odkąd zobaczyłem, jak walczysz ze sztormem - stwierdził rzeczowo. - Uśmiechasz się, odwracasz lub oblizujesz wargi, a mnie to tak podnie­ca, że... Jeśli znowu zaczniesz opowiadać bzdury, że nie jesteś dość seksowna, by poruszyć mężczyznę, to ja...

Słowa zmieniły się w gardłowy jęk, gdy Janna wolno poruszyła palcami. Odruchowo zareagował, przycis­kając do niej biodra. Zobaczył, że Janna patrzy na jego ciało i uśmiecha się, widząc ten aż nadto widoczny dowód pożądania. Zadygotał, czując rozkosz tak intensywną, że zacisnął zęby, by nie krzyczeć.

- Dość - wykrztusił w końcu. Chwycił w dłonie twarz Janny. - Nie wezmę cię teraz. To by nie było uczciwe. Chciałem tylko, byś wiedziała, że żadna kobieta nie podnieciła mnie tak mocno, tak szybko. Uczciwie stawiam sprawę?

Janna spojrzała w twarz Kruka. Oczy miał zmru­żone, błyszczące, wargi ściągnięte jak w ataku bólu, a skórę gorącą i lśniącą od potu. Każdy mięsień zesztywniał mu z pożądania i napięcia. Świadomość, że tak bardzo jej pragnął, była jak paląca dzikość, roztapiająca ją w zmysłowym żarze, którego dotąd nie znała. Drżała, a te drobne konwulsje odmieniały jej ciało. Próbowała coś powiedzieć, ale nie mogła wykrztusić słowa. Potrafiła tylko powtarzać jego imię.

Zapach jej podnieconego ciała pobudził wszystkie mięśnie Kruka. Czuł drżenie jej ud i bioder, które przyciskały się do niego coraz mocniej.

- Janno, nie. O Boże - jęknął przez zaciśnięte zęby. - Nie mogę tego zrobić. Nawet cię nie pocałowałem. Zasługujesz na coś lepszego.

Delikatnie przesunęła się na bok, ocierając roz­chylone uda o jego nagą skórę. Chciał jej powiedzieć, by nie ruszała się, bo stanie się coś, czego oboje będą żałować, ale nie potrafił mówić. Zacisnął dłonie na jej koszulce i próbował się opanować.

A potem nastąpiła katastrofa. Koszulka całkiem się rozerwała. Kruk czuł się tak jak wówczas, gdy po raz pierwszy zobaczył Jannę na morzu.

Nigdy do tego stopnia nie stracił panowania nad sobą. Teraz wszystko wokół wirowało, a rozkosz przenikała każdą komórkę jego ciała.

Janna czuła wstrząsające nim dreszcze, słyszała swoje imię, które wykrzykiwał zduszonym głosem. Nie potrafiłaby opisać, jak bardzo poruszyła nią świado­mość, że ten wyjątkowy mężczyzna jej pożądał. Łzy spływały po policzkach Janny, gdy go obejmowała, a miłość do niego ogarniała ją jak płomień. Nie chciała od życia niczego więcej, tylko trzymać go tak w ramio­nach aż do śmierci.

Wreszcie oddech Kruka wyrównał się. Gęsty wąs muskał jej policzek jedwabistą pieszczotą. Pocałował ją delikatnie, potem znowu, aż dotknął wargami ciepłego śladu łez. Drgnął i cofnął się.

- O Boże - powiedział łamiącym się głosem. - Prze­praszam cię, Janno. Nie chciałem cię skrzywdzić.

- Nie - odparła szybko, przytrzymując go, gdy próbował się odsunąć. - Nie zrobiłeś mi nic złego.

Ale Kruk łagodnie zsunął się z jej ciała. Pogładził lśniące włosy drżącą dłonią.

- Przepraszam - szepnął - tak mi przykro. Nigdy jeszcze tak się nie zapomniałem. Za bardzo cię prag­nąłem. Zapomniałem, jak jestem silny i że nie powinie­nem dotykać kruchych rzeczy. Przepraszam cię, Jan­no. Boże, ja... - Głos znów mu się załamał.

Zamknął oczy i próbował odzyskać panowanie nad sobą, które tak łatwo tracił, ilekroć znalazł się blisko Janny. Usłyszała ból w jego głosie. Niepewnymi palcami pieściła szorstki policzek i gęstą zasłonę rzęs.

- Nie skrzywdziłeś mnie - oznajmiła drżącym gło­sem.

- Płaczesz - odparł szorstko. - Musiało cię boleć jak diabli.

- Nie - odparła, kładąc palce na jego ciepłych wargach. - Posłuchaj. Nic mnie nie bolało. To tylko świadomość tego, jak bardzo mnie pragniesz. - Oddychała z trudem. - To było niewyobrażalnie cudowne uczucie - szepnęła i pocałowała go. - Dlatego płaka­łam. I dlatego nadal płaczę.

Kruk sięgnął do przełącznika. Przyćmione, złote światło zalało koję. Jakby chciał się upewnić o praw­dzie jej słów, czubkami palców przesunął lekko po skórze Janny, szukając dowodów, że ją zranił.

Drżąc, obserwowała, jak dotyka jej z niezwykłą delikatnością. Żar wezbrał tak nagle, że musiała wstrzymać oddech. Usłyszał jej westchnienie i chwycił dziewczynę w ramiona. Był teraz jednocześnie łagodny i wygłodniały. Pieścił Jannę i uśmiechał się, wiedząc już, że jej nie skrzywdził.

Spojrzenie Kruka przesuwało się po niej, piesz­cząc każdy zakamarek jej ciała. Uświadomiła sobie, że ma rozerwaną koszulkę. Cienki materiał przy­lgnął do piersi, przytrzymywany wilgocią spoconej skóry.

- Mały wojownik - szepnął, pieszcząc jej ciało. - Miękka, gorąca, cudowna.

Wsunął palec pod rozerwaną koszulkę, jednym ruchem odszukał i odsłonił pierś. Zanim jej dotknął, pod bawełną zarysowała się stwardniała sutka.

- Kruku... - szepnęła.

Mruknął coś, co mogło oznaczać bardzo wiele. Zdumiona patrzyła, jak pochyla głowę i czubkiem języka dotyka sutki. Wydała stłumiony jęk. Roześmiał się chrapliwie w odpowiedzi.

- Tak - odparł, rozumiejąc pytanie, którego Janna nie potrafiła zadać. - Będę całował każdy kawałek twego ciała. Ale najpierw przekonam się, jaki smak mają twoje usta. Nigdy dotąd nie poznawałem tajem­nic kobiety w takiej kolejności - stwierdził. - Kiedy już poznałem te najważniejsze, inne przestawały mnie interesować. Ale nie u ciebie. Muszę się dowiedzieć, czy równie ufnie rozchylisz swoje wargi.

Janna zobaczyła spieczone usta Kruka i czarne lśniące wąsy. Rozchyliła wargi. Wyczuła lekkie drże­nie, gdy zetknęły się ich usta. Jęknęła cicho i przesunęła palcami po potężnych mięśniach ramion.

Gdy Kruk poczuł na skórze paznokcie Janny, cofnął się natychmiast, jakby się bał, że ją zrani.

- Jeszcze - szepnęła, wsuwając palce w gęstwinę jego włosów i przyciągając Kruka do siebie. - Och proszę, pocałuj mnie tak jeszcze raz.

Wpił się wargami w usta i całował tak gwałtownie, że zabolała ją szyja. Opanował się z wysiłkiem.

- Diabli biorą wszystkie moje dobre intencje - oświadczył.

Patrzył na poczerwieniałe usta Janny z mieszaniną poczucia winy i nie skrywanego pożądania.

Spojrzała w zmrużone, czarne oczy i niepewnie oblizała wargi. Mrowiły, były gorące i wrażliwe. Spojrzała Krukowi prosto w oczy i drżąc, wyszeptała jego imię.

- Czego oczekujesz od mężczyzny? - zapytał. - Po­wiedz, a spełnię twoje życzenia. Cokolwiek zechcesz, jak tylko zechcesz i tak długo jak wytrzymasz. Tylko powiedz.

- Nie wiem - przyznała. - Mój były mąż nigdy niczego ode mnie nie chciał. - Westchnęła gwałtownie, kiedy zęby Kruka wpiły się delikatnie w jej szyję.

- Powiedziałaś mi wszystko o twoim mężu - wy­mruczał, muskając wrażliwą małżowinę ucha. - Teraz powiedz, czego chciałaś od swoich kochanków.

- Nie wiem. Jesteś pierwszy.

Janna wyczuła, że Kruk znieruchomiał. Po chwili wolno uniósł głowę, by spojrzeć jej w oczy. Próbowała żartować ze swego braku doświadczenia, ale słowa utknęły jej w gardle.

- Pierwszy? - zapytał. Nie mógł uwierzyć, że kobie­ta tak zmysłowa jak Janna nigdy nie znalazła mężczyz­ny, który mógłby ją docenić.

- Nie myślałam, że ktoś mnie zechce. Naprawdę. Z powodu Marka przeczytałam nawet dziesiątki ksią­żek, ale nic nie pomogło.

Urwała z cichym rozpaczliwym jękiem, gdy język Kruka wsunął się w jej ucho. Wbiła mu paznokcie w pierś.

- Książki, tak? - mruknął. - Uprzedź mnie, jeśli pominę jakieś rozdziały, które cię zaciekawiły.

- Co? - spytała. Słowa nie docierały do niej, jedynie gorący dotyk rąk Kruka, parzący jej skórę.

- Będę cię kochał. Całą. Mam zamiar kochać cię, aż będziesz jęczeć, szlochać i roztopisz się w ogniu rozkoszy. A potem zacznę jeszcze raz i jeszcze.

To była zmysłowa groźba i kusząca obietnica. Janna chciała, by dotrzymał słowa. Wplótł palce w jej dłonie i przesunął ręce nad jej głowę. Poruszyła się instynktownie, wywołując tym uśmiech Kruka. Dreszcz przebiegł jego ciało. Zaklął pod nosem. Nie powinien pragnąć znowu, tak szybko, tak bardzo, jakby nic między nimi nie zaszło. Ale tak właśnie było.

Janna jęknęła, gdy podniósł ją niczym piórko i przewrócił na brzuch. Chciała o coś zapytać, ale zapomniała, co powinna powiedzieć. Kruk wsunął pod nią dłonie, pieszcząc piersi. Zalał ją żar i niemal straciła oddech.

Poruszyła nogami i spróbowała odwrócić się na bok, szukając ciepła jego ciała.

- Nie chcesz, żebym cię objęła? - spytała.

- Chcę za bardzo - odparł przez zaciśnięte zęby. - Jesteś taka cudowna. Tak diabelnie podniecająca, że tracę panowanie nad sobą - jęknął. - Nie czujesz, co ze mną robisz?

Roześmiał się gardłowo, gładząc dłonią jedwabistą skórę Janny. Całował i pieścił jej ciało, i raz po raz mruczał jej imię. Janna prawie nie słyszała. Pieszczoty Kruka odbierały jej oddech, mąciły myśli.

- Sprawiasz, że mam ochotę cię zjeść. Całą - powie­dział gardłowo, obracając ją na plecy i zaciskając delikatnie zęby na biodrze Janny.

Ogarnęła ją taka lawina wrażeń, aż zadrżała gwał­townie.

- Kruku, ja...

- Smakujesz jak morze - przerwał jej. - Słono, tajemniczo i dziko.

Nie potrafiła dłużej ukrywać swej namiętności. Odnalazł ją słodką, wygłodniałą i bezbronną. Wygięła się, wychodząc mu na spotkanie. Otoczyła go sobą jak mgła ogarnia las, nierozdzielnie, a potem oboje przeżyli ekstazę i cały otaczający ich świat odpłynął w ciemność

Krzyknęła, wbijając mu paznokcie w ramiona, gdyż był jedynym realnym oparciem w świecie, który roz­padał się z wolna.

Kiedy ostatnie drżenie minęło, Kruk pochylił głowę zlizując ze skóry Janny kropelki potu. Wiedział, że znalazła zaspokojenie.

- Kruku - powiedziała, na ślepo szukając jego warg. - Przytul mnie. Proszę.

Czuł na policzku jej łzy i objął ją mocno ramionami. Świat odsunął się i znikł; pozostała tylko kobieta o lśniących srebrzystozielonych oczach.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Janna budziła się powoli. Śniła, że leży na piasku i promienie słońca padają na nią złocistą kaskadą. Uśmiechnęła się i poruszyła lekko, wyginając ciało.

Kruk przesunął dłonią po skórze Janny, zachwyco­ny jej nieskrępowaną zmysłowością. Czuł się trochę winny. Uważał, że gdyby nie uratował jej, gdyby nie znaleźli się odcięci od świata w tym dzikim raju zatoki, Janna nie pragnęłaby go bardziej niż jakiegokol­wiek innego mężczyzny.

Jednak wykorzystał tę izolację i jej wdzięczność, gdyż on sam nigdy bardziej nie pragnął żadnej kobiety.

W tej chwili było tak samo. Znów chciał się kochać z Janna, czy było to właściwe, czy nie, z namiętności czy wdzięczności, w raju czy piekle. Pragnął jej. Była odgłosem śmiechu na wietrze i kłębiącą się srebrzystą mgłą, migoczącą w jego duszy. Była tajemniczym zapachem morza i radością życia. Oddałby własną krew, by uwierzyć w to, że chce być z nim niezależnie od tego, jak i gdzie się poznali.

Ale wiedział, że to nieprawda. Gdyby spotkali się w normalnych okolicznościach, raz tylko spojrzała­by na jego onieśmielające rozmiary i mroczną, ponurą twarz, a potem uśmiechnęłaby się uprzejmie i odeszła.

Wiedział, że Janna jest darem dla samotnego Kruka od dawnych bogów Haida, okrutnych bogów, którzy dawali tylko to, co mogli potem odebrać, by nauczyć człowieka cierpienia. Kruk wiedział, że nie może walczyć z bogami, zatrzymać daru i uniknąć cierpień. Mógł tylko cieszyć się Janna przez tę krótką chwilę, gdy dziewczyna należy do niego. A potem, gdy nade­jdzie czas, rozstać się z nią. I modlić się, by nigdy nie żałowała, że oddała siebie człowiekowi, którego nie kochała.

- Wyglądasz, jakby ktoś wykuł cię z kamienia - mruknęła sennie Janna. Przebiegła palcami po surowych zmarszczkach na twarzy, które zniknęły, gdy odwrócił głowę, by ucałować jej dłoń. - O czym myślałeś?

- O raju i dawnych bogach Haida - odparł, dotyka­jąc policzkiem ciepłego wnętrza jej dłoni. - I o Ewie. - Uniósł głowę i spojrzał na leżący w jego ramionach dar bogów. - Jesteś taka piękna - szepnął. - Taka kobieca, gorąca i szczodra. Mężczyzna może zginąć, próbując się tobą nasycić. - Zmysłowo przygryzł zębami jej dłoń. - A nie wyobrażam sobie lepszego sposobu przejścia do wieczności, niż umrzeć słuchając twoich westchnień.

Janna spojrzała na Kruka leżącego obok niej na koi, nagiego i potężnego jak góra. Przez bulaj sączyło się światło słońca, czysty blask spływający po jego ciele. Był tak absolutnie męski, tak w jej oczach doskonały. Dotknęła go drżącą dłonią, z cichym westchnieniem wsunęła się w ramiona, które otworzy­ły się dla niej zapraszająco.

- Kocham cię. Kruku - powiedziała, przytulając go mocno. - Myślę, że pokochałam cię od chwili, gdy wyciągnąłeś mnie z morza.

Kruk zamknął oczy, czując ukłucie bólu. Lekkim pocałunkiem zamknął jej usta, gdy ponownie chciała wyznać mu miłość. Potem położył palec na jej war­gach.

- Nic nie mów - szepnął, patrząc jej w oczy.

Wolałby, żeby nigdy tego nie powiedziała. Już wcześniej odgadł źródło wszelkich emocji, jakie wobec niego mo-gła odczuwać. Powód, dla którego w jej oczach on właśnie był inny niż reszta mężczyzn. Nie musiała mu przypo-minać, że to wdzięczność, nie miłość, nawet jeśli to przypomnienie brzmiało w tak słodkich i łagodnych słowach.

Janna patrzyła na niego, widząc ból w pustych oczach, lecz nie rozumiejąc jego przyczyny.

- Kruku? - spytała niepewnie. - Czy chciałbyś...

Nakrył jej usta wargami w długim, ciepłym poca­łunku.

- Najdroższa - szepnął wreszcie. - Nie musisz mnie kochać. Wiem, że jesteś mi wdzięczna za to, że uratowałem ci życie. Ja też jestem za to wdzięczny losowi. Bez ciebie nie wiedziałbym, co to znaczy być w raju. Znaleźć się w miejscu poza czasem, gdzie nie ma nikogo prócz jednego mężczyzny i jednej kobiety stworzonych dla siebie.

Szybkim ruchem przycisnął wargi do ust Janny. Poczuł radość, gdy otworzyła je zachęcająco. Spijał ten pocałunek i rozkoszował się nim. Po chwili uniósł głowę i spojrzał w oczy dziewczyny, tak tajemnicze, jak mgła okrywająca dziewiczy las.

- Wykorzystajmy ten czas, ten pierwotny raj, ten dar - rzekł, namiętnie całując Jannę po każdym słowie. - Ciesz-my się nim i nie składajmy sobie obietnic, które krępowałyby nas, kiedy ten raj stanie się tylko wspo­mnieniem, a reszta żyda aż nadto realna. Chcę, żebyś wspominała mnie z radością. Tak jak ja będę wspomi­nał ciebie.

Janna zamknęła oczy i próbowała nie rozpłakać się pod wpływem targających nią uczuć, na przemian bólu i rozkoszy. Jest z mężczyzną, którego kocha, z męż­czyzną, który śmiał się z nią i płakał, a jednak nie czul do niej miłości. Kochał się z nią, jakby była jedyną kobietą na ziemi.

Ale nie była. Dla Kruka istniała tylko jedna kobie­ta. Kobieta, którą kochał i której nie mógł zdobyć. Angel.

Czy wciąż ją kochasz?

Oczywiście. I ona teraz tez mnie kocha.

Janna wiedziała, że nie może tego zmienić. Może tylko czuć zazdrość. I może też przyjąć ten wspaniały dar Kruka. Przyjąć go i zrozumieć, że miłość jest jak raj: pierwotna, niewinna, znająca tylko własne ist­nienie, własne potrzeby, jest prawem sama dla siebie, dziewiczą wyspą na nieskończonym morzu czasu.

- Tak - szepnęła, tuląc się do Kruka, dając mu z siebie tyle, ile zechciał wziąć. - Tak, chcę, żebyś mnie wspominał z radością. Pamiętaj o mnie, najdroższy. Pamiętaj, że kochałam cię w tym miejscu poza czasem.

Kruk usiłował wejrzeć przez zieloną toń oczu Janny do ukrytej w głębi duszy. Dojrzał tylko czerń jej długich rzęs, jedwabiste pukle włosów, gdy pieściła ustami jego pierś. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł złapać tchu. Cynamonowe włosy spływały kaskadą na jego ramiona.

Próbował wsunąć palce w gęste sploty, ale zanim zdołał jej dotknąć, naprężył całe ciało, a z gardła wyrwał mu się chrapliwy jęk. Była kobietą i była ogniem wypalającym znamię w jego duszy.

Gdy Janna obudziła się tego ranka po raz drugi, wciąż była wtulona w ramiona Kruka. Przesunęła się, bo sztywne włosy na jego piersi łaskotały ją w nos. Kruk objął ją mocniej, bez słów dając do zrozumienia, że już nie śpi. Uśmiechnęła się i pogładziła policzkiem jego pierś. Szepnęła bezgłośnie: kocham cię, i przyjęła ukłucie smutku, które nadeszło wraz ze świadomością, że on nie czuje do niej miłości. A jednak docenił ją jako kobietę i rozkoszował się nią tak żywiołowo. Przypo­minał jej o tym cudowny zmysłowy ból całego ciała.

Może jej nie kocha, ale dawał jej rozkosz w każdej kolejnej pieszczocie ciała. Zostałaby z nim choćby z tego powodu. A łącząc tę jego namiętność z delikat­nością i siłą, z jego śmiechem i inteligencją, otrzymała obraz mężczyzny, o jakim marzyła, choć nigdy nie sądziła, że go znajdzie.

W głębi duszy wierzyła, że każdy mężczyzna, który kochałby się z nią tak jak on, musiałby żywić dla niej jakieś uczucie. Z pewnością ma szansę, by zdobyć jego miłość, odbierać go po trochu Angel z każdym poca­łunkiem, każdą pieszczotą.

Znów przytuliła twarz do szerokiej piersi. Dostrzeg­ła, że płaska brodawka znalazła się tuż obok jej ust, i delikatnie dotknęła jej czubkiem języka.

- Mmm. Dobrze smakujesz. Jak ostryga. Jesteś słony.

- Chcesz odrobinę soku z cytryny?

- Kruk w muszli - mruknęła, musnęła brodawkę językiem raz jeszcze, a potem delikatnie ugryzła. - Nie. Nie trzeba soku. Najlepszy jesteś bez niczego, tak jak cię znalazłam.

Zaburczało jej w brzuchu, przypominając, że od wczorajszego wieczoru nie zjadła niczego, z wyjątkiem kilku ostryg.

Kruk uśmiechnął się, przesunął kciukiem wzdłuż jej pleców.

- Rzucimy monetę o to, kto robi śniadanie?

- Reszka - powiedziała, a potem krzyknęła zdzi­wiona, gdy podniósł ją, obrócił i delikatnie ułożył na koi twarzą w dół.

- Wypadł orzeł - stwierdził, gładząc ręką sprężyste biodra Janny. - Przegrałaś. Chyba, że ty chcesz mną rzucić - dodał niewinnie.

Janna odsunęła włosy z oczu i dostrzegła kpiący uśmiech Kruka.

- Wykorzystałeś mnie.

- Kilka razy - zgodził się ze śmiechem. Uniósł Jannę i postawił na nogi w przejściu obok koi. - A jeśli nie zaczniesz zaraz robić śniadania - dodał, głaszcząc ją po udach - będziemy grać o obiad. - Uśmiechnął się, słysząc, jak dziewczyna wstrzymuje oddech. - Lub może o kolaq'ę.

Janna zanurzyła palce w czarnych włosach Kruka. Gdy znów zaczął ją pieścić, krzyknęła jego imię tak gardłowym głosem, że aż jęknął.

- I co ja mam z tobą zrobić? - szepnął. - Za każdym razem pragnę cię bardziej.

Chciała coś powiedzieć, ale wydała z siebie tylko cichy, urywany dźwięk, gdyż pieszczoty Kruka stawały się coraz bardziej gorące.

- Nie będziesz jadł więcej ostryg - powiedziała, przygryzając wargę.

Pokręcił głową, trącając ją przy tym nosem.

- Gdyby ta teoria była prawdziwa - wymruczał - mężczyźni wykończyliby już wszystkie ostrygi.

- Albo kobiety - odparła.

Zaśmiał się.

- Twierdzisz, że mężczyźni wykończyliby wszystkie kobiety, czy kobiety wykończyłyby ostrygi?

- Dokładnie. Cieszę się, że zrozumiałeś. Tak wielu ludzi nie potrafi pojąć zupełnie prostej dwuznaczności. Co zjemy na śniadanie?

W odpowiedzi spojrzał tak, że aż ugięły się pod nią nogi.

- Kruku - szepnęła.

Zamknął oczy.

- Chyba pójdę popływać w zatoce. Ty przygotuj szynkę, ziemniaki i jajka w proszku. Jak zjemy, możesz wziąć prysznic, a ja posprzątam kajutę. A potem pójdziemy na spacer do wioski, póki jeszcze możemy.

- Póki możemy?

- Chodzić - wyjaśnił krótko. Otworzył oczy. Migo­tało w nich rozbawienie. - Nie wiedziałaś, mały wojowniku? - zapytał. - Pozabijamy się w łóżku. - Zęby błysnęły mu pod czarnym wąsem, kiedy wyciągnął z pościeli podarte resztki koszulki Janny.- I wiesz co?- zapytał, kołysząc zawieszoną na palcu szmatką. - Nie mogę się tego doczekać.

Janna przygryzła wargę, patrząc na niego z na­dzieją, a zarazem z zawstydzeniem. Wiedziała, że wyraz jej twarzy musi zdradzać wszystkie myśli, gdyż Kruk zmrużył oczy i przyglądał się z uwagą. Jęknęła, pochwyciła podartą koszulkę i ukryła w niej zarumie­nioną twarz. Nie była przyzwyczajona do zmysłowych przekomarzań, nie bardziej zresztą niż do fizycznej miłości.

- Pewnie będziesz chciała włożyć inną moją koszul­kę - powiedział z powagą.

Skinęła głową, nie patrząc na niego.

Uśmiechnął się delikatnie.

- Pod jednym warunkiem.

Janna uniosła głowę.

- To znaczy?

- Że w łóżku będziesz nosić tylko mnie.

Kruk nie pytał, czy ten zduszony dźwięk jest zgodą, czy odmową. Po prostu wstał, ucałował ją mocno, chwycił mydło i zniknął za burtą „Czarnej Gwiazdy”, w sinych wodach zatoki.

Janna zdołała jakoś nie przypalić, nie rozlać i nie rozsypać składników śniadania, kiedy zobaczyła, jak Kruk wychodzi z zatoki po kąpieli. Nagi i potężny, wyglądał na całkowicie zespolonego z tą dziką krainą. Na jego widok Janna wstrzymała oddech. Zaprag­nęła, by wciąż trwał sztorm, dzięki, któremu byli tu, w zatoce.

Niestety, kiedy skończyli śniadanie i Janna wzięła prysznic, stało się jasne, że sztorm przycichł. Ubierała się w ponurym nastroju, żałując, że tak szybko przy­jdzie im opuścić raj. Zastanowiła się, czy na Kruka czekają nie cierpiące zwłoki interesy. A może zechce zostać w tym raju kilka dni dłużej, by dać jej szansę wykradzenia jeszcze odrobiny jego miłości.

- Janno, znalazłem!

Wkładała właśnie przez głowę jedną z wielkich, czarnych koszulek Kruka.

- Co? - odkrzyknęła.

- Prawdziwy szkicownik. Wiedziałem, że Angel gdzieś go tu zostawiła, ale nie pamiętałem gdzie.

Janna zapięła dżinsy i otworzyła drzwi komórki, która służyła jednocześnie za mostek i prysznic.

- Szkicownik? - spytała, odsuwając z twarzy kos­myk włosów.

Gęste jedwabiste kosmyki opadły jednak znowu na policzki, gdy tylko uniosła głowę. Jeszcze raz odgar­nęła wło-sy i spróbowała zignorować uczucie pustki, pojawiające się w żołądku za każdym razem, gdy Kruk mówił o Angel.

- Czy Angel jest artystką?

- Jedną z najlepszych - odparł, uśmiechając się na wspomnienie wspaniałego witrażu, który Angel poda­rowała mu i który znajdował się w jego domu na wyspie Vancouver. Witraż ukazywał „Czarny Księ­życ”, jego trawler, płynący po tajemniczym morzu; w dole srebrzystą ławicą płynęły łososie. - Galerie czekają w kolejce na jej witraże.

- Och.

Janna chciała powiedzieć coś więcej, ale sama myśl, że musi walczyć o Kruka z kobietą, która jest nie tylko odważną, piękną blondynką, ale i artystką, zmieniła w plastelinę jej zwykle bystry umysł.

- Życie nie jest sprawiedliwe - mruknęła pod nosem.

- Co?

- Witraże, tak? - rzuciła Janna i wypowiedziała na głos pierwszą myśl, jaka przyszła jej do głowy. - Ze­szłego roku w galerii w Seattle widziałam wspaniale dzieło. Zachwycało mnie tak bardzo, że stałam przed nim i cierpiałam. - To wspomnienie wywołało lekki uśmiech na jej twarzy. - Witraż przypominał Przesmyk Wewnętrzny o zmroku, w tej magicznej chwili, kiedy wszystkie legendy stają się prawdą. Były tam rzędy gór we wszystkich możliwych odcieniach błękitu, opadają­ce aż do horyzontu, a morze lśniło jak żywe srebro i, niczym Bóg, dawało światło i życie wszystkiemu, czego dotykało. Chciałabym, żeby było mnie stać choć na fragment tego witrażu.

- Angel ustaliła tak wysoką cenę, gdyż nie mogła się z nim rozstać. - Kruk uśmiechnął się lekko. - To jedna z jej ulubionych prac.

- To był witraż Angel? - spytała z niedowierzaniem Janna.

Skinął głową.

- Ona rozumie, że morze jest źródłem wszelkiego życia. To zadziwiająca kobieta - dodał, wręczając Jannie szkicownik. - Tak jak ty.

Janna nie wiedziała, czy śmiać się, płakać, czy krzyczeć z rozpaczy. Nie dość, że zazdrościła Angel miłości Kruka, to jeszcze podziwiała jej talent. To było więcej, niż mogła znieść. Bez słowa wzięła szkicownik i przejrzała szybko. Tylko na trzech kartkach znalazła rysunki. Szkice kłody wyrzuconej na szeroką piasz­czystą plażę. Była tam równowaga elementów i delika­tna elegancja linii, która przemawiała do wyobraźni Janny.

- Nie powinnam tego używać. Może Angel...

- Nie będzie jej to przeszkadzać - przerwał Kruk. - To były tylko wstępne szkice. Ten witraż był prezentem dla mojego dziadka.

Janna zamknęła szkicownik i spojrzała na Kruka z powątpiewaniem w oczach.

- Weź - zachęcił ją. - Nie będziesz musiała wy­ruszać aż do Masset i z powrotem tylko po to, żeby narysować o świcie parę totemów. Teraz, kiedy zna­lazłem prawdziwy szkicownik, mogłabyś zostać parę dni dłużej, prawda? - Przerwał nagle. - Chyba że z jakichś powodów musisz wracać do Masset na­tychmiast?

Pogładziła szkicownik, a jej oczy błysnęły szczęś­ciem.

- Nie - powiedziała drżącym głosem. - Nigdzie nie muszę wyjeżdżać. Chciałabym spędzić jeszcze kilka dni w raju. Z tobą.

Zadowolony, a jednak trochę nieśmiały uśmiech Janny sprawił, że Kruk objął ją ramionami. Wciągnął w nozdrza słodki, kobiecy zapach i zamknął oczy. Nie wierzył swojemu szczęściu.

Jeszcze kilka dni spędzą ze sobą w raju.

- Znalazłem też ołówki. Wyglądają śmiesznie - dodał. - Angel zostawiła je razem ze szkicownikiem. Chcesz je zobaczyć? Może ci się przy­dadzą?

- Pewnie.

Janna tuliła się do Kruka, aż bolały ją ramiona, i teraz puściła go niechętnie.

Te „śmieszne” ołówki okazały się być wszystkim, czego potrzebowała do ukończenia rysunku. Obe­jrzała je ostrożnie. Kiedy uniosła głowę, zobaczyła, że Kruk obserwuje ją w skupieniu.

- Dotykasz ich tak, jakby były zaczarowane - za­uważył.

- Bo są - odparła z prostotą. - Z nimi mogę rysować. Bez nich jestem jak słowik, który nie może śpiewać miłosnej pieśni.

- Innymi słowy jak kruk. Kruki tylko w swoich snach śpiewają pieśni miłosne.

Janna zawahała się, wyczuwając ukryty pod tymi słowami żal i pogodzenie się z losem.

- A zatem pieśń miłosna kruka musi być najpięk­niejsza ze wszystkich - szepnęła miękko. - Ponieważ jest śpiewana bezgłośnie.

Przyglądał się jej przez długą chwilę, wreszcie powiedział ze smutnym uśmiechem:

- Masz najpiękniejsze oczy, jakie w życiu widzia­łem, Janno. Są jak las okryty mgłą. Srebrne, zielone i lśniące życiem.

Nie wiedząc, co odpowiedzieć, z wyjątkiem „ko­cham cię”, czego Kruk nie chciał słyszeć, Janna uśmiechnęła się tak smutno jak on. W milczeniu odebrał od niej ołówki i wraz ze szkicownikiem zapakował starannie do plecaka. Poszła za nim po zaimprowizowanej kei. Przyzwyczaiła się już do belek, ale wciąż nie była nawet w połowie tak sprawna jak Kruk. Z ulgą poczuła pod stopami skalisty brzeg.

- Kiedyś były tu ścieżki - zauważył Kruk.

Zatoczył ręką szeroki łuk, wskazując wybrzeże. Było porośnięte odporną na morską sól roślinnością, która sięgała aż do linii przypływu, a dalej wtapiała się w masę cedrów, paproci i mchu grubszego i bardziej miękkiego niż materac. Po pierwszych kilku krokach Janna zrozumiała, dlaczego Haida woleli pływać ca­noe, niż podróżować pieszo.

Tylko tam, gdzie sięgały fale oceanu, widać było skały. Resztę zatoki pokrywał równy zielony dywan roślinności. Jeśli w jakimś miejcu nie rosły drzewa, to tylko dlatego, że zbyt wilgotna ziemia nie mogła ich utrzymać. Bagna trafiały się często i nawet w lesie trudno było znaleźć nagą korę drzewa. Z każdej powierzchni zwisał długimi pasmami i zasłonami mech. Głazy okrywał gruby dywan z pozoru trwałego mchu, który tworzył zielone pułapki, czekające, by pochwycić nieostrożne stopy. Drzewa rosły czasami tak gęsto obok siebie, że nic nie mogło się wcisnąć pomiędzy nie. Fauna była tu obfita, lecz niewidoczna, a zatem bezpieczna. Nikt chyba nie zdołałby upolować tu czegoś tak wielkiego jak niedźwiedź czy jeleń, z tego prostego powodu, że myśliwy widział tylko kilka metrów dalej, niż sięgała lufa )ego strzelby.

Trudno było poruszać się człowiekowi po lądzie, znacznie trudniej, niż pływać po morzu. Głębokie zatoczki o stromych brzegach zapewniały naturalne schronienie przed sztormem i wiatrem. Ryb było mnóstwo, a w. zasięgu ręki zawsze znajdowało, się skorupiaki. Dawni Haida rozsądnie używali darów morza, wykorzystując tylko ten wąski pas ziemi, tuż powyżej linii przypływu. Tam zbudowali cedrowe chaty i wyrzeźbili totemy wysokie jak potężne drzewa. Totemy zwrócone były do morza, a ich spękane twarze owiewał słony wiatr. Kruk opisywał Jarmie te symbole, pokazywał kaszalota i żabę, łososia, orla i kruka z rozpiętymi skrzydłami na czubku słupa.

- Co będziesz robił, kiedy ja będę rysować? - spyta­ła Janna z ołówkiem wzniesionym nad papierem.

- To, po co tu przybyłem. Będę myślał.

Spojrzała na Kruka i poczuła się zakłopotana, że mu przeszkadza. Ujął ją pod brodę i uniósł lekko twarz ku górze.

- Przybyłem tu, bo czułem... niepokój. To już minęło. - Musnął wargami usta Janny. - Gdybym nie chciał tu być z tobą, bylibyśmy już w drodze do Masset. Rysuj tak długo, jak zechcesz. Gdybyś mnie potrzebowała, będę w pobliżu. - Odwrócił się, a potem jeszcze raz obejrzał. - Nie wchodź do tych starych chat. One szukają tylko pretekstu, żeby się zapaść.

- Nie będę - obiecała. Odwróciła się i spojrzała na cedrowe chaty, wtapiające się z wolna w krainę, z której wyrosły. - One do kogoś należą. To by było zwykłe włamanie.

- To znaczy, że nie chcesz ich rozebrać w po­szukiwaniu paciorków i kości? - zapytał ironicznie.

Spojrzała mu w twarz i wolno pokręciła głową.

- To nie ma sensu. Nie jestem archeologiem. Nie potrafię odtworzyć zagubionej przeszłości z garści odłamków. Dlatego raczej siądę tutaj i pozwolę, by duchy szeptały mi swoje opowieści.

Kruk popatrzył na nią z uwagą, potem dotknął czubkami palców jej ust, odwrócił się i wszedł do lasu.

I zniknął.

Janna patrzyła w ślad za nim w zdumieniu. Nie potrafiła uwierzyć, że mężczyzna potężny jak Kruk może zniknąć tak szybko. Przeszła kilka kroków i zobaczyła, jak mech prostuje się w miejscach, gdzie przygniotły go stopy Kruka. Zrobiła jeszcze dwa kroki i zatrzymała się nagle. Otaczały ją drzewa i mech. Nie było ani nieba, ani morza, a właściwie nawet ziemi - tylko pierwotny las. Kiedy patrzyła, ostatnie ślady Kruka zniknęły. Została sama.

Przez chwilę stała bez ruchu, wsłuchując się w dzie­wiczą ciszę lasu. A potem wśród drzew zabrzmiał szorstki, chrapliwy krzyk kruka szukającego partne­rki. I z dala dobiegł dźwięk, który mógł być od­powiedzią. Janna wstrzymała oddech i nasłuchiwała, ale nie usłyszała nic więcej. Kruk odezwał się znowu - migotliwy czarny cień szybujący nad nieskończony­mi odcieniami zieleni.

Po chwili Janna odwróciła się i wróciła na brzeg. Gdyby weszła do lasu samotnie, po kilku krokach zgubiłaby się zupełnie. Nie było tu szlaków, żadnych stosów kamieni wskazujących drogę, żadnych nacięć na korze, starych czy nowych, znaczących przejście człowieka. Ruszyła wzdłuż linii lądu i morza. Przez dłuższą chwilę stała otoczona ciszą, spoglądając na masywne dzieła ludzi innej rasy, innej kultury, inaczej patrzących na złożoną tajemnicę życia. Zna­lazła totemy przechylone, na granicy upadku, i tote­my, które upadły już dawno temu. Niektóre z tych rzeźbionych pni cedrowych przetrwały męki zadawa­ne dłutem przez człowieka i zapuściły korzenie, wypuszczając pachnące gałęzie. Widok twarzy obser­wujących ją zza koronki pędów zjeżył jej włosy na głowie. Miała wrażenie, że sami bogowie przybyli, by zamieszkać w dzikim raju na Wyspach Królowej Charlotty.

Kiedy poczuła, że nie zniesie dłużej widoku wpatrujących się w nią drewnianych twarzy, znalazła porośnięty mchem pień, usiadła i zaczęła rysować. Minęło kilka godzin, nim podniosła głowę. Kruk wrócił. Wyczuwała jego obecność tak, jak wyczuwała, że Wyspy Królowej Charlotty są krainą, w której czas się zatrzymał. Obejrzała się przez ramię i uśmiechnęła. Czarne oczy błysnęły w odpowiedzi.

- Jak długo tu jesteś? - zapytała.

- Dość długo, by podziwiać twój spokój, koncent­rację i elegancję - odparł głębokim, miękkim głosem.

- Zrobisz sobie przerwę? - zapytał, zerkając na szkicownik.

- Ręka mi zdrętwiała - przyznała. - Już bardzo dawno nie rysowałam tak długo. Jest tu tak wiele ciekawych totemów i mam tak mało czasu, by utrwalić to, co w nich najbardziej charakterystyczne...

Kruk wyjął z jej ręki szkicownik i ołówki, i starannie zapakował.

- Chodź - powiedział, zarzucając plecak na ramię. - Chcę ci coś pokazać.

Poszła za nim bez oporu. Zawrócił do lasu, w któ­rym nie było ani ścieżki, ani śladu zostawionego przez człowie-ka. Po krótkiej chwili zniknęły nawet odgłosy i zapach morza. Jedynie odległy krzyk kruka mącił panującą ciszę.

- Idź za mną - uprzedził. - Musimy przejść obok małego bagna.

Wkrótce las przed nimi gwałtownie się przerzedził, odsłaniając polanę, gdzie karłowate drzewa z trudem utrzymywały się w zbyt wilgotnej ziemi. Ziemia wyda­wała się być twarda, ale odciski stóp Kruka lśniły wyciśniętą z podłoża wodą. Woda stała w niewielkich kałużach, zabarwiona na kolor herbaty przez taninę ściekającą z drzew. Woda ciurkała w małych strużkach i strumykach, które w końcu łączyły się w absolutnie czysty potok.

Mała chatka stała tuż za bagnem. Miała ściany ze starego cedru i dach pokryty cedrowym gontem. Mech wyrastał z każdej szczeliny i przylegał do ścian. A jednak chata była raczej nowa. Okna błyszczały na tle ciemnego lasu, a drzwi miały metalowe zawia­sy.

- Jak ją znalazłeś? - spytała cicho Janna, stając obok Kruka.

- Zbudowałem ją własnoręcznie.

Odwróciła się, by na niego spojrzeć. Oczy miał czarne i, podobnie jak woda w potoku, krystalicznie czyste. Spoglądał na małą chatkę, lecz widział coś jeszcze, coś ze swej przeszłości, coś, co go prze­śladowało.

- Chodź - rzekł cicho, biorąc Jannę za rękę. Podała mu dłoń i pozwoliła wprowadzić się do chaty. Drzwi nie miały zamka ani rygla, niczego, co mogłoby powstrzymać intruzów. W raju nie ma in­truzów, tylko jeden mężczyzna, jedna kobieta i kraina, która nie zna upływu czasu.

Kruk otworzył drzwi, wziął Jannę na ręce i prze­niósł przez próg domu, który zbudował wiele lat temu. Drzwi zostawił otwarte, wpuszczając aromat cedru i nieziemskie lśnienie sączącego się przez mgłę światła. W izbie prawie nie było mebli: stół, krzesło oraz półki z muszlami i szklanymi pływakami. Ogień płonął na kominku zbudowanym z wygładzonych przez wodę kamieni. Tuż obok złożone koce tworzyły posłanie.

- Sprowadziłbym cię tu wcześniej - powiedział Kruk, całując włosy Janny - ale jest tylko jeden pokój, jedno miejsce do spania, a ja starałem się, jak mogłem, żeby trzymać ręce z dala od ciebie. - Uśmiechnął się ze smutkiem. - Zawiodłem cię, prawda?

- Cieszę się z tego - zapewniła Janna, przyciskając wargi do jego szyi. - Uwielbiam, kiedy mnie doty­kasz.

Kruk wziął ją w ramiona, przytulił i pocałował. Jęknęła cicho.

Niechętnie odsunął od siebie dziewczynę i odwrócił głowę.

- Dość tego - powiedział niemal szorstko.

- Dlaczego? - wymruczała.

- Bo obiecałem sobie, że najpierw cię nakarmię.

- Świetny pomysł - stwierdziła, zdjęła tenisówki i kilkoma ruchami pozbyła się spodni. - Wiedziałam, że tego nie zauważysz. Pominąłeś kilka rozdziałów.

- Nie rozumiem. - Uśmiech mówił wyraźnie, że zachwycają go wypukłości ciała Janny.

Zapragnęła go dotknąć. Drżącymi palcami rozpięła mu koszulę i odkryła owłosioną pierś.

- Jakie rozdziały? - nie ustępował, choć serce biło mu szybciej z każdym dotknięciem jej palców.

- Z książek, które czytałam.

- Chcesz powiedzieć, że ostatniej nocy opuściłem kilka akapitów, które cię zaintrygowały? - Oddychał chrapliwie, poddając się pieszczotom. Jęknął, gdy dotknęła ustami jego piersi. - Przegapiłem coś? - zapy­tał drżącym głosem.

- Tylko te rozdziały, które mówiły o dawaniu rozkoszy mężczyźnie. To zrozumiałe przeoczenie - do­dała. - W końcu - zauważyła rozsądnie - nie jestem mężczyzną.

Kruk przesunął dłonią po jej nagim, gładkim bio­drze.

- Masz rację - powiedział. - Absolutnie nie jesteś mężczyzną - stwierdził, pieszcząc ją delikatnymi ru­chami dłoni. - I dzięki za to Bogu. Sięgnęła do paska jego dżinsów.

- Janno...

Kruk wstrzymał oddech i odruchowo cofnął bio­dra. Pochwycił jej dłonie.

- Nie chcesz, żebym cię dotykała? - spytała, całując jego piersi.

Wydał z siebie rozdzierający dźwięk, który mógł być równie dobrze śmiechem, jak przekleństwem.

- Oddałbym życie za twoje dotknięcie. Ale jeżeli zdejmiesz mi dżinsy... - urwał, gdy palce Janny zaczęły pieścić go poprzez gruby materiał. - Nie rozbieraj mnie - wykrztusił, przesuwając wargi po jej czole, policzku i ustach. - Są inne sposoby, by się kochać.

- Jak sobie życzysz - wymruczała, wsuwając palce za pasek spodni.

- Janno...

- Czy nie przeszkadza ci, że...

- Patrzysz na mnie jak kot na śmietankę? - pod­powiedział Kruk.

- Tak na ciebie patrzę? - szepnęła.

- Tak - odparł chrapliwym głosem.

Wsunął dłoń w gęste włosy Janny, odciągnął głowę, aż jej ciało wygięło się w łuk. Drugą ręką zaczął rozpinać jej koszulę.

- Zniszczysz mi wszystkie ubrania - mruknął. Szarpnął, koszula rozsunęła się, a guziki potoczyły się po podłodze.

- Zbliż się - powiedział chrapliwym głosem. - Bli­żej, mały wojowniku. O Boże. Bliżej!

Oblał ją żar. Odczuwała rozkosz dziką i tak głębo­ką, że każda fala ekstazy wstrząsała nią aż do duszy.

Zamknęła oczy i poddała się temu, co z nią robił, szepcząc mu do ucha miłosne wyznania zbyt cicho, by usłyszał. Ale on słyszał. Wymówił jej imię w myślach, przepraszając, że zatrzymał ją w tym pierwotnym raju, obiecując uwolnić za dzień, zwrócić normalnemu życiu. Jeszcze tylko jeden dzień, jeden z tysięcy, jakie ma przed sobą.

Myślę, że pokochałam cię od chwili, gdy wyciągnąłeś mnie z morza.

Kruk musnął wargami włosy Janny i z goryczą zapragnął, by wdzięczność była inną nazwą miłości.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Janna obserwowała, jak z każdą chwilą łódź zbli­ża się do portu w Masset. Bezskutecznie pragnęła, by nagle zgasły silniki „Czarnej Gwiazdy” albo by sztorm trwał kilka dni dłużej, kilka tygodni dłużej, zawsze. Ale to były tylko marzenia. Rzeczywistością był Kruk, prowadzący łódź do kei, by nabrać pali­wa. Rzeczywistością był fakt, że kiedy zeszła z łodzi, Kruk nawet nie wspomniał, że chciałby ją znowu zobaczyć. Rzeczywistością była drętwota ogarniająca duszę Janny.

Kruk rzucił okiem na Jannę i zaraz szybko odwrócił głowę. Im bardziej zbliżali się do Masset, tym bardziej się od niego oddalała. To go nie zaskoczyło. Nie­spodzianką był jedynie rozdzierający ból, który od­czuwał z tego powodu. Nigdy jeszcze nie doznawał czegoś takiego. Chciał podejść do Janny, przytulić ją do siebie i raz jeszcze usłyszeć słowa miłości. To pragnienie niemal go przytłaczało.

Mocno zacisnął palce na kole sterowym, potem je rozprostował. Wystarczyło, że wziął Jannę w chwili, gdy oddałaby się każdemu mężczyźnie. Gdyby teraz jeszcze przedłużył jej kosztem własną rozkosz, przy goleniu nie potrafiłby spojrzeć sobie w oczy.

- Do pełna, Kruku? - zawołał chudy chłopak przy dystrybutorze.

Nie patrząc na chłopca, Kruk skinął głową.

Ponieważ Janna zbyt cierpiała, obserwując Kruka, spojrzała na chłopca, na jego czarne włosy, ciemno­brązowe oczy i szczupłe ciało, świadczące o dobrej kondycji fizycznej. Zauważyła, z jaką pewnością przy­cumował łódź i zastanowiła się, czy Kruk jako na­stolatek był do niego podobny. Świadomość, że nigdy się tego nie dowie, wywołała kolejne uczucie bólu.

- Widziałeś już wujka? - zapytał chłopak.

- Nie - odparł Kruk i wskoczył zwinnie na keję. Ludzie w pobliżu pozdrawiali go głośno. Skinął głową w odpowiedzi i spojrzał na chłopca. - Jestem mu potrzebny? Czy ten agent z galerii znów spóźnia się z płatnością?

Głos Kruka był niezwykle głęboki, niesamowicie wibrujący. Po raz pierwszy od kilku dni Janna ponow­nie zdała sobie sprawę z rozmiarów Kruka. Przewyż­szał dosłownie o głowę wszystkich ludzi wokół. Jednak dla niej to tamci wyglądali dziwnie, nierealnie. Kruk stał się wzorem, do którego porównywała pozostałych.

- Nie - mruknął chłopak, ciągnąc wąż paliwowy. - Odkąd mu powiedziałeś, że jest mnóstwo galerii, które wezmą rzeźby wuja, zapłacą w terminie i jeszcze pocałują go w indiański tyłek, to agent mówi tylko „tak, pszepana” i „nie, pszepana”.

Janna zrozumiała, że choć dla niej zawsze był czuły, nawet w chwilach największego pożądania, miał w so­bie wiele siły i zapalczywości. I wykorzystywał to, by chronić tych, których kochał.

- Miło to słyszeć - rzekł z satysfakcją Kruk. - Więc w czym kłopot?

- Wujek powiedział, że się zakochał i że to wszyst­ko przez ciebie. - Mocne białe zęby błysnęły w uśmie­chu, kontrastując z opaloną twarzą chłopca.

- Ach - burknął Kruk. - A co takiego zrobiłem?

Chłopak skinął w stronę lądu.

- Zostawiłeś ją pod opieką wuja, żeby czekała, aż wrócisz z Zatoki Totemu.

Kruk odwrócił się i spojrzał w stronę lądu. I nagle jego twarz przeobraziła się zupełnie. Zniknęła cała posępność, błysnął szeroki uśmiech. Kruk wyciągnął ramiona. Szczupła blondynka biegła po kei, żeby go przywitać. Roześmiała się dźwięcznie, rzucając mu się w ramiona z pewnością kobiety, która wie, że zostanie złapana i przytrzymana. Wielkie ramiona Kruka za­mknęły się i uniosły ją do góry, a kobieta znów roześmiała się radośnie.

Janna miała wrażenie, że świat wiruje dookoła niej. Zachwiała się i oparła o ścianę kajuty. Z trudem potrafiła utrzymać się na nogach. Dopiero po chwili pomyślała, że musiała chyba stracić rozum, wierząc, że Kruk może się w niej kiedykolwiek zakochać.

Tak, jest zakochany, powiedziała do siebie. Ale nie we mnie. Byłam tylko przypadkową Ewą w dzikim raju Kruka.

Janna odwróciła wzrok od smukłej, eleganckiej kobiety, którą Kruk właśnie postawił na kei. Zwróciła uwagę na skórzane włoskie sandałki, które tamta miała na nogach. Ponuro spojrzała na własne stopy. Tkwiły na nich tenisówki, spękane od ciągłego brodze­nia w słonej wodzie i suszenia nad palnikiem. To nieprzyjemne dla niej porównanie nie kończyło się na butach. Zamiast obcisłego zielonego swetra miała na sobie za dużą męską koszulę, której rękawy wciąż opadały jej aż do palców. Zamiast gładkich, pach­nących dłoni widziała swoje, spierzchnięte od morskiej wody, pokryte zadrapaniami.

Nic dziwnego, że Kruk chciał spędzić z nią tylko kilka dni. Cud boski, że w ogóle jej pragnął. Musiał od kilku miesięcy siedzieć samotnie w tej zatoce, skoro w ogóle zechciał na nią spojrzeć, a tym bardziej kochać się z nią, jakby była ostatnią kobietą na ziemi... lub pierwszą.

Skończyłaś użalanie się nad sobą? spytała ironicznie, zwracając się do swego zamglonego odbicia w oknie kajuty.

Nie, dopiero zaczęłam. Spytaj za parę lat. Może wtedy skończę.

Nie mogę się doczekać. Przestań jęczeć i podciągnij skarpetki.

Nie mam skarpetek.

Podciągnij je mimo to.

Janna zamknęła oczy, oparła czoło o zimne szkło i przypomniała sobie te wszystkie chwile, gdy pod­ciągała skarpetki i, mimo cierpienia, dawała sobie radę z wszystkimi problemami. Nie miała prawa narzekać na to, że Kruk kochał kobietę, której nie mógł zdobyć. I nie kochał Janny, która jego kochała. Kruk jej nie kochał, ale ofiarował jej siebie na te kilka dni. Zro­zumiała, co to znaczy, gdy oczy mężczyzny spo­glądającego na nią rozpalają się pożądaniem. Wiedzia­ła, jak wydobyć płomienne, pierwotne reakcje z potęż­nego ciała Kruka, jak dać mu rozkosz i uzyskać ją w zamian.

Powinna teraz mu podziękować, zamiast powstrzy­mywać płacz. Nikt nie obiecywał jej szczęścia przez cale życie. Nikt jej niczego nie obiecywał. Mogłaby umrzeć i nigdy nie poznać Kruka.

Mało brakowało, a tak właśnie by było.

- Dobrze się czujesz?

Otworzyła oczy. Głos był głęboki. Łódź zakołysała się pod ciężarem mężczyzny, który wszedł na pokład. Był wysoki, choć nie tak jak Kruk, i silny. Jednak włosy miał równie czarne i był najprzystojniejszym człowiekiem, jakiego Janna w życiu widziała.

- Sokół - powiedziała, przypominając sobie, jak Kruk opisywał mężczyznę, którego kochała Angel.

Czarne brwi wygięły się w niemym pytaniu, nadając twarzy Sokoła niemal szatański wygląd. Oczy miał niczym drapieżny ptak, od którego wziął przezwisko.

- Spotkaliśmy się kiedyś?

- Tylko w myślach Kruka.

- Kruka? Ach, Carlsona. - Sokół wygiął lekko wargi i obserwował Jannę, owiniętą w wyraźnie nie swoją koszulę. - Można zaufać Carlsonowi, że gdy tylko popłynie na ryby, wróci z oszałamiającą syreną.

Janna wygięła usta w podkówkę. Czuła się bardziej oszołomiona niż oszałamiająca.

- Jesteś pewna, że nic ci nie jest? - spytał łagodnie Sokół.

- Jasne. Tylko podciągam skarpetki.

- Nie masz skarpet.

- Właśnie. Dopiero wtedy to jest sztuka.

Sokół uśmiechnął się nagle.

Janna zmarszczyła brwi. Jeszcze nigdy nie widziała uśmiechu tak nieoczekiwanego, jak płomień pod po­krywą lodowca.

- O Boże - powiedziała, kręcąc głową. - Założę się, że kiedy idziecie z Krukiem ulicą, słyszycie, jak dams­kie serca pękają niczym upuszczone gliniane dzbanki.

Sokół milczał przez chwilę zaskoczony, a potem jego uśmiech przekształcił się w ciepły, męski śmiech.

Kruk obejrzał się, słysząc ten głos.

- Widzę, że poznałeś Jannę! - zawołał wesoło. - Ma najwspanialsze...

- Poczucie humoru - przerwała znużonym tonem. - Za to i dwie ćwierćdolarówki można dostać kubek kawy.

Kruk zmrużył oczy, słysząc w jej głosie niechęć. Przypomniał sobie tę noc, kiedy uciekła od jego gruboskórnego towarzystwa i zamknęła się na dziobie ze szkicownikiem.

- Potrzebujesz czegoś z łodzi? - spytał Sokół, z ledwie skrywaną ciekawością przenosząc spojrzenie od Janny do Kruka.

Odetchnęła głęboko, pochwyciła brzegi nie istnieją­cych skarpetek i podciągnęła je.

- Nic - stwierdziła z wymuszonym uśmiechem. - To jedna z zalet bycia rozbitkiem: nie ma się żadnego bagażu. Właściwie niczego, nawet własnego ubrania.

Sokół pytająco uniósł brwi, ale milczał. Janna patrzyła z zazdrością, jak jednym zwinnym skokiem ląduje na kei. Szczelina wody między burtą a na­brzeżem wydawała się jej niezwykle szeroka. Była pewna, że pokonując tę odległość, wpadnie do wody, jeszcze mocniej uświadamiając Krukowi, jak bardzo różni się od tej zawsze doskonałej, eleganckiej Angel.

- Pomogę ci.

Janna zaskoczona spojrzała w pełne współczucia oczy Sokoła. Wyciągnęła ręce i została przeniesiona na keję tak zręcznie, jakby nic nie ważyła.

- Dzięki - powiedziała. - Przy moim szczęściu wpadłabym do zatoki. - Przeniosła wzrok z twarzy Sokoła tam, gdzie Kruk i Angel stali ramię w ramię. I nagle poczuła, że wolałaby znaleźć się w wodach zatoki niż na tym wybrzeżu.

Pora na czarujący uśmiech i pożegnanie się z czło­wiekiem, którego kochała.

- Nieprzyjemna podróż? - zapytał Sokół, podąża­jąc wzrokiem za jej spojrzeniem.

- Można tak to określić. Straciłam łódź, cały sprzęt, szkicownik i...

- Serce - dokończył Sokół zbyt cicho, by usłyszał go ktokolwiek prócz Janny.

Zacisnęła wargi. Te bystre oczy widziały zbyt wiele.

- Przereklamowany organ. - Wzruszyła ramiona­mi. - Ciało bez niego całkiem nieźle funkcjonuje.

Sokół zaczął coś mówić, lecz Janna przerwała mu z nadmiernie wesołym uśmiechem.

- Jestem pewna, że macie sobie wiele do powiedze­nia - oświadczyła stanowczo. - Powiedz Krukowi, że zostawię jego koszulę u tego chłopca od benzyny.

- Czemu sama mi tego nie powiesz? - spytał Kruk, podchodząc akurat w tej chwili.

Dostrzegł badawcze spojrzenie Angel i uświadomił sobie, że niezbyt dobrze ukrywa gniew. Nie spodziewał się jednak, że zobaczy nagle Jannę w ramionach Sokoła, ujrzy, jak wpatruje się w twarz mężczyzny, jakby lada chwila spodziewała się drugiego wschodu słońca.

I nie przypuszczał, że Janna zechce zniknąć z jego życia bez słowa. Wiedział, że wdzięczność to ulotne uczucie, jednak rozgniewała go myśl, że mogłaby wyrzucić z pamięci te ostatnie kilka dni, jakby się nigdy zdarzyły. Zanim uświadomił sobie, co się dzieje, obe­jmował już Jannę dokładnie w taki sposób, w jaki obiecał sobie, że więcej nie zrobi.

- Możesz oddać mi tę koszulę jutro, kiedy po ciebie przyjadę - powiedział, a ton jego głosu świadczył wyraźnie, że nie chce nawet słyszeć o odmowie.

- Przyjedziesz? - powtórzyła niepewnie Janna, a se­rce jej zadrżało. Próbowała stłumić nadzieję, że Kruk niechętnie się z nią rozstaje.

- Na piknik na północnej plaży. Jeśli będzie jasny, dzień. Bardzo jasny. Inaczej każda plaża będzie dobra - dodał.

- Jasne - powtórzyła, choć niczego nie rozumiała.

- Zgadza się. Tylko wtedy możesz naprawdę zo­baczyć.

Janna westchnęła głęboko.

- Pomóż mi. Nie rozumiem.

Uśmiech zmienił surowe rysy Kruka. Objął ją za szyję i pociągnął lekko, wyrywając przy okazji z uścis­ku Sokoła.

- Miło, że pamiętałaś, do czego się nadaję - mruk­nął.

- Do pomocy?

- Między innymi.

- Och, dalej nie rozumiem - szepnęła Janna, czując, że umysł, podobnie jak całe ciało, rozpływa się pod dotykiem ciepłej dłoni Kruka. - Przez ciebie nie mogę zdobyć się na szlachetność - dodała bez namysłu i skrzywiła się. To, że najpierw mówi, a potem myśli, stało się w obecności Kruka regułą.

- Szlachetność? - zapytał.

- Ja... myślałam, że chcesz uczcić wasze spotkanie bez... obcych.

Kruk mruknął coś cicho pod nosem.

- Jeśli cokolwiek mnie irytuje, to taka szlachetność - dodał, nie zważając na fakt, że to oświadczenie nie przemawia na jego korzyść.

Szlachetność wymagała, by zrezygnował z Janny natychmiast. I nagle zrozumiał, że nie może być o tym mowy. Zanim wróci do Seattle, Janna spędzi jeszcze kilka dni na Wyspach Królowej Charlotty. Nie było żadnego powodu, by tych dni nie mogli spędzić razem. Istniało wiele powodów, dla których nie powinni tego robić, ale żadnego, by uczynić tego nie mogli.

- Chyba nie jesteś tak spóźniona z pracą, by nie poświęcić kilku dni na wycieczkę w moim towarzystwie?

Janna na chwilę zamknęła oczy. Nie mogła znieść spojrzenia Kruka, które przenikało ją, widząc zbyt wiele. Ale ona też widziała za dużo. Cokolwiek Kruk odczuwał do Angel, z pewnością nie pożądali się nawzajem. A przecież Janna wiedziała, że Kruk zdolny jest do zmysłowości i żywiołowej namiętności. Kruk nie kochał Janny, ale jej pragnął.

A ona pragnęła go w ten sam sposób. I kochała go za bardzo, by odmówić mu czegokolwiek.

Nie zauważyła dwojga obserwujących ją ludzi: Sokoła ze współczuciem i Angel z coraz większym zdziwieniem i zachwytem. Janna widziała tylko Kru­ka, człowieka, na którego czekała przez całe życie.

Człowieka, którego straciła.

Jednak jeszcze nie całkiem. Mogła spędzić z nim kilka dni w tym raju.

- Nie muszę już więcej rysować. Wszystko, co potrzebne, znalazłam w Zatoce Totemu - usłyszała własne słowa, nazbyt wieloznaczne. - Do mojej pracy - dodała szybko, odwracając wzrok od Kruka. - Dzię­ki Angel.

- Dałem jej twój szkicownik - wyjaśnił Kruk, nie spuszczając wzroku z Janny.

Angel zamrugała pięknymi oczami, zwróciła się do Kruka i oświadczyła:

- Znowu geny szamana Tlingitów robią ci wodę z mózgu.

- Tlingitów? - zdziwiła się Janna, patrząc uważnie na Kruka. - Myślałam, że pochodzisz z Haida.

- To prawda. Ale jednym z moich dziadków był szaman Tlingitów. Angel twierdzi, że odziedziczyłem po nim szczęście w połowach i odrobinę okrucieństwa.

- Carlson! - zawołała oburzona Angel. - Doskona­le wiesz, że nie to miałam na myśli!

Janna spojrzała na krzywy uśmiech Kruka.

- Nie jesteś okrutny - powiedziała.

- Ależ jestem - zapewnił cicho. - Pamiętasz, Angel? Czasami delikatność nie pomaga.

- Czasami trzeba być okrutnym, by komuś pomóc - powiedziała Angel, kładąc dłoń na przedramieniu Kruka. - To, że byłam zbyt egoistyczna, by dostrzec twoją dobroć, nie zmienia faktu, że mi pomogłeś.

Kruk zawahał się, uniósł dłoń Angel, ucałował ją i znów położył na swoim ramieniu.

- Cieszę się, że tak to odczuwasz, anielskooka. Angel westchnęła głęboko, a potem uśmiechnęła się do Janny.

- Pewnie ci się wydaje, że wszyscy powariowaliśmy.

- Nie - odparła cicho Janna. - Myślę, że Kruk znakomicie potrafi ratować życie. Umie pomagać nawet wtedy, kiedy musi przy tym zadać ból. Umie być mężczyzną. Bardziej niż ktokolwiek, kogo znałam.

Splotła palce w nadziei, że nikt nie dostrzegł ich drżenia. Zaczęły drżeć, gdy zobaczyła, jak Kruk delikatnie całuje dłoń Angel.

- Ocalił też moje życie - mówiła dalej desperacko spokojnym tonem. - I nie pozwolił nawet sobie podziękować.

- Wdzięczność jest jak mleko - wtrącił szorstko Kruk. - Dobre, póki świeże, a po kilku dniach kwaśnieje. - Spojrzał na chłopca, który obsługiwał paliwową pompę. - Skończyłeś?

- Prawie.

- Dobra- burknął.- Gdzie mieszkasz?- zwrócił się do Janny.

- W małym domku na plaży. Tuż przy parku.

Zmarszczył czoło.

- To ta rudera ze stopami niedźwiedzia wiszącymi na skrzynce pocztowej?

- Więc to stopy niedźwiedzia? Tak mi się wydawa­ło, ale bałam się spytać. - Zadrżała, pamiętając, jak bardzo się przestraszyła, gdy pierwszy raz, o zmroku, zobaczyła skrzynkę. - Kiedy ją ujrzałam, myślałam, że to bose stopy ludzkie. Trudno było zgadnąć, że należały do niedźwiedzia. Pazury są obcięte, a ukształ­towanie kości stopy wyglądało dokładnie tak, jak zapamiętałam z zajęć anatomii. O mało nie zemdlałam.

Kruk uśmiechnął się niechętnie.

- Nie byłabyś pierwsza. Traperzy parę lat temu mieli marny sezon. Ktoś zastrzelił kilka niedźwiedzi, ściągnął skórę i pazury, a ścierwo rzucił do morza. Turyści, którzy znaleźli na plaży oplatane liną stopy, odnieśli takie samo wrażenie jak ty. Zresztą traperzy też, dopóki nie domyślili się, co zaszło. - Spoważniał. - Nadine ma dość szczególne poczucie humoru. Naprawiła tę szopę, którą d wynajęła?

- Dach przecieka tylko w czasie deszczu. - Janna wzruszyła ramionami.

- To tak jak łódź - odparł Kruk. - Przecieka tylko wtedy, gdy pływa po wodzie. Teraz zupełnie nie przecieka.

Zmrużone oczy Kruka powiedziały Jannie, że nie pochwala wyboru kwatery na lato. Trudno, nic nie mogła na to poradzić. Cena nie była wysoka i gos­podyni wynajęła jej również łódź z silnikiem. Niestety, łódź leżała teraz na dnie Zatoki Totemu.

- Nie wiesz, gdzie można kupić używaną łódź? - spytała Janna i dodała pospiesznie: - Ale tanio.

- Zajmę się tym - zapewnił Kruk. - Stara Nadine nabrała swojego ostatniego turystę.

- Daj spokój. Mogę...

- Może zagramy w orła i reszkę? - przerwał jej gładko.

Janna chciała coś powiedzieć, ale wystarczyło jedno spojrzenie na twarz Kruka, by uznała, że chwila nie jest odpowiednia. Zauważyła, że ile razy wspomina o łodzi Nadine, Kruk traci poczucie humoru. Domyślała się, dlaczego. Zdawał sobie sprawę, że gdyby spał mocniej lub trochę się spóźnił z pomocą, albo w ogóle nie zatrzymał się w zatoce, Janna by utonęła.

Ta sama myśl niejednokrotnie przychodziła do głowy Jannie, zwykle w nocy. Budziła się wtedy z mocno bijącym sercem. W takich chwilach czuła się lepiej, mając obok siebie Kruka. Mogła się do niego przytulić, a on obejmował ją mocno. Wtedy potrafiła zasnąć, wiedząc, że jest bezpieczna.

- Nie, nie będę grać w orła i reszkę. - Janna uśmiechnęła się lekko. - Używasz fałszywych monet.

Kruk odpowiedział uśmiechem, wspominając zaró­wno zdumione spojrzenie Janny, jak i delikatne wypu­kłości jej pośladków.

- Pozostaje tylko ustalić, co z kolacją. - Spojrzał na Sokoła - Mieszkacie u wuja?

- Nawet nie chce słyszeć o przeprowadzce.

- Nie dziwię się. Lubi piękne kobiety. Lepiej pilnuj Angel. Wuj to niezły podrywacz.

Sokół uśmiechnął się lekko.

- I diabelnie przystojny. Teraz już wiem, skąd masz tę swoją buźkę.

Angel wybuchnęła śmiechem.

- Powinieneś się wstydzić. Wuj jest tak piękny jak błotna małża i wiesz o tym. Kruk jest zupełnie inny.

- Za niski jak na mój gust - odparł spokojnie Sokół.

Kruk zachichotał, a potem uścisnął mocno Sokoła w taki sposób, jak mężczyźni obejmują braci.

- Stęskniłem się za tobą. Cieszę się, że mogłeś się wyrwać na parę dni.

- Ja też. Nieczęsto widujemy cię w Vancouver.

- Byłem... niespokojny.

- Tak - powiedział cicho Sokół. - Też byłem kiedyś niespokojny. Kiedyś. - Spojrzał na Angel. - Ale już nie jestem.

Angel odpowiedziała mu uśmiechem.

Jeśli Janna miałaby jeszcze jakieś wątpliwości co do pozycji, jaką zajmował Kruk w życiu Angel, to teraz zniknęły one bez śladu. Uśmiech Angel świadczył, że ta kobieta bardzo kocha swojego męża. To samo od­nosiło się do Sokoła. Jedno pieszczotliwe dotknięcie jej policzka świadczyło, że Angel jest dla niego blaskiem rozświetlającym każdą ciemność.

Janna spojrzała na Kruka i dostrzegła łagodny uśmiech, gdy czuł niemal dotykalnie fluidy miłości, płynące pomiędzy parą jego przyjaciół. I nagle ogarnął ją smutek, jakieś dziwne, przytłaczające współczucie dla Kruka. Angel i Sokół byli połówkami przepięknej, silnej całości. Kruk nie tylko się z tym pogodził, ale cieszył się tym, kochając ich oboje.

Nie jestem tak wielkoduszna, uświadomiła sobie Janna. Nie zazdrościła Sokołowi i Angel uczucia, które ich łączyło. Ale nic nie mogła poradzić, że pragnęła takiej miłości dla siebie. Pragnęła jej mocno, do bólu, i czuła się nieszczęśliwa, wiedząc, że nigdy jej nie zazna.

- Janno? Co się stało? - szepnął Kruk.

Uświadomiła sobie, że opiera się o twardą, ciepłą pierś Kruka.

- Nic nowego - odparła, uśmiechając się do niego najmilej jak potrafiła. Pewnie niezbyt dobrze jej to wyszło, Kruk bowiem zmrużył oczy i przyjrzał się jej z uwagą. - Chyba trudno mi będzie się do tego wszystkiego przystosować - powiedziała, zataczając ręką półkole. - Mam na myśli życie w cywilizowanym świecie i w ogóle. Przyzwyczaiłam się do... raju.

Oczy Kruka rozbłysły. Mocniej przytulił dziew­czynę.

- Przecież możesz tam wrócić - szepnął. Westchnął głęboko, słysząc własne słowa. Robił to, z czym postanowił skończyć. Naciskał na nią, wykorzystywał to, że ma wobec niego dług wdzięczności. - Spędzisz ze mną kilka dni, prawda? Jeśli chcesz?

- Chcę - szepnęła Janna, poddając się potrzebie serca. Objęła Kruka. - Bardzo chcę.

Uniósł ją w górę. Kiedy w końcu postawił Jannę na ziemi, dostrzegł rozbawioną twarz Angel.

- Załatwione. Spotkamy się na kolacji u Janny o piątej. Ja przyniosę jedzenie, Angel je przyrządzi, a Sokół pozmywa naczynia.

- Dla mnie już nic nie zostało - zauważyła Janna.

- Ty - rzekł Kruk, dotykając palcem czubka jej nosa - zostajesz skazana na długą, gorącą kąpiel. A potem usiądziesz mi na kolanach i będziesz opowia­dać szeptem o życiu i pragnieniach płomiennookich Dżabbersmoków.

- Chyba jesteś jeszcze za młoda, żeby słuchać takich rzeczy - oświadczył Sokół, zasłaniając Angel uszy.

- Zdaje ci się - odparła, drobnymi dłońmi chwyciła go za szyję i przyciągnęła do siebie. Szepnęła coś, a on uniósł brwi i roześmiał się głośno.

- Wchodzę w to - oznajmił i uśmiechnął się do żony.

Janna właśnie skończyła pierwszą część swojego „wyroku”, kiedy usłyszała pukanie do drzwi.

- To ty, Kruku? - zawołała, sięgając po ręcznik.

- We własnej osobie - odparł, wchodząc i zatrzas­kując za sobą drzwi. - A ty? W czym jesteś?

- W tym samym. Przyszedłeś za wcześnie, czy ja się spóźniłam? - zapytała, wyglądając zza drzwi łazienki.

Uśmiechnął się i otworzył szeroko drzwi.

- Moim zdaniem, przyszedłem w samą porę.

Janna wstrzymała oddech, widząc w jego oczach podziw dla swego ciała.

- O Boże - powiedział chrapliwie. - Jesteś zbyt piękna, by być prawdziwa.

Dreszcz, który wstrząsnął Janna, wywołany był czymś jeszcze prócz chłodnego powietrza, które wtarg­nęło do zaparowanej łazienki.

- Kruku - zaczęła cicho, ale nie potrafiła powie­dzieć nic więcej.

- Jeszcze raz - mruknął.

- Co?

- Powtórz moje imię.

Głos Kruka był tak głęboki, że z trudem rozróżniała słowa. Pochylił się i wolnymi, zmysłowymi ruchami języka sprawdzał, jak smakuje jej zaróżowiona skóra.

- Kruku - powiedziała.

Chciała dodać coś jeszcze, ale gorącymi wargami dotknął jej piersi. Opadające na jasną skórę włosy przypominały czarną satynę.

- Kruku - szepnęła i drżąc, wsunęła palce w te czarne kosmyki. Ukląkł przed nią.

- Tak - wymruczał cicho w sam środek jej brzucha. - Dokładnie tak. Tak to mów. Tak, jakby było to jedyne słowo w jedynym zrozumiałym dla nas języku.

Janna czuła palący dotyk dłoni Kruka, gdy gładził jej ciało od stóp aż do zaokrąglonych bioder. Uczył się jej na pamięć, kreśląc językiem zmysłowe linie na skórze. Świat wirował jej przed oczami niczym dia­mentowa migotliwa mgła.

- Kruku - szepnęła niepewnie, czując rozbrajające ciepło jego dotyku.

- Tak - powiedział tryumfalnie. - Powtarzaj moje imię, kiedy cię kocham. Kiedy je wymawiasz, pragnę cię do szaleństwa. Z tobą. Tutaj. Teraz. Na zawsze.

Janna przylgnęła do Kruka i powtarzała jego imię niczym miłosną litanię. Kiedy już nie mogła utrzymać się na nogach, przeniósł ją w ramionach i położył delikatnie na pościeli. Potem stanął po prostu obok i czarnymi oczami obserwował jej ciało, jakby nigdy wcześniej nie widział kobiety.

- Kruku? - spytała drżącym głosem.

Nie odrywając od niej wzroku, zaczął się rozbierać.

- Teraz będę się z tobą kochał - powiedział. - Aż stanę się dla ciebie jedyną rzeczą na świecie, a moje imię jedynym słowem, jakie pamiętasz. I będę patrzył, jak twoje oczy stają się srebrzyste i płoniesz, leżąc pode mną. A potem scałuję każdą łzę z twojej twarzy i zacznę wszystko od początku.

Usiłowała coś powiedzieć, lecz po pierwszej intym­nej pieszczocie straciła władzę nad ciałem. Próbowała odezwać się znowu, ale wydała z siebie tylko jęk rozkoszy, wywołując tym jego uśmiech.

A potem w pokoju rozległ się głos Janny, powtarzają­cy jego imię niczym chrapliwą miłosną pieśń dla kruka.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Ostatniego dnia sierpnia Janna obudziła się, ociera­jąc policzek o pierś Kruka. Zamruczał coś z zadowole­niem, przytulił ją mocniej i zasnął znowu. Gładziła jego ciepłą skórę, ale sama nie mogła zasnąć. W ogóle nie chciała spać tej ostatniej nocy po powrocie z rejsu rzeką Yakoon. Nie chciała tracić ani jednej chwili z tych, być może ostatnich, godzin w towarzystwie Kruka.

Dziś postanowiła mu powiedzieć, że go kocha. Dziś miała nadzieję, że raczej przyjmie jej miłość niż delikatnie ją odepchnie. Dziś zmusi go, by ją wy­słuchał, albo będzie musiała odejść, gdyż wiedziała, że jeśli zostanie z Krukiem dłużej, nie zdoła go już opuścić. Nie była nawet pewna, czy teraz potrafi wyjechać. Musi jednak spróbować. Za bardzo ko­chała Kruka, by obciążać go swoim towarzystwem i uczuciem, którego nie chciał.

Na pewno mnie kocha, choćby trochę, myślała Janna, tuląc policzek do ciepłej skóry Kruka. Żaden mężczyzna, który nie czuje choćby odrobiny miłości, nie byłby tak łagodny, tak delikatny, tak namiętny, tak zadowolony z tego tylko, że jest przy niej. Kruk nie ukrywał przyjemności, jaką czerpał z jej towarzystwa. Chociaż Janna przypominała mu, że Angel z Sokołem przybyli na Wyspy Królowej Charlotty, by zobaczyć się z Krukiem, a nie z obcą kobietą, ignorował te słowa. Z rzadka tylko ją opuszczał i nigdy nie znalazł się poza zasięgiem jej głosu. Zasypiała, czując smak jego poca­łunków na ustach, i budziła się, czując pod policzkiem uderzenia jego serca.

Siadała na kolanach Kruka i szeptała mu do ucha „smaszne” nonsensy, słyszała poruszający ją do głębi śmiech. Widziała legendarną rzekę Tleli i rybaków wyciągających lśniące łososie z wody koloru whisky, tak czystej jak oczy sokoła. Patrzyła, jak wiatr wiruje nad rzeką i morzem, muskając powierzchnię wody. Słyszała, jak mewy krzyczą i piszczą tuż przed sztor­mem, jak ptaki wykrzykują swe pragnienia prosto w twarz obojętnemu niebu. Stała na brzegu rzeki Yakoon i widziała świerk, tkwiący niczym złoty pło­mień na tle zieleni lasu. Na ziemi nie było drugiego takiego drzewa. Ani jednego. To było jedyne w swoim rodzaju, rosnące w tym nieujarzmionym raju. Janna płakała, widząc Kruka i złocisty świerk razem w ich potędze i zupełnym osamotnieniu.

I zawsze, czy to na morzu, czy w lesie, wyczuwa­ła w ciszy powracające echo żałosnego krzyku kru­ka.

Znała tylko jeden sposób, by przebić skorupę osamotnienia. Trzeba odpowiedzieć za zew. A jednak za każdym razem, gdy próbowała powiedzieć Kruko­wi o swojej miłości, dziwny lęk tłumił jej słowa i odbierał oddech. Wtedy potrafiła wymówić tylko imię ukochanego.

Sama myśl o tym, że może już nigdy nie zaznać szczęścia w ramionach Kruka, sprawiła, iż Janna zamknęła oczy, pogrążając się w cierpieniu. Oddychała wolno i głęboko, by odepchnąć smutek, ponieważ obiecała sobie, że ten dzień będzie tak doskonały, jakim tylko potrafi go uczynić. Żadnych łez, żadnych marzeń, żadnych błagań. Będzie tylko śmiech, gorące pocałunki i długi spacer kończący ten krótki pobyt w raju.

A potem, pod koniec dnia, powie Krukowi, że go kocha. I pod koniec dnia dowie się, czy on kocha ją także.

Pocałowała muskularną, gorącą pierś Kruka, mus­nęła kręcone włoski, łaskoczące ją lekko w nos. Akurat w zasięgu języka odkryła ciemną brodawkę. Zakreśliła wokół niej krąg językiem, rozkoszując się smakiem skóry Kruka. To było cudowne; miała go tylko dla siebie, budziła go powoli tak, jak on zawsze ją budził:

w głębokiej, gorącej i jedwabnej sieci zmysłowości.

Teraz Janna mogła cieszyć się widokiem śpiącego kochanka. Może nie będzie miała już szansy, by obudzić Kruka powolnymi, gorącymi pieszczotami.

Odsunęła kołdrę i spojrzała na piękne męskie ciało. Gładziła je czubkami palców, a ich dotyk uspokajał, zachęcał, by pozostało w uśpieniu. Kruk poruszył się lekko, reagując nawet przez sen, i przysunął się bliżej do ciepłych, pieszczących go dłoni. Nie przerywając pieszczoty Janna zastanawiała się, co teraz mu się śni. Sięgnęła palcami dalej, poza pępek, w gąszcz czarnych włosów, i wyczuła, że Kruk się budzi.

- Znowu pływasz na niebezpiecznych wodach - odezwał się głosem jednocześnie rozbawionym i chrapliwym z podniecenia.

- Tak - odparła. - Wiem. Tym razem wiem.

Uśmiechnął się, przypominając sobie ranek, kiedy pierwszy raz zbudzili się razem w łóżku.

- Chcę cię pieścić - powiedziała miękko. - Czy będzie ci to przeszkadzać?

- A sądzisz, że to by mi przeszkadzało? - zapytał.

Janna spojrzała mu w oczy.

- Nie - zgodziła się. - Nie sądzę. Ale są takie rodzaje pieszczot, które chciałam wypróbować, zanim jeszcze cię poznałam. - Uśmiechnęła się lekko, myśląc o tej całej masie książek, wyrzuconych po rozwodzie. - Są całe rozdziały, które chcę przestudiować. Z tobą. Tylko z tobą. Czy się zgodzisz?

Poczuła, jak Kruk nagle napręża mięśnie, kiedy zrozumiał, o co Janna go prosi.

- Cokolwiek zechcesz, mały wojowniku - powie­dział pieszczotliwie. - Jakkolwiek zechcesz.

- I jak długo tylko wytrzymasz - dokończyła z uśmiechem, wspominając to, co kiedyś jej powie­dział. - Cieszę się, że jesteś niezwykle silnym mężczyz­ną - szepnęła, pochylając się nad nim. - Bardzo się cieszę.

Długa, szeroka plaża ciągnęła się przed Krukiem i Janną jak nieskończona wstęga. Wiatr rozpędził chmury i mgłę, rozkołysał ocean w ciemnoniebieską masę, gdzie białe grzywacze migotały i znikały, by pojawić się na szczycie kolejnej metalicznie niebies­kiej wyniosłości. Fale przyboju białymi rzędami su­nęły w stronę brzegu, rytmicznym hukiem akcen­tując skowyt wiatru. Nie było śladów na piasku, nie było ludzi... niczego, tylko morze, wiatr i daleki krzyk mew.

- Mam wrażenie, że jesteśmy tu intruzami - powie­działa Janna, patrząc na ślady, które zostawiali na piasku.

- Przypływ zmyje wszystko - odparł Kruk. - Bę­dzie tak, jakbyśmy nigdy tu nie przyszli. - Spojrzał na słońce. - Mamy jeszcze trochę czasu, zanim dotrą tu Angel i Sokół. Pomyszkujemy?

Kruk dostrzegł zmysłowy, tajemniczy uśmiech na wargach Janny i nie wiedział, czy raczej się roześmiać, czy zakląć z powodu żaru, który go ogarnął.

- Chodziło mi o myszkowanie po plaży - wyjaśnił. - Ale jestem otwarty na propozycje. - I choć wiedział, że nie powinien, nie potrafił się powstrzymać. Schylił się i delikatnie pocałował Jannę. - Właściwie... - dodał, rozpinając jej kurtkę i wsuwając dłoń pod sweter - ...sam mam kilka sugestii.

Janna zaczęła pieścić jego czuprynę.

- Wiesz co - odparła - właściwie powinnam cię sprawdzić. Po tym, co zaszło dziś rano, to może być tylko blef.

- Założymy się? - zapytał z uśmiechem.

Wiedział, że powinien uwolnić Jannę z tej sieci zmysłowości. A jednak nadal pieścił ją, przyciskając do siebie coraz mocniej.

Janna oddychała z trudem. Kruk był tak pod­niecony, jakby nie spędzili całego poranka na spraw­dzaniu jego wytrzymałości.

- To paskudna sprawa - przyznał. - Dopóki cię nie spotkałem, nie miałem takich problemów.

- Ani ja - oświadczyła, przytulając się całym ciałem i czując, że ją również ogarnia zmysłowy żar.

- Więc które z nas ma się zachować rozsądnie? - zapytał.

- A co to znaczy: rozsądnie?

- To znaczy nie kochać się na publicznej plaży - odparł zwięźle.

- Ach - westchnęła Janna. - Niech to diabli.

- Tak. Niech to diabli. - Z niechęcią wysunął dłoń spod swetra Janny. - Dlaczego zawsze cię okrywam, kiedy mam ochotę zjeść cię całą? - jęknął, obciągając sweter dziewczyny.

- Okrywasz mnie? Od kiedy? - Roześmiała się lekko.

- Od kiedy pierwszy raz zobaczyłem te śliczne piersi wyłaniające się spod koca - odparł.

Janna przypomniała sobie chwilę, gdy Kruk okrył kocem jej ramiona. Była wtedy załamana. Myślała, że jako kobieta zupełnie nie robi na nim wrażenia.

- Pragnąłeś mnie wtedy? - szepnęła, nie mogąc w to uwierzyć.

- Pragnąłem cię od chwili, gdy zobaczyłem, jak walczysz ze sztormem - powiedział stanowczo.

- Powinieneś wziąć mnie już wtedy. Byłam twoja od chwili, kiedy usłyszałam twój głos, wołający do mnie poprzez szum fal, kiedy zrozumiałam, że nie jestem sama. Byłam twoja, zanim jeszcze dowiedzia­łam się, kim jesteś - szepnęła. - I wciąż jestem twoja. Zawsze będę. Kocham...

Poczuła żar i słodycz ust Kruka, kiedy ją całował, uciszając burzę szeptanych słów. Odsunął się dopiero po długiej chwili. Splótł palce z jej palcami i po­prowadził Jannę dalej przez nie tknięte ludzką stopą piaski. Na moment Janna zamknęła oczy, szła na ślepo, starając się stłumić ból i cierpienie, gdyż nie pozwolono jej mówić o miłości. Wiatr rozwiewał jej włosy, zmieniał w miękką, cynamonową aureolę wo­kół twarzy.

Zwątpienie, które bladło za każdym razem, gdy Kruk się z nią kochał, teraz powróciło ze zdwojoną siłą. Był uczciwym, dobrym i pełnym współczucia człowiekiem. Jeśli nie kochał, przynajmniej nie chciał jej ranić. Nie chciał, by słyszała, jak echo jej cichych wyznań miłosnych pozostaje bez odpowie­dzi. Dlatego zawsze scałowywał słowa z jej warg. Udowodnił, że była płomieniem dla jego ciała, ale jakoś nie potrafiła dotknąć duszy. Namiętność, ale nie miłość.

Dlaczego jedna osoba nie może kochać za dwie? Bezgłośny szloch Janny pozostał bez odpowiedzi. Tylko wiatr jęczał nad plażą.

Kruk próbował obserwować pusty ląd i szarpane wiatrem morze, ale nie potrafił na dłużej niż kilka minut oderwać wzroku od Janny. Za każdym razem, gdy odwracała ku niemu twarz, wyczuwał smutek w jej uśmiechu. To odwaga pociągała go w Jannie, zanim jeszcze zobaczył jej urodę i poznał zmysłowość. Wy­czuwał teraz tę odwagę i determinację w jej uśmiechu. Pragnął ją objąć, ale wiedział, że w końcu to tylko pogorszy sprawę. Dziś musiał ją wypuścić ze swych ramion i zwrócić dar bogom.

- Idziesz jak człowiek dążący ku przeznaczeniu - zauważyła Janna, ze wszystkich sił starając się zapanować nad głosem.

- Tak?

- Tak.

Kruk uśmiechnął się.

- Chcę tylko dotrzeć na plażę, zanim prysną iluzje.

Janna spojrzała na niego z ukosa, wzrokiem, który mówił wyraźnie „znowu zaczynasz”.

- Kawałek dalej, gdzie plaża skręca na północ - wyjaśnił. - Tam tańczą, ale tylko w jasne dni.

Nastąpiła krótka chwila milczenia. Wreszcie Janna oznajmiła tryumfalnie:

- Dżabbersmoki, tak? I to są smaszne dni, a nie jasne.

- Nie, to są różowe iluzje, tańczące między rajem a Alaską - odparł i zatrzymał się nagle. - Widzisz?

Janna poczuła, jak ciepło ciała Kruka ogrzewa jej plecy, gdy przytulił ją do swej muskularnej piersi. Wyciągnął rękę ponad jej ramieniem i wskazał północ­ny horyzont.

- Tam - szepnął. - Widzisz, jak tańczą?

- Pewnie - zgodziła się. - Tuż obok różowych słoni, drepczących w urojonym świetle. A dalej... - Wstrzy­mała od-dech, czując, jak jeżą się jej włosy na głowie. Zmrużyła oczy, wpatrując się w różową dal. - Kruku, tam coś jest...

- Tak - szepnął. - Czy nie są piękne? Wszystko, czego pragnie człowiek, migotliwe i tańczące tuż poza zasięgiem.

Janna nie umiała odpowiedzieć. Niezwykłe, pory­wające iluzje zwijały się i zmieniały jak bladoróżowy płomień, szeptały do niej bezgłośnie, przyzywały. Rozsądek podpowiadał jej, że te delikatne rysunki to tylko złudzenie optyczne - jak miraże, które tak wielu wędrowców na pustyni doprowadziły do szaleństwa i śmierci. Lecz ta bardziej pierwotna część jej natury spoglądała na iluzje i widziała fragment własnej duszy, przyzywającej, opowiadającej, że wszystko, o czym kiedykolwiek marzyła, czekało tuż poza zasięgiem ręki.

Wizje wyrysowane były płomieniami przezroczys­tego srebra i jaśniejącego różu, w świecie jednocześnie nierealnym i rzeczywistym. Było tam morze, pusta zatoka i samotne drzewo, jedyne na całej ziemi. Była tam pieśń kruka śpiewana w ciszy i odpowiedź kreś­lona pięknem uśmiechu. Byli mężczyzna i kobieta, stworzeni dla tej promiennej chwili, która nie znała czasu, stworzeni dla siebie nawzajem. Migotali, obe­jmowali się pomiędzy niebem a morzem, czasem a bezczasowością, istnieniem a snem.

Kruk widział twarz Janny, zrozpaczoną i promien­ną, pełną smutku i rozkoszy. Chciał zapytać, co widzi na niebie, ale wiedział, że nie ma do tego prawa. Wizje można było tylko dzielić, nie opowiadać, były darem bogów dla umysłu i duszy. Zbyt wiele już od niej wziął, więcej niż miał prawo. I zapłaci za to torturą wspo­mnień, kiedy będzie wracał do każdej chwili w raju, mierząc głębię swej straty.

Patrzył na te bezlitosne, prześladujące wizje, lśniące nad powierzchnią wody, i przypomniał sobie chwile sprzed lat, kiedy był samotny.

- Tamtego lata, kiedy zbudowałem chatkę w Zato­ce Totemu - powiedział cicho - byłem niespokojny, czułem się jak ptak bez skrzydeł, jak ryba bez płetw... Nic mnie nie cieszyło, nic nie dawało satysfakcji. Bywałem przedtem sam, ale nigdy samotny. - Zawahał się, raz jeszcze wspominając tamto lato, które zaczęło się podobnie do tego, a skończyło się zupełnie inaczej. - Kilka dni po zbudowaniu chaty znów byłem nie­spokojny. Chodziłem po lesie, próbując zmęczyć się tak, by w nocy móc zasnąć.

Na chwilę zamknął oczy, wspominając zielony raj, który wtedy bardziej przypominał piekło.

- I znalazłem młodą łanię, uwięzioną w omszałym wykrocie. Ledwie żyła z pragnienia, strachu i bólu. Kiedy ją uwolniłem, zobaczyłem, że jest ranna w nogę. Gdybym ją wypuścił, umarłaby. A jednak gdybym ją zatrzymał, o-swoił i uzależnił od siebie, skazałbym ją na inną, może okrutniejszą śmierć z chwilą, kiedy ją porzucę. Wiedziałem, że lato minie, nadejdzie zima i ja odejdę. Wiedziałem o tym, ale łania nie wiedziała. Żyła tylko chwilą obecną.

Janna milczała, czując, jak cisza narasta niczym zimna mgła. Zrozumiała, że właściwie nie chce wie­dzieć, jak kończy się opowieść Kruka.

Ale nie miała wyboru. Niezależnie od wszy­stkiego, musiała zrozumieć człowieka, którego ko­chała.

- Co zrobiłeś? - szepnęła, z trudem wypowiadając słowa.

- Zaniosłem łanię do chatki, zabandażowałem jej nogę i ze splecionych gałęzi cedru zbudowałem ogrodzenie. Miała tam dużo trawy, czystą wodę i nie obawiała się niedźwiedzi, które mogłyby wyko­rzystać jej bezbronność. Łatwo było zdobyć jej zaufanie, była łagodna i łatwo się oswajała, jak wszystkie młode stworzenia. Nauczyłaby się przy­biegać do mnie. Byłaby towarzystwem, a ja byłem... samotny.

Janna chciała zapytać, dlaczego był taki samotny, lecz on mówił dalej:

- Zostawiłem ją samą za tym cedrowym ogrodze­niem. Kiedy tam zaglądałem, robiłem to tak, żeby mnie nie zobaczyła i nie wyczuła. Po pewnym czasie już nie utykała. Zębami ściągnęła nawet kawałki koszuli, którymi zabandażowałem jej ranę. Płot był dość wysoki, by zatrzymać ranną łanię, ale nie na tyle, by zdrowa nie zdołała go przeskoczyć. Pewnego dnia odeszła.

Bryza owiewała policzki Janny, osuszając nabiega­jące do oczu łzy. Kruk dostrzegł srebrzysty błysk i bardzo delikatnie pogładził jej włosy.

- W tym odejściu nie było niczego smutnego - powiedział. - Udzieliłem jej pomocy i nie potrzebo­wałem zdobywać jej zaufania. Czułem satysfakcję, kiedy widziałem jej ostatni, pełen gracji skok, gdy uciekła do lasu. Nie oglądała się. Nigdy nie zjawiła się w pobliżu chatki czy polany. - Kruk cofnął dłoń z głowy Janny. - I tak być powinno. Gdybym wziął cokolwiek więcej od tej łani, tak bezbronnej, nie byłbym mężczyzną.

Janna schyliła głowę, usiłowała powstrzymać łzy. Zrozumiała, że Kruk myśli o niej tak jak o tej łani, jak o kimś zranionym, bezbronnym, oddanym pod jego opiekę jedynie na czas potrzebny, by go ocalić i wyle­czyć.

Jak Angel. Ją też trzeba było ocalić i uleczyć. O to chodziło Krukowi, gdy mówił, jak w końcu zdał sobie sprawę, że życie Angel jest cenniejsze niż szansa, by zdobyć jej miłość.

- To przez Angel, prawda? - szepnęła Janna. - Dlatego byłeś nieszczęśliwy tamtego lata.

Lekkie drżenie jej głosu sprawiło, że Kruk pożało­wał, iż przyprowadził ją na tę plażę i odebrał iluzje, nie dając nic w zamian. Jednak iluzje mogą być niebezpieczne. Musiał je zniszczyć. Janna musiała sobie uświadomić, że jest wolna, że niczego nie za­wdzięcza człowiekowi, który wyłowił ją z morza. A już z pewnością nie miłość, którą, jak sądziła, odczuwała.

- Teraz tak o tym nie myślę - powiedział cicho. - Kiedy widzę Angel z Sokołem, przeżywam uczucie bliskie radości.

- Teraz. Ale nie wtedy.

Lekkie drgnienie jego powiek dowodziło, że Janna ma rację.

- Angel wyszła za Sokoła. Kocham ich oboje, ale kiedy widzę ich razem, czuję się czasem... - Zawahał się.

- Strasznie samotny - szepnęła.

- Nie zrobili mi krzywdy. To tylko... - przerwał, szukając słów, by opisać uczucia, których nigdy przed­tem nie próbował wyrazić.

- Widząc ich razem, zastanawiałeś się, czy kiedyko­lwiek pokochasz i będziesz kochany w taki sam sposób - powiedziała Janna.

Kruk przymknął oczy, zastanawiając się, w jaki sposób mogła tak łatwo zajrzeć do jego duszy.

- Tak - odparł.

- Kocham cię za to, Kruku.

- Sza, mały wojowniku - szepnął, muskając dłonią jej policzek.

- Dlaczego? - spytała drżącym głosem. - Dlaczego nie pozwalasz mi powiedzieć, że cię kocham?

Kruk wyszeptał jej imię, wtulając usta w cynamono­we włosy, i od tyłu objął ją mocno ramionami. Nie pozwolił, by się do niego odwróciła. Bał się, że gdy zobaczy jej oczy, zatonie w nich znowu spojrzeniem, przytuli ją i zatrzyma dla siebie. Nigdy nie czuł się tak pełen życia jak wtedy, gdy był przy niej.

- To, co czujesz, to wdzięczność i namiętność, a nie miłość - oświadczył. Z trudem panował nad głosem, który szorstkością drażnił mu własne uszy. - Czułabyś to wobec każdego mężczyzny, który ocalił ci życie, a potem brakło mu opanowania i przyzwoitości, by cię nie uwieść, gdy byłaś tak bezbronna.

Ta gorycz i wyrzuty sumienia zaskoczyły Jannę.

- To nie... - zaczęła.

- Nie - przerwał gwałtownie. - Posłuchaj mnie. Jesteś piękną, niezwykle pociągającą kobietą. Nigdy nie zapomnę naszych dni w raju. Będę pamiętał twój dowcip, śmiech, twoją zmysłowość... aż do śmierci.

Przyszedł tu, by stanąć na tym brzegu i zwrócić dar bogom. Przybył tu, by uwolnić Jannę, a nie trzymać ją w niewoli błędnego przekonania, że go kocha.

- Nic nie jesteś mi winna - mówił dalej, nie dając dziewczynie dojść do słowa. - Przypadkiem spotkaliś­my się w tym dzikim zakątku. Nie było tam innych ludzi, nie było też niczego, co mogłoby ci przypomnieć o normalnym życiu. Oddałaś mi się z wdzięczności, ponieważ wyrwałem cię morzu i wiedziałaś, jak bardzo cię pragnę. Gdybyśmy spotkali się w innych okolicz­nościach, nie zapragnęłabyś mnie jako kochanka.

- To nieprawda - wyszeptała Janna. Spróbowała odwrócić się twarzą do Kruka. Bezskutecznie. - Ko­chałabym cię nawet wtedy, gdybyśmy się spotkali w centrum miasta, wśród tysięcy ludzi. Czy ty w ogóle mnie nie słuchałeś? Kocham cię i to się nie zmieni, nigdy, w żadnych okolicznościach!

- Janno - zaczął.

Chciał jej uwierzyć, ale wiedział, że nie może sobie na to pozwolić. Wdzięczność mijała. Namiętność mijała. Miłość trwała. Wiedział, że jeszcze trochę i nie zdoła wyrzec się Janny. Musiał to zrobić teraz. Musi to nastąpić, zanim obudzi się w jego ramio­nach i uświadomi sobie różnicę między wdzięcznoś­cią i miłością, nim stanie się nieszczęśliwa i spojrzy na niego z litością.

- Kiedy wrócisz do domu, będziesz wspominać, co się tu stało, i zobaczysz to w innym świetle. To będzie jak sen. Przyjemny sen - szepnął cicho. - Przynajmniej o to proszę Boga.

- Co mogę powiedzieć, żebyś mi uwierzył? - spytała zrozpaczona Janna. - Nic nie może zmienić tego, że się spotkaliśmy w tak nietypowy sposób. Nic nie może zmienić tego, co teraz do ciebie czuję. - Odwróciła się nagle, wyrywając z jego uścisku. Nie dbała o to, że łzy płyną po jej twarzy. - Kruku - powiedziała drżącym głosem. - Pozwól, bym cię kochała. Pokochaj mnie, chociaż trochę.

- Nie nalegaj - powiedział delikatnie, zasłaniając jej usta dłonią. - Już teraz nienawidzę siebie za to, że się z tobą kochałem. Nie pogarszaj wszystkiego.

Ból przeszył Jannę. Świadomość, że Kruk żałuje tego, co się stało, przytłaczała ją, usuwała ziemię spod stóp. Już w nikim nie miała oparcia. Słyszała jakieś głosy na wietrze i pomyślała, że te różowe iluzje znów ją przyzywają, kuszą widmami tego, co nigdy się już nie zdarzy.

Głosy zmieniły się w śmiech. Plażą zbliżali się Angel i Sokół, podążając śladami pary, która szła przed nimi. Angel, kobieta, którą Kruk kochał i stracił, by w koń­cu pokochać inaczej. Sokół, którego Angel kochała tak, jak nie mogła pokochać Kruka. A teraz Kruk cieszył się, widząc ich miłość. Janna także nauczyła się tym cieszyć. Przez ostatnie kilka dni zaczęła podziwiać inteligencję i odwagę kryjącą się w tejeterycznej istocie. Podobnie jak podziwiała poczucie humoru i łagodność tak rzadko spotykaną u mężczyzny, wy­glądającego - jak Sokół - na pewnego siebie przystoj­niaka.

I nagle Janna poczuła, że nie zniesie widoku Angel i Sokoła. A tym bardziej ich niemal dotykalnej miłości. Nie teraz. Nie wtedy, gdy właśnie się dowiedziała, że ukochany mężczyzna żałuje, że jej dotknął.

Na moment zamknęła oczy, zebrała siły. Obiecała sobie, że zanim zacznie mówić o miłości, ten dzień musi być wspaniały i to niezależnie od tego, czy Kruk ją kocha, czy nie. I nadszedł taki dzień, i zaczęła mówić o miłości... i słyszała, jak zatrzaskują się za nią bramy raju, zostawiając ją samotną w świecie bez miłości. Teraz mogła już tylko odejść, zanim swoimi prośbami wprawi Kruka w jeszcze większe zakłopotanie.

- Czy tu naprawdę można dostrzec jakieś iluzje? - spytała Angel, stając za Krukiem.

- Raczej ułudy - odparła Janna chłodnym tonem. Otworzyła oczy. - Jest pewna różnica. Taka jak między „smaszno” i „straszno”, między żmiją a jaszmiją.

Angel znieruchomiała, wyczuwając ból Janny, za­nim jeszcze dostrzegła ślady łez na jej twarzy. Spojrzała na Kruka. Twarz miał ściągniętą, nieruchomą, jakby wykutą z kamienia.

- Kruk ci wszystko wyjaśni - mówiła dalej Jan­na, nie patrząc na Angel. - Jest dobry w takich sytuacjach. Jeśli chcesz usłyszeć coś naprawdę osza­łamiającego, spytaj go o różnicę między wdzięcznoś­cią a miłością. Zapewniam, że to bardzo pouczające. Prawdziwa dysertacja o zakatarzonych Dżabbersmo- kach.

- Janno - wtrącił cicho Kruk. - Mówisz głupstwa.

- Oczywiście. Mój mózg został na dnie zatoki. - Spojrzała na szeroką plażę i skały. - Szkoda że to raj, nie arka. Dla Noego dwójka była liczbą magiczną, a woda nie stanowiła problemu. Ale tu jest raj, więc muszę zdążyć na prom. Założę się, że kapitan nazywa się Charon.

Bez słowa pożegnania Janna odwróciła się i odeszła w stronę, gdzie żadne ślady nie widniały na lśniącej powierzchni piasku.

- Dokąd idziesz? - zapytał Kruk.

- Poszukać rzeki o nazwie Styks.

- Ona płynie dookoła piekła, nie raju.

- Jakoś mnie to nie zaskakuje.

- Do twojej chaty jest pięć kilometrów - zawołał Kruk. - Może Sokół cię odwiezie.

- Wszystko w porządku - odparła spokojnie Jan­na, oglądając się przez ramię. - Będę szła wzdłuż brzegu. Kiedy nadejdzie fala, będzie tak, jakbym nigdy nie istniała.

Kruk zamknął oczy. Pragnął pobiec za Janna, pocieszyć ją i siebie. Ale to byłoby okrucieństwem, nie dobrodziejstwem.

Janna spoglądała na niego przez chwilę i wreszcie odwróciła się. Szła szybkim krokiem, nie oglądając się więcej za siebie.

Kruk obserwował ją, aż wreszcie nie mógł dłużej tego znieść. Zamknął oczy, jakby chciał stłumić przeni­kające jego duszę cierpienie.

- Carlson?

Drgnął, słysząc ten delikatny głos i czując jeszcze delikatniejsze dotknięcie. Odsunął się od Angel.

- Nie pójdziesz za nią? - spytał Sokół.

- W ogóle nie powinienem jej dotykać. - Otworzył oczy. Były czarne, dzikie, niemal przerażające. - Nie mogłem się powstrzymać. Od pierwszej chwili, gdy ją ujrzałem, wiedziałem, że należy do mnie, tylko do mnie. Wiedziałem.

- Ona też - powiedział Sokół. - Ona cię kocha, Carlson. Okazuje to w każdym...

- To wdzięczność - przerwał szorstko Kruk. - Nie miłość.

- Jak możesz być tego taki pewien? - spytała Angel.

Nagły śmiech był równie dziki i mroczny jak jego oczy.

- Anielskooka - powiedział łagodnie. - Słodka, cudowna i anielskooka. To bardzo proste. Nie jestem typem mężczyzny, w którym kochają się kobiety. Ze wszystkich ludzi na ziemi ty powinnaś o tym wiedzieć najlepiej.

Angel zbladła.

- Carlson - zaczęła, obejmując go ramionami. - Nigdy nie chciałam cię zranić. To moja wina, nie twoja. Niczego ci nie brakuje!

- Nie lituj się nade mną - rzucił cicho, gładząc jej złociste włosy. - Nawet gdybym mógł, nie zmienię tego, co zdarzyło się w przeszłości. Nie jestem drugą połową twojej duszy i nigdy nie mogłem nią zostać. Jest nią Sokół. I także - szepnął - ty nie jesteś drugą połową mnie. Teraz już o tym wiem.

- Ale Janna jest - powiedziała z naciskiem Angel. - Jest twoją drugą połową.

- Wiem - odparł Kruk. - I wiem, że jej wdzięczność to nie miłość.

- Mylisz się - zauważył cicho Sokół. - Wiem, czym jest, a czym nie jest wdzięczność. Czy nie widzisz oczu tej kobiety, które podążają za tobą wszędzie, palców, które dotykają cię, kiedy nie ma żadnej potrzeby, nie słyszysz głosu, który mięknie, gdy wymawia twe imię, i nie zauważasz promiennego uśmiechu, którym tylko ciebie obdarza?

Kruk nie potrafił tego słuchać. Za bardzo chciał uwierzyć w te słowa. Nie ufał już sobie.

Odwrócił się nagle i ruszył do samochodu. Podążył za nim głos Sokola, wyraźnie słyszalny na wietrze.

- Janna patrzy na ciebie tak, jak Angel na mnie. Patrzy tak, jak ja patrzę na Angel. I tak, jak ty patrzysz na Jannę. To nie wdzięczność, Carlson. To miłość!

W górze, w porywach wiatru szybowały mewy, krzyczały do siebie, a ich wołania brzmiały jak imię Janny i odbijały się echem w umyśle Kruka. Fale przyboju podjęły okrzyk, śpiewały głębszym tonem, a świst wiatru łkał w kontrapunkcie. Kruk widział Jannę, gdziekolwiek zwrócił wzrok. Czuł smak jej ust na wargach i żar w krążącej w żyłach własnej krwi. Była wszędzie, była częścią wszystkiego. A przede wszystkim była częścią jego duszy i krzyczał jej imię w ciszy, którą tylko ona potrafiła przerwać.

Szybko dotarł do „Czarnej Gwiazdy”. Chciał się tylko spakować i odjechać jak najdalej od Wysp Królowej Charlotty. Na pokładzie zaczął wyrzucać rzeczy z szafek i szuflad, i bezładnie wciskać je do worka. Otworzył ostatnią szufladę i zamarł. Na wierz­chu leżał szkicownik Angel, ten, którego używała Janna w Zatoce Totemu. Otworzył blok. Nigdy nie oglądał rysunków Janny. Nigdy nie proponowała, że mu je pokaże. Twierdziła, że nigdy nie dorówna Angel.

Szkice były takie, jak sama Janna: bezpośrednie, często zabawne, uczciwe, z ukrytą w nich zmysłowoś­cią kreski i cienia. Kruk poczuł, że ogarnia go fala wspomnień. Słyszał jej smutny śmiech, patrząc na obraz zatytułowany „Boska pralka”, przedstawiający dżinsy i koszulę przewieszone przez reling, gdy deszcz zalewał je, spłukując sól i piasek. Widział szczerość Janny w rysunku przedstawiającym totem, podpisa­nym po prostu „Przedtem”. Narysowała symbole Haida bez upiększania, akceptując w całości ich sym­boliczną wymowę.

Kolejne strony obracały się pod palcami Kruka, aż wreszcie została tylko jedna. Przewrócił ją i poczuł, że oblewa go zimny pot. Na pierwszy rzut oka szkic przypominał pozostałe, ale pewne cechy rysunku go niepokoiły. Aż wreszcie odczytał jego treść. Były tam cienie, tworzące obraz czujnych oczu człowieka, pozo­rnie przypadkowy zbiór linii, które stawały się nałożo­ną na morze twarzą. Góra okryta mgłą, która przypo­minała zamyślonego mężczyznę, potężnego mężczyznę o granitowych mięśniach i czarnych włosach.

We wszystkim był Kruk.

Rysy Kruka w nieskończonych wariacjach, jego oczy, usta na tle lasu i góry, oceanu i totemu. Kruk uśmiechnięty albo poważny, śpiący czy w napadzie pożądania, spokojny lub w chwili najgorętszej roz­koszy, łagodny i gniewny - zawsze Kruk, jak gdyby nic nie mogło istnieć, nawet samo morze, jeśli nie było ożywione jego oddechem.

Długo patrzył na ten rysunek. Potem ukrył twarz w dłoniach i zapłakał, wiedząc, że wreszcie usłyszał miłosną pieśń dla kruka.

Mgła gęstniała po zachodzie słońca, kładąc się na ziemi lśniącym całunem, równie niepokojącym, jak te różowe iluzje. Janna zatrzymała się sto metrów od chaty i obejrzała, by spojrzeć na długi nierówny trop, jaki pozostawiła za sobą. Ślad jej wyjścia z raju. Nie wiedziała, jak długo tak stała, patrząc na ślady na piasku, ślady zacierane przez przypływ. Teraz pozo­stały tylko lekkie zag^enia, w których gromadził się piasek. Następna fala nie pozostawi już nic.

- Gdybym potrafił, pomalowałbym niebo i góry, morze i las, i wszystko byłoby tobą.

Cichy, głęboki głos wzbudził w Jannie dreszcz. Przez chwilę pomyślała, że traci zmysły, i odwróciła się. Kruk stał tuż przy niej, jak gdyby zmaterializował się pod wpływem jej marzeń.

- Gdybym mógł - powiedział - kazałbym wichrom wołać twe imię o każdej godzinie, o każdej porze roku, a lasy we mgle istniałyby po to, by podkreślać kolor twych oczu. Lecz nie jestem artystą ani bogiem. Jestem tylko krukiem o chrapliwym głosie, który leci ponad pustym rajem, rozpaczając, że stracił to, czego pragnął tak bardzo, że aż bał się uwierzyć, że taki skarb może należeć do niego. - Ujął w dłonie twarz Janny. - Nie znam pieśni, którą mógłbym ci zaśpiewać, nie mam niczego, co mógłbym ci ofiarować, nie znam żadnego niezwykłego sposobu, by ci powiedzieć, że jesteś drugą połową mojej duszy.

- Kruku... - Głos Janny łamał się. - Nie potrzebuję niczego specjalnego, ani pieśni, ani niczego prócz ciebie. Tylko ciebie. Kocham cię.

Słowa Janny wstrząsnęły Krukiem, napełniając jego duszę szczęściem.

Uniósł ją w ramionach i przytulił mocno, mówiąc cicho i łagodnie, że bardzo ją kocha. Ona okazywała mu swoje uczucie każdym dotykiem, każdym od­dechem.

Za nimi ostatnie ślady raju rozpłynęły się we mgle i osrebrzonym księżycem morzu. Ani Janna, ani Kruk nie zauważyli tego. Odnaleźli swój raj, jedyny, jaki się liczył, i zatrzymali go w swoich ramionach.

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
141 Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
141 Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
02 Anioł, Jastrząb i Kruk Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka 2
Lowell Elizabeth Miłosna pieśń dla Kruka
Elizabeth Lowell Miłosna pieśń dla Kruka
Kay Guy Gavriel Piesn dla Arbonne NSB
Lowell Elizabeth Gorączka zmysłów
Lowell Elizabeth Pamiętne lato
Lowell Elizabeth Piekna marzycielka
Lowell Elizabeth Pustynny deszcz
Lowell Elizabeth t3 Niewinna jak grzech
Pieśń dla Oblubieńca
145 Lowell Elizabeth Gorączka zmysłów

więcej podobnych podstron