Medal Świętego Jerzego
Witraż ze świętym Jerzym
Opowieści Jerzego Owsiaka
wysłuchał Michał Okoński
Kiedy mam wszystkiego dość, myślę o powrocie do dwóch rzeczy: do perkusji i witrażu. Dawno temu grałem na bębnach, a teraz akurat mam okazję kupić perkusję. Żona ma lekką załamkę: o Boże, znowu będzie się tłukł. A ja po prostu wciąż myślę o tym, że do czegoś wrócę, a od czegoś się oderwę. Urodziłem się w Gdańsku, ale jak miałem osiem lat, przeprowadziliśmy się do Warszawy. Do dziś, jak mnie ktoś pyta o ulicę, mam zakodowane: ja nie muszę wiedzieć, bo jestem z Gdańska. W szkole nie szło mi najlepiej, na studia się nie dostałem, ogólnie było pod górkę: żeby mieć dobrą płytę, trzeba było mieć kogoś za granicą, a ja nikogo nie miałem. Robiłem różne rzeczy, np. pracowałem jako psychoterapeuta w takim ośrodku w Łomiankach, doprowadzaliśmy do ładu schizofreników po hospitalizacji. W wojsku symulowałem wariata, dali mi kategorię B, a ja potrzebowałem D, więc pojechałem do Łomianek jako pacjent. Po tygodniu mnie zapytali: „Stary, świrujesz?” „A bo co?” „Masz świetny kontakt z ludźmi, pracuj u nas, a my ci to wojsko załatwimy”. Po roku miałem dość, zresztą przyszły wakacje, akurat jakaś dziewczyna truła mi nad uchem, a ja kombinowałem, jak się urwać, więc potwornie się po niej przejechałem — takie efektowne wyjście, żeby więcej nie przyjść do roboty. Ale wieczorem dzwonią: „Stary, jak ty to świetnie zrobiłeś, kobieta chodzi jak zegarek, świetna terapia”. Potem był taki austriacki socjolog Hans Peters, który w czasie najgorszej komuny przyjechał pracować z dziećmi skazanymi przez sąd — robiliśmy więc dom dla tych dzieciaków na Brzeskiej. Potem założyliśmy teatr, a jak moi rodzice wyjechali do Niemiec, powiedzieli: „Słuchaj, zostawimy ci mieszkanie, ale jak się ożenisz z Dzidzią”
„ALE BYŁA ATMOSFERA...”
No to się pobraliśmy, ona studiowała, ja robiłem teatr, aż wreszcie zadzwonił do mnie Janek Kelus: „Ty, jest robota w pracowni lichtarzy artystycznych”. Myślałem, że jakaś metaloplastyka, ale on się po prostu przejęzyczył. Trafiłem więc do pani Teresy Marii Reklewskiej, dużej postaci w świecie witraży. „Jak pan ma na imię?” Jurek. „Tu ma pan taką kopię, zdjęcie witraża ze św. Jerzym, proszę to zrobić”. Nie miałem pojęcia jak, dałem za dużą temperaturę i smok, który miał być zielony, wypalił mi się na czarno. No, ale pomalowałem to, złożyłem i byłem zachwycony. Witraż ma to do siebie, że jest piękny — wchodził człowiek w średniowieczu do kościoła i widział wielki dywan kamieni szlachetnych; powalało go. Ale jak po roku zobaczyłem tego mojego św. Jerzego... Boże, jaki knot, jakie krzywe, jakie dziury... Wtedy pani Teresa powiedziała: „Niech pan go nigdy nie niszczy, ten witraż będzie wyznacznikiem pana umiejętności”. Parę lat później wyciągnąłem go zza szafy, chciałem rozebrać i złożyć na nowo, ale żona nie pozwoliła. Witraże to rzemiosło, którego się nauczyłem, zdobywając po wielu trudach nawet papiery mistrzowskie, ale też kawał mojego życia, z jakąś atmosferą i z dojściem do paru spraw. Stan wojenny tam przeżyliśmy i całą komunę... Pani Teresa miała pracownię w Miedzeszynie pod Warszawą. Okna wychodziły na las, nie było mętliku miasta, śnieg w zimie długo był czysty, a w lecie pięknie pachniało. Atmosfera starego rzemiosła: jak się przylepiało szkła, to nie na plastelinę, jak to się robi teraz, ale na wosk, więc w zimie potrafiła nawet jakaś obudzona pszczoła zabrzęczeć. Kiedy pracowaliśmy po nocach (bo ta praca zawsze była na wczoraj), to otwieraliśmy taki wielki piec, żeby szkła stygły szybciej. Pamiętam wielki żar z pieca, całą pracownię w dymie, w kolorach świateł... I pokoik pana Sowy, nieżyjącego już fachurki z Krakowa (zawsze mówił: „wyjdę n a p o l e, zapalę sobie”), który uczył nas ciąć i składać. Pani Teresa mówiła „patrzcie plastycznie”, więc tłumaczyliśmy panu Sowie: „Panie Włodku, sztuka musi być, ołów to sobie złożymy”. Ale on na to: „Tak złożony witraż, to sobie wiesz, gdzie możesz wsadzić, kolego. Tak to klarnety składają. Witraż ma przetrwać kilkaset lat, co trzydzieści centymetrów muszą być hefty i ma być kitowane”. Dzisiaj nikt nie kituje, ale myśmy kitowali — potworna robota, Boże jedyny, całe hektary szkła kitować. Ale nie można inaczej, bo na tym polega porządne rzemiosło. Ludzie często robią nieprawdopodobne rzeczy i mówią: „Bo świetna atmosfera panowała”. Kiedyś czytałem opowieści o odbudowie Warszawy — nieważne, jak ją odbudowali — w których powtarzał się jeden wątek: „Siedzieliśmy, buzował w kozie ogień, gadaliśmy po nocach, robiliśmy plany, była piękna atmosfera”. W Miedzeszynie była właśnie piękna atmosfera. To, że dziś tak długo robimy Fundację, też udaje się tylko dlatego, że jest atmosfera, coś się dzieje w tle...
„SCHROŃ SIĘ U MNIE”
Wychowałem się w domu ateistycznym, wprawdzie nie wrogim Kościołowi czy religii, ale takim obojętnym. Do bierzmowania byłem w wieku dwudziestu paru lat, ślub kościelny wziąłem późno. Pewnie byłoby mi łatwiej, gdybym był katolikiem automatycznym — na religię, do kościoła, nie zastanawiać się za dużo — ale ja doszedłem do wiary później, właśnie w latach witrażownictwa. Bez przerwy robiliśmy coś dla kościołów, spotykaliśmy księży, gadaliśmy, tu Nowy Sącz, tam Wrocław, gdzie mieszkaliśmy w klasztorze dominikanów... Dookoła straszne czasy, stan wojenny, UB przychodzi do przeora, a my razem z dominikanami oglądamy mistrzostwa świata w piłce nożnej. Wtedy nie znałem twarzy Kościoła wojującego. Wytłumaczę, o co mi chodzi: nie o wiarę i nie o kwestie obyczajowe (Mnie też pewne wyluzowanie nie odpowiada i szanuję postawę Papieża. Masz wybór, jest wolność, ale jakiś drogowskaz musi być. W ogóle lubię tradycję i to na różnych poziomach — nie podpisałbym się np. pod tym, żeby u nas były te same pieniądze co w każdym innym kraju.), raczej o styl obecności w życiu. U nas się np. proboszcz obraził i mówi, że nie będzie w tym roku chodził po kolędzie, bo ostatnio było dużo drzwi zamkniętych. Przecież ksiądz nie może się gniewać i robić ponurych min. Obrazili go, zamknęli drzwi — puka w okno, nadstawia drugi policzek i w porząsiu. Jak miałem dwadzieścia lat, pojechałem z kumplem do Holandii i widziałem, jak kościół zamykają. To był szok — Jezu, co oni robią? Mówi się o inwazji czegoś tam z Zachodu, a ja patrzę na siebie i moje dzieciaki. Urodziłem się w 1953 roku i wciąż śnią mi się filmy z obozami koncentracyjnymi, taki „przestrzał pokrzywdzonego narodu”; moje córki są już na innej fali, ale ta fala też mi nie odpowiada: szybko żyj, albo się nadajesz do czegoś, albo nie, kasa, rywalizacja... Chciałbym, żeby Kościół im mówił: tam jest taki szum i zgiełk, wszystko pędzi, możesz się pogubić, schroń się u mnie, wyciszysz się, poczujesz się bezpiecznie. Robimy z Uniwersytetem Warszawskim anonimową ankietę wśród dzieciaków, które przyjeżdżają na „Przystanek Woodstock”, zaczął jeszcze Jurek Wertenstein-Żuławski. Prosimy np. o zaznaczenie słów, które „wyrażają coś, co najbardziej cenisz w życiu”. I zaznaczają: „przyjaźń, wolność, szczerość, miłość, bezinteresowność, pomoc innym, wiara”. Ale jak pytamy, z kim rozmawiają o przemocy, okazuje się, że nigdy z nauczycielami czy z księdzem. A przecież chcą rozmawiać, są otwarci. Nie można się ich bać. Do nas, na „Przystanek Woodstock” przyjeżdżają ludzie z Towarzystwa Świadomości Kriszny. Dlaczego ich śladem nie idą księża? Co za problem, zrobić polowy ołtarz, żeby kto chce, mógł przyjść na Mszę?
SEKATOR I SĄSIEDZKIE UCHO
W moim przeświadczeniu Orkiestra to coś jednoznacznie dobrego. Zebraliśmy 15 milionów dolarów, nie ma przekrętów, są rozliczenia, jest nasz sprzęt w szpitalach. Dlatego momentami nie mogę zrozumieć, że to dobro nie trafia. Dziewięć dziesiątych Polaków ma tzw. „sąsiedzkie ucho”, ja też, więc bez przerwy słyszę komentarze o tym, co robię. Piszą mi dzieciaki: „Słuchaj, katecheta chrzani o tobie takie rzeczy, że odjeżdżam”. Nie można się przyczepić do tych, którzy dają i do tego, co kupujemy, więc atakuje się pośrednika: bo pan Owsiak to lansuje pieśni satanistyczne, a „róbta, co chceta” to wzywanie do mordowania i gwałcenia. Pewnie wszystko stąd, że zaczęli mnie atakować, zanim mnie tak naprawdę wysłuchali. Jak w tej opowieści o pożyczaniu sekatora od sąsiada. Człowiek siedzi i kombinuje: „No tak, pójdę, a on powie, że nie pożyczy. No to może pójdę i powiem, że tylko na chwilę, ale on wtedy, że na pewno będę jeździł po całym trawniku. No to może mu powiem, że nie po całym, tylko po kawałku klombu”; tak się nakręca, aż w końcu idzie, o nic nie prosi tylko wrzeszczy „Mam cię gdzieś, nie chcę twojego sekatora!”. Wolałbym, żeby ktoś ze mną o tym pogadał, nawet ostro, bo mogę się wtedy obronić. Tak jak z Cejrowskim, któremu na koniec powiedziałem „Stary, o głupie rzeczy mnie pytałeś, jakbyś był mądry, to byś mnie o co innego zapytał”. I opowiedziałem mu o moim największym dylemacie w Fundacji, jak czasem muszę napisać list: „Z przykrością zawiadamiamy, że Fundacja nie przyzna pani 50 tys. dolarów na operację pani dziecka, bo pieniądze, zgodnie z naszym statutem i wolą ofiarodawcy są przeznaczane tylko na zakup sprzętu medycznego”. Co to znaczy? „Skazujemy pani dziecko na śmierć. Jurek Owsiak”. Ona pieniędzy nie dostanie od nikogo innego, lekarz powiedział, że jedyna szansa to operacja we Francji, a ja mam kupę szmalu i nie mogę jej dać ani grosza. Podpisałem takich listów kilkaset i mówię do Cejrowskiego: „Podpisz, kurna, taki list, podpisz imieniem i nazwiskiem, kowboju”. Zadzwonił kiedyś lekarz z Centrum Zdrowia Dziecka, że przyjeżdża do nich chłopak na trzecią operację serca. Ma 15 lat, pięć procent szans, chce pogadać z Jurkiem Owsiakiem i z chłopakami z zespołu IRA. Blady taki, wątły, gdzieś dalekiej wsi. Kiedy zmarł, jego ojciec — bezrobotny, bardzo porządny człowiek — napisał do nas podanie, czy moglibyśmy mu dać na pogrzeb, bo nie stać go na trumnę. Nie mieliśmy prawa, ale, kurna, wyciągnęliśmy dziesięć baniek, sporządziliśmy papiery: „Uprzejmie proszę o pożyczkę na koszty związane z pogrzebem syna, zobowiązuję się do oddania pieniędzy w 10 rocznych ratach po 100 zł”. Potem napiszemy: „Fundacja umarza”... Jak coś takiego się dzieje, przychodzi kryzys. Siedzisz i myślisz: „żeby was pokręciło, jak w tym kraju facet nie ma na trumnę dla dziecka”. Przecież jest parafia, gmina, ośrodek pomocy społecznej, sąsiedzi. Mówię Cejrowskiemu: „gadaj o tym, chłopie”.
POŁOŻYĆ SIĘ NA PLECACH
Kiedy zaczął się strajk anestezjologów, ktoś do mnie zadzwonił: „Niech pan pomoże — moje dziecko czekało na operację pół roku, życiu nic nie zagraża, ale trzeba mu kręgosłup wyprostować. Zdobyliśmy już inplanty, ale jest strajk, więc operacji nie będzie”. Przy całym tłumaczeniu, że mało pieniędzy, stary sprzęt, ja nie mogę tego pojąć. Wcześniej nie miałem z tym nic wspólnego — nie wiedziałem, co to jest respirator czy pulsoksymetr — ale dzięki Orkiestrze poznałem mnóstwo lekarzy. Są wśród nich tacy, co to "pot, krew i łzy", na kolanach można za nimi nieść narzędzia chirurgiczne i uczyć się człowieczeństwa, ale są też tacy, co to szkoda gadać — zdemoralizowani, cyniczni. Kupujemy sprzęt szpitalom, które nie potrafią nawet podziękować; łapiemy lekarzy, który robią na tym sprzęcie prywatną praktykę... To nieżyjący minister Żochowski powiedział kiedy--, że najbardziej skorumpowanym zawodem w Polsce są lekarze. Pieniądze Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy (na kardiochirurgię daliśmy w tym roku więcej niż ministerstwo) pomagają dokonać rewolucji w polskiej medycynie. W Centrum Zdrowia Dziecka budujemy pawilon, w którym będzie 20 miejsc intensywnej terapii, nie różniący się od najlepszych szpitali w świecie. Dla urzędników w ministerstwie to dodatkowy kłopot. Chcą, żebyśmy ten budynek utrzymywali, zżymają się, że robimy przetargi (choć się z nimi konsultujemy), ale jak już kupujemy, to jakiś urzędnik potrafi mi powiedzieć: „po co wy to w ogóle robicie, teraz my musimy się z tym bujać”. Mam wtedy ochotę położyć się na plecach i powiedzieć: „p..., nie robię”. Ale potem myśl: komu robisz na złość? Facetowi z ministerstwa czy dzieciakowi, któremu możesz pomóc? Więc można powiedzieć, że ten urzędas dodaje nam siły, bo wtedy trzeba zacisnąć zęby i powiedzieć: „Trudno, jak mówiliśmy, że gramy do końca świata i dzień dłużej, to gramy”.
KONIEC HIPISERKI
Ktoś napisał, że łatwo coś robić raz do roku, a mnie cholera wzięła, bo przecież pracujemy cały rok — nie ma początku, ani końca. Mamy tylko pięć osób na etacie — Ania, Bodzio, Gosia, Dorota i Grześ; pani Jadwiga — księgowa, ma swoją firmę, więc tylko wystawia nam rachunki; ja i moja żona pracujemy za darmo. Teraz jest listopad, wydrukowaliśmy właśnie ankiety dla „krasnali”, czyli dla wolontariuszy, którzy będą zbierali pieniądze w styczniu; 70 tysięcy listów, w których rozliczamy się z dotychczasowych finałów — z kosztem ich organizacji, z kosztami administracyjnymi — i pytamy, co chcą robić podczas tego finału. Przygotowujemy gadżety — koszulki, czapki, naklejki; dogadujemy wszystko w telewizji; szykujemy koncert — kto zagra, kto nagłośni, kto będzie czuwał nad bezpieczeństwem, kto zrobi obsługę medyczną. Potem będzie finał, a potem przez dwa miesiące będą spływać pieniądze i informacje od szpitali — co jest potrzebne. Trzeba będzie to policzyć, zorganizować przetargi, kupić i rozwieźć. A jeszcze jest „Przystanek Woodstock”, tego lata doszła powódź, ładne mi raz do roku. Ale ludzie tego nie rozumieją, czytam jakieś głupie artykuły o „Miłosierdziu w świetle reflektorów” (tak jakby był inny sposób; już nawet Caritas się tego nauczył), a nie czytam np. o sytuacji po powodzi: wiem od ludzi z Wrocławia, co tam się teraz dzieje — rozsypują się domy, wybrzusza się podłoga, jest grzyb, ale nikt o tym nie pisze, bo to przestał być temat. Sukces zawdzięczamy dziennikarzom, ale nawet oni momentami nas nie rozumieją — nie chcą już np. drukować naszych rozliczeń. Przyszedł facet z „Wyborczej” i pyta: „Słuchaj, nie uważasz, że to się już znudziło?” A to jemu się znudziło. Najgorszy jest słomiany zapał. Koleżkowie z branży rockowej mówili: „Ty, raz wyszło, daj sobie spokój”. Cholera mnie bierze, jak słyszę, że na początku to było fajowo, entuzjazm, a teraz segregatory, rachunki. No, a jak inaczej? Jak mam się rozliczyć? W szufladzie mam kasę trzymać? Denerwuje mnie taka hipiserka, która nie chce dopuścić do siebie szarówki — że czasem coś trzeba zrobić. Jedyne ustępstwo polega u nas na tym, że jak już musimy mieć segregatory, to kupujemy je w jakichś odjazdowych kolorach.
CZASEM MAM DOŚĆ
Mam dni, kiedy tryskam energią, wszystko jest super i nie ma na mnie siły. Ale są dni, że mam dość: nijak zrozumienia, ktoś przykopał, ktoś próbował coś przewalić. Momentem kryzysu była powódź, nawet się uniosłem w telewizji. Był koncert na Woronicza, niedziela, lał deszcz, a do nas ktoś zadzwonił z Opola, że potrzebują chleba. Prosimy Program Pierwszy, żeby ogłosili o tym chlebie, bo mamy transport i zawieziemy. A oni pokazują koncert i nie chcą. Więc zadzwoniłem jeszcze raz, powiedziałem „jesteście bandą sk..., którzy robią szopę, która jest wszystkim na d... i w ogóle p... was”. Więc w następnym wejściu powiedzieli: „Dzwonił do nas Jurek Owsiak, cały czas zbierają, a w ogóle przyjmują też chleb, a oto nasz numer konta, a na estradzie grają...” Super zabawa... My też robimy koncerty, ale tamten wydawał mi się za szybki, jakoś tak na zgliszczach. I jeszcze jedno doprowadza mnie do pasji: telewizja zebrała ogromne pieniądze. Co się z nimi dzieje? Oczywiście, ja nie dawałem, więc nie mam prawa się czepiać. Ale ja podaję, ile zebrała Orkiestra, ile za to kupiła i co robi z resztą pieniędzy. Czuję się zmęczony i coraz bardziej potrzebuję czasu na wyciszenie. Myślę sobie, że jak się skończy Finał, to rzucę wszystko w diabły, niech to może lekarze porobią... Są dzieci, dom, jestem zwierzęciem stadnym i chcę pobyć z nimi więcej. Na szczęście żona ze mną pracuje, nie chodzimy na rauty, więc nie muszę spotykać jakichś klamotów, z którymi nie mam nic wspólnego. Staram się podchodzić do życia w ten sposób: jutro nie będzie telewizji, skończą się programy, trudno — coś przeżyłem, jestem zachwycony. Może nie być fundacji, trudno — było pięknie. Może kiedyś ludzie nie dadzą nam pieniędzy, trudno — my za to daliśmy z siebie wszystko. Tak sobie życie ustawiam, żeby być przygotowany na to, że będę szedł ulicą i nikt mnie nie pozna: o Owsiak, Orkiestra... To, że spotkało mnie to teraz, też jest palcem Bożym. Gdybym miał 20 lat, może bym sobie nie poradził — zobaczcie, ilu ludzi się pojawia i fruuu, mignęli, polecieli, jak meteory. Mam do czego wrócić — do witraży, rysowania, nawet młócenia w bębny, bo mam dwóch koleżków, z którymi bym sobie pograł. Oni są dziennikarzami, spotykamy się czasem i mówimy, że trzeba poćwiczyć... Więc jak się skończy, to się spotkamy i będziemy sobie grali melodyjne rzeczy.