JACK LONDON
OPOWIEŚCI MÓRZ
POŁUDNIOWYCH
Szeryf Kony
Trudno nie zakochać się w tym klimacie. To niepodobieństwo - powiedział Cudworth
wysłuchawszy mego panegiryku. Pod adresem okolic Kony. - Osiemnaście lat temu wylądowałem
tu po raz pierwszy jako młodzik świeżo po uniwersytecie i zamieszkałem na stałe. Od tego czasu
rozstaję się z Koną tylko na krótko. Jeżeli masz pan na ziemi jakieś ulubione miejsce, strzeż się, nie
marudź u nas, bo przekonasz się, że Kona stanie ci się droższa.
Skończyliśmy właśnie kolację podaną na przestronnej werandzie - lanai - po północnej
stronie domu. Słusznie, weranda miała północną wystawę, ale zastanawianie się nad taką lub inną
wystawą w podobnie uroczym klimacie nie ma właściwie sensu.
Zgaszono świece. Smukły, biało ubrany Japończyk zjawił się jak duch w smudze
księżycowego blasku. Wręczył nam cygara i roztopił się w mrokach nie oświetlonego domu. Przez
zasłonę bananów i drzew lehua spojrzałem w dół na gąszcz krzewów quava i leżące o tysiąc stóp
niżej spokojne morze. Przed tygodniem zszedłem z małego przybrzeżnego parowca i zamieszkałem
u Cudwortha. Od tej chwili wiatr nie pofałdował ani razu zwierciadlanej tafli wodnej. Prawda,
zdarzał się powiew, ale był to zawsze najłagodniejszy z zefirów, jakie wiać mogą pośród wysp
wiecznego lata - nie wiatr, lecz westchnienie, długie, balsamiczne westchnienie świata pogrążonego
w słodkiej drzemce.
- Kraina marzeń - powiedziałem.
- Gdzie dni nie różnią się od siebie. Każdy jest wizerunkiem raju - dodał Cudworth. - Nigdy
nic się nie dzieje. Ani za gorąco, ani za zimno; zawsze tak właśnie, jak trzeba. Czy pan spostrzegł,
że ląd i morze oddychają regularnie, na zmianę?
Tak, zauważyłem to rozkoszne, rytmiczne oddychanie. Każdego rana lekki powiew od
morza powstawał jak gdyby niedaleko brzegu i z wolna przybliżał się coraz bardziej, nadpływał ku
ziemi łagodnymi, wonnymi falami ozonu. Igrał nad wodą, subtelnie cieniował jej powierzchnię, a
tu i ówdzie rysował niezliczone lustrzane pasy ciszy - ruchliwe, żywe, zmieniające kształty od
kapryśnych pocałunków wietrzyka. Każdego wieczora powiew ów zamierał w niebiańskiej ciszy, a
tchnienie lądu delikatne torowało sobie drogę pośród drzew kawowych i araukarii.
- Kraina wiecznej ciszy - powiedziałem. - Czy dmie tu kiedy tak naprawdę? - Rozumie pan,
o co mi chodzi?
Cudworth zaprzeczył ruchem głowy i wskazał ręką ku wschodowi.
- Jak może dąć za taką barierą?
Olbrzymie masywy górskie, Mauna Kea i Mauna Loa, sterczały tam niby wieże
przesłaniające połowę wygwieżdżonego nieba. Dwie i pół mili nad nami wznosiły głowy białe od
śniegów, których nie roztapiało podzwrotnikowe słońce.
- Trzymam zakład, że o trzydzieści mil stąd dmucha teraz czterdzieści mil na godzinę.
Uśmiechnąłem się niedowierzająco.
Cudworth podszedł do umieszczonego na lanai aparatu telefonicznego. Wzywał kolejno
Waimeę, Kohalę i Hamakuę. Urywki rozmów dowodziły, że wieją tam wichry.
- Zamiata w tę i w tamtą, hę?... Od kiedy?... Co, dopiero od tygodnia?... Halo, Abe... To
ty?... Aha, aha... Uparłeś się sadzić kawę na wybrzeżu koło Hamakui... Rozwieś lepiej
wiatrochrony... Ha! Szkoda, że nie możesz zobaczyć moich drzewek... Szkoda!
- Prawie huragan - zwrócił się do mnie odłożywszy słuchawkę. - Zawsze nabijam się z
Abego i jego kawy. Ma pięćset akrów plantacji. Czyni cuda, by uchronić ją od wiatru, nie mam
jednak pojęcia, jak utrzymuje korzenie w ziemi. Czy tam dmucha. Pewnie! Po stronie Hamakui
dmucha nieustannie. Z Kohali dowiedziałem się o jakimś szkunerze, który ze zwiniętymi żaglami
miotał się w cieśninie między Hawai i Manui. Psia pogoda!
- Nie do wiary - bąknąłem. - Czy żaden boczny podmuch nigdy tutaj nie zbłądził?
- Nigdy! Nasz wietrzyk jest zjawiskiem zupełnie odosobnionym, bo rodzi się po tej stronie
Mauna Kea i Mauna Loa. Widzi , ziemia stygnie prędzej niż woda i dlatego w nocy ląd oddycha w
kierunku morza. Za dnia ziemia jest cieplejsza niż woda i dzieje się odwrotnie. Niech pan posłucha!
Właśnie ciągnie powiew od lądu, górski wiatr.
Istotnie, słychać było, że się zbliża, szemrze cicho pośród drzew kawowych, porusza korony
araukarii, wzdycha między laskami trzciny cukrowej. Na werandzie panowała jeszcze absolutna
cisza. , niebawem jednak nadpłynął, dał się odczuć ów górski wiatr - subtelnie balsamiczny,
przesycony korzennymi woniami i chłodny, rozkosznie, jedwabiście chłodny, upajający niby
studzone wino - chłodny tak, jak potrafi być tylko górski powiew na tym rajskim wybrzeżu.
- Dziwi się pan, że osiemnaście lat temu Kona podbiła moje serce? - podjął gospodarz. - Za
nic nie mógłbym stąd wyjechać. To byłoby straszne. Umarłbym chyba. Ale znałem człowieka, który
tak samo kochał Konę. Sądzę nawet, że mocniej, bo urodził się tutaj, na tym rajskim wybrzeżu. To
był niezwykły człowiek, najbliższy mój przyjaciel, więcej niż brat. Cóż, rozstał się z Koną i nie
umarł.
- Miłość - zapytałem. - Kobieta?
Cudworth pokręcił głową.
- I nie powróci nigdy, chociaż sercem zostanie w Kailua.
Paliłem bez słowa. Czekałem.
- Kochał się już... we własnej żonie. Miał także troje dzieci; uwielbiał je. Są teraz w
Honolulu. Syn, idzie na uniwersytet.
- Może jakaś zbrodnia? - zapytałem po chwili, trochę już zniecierpliwiony.
Cudworth znów pokręcił głową.
- Nie popełnił przestępstwa i nikt mu go nie zarzucał. Był synem Kony.
- Uparł się pan sypać paradoksami - powiedziałem.
- Może się tak wydawać - przyznał. - W tym właśnie tkwi całe piekło.
Przez czas pewien spoglądał na mnie bystro, później nagle podjął opowieść.
- Był trędowaty. Nie, nie urodził się z tym. Nikt się z tym nie rodzi. Zaraził się. Ten
człowiek... Cóż, nie będę robił tajemnicy... Nazywał się Lyte Gregory. Każdy kamaina* [Kamaina -
tubylec] zna jego historię. Był czystej krwi Amerykaninem, ale zbudowanym tak, jak dawni
wodzowie hawajscy. Mierzył sześć stóp i trzy cale. Bez ubrania ważył dwieście dwadzieścia
funtów, w czym każda uncja to kości i mięśnie. Silniejszego mężczyzny nie widziałem w życiu. Był
kolosem, atletą, półbogiem. Był moim przyjacielem. Serce i duszę miał równie wielkie, równie
wspaniałe jak ciało.
Ciekawe, co by pan uczynił, gdyby pan spostrzegł, że najbliższy przyjaciel, brat, ześlizguje
się po stromym zboczu przepaści, że jest coraz niżej i niżej. A pan nie jest w stanie mu pomóc. W
takiej właśnie znalazłem się sytuacji. Nie było rady! U Boga Ojca, cóż mogłem robić, człowieku?
Złowróżbne, nieomylne piętno tej ohydy plamiło czoło przyjaciela. Nikt tego nie widział, tylko ja,
dlatego zapewne, że bardzo kochałem Lyte'a. Nie miałem zaufania do własnych oczu. To było zbyt
potworne, zbyt nieprawdopodobne. A przecież było! Na jego czole, na uszach. Oglądałem,
obserwowałem miesiącami słabą - och! - prawie niedostrzegalną opuchliznę muszli usznych.
Wbrew rozsądkowi podsycałem w sobie resztki nadziei. Później czoło nad obydwiema brwiami
pociemniało mu tak lekko, jak gdyby od promieni słońca. Sądziłbym niewątpliwie, że ta
opalenizna, gdyby nie ledwie dostrzegalny połysk; rozumie pan, zdawać się mogło, iż na
powierzchni skóry nikłe światełko zapala się na sekundę i zaraz gaśnie. Próbowałem wierzyć, że to
opalenizna, ale nie mogłem. Wiedziałem swoje! Nikt oprócz mnie nic nie zauważył. Oprócz mnie i
Stephena Kaluny, lecz o tym dowiedziałem się znacznie później. Ale ja patrzyłem od początku, jak
nadciąga piekielna, niewymownie groźna zmora. Nie chciałem myśleć o przyszłości. Bałem się. Nie
mogłem! Po nocach płakałem z rozpaczy.
Lyte Gregory był moim przyjacielem. Razem łowiliśmy rekiny w zatoce Niihau. Razem
tropili dzikie bydło na stokach Mauna Kea i Mauna Loa. Ujeżdżaliśmy konie i cechowali młode
byczki w Carter Ranch. Polowaliśmy na kozy koło Haleakala, Lyte uczył mnie nurkować i pływać,
aż wreszcie prawie mu dorównałem, chociaż on w wodzie radził sobie lepiej od przeciętnego
tubylca. Sam nieraz widywałem, jak szedł w głąb piętnaście sążni* [Sążeń - ok. 180 centymetrów] i
wytrzymywał pod wodą dwie minuty. Był stworem ziemnowodnym, a zarazem górskim. Wspinał
się na urwiska dostępne jedynie kozom. Nie bał się niczego. Kiedy rozbiła się “Luga”, przepłynął
trzydzieści mil po wzburzonym oceanie. Trwało to trzydzieści sześć godzin. O, Lyte potrafi
torować sobie drogę pośród grzywaczy, które pana albo mnie zgniotłyby na galaretę. Niezwykły,
wspaniały człowiek! Półbóg! Razem przebyliśmy rewolucję, obydwaj po stronie romantycznych
lojalistów. Dostał dwie kule, a później wyrok śmierci. Ale był za wielkim człowiekiem, żeby
republikanie mogli go zabić. Śmiał się z nich. Rychło wrócili mu honor, ba! mianowali szeryfem
Kony. Był to człowiek nieskomplikowany, chłopiec, co nigdy nie dorasta. Mózg miał zdrowy,
wolny od szarpaniny i zboczeń przy procesach myślowych. Szedł do celu prostą drogą, a dostrzegał
tylko jasne cele.
Oczywiście był sangwinikiem. Nie znałem nigdy człowieka równie ufnego, równie
szczęśliwego, zadowolonego ze świata. Nie pozostało nic, czego mógłby pragnąć. Życie nie miało
wobec niego długów: wszystko wypłaciło z góry, gotówką na stół! Czy mógł marzyć o czymś
więcej, niż to wspaniałe ciało, żelazne siły, zdumiewająca odporność na zwykłe niedomagania
ludzkie, niż cudowna świeżość ducha? Pod względem zalet cielesnych był doskonałością. Nie
chorował nigdy w życiu. Nie miał pojęcia, co to ból głowy. Kiedy cierpiałem na tę dolegliwość,
Lyte gapił się na mnie z podziwem i zmuszał do śmiechu niezręcznymi objawami współczucia. Nie
rozumiał czegoś takiego, jak ból głowy. Nie mógł zrozumieć. Powiedziałem, że był sangwinikiem.
Cóż dziwnego! Jaki mógł być przy swej niezwykłej żywotności i nadludzkim zdrowiu?
Opowiem pewne wydarzenie na dowód, jak bardzo Lyte wierzył w swą pomyślną gwiazdę i
że ta wiara była uzasadniona. Był jeszcze młodzikiem (niedawno go poznałem), kiedy zasiadł w
Wailuku do pokera. W partii brał udział gruby Niemiec nazwiskiem Schultz, który grał brutalnie,
narzucał własną wolę. Dopisywało mu szczęście i był zupełnie nieznośny w chwili, gdy Lyte
Gregory wziął karty do ręki. Po pierwszym rozdaniu Schultz otworzył w ciemno, Lyte wyszedł
podobnie jak inni partnerzy, lecz Schultz przebił i wystraszył wszystkich - wszystkich z wyjątkiem
Lyte'a. Lyte'owi nie podobał się ton Niemca, przebił więc z kolei. Schultz odpowiedział pięknym za
nadobne, a Lyte znów nie pozostał dłużny. Trwało to dosyć długo. Stawki były duże. A wie pan, co
Lyte dostał do ręki? Parę króli i trzy treflowe blotki! To nie był poker. Lyte nie stawiał na karty.
Stawiał na swój optymizm. Nie wiedział, co ma Schultz, ale przebijał, przebijał, aż wreszcie
zaszantażował Niemca. Pomyśl pan tylko! Para króli zmusza faceta z asową trójką do kapitulacji,
do obejrzenia kart przed zrzuceniem.
Otóż Schultz poprosił o dwie karty. Rozdawał inny Niemiec, przyjaciel Schultza. Lyte
dowiedział się wówczas, że przeciwnik ma trójkę. I jak postąpił? Jak pan by postąpił na jego
miejscu? Naturalnie zrzuciłby pan trzy blotki, zostawił króle. Ale to nie dla Lyte'a! On stawiał
przecie na swój optymizm! Odrzucił króle, zastawił trzy małe trefle i dobrał dwie karty. Nawet nie
zerknął na nie! Spojrzał przez stół na Schultza i postawił grubo. Niemiec bez wahania odpowiedział
jeszcze wyżej. Miał przecież w ręku trzy asy, wiedział więc, że dostał Lyte'a, bo oceniał go również
na trójkę - z konieczności na niższą trójkę. Biedny Schultz! Rozumował najzupełniej słusznie. Miał
rację. Popełnił tylko jeden błąd: zdawało mu się, że partner stawia na kartę. Przebijali kolejno mniej
więcej przez pięć minut. Na koniec pewność siebie Schultza zaczęła topnieć. Przez cały czas Lyte
nie spojrzał na kupione dwie karty i partner o tym nie wiedział. Wyraźnie widziałem, jak Niemiec
zastanowił się, ożywił i znowu rzucił stawkę. Niedługo jednak wytrzymał napięcie nerwowe.
“Daj pan spokój, Gregory - odezwał się wreszcie. - Od początku jestem wygrany. Nie chcę
więcej pańskich pieniędzy. Mam...”
“Mniejsza o to, co pan ma - przerwał mu Lyte. - Nie wie pan, co mnie się dostało. No,
chyba pora zajrzeć”.
Zerknął w karty i przebił Niemca o sto dolarów. Znowu jeden i drugi zaczęli stawiać raz po
raz. Na koniec Schultz osłabł, zamknął pulę i położył na stole trzy asy. Lyte rzucił swoje pięć kart.
Wszystkie były czarne. Kupił dwa trefle! Wie pan, że prawie wykończył Schultza jako pokerzystę.
Niemiec nigdy nie odzyskał formy. Utracił całą butę. Był od tego czasu mało zdecydowany, trochę
płochliwy.
“Jak mogłeś tak postąpić? - spytałem później przyjaciela. - Schultz prosił o dwie karty.
Wiedziałeś już wtedy, że przegrana pewna. A zresztą, nie spojrzałeś nawet na to, co sam kupiłeś”.
“Wcale nie musiałem patrzeć - odpowiedział mi Lyte. - Od początku wiedziałem, że to dwa
trefle. Powinienem kupić dwa trefle i kwita! Myślisz, że dałbym się pobić temu grubemu
szwabowi? To było niemożliwe. Nie zwykłem w taki sposób dostawać w skórę. Po prostu
musiałem wygrać. Co chcesz? Gdybym nie miał w garści pięciu trefli, zobaczyłbyś we mnie
człowieka najbardziej zdziwionego na świecie”.
Oto cały Lyte! Teraz chyba ocenia pan właściwie jego niezmierny optymizm. Jeżeli wziął
się do czegoś, musiał bez trudu i kłopotu zyskać powodzenie. Usprawiedliwienie znajdował w
takim choćby wydarzeniu i w dziesięciu tysiącach innych. Po prostu szczęściło mu się, wiodło.
Dlatego się nie bał. Głęboko wierzył, że nic złego nie może go spotkać, bo nie spotkało dotychczas.
Kiedy zatonęła “Luga”, a on przepłynął te trzydzieści mil - spędził w wodzie dwie noce i dzień.
Przez cały ten okropny okres czasu ani razu nie stracił nadziei, bodaj na chwilę nie zwątpił w
ocalenie. Był pewien, że trafi w końcu do jakiegoś lądu. Sam mi to mówił; a wiedziałem, że mówi
prawdę.
Taki był Lyte Gregory. Różnił się od przeciętnych, ułomnych ludzi. Należał do odmiennej
rasy istot wyższych, odpormych na pospolite cierpienie i niedole. Zdobywał wszystko, co zechciał.
Żonę sprzątnął sprzed nosa dwunastu rywalom. Młoda piękność z rodziny Carutherów ustatkowała
się rychło. Lyte znalazł w niej towarzyszkę życia najlepszą pod słońcem. Zapragnął syna. Syn się
urodził. Zapragnął córki i drugiego syna. I oni przyszli na świat. Dzieci były takie właśnie, jak
potrzeba: bez śladu wad i braków. Klatki piersiowe miały niby miechy. Odziedziczyły całą siłę i
zdrowie ojca.
Później przyszło TO. Na Gregorym spoczęło potworne piętno. Obserwowałem je przez rok.
Pękało mi serce. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy; nikt nie podejrzewał niczego - nikt z
wyjątkiem przeklętego hapa-haole (to znaczy półkrwi tubylca) Stephena Kaluny. On wiedział, lecz
ja nie domyślałem się tego. Aha! Wiedział również doktor Strowbridge. Był lekarzem rządowym.
Miał wzrok uczulony na objawy trądu. Widzi pan, do jego obowiązków, między innymi, należało
badanie podejrzanych i kierowanie ich na punkt zborny w Honolulu. Stephen Kaluna miał także
oko wyczulone na trąd. Choroba panoszyła się w jego rodzinie, której czterech czy pięciu
przedstawicieli przebywało już na Molokai.
Cała historia wybuchła z racji siostry Stephena Kaluny. Była podejrzana, lecz zanim trafiła
w ręce doktora Strowbridge'a, brat ukrył ją w bezpiecznym miejscu. Lyte, jako szeryf Kony,
powinien odnaleźć zgubę. Wchodziło to w zakres jego obowiązków.
W ów pamiętny wieczór wybraliśmy się wszyscy do Hilo, do baru Neda Austina. Zastaliśmy
tam Stephena Kalunę. Siedział bez towarzystwa, bardzo zły i pijany. Lyte śmiał się właśnie z
jakiegoś dowcipu; huczał gromkim, radosnym śmiechem wielkiego dziecka. Kaluna ze wstrętem
splunął na podłogę. Lyte dostrzegł to, podobnie jak inni, zlekceważył jednak zaczepkę. Kaluna
szukał pretekstu do burdy. Za osobistą krzywdę uważał fakt, że Lyte próbuje odnaleźć jego siostrę.
Na rozmaite sposoby dawał wyraz niezadowoleniu. Ze spotkania z szeryfem, ten wszakże nie
zwracał nań uwagi. Zdawało mi się, że Lyte żałował trochę awanturnika, najbardziej przykrym
obowiązkiem jego urzędu było właśnie wyłapywanie trędowatych. Niemiła sprawa wchodzić do
cudzego domu, porywać matkę, ojca lub dziecko i wysyłać biedaka na dożywotne zesłanie na
Molokai, chociaż nie zrobił przecie nic złego. Oczywiście, było to konieczne ze względu na dobro
społeczeństwa. Jestem przekonany, że Lyte pierwszy aresztowałby własnego ojca, gdyby ów był
podejrzany.
Wreszcie Kaluna wybuchnął: “Słuchaj, Gregory, myślisz pan, że capniesz Kalaniweo, ale jej
nie capniesz”.
Ta podejrzana o trąd siostra miała na imię Kalaniweo. Kiedy padło jego nazwisko, Lyte
spojrzał na Kalunę, ale nie odpowiedział. Kaluna był już wściekły. Przez cały czas doprowadzał się
do szaleństwa. “Więcej ci powiem - wrzasnął. - Sam trafisz na Molokai, zanim wyprawisz tam
Kalaniweo. Zaraz ci powiem, coś za jeden. Nie wolno ci przebywać w towarzystwie przyzwoitych
ludzi. Strasznie dziś pyskujesz o swoich obowiązkach. Może nie? Moc trędowatych wysyłasz na
nnookai, a dobrze wiesz, że tam i twoje miejsce”.
Widywałem już Lyte'a w gniewie, nigdy jednak nie był tak zły jak wtedy. Widzi pan, u nas
nie dowcipkuje się na temat trądu. Lyte skoczył jednym susem na Kalunę, porwał go za gardło,
zwlókł z krzesła i zaczął tarmosić, tak, że słychać było szczękanie zębów. “Co ci do łba przyszło? -
wołał. - Gadaj zaraz, bo wyduszę z ciebie prawdę!”
Widzi pan, na Zachodzie są pewne sprawy, o których na wszelki wypadek trzeba mówić z
uśmiechem. Tak samo u nas, ludzi z wysp. Taką sprawą jest przede wszystkim trąd. Mniejsza o to,
jaki był Kaluna. W każdym razie nie był tchórzem. Kiedy Lyte zwolnił nieco uścisk na jego gardle,
odpowiedział bez wahania: “Powiem ci zaraz, co mi przyszło do łba. Sam jesteś trędowaty.”
W tej chwili szeryf odepchnął w bok Kalunę, bez wysiłku . Rzucił go na krzesło. Później
wybuchnął serdecznym, szczerym śmiechem. Ale śmiał się samotnie; gdy to zauważył, rozejrzał się
dokoła po naszych twarzach. Przysunąłem się doń tymczasem, próbowałem namówić, żeby
wyszedł. Nie zwracał na mnie uwagi. Jak urzeczony, patrzył na Kalunę, który nerwowo,
niespokojnie wodził ręką po szyi, jak gdyby chciał pozbyć się śladu zakażonych palców, co dusiły
go za gardło. Było to wyraźnie odruchowe; nie demonstracyjne.
Lyte odwrócił się ku nam. Z wolna przenosił wzrok z jednej twarzy na drugą. “Wielki Boże!
Chłopcy... Wielki Boże!” Właściwie nie powiedział tego, wykrztusił ochrypłym szeptem
przerażenia i niezmiennej grozy. Strach grał mu w krtani, a przekonany jestem, iż Lyte Gregory
nigdy przedtem nie doświadczył strachu. Wkrótce jednak odzyskał władzę jego niezmierny
optymizm. Lyte roześmiał się znowu.
“Dobry kawał... - powiedział. - Mniejsza o to, kto wpadł na aki pomysł. Za dużo wypiłem i
w pierwszej chwili naprawdę strach mnie obleciał. Ale, chłopcy, nie róbcie tego więcej nigdy
nikomu. Sprawa jest zbyt poważna. W tej pierwszej chwili umarłem tysiąc razy. Możecie mi
wierzyć. Pomyślałem o żonie i o szkrabach, i...”
Głos odmówił mu posłuszeństwa. Lyte stropił się, zasępił - spojrzał znów z ukosa na
Kalunę, który nadal wodził ręką po szyi.
“John” - odezwał się przyjaciel przenosząc wzrok na mnie.
Pogodny ton jego głębokiego głosu zadźwięczał mi w uszach. Nie mogłem zdobyć się na
odpowiedź. Z trudem przełykałem ślinę, a ponadto zdawałem sobie sprawę, że mam taki wyraz
twarzy, jakiego mieć nie powinienem.
“John” - powtórzył zbliżając się o krok. Przemówił do mnie trwożliwie, a ze wszystkich
koszmarnych potworności najbardziej przerażający był bodaj akcent trwogi w ustach Lyte'a
Gregory'ego.
“John, John, co to wszystko ma znaczyć? - ciągnął coraz bardziej nieśmiało. - Przecież to
kawał, prawda? John, oto moja ręka! Gdybym był trędowaty, nie podawałbym ci chyba ręki? A
może naprawdę jestem trędowaty? Co, Johnie?”
Wyciągnął do mnie rękę. Ach!, Przez wszystkie moce niebieskie i piekielne, nie dbałem już
o nic! Był moim przyjacielem. Uścisnąłem mu dłoń, choć serce omal mi nie pękło, kiedym
zobaczył, jak twarz mu pojaśniała.
“Tak, Lyte, to był kawał - powiedziałem. - Umówiliśmy się zawczasu. Ale masz rację.
Sprawa jest zbyt poważna. Nigdy już nie spłatamy podobnego figla”
Nie roześmiał się tym razem. Uśmiechnął się tylko jak człowiek zbudzony z okropnegosnu,
lecz dręczony jeszcze przez senne zjawy.
“No, więc wszystko w porządku - odezwał się po chwili. -Nie płatajcie więcej podobnych
figlów. Ja teraz stawiam. Cóż, przyznaję otwarcie, moi drodzy, że na moment zaleliście mi sadła za
skórę. Popatrzcie tylko, jakem się spocił!”
Westchnął z ulgą i ocierając czoło postąpił kilka kroków w stronę lady.
“To żaden kawał” - rzucił szorstko Kaluna.
Spojrzałem nań krwiożerczym wzrokiem - poczułem nagle chęć mordu. Nie śmiałem jednak
odezwać się ani uderzyć. Przyśpieszyłbym tylko katastrofę, a nie straciłem jeszcze szaleńczej
nadziei, że uda się jakoś zapobiec złu.
“To żaden kawał! - powtórzył Kaluna. - Słuchaj, Lyte Gregory! Jesteś trędowaty! Nie wolno
ci dotknąć ręką skóry porządnego człowieka, czystej skóry porządnego człowieka. Rozumiesz?”
Gregory rozgorzał znowu: “Wystarczy chyba tych kawałów! Daj spokój! Powtarzam ci, daj
spokój, Kaluna, bo jak nie, zarobisz lanie.
“Najpierw poddaj się badaniu bakteriologicznemu - odpowiedział Kaluna - a później
możesz mi sprawić lanie, ba! możesz mnie zatłuc na śmierć, jeżeli będziesz miał ochotę.
Człowieku! Spójrzże w to lustro! Na własne oczy zobaczysz coś, co wszyscy widzą. Zaczyna ci się
robić lwia twarz. Przypatrz się, jak ci skóra ciemnieje nad oczami”.
Lyte nie mógł oderwać wzroku od lustra. Ręce mu drżały.
“Nic nie widzę - odezwał się wreszcie i zwrócił twarz w stronę hapa-haole. - Masz złe serce,
Kaluno. Nie wstyd mi przyznać się, że przeraziłeś mnie tak, jak nikomu nie wolno straszyć
drugiego człowieka. Trzymam cię za słowo! Zaraz wyjaśnię całą sprawę. Idę prosto do doktora
Strowbridge'a. Ale miej się na baczności, kiedy wrócę!”
Nie patrząc na nas ruszył w kierunku drzwi. “Poczekaj tutaj, Johnie” powiedział i ruchem
ręki zatrzymał mnie, gdy chciałem mu towarzyszyć.
Staliśmy w barze, niby gromadka upiorów.
“Mówiłem prawdę - odezwał się Kaluna. - Sami to chyba widzicie”.
Wszystkie spojrzenia zwróciły się w jego stronę. Skinąłem głową. Harry Burnley podniósł
szklankę i opuścił, nie tknąwszy jej wargami, Połowę zawartości wylał na ladę. Usta drżały mu jak
małemu dziecku, które zaczyna płakać. Ned Austin czynił wiele hałasu przerzucając lód w
lodówce. Nie szukał niczego. Sądzę, że nie wiedział, co w tej chwili robi. Wszyscy milczeli. Usta
Harry'ego Burnleya drżały coraz mocniej. Nagle Harry zrobił okropną, zawziętą minę i pięścią
grzmotnął Kalunę w twarz - raz, drugi, trzeci. Nie próbowaliśmy oderwać napastnika od ofiary, nie
przejnowaliśmy się wcale. Burnley mógł go nawet zabić w naszych oczach. Lanie było okropne,
nas jednak to nie obchodziło. Nie przypominam sobie, kiedy właściwie Harry dał za wygraną i
pozwolił Ralunie odpełznąć w jakiś kąt. Podobnie jak inni, byłem zbyt oszołomiony.
Doktor Strowbridge wszystko mi później opowiedział. Pracował w nocy nad raportem,
kiedy Lyte zgłosił się do ambulatorium. Lyte zdążył odzyskać swój zwykły, optymizm. Przyszedł
na nieco chwiejących się nogach, - trochę jeszcze zły na Kalunę, lecz najzupełniej pewny swego.
“Cóż mogłem zrobić? - mówił mi doktor. - Wiedziałem, że ma trąd. Od miesięcy to obserwowałem.
Nie śmiałem wyrzec słowa. Nie śmiałem powiedzieć: <<tak>>. Wcale mi nie wstyd, że
wybuchnąłem płaczem. Lyte błagał o badanie bakteriologiczne. Raz po raz powtarzał: “Wytnij
kawałek skóry, doktorze. Zrób analizę. Wytnij kawałek skóry!”
Płacz doktora Strowbridge'a musiał jednak przekonać Gregory'ego. Następnego ranka
parowiec “Claudine” odpływał do Honolulu. Przychwyciliśmy Lyte'a, kiedy wchodził na pokład.
Widzi pan, wybierał się do Honolulu, by się stawić do dyspozycji Urzędu Zdrowia. Nie mogliśmy
sobie z nim poradzić. Zbyt wiele ludzi wysłał na Molokai, by samemu zwlekać. Doradzaliśmy
Japonię, ale on nie chciał nawet słuchać. “Muszę przyjąć właściwe lekarstwo, moi drodzy” -
powtarzał raz po raz i nie mówił nic więcej. Opętała go ta jedna myśl.
Z punktu zbornego w Honolulu zlikwidował swoje sprawy i odpłynął na Molokai. Źle mu
się tam wiodło. Lekarz osiadły w kolonii trędowatych pisał do nas, że Lyte wygląda jak własny
cień. Rozumie pan, tęsknił do żony i dzieci, martwił się o nie. Wiedział oczywiście, że są pod naszą
opieką, ale i tak cierpiał. Kiedy upłynęło mniej więcej sześć miesięcy, wybrałem się na Molokai.
Siedziałem po jednej stronie grubej, lustrzanej szyby - Lyte po drugiej. Patrzyliśmy na siebie przez
szkło, a rozmawialiśmy przy pomocy czegoś w rodzaju tuby. Cóż, sprawa była beznadziejna. Lyte
postanowił zostać. Przekonywałem go uparcie. Trwało to cztery śmiertelnie długie godziny.
Wreszcie wyczerpałem się do cna, no i parowiec zaczął na mnie gwizdać.
Ale przyjaciele Lyte'a nie mogli znieść takiej sytuacji. W trzy miesiące po mojej wizycie na
Molokai zakontraktowaliśmy szkuner “Halcyon”. Trudnił się przemytem opium, a żeglował jak
wszyscy diabli! Jego szyprem był Amerykanin pochodzenia skandynawskiego. Przezwaliśmy go
Wikingiem. Za pieniądze zrobiłby wszystko, a postaraliśmy się, aby podróż do Chin mu się
opłaciła. Wiking wypłynął z San Francisco, a w kilka dni później wyruszyliśmy na morze jachtem
Landhouse'a. Była to ledwie pięciotonowa łajba, ale pognaliśmy ją pod wiatr całe pięćdziesiąt mil, i
to w czasie północno-wschodniego pasatu. Choroba morska? Jak żyję, na to nie cierpiałem. Z dala
od lądu spotkaliśmy “Halcyona”. Burnley i ja przesiedliśmy się na szkuner.
Pożeglowaliśmy w stronę Molokai i dotarliśmy tam koło jedenastej w nocy. Szkuner
manewrował na redzie, a my w czasie przypływu przybiliśmy szalupą do wybrzeża, niedaleko
Kalawao, wioski, gdzie - wie pan - umarł ksiądz Damien. Nasz Wiking był całkiem do rzeczy. Z
dwoma rewolwerami za pasem śmiało szedł naprzód. We trójkę przebrnęliśmy w poprzek półwysep
Kalaupapa, ze dwie mile drogi. Proszę sobie wyobrazić głuchą, ciemną noc i poszukiwanie
człowieka w osiedlu, gdzie mieszka ponad tysiąc trędowatych. Widzi pan, gdyby podniesiono
alarm, byłby z nami koniec. Teren był nam zupełnie obcy i ciemno choć oko wykol. Psy
trędowatych obskakiwały nas, szczekały. Wreszcie zgubiliśmy drogę.
Wiking uratował sytuację. Poprowadził nas do pierwszego, stojącego na uboczu domku.
Zamknęliśmy drzwi od środka i zapalili światło. Trędowatych było sześciu. Obudzili się, a ja
przemówiłem do nich w tubylczym narzeczu. Pytałem o kokuę. Kokua znaczy dosłownie
“pomocnik”. W danym przypadku to krajowiec, który jest zdrów, lecz mieszka w leprozorium*
[Leprozorium - miejsce, gdzie izoluje się trędowatych], a Urząd Zdrowia płaci mu za doglądanie
trędowatych, opatrywanie ich ran i rozmaite funkcje w tym rodzaju. Pozostaliśmy w domku
pilnując jego lokatorów; jednego z nich Wiking zabrał na poszukiwanie kokui, którego znalazł
wkrótce i przypędził pod groźbą rewolweru. Kokua zachował się przyzwoicie. Mnie i Burnleya
poprowadził do siedziby Lyte'a. Wiking tymczasem został na straży w domku sześciu trędowatych.
Nasz przyjaciel mieszkał sam.
“Spodziewałem się, że przyjedziecie, moi drodzy - powiedział na powitanie. - Nie dotykaj
mnie, John. Cóż tam słychać u Neda, Charleya i całej naszej paczki? Mniejsza zresztą o to.
Zdążycie powiedzieć wszystko później. Jestem gotów do podróży. Ha! Wytrzymałem tutaj
dziewięć miesięcy. Gdzie macie łódź?”
Wróciliśmy do tamtego domku, żeby zabrać Wikinga. Ale rozpoczął się już alarm. W
oknach migotały światła, drzwi trzaskały. Umówiliśmy się z góry, że strzelać będziemy tylko w
ostatecznej potrzebie, toteż kiedy nas zatrzymywano, radziliśmy sobie pięściami i kolbami
rewolwerów. Jakiś drab chwycił mnie, oplótł rękami.
Nie mogłem się wyzwolić, chociaż dwukrotnie grzmotnąłem go w twarz pięścią.
Szamotaliśmy się przez chwilę, potem runęliśmy walcząc na ziemi. Bliski byłem ostatecznej klęski,
kiedy nadbiegł ktoś drugi z latarnią. Ujrzałem wtedy twarz mego przeciwnika! Ach, jak opisać tę
ohydę? Nie była to właściwie twarz, lecz zgniłe lub gnijące szczątki - żywa padlina bez nosa, bez
ust, z jednym uchem opuchłym, poszarpanym, zwisającym aż do ramienia. Uległem panice. Jednym
chwytem potwór przygarnął mnie do siebie i okropne ucho musnęło mój policzek. Wówczas
postradałem chyba zmysły. Było to zbyt przerażające. Rewolwerem zacząłem tłuc napastnika. Nie
mam pojęcia, jakim sposobem w chwili, kiedy odskakiwałem już od niego, uczepił się mnie
zębami. Cały bok dłoni miałem w tych wstrętnych, bezwargich ustach. Kolbą rewolweru
gruchnąłem go potężnie pomiędzy oczy. Chwyt zębów zelżał.
Cudworth wyciągnął do mnie rękę, a że księżyc świecił jasno, zobaczyłem blizny podobne
do tych, jakie zostają po ukąszeniu przez psa.
- Nie bał się pan? - zapytałem.
- Bałem się. Czekałem siedem lat. Widzi pan, aż tak długo trwa okres inkubacyjny.
Czekałem tutaj, w Konie, ale trąd nie przyszedł. Cóż, w ciągu tych siedmiu lat nie było dnia, nie
było nocy wolnej od strachu...
Głos mu się załamał. Cudworth spojrzał w dół, na skąpane w księżycowym blasku morze, a
później przeniósł wzrok ku strzelającym w niebo śnieżnym szczytom.
- Nie mogłem znieść myśli, że może stracę to wszystko, że nigdy nie zobaczę Kony. Siedem
lat! Nie zaraziłem się jakoś... Ale dlatego właśnie zostałem starym kawalerem. Byłem zaręczony.
Nie odważyłem się jednak na małżeństwo, gdyż dręczyła mnie niepewność. Narzeczona nie mogła
tego pojąć. Wyjechała do Stanów, wyszła za mąż. Nigdy jej później nie widziałem.
Kiedy pozbyłem się nareszcie trędowatego policjanta, usłyszałem tętent i łomot kopyt, jak
gdyby szarżowała kawaleria. To był nasz Wiking. Wystraszył się zgiełku i nie marnując czasu kazał
tym, poczciwym trędowatym, których pilnował, osiodłać dla nas cztery konie. Byliśmy gotowi do
drogi. Lyte położył aż trzech kokuów, a wspólnymi siłami wyrwaliśmy Burnleya dwójce
napastników. Cała osada była tymczasem w ruchu, a kiedy umykaliśmy cwałem, ktoś (zapewne
Jack McVeigh, administrator Molokai) otworzył ogień z winchestera.
To była jazda! Konie, siodła i uździenice trędowatych, ciemno choć oko wykol, gwiżdżące
nad głową pociski i droga wcale nie najlepsza. Na domiar złego wierzchowiec Wikinga był mułem,
a sam Viking nie miał pojęcia o hipice! Ale dotarliśmy jakoś do szalupy kiedyśmy odbijali od
brzegu, słychać było tętent koni cwałujących dół stokiem wzgórz na półwyspie Kalaupapa.
Jedzie pan do Szanghaju. Niech pan odszuka Lyte'a Gregory'ego. pracuje tam w niemieckiej
firmie. Niech pan zaprosi go na obiad, nie żałuje wina, da mu wszystko najlepsze. Tylko proszę mu
nie pozwolić za nic płacić. Ja czekam na rachunek. Lyte potrzebuje pieniędzy dla żony i dzieci,
które mieszkają teraz w Honolulu. Wiem o wszystkim. Wysyła rodzinie lwią część zarobków, a
sam żyje niczym pustelnik. Niech mu pan opowie o Konie. Tutaj przecie zostawił serce. Niech mu
pan opowie o Konie tyle, ile pan powiedzieć potrafi.
Przełożył Tadeusz Jan Dehnel
Chińczak
Koral rośnie i palma, a człowiek - umiera.
Przysłowie z Tahiti
Ah-Czo nie rozumiał po francusku. Siedział, zmęczony i znudzony, w zatłoczonej sali
sądowej i słuchał długich, hałaśliwych przemówień, wygłaszanych po francusku kolejno to przez
tego, to przez innego z urzędników. Dła Ah-Czo była to tylko pusta paplanina; Chińczyk dziwił się
głupocie Francuzów, którym potrzeba było tyle czasu na wykrycie mordercy Czung-Ga - aby go w
końcu nie znaleźć. Każdy z pięciuset robotników z plantacji wiedział, że zabójstwo popełnił Ah-
San, a oto Ah-San nie był nawet aresztowany. Prawda, wszyscy oni umówili się potajemnie, że nie
będą świadczyć przeciwko sobie, ale przecież to takie proste, Francuzi sami powinni odkryć, że to
Ah-San zabił. Jacy głupi ci Francuzi...
Ah-Czo nie zrobił nic złego, nie miał więc żadnych powodów do obawy. Nie brał udziału w
morderstwie. Wprawdzie był jego świadkiem, a Schemmer, nadzorca plantacji, wpadłszy do
baraków zaraz po wypadku przyłapał go tam wraz z czterema czy pięciu innymi; ale cóż stąd?
Czung-Ga dostał tylko dwa pchnięcia -łatwo więc pojąć, że pięciu czy sześciu ludzi nie mogło
zadać dwóch ran sztyletem.
W każdym razie, gdyby nawet liczyć po jednym ciosie na człowieka, sprawców mordu
byłoby najwyżej dwóch.
Tak rozumował Ah-Czo - podczas gdy wraz ze swymi czterema towarzyszami wyłgiwał się,
wypierał i wykręcał w zeznaniach. Usłyszeli hałas i, tak jak Schemmer, przybiegli na miejsce.
Tylko że przybyli tam przed Schemmerem - ot i wszystko. Co prawda Schemmer stwierdził, że na
odgłos kłótni zatrzymał się przechodząc w pobliżu i stał najmniej z pięć minut na dworze; że gdy
wszedł do baraku - zastał już w nim podsądnych, którzy nie mogli wejść tam przed chwilą,
ponieważ on, Schemmer, stał przed jedynym wejściem do baraku. Ale czegóż to dowodzi? Ah-Czo
i czterej jego towarzysze zeznali, że Schemmer się myli. Ostatecznie puszczą ich, byli tego pewni.
Niepodobna ściąć pięciu ludzi za dwa pchnięcia nożem. zresztą żaden z cudzoziemskich diabłów
nie widział zbrodni. Ale ci Francuzi są głupi! W Chinach - Ah-Czo dobrze wiedział - sędzia
kazałby wszystkich wziąć na tortury i dowiedziałby się prawdy. To przecież taki prosty sposób.
Lecz ci Francuzi nie stosują tortur - co za głupcy! W ten sposób nigdy nie dojdą, kto zabił Czung-
Ga.
Lecz Ah-Czo nie wiedział wszystkiego. Angielska firma, właścicielka plantacji,
przetransportowała na Tahiti tych pięciuset kulisów, ponosząc wielkie wydatki. Akcjonariusze
wołali o dywidendy, a firma nie wypłaciła jeszcze nic, przeto nie życzyła sobie, by jej kosztowni
robotnicy nabrali zwyczaju wzajemnego zabijania się. A poza tym byli Francuzi, którzy kwapią się
do narzucania Chińczykom dobrodziejstw i doskonałości prawa francuskiego. Nic
skuteczniejszego, niż co jakiś czas dobra nauczka, a zresztą do czego ma służyć Nowa Kaledonia*
[Nowa Kaledonia - wyspa w Melanezji, obecnie terytorium zamorskie Francji. Do końca XIX w.
miejsce zesłań dla skazańców sądowych.], jeśli nie do wysyłania ludzi, by przeżywali na niej dni
swoje w nędzy i utrapieniu, płacąc w ten sposób za to tylko, że są słabi i łagodni?
Tego wszystkiego Ah-Czo nie rozumiał. Siedział w sali rozpraw i oczekiwał, że sąd da się
wywieść w pole i wyda wyrok, który pozwoli jemu i jego towarzyszom wrócić na plantację i
pracować do wygaśnięcia kontraktów.
Wyrok będzie ogłoszony niebawem. Formalności dobiegają końca, miarkował Ah-Czo. Nie
było już zeznań, paplanina ustała. Diabły francuskie też były znużone i najwidoczniej czekały na
wyrok. Oczekujący wraz ze wszystkimi Ah-Czo wrócił pamięcią w przeszłość - do owej chwili,
gdy podpisawszy umowę wsiadł na statek odjeżdżający do Tahiti. Ciężko było żyć w jego rodzinnej
nadmorskiej wiosce; gdy zaś podpisał kontrakt na pięcioletnią pracę na Morzach Południowych po
pięćdziesiąt centów meksykańskich dziennie - uważał się za szczęśliwca.
Byli w jego wsi mężczyźni harujący cały rok za dziesięć dolarów meksykańskich, były
kobiety, co wiązały sieci - przez cały okrągły rok - za pięć dolarów, i służące, co w domach
sklepikarza zarabiały po cztery dolary rocznie. A oto on, Ah-Czo, ma otrzymywać pięćdziesiąt
centów dziennie, za dzień, za jeden dzień tylko pobierać będzie tę królewską pensję! Cóż z tego, że
robota ciężka! Po upływie tych pięciu lat powróci do domu - jak było w umowie - i nie będzie już
nigdy potrzebował pracować.
Będzie do końca życia człowiekiem bogatym, będzie miał własny dom, żonę i dzieci,
wzrastające w szacunku do niego. Tak... a za domem będzie miał ogródek - miejsce wypoczynku i
rozmyślań - z malutkim basenem ze złotymi rybkami, z zawieszonymi na drzewach dzwoneczkami,
które wiatr porusza; a dokoła ogródka wysoki mur, by nic nie przeszkadzało rozmyślaniom i
wypoczynkowi.
No i odrobił już trzy lata z owych pięciu. Dzięki tym zarobkom w swej ojczyźnie byłby już
człekiem zamożnym; dwa tylko lata dzieliły plantację bawełny w Tahiti od miejsca wypoczynku i
rozmyślań. Ale w tej chwili, niestety, Ah-Czo traci pieniądze na skutek tego nieszczęśliwego
przypadku, który zrządził, że był świadkiem sceny zabójstwa Czung-Ga. Próżnował przez trzy
tygodnie w więzieniu, a każdy dzień tych trzech tygodni przynosił mu stratę pięćdziesięciu centów.
Ale teraz wydadzą wyrok i Ah-Czo wróci nareszcie do pracy.
Ah-Czo miał dwadzieścia dwa lata. Był wesoły, dobroduszny i skory do uśmiechu. Szczupły
jak wszyscy Azjaci, twarz miał okrągłą, okrągłą jak księżyc i jaśniejącą łagodnym zadowoleniem,
słodyczą i uprzejmością, co było rzadkie wśród jego współziomków. Wygląd jego nie kłamał. Ah-
Czo nigdy nie zakłócał spokoju, nigdy nie brał udziału w awanturach. W karty nie grał: zbyt
łagodne miał usposobienie.
Ah-Czo zadowalał się rzeczami drobnymi, rozrywki jego były proste. Cisza i spokój w
chwilach ochłody po znojnym skwarze na polu bawełny sprawiały mu niezmierną rozkosz. Mógł
przesiadywać godzinami, wpatrując się w samotny kwiat i filozofując na temat tajemnic i zagadek
bytu. Błękitna czapla na skrawku piaszczystego wybrzeża, srebrzysty błysk latającej ryby lub
perłoworóżany zachód słońca nad laguną mogły wprawić go w ekstazę, tak że zapominał o szeregu
nużących dni i o ciężkim bacie Schemmera.
Schemmer, Karl Schemmer - było to brutalne bydlę. Ale pensję swoją wypracowywał
sumiennie. Wyciągał ostatek sił ze swych pięciuset niewolników; byli to bowiem niewolnicy - aż
do wygaśnięcia kontraktów.
Schemmer ciężko pracował, by wyciskać siłę z tych pięciuset spotniałych ciał i zamieniać ją
na bele włochatej bawełny gotowej do eksportu. Jego pierwotna, żelazna, władcza brutalność
potrafiła dokonać takich przemian.
Do pomocy miał gruby rzemienny bat, trzy cale szerokości i jard długi, z którym zawsze
jeździł i który przy sposobności spadał na nagie plecy pochylonego kulisa z hukiem
rewolwerowego wystrzału. Częste były te trzaskania, gdy Schemmer uganiał po bruzdach polnych.
Pewnego razu w początkach pierwszego roku robót na plantacji Schemmer zwykłym
uderzeniem pięści zabił jednego z kulisów. Oczywiście nie rozgniótł mu głowy jak skorupki jajka,
ale cios wystarczył, by zniszczyć to, co było wewnątrz i po tygodniowej chorobie ów człowiek
umarł. Chińczycy nie poskarżyli się francuskim diabłom panującym na Tahiti. Woleli się w to nie
wdawać.
Schemmer - to był ich problem. Musieli unikać jego gniewu - jak unikali skorpionów,
czyhających w trawie lub wpełzających do sypialnych baraków w dżdżyste noce. “Chińczaki” - tak
bowiem przezywali ich gnuśni, brunatnoskórzy wyspiarze - baczyli, by nie wywołać gniewu
Schemmera, co równało się oddawaniu mu pełnej wiary znojnej pracy. Owo uderzenie
Schemmerowej pięści kosztowało firmę tysiąc dolarów, a Schemmera nie spotkała za to żadna
nieprzyjemność.
Pozbawieni instynktu kolonizacyjnego Francuzi - nieudolnie, jakby po dziecinnemu
bawiący się w eksploatowanie bogactw wyspy - radzi byli powodzeniu angielskiej firmy. Co ich
obchodził Schemmer i jego pięść? I ten Chińczyk, co umarł? Cóż - to był tylko Chińczyk. A zresztą
umarł od porażenia słonecznego - jak opiewał raport lekarski. Wprawdzie na Tahiti, odkąd sięgają
dzieje, nikt nigdy nie umarł od porażenia słonecznego, ale właśnie ta okoliczność uczyniła śmierć
tego chińskiego robotnika niejako jedyną w swoim rodzaju. Tyle napisał lekarz w swym
sprawozdaniu. Doktor był rzetelny. Dywidendy muszą być wypłacane, gdyż w przeciwnym razie
lista bankructw na Tahiti powiększyłaby się o nowy krach.
Niepodobna zrozumieć tych białych czartów! Ah-Czo, oczekując ogłoszenia wyroku,
rozmyślał nad ich tajemniczością. Nie sposób przeniknąć, co kryje się w ich mózgach. Ah-Czo znał
niewielu spośród nich. Wszyscy byli jednakowi: oficerowie i marynarze na statku, francuscy
urzędnicy i biali ludzie na plantacji wraz z Schemmerem.
Umysły ich pracują w sposób zagadkowy, niepojęty. Wpadają w gniew bez widocznego
powodu, a gniew ich - zawsze niebezpieczny. Wówczas są jak dzikie bestie. Przyczepiają się do
głupstw, a czasem potrafią prześcignąć w pracy nawet Chińczyka. Nie zachowują umiaru jak
Chińczaki, to obżartuchy; jedzą ponad miarę, a piją jeszcze więcej. Chińczak nigdy nie wie, kiedy
im się co spodoba, a kiedy wywoła burzę gniewu. To, co im raz dogodziło, za chwilę może
sprowadzić wybuch złości. Za oczami białych diabłów jest jakaś zasłona ukrywająca ich zamysły
przed wzrokiem Chińczaka. A poza tym ta straszliwa zręczność białych diabłów, ta ich obrotność,
zdolność tworzenia, osiągania pożądanych wyników, podporządkowywania swej woli wszystkiego,
co pełza i czołga się, a nawet ujarzmiania potęgi żywiołów!
Tak, biali ludzie dziwni są i niepojęci. To diabły. Spójrzcie tylko na Schemmera.
Ah-Czo dziwił się, czemu tak długo nie ogłaszano wyroku. Żaden z oskarżonych nie
podniósł był ręki na Czung-Ga.
Zabił go Ah-San, Ah-San przechylił głowę Czung-Ga w tył jednym chwytem za warkocz, a
drugą ręką dwukrotnie dźgnął go nożem.
Siedząc w sali sądowej z przymkniętymi oczami, Ah-Czo przeżywał po raz wtóry scenę
morderstwa: sprzeczkę, wyzwiska padające to z jednej, to z drugiej strony, plugawe obelgi rzucane
na czcigodnych przodków, przekleństwa ciskane na nie spłodzone jeszcze pokolenia, skok Ah-
Sana, gdy chwytał za warkocz Czung-Ga, dwukrotne pchnięcie nożem, nagłe otwarcie drzwi,
wtargnięcie Schemmera, ucieczkę Ah-Sana, świst pejcza nadzorcy, gdy pozostałych zaganiał w kąt,
i wystrzał z rewolweru, który Schemmerowi sprowadził pomoc.
Ah-Czo wzdrygnął się przeżywając to wszystko na nowo. Smagnięcie bata zdarło mu trochę
skóry i posiniaczyło policzek. Schemmer wskazał te siniaki, stwierdzając tożsamość
przesłuchiwanego świadka. Dopiero teraz, po trzech tygodniach, Znaki zniknęły. To ci uderzenie!
Pół cala wyżej - i byłoby po oku. Lecz już po chwili Ah-Czo zapomniał o całym tym zdarzeniu -
przesłoniła je wizja owego ogródka rozmyślań i wypoczynku, który go czeka w przyszłości, po
powrocie do kraju.
Gdy sędzia ogłaszał wyrok, Ah-Czo miał wyraz twarzy obojętny; czterej jego towarzysze
tak samo. I tacy pozostali wszyscy, niewzruszeni nawet wtedy, gdy tłumacz oznajmił im, że sąd
wszystkich pięciu uznał winnymi zabójstwa Czung-Ga i że Ah-Czou ma być ścięty, Ah-Czo
skazany na dwadzieścia lat więzienia w Nowej Kaledonii, Wong-Li - na dwanaście lat, Ah-Tong,
zaś - na dziesięć.
Nie warto się było tym przejmować. Nawet Ah-Czou pozostał bez wyrazu, jak mumia,
chociaż to jemu miano ściąć głowę. Sędzia dodał jeszcze kilka słów, a tłumacz je przełożył: oto
fakt, że Ah-Czou ma twarz najsilniej pokaleczoną rzemieniem Schemmera, tak dokładnie
umożliwia jego zidentyfikowanie, że ponieważ jeden człowiek musi umrzeć, niechże nim będzie
właśnie Ah-Czou. Podobnie okoliczność, że Ah-Czo ma również twarz mocno posiniaczoną - co
dowodzi niezbicie jego obecności i współudziału w zbrodni - zdecydowała o owych dwudziestu
latach więzienia. I tak dalej - aż do dziesięciu lat dla Ah-Tonga, stopniowanie każdego wyroku
miało odpowiednie uzasadnienie. Niechaj Chińczaki zapamiętają tę nauczkę - orzekł sąd na
zakończenie - niech wiedzą, że na Tahiti prawo będzie przestrzegane, choćby się świat walił!
Pięciu Chińczyków odprowadzono z powrotem do więzienia. Nie byli oburzeni ani przybici.
Nieprzewidziane wyroki nie dziwiły ich - do takich rzeczy przywykli obcując z białymi diabłami.
Chińczak mógł oczekiwać od nich każdej niespodzianki. Ciężka kara za zbrodnię, której nie
popełnili, nie była bynajmniej dziwniejsza od mnóstwa innych postępków białych diabłów. Podczas
następnych tygodni Ah-Czo często przypatrywał się Ah-Czou z łagodnym zaciekawieniem. Jego to
głowa miała być ścięta na gilotynie, wzniesionej w tym celu na plantacji. Dla niego nie będzie
upływających lat ani ogrodów spokoju. Ah-Czo filozofował i dumał o życiu i śmierci. Co do siebie
- nie doznawał niepokoju. Dwadzieścia lat - to raptem dwadzieścia lat. O tyle tylko oddala się jego
ogródek - to wszystko.
Ah-Czo był młody i miał we krwi cierpliwość Azjatów. Może poczekać dwadzieścia lat -
przez ten czas ogień w jego żyłach przygaśnie, co go jeszcze snadniej przysposobi do zażywania
owego rozkosznego spokoju w swym ogrodzie. Pomyślał o nadaniu mu nazwy, na przykład:
“Ogród Porannej Ciszy”. Myśl ta uszczęśliwiła go na cały dzień i natchnęła do ułożenia maksymy
moralnej o cnocie cierpliwości, która to sentencja okazała się wielce pocieszająca - w szczególności
dla Wong-Li i Ah-Tonga. Ah-Czou natomiast nie dbał o nią. Jego głowa miała być odcięta od
tułowia w tak bliskim czasie, że niepotrzebna mu była cierpliwość, by czekać na to wydarzenie.
Jadł, spał, palił, nie żałując sobie; nie dręczył go też powolny bieg czasu.
Cruchot był żandarmem. Przesłużył dwadzieścia lat w koloniach - od Nigerii i Senegalu po
Morza Południowe - ale te dwadzieścia lat bynajmniej nie wpłynęły na rozszerzenie jego ciasnego
umysłu. Pozostał tak nierozgarnięty i powolnie myślący, jaki był za czasów swego chłopskiego
bytowania w południowej Francji. Znał rygor dyscypliny i strach przed władzą: począwszy od Pana
Boga aż do sierżanta żandarmerii; jedyną dla niego różnicą była miara ślepego posłuszeństwa, jakie
okazywał.
W gruncie rzeczy w jego pojęciu sierżant więcej znaczył niż Bóg - z wyjątkiem niedziel,
kiedy Najwyższy przemawiał przez usta swych sług. Zazwyczaj Bóg był bardziej oddalony, gdy
sierżant - tuż pod ręką.
Ten to Cruchot otrzymał od prezesa sądu rozkaz dla dozorcy więzienia - rozkaz
natychmiastowego wydania osoby Ah-Czou w jego ręce. Otóż zdarzyło się, że pan prezes
poprzedniego wieczora podejmował u siebie obiadem kapitana i kilku francuskich oficerów
marynarki wojennej. Ręka prezesa drżała, gdy pisał rozkaz, a oczy tak go bolały, że poniechał
odczytania tego, co napisał. Toć chodziło tylko o życie Chińczaka. I nie zauważył pan prezes, że
opuścił końcową literę w nazwisku Ah-Czou. Gdy tedy Cruchot przedstawił papier dozorcy
więzienia - ów wydał mu Ah-Czo.
Cruchot usadowił więźnia obok siebie na wózku zaprzężonym w parę mułów i odjechał.
Ah-Czo radował się, że jest na dworze, w blasku słońca. Siedział obok żandarma - i
promieniał. Rozpromienił się jeszcze bardziej, widząc, że muły dążą na południe, w kierunku
Atimaono. To z pewnością Schemmer po niego posłał. Potrzebuje go do pracy. Doskonale, będzie
pracował pilnie. Schemmer nigdy nie będzie miał powodu do niezadowolenia.
Dzień był upalny. Pasaty ustały. Muły pociły się. Pocili się także żandarm i Ah-Czo, ale Ah-
Czo najlepiej znosił ten skwar. Wszak trzy lata mozolnie pracował pod tym słońcem, na plantacji.
Promieniał wciąż i radował się; był w tak dobrym humorze, że nawet mało bystry Cruchot
zdumiał się.
- Jakiś ty zabawny! - rzekł wreszcie.
Ah-Czo kiwnął głową potakująco i uśmiechnął się radośnie.W przeciwieństwie do sędziego
- Cruchot przemawiał do niego w narzeczu kanaka, które Ah-Czo rozumiał podobnie jak wszyscy
Chińczycy, a także i obce diabły.
- I czemu się tak śmiejesz? - gderał Crurhot. - W taki dzień człowiek powinien zalewać się
łzami.
- Cieszę się, że wyszedłem z więzienia.
- Tylko z tego? - Żandarm wzruszył ramionami.
- Alboż to nie dosyć? - brzmiała odpowiedź.
- A więc nie cieszysz się z tego, że ci utną głowę?
Ah-Czo spojrzał na niego z nagłym zmieszaniem i rzekł:
- Jakże to? Toć wracam do Atimaono, żeby pracować na plantacji u Schemmera! Czyż nie
tam mnie wieziesz?
Cruchot w zadumie pogładził wąsiska.
- Hm, tak... - mruknął na koniec, smagając batem jednego z mułów. - To ty nie wiesz?
- O czym? - Ah-Czo zaczynał odczuwać niewyraźny lęk. - Czy Schemmer nie chce, bym u
niego pracował?
- Nie po dzisiejszym dniu! - Cruchot roześmiał się serdecznie. - Dobry kawał! Widzisz,
jutro niezbyt będziesz zdatny do roboty. Człowiek z uciętą głową pracować chyba nie może, jak
myślisz, hę? - Dał Chińczakowi szturchańca pod żebro i zachichotał.
Ah-Czo milczał; muły tymczasem przekłusowały milę w upale. Wreszcie zapytał:
- Czy Schemmer zetnie mi głowę?
Cruchot wyszczerzył zęby, przytakując.
- To pomyłka - rzekł Ah-Czo poważnie. - Ja nie jestem tym Chińczykiem, którego mają
ściąć. Ja jestem Ah-Czo. Wielmożny sędzia orzekł, że mam przebyć dwadzieścia lat w Nowej
Kaledonii.
Żandarm uśmiechnął się. To dobry żart - ten Chińczak chce oszukać gilotynę. Muły minęły
kokosowy lasek i przemierzyły pół mili wzdłuż połyskliwego jeziora, zanim Ah-Czo przemówił na
nowo:
- Mówię wam, że ja jestem Ah-Czo. Wielmożny sędzia nie powiedział, że moja głowa ma
być ścięta.
- Nie bój się! - rzekł Cruchot ze wspaniałomyślnym zamiarem ulżenia więźniowi. - To nie
tak trudno umrzeć w ten sposób. - Tu prztyknął palcami. - To idzie szybko. O tak. Nie to, co
powieszenie na stryczku, kiedy człek wierzga nogami i wykrzywia się przez pięć minut. To tak,
jakby zarżnąć kurczaka tasakiem. Ucinasz mu łeb - i po wszystkim. Z człowiekiem zupełnie to
samo. Ciach! - i już koniec. To nie boli. Nie zdążysz nawet pomyśleć, że boli. Nie myślisz w ogóle.
Głowa twoja odpada, więc nie możesz myśleć. To bardzo dobre. Chciałbym tak umrzeć - szybko,
ach, jak szybko! Ty masz szczęście, że umrzesz taką śmiercią. Bo, na przykład, mógłbyś dostać
trądu, ciało odpadałoby ci kawałkami, co jakiś czas, palec po palcu, to u ręki, to znów u nogi.
Znałem człowieka, który poparzył się cały ukropem: no, ten konał przez dwa dni. O kilometr drogi
słyszało się jego jęki. Ale ty? Jak gładko! Cyk! Nóż spada ci na kark. Skończone. Nóż gotów nawet
trochę połaskotać. Kto wie? Nigdy taki, co umarł w ten sposób, nie wrócił, by o tym opowiedzieć.
Ostatnie zdanie Cruchot uznał za świetny dowcip i używał na to konto, trzęsąc się ze
śmiechu przez pół minuty. Wesołość ta była poniekąd udana, ale żandarm uważał za swój
szlachetny obowiązek rozweselić Chińczyka.
- Ale powtarzam wam: ja jestem Ah-Czo - upierał się tamten. - Nie chcę, żeby mi ucięli
głowę.
Cruchot spochmurniał. Ten Chińczak stanowczo za dużo sobie pozwala.
- Ja nie jestem Ah-Czou - zaczął znowu Ah-Czo.
- Dość tego - przerwał mu żandarm. Wydął policzki, przybierając wyraz surowy.
- Ale mówię, że nie jestem... - próbował bronić się Ah-Czo.
- Stul pysk! - wrzasnął Cruchot.
Po czym jechali dalej, już w milczeniu. Dwadzieścia mil dzieli Papeete od Atimaono;
ujechali już przeszło połowę drogi, gdy Chińczyk odważył się zabrać głos na nowo.
- Widziałem was w sali sądowej, kiedy wielmożny sędzia was badał. Czy pamiętacie, że ten
Ah - Czou, któremu mają ściąć głowę, że on, Ah-Czou, był wysokim mężczyzną? Spójrzcie teraz
na mnie.
Ah-Czo powstał raptownie: Cruchot zobaczył, że kulis jest małego wzrostu. I w tej chwili w
umyśle żandarma błysnęło wspomnienie postaci Ah-Czou: Ah-Czou był wysoki.
Dla żandarma wszystkie chińskie twarze były jednakowe. Ale poniędzy wzrostem niskim a
wysokim dostrzegał różnicę i widział teraz, że ma przy sobie na wózku nie tego, którego miał
wieźć. i Szarpnął gwałtownie za lejce - tak że dyszel podniósł się, podnosząc chomąta na mułach.
- Widzicie, że to była pomyłka - rzekł Ah-Czo uśmiechając się uprzejmie. .. : Ale Cruchot
zamyślił się. Żałował już, że wstrzymał muły. Nie Wiedział o pomyłce sędziego i nie potrafił się jej
domyślić, ale wiedział jedno: że polecono mu przywieźć tego kulisa do Atimaono i że jego
obowiązkiem jest dostawić go tam. Cóż, jeśli to nie ten, o którego chodzi, i jeśli zetną mu głowę?
Ostatecznie to tylko Chińczak - a cóż to jest Chińczak w gruncie rzeczy? Poza tym może to
wcale nie omyłka. On, Cruchot, nie może wiedzieć, co myślą zwierzchnicy. Sami muszą najlepiej
znać swoje sprawy. Kimże on jest, by miał myśleć za innych? Raz jeden, dawno temu, spróbował to
zrobić, ale sierżant powiedział mu wtedy: “Cruchot, jesteś dureń! Im prędzej się o tym dowiesz,
tym lepiej dla ciebie. Ty nie masz myśleć: masz słuchać, a myślenie pozostaw godniejszym
osobom”. Cruchot wzdrygnął się na to wspomnienie. Otóż jeżeli zawróci do Papeete - odwlecze
egzekucję w Atimaono; a jeśli w dodatku wróci niepotrzebnie, spotka go wymówka od sierżanta
oczekującego przybycia więźnia; a poza tym w Papeete także go wyłają.
Trzasnął z bata i ruszył w dalszą drogę. Spojrzał na zegarek. I tak spóźni się pół godziny;
sierżant na pewno będzie zły. Popędził muły. Im goręcej Ah-Czo nalegał wyjaśniając pomyłkę -
tym bardziej Cruchot stawał się nieugięty. Świadomość, że wiezie kogoś innego, niż należy, psuła
mu humor. To zaś, iż omyłka nie z jego była winy, utwierdzało go w przeświadczeniu, że zło, które
spełnia, jest słuszne!
Aby uniknąć niezadowolenia sierżanta, Cruchot chętnie dostarczyłby nawet pół tuzina
takich omyłkowych skazańców.
Co się tyczy Ah-Czo - z chwilą gdy żandarm trzasnął z bicza, groźnie nakazując milczenie -
nie pozostawało mu nic innego, jak siedzieć cicho. Długa jazda ciągnęła się dalej w zupełnym
milczeniu. Ah-Czo zastanawiał się nad osobliwymi praktykami cudzoziemskich diabłów. Nie
znajdował klucza do tej zagadki. To, co robili z nim, było tak samo niewytłumaczalne, jak
wszystko inne. Tak oto przede wszystkim uznali za winnych pięciu niewinnych ludzi, a następnie
chcą uciąć głowę człowiekowi, którego sami swymi zamroczonymi mózgami zasądzili tylko na
dwadzieścia lat więzienia. A on nic na to poradzić nie może. Musi siedzieć bezczynnie i przyjąć to,
co mu władcy życia i śmierci odmierzą. Zrazu ogarnęła go na chwilę panika i zimny pot wystąpił
mu na czoło; lecz rychło przemógł się. Usiłował poddać się losowi, wspominając i powtarzając
sobie wyjątki z Yin-Czih-Wen (Traktat o Gościńcu Spokoju); lecz zamiast tego widział wciąż swój
wymarzony ogród rozmyślań i wypoczynku. Dręczył go ten natłok myśli, oddał się tedy wszystek
marzeniom: siedział pośród drzew, zasłuchany w brzęk zawieszonych na gałęziach dzwoneczków. I
o dziwo! Oto siedząc tak w marzeniach, mógł snadnie rozpamiętywać i przepowiadać sobie ustępy
z “Traktatu o Gościńcu Spokoju”.
Tak więc czas upływał niepostrzeżenie - aż dojechali do Atimaono i muły zatrzymały się u
samego podnóża szafotu, gdzie stał zniecierpliwiony sierżant. Ah-Czo został szybko wprowadzony
po drabinie na rusztowanie. Z boku zobaczył na dole spędzonych wszystkich kulisów z plantacji.
Schemmer - uważając, że ta egzekucja będzie dobrą lekcją poglądową - zwołał z pola wszystkich
robotników i zmusił ich, by byli na tym widowisku obecni. Skoro Chińczycy ujrzeli Ah-Czo,
poczęli między sobą szeptać. Spostrzegli pomyłkę, ale zatrzymali to przy sobie. Snadź te niepojęte
białe diabły zmieniły zamiar. Zamiast stracić jednego niewinnego człowieka - wybrały drugiego
równie niewinnego. Ah-Czou czy Ah-Czo - jakaż różnica? Nigdy nie mogli zrozumieć tych białych
psów - tak jak tamci ich nie rozumieli. Ach-Czo będzie ścięty, ale oni po upływie jeszcze dwu lat
niewoli powrócą do Chin.
Schemmer sam wybudował gilotynę. Zręczny był z niego majster - nie widział nigdy
gilotyny, ale Francuzi wyłożyli mu jej zasady. Za jego to namową egzekucję wyznaczyli w
Atimaono zamiast w Papeete. Miejsce zbrodni - dowodził Schemmer - jest najodpowiedniejsze do
wymierzania kary i w dodatku pół tysiąca owych Chińczyków z plantacji otrzyma w ten sposób
zbawienną nauczkę. Schemmer dobrowolnie ofiarował się też wystąpić w roli kata i w tym właśnie
charakterze stał teraz na rusztowaniu, wypróbowując sprawność skonstruowanego przyrządu. Pień
drzewa bananowego grubości ludzkiej szyi leżał pod gilotyną. Ah-Czo przyglądał się temu
wszystkiemu w osłupieniu. Niemiec, kręcąc małą korbą, wzniósł ostrze ku górze niewielkiego
wyciągu. Szarpnięcie za koniec mocnego sznura - i nóż spadł błyskawicznie, równiutko odcinając
krąg z pnia banana.
- No, jakże działa? - zapytał sierżant podchodząc ku rusztowaniu.
- Wspaniale - brzmiała radosna odpowiedź Schemmera -pozwól, że ci zademonstruję.
Zakręcił znowu korbą, wznosząc nóż, szarpnął sznur i spuścił klingę z łoskotem na miękkie
drzewo. Lecz tym razem przebyła zaledwie dwie trzecie grubości i zatrzymała się.
Sierżant zaklął.
- Tak to na nic! - rzekł.
Schemmer otarł pot z czoła.
- Trzeba dać większy ciężar.
Podszedłszy na skraj szafotu, rozkazał kowalowi przynieść dwudziestopięciofuntowy kawał
żelaza. Podczas gdy Schemmer zajęty był przytwierdzaniem ciężaru do szerokiego brzegu klingi,
Ah-Czo spojrzał na sierżanta i uzmawszy, że chwila jest odpowiednia, zaczął:
- Wielmożny pan sędzia mówił, że ścięty ma być Ah-Czou.
Sierżant mruknął coś niecierpliwie. Myślał o piętnastomilowej przejażdżce, którą miał
odbyć tego popołudnia ku wysuniętemu pod wiatr krańcowi wyspy, tudzież o Bercie, ładnej
Metysce, córce handlarza pereł Lafiere'a, czekającej na niego u kresu uciążliwej drogi.
- Otóż ja nie jestem Ah-Czou. Ja jestem Ah-Czo. Pan dozorca omylił się. Ah-Czou to
mężczyzna wysoki, a ja - proszę spojrzeć: jestem niski.
Sierżant obejrzał się szybko i stwierdził fakt pomyłki.
- Schemmer - zawołał rozkazująco - choć tu!
Niemiec odburknął coś, ale tkwił dalej schylony nad robotą -aż wreszcie ku jego
zadowoleniu bryła żelaza umocowana została jak należy, Wówczas zapytał:
- Czy Chińczyk gotów?
- Spójrz na niego - odrzekł sierżant. - Czy to ten?
Schemmer zdziwił się. Klnąc siarczyście przez kilka sekund, patrzał z żalem na
własnoręcznie zbudowany przyrząd, którego działania tak był ciekaw.
- Słuchaj - rzekł wreszcie - niepodobna odłożyć tej sprawy. Straciłem już trzy godziny pracy
tych pięciuset Chińczaków. Nie mogę tracić drugich trzech godzin, zanim odszukają właściwego
skazańca. Doprowadźmy to do końca, tak jak jest. Cóż, to tylko Chińczak.
Sierżant wspomniał czekającą go wycieczkę i córkę handlarza pereł; bił się z myślami.
- Jeśli rzecz się wykryje, winę poniesie Cruchot - nalegał Niemiec. - Ale to mało
prawdopodobne. W każdym razie Ah-Czou nie piśnie ani słówka, to pewne.
- To nie wina Cruchota, omyłkę niewątpliwie popełnił dozorca.
- No, to skończmy z tym. Nam nic nie mogą zarzucić. Któż odróżni jednego Chińczaka od
drugiego? Mamy powiedzieć po prostu, żeśmy wykonali wyrok ńa Chińczaku, którego nam
dostawiono. Zresztą ja doprawdy nie mógłbym po raz drugi odrywać od roboty tych wszystkich
kulisów.
Rozmawiali po francusku, lecz Ah-Czo, który ani słowa nie rozumiał, wiedział dobrze, że w
tej chwili rozstrzygano jego losy. Wiedział także, iż decydował tu sierżant - wzrokiem tedy zawisł
na wargach tego władcy.
- W porządku - oznajmił sierżant. - Zaczynaj egzekucję. Przecież to tylko Chińczak.
- Jeszcze tylko jedna próba, żeby się upewnić. - Schemmer podsunął pień banana pod nóż
wzniesiony na wierzchołek rusztowania.
Ah-Czo usiłował przypomnieć sobie jakąś maksymę z “Traktatu o Gościńcu Spokoju”. “Żyj
w zgodzie” - nawinęło mu się, ale jakoś nie widział możliwości jej zastosowania - przecież nie
będzie już żył. Ma umrzeć. Nie, to się nie nadaje, “Wybaczaj złość”. Tak, ale tu nie było złości do
wybaczania. Schemmer i tamci czynili to wszystko bez złości. Dla nich to była robota, która musi
być wykonana - podobnie jak karczowanie dżungli, kopanie kanału lub uprawa bawełny. Schemmer
szarpnął postronek. Ah-Czo zapomniał o “Traktacie o Gościńcu Spokoju”, Nóż opadł z brzękiem,
zgrabnie odrzynając płat drzewa.
- Znakomicie! - zawołał zachwycony sierżant zapalając papierosa. - Wspaniale, przyjacielu!
Schemmer był zadowolony z pochwały.
- Chodź no, Ah-Czou - rzekł w narzeczu Tahiti.
- Ale ja nie jestem Ah-Czou... - zaczął Chińczak.
- Milcz! - usłyszał w odpowiedzi. - Jeśli raz jeszcze gębę otworzysz, to ci łeb rozbiję.
Nadzorca pogroził mu zaciśniętą pięścią. Ah-Czo zamilkł. Na co zdałoby się protestować?
Te zamorskie diabły i tak zrobią, co im się będzie podobało. Dał się przywiązać do pionowej deski
o rozmiarach jego postaci. Schemmer zaciągnął węzły tak mocno, iż rzemienie werżnęły się
boleśnie w ciało Ah-Czo. Ale Ah-Czo nie skarżył się. Ból nie potrwa długo. Uczuł, jak deska
zmieniła położenie z pionowego na poziome - i przymknął powieki. W tej chwili przed oczyma
zamajaczył mu po raz ostatni widok ogrodu rozmyślań i wypoczynku. Wydało mu się, że siedzi w
owym ogródku wśród kępy drzew; świeży wietrzyk powiewa, dzwonki pobrzękują łagodnie, ptaki
też czynią swą wieczorną wrzawę przed spoczynkiem, a spoza wysokiego muru dociera
przytłumiony gwar wiejskiego życia.
Wówczas uprzytomnił sobie, że deska leży nieruchomo, a po ucisku i naprężeniu mięśni
odgadł, że położono go na wznak. Rozwarł powieki. Wprost nad sobą ujrzał zawieszony nóż,
połyskujący w słonecznym blasku. Widział również ciężar dodany z wierzchu, zauważył też, że
jeden z zaciągniętych ręką Schemmera węzłów rozluźnił się. Wtedy usłyszał głos sierżanta
wydającego krótki rozkaz. Ah-Czo śpiesznie zamknął oczy. Nie chciał patrzeć, jak nóż będzie
opadał, ale uczuł go - przez jedną krótką chwilę. Wtedy wspomniał Cruchota i jego słowa. Lecz
Cruchot mylił się: nóż nie łaskotał. Tyle jeszcze pomyślał Ah-Czo - zanim przestał myśleć.
Przełożył Gabriel Karski
Na kobiercu Makaloa
W przeciwieństwie do kobiet większości ras południowych Hawajki starzeją się ładnie i z
wiekiem szlachetnieją. Chociaż niewiasta siedząca pod drzewem hau nie uciekała się do pomocy
szminki czy innych chytrych prób ukrycia tego, co czas spustoszył, sędzia, właściwy do orzekania
w takich sprawach, wszędzie na świecie prócz Hawai nie dałby jej więcej niż lat pięćdziesiąt. Ale
jej dzieci i wnuki wiedziały i wiedział Roscoe Scandwell, który był jej mężem od lat czterdziestu,
że ma sześćdziesiąt cztery lata i w dniu dwudziestym drugim czerwca skończy sześćdziesiąt pięć.
Nie wyglądała jednak na to, choć do czytania wkładała okulary, zdejmowała je zaś, gdy jej wzrok
miał powędrować ku gromadce dzieci bawiących się na trawniku.
Kobieta żyła w warunkach wspaniałych, tak wspaniałych jak starodawne drzewo hau
wielkości domu, pod którym siedziała niczym w domu, tyle przestronnej wygody zapewniały
sprzęty ustawione w jego cieniu; w warunkach tak wspaniałych jak trawnik, którego zielony
kobierzec, po cenie szacunkowej dwustu dolarów za stopę, rozpościerał się w kierunku lądu aż do
bungalowu, nie mniej godnego, wspaniałego i kosztownego. W kierunku przeciwnym, widoczny
spoza zasłony palm kokosowych stustopowej wysokości, był ocean za grzbietem raf
ciemnoniebieski i ku horyzontowi przechodzący w niebieski z odcieniem indygo, w lagunie lśniący
jedwabistą gamą jaspisu, szmaragdu i turmalinu.
A był to tylko jeden z sześciu domów Marty Scandwell. Jej dom w mieście, w odległym o
kilka mil Honolulu, położony przy ulicy Nuuanu między pierwszą a drugą fontanną, należałoby
raczej nazwać pałacem. Całe zastępy gości znały wygodę i rozkoszną atmosferę domu Marty na
szczycie Tantalusa, domu wśród pagórkuw wulkanicznych, domu mauka (podgórskiego) i domu
makai (nadmorskiego) na wielkiej wyspie Hawai. Jednakże dom na Waikiki nie ustępował tamtym
ani pod względem piękności, ani dostojeństwa czy luksusu. Dwaj japońscy pomocnicy ogrodnika
strzygli hibiskusy, trzeci ze znajomością rzeczy pielęgnował długi żywopłot z cereusów, które
miały niedługo obsypać się kwiatami w swym tajemniczym nocnym kwitnieniu. Japoński służący w
nieskazitelnie białym ubraniu niósł tacę z przyborami do herbaty, za nim szła japońska pokojówka
w stroju narodowym, śliczna jak barwny motyl i podobna do trzepoczącego skrzydłami motyla, tak
niecierpliwie pragnęła usłużyć swej pani. Druga japońska pokojówka, z naręczem włochatych
ręczników, śpieszyła przez trawnik w prawo, ku kabinom nadmorskim, skąd zaczynały wychodzić
dzieci w kostiumach kąpielowych. Dalej, w cieniu palm nad brzegiem oceanu, dwie chińskie niańki
w ślicznych ludowych strojach - białych jiszon i prostych spodniach, z czarnymi warkoczykami
spadającymi na plecy, pilnowały dwóch niemowląt w wózkach.
A wszystko to - służba, niańki, wnuczęta - należało do Marty Scandwell. Podobnie jak do
niej należał koloryt skóry wnuków -nie pozostawiająca cienia wątpliwości barwa hawajska,
powstała pod działaniem hawajskiego słońca. Dzieci były zaledwie w jednej ósmej lub jednej
szesnastej Hawajczykami, czyli że siedem ósmych lub piętnaście szesnastych białej krwi, która
przepływała pod ich skórą, nie zdołało jednak zatrzeć odrobiny złotawego polinezyjskiego brązu.
Mimo to tylko wytrawny obserwator mógłby zauważyć, że baraszkujące dzieci nie są białymi
czystej krwi. Roscoe Scandwell, dziadek, był w stu procentach biały. Marta była biała w trzech
czwartych, ich liczne córki i synowie - w siedmiu ósmych; wnuki miały albo piętnaście szesnastych
białej krwi, albo siedem ósmych, w przypadku gdy ich ojcowie czy matki posiadające siedem
ósmych białej krwi weszli w związki z podobnymi mieszkańcami. Szczep był po obu stronach
dobry. Roscoe wywodził się w prostej linii z purytanów Nowej Anglii. Marta w linii nie mniej
prostej -z królewskiego rodu Hawai, którego genealogię sławiono w hawajskich meles na tysiąc lat
przed przyjęciem pisma.
W oddali zatrzymał się samochód i wysiadła z niego kobieta, której można by dać lat
najwyżej sześćdziesiąt. Szła przez trawnik lekkim krokiem dobrze pielęgnowanej kobiety
czterdziestoletniej, rzeczywistości miała jednak lat sześćdziesiąt osiem. Marta wstała i przywitała ją
z hawajską serdecznością - objęła, pocałowała w usta, przy czym twarze i nawet ciała obu kobiet
wyrażały szczerość i bezmiar niefałszowanego afektu. Powtarzały się w kółko okrzyki: “siostra
Bella” i “siostra Marta”, przeplatane bezładnymi pytaniami o siebie wzajem i o stryja Tego, brata
Tamtego i ciotkę Jeszcze Inną, aż wreszcie, gdy minęło pierwsze wzruszenie, kobiety - z oczami
zwilgotniałymi ze wzruszenia - usiadły spoglądając na siebie ponad filiżankami z herbatą. Na pozór
mogłoby się zdawać, że ich rozstanie trwało lata. W rzeczywistości tylko dwa miesiące dzieliły je
od ostatniego widzenia, jedna zaś miała lat sześćdziesiąt cztery, druga sześćdziesiąt osiem. Ale
wszystko wyjaśniał fakt, że obie miały w piersi jedną czwartą gorącego słońcem i gorącego
miłością serca Hawai.
Dzieci otoczyły ciotkę Bellę ze wszystkich stron, jak fale przypływu, i zostały przez nią
szczodrze wycałowane i wyściskane, po czym w towarzystwie opiekunek odeszły na plażę.
- Postanowiłam na kilka dni pojechać nad morze. Pasat właśnie przestał wiać - wyjaśniła
Marta.
- Jesteś tu już dwa tygodnie. - Bella uśmiechnęła się czule do młodszej siostry. - Powiedział
mi o tym brat Edward. Przyszedł na pokład i koniecznie chciał mnie zawieźć wpierw do Ludwika i
Doroty, żebym zobaczyła ich pierwszego syna. Zupełnie oszalał na punkcie tego wnuka.
- Litości - zawołała Marta. - Nigdy bym nie przypuszczała,że to tak długo.
- A gdzie Anna? I Małgorzata? - spytała Bella.
Marta wzruszyła rozłożystymi ramionami. Gestem tym wyraziła bezgraniczną i wszystko
przebaczającą miłość do dwóch samowolnych i bardzo macierzyńskich córek, które na to
popołudnie pozostawiły dzieci pod jej opieką.
- Małgorzata jest na zebraniu Koła Pracy Społecznej. Zamierzają wysadzić obie strony Alei
Kalakaua drzewami i krzewami hibiskusa - odparła. - Anna ściera właśnie na drogach opony
wartości osiemdziesięciu dolarów po to, żeby zebrać siedemdziesiąt pięć dolarów na Brytyjski
Czerwony Krzyż. Dzisiaj jest ich dzień zbiórki.
- Roscoe musi być bardzo dumny - powiedziała Bella i natychmiast zauważyła błysk dumy
w oczach siostry. - Dowiedziałam się w San Francisco o pierwszej dywidendzie wypłaconej przez
Ho-o-la. Pamiętasz, jak dla dzieci biednej Abbie kupiłam tych akcji za tysiąc dolarów, po
siedemdziesiąt pięć centów sztuka? I jak powiedziałam, że je sprzedam, jeżeli cena skoczy do
dziesięciu dolarów?
- Wszyscy się wtedy z ciebie śmieli, i z każdego, kto je kupował - przytaknęła Marta. - Ale
Roscoe wiedział, co robi. Dziś są notowane po dwadzieścia cztery dolary.
- Sprzedałam mój pakiet telegraficznie, ze statku, po równo dwadzieścia - ciągnęła Bella. - I
teraz Abbie sprawia sobie suknie jak szalona. Jedzie z May i Tootsie do Paryża.
- A Karol?
- Och, nie ma obawy, Karol skończy naturalnie swój Yale* [Yale - jeden z najstarszych
uniwersytetów amerykańskich (w New Haven, stan Connecticut).]
- Co i tak było murowane, a o czym ty wiesz najlepiej. - Marta zaatakowała siostrę, w
sposób uroczy posługując się dwudziestowiecznym żargonem.
Bella przyznała się do grzesznego zamiaru opłacenia kosztu studiów uniwersyteckich syna
swej szkolnej przyjaciółki. Po czym dodała, zadowolona z siebie:
- Ale zawsze przyjemniej, że zrobią to za mnie Ho-o-la-a. Chociaż w pewnym sensie jest to
zasługa Roscoe, ponieważ kupując akcje zaufałam jego zdaniu. - Rozejrzała się uważnie,
obejmując wzrokiem nie tylko piękno, wygodę i spokój, które tutaj panowały, lecz także ogrom
piękna, wygody i spokoju, jakie one roztaczały wokół siebie w oazach podobnych do tej, rozsianych
po wyspie.
- Wszyscy nasi mężowie dali nam dobrobyt stworzony z tego, cośmy im wniosły.
- I szczęście... - zaczęła Marta, lecz urwała z podejrzaną raptownością.
- I szczęście... wszystkim prócz siostry Belli - dokończyła Bella przebaczając jej nietakt.
- Straszna sprawa to twoje małżeństwo - wyszeptała Marta tkliwie, z bezgranicznym
współczuciem. - Byłaś taka młoda. Stryj Robert nie powinien był cię zmuszać.
- Miałam zaledwie dziewiętnaście lat - przytaknęła Bella. - Ale nie można winić o nic
George'a Castnera. Zresztą pomyśl, co on dla mnie zrobił jeszcze zza grobu. Stryj Robert postąpił
mądrze. Wiedział, że George ma zdolność przewidywania, że jest dalekowzroczny, energiczny i
wytrwały. Poznał się - a było to pięćdziesiąt lat temu - na wartości praw wodnych Nahala, których
wtedy nikt nie doceniał. Ludzie myśleli, że George walczy o kupno pastwisk, a on walczył o
przyszłość wody. Sama wiesz najlepiej, jak mu się powiodło. Niekiedy bliska jestem uczucia
wstydu na myśl o moich dochodach. Nie. Nie z winy George'a nasze małżeństwo nie ułożyło się
szczęśliwie. Gdyby żył, mogłabym być z nim szczęśliwa aż po dziś dzień. Wiem o tym. - W
zamyśleniu potrząsnęła głową. - Nie, nie była to jego wina. Ani niczyja. Nawet nie moja. Jeżeli w
ogóle można kogoś winić - tu uśmiech tęskny ciepły pozbawił żądła słowa, które miała
wypowiedzieć - jeżeli można w ogóle kogoś winić, to tylko stryja Johna.
- Stryja Johna! - zawołała Marta ze zdumieniem. - Gdybym miała wybrać między jednym a
drugim, powiedziałabym, że to stryj Robert zawinił. Ale stryj John!
Uśmiech Belli dowodził, że jest pewna swego.
- Przecież to stryj Robert zmusił cię do małżeństwa z George'em Castnerem - nalegała
Marta.
- Słusznie - przytaknęła Bella. - Ale nie idzie tu o męża, tylko o konia. Chciałam pożyczyć
konia od stryja Johna i stryj pozwolił. Tak się to wszystko zaczęło.
Zapadła cisza nabrzmiała uczuciem, zagadkowa, a gdy zbliżyły się płynące od strony plaży
głosiki dzieci i łagodne upomnienia azjatyckich służących, Martę Scandwell przebiegł dreszcz
nagle powziętego śmiałego postanowienia. Kazała dzieciom odejść.
- Uciekajcie, maleństwa, uciekajcie. Babcia chce porozmawiać z ciocią Bellą.
Cienkie, słodkie dyszkanty dziecięcych głosów odpłynęły na kraniec trawnika. Marta z
dociekliwością idącą z głębi serca przejęła się smutnym liniom, które tajona boleść przez pół wieku
rzeźbiła na twarzy siostry. Obserwowała te linie od lat blisko pięćdziesięciu. Teraz przemogła
delikatność hawajskiej natury, aby po raz pierwszy od tylu lat przełamać milczenie.
- Bello... - zaczęła. - Nie wiedzieliśmy nic. Samaś nigdy o tym nie wspominała. Ale
zastanawialiśmy się, och, jakże często...
- I nigdy nie pytaliście o nic - wyszeptała Bella z wdzięcznością.
- Za to pytam się teraz... nareszcie. Nadszedł zmierzch naszego życia. Posłuchaj ich głosów!
Czasem odczuwam przerażenie na myśl, że to są wnuki, moje wnuki, że jestem ich babką - ja, która
zaledwie wczoraj byłam silną, zdrową, beztroską dziewczyną dosiadającą konia, pływającą w
pienistych falach oceanu, zbierającą opihis podczas odpływu, przekomarzającą się z wielbicielami.
Teraz, na progu starości, zapomnijmy o wszystkim prócz tego, że cię kocham, siostro, i że ty mnie
kochasz.
Oczy obu kobiet zalśniły łzami. Bella wyraźnie pragnęła mówić.
- Przypuszczaliśmy, że zawinił George Castner - ciągnęła Marta. - I domyślaliśmy się
szczegółów. Zimny był z niego człowiek, ty byłaś gorącą Hawajką. Musiał być chyba okrutny.
Zdaniem brata Walcotta bił cię i...
- Nie, nie! - przerwała Bella. - George Castner nie był nigdy brutalny, nie był zwierzęciem.
Czasem żałowałam, że nie jest. Nigdy mnie nie uderzył. Nigdy nie podniósł na mnie ręki, nigdy nie
podniósł głosu. Nigdy... siostro, czy mi uwierzysz? Och, proszę, uwierz mi... nigdy nie kłóciliśmy
się, nie wpadali w gniew. Ale jego dom... nasz dom w Nahala był szary. Nie znalazłabyś w nim
barw innych niż szare, posępne, zimne, a ja przecież jaśniałam wszystkimi kolorami słońca i ziemi,
krwi i hawajskiej rasy. Bardzo mi było zimno w Nahala, szaro i zimno z tym moim szarym,
zimnym mężem. Wiesz przecież, Marto, że on był szary. Szary jak Emerson na portretach, które
widywałyśmy w szkole. Skórę miał szarą. Słońce, powietrze, godziny spędzone w siodle nie
zdołały przybrązowić mu skóry. A wewnątrz był tak szary jak na zewnątrz.
Miałam zaledwie dziewiętnaście lat, kiedy stryj Robert powziął za mnie postanowienie.
Jakże mogłam wiedzieć? Stryj Robert rozmawiał ze mną, tłumaczył, jak to ziemia hawajska
przechodzi stopniowo w ręce haolów (białych). Wodzowie hawajscy wypuszczali z rąk własność
hawajską. Majątki kobiet ze znakomitych rodów, które wychodziły za mąż za haolów, rozrastały się
zdumiewająco pod zarządem ich białych mężów. Stryj Robert dał mi za przykład dziadka Rogera
Wiltona, który wziął za babką Wilton tę biedną ziemię mauka i dokupił grunty, i założył hodowlę
Kilohana...
- Która już wtedy ustępowała tylko hodowli Parkerów - przerwała dumnie Marta.
- Stryj Robert powiedział, że gdyby nasz ojciec był tak przewidujący jak nasz dziadek,
Kilohana powiększyłaby się o połowę ówczesnej własności Parkerów, dzięki czemu znalazłaby się
na pierwszym miejscu. Mówił też, że nigdy, przenigdy wołowe mięso nie potanieje. I dodał, że
przyszłością Hawai jest cukier. Było to pięćdziesiąt lat temu i czas pokazał, ile słuszności miał stryj
Roybert. Powiedział mi jeszcze, że młody haole, George Castner, jest przewidujący i zajdzie
daleko, że w domu jest nas dużo dziewcząt, a grunty Kilohana powinny z prawa przejść na
chłopców, i że jeśli wyjdę za George'a, będę miała zapewnioną piękną przyszłość.
Miałam tylko dziewiętnaście lat. Dopiero co wróciłam do domu po skończeniu Królewskiej
Szkoły Głównej... bo działo się to, nim nasze dziewczęta zaczęły jeździć na studia do Stanów. Ty,
siostro Marto, należałaś do pierwszych, które otrzymały wykształcenie na amerykańskim
kontynencie. Cóż mogłam wiedzieć o miłości i mężczyznach, co mogłam wiedzieć o małżeństwie?
Wszystkie kobiety wychodziły za mąż. Było to ich celem w życiu. Matka, babka... jak daleko
sięgnąć wstecz, wszystkie miały mężów. Moim celem w życiu było wyjść za mąż za George'a
Castnera. Tak rzekł stryj Robert w swojej mądrości, a ja wiedziałam, że był mądry. Zamieszkałam
więc z George'em w szarym domu w Nahala.
Pamiętasz ten dom. Ani jednego drzewa, tylko pagórki porosłe trawą, za nimi wysokie góry,
w dole ocean - i wiatry. Wiatry Waimera i Nahala, oba u nas wiały, a także wiatr kona. Ale niewiele
bym sobie z nich robiła, podobnie jak niewieleśmy sobie z nich robili w Kilohana czy w Mana,
gdyby Nahala nie była taka szara i gdyby nie był szary mój mąż, George. Mieszkaliśmy tam sami.
George zarządzał Nahalą dla Glennów, którzy wrócili do Szkocji. Otrzymywał tysiąc osiemset
dolarów rocznie, a ponadto mięso, konie, kowbojów do służby i mieszkanie w domu na ranczy...
- W tamtych czasach była to wysoka płaca - wtrąciła Marta.
- Dla George'a Castnera, za usługi, jakie oddawał, pensja była bardzo licha - broniła go
Bella. - Żyłam z nim trzy lata. Nie zdarzyło się ani razu, żeby rankiem wstał z łóżka później niż o
wpół do piątej. Całą duszą był oddany chlebodawcom.. Skrupulatnie uczciwy w rozliczeniach,
poświęcił im pełną miarkę - albo i więcej - swego czasu i energii. Może to właśnie powiększało
szarzyznę naszego życia. Ale posłuchaj, Marto. Z tysiąca ośmiuset dolarów odkładał co roku tysiąc
sześćset. Pomyśl tylko! Żyliśmy we dwoje za dwieście dolarów rocznie. Na szczęście nie pił ani nie
palił. Musiało nam to starczyć także na odzienie. Sama szyłam wszystkie swoje suknie. Możesz je
sobie wyobrazić. Kowboje rąbali drzewo na opał, poza tym całą robotę ja wykonywałam.
Gotowałam, piekłam, szorowałam...
- Ty, która od dzieciństwa nie wiedziałaś, co to za życie bez służby! - rzekła Marta
współczująco. - W Kilohana mieliśmy jej całe zastępy.
- Och, najgorsza była ta licha, naga, dokuczliwa bieda! -wykrzyknęła Bella. - Na jak długo,
na jak bardzo długo musiał mi starczyć funt kawy! Szczotka wycierała się do drewna, zanim
George kupił nową! I ta wołowina! Pieczeń wołowa i wołowina suszona, rano, wieczór i w
południe! I owsianka! Nigdy potem nie wzięłam do ust owsianki ani żadnej innej kaszy podawanej
na śniadanie.
Nagle Bella wstała i odeszła kilka kroków. Przez chwilę spoglądała niewidzącymi oczami
na bogactwo barw rafy koralowej, usiłując odzyskać równowagę. A gdy wróciła do Marty, w
postawie jej było znowu dostojeństwo, swobodna pewność siebie, wdzięk, których nie pozbawi
kobiety hawajskiej żadne krzyżowanie ras. Bardzo haole była Bella Castner, cerę miała jasną i
piękną. A jednak gdy wracała na miejsce, podniesiona wysoko głowa, spokojne spojrzenie
podłużnych brązowych oczu pod królewskimi łukami brwi, łagodny zarys warg, które po latach
sześćdziesięciu ośmiu wciąż świadczyć mogły o słodyczy dawnych pocałunków - wszystko to
czyniło z niej istny wizerunek Hawajki ze znakomitego, prastarego rodu, nie zatarty mimo obfitości
białej krwi. Wyższa była niż jej siostra Marta i chyba bardziej majestatyczna.
- Wiesz, wszyscy nas znali z ubogiej kuchni - zaśmiała się Bella pogodnie. - Odległość z
Nahala do najbliższego osiedla ludzkiego wynosiła wiele mil. Niekiedy zapóźnieni podróżni albo
tacy, których złapała w drodze burza, zajeżdżali do nas na noc. Wiesz, Marto, jaka była wtedy - i
jest nadal - obfitość wszystkiego na wielkich ranczach. Jakże ludzie się z nas śmiali! “Więc co z
tego? - zapytywał George. - Oni żyją chwilą obecną, dniem dzisiejszym. Za dwadzieścia lat, Bello,
przyjdzie kolej na nas. Oni będą dokładnie tym, czym są dzisiaj. Będą jedli nam z ręki. Trzeba
będzie ich wtedy żywić, będą tego potrzebowali. A wtenczas my ich nakarmimy do syta, bo
będziemy bogaci... aż ci się boję powiedzieć, jak bardzo bogaci. Ale wiem, co wiem, a ty musisz mi
zaufać”.
George miał rację. W dwadzieścia lat później - chociaż on tego nie dożył - mój dochód
wzrósł do tysiąca dolarów miesięcznie. Ach, nawet nie wiem, ile wynosi obecnie! Ale wtedy
miałam zaledwie dziewiętnaście lat, mówiłam więc George'owi: “Dzisiaj! Dzisiaj! Przecież my
żyjemy dzisiaj. Za dwadzieścia lat może już nas nie będzie na świecie. Potrzebna mi nowa
szczotka. I jest w sprzedaży tani gatunek kawy, tylko o dwa centy na funcie droższy od tego
okropieństwa, które pijemy. Dlaczego nie mogę smażyć jajek na maśle - dzisiaj? Tak bardzo
pragnęłabym mieć chociaż jeden nowy obrus. A nasza pościel! Wstyd mi, kiedy ścielę łóżka
gościom, chociaż Bóg świadkiem, że nieczęsto odważają się u nas zatrzymać”.
“Cierpliwości, Bello - odpowiadał George. - Niedługo, najwyżej za kilka lat, ci którzy teraz
niechętnie siadają u naszego stołu czy sypiają w naszej pościeli, dumni będą, gdy ich do siebie
zaprosimy... ci, którzy tego dożyją. Pamiętasz, jak to było ze Stevensem, kiedy umarł w zeszłym
roku? Żył szeroko, wesoło, przyjaciel wszystkich, tylko wróg siebie samego. Ludzie w Kohala
musieli go pochować na swój koszt, bo nie zostawił nic prócz długów. Przekonasz się, innych
czeka to samo. Weź na przykład twojego brata Hala. W tym tempie nie pożyje dłużej niż pięć lat, a
ponadto łamie serce swoim stryjom. Albo taki książę Lilolilo. Przelatuje koło mnie jak burza, za
nim na koniach z pół setki silnych kanaków, którym na lepsze by wyszło, gdyby wzięli się do pracy
i pomyśleli o przyszłości, bo książę Lilolilo nigdy nie zostanie królem Hawai. Nie dożyje tego.”
George miał rację. Brat Hal umarł. Umarł też książę Lilolilo. Ale George nie we wszystkim
miał rację. On, który nie pił ani nie palił, nigdy nie nadużywał siły ramienia w miłosnym uścisku
ani nie tracił sekundy czasu na dotyk warg w pocałunku dłuższym niż najbardziej przelotne
muśnięcie, który wstawał zawsze przed pianiem koguta i zasypiał, zanim wypaliła się jedna
dziesiąta nafty w lampie, który nigdy nie myślał o śmierci, umarł przed bratem Halem i księciem
Lilolilo.
“Bądź cierpliwa, Bello - mówił stryj Robert. - George Castner jest człowiekiem z
przyszłością. Dobry zrobiłem dla ciebie wybór. Twoje obecne utrapienia są utrapieniami na drodze
do ziemi obiecanej. Hawajczycy nie będą zawsze rządzili Hawajami. Tak jak pozwolili, aby
bogactwo wymknęło im się z rąk, tak też wypuszczą z rąk władzę. Władza i ziemia zawsze idą w
parze. Nadejdą wielkie zmiany, wybuchną rewolucje - nikt nie wie, ile i jakiego rodzaju. Ale jedno
jest pewne: w końcu haole zdobędą ziemię i władzę. A wtedy ty zostaniesz pierwszą damą Hawai,
co tak jest niewątpliwe jak to, że George Castner zostanie wielkorządcą Hawai. Tak zapisane jest w
księgach. Dzieje się tak, wszędzie tam, gdzie haole wiodą spór z ustępliwszymi rasami. Ja, twój
stryj Robert, który jestem pół Hawajczykiem i pół białym, wiem, co mówię. Cierpliwości, Bello,
cierpliwości”.
“Kochana Bello” - mówił stryj John. A ja wiedziałam, że w sercu ma dla mnie czułość.
Bogu dzięki, nigdy nie radził, żebym była cierpliwa. Wiedział. Był bardzo mądry. Ludzki i pełen
serca, dlatego mądrzejszy niż stryj Robert i George Castner, którzy poszukiwali rzeczy
materialnych, nie ducha, którzy woleli wpisywać pozycje do księgi głównej niż zliczać uderzenia
serca przy sercu, którzy woleli sumować długie kolumny cyfr niż wspominać uściski czy pieszczotę
spojrzenia, słowa, dotyku. “Kochana Bello” - mówił stryj John. Stryj John wiedział. Słyszeliśmy
wszyscy o jego miłości do księżniczki Naomi. Był wiernym kochankiem. Kochał tylko ten jeden
jedyny raz. Ludzie mówili, że po jej śmierci zdziwaczał. To prawda. Miał tylko tę jedną miłość w
życiu. Pamiętasz jego pokoik w domu w Kilohana, którego progu nie wolno nam było przekraczać?
Przekonaliśmy się dopiero po śmierci stryja Johna, że było to miejsce poświęcone jej pamięci.
“Kochana Bello” - mówił tylko i nie dodawał nic więcej, ale ja wiedziałam, że on wie.
A miałam zaledwie dziewiętnaście lat i krew miałam gorącą od hawajskiego słońca, mimo
że w trzech czwartych byłam biała. I nie znałam w życiu nic prócz wspaniałości dzieciństwa
spędzonego w Kilohana, prócz wykształcenia zdobytego w Królewskiej Szkole Głównej w
Honolulu, prócz mojego szarego męża w Nahala z jego szarymi kazaniami, stosującego w praktyce
nakazy trzeźwości i oszczędności, i prócz dwóch bezdzietnych stryjów, z których jeden odznaczał
się chłodną zdolnością przewidywania, drugi miał złamane serce i był zatopionym w marzeniach
kochankiem zmarłej księżniczki.
Wyobraź sobie ten szary dom! Ja, która znałam beztroskę, uciechy, dźwięczącą śmiechem
radość życia w Kilohana i u Parkerów w starym Mana, i w Puuwaawaa! Pamiętasz przecież.
Żyliśmy w tamtych czasach w feudalnym przepychu. Czy uwierzysz, czy zdołasz mi uwierzyć,
Marto, że moja maszyna do szycia w Nahala była jedną z tych, które pierwsi misjonarze przywieźli
na Wyspy? Taki maleńki, zwariowany przyrząd z kółkiem poruszanym ręką!
Robert i John dali George'owi za mnie w posagu każdy po pięć tysięcy dolarów. Ale George
prosił, żeby to zostało tajemnicą. Tylko my czworo wiedzieliśmy o tej sumie. I podczas gdy ja
szyłam sobie na mojej zwariowanej maszynie tanie holoki, on kupował ziemię - wiesz, te grunty w
górnym Nahalu - kawałek po kawałku, przy czym każdą transakcję poprzedzały najzaciętsze targi
prowadzone z miną człowieka w skrajnej nędzy. Dzisiaj sam kanał Nahala przynosi mi czterdzieści
tysięcy na rok.
Ale czy było warto? Cierpiałam niedostatek. Ach, gdyby choć raz oszalały z miłości George
zgniótł mnie w uścisku swych ramion! Gdyby choć raz poświęcił mi pięć minut z czasu
przeznaczonego na własną pracę czy obowiązki względem chlebodawców! Niekiedy miałam
ochotę krzyczeć albo chlusnąć mu w twarz tę wieczną owsiankę z miski, albo cisnąć o ziemię
maszynę do szycia i zatańczyć na niej hula - tylko po to, żeby on wybuchnął, żeby wpadł w gniew,
żeby stał się ludzki, brutalny, żeby był wreszcie człowiekiem, a nie szarym, zimnym półbogiem.
Tragiczny wyraz prędko znikł z twarzy Belli. Roześmiała się szczerze na wspomnienie
czegoś wesołego.
- Kiedy wpadałam w taki nastrój, George przypatrywał mi się z powagą, z powagą badał mi
puls i oglądał język, z powagą odmierzał porcję oleju rycynowego, z powagą kazał mi się kłaść
wcześniej do łóżka, obkładał mnie gorącymi fajerkami i zapewniał, że rano poczuję się lepiej.
Wcześnie do łóżka! Nasze najdłuższe, szaleńcze wprost wieczory kończyły się o dziewiątej!
Zazwyczaj szliśmy spać o ósmej. Oszczędność nafty. W Nahala nie jadaliśmy obiadów. Pamiętasz
ten długi stół w Kilohana, przy którym podawano obiady? Ale my z George'em jadaliśmy tylko
kolacje. A potem on siadał po jednej stronie stołu, tuż przy lampie, i przez godzinę czytał stare,
pożyczone pisma, a ja siadałam po drugiej stronie i cerowałam jego skarpetki i bieliznę. Nosił
zawsze takie tandetne, liche rzeczy. A kiedy on kładł się spać, ja także szłam do łóżka. Byłoby to
marnotrawstwo nafty, gdyby tylko jedno miało z niej korzystać. George przygotowywał się do
spania zawsze w ten sam sposób: nakręcał zegarek, zapisywał do dziennika stan pogody w tym
dniu, zdejmował buty - niezmiennie najpierw prawy, potem lewy - i ustawiał je jeden obok
drugiego na podłodze w nogach łóżka, po swojej stronie.
Nie znałam nigdy tak czystego człowieka. Nigdy po raz drugi nie wkładał tej samej bielizny.
Ja robiłam pranie. Był aż boleśnie czysty. Golił się dwa razy dziennie. Używał do mycia dwa razy
więcej wody niż kanakowie. Pracował za dwóch haole. I pierwszy dostrzegł przyszłość wód
Nahala.
- I dał ci bogactwo, ale nie dał szczęścia - wtrąciła Marta.
- Czym jest właściwie bogactwo, siostro Marto? Mój nowy pierce-arrow przyjechał ze mną
na statku. Trzeci w ciągu dwóch lat. Ale czymże są wszystkie samochody i wszystkie bogactwa
świata w porównaniu z kochankiem - z tym jedynym kochankiem, towarzyszem, z którym chce się
żyć, pracować u jego boku, cierpieć, weselić się, z tym jedynym mężczyzną, mężem, kochankiem...
Głos Belli rozpłynął się w ciszy. Siostry siedziały milcząc, podczas gdy przez trawnik
kuśtykała ku nim staruszka z kijem w ręku, zdeformowana, skurczona, pochylona pod ciężarem
stuletniego życia. Jej oczy - a raczej szparki obwiedzione zwiędłą skórą - były bystre niczym oczy
ichneumona. Przysiadła najpierw u stóp Belli i w czystej hawajskiej mowie mamrotała śpiewnie
bezzębnymi wargami mele, pochwalną pieśń na cześć Bellii i jej przodków, dodając
zaimprowizowane powitanie na Hawajach, dokąd Bella wróciła przez wielkie morze z dalekiej
Kalifornii. Podczas gdy stara kobieta mamrotała swą pieśń, jej zręczne palce masowały obciągnięte
jedwabnymi pończochami nogi Belli, od kostki, poprzez łydkę, do kolana i uda.
Oczy obu sióstr jaśniały wilgotnym blaskiem, gdy stara służąca z kolei powtarzała swoje
mele i masowała nogi Marty, i potem, gdy rozmawiały z nią w starodawnej mowie i zadawały
odwieczne pytania o zdrowie i wiek, i pra-prawnuków. Ona masowała je, kiedy były jeszcze
dziećmi w wielkim domu w Kilohana, podobnie jak przez niezliczone pokolenia kobiety z jej rodu
masowały kobiety z ich rodu. Gdy ta krótka wizyta dobiegła końca, Marta odprowadziła staruszkę
przez trawnik do bungalowu, gdzie włożyła jej do ręki pieniądze i nakazała dumnym, pięknym
japońskim pokojówkom podać zniszczonej przez wiek Hawajce poi, które robi się z korzeni lilii
wodnej, iamaka, czyli rybę surową, tłuczone orzechy kukui i wreszcie limu, potrawę z morskich
wodorostów, miękką nawet dla kogoś bezzębnego, lekką i aromatyczną. Objawiały się tu
starodawne więzy feudalne, wierność poddanego dla pana i odpowiedzialność, do jakiej poczuwał
się pan względem poddanego. Marta, która ze swoją anglosaską krwią była biała w trzech
czwartych, pozostała Hawajką pełnej krwi w tym, że pamiętała i zachowywała niemal zapomniane
zwyczaje dawnych dni.
Gdy Marta wracała przez trawnik pod drzewo hau, Bella podziwiała wzrokiem wzruszającą
autentyczność jej postaci, jej rysy. Pocałowała ją serdecznie. Marta była odrobinę niższa od Belli,
ale tylko odrobinę, i sylwetkę miała może mniej majestatyczną, za to o proporcjach pięknych,
szlachetnych, o kształtach raczej złagodzonych niż wyostrzonych przez wiek; jej ciało
polinezyjskiej naczelniczki rodu zachwycało żywością pod fałdami na wpół obcisłej, pięknie
układającej się w ruchu, czarnej jedwabnej holoku, obszytej czarną koronką i droższej niż
najdroższy paryski model.
Gdy siostry podjęły przerwaną rozmowę, obserwator zdołałby zauważyć zdumiewające
podobieństwo ich czystych, prostych profilów, szerokich kości policzkowych, wysokich czół,
bogactwa stalowych włosów, ślicznych ust, których kształt wyrzeźbiły dziesięciolecia świadomej,
wysublimowanej dumy, i pięknych, cienkich łuków brwi nad równie pięknymi, podłużnymi
oczami. Ręce obu kobiet, prawie nie zmienione i nie zniekształcońe przez wiek, zachwycały
smukłością długich zwężońych ku końcowi palców, miłośnie wymasowanych i ukształtowanych w
dzieciństwie przez stare Hawajki podobne tej, która właśnie jadła poi, iamaka i limu.
- Żyłam tak przez rok - podjęła Bella - i czy wiesz, Marto, stopniowo wszystko zaczęło się
układać. Przywiązywałam się po trochu do George'a, mojego męża. Kobiety już są takie.
Przynajmniej ja byłam taka. Bo George był dobry, sprawiedliwy. Miał wszystkie odwieczne,
rzetelne cnoty purytanina. Zaczęłam więc przywiązywać się do niego, lubić go... nawet chyba
kochać. I gdyby stryj John nie pożyczył mi tego konia, na pewno szczerze bym George'a pokochała
i do końca żyła z nim szczęśliwie... Naturalnie byłoby to życie bez uniesień...
Widzisz, nie znałam mężczyzn innych, ciekawszych, lepszych. Zaczęłam z radością
spoglądać na niego ponad stołem, gdy czytał w krótkiej przerwie między kolacją a spaniem, z
radością łowiłam uchem i wsłuchiwałam się w stukot kopyt jego konia, gdy wieczorem wracał do
domu po całodziennym objeździe ranczy. A jego skąpe pochwały były prawdziwymi pochwałami i
przenikały mnie dreszczem szczęścia. Tak, Marto, rumieniłam się słuchając jego pedantycznych,
sprawiedliwych pochwał za rzecz zrobioną dobrze czy słusznie.
I wszystko by się ułożyło, żylibyśmy zgodnie przez resztę naszego życia, gdyby George nie
musiał wsiąść na statek i pojechać do Honolulu. W interesach. Miał jechać na dwa tygodnie lub
dłużej, najpierw w sprawach Glennów, potem w swoich własnych, żeby zakupić nową ziemię w
górze Nahala. Czy wiesz, że kupił ogromny szmat dzikiej i pagórkowatej ziemi - bezwartościowej,
gdyby nie woda - a także sam dział wodny, po śmiesznej cenie pięć i dziesięć centów za akr?
Powiedział wtedy, że potrzebna mi odmiana. Chciałam pojechać z nim do Honolulu. Ale
wziąwszy pod uwagę wydatki, zdecydował, że pojadę do Kilohana. Mój pobyt w domu nie tylko
nic nie kosztował, ale co więcej, dawał oszczędności w wydatkach na skromne pożywienie dla
mnie w Nahala, dzięki czemu George mógł kupić więcej ziemi. A w Kilohana stryj John zgodził się
pożyczyć mi konia.
Och, przez pierwsze dni czułam się w domu jak w raju. Początkowo wprost trudno mi było
uwierzyć, że na świecie istnieje tyle jedzenia. Marnotrawstwo w kuchni przygnębiało mnie.
Dopatrywałam się go na każdym kroku, tak wzięłam sobie do serca nauki George'a. Ach, w
pomieszczeniach kuchennych krewni i powinowaci służby jadali lepiej niż myśmy się kiedykolwiek
żywili z George'em. Pamiętasz, jak to było u nas w Kilohana i jak było u Parkerów - młody wół bity
do każdego posiłku i ryby słodkowodne przynoszone przez gońców z jeziora Waipio i Kiholo, i
wszystkie najlepsze i najrzadsze przysmaki sezonu...
I miłość, miłość okazywana tak, jak myśmy ją umieli okazywać w rodzinie! Wiesz, co dla
nas znaczył stryj John. A poza nim był brat Walcott i brat Edward, i wszystkie młodsze siostry
prócz ciebie i Sally, bo byłyście w szkole, i ciotka Elżbieta, i ciotka Janet z mężem i dziećmi,
którzy właśnie przyjechali w odwiedziny. Ach, to nieustanne obejmowanie się i nieustanne
pieszczoty, wszystko, za czym tęskniłam przez pełne znoju dwanaście miesięcy. Byłam tego
spragniona. Byłam jak niedobitek z zatopionej łodzi, który upada a piach wybrzeża chłepce słodką
wodę w pienistych źródełkach u korzeni palm.
I oni przyjechali konno z Kawaihae, gdzie zeszli na ląd z królewskiego jachtu, wspaniała,
tłumna kawalkada. Jechali parami, w girlandach kwiatów, młodzi, szczęśliwi, weseli, na koniach z
ranczy Parkerów. Było ich trzydzieścioro, a z nimi setka kowbojów z ranczy i tyleż samo ich
własnych sług - królewski dwór w objeździe. Mówię naturalnie o objeździe księżniczki Lihue,
rozpalonej gorączką umierającej, o czym wszyscyśmy wiedzieli, na straszne suchoty. Ale
towarzyszyli księżniczce jej siostrzeńcy, książę Lilolilo, witany wszędzie jako przyszły władca, i
młodsi jego bracia, Kahekili i Kamalau. Była tam także Ella Higginsworth, która utrzymywała - i
słusznie - że w żyłach jej płynie krew po przodkach Kauai tak znakomita, jaką nie może się
poszczycić panująca rodzina. Była Dora Niles i Emiły Lowcroft... ach, po cóż wyliczać je
wszystkie! Z Ellą Higginsworth dzieliłam pokój w Królewskiej Szkole Głównej. Orszak
odpoczywał u nas przez godzinę. Nie częstowaliśmy ich luau, bo luau czekało u Parkerów;
podawaliśmy tylko piwo i mocniejsze napoje dla mężczyzn, dla kobiet lemoniadę, pomarańcze i
orzeźwiające arbuzy.
Obejmowałyśmy się i ściskały z Ellą i z księżniczką, która mnie pamiętała, i z innymi
dziewczętami i kobietami. Ella przemówiła za mną do księżniczki i księżniczka sama mnie
zaprosiła na objazd. Miałam przyłączyć się do nich w Mana, skąd wyruszali za dwa dni. Uderzyło
mi to wszystko do głowy, byłam jak szalona - ja, po roku niewoli w szarej Nahala. Wciąż jeszcze
miałam dziewiętnaście lat i właśnie za tydzień kończyłam dwadzieścia.
Nie przeczuwałam tego, co miało nastąpić. Tak byłam zajęta kobietami, że nie zwróciłam
uwagi na Lilolilo. Widziałam go tylko z daleka, wysoki i krzepki górował postacią nad innymi
mężczyznami. Nigdy jeszcze nie uczestniczyłam w książęcym objeździe. Widywałam świtę, gdy
podejmowano ją w Kilohana i Mana, ale byłam za młoda na objazd, a potem przyszła szkoła i
małżeństwo. Wiedziałam, co mnie czeka - dwa tygodnie w raju i pustka przez następne dwanaście
miesięcy w Nahala.
Poprosiłam stryja Johna, żeby mi pożyczył wierzchowca, to jest naturalnie trzy
wierzchowce, bo musiałam zabrać ze sobą kowboja do posług i luzaka. Nie było wtedy dróg ani
samochodów. Ach, Marto, ten mój wierzchowiec! Nazywał się Hilo. Nie pamiętasz go. Byłaś
wtedy w szkole, a zanim wróciłaś w następnym roku, Hilo skręcił kark i zabił jeźdźca podczas
łowienia dzikich stad. Słyszałaś na pewno... taki młody oficer amerykańskiej marynarki.
- Porucznik Bowsfield - przytaknęła Marta.
- Hilo! Byłam pierwszą kobietą, która go dosiadła. Miał trzy lata, prawie cztery, dopiero
niedawno ujeżdżony. Sierść miał tak czarną i tak wspaniale żywą, że zapalające się w niej błyski
otaczały go niczym pancerz z roziskrzonego srebra. Był najroślejszym wierzchowcem na ranczy,
potomkiem Królewskiego Pioruna i dzikiej klaczy, złapanym zaledwie przed kilku tygodniami.
Nigdy nie widziałam tak pięknego konia. Miał krągły, mocno wiązany tułów wierzchowca
stworzonego do górskich jazd, pierś szeroką, wypukłą, a do tego rasowy łeb i szyję smukłą, lecz
mocną, i uszy wrażliwe - nie za małe, bo to by dowodziło krnąbrności, ani nie za duże, bo to
wskazywałoby na muli upór. Nogi i kopyta też miał piękne, bez skazy - pewne i mocne, o pęcinie
długiej i sprężystej, dzięki czemu był dla jeźdźca cudem wygody.
- Pamiętam, jak książę Lilolilo mówił stryjowi Johnowi, że jesteś najlepiej jeżdżącą konno
niewiastą na Hawajach - wtrąciła Marta. - Było to w dwa lata później, kiedy wróciłam już ze szkoły
do domu, a ty wciąż mieszkałaś w Nahala.
- Lilolilo tak powiedział! - wykrzyknęła Bella. Światło zabłysło nagle w jej podłużnych,
brązowych oczach, gdy przerzuciła w myślach most ponad przestrzenią lat do kochanka
nieżyjącego już bez mała pół wieku. Z delikatną skromnością, wrodzoną wszystkim kobietom
hawajskim, pokryła spontaniczny wybuch uczucia panegirykiem na cześć Hilo.
- Och, kiedy galopował ze mną pod górę lub w dół po trawiastych stokach, było to jak
cudowny bieg z przeszkodami, bo w długich susach nie dotykał prawie trawy - skakał jak jeleń, jak
foksterier, jak królik. I brykał, i tańczył, i hulał! Był wierzchowcem godnym generała, godnym
Napoleona lub Kitchenera. A oczu nie miał wcale dzikich, tylko takie... takie łobuzerskie,
inteligentne. jakby cieszył się z jakiego żartu i miał ochotę śmiać się albo go powtórzyć.
Poprosiłam więc stryja Johna, żeby mi pożyczył Hilo. Stryj John spojrzał na mnie, jak
wpatrywałam się w niego, a chociaż nic nie powiedział, czułam, że jego serce mówi “droga Bello”,
i wiedziałam też, że gdy patrzy na mnie, przed oczyma staje mu obraz księżniczki Naomi. Stryj
John przyrzekł dać mi Hilo. I tak się zaczęło.
Ale stryj nalegał, żebym wpierw sama wypróbowała wierzchowca. Był trudny, wspaniały i
trudny. Nie był jednak przewrotny, złośliwy. Wymykał mi się wciąż, ale ani razu nie dałam mu tego
poznać. Nie bałam się go i to mi pomogło wyczuć jego nastrój, dzięki czemu odpędziłam od niego
wszelką myśl, że ma nade mną przewagę.
Zastanawiałam się często, czy stryj John przewidywał to, co miało nastąpić. Wiem, że gdy
jechałam do Mana, aby połączyć się z orszakiem księżniczki, myśl taka nawet nie powstała mi w
głowie. Ach, radosne były to dni! Pamiętasz, z jakim przepychem podejmowali gości starzy
Parkerowie. Polowanie z włócznią na dziki, polowania ze strzelbą na stada dzikiego bydła,
objeżdżanie i cechowanie koni. W pomieszczeniach dla służby tłok, kowboje zjechali się ze
wszystkich stron. I przybyły dziewczęta z Waimea i z Waipio, z Konokaa i Paauilo - widzę je
dotąd, jak siedzą w długich rzędach na szczycie murku otaczającego zagrodę do ujeżdżania koni i
przygotowują leis dla kowbojów, swoich kochanków. I te noce, wonne noce, śpiew mele w
powietrzu, tańczenie hula i pary miłosne przechadzające się pod drzewami wielkich ogrodów
Mana...
I książę... - Bella umilkła. Przez długą chwilę jej wciąż piękne, drobne zęby wgryzały się
głęboko w dolną wargę, a niewidzące oczy błądziły po dalekim szafirze horyzontu, podczas gdy
starała się odzyskać panowanie nad sobą. Kiedy napięcie minęło, przeniosła wzrok na siostrę.
- Był księciem, Marto. Widziałaś go w Kilohana, gdy wróciłaś z seminarium. Mógł
zachwycić oczy każdej kobiety... tak. I każdego mężczyzny. Miał lat dwadzieścia pięć, wiek
świetnej, męskiej dojrzałości, a był wspaniały i królewski nie tylko ciałem, ale i duchem.
Jakkolwiek szalonym rozrywkom się oddawał, jakkolwiek zuchwałym i dzikim zabawom, nie
zapominał nigdy, że pochodzi z rodziny królewskiej i że wszyscy jego przodkowie byli władcami -
aż do tego pierwszego i wysławianego w genealogiach, który przeprawił się na podwójnych
czółnach na Tahiti i Raiate i z powrotem. Był pełen wdzięku, czarujący, dobry, uczynny,
przyjacielski, ale także surowy, szorstki, groźny, kiedy zbyt go podrażniono. Trudno mi to wyrazić
słowami. Był mężczyzną, mężczyzną w każdym calu i księciem w każdym calu, z domieszką
swawoli chłopięcej i z domieszką żelaza, która uczyniłaby go dobrym i silnym władcą Hawajów
-gdyby zasiadł na tronie.
Widzę go jeszcze takim, jakim ujrzałam go wtedy, tamtego pierwszego dnia, kiedy
dotknęłam jego ręki i rozmawiałam z nim... zaledwie kilka nieśmiałych słów wypowiedzianych
przez kobietę od roku poślubioną szaremu haole w szarej Nahala. Było to przed pół wiekiem -
pamiętasz, Marto, że nasi młodzi mężczyźni nosili wtedy białe buty i spodnie, białe jedwabne
koszule i oszałamiająco barwne hiszpańskie szarfy wiązane w pasie - i przez pół wieku ten jego
obraz nie zbladł w mojej pamięci. Lilolilo stał pośrodku gromadki osób na trawniku, a ja szłam z
Ellą Higginsworth, która miała mnie przedstawić. Właśnie w tym momencie księżniczka Lihue
rzuciła Elli jakąś żartobliwą uwagę i Ella przystanęła, aby jej odpowiedzieć, mnie pozostawiwszy o
krok wysuniętą naprzód.
Jego wzrok zatrzymał się na mnie przypadkiem, gdy stałam tak samotna, zmieszana i
onieśmielona. Och, jakże wyraźnie go widzę, z głową odrzuconą nieco do tyłu, w pozie wyniosłej,
swobodnej, władczej, a tak jednocześnie beztroskiej i tak dla niego charakterystycznej. Nasze oczy
spotkały się. Pochylił ku mnie głowę czy też raczej ją wyprostował. I nie wiem, co się wtedy stało.
Czy to on mi rozkazał? Czy ja go posłuchałam? Nie wiem. Wiem tylko, że wyglądałam pięknie, z
włosami przybranymi wonnym maile, odziana we wspaniałe holoku, które stryj John mi pożyczył z
sanktuarium księżniczki Naomi; i wiem również, że zaczęłam iść ku niemu poprzez trawnik Mana i
że on ruszył mnie naprzeciw. Szliśmy tak ku sobie poprzez trawnik, sami, jak gdybyśmy szli ku
sobie przez karty księgi życia.
Czy byłam bardzo piękna, siostro Marto, kiedy byłam młoda? Nie wiem. Nie wiem. Ale w
tej chwili jedynej, kiedy wraz z nim zbliżała się do mnie i przenikała mi serce cała jego uroda, cała
majestatyczna męskość, zbudziło się we mnie nagle poczucie własnego piękna... Jakże mam to
wyrazić? Było to tak, jak gdyby w nim zrodzona doskonałość przeniesiona została we mnie i mnie
udoskonaliła.
Czy byłam piękna, bardzo piękna, siostro Marto, kiedy miałam dziewiętnaście lat, niespełna
dwadzieścia?
Marta, sześćdziesięcioczteroletnia Marta, spojrzała na Bellę, która miała lat sześćdziesiąt
osiem, i szczerze przytaknęła. A w duchu wyraziła podziw dla tego, co w tej chwili widziała: szyja
Belli, wciąż pełna i kształtna, dłuższa niż szyja przeciętnej Hawajki, istna kolumna majestatycznie
podpierająca jej królewską głowę; twarz i wysokich kościach policzkowych, o szlachetnym czole;
włosy gęste, wysoko upięte, połyskujące srebrną patyną lat, wciąż w lokach, kontrastujące ostro z
czystą linią cienkich, czarnych brwi i głębokich, brązowych oczu. Wzrok Marty, w skromnym
onieśmieleniu na widok tego, co ujrzała, przesunął się w dół, poprzez wspaniały zarys piersi i
szlachetne, czyste linie ciała aż ku stopom obciągniętym w jedwab, obutym w pantofelki na
wysokich obcasach - małym, kształtnym, o łuku niemal hiszpańskim i doskonale foremnym
podbiciu.
- Kiedy jest się młodym w czas jednej jedynej młodości! - zaśmiała się Bella. - Lilolilo był
księciem. Nauczyłam się na pamięć jego rysów i wszystkich zmian, jakim podlegały... potem,
podczas naszych bajkowych dni i nocy nad wodami rozśpiewanych jezior, nad oceanem
szemrzącym sennie w pienistych zalewach i na górskich ścieżkach. Poznałam jego piękne, śmiałe
oczy i czarne, proste brwi, poznałam nos, który ponad wszelką wątpliwość zdradzał rasę
Kamehameha, i każdą najmniejszą, najdrobniejszą linię w pięknym zarysie jego warg. Nie ma ust
piękniejszych nad usta Hawajczyka, Marto.
Jego ciało... Był królem między atletami, od wijących się niesfornie włosów aż po kostki
nóg mocnych jak zbrązowiała stal. Wczoraj nazwano przy mnie jednego z wnuków Wilderów
“księciem Harvardu”. Litości! Czym by nazwali, czym by mogli nazwać mojego Lilolilo, gdyby
stanął obok tego chłopca Wilderów i całej jego drużyny z Harvardu!
Bella umilkła i oddychała głęboko, zaciskając jednocześnie piękne, małe dłonie
spoczywające na rozłożystym, obciągniętym jedwabiem podołku. I gdy przeżywała tak od nowa dni
spędzone ze swym księciem, przez skórę jej twarzy przebił się delikatny rumieniec i ciepłem
rozświetlił oczy.
- No więc... zgadłaś, Marto? - spytała Bella z zuchwałym wzruszeniem ramion, spoglądając
siostrze prosto w oczy. - Wyruszyliśmy z rozbawionej Mana i rozpoczęliśmy radosny objazd
-ścieżkami zastygłej lawy do Kiholo, gdzie pływaliśmy i łowili ryby, ucztowali i spali leżąc na
gorącym piasku pod palmami. Dalej do Puuwaawaa; gdzie znowu polowanie na dziki z włóczniami
i łowienie stad na lasso, i łowy na dzikie barany z górskich pastwisk. Potem jeszcze dalej przez
ziemię Kona, dalej na mauka, do pałacu królewskiego w Kailua, dalej kąpiel w wodach Keauho,
dalej nad zatoką Kealakekua, do Napoopoo, do Honaunau. I wszędzie ludzi wychodzący na drogę z
rękami pełnymi darów - kwiaty i owoce, ryby i mięsiwo. Serca ich były przepełnione miłością i
pieśnią, głowy pochylone w ukłonie należnym członkom królewskiego rodu, na ustach mieli
okrzyki radosnego zdumienia lub śpiewne mele o dawnych i niezapomnianych dniach.
Co byś na moim miejscu zrobiła, siostro Marto? Wiesz, jacy my jesteśmy, my...
Hawajczycy. Wiesz, jacy byliśmy przed pół wiekiem. Lilolilo był zachwycający. Ja - niebaczna na
wszystko. Lilolilo mógł sam zbudzić w każdej kobiecie zuchwalstwo. Ja byłam zuchwała
podwójnie, bo szara, zimna Nahala pobudzała mnie do szaleństwa. Wiedziałam. Nie łudziłam się
ani przez chwilę. Nie miałam nadziei. W tamtych czasach o rozwodzie nikomu się nawet nie śniło.
Żona George'a Castnera nie mogła zostać królową Hawai , nawet gdyby tak prędko nie wybuchły
zapowiedziane przez stryja Roberta rewolucje i gdyby Lilolilo został królem. Ale ja nie myślałam o
tronie. Jedyne królestwo, jakiego mogłam pragnąć, to życie u boku Lilolilo jako jego żona i
towarzyszka. Nie zrobiłam tego błędu. Nie sięgałam po rzecz niemożliwą i nie snułam złudnych
marzeń.
Samo powietrze wokół nas było przepojone miłością. A Lilolilo był najprawdziwszym
kochankiem. Przyozdabiał mnie wciąż nowymi lei, jego gońcy przynosili dla mnie lei z dalekich
ogrodów różanych Mana... pewnie je pamiętasz... pięćdziesiąt mil po ścieżkach zastygłej lawy i
przez pastwiska, ale w swych posłaniach z kory bananowej tak były świeże i lśniące od rosy, jak w
chwili zrywania. Miały jard długości, a ich maleńkie różowe pączki wyglądały niczym ńawleczone
na nić neapolitańskie korale. Podczas luau, podczas nigdy nie kończących się luau kazał mi siadać
na swoim kobiercu Makaloa, na książęcym kobiercu, który był tabu dla wszystkich innych
śmiertelników, chyba że sam Lilolilo sobie tego życzył lub raczył zezwolić, aby ktoś na nim usiadł.
I zanurzałam palce w jego własnej pa wai holoi (miseczce do płukania palców), gdzie w ciepłej
wodzie pływały płatki wonnych kwiatów. I niebaczna na to, że wszyscy widzą tę bezgraniczną
łaskawość, sięgałam do jego pa paakai po szczypty czerwonej soli, po limu, po tarte orzechy kukui i
pieprz chili i do jego ipu kai (miseczka na sos rybny) z drzewa kou, z której sam wielki
Kamehameha jadał podczas wielu podobnych objazdów. I to samo było ze wszystkimi
najrzadszymi przysmakami, przeznaczonymi tylko dla niego i księżniczki - z nelu i ake, z palu i
alaala. Jego kahili wachlowały mi ciało, jego służba była moją służbą i on był mój. A ja od stóp
szczęśliwa aż po włosy przybrane kwiatami byłam kobietą kochaną.
Ponownie drobne zęby Belli przygryzły dolną wargę, ponownie spojrzała pustym wzrokiem
ku morzu - i ponownie zdołała zapanować nad sobą i swymi wspomnieniami.
- Jechaliśmy dalej i dalej, przez Kona, przez Kau, z Hoopuloa i Kapua do Honuapo i
Punaluu - całe życie zamknięte w dwóch krótkich tygodniach. Kwiat kwitnie tylko raz. To był mój
czas kwitnienia. Lilolilo u mego boku, ja na wspaniałym Hilo - królowa nie Hawai, lecz Lilolilo i
miłości. Mówił, że jestem kruchą bańką piękna i barwy na czarnym grzbiecie lewiatana, że jestem
delikatną kroplą rosy na dymiącym grzbiecie strumienia lawy, tęczą mknącą na chmurach
burzowych...
Bella ponownie umilkła.
- Nie będę ci powtarzała, co mi jeszcze mówił - rzekła z powagą. - Powiem tylko, że to, co
mówił, było samym płomieniem miłości i samą istotą piękna, i że układał dla mnie hula o naszych
nocach pod rozgwieżdżonym niebem i śpiewał je w obecności wszystkich, gdy podczas uczt
leżeliśmy na matach, ja na jego kobiercu Makaloa...
I dalej jechaliśmy do Kilauea.. sen tak prędko dobiegł końca. Wrzuciliśmy naturalnie do
krateru bulgocącej lawy naszą ofiarę dla Pele, bogini ognia - lei z kwiatów maile, ryby, twarde poi
owinięte w wilgotne liście ti. I znowu dalej przez starodawną Puna, ucztowaliśmy, śpiewali,
tańczyli w Kohoualea, w Kamaili i Opihikao, pływaliśmy w słodkich jeziorach Kalapana. I w końcu
dotarliśmy do Hilo nad brzegiem oceanu.
Tu nadszedł koniec. Nigdyśmy o tym nie mówili. Był to koniec uznany przez nas oboje bez
słów. Jacht czekał już. Spóźniliśmy się o wiele dni. Honolulu wzywało do powrotu, wieść głosiła,
że król jest coraz bardziej pupule (pomieszany), że misjonarze katoliccy i protestanccy knują spiski,
że zapowiadają się kłopoty z Francją. I podobnie jak przed dwoma tygodniami wylądowali w
Kawaihae roześmiani, rozśpiewani i przystrojeni kwiatami, tak też wyjeżdżali. Wesołe było to
rozstanie, towarzyszyły mu śmiech i igraszki, tysiące ostatnich poleceń, upomnień i żartów.
Kotwicę podniesiono przy wtórze pieśni książęcych śpiewaków zebranych na górnym pokładzie, a
wtedy my, w dużych czółnach i welbotach, ujrzeliśmy, jak pierwszy podmuch wiatru wydyma żagle
i jak powiększa się przestrzeń między nami.
Podczas tego podniecenia i zamieszania Lilolilo, który musiał żegnać się z wielu i z wielu
wymieniać żartobliwe słowa, stanął przy burcie, pochylił się i spojrzał mi prosto w twarz. Na
głowie miał moje lei z kwiatów ilima, przeze mnie uplecione i przeze mnie włożone. I nagle ci na
jachcie zaczęli rzucać do łodzi lei, każde swojemu wybrańcowi czy wybrance. Nie oczekiwałam
niczego, nie miałam nadziei. A choć łudziłam się cząstką gorąco pragnącego serca, wiedziałam
jednak, że moja wesoła i dumna twarz nie zdradza nic. Lilolilo uczynił to, co musiał uczynić. Od
początku wiedziałam, że tak postąpi. Patrząc mi wciąż szczerze i uczciwie w oczy, zdjął z głowy
moje piękne lei z kwiatów ilima i rozerwał je na dwoje. Widziałam, że jego wargi poruszają się i
bezdźwięcznie wypowiadają jedno jedyne słowo: “pau”. Koniec. Spoglądając wciąż na mnie
rozerwał lei jeszcze raz na pół i rzucił drobne ułamki nie mnie, tylko w morze, w powiększającą się
między nami przestrzeń. Pau. Był to koniec...
Bella długo błądziła pustym wzrokiem po linii horyzontu. Marta nie śmiała na głos wyrazić
współczucia, które łzami napełniło jej oczy.
- Tego jeszcze dnia ruszyłam w drogę powrotną. Jechałam starą, trudną ścieżką wzdłuż
wybrzeża Hamakua - podjęła Bella głosem początkowo osobliwie suchym i szorstkim. - Pierwszy
dzień nie był bardzo ciężki. Opanowała mnie drętwota. Tak byłam przepełniona cudownością tego,
o czym miałam zapomnieć, iż nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, że muszę o tym zapomnieć. Noc
spędziłam w Laupahoehoe. Wiesz, przypuszczałam, że nie zmrużę oka. A tymczasem zmęczona
konną jazdą, wciąż odrętwiała, spałam całą noc jak nieżywa.
Ach, ale ten dzień następny w podmuchach wichury i ulewnym deszczu! Wiatr dął, deszcz
zacinał. Ścieżka była nie do przebycia. Konie co chwila się potykały. Początkowo kowboj, którego
stryj John pożyczył mi razem z końmi, sprzeciwiał się i protestował, potem zrezygnowany jechał za
mną potrząsając bezustannie głową i mamrocząc pod nosem, że jestem pupule. Luzaka
zostawiliśmy w Kukuihaele. Ścieżkę Błotną przebyliśmy wpław jak rzekę błota. W Waimea
kowboj musiał zmienić konia. Ale mój Hilo trzymał się dzielnie. Od świtu do północy siedziałam w
siodle, aż wreszcie w Kilohana stryj John zdjął mnie z konia, wniósł do domu, obudził kobiety,
kazał im rozebrać mnie i wymasować, poił mnie grzanym winem palmowym, które sprowadziło
sen i zapomnienie. Wiem, że musiałam mówić przez sen, bredzić. Stryj John zapewne wszystkiego
się domyślił. Ale nigdy nie powiedział o tym nikomu ani słowa, nawet mnie. Jakiekolwiek miał
domysły, zamknął je w uświęconym pokoju księżniczki Naomi.
Pozostały mi niejasne strzępy wspomnień tamtego dnia - rozpaczliwy, oszalały bunt
przeciwko losowi... włosy rozpuszczone, rozwiane na wietrze, ociekające wodą... nieprzerwane
strumienie łez mieszające się ze strumieniami ulewy... namiętne wybuchy żalu do świata złego i
przewrotnego... bicie rękami w łęk siodła... szorstkie słowa rzucane kowbojowi. Pamiętam, jak
kłułam ostrogami boki biednego, wspaniałego Hilo. Prosto z serca wydzierała mi się modlitwa, aby
rozwścieczony koń stanął dęba i zwalił się na mnie, i zmiażdżył moje ciało, na zawsze je oszpecił
albo zrzucił mnie z siodła poza ścieżkę, skąd stoczyłabym się w dół palis (przepaści). Wtedy przy
moim imieniu zostałoby wypisane pau tak nieodwołalne, jak nieodwołalne było pau na wargach
Lilolilo, gdy darł lei z kwiatów ilima. I wrzucał je do morza...
George, mój mąż przebywał w Honolulu dłużej, niż zamierzał. Kiedy wrócił do Nahale,
czekałam już na niego. Objął mnie z namaszczeniem, pocałował przelotnie W usta, z powagą
obejrzał mój język, postawił diagnozę i posłał do łóżka z gorącymi fajerkami i porcją oleju
rycynowego. Weszłam z powrotem w szare życie Nahala, jakbym weszła w mechanizm zegara i
stała się jednym z jego kółek czy zębów, obracających się z nieuchronną, bezlitosną regularnością.
George wstawał z łóżka co dzień o czwartej trzydzieści, a o piątej siedział już na koniu. I piliśmy
wciąż tę ohydną tanią kawę, jedliśmy tę wieczną owsiankę i na zmianę świeżą wołowinę i suszoną,
świeżą wołowinę i suszoną. Gotowałam, piekłam, szorowałam. Kręciłam kółko zwariowanej
maszyny do szycia i robiłam sobie tanie holoku. Co wieczór, przez bezkresną wieczność dwóch
jeszcze lat, siadywałam naprzeciw niego po drugiej stronie stołu i do godziny ósmej cerowałam
tanie skarpetki i tandetną bieliznę, podczas gdy on czytał pisma sprzed roku, bo był zbyt skąpy,
żeby je zaprenumerować. A potem przychodziła pora spania - naftę trzeba przecież oszczędzać. - I
George nakręcał zegarek, zapisywał stan pogody w dzienniku, zdejmował buty, wpierw prawy,
potem lewy, i ustawiał jeden obok drugiego w nogach łóżka, po swojej stronie.
Ale teraz George nie stawał mi się coraz bliższy, jak wtedy, zanim księżniczka Lihue
zaprosiła mnie na objazd i zanim stryj John pożyczył mi konia. Bo widzisz, Marto, tamto by się nie
zdarzyło, gdyby stryj John mi odmówił. Ale poznałam miłość i poznałam Lilolilo. Jakie wic widoki
mógł mieć. Teraz George na zdobycie mojej miłości i mojego szacunku? Przez następne dwa lata w
Nahala byłam umarłą kobietą, która w jakiś sposób poruszała się i mówiła, piekła, szorowała,
cerowała skarpetki i oszczędzała nafty... Doktorzy powiedzieli, że zaziębił się przez tę tandetną
bieliznę, kiedy podczas nawałnic zimowych wyprawiał się wciąż do górskich źródeł Nahala.
A jak umarł, nie odczułam smutku. Mój smutek trwał już nazbyt długo. Nie odczułam także
radości. Radość moja umarła nad brzegiem oceanu, kiedy Lilolilo rzucił do morza lei z kwiatów
ilima. Lilolilo umarł w miesiąc po George'u. Nie widziałam go już nigdy, odkąd rozstaliśmy się w
Hilo. Och, niejednego miałam potem wielbiciela. Ale byłam jak stryj John. Kochać mogłam tylko
raz. Stryj John miał w Kilohana miejsce poświęcone swojej Naomi, ja przez pięćdziesiąt lat miałam
w sercu miejsce poświęcone memu Lilolilo. Jesteś, siostro Marto, pierwszą osobą, której
pozwoliłam wejść do tego miejsca...
Samochód objechał półkole podjazdu i stanął. Wysiadł z niego mąż Marty i zaczął iść ku
nim przez trawnik. Roscoe Scandwell -prosty jak trzcina, smukły, siwowłosy, o pełnej wdzięku
żołnierskiej postawie - należał do “Wielkiej Piątki”, która dzięki powiązaniom interesów
rozstrzygała o losach Hawai. Chociaż pochodził z Nowej Anglii i był czystej krwi białym,
pocałował Bellę - z całego serca, objąwszy ją ramionami po hawajsku. Jego bystry wzrok
powiedział mu, że miały tu miejsce kobiece zwierzenia; ale mimo śladów głęboko przeżywanych
wzruszeń Roscoe dostrzegł, że opromieniony dojrzałą mądrością zapanował między kobietami
łagodny, cichy spokój.
- Elisie przyjeżdża z maleństwami. Dostałem od nich depeszę wysłaną ze statku - oznajmił
pocałowawszy żonę na przywitanie.
- Zatrzymają się u nas kilka dni i pojadą potem dalej do Maui.
- Zamierzałam umieścić cię w pokoju różowym - planowała na głos Marta Scandwell. - Ale
myślę, że lepiej będzie umieścić tam Elsie z dziećmi i niańkami, więc ty dostaniesz pokój królowej
Emmy.
- Mieszkałam tam ostatnim razem i przyznaję, że go wolę - powiedziała Bella.
Roscoe Scandwell wiedział wszystko o hawajskiej miłości i hawajskim sposobie
okazywania miłości. Wysoki, smukły, wytworny między dwiema postaciami kobiet o szlachetnych
proporcjach, opasał ramionami ich pełne kibicie i poprowadził je do domu.
Przełożyła Krystyna Tarnowska
Dom Mapuhiego
Mimo ociężałości swojej sylwetki “Aorai” manewrowała bez trudu na lekkim wietrze i
kapitan podprowadził ją blisko do atolu, zanim zatrzymał statek tuż przed wirami przybrzeżnej
kipieli. Atol Hikueru spoczywał płasko na morzu. Był to krąg miałkiego piasku koralowego, który
miał sto jardów szerokości, dwadzieścia mil w obwodzie, a wynurzał się nad powierzchnię o trzy
do pięciu stóp. Na dnie olbrzymiej szklistej laguny znajdowało się wiele muszli perłowych i z
pokładu szkunera można było dojrzeć, poprzez wąski pierścień atolu, zajętych swą pracą nurków.
Jednakże laguna nie miała wejścia odpowiedniego choćby dla handlowego szkunera. Przez
kręty i płytki kanał mogły się przy pomyślnej bryzie przedostać kutry, natomiast szkunery stawały
na zewnątrz i wysyłały tylko pomniejsze łodzie.
“Aorai” spuściła zgrabnie szalupę, do której wskoczyło pół tuzina śniadych marynarzy
odzianych tylko w szkarłatne przepaski biodrowe. Chwycili za wiosła. Na rufie łodzi, opodal rudla,
stał młody człowiek w białym tropikalnym ubraniu znamionującym Europejczyka. Ale nie był
stuprocentowym Europejczykiem. Złociste dziedzictwo Polinezji objawiało się w słonecznej
pozłocie jego skóry, rzucało złote blaski i lśnienia poprzez migotliwy błękit oczu. Był to Raoul,
Aleksander Raoul, najmłodszy syn Marie Raoul, bogatej pół-Kreolki, właścicielki sześciu
handlowych szkunerów podobnych do “Aorai”.
Szalupa przecięła wir kłębiący się tuż u wejścia i prując zbełtane piany przypływu, torowała
sobie drogę do zwierciadlanego zacisza laguny.
Młody Raoul wyskoczył na biały piasek i uściskał dłoń rosłego krajowca. Ów miał
wspaniały tors i ramiona, lecz kikut prawej ręki, z wystającą na kilka cali zbielałą już kością,
świadczył o spotkaniu z rekinem, które położyło kres karierze nurka i uczyniło zeń pochlebcę i
intryganta ubiegającego się o drobne łaski.
- Słyszałeś, Alek? - brzmiały jego pierwsze słowa. - Mapuhi znalazł perłę - ale jaką perłę!
Nigdy nie wyłowiono podobnej na Hikueru ani na wszystkich Paumotach, ani na całym świecie.
Odkup ją od niego. Ma ją jeszcze. I pamiętaj, że ja pierwszy powiedziałem ci o tym. Mapuhi jest
głupi i możesz ją dostać tanio. Masz trochę tytoniu?
Raoul skierował swe kroki prosto przez plażę w stronę chaty stojącej pod drzewem
pandanowym. Był konwojentem na szkunerze swojej matki i miał za zadanie przetrząsnąć całe
Paumoty w poszukiwaniu zasobów kopry* [Kopra - suszone jądra orzechów kokosowych.], muszli
i pereł, w które obfitowały.
Był jeszcze młodym konwojentem; dopiero po raz drugi wyruszył w tym charakterze i gryzł
się potajemnie swym brakiem doświadczenia w ocenianiu pereł. Kiedy jednakże Mapuhi pokazał
perłę, Raoulowi udało się opanować pierwsze wrażenie i zachować na twarzy niedbały, kupiecki
wyraz. Albowiem na widok perły doświadczył wstrząsu. Była wielka jak gołębie jajo, doskonale
kulista, a w jej białości opalizowały promiennie wszystkie dookolne barwy. Ta perła była żywa.
Nigdy nie widział nic podobnego. Kiedy Mapuhi opuścił mu ją na dłoń, Raoula zdumiał jej ciężar.
Świadczył on, że perła jest dobra. Obejrzał ją starannie przez kieszonkową lupę. Była bez jednej
plamki czy skazy. Jej czystość jakby się roztapiała w powietrzu, rzekłbyś, ulatywała mu z dłoni.
W cieniu wydawała się miękko świetlista, błyszczała niby łagodny księżyc. Była tak
przezroczyście biała, że kiedy ją wpuścił do szklanki z wodą, odnalazł ją nie bez trudu. Tak prosto i
szybko osunęła się na dno, iż wiedział, że jej waga jest wyśmienita.
- No, a co chcesz za nią? - spytał z udaną obojętnością.
- Chcę... - zaczął Mapuhi, a za nim, tuż przy jego ciemnym obliczu, smagłe twarze dwóch
kobiet i dziewczyny przytakiwały jego żądaniom. Wszystkie pochylone były do przodu, ożywiało je
hamowane podniecenie, oczy ich chciwie błyszczały.
- Chcę dom - mówił Mapuhi. - Musi mieć dach z blachy cynkowej i ośmiokątny zegar z
wagami. Musi być długi na sześć sąźni, z gankiem dokoła. W środku musi mieć duży pokój, a w
nim okrągły stół i ośmiokątny zegar na ścianie, Muszą tam być cztery sypialnie, po dwie z każdej
strony dużego pokoju, a w każdej sypialni musi być łóżko żelazne, dwa krzesła i umywalnia. A na
tyłach musi być kuchnia, dobra kuchnia, z garnkami i patelniami, i piecem. A ty musisz zbudować
ten dom na mojej wyspie, którą jest Fakarava.
- I to wszystko? - zapytał z niedowierzaniem Raoul.
- Musi być maszyna do szycia - odezwała się Tefara, żona Mapuhiego.
- Nie zapominaj o ośmiokątnym zegarze z wagami - dorzuciła Nauri, jego matka.
- Tak, to wszystko - rzekł Mapuhi.
Młody Raoul roześmiał się. Śmiał się długo, serdecznie. Lecz śmiejąc się rozwiązywał
skrycie pamięciowe zadanie arytmetyczne. Nigdy w życiu nie budował domu i. Jego pojęcia o
budownictwie były mgliste. Śmiejąc się obliczał koszt podróży na Tahiti po materiały, koszt
samych materiałów, drogi powrotnej na Fakaravę, wyładunku i wreszcie budowy domu.
Wyniosłoby to jakieś cztery tysiące francuskich talarów, z pewną marżą na wszelki wypadek; cztery
tysiące francuskich talarów równały się dwudziestu tysiącom franków. To było niemożliwe. Gdzież
mógł się dowiedzieć, jaka jest wartość podobnej perły? Dwadzieścia tysięcy franków to była masa
pieniędzy - i na dobitkę pieniędzy jego matki.
- Mapuhi - powiedział - jesteś wielkim głupcem. Oznacz cenę w pieniądzach.
Ale Mapuhi potrząsnął głową, a trzy głowy powtórzyły za nim ten ruch.
- Ja chcę mieć dom - powiedział. - Musi być długi na sześć sążni, z gankiem dokoła...
- Tak, tak - przerwał mu Raoul. - Już słyszałem o tym twoim domu, ale nic z tego. Dam ci
tysiąc talarów chilijskich.
Cztery głowy dały społem milczący znak przeczenia.
- I sto talarów chilijskich w towarach.
- Ja chcę dom... - zaczął Mapuhi.
- Na co ci dom? - zapytał Raoul. - Pierwszy huragan zmiecie go precz. Powinieneś o tym
pamiętać. Kapitan Raffy mówi, że właśnie zanosi się na huragan.
- Nie na Fakaravie - odrzekł Mapuhi. - Tam ląd jest o wiele wyższy. Na tej wyspie, owszem.
Każdy huragan może zmieść Hikueru. Ale ja będę miał dom na Fakaravie. Musi być długi na sześć
sążni, z gankiem dokoła...
I Raoul znowu słuchał opowieści o domu. Strawił kilka godzin na próbach wybicia
Mapuhiemu z głowy tej obsesji, jednakże matka i żona oraz córka, Ngakura, umacniały Mapuhiego
w owym postanowieniu. Raoul, słuchając po raz dwudziesty szczegółowego opisu upragnionego
domu, spostrzegł poprzez otwarte drzwi, że na plaży wylądowała druga szalupa z jego szkunera.
Marynarze nie wypuszczali z rąk wioseł, co wskazywało, że śpieszno im wracać. Pierwszy oficer
“Aorai” wyskoczył na brzeg, zamienił parę słów z jednorękim tubylcem i szybkim krokiem poszedł
ku Raoulowi. Dzień nagle poszarzał, kiedy szkwał zasnuł tarczę słońca. Poprzez lagunę Raoul mógł
dostrzec zbliżającą się po wodzie złowróżbną pręgę wiatru.
- Kapitan Raffy powiada, żebyś pan stąd zwiewał czym prędzej - rzekł na powitanie oficer. -
Jeżeli są tu jakieś muszle, może uda nam się zabrać je później; takie jest jego zadanie. Barometr
spadł do dwudziestu dziewięciu siedemdziesiąt.
Podmuch wiatru uderzył w rosnące przy chacie drzewo pandanowe i przedarł się przez
sąsiednie palmy, strącając kilka dojrzałych orzechów kokosowych, które z głuchym dudnieniem
spadły na ziemię. A potem z oddali nadleciał deszcz, zbliżając się wraz z szumem zawiei, od której
zakurzyły się pofałdowane w skiby wody laguny. Gdy rozległ się ostry grzechot pierwszych kropel
o liście, Raoul zerwał się na równe nogi.
- Tysiąc talarów chilijskich na stół, Mapuhi! - powiedział. - I dwieście w towarach.
- Ja chcę dom.. - zaczął tamten.
- Mapuhi! - wrzasnął Raoul starając się przekrzyczeć wichurę. - Jesteś głupcem!
Wypadł z chaty i razem z oficerem począł brnąć przez plażę w stronę łodzi. Nie mogli jej
dojrzeć. Podzwrotnikowa ulewa przesłoniła wszystko dokoła; widzieli tylko piasek pod stopami i
rozeźlone małe fale laguny, które kąsały i rwały brzeg. Z owego potoku wynurzyła się jakaś postać.
Był to Huru-Huru, jednoręki krajowiec.
- Dostałeś perłę?! - krzyknął w ucho.
- Mapuhi to dureń! - odkrzyknął mu Raoul i w następnej chwili zniknęli sobie z oczu pośród
strumieni wody.
W pół godziny później Huru-Huru, wypatrując z nadmorskiej strony atolu, zauważył, że
obie łodzie już wciągnięto i “Aorai” obraca dziób w stronę pełnego morza. Opodal inny szkuner,
dopiero co przyniesiony z oceanu na skrzydłach szkwału, zatrzymał się właśnie i spuszczał łódź na
wodę. Znał ten statek. Była to “Orohena”, własność Torikiego, kupca-mieszańca, który sam sobie
był konwojentem, a teraz zapewne znajdował się na rufie szalupy. Huru-Huru zachichotał.
Wiedział, że Mapuhi jest winien Torikiemu za towary dostarczone zeszłego roku.
Szkwał przeleciał. Rozgorzało palące słońce, a laguna znów wygładziła się niczym
zwierciadło. Jednakże powietrze było kleiste jak szlam, a jego brzemię ciążyło płucom i utrudniało
oddychanie.
- Słyszałeś nowiny, Toriki? - zapytał Huru-Huru. - Mapuhi znalazł perłę. Nigdy nie
wyłowiono takiej perły na Hikueru ani gdziekolwiek indziej na Paumotach, ani na całym świecie.
Mapuhi do głupiec. Poza tym jest ci winien pieniądze. Pamiętaj, że ja pierwszy ci powiedziałem.
Masz trochę tytoniu?
- I Toriki poszedł do Mapuhiego, do jego chaty z sitowia. Był to mężczyzna o władczym
wejrzeniu, przy tym dość głupi. Obrzucił niedbałym spojrzeniem przecudną perłę - patrzał tylko
przez chwilę - i równie niedbale wpuścił ją do kieszeni.
- Masz szczęście - rzekł. - To ładna perła. Otworzę ci kredyt u siebie.
- Ja chcę dom - zaczął stropiony Mapuhi. - Musi być długi na sześć sąźni...
- Gadaj do swojej babci! - uciął kupiec. - Chcesz spłacić długi: ot, czego chcesz. Byłeś mi
dłużny tysiąc dwieście chilijskich talarów. W porządku: niceś mi już nie winien. Jesteśmy kwita.
Poza tym, skredytuję ci dwieście chilijskich. Jeżeli po powrocie na Tahiti uda mi się dobrze
sprzedać tę perłę, dam ci kredyt jeszcze na sto - razem na trzysta. Ale pamiętaj: tylko wtedy, gdy ją
dobrze sprzedam. Bo mogę na niej stracić.
Mapuhi, zatroskany, skrzyżował ręce i siedział ze spuszczoną głową. Zrabowano mu jego
perłę. Zamiast domu spłacił dług. Nie miał się czym pochwalić.
- Jesteś głupi - powiedziała Tefara.
- Jesteś głupi - powtórzyła Nauri, jego matka. - Po co mu dałeś perłę do ręki?
- A co miałem zrobić? - bronił się Mapuhi. - Byłem mu winien pieniądze. Wiedział, że mam
perłę. Same słyszałyście jak prosił, żebym mu ją pokazał. Ja mu nie mówiłem. Wiedział. Ktoś inny
dał mu znać. A ja mu byłem winien pieniądze.
- Mapuhi jest głupi - powtórzyła z kolei Ngakura.
Miała dwanaście lat i niewiele jeszcze rozumiała. Mapuhi pofolgował sobie dając jej w
ucho kuksańca, od którego aż się zatoczyła. Tefera i Nauri wybuchnęły płaczem, a potem jęły znów
zasypywać go wymówkami, jak to mają w zwyczaju kobiety.
Huru-Huru, czatując na plaży, ujrzał trzeci szkuner, który zatrzymał się u wejścia na lagunę
i spuścił łódź. Był to “Hira”, słusznie tak zwany, albowiem należał do niemieckiego Żyda
nazwiskiem Levy, największego handlarza pereł, “Hira” zaś był to tahitański bóg rybaków i
złodziei.
- Słyszałeś już nowiny? - zapytał Huru-Huru, gdy Levy otyły mężczyzna o ciężkich,
asymetrycznych rysach, wysiadł na plaży. - Mapuhi znalazł perłę. Nigdy nie było takiej perły na
Hikueru ani na całych Paumotach, ani na całym świecie. Mapuhi jest głupi. Sprzedał ją Torikiemu
za tysiąc czterysta chilijskich; podsłuchiwałem pod drzwiami, więc wiem. Toriki też jest głupi.
Możesz ją tanio od niego odkupić. Pamiętaj, że to ja ci pierwszy powiedziałem. Masz trochę
tytoniu?
- Gdzie jest Toriki?
- Pije absynt w domu kapitana Lyncha. Siedzi tam od godziny.
I oto kiedy Levy z Torikim popijali absynt spierając się o perłę Huru-Huru podsłuchał, że
zgodzono się na zdumiewającą cenę dwudziestu pięciu tysięcy franków.
W tym właśnie czasie zarówno “Orohena”, jak “Hira” podpłynęły tuż do brzegu i poczęły
raz po raz dawać ognia oraz sygnalizować jak opętane. Trzej mężczyźni wybiegli na dwór w sam
czas, by ujrzeć, jak szkunery robią pośpiesznie zwrot i odpływają od lądu, spuszczając grot-żagle i
kliwry* [Kliwer - trójkątny żagiel na przednim maszcie], w ucieczce przed zajadłym szkwałem,
który gnał oba statki daleko po zbielałych wodach. Wreszcie przesłonił je deszcz.
- Wrócę, jak to się skończy - rzekł Toriki. - Lepiej się stąd wynosić.
- Pewnie barometr znowu spadł - powiedział kapitan Lynch.
Był to siwobrody kapitan okrętu, nazbyt już stary do służby, który doszedł do wniosku, że
jedynym sposobem ułożenia sobie jako tako stosunków z własną astmą jest zamieszkanie na
Hikueru. Wszedł do domu, by spojrzeć na barometr.
- Boże drogi! - usłyszeli jego okrzyk i rzucili się do wnętrza, gdzie razem z nim wpatrywali
się w tarczę barometru, który wskazywał dwadzieścia dziewięć dwadzieścia.
Znów wyszli, tym razem po to, by z niepokojem rozejrzeć się po niebie i morzu. Szkwał
przeleciał, lecz niebo było wciąż zachmurzone. Można było dojrzeć szkunery, do których dołączył
się trzeci, wracające pod wszystkimi żaglami. Zmiana kierunku wiatru skłoniła je do poluźnienia
halsów* [Hals - lina służąca do wyciągania dolnego żagla], ale w pięć minut później, od nagłego
podmuchu z przeciwnej strony żagle wszystkich trzech statków przylgnęły do masztów, a
mężczyźni zebrani na brzegu dostrzegli, jak liny bomów rozluźniają się i opadają.
Huk fal walących o brzeg był donośny, głuchy i złowrogi; rozpoczynała się potężna
chwiejba. W oczach trzech mężczyzn rozdarła niebo straszliwa błyskawica rozświetlając ponury
dzień; grzmot potoczył się dziko dokoła.
Toriki i Levy ruszyli biegiem do szalup, przy czym ten drugi podkłusowywał niczym
wystraszony hipopotam. Kiedy obie ich łodzie wyrwały się z przesmyku, minęły wpływającą
szalupę z “Aorai”. Na rufie, zachęcając wioślarzy do wysiłku, siedział Raoul. Nie mógł się uwolnić
od myśli o perle i zawracał, aby wyrazić zgodę na postawione przez Mapuhiego warunki.
Wylądował na plaży pośród gromowej nawałnicy, która była tak nieprzenikniona, że zderzył
się z Huru-Huru, zanim go zdążył zobaczyć.
- Za późno! - wrzasnął Huru-Huru. - Mapuhi sprzedał ją Torikiemu za tysiąc czterysta
chilijskich, a Toriki odprzedał Levy'emu za dwadzieścia pięć tysięcy franków. A Levy sprzeda ją
we Francji za sto tysięcy. Masz trochę tytoniu?
Raoul poczuł ulgę. Skończyły się zmartwienia z perłą. Nie musiał już się trapić, jakkolwiek
jej nie dostał. Tyle że nie wierzył temu Huru-Huru. Mapuhi mógł sprzedać perłę za tysiąc czterysta
chilijskich, ale żeby Levy, który znał się na perłach zapłacił dwadzieścia pięć tysięcy franków, tego
już było za wiele. Raoul postanowił wypytać o to kapitana Lyncha, lecz kiedy przybył do domu
sędziwego marynarza, zastał go zapatrzonego w barometr szeroko rozwartymi oczyma.
- Ile on pokazuje? - zapytał niespokojnie kapitan Lynch. Przetarł okulary i znowu wpatrzył
się w przyrząd.
- Dwadzieścia dziewięć i dziesięć - odczytał Raoul. - Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby
opadł tak nisko.
- No pewnie! - żachnął się kapitan. - Pięćdziesiąt lat spędziłem na morzach, pływając od
małego, a też czegoś podobnego nie widziałem. Słuchaj pan!
Przez chwilę stali bez ruchu, a fale huczały i potrząsały domem. Potem wyszli na dwór.
Szkwał przeminął. O milę ujrzeli pozbawioną wiatru “Aorai”, którą wściekle miotały potężne
bałwany toczące się dostojnym orszakiem z północo-wschodu i wściekle chlaszczące o koralowy
brzeg. Marynarz z załogi szalupy wskazał na ujście przesmyku i pokiwał głową. Raoul spojrzał w
tę stronę i ujrzał biały mąt piany i bryzgów.
- Zdaje się, że dziś przenocuję u pana, kapitanie - rzekł, po czym obrócił się do marynarza i
nakazał mu wciągnąć szalupę na brzeg oraz poszukać schronienia dla siebie i towarzyszy.
- Równe dwadzieścia dziewięć - oznajmił kapitan Lynch wracając od barometru z krzesłem
w ręku.
Usiadł i zapatrzył się na wspaniałe widowisko rozgrywające się na morzu. Słońce wyszło
zza chmur wzmagając jeszcze duszność; w powietrzu wciąż panował martwy spokój. Fale nadal
piętrzyły się coraz bardziej.
- W głowę zachodzę, skąd biorą się takie fale! - mruknął z rozdrażnieniem Raoul. - Nie ma
wiatru, a mimo to, spójrz pan tylko... o, patrz na tę, co idzie!
Olbrzymia fala, długa na całe mile, niosąca dziesiątki tysięcy ton wody, runęła na wątły atol
i targnęła nim jak trzęsienie ziemi. Kapitan Lynch drgnął.
- Boże! - wykrzyknął, uniósł się z krzesła i opadł na powrót.
- Ależ nie ma wiatru! - upierał się Raoul. - Rozumiałbym to, gdyby jednocześnie wiał wiatr.
- Niebawem będziesz pan miał i wiatr, możesz się o to nie martwić - brzmiała ponura
odpowiedź.
Obaj mężczyźni siedzieli w milczeniu. Pot występował im na całe ciało tysiącami
drobniutkich kropelek, które zbiegały się tworząc pęcherzyki wilgoci, te zaś z kolei łączyły się w
strumyczki i ściekały na ziemię. Z trudem chwytali powietrze, co było szczególnie uciążliwe dla
starego mężczyzny. Jedna z fal wdarła się na plażę, przeszorowała między pniami palm
kokosowych i cofnęła się niemal od stóp obu mężczyzn.
- Grubo ponad najwyższy poziom wody - zauważył kapitan Lynch. - A mieszkam tutaj od
lat jedenastu. - Spojrzał na zegarek. - Trzecia godzina.
Obok nich przeciągnęli posępnie jakiś mężczyzna i kobieta, za którymi podążała bezładna
ciżba dzieciaków i kundli. Zatrzymali się przed domem i po dłuższej chwili wahania usiedli na
piasku. W kilka minut później przywlokła się z przeciwnej strony inna rodzina, której członkowie
unosili ze sobą najróżniejszy dobytek. Niebawem paręset osób wszelkiego wieku i płci zebrało się
wokół siedziby kapitana. Ten zawołał jedną z przybyłych, kobietę z niemowlęciem przy piersi, i
dowiedział się, że jej dom właśnie zmieciony został do laguny.
Punkt ten był najwyższym wzniesieniem na przestrzeni wielu mil, natomiast w licznych
miejscach po lewej i prawej ręce olbrzymie bałwany przerwały już wąski pierścień atolu wwalając
się do laguny. Pierścień ów miał dwadzieścia mil obwodu, lecz nigdzie szerokość jego nie
przekraczała pięćdziesięciu sążni. Sezon poławiania pereł był w pełni i krajowcy ze wszystkich
okolicznych wysp, nawet tak odległych jak Tahiti, zebrali się na Hikueru.
- Jest tutaj tysiąc dwieście osób, mężczyzn, kobiet i dzieci -ozwał się kapitan Lynch. -
Ciekawe, ile ich będzie jutro rano.
- Ale dlaczego nie wieje? To chciałbym wiedzieć - powiedział Raoul.
- Nie martw się pan, nie martw; niedługo już przyjdzie bieda.
Właśnie gdy kapitan Lynch wymawiał te słowa, olbrzymia wodna masa runęła na atol.
Morska woda, na trzy cale głęboka, zapieniła się pod ich krzesłami. Stłumiony jęk przerażenia
wydarł się z piersi rozlicznych kobiet. Dzieci załamując rączki wpatrywały się w ogromne bałwany
i krzyczały żałośnie. Koty i kury brodziły wystraszone w wodzie, po czym jak na komendę uciekły
na złamanie karku, szukając schronienia na dachu domu kapitana. Jakiś tubylec, który niósł w
koszyku kilka nowo narodzonych szczeniąt, wdrapał się na palmę kokosową i uwiązał go na
wysokości dwudziestu stóp. Na dole rzucała się w wodzie ich matka skamląc i poszczekując.
A słońce wciąż świeciło promiennie i martwa cisza wciąż trwała. Obaj Europejczycy
siedzieli i obserwowali morze oraz szaleńczą huśtawkę “Aorai”. Kapitan Lynch spoglądał, póki
mógł, na przepotężne góry wody, które się niosły ku niemu. Wreszcie zasłonił rękami twarz, by nie
patrzeć, a potem wszedł do domu.
- Dwadzieścia osiem sześćdziesiąt - powiedział spokojnie, gdy wrócił.
Przez rękę miał przerzucony zwój cienkiej liny. Pociął go na dwusążniowe kawałki, jeden
wręczył Raoulowi, drugi zatrzymał dla siebie, resztę zaś rozdał kobietom doradzając, by każda
wybrała sobie drzewo i wdrapała się na nie.
Lekki powiew przyleciał z północnego wschodu, a Raouł, uczuwszy jego tchnienie na
policzku, doznał jakby otuchy. Widział, że “Aorai” stawia żagle i zaczyna odpływać od lądu;
pożałował, że nie jest tam, na pokładzie. Statek wymknie się w każdym razie, natomiast co się
tyczy atolu... Wdarła się nowa fala i omal nie zwaliła go z nóg; wybrał więc sobie drzewo. Potem
przypomniał sobie o barometrze i pobiegł z powrotem do domu. Spotkał kapitana Lynha, który
zawrócił w tym samym celu, i obaj weszli razem.
- Dwadzieścia osiem dwadzieścia - powiedział stary marynarz. - Niezłe tu będzie piekło... A
to co znowu?
Wydało się, że powietrze przepełnia jakiś pęd. Dom zadrżał i zatrząsł się, a obaj mężczyźni
usłyszeli potężny szum. Zadzwoniły szyby w oknach. Dwie pękły i podmuch wleciał do wnętrza,
uderzając w nich, aż się zachwiali. Drzwi naprzeciw trzasnęły tak silnie, że wypadł zamek. Biała
gałka klamki osypała się kawałkami na podłogę. Ściany pokoju wydęły się niby raptownie
napompowany balonik. A potem usłyszeli nowy odgłos przypominający grzechot karabinów, gdy
bryzgi fal poczęły siec ścianę domu. Kapitan Lynch spojrzał na zegarek. Była godzina czwarta.
Nałożył kurtkę z włochatego sukna, zdjął barometr ze ściany i wsunął go do obszernej kieszeni.
Nowa fala zadudniła ciężko o dom, a lekki budyneczek pochylił się, przekręcił o ćwierć obrotu w
posadach i osiadł, przy czym podłoga legła skośnie pod kątem dziesięciu stopni.
Raoul wyszedł pierwszy. Pochwycił go wiatr, okręcił i popchnął naprzód. Raoul zauważył,
że dmie teraz od wschodu. Z olbrzymim wysiłkiem rzucił się na piasek, skulił i przywarł doń
mocno. Przewalił się przezeń kapitan Lynch porwany wiatrem niczym źdźbło trawy. Dwaj
majtkowie z “Aorai” puścili palmę kokosową, której się uczepili, i przyszli im z pomocą, brnąc pod
wiatr, nachyleni nieprawdopodobnym skosem, walcząc zaciekle o każdy cal drogi.
Stary kapitan miał zesztywniałe członki i nie mógł wdrapać się na drzewo, toteż marynarze
związali razem kawałki lin i poczęli stopniowo, po kilka stóp naraz, windować Lyncha na górę, po
czym umocowali go na szczycie palmy, o pięćdziesiąt stóp ponad ziemią. Raoul okręcił swą linę
wokół pnia sąsiedniego drzewa i stał patrząc, co się dzieje.
Wicher był straszliwy. Raoulowi nigdy się nie śniło, że może dąć tak mocno. Przetoczył się
bałwan i zmoczył go do kolan, nim spłynął do laguny. Słońce zniknęło i zapanował ołowiany
półmrok. Raoula zacięło kilka kropel deszczu niesionego przez wiatr. Przypominało to uderzenie
śrutem. Prysk słonej piany chlasnął go w twarz. Był jak trzaśnięcie ręką. Policzki szczypały Raoula,
a mimowolne łzy bólu napłynęły mu do piekących oczu.
Kilkuset krajowców wdrapało się na drzewa; kiedy indziej rozśmieszyłyby go te grona
ludzkich owoców, które obsiadły szczyty palm. Był rodem z Tahiti, sam więc też zgiął się wpół,
objął oburącz palmę, wparł stopy w powierzchnię pnia i począł się wspinać. Na górze zastał już
dwie kobiety, dwoje dzieci oraz mężczyznę. Jedna z dziewczynek przyciskała do piersi kota.
Ze swego napowietrznego schronienia przesłał ręką pozdrowienie kapitanowi Lynchowi, a
ów chwacki patriarcha odpowiedział mu w podobny sposób. Raoula przeraziło niebo. Zniżyło się
znacznie - właściwie wydawało się, że zwisa tuż nad głową - a jego ołowiana barwa przemieniła się
w czerń.
Wiele ludzi pozostało jeszcze na ziemi; skupieni wokoło pni drzew, trzymali się ich
kurczowo. Kilka takich grup modliło się, a w jednej modłami kierował mormoński* [Mormoni -
sekta religijna, utworzona w 1830 r. w Ameryce.] misjonarz. Do uszu Raoula doleciał przedziwny
dźwięk, rytmiczny, zwiewny, niczym najdelikatniejszy głos dalekiego świerszcza; trwał ledwie
chwilę, lecz w owej chwili nasunął mu niejasną myśl o niebie i niebiańskiej muzyce. Raoul
rozejrzał się i spostrzegł u stóp innego drzewa sporą gromadkę ludzi trzymających się lin i siebie
nawzajem. Zauważył, że ich twarze i wargi poruszają się zgodnym rytmem. Nie dobiegły doń żadne
słowa, lecz Raoul wiedział, że śpiewają hymny. Wicher dął coraz potężniej. Raoul nie umiał
rozumowo określić jego siły, albowiem ta zawierucha dawno już przekroczyła wszystko, co znał z
doświadczenia; niemniej czuł, że dmie coraz mocniej. Nieopodal drzewo wyrwane zostało z
korzeniami, strząsając brzemię uczepionych doń istot ludzkich. Fala przeszorowała przez spłacheć
piasku i wszyscy ci ludzie zniknęli. Stało się to błyskawicznie. Raoul dojrzał brązowe ramię i
czarną głowę rysującą się na tle pienistej laguny. W następnej chwili i to zginęło mu z oczu. Inne
wyrwane drzewa krzyżowały się w powietrzu, niesione jak zapałki. Raoula zdumiewała potęga
nawałnicy. Jego własna palma chwiała się nie bezpiecznie; jedna z kobiet zaczęła zawodzić
przyciskając do siebie dziewczynkę, która tuliła do piersi kota.
Mężczyzna, trzymając drugie dziecko, dotknął ramienia Raoula i wskazał przed siebie.
Raoul spojrzał w tę stronę i zobaczył mormoński kościółek toczący się błędnie o sto stóp od niego.
Orkan wyrwał go z posad i wspomagany przez fale, uniósł go i gnał w stronę laguny. Straszliwa
ściana wodna chwyciła budynek, okręciła nim i cisnęła na kępę palm kokosowych. Pęki ludzkich
owoców osypały się z drzew niczym dojrzałe orzechy. Ustępująca fala ukazała ich na ziemi:
niektórzy leżeli nieruchomo, inni wili się i skręcali. Dziwnie przypominali mrówki. Raoul nie był
wstrząśnięty. Wzniósł się już ponad potworność. Zauważył jako rzecz samo przez się zrozumiałą,
że następny bałwan oczyścił piasek z ludzkich szczątków. Trzeci z kolei, przerastający ogromem
wszystko, co Raoul dotąd widział, zepchnął kościółek do laguny, gdzie ten spłynął i zniknął w
mroku, na wpół zatopiony, przywodząc na myśl arkę Noego.
Raoul poszukał wzrokiem domku kapitana Lyncha i ze zdumieniem stwierdził, że i on
zniknął. Niewątpliwie wszystko działo się błyskawicznie. Zauważył, że liczni ludzie, którzy
siedzieli na drzewach, poschodzili teraz na ziemię. Wiatr zyskał jeszcze na sile. Raoul mógł to
poznać po własnym drzewie. Już się nie chwiało, nie kłoniło tam i na powrót. Trwało teraz prawie
bez ruchu, przygięte wichrem pod ostrym kątem i tylko drżało. Ale to drżenie było przerażające,
przypominało wibrację kamertonu czy piły. Jego szybkość czyniła je tak strasznym. Aczkolwiek
korzenie drzewa jeszcze nie puszczały, nie mogło ono długo wytrzymać takiego naporu. Coś
musiało w nim trzasnąć.
O, jeszcze jedno poszło. Nie widział, jak pękało, ale teraz zobaczył szczątek, pień złamany
przez pół. Nie sposób było wiedzieć, co się dzieje, jeśli się na to wprost nie patrzało. Trzask drzew
i jęki ludzkiej rozpaczy ginęły w potężnej zawierusze. Akurat patrzył w stronę kapitana Lyncha,
kiedy to się stało. Ujrzał jak pień palmy, przetrącony w połowie, rozszczepia się bezgłośnie.
Korona drzewa, wraz z trzema marynarzami z “Aorai” i starym kapitanem, poszybowała nad
laguną. Nie spadła, lecz mknęła przez powietrze, niby garść plew. Śledził jej lot na przestrzeni stu
jardów; runęła w wodę. Wytężył wzrok i wydało mu się, iż widzi, jak kapitan Lynch macha mu,
ręką na pożegnanie.
Raoul nie czekał dłużej. Dotknął ramienia krajowca i dał mu znak, że ma zejść na ziemię.
Ten chciał tak postąpić, lecz jego kobiety były sparaliżowane strachem, więc postanowił zostać z
nimi. Raoul owinął linę dookoła pnia i zsunął się na dół. Słona woda chlusnęla mu przez głowę.
Zatrzymał oddech i rozpaczliwie uczepił się liny. Fala spłynęła i Raoul, osłonięty pniem drzewa,
odetchnął znowu. Umocował pewnie linkę, po czym znów go zalała fala. Jedna z kobiet zsunęła się
do niego, mężczyzna zaś pozostał na górze z drugą, dwiema dziewczynkami i kotem.
Młody konwojent zauważył już przedtem, że grupki ludzi przywartych do pni innych drzew
topnieją ustawicznie. Teraz zobaczył z bliska, jak to się dzieje. Musiał wytężać wszystkie siły, by
się utrzymać, natomiast kobieta, która się doń przyłączyła słabła wyraźnie. Za każdym
wychynięciem z fali ze zdziwieniem stwierdzał, że on sam wciąż jeszcze tu jest, a w następnej
chwili zdumiewał się, że jest i ta kobieta. Wreszcie wynurzył się z wody już tylko on jeden.
Podniósł głowę. Górna część drzewa zniknęła również. Na połowie pierwotnej jego wysokości
drżał rozszczepiony koniec pnia. Raoul był teraz bezpieczny. Korzenie wytrzymały, choć drzewo
postradało koronę.
Począł wdrapywać się na pień. Osłabł tak, że posuwał się z wolna, a fala za falą dosięgała
go, nim zdołał wydostać się wyżej. Wreszcie przywiązał się do pnia i cały zakrzepł wewnętrznie,
gotując się na spotkanie nocy i niewiadomego losu.
Czuł się bardzo samotny w mroku. Chwilami wydawało mu się, że nadszedł koniec świata i
że jest ostatnim człowiekiem, jaki pozostał przy życiu. Wichura wzmagała się ciągle. Wzmagała się
z godziny na godzinę. Gdzieś około jedenastej, jak sobie obliczył, stała się wręcz niewiarygodna.
Była to jakaś straszliwa potworność, wyjąca furia, zwarta ściana, co uderzała i przechodziła, ale nie
przestawała uderzać i przechodzić - ściana bez końca. Miał złudzenie, że sam stał się lekki i ulotny,
że to on jest w ruchu, że z niepojętą szybkością gnany jest wskroś bezkresnej masy. Wicher nie był
już ruchomym powietrzem. Stał się dotykalny jak woda czy rtęć. Raoul miał wrażenie, że mógłby
chwycić ten wiatr i drzeć go na płaty jak mięso ubitego wołu, że mógłby uczepić się go, zawisnąć
na nim jak człowiek trzymający się skały.
Wiatr dławił go. Nie sposób było obrócić się ku niemu i oddychać, gdyż wtłaczał się w usta
i nozdrza, rozdymał płuca niczym pęcherze. W takich chwilach wydawało się Raoulowi, że jego
ciało obrzmiewa od wypełniającego je zbitego piachu. Oddychać mógł tylko przywierając ustami
do pnia. Bezustanny napór wiatru wyczerpywał go. Znużenie ogarniało ciało i mózg. Nie mógł już
patrzeć, nie mógł już myśleć, był półprzytomny. Świadomość wypełniała mu jedna myśl: w i ę c t o
j e s t h u r a g a n. Ta myśl powracała od od czasu do czasu. Była jak wątły, migocący co chwila
płomyk. Ze stanu odrętwienia wracał do tego jednego: w i ę c t o j e s t h u r a g a n. A potem znów
zapadał w odrętwienie.
Najwyższe natężenie huraganu trwało od jedenastej wieczorem do trzeciej nad ranem, a
właśnie o jedenastej trzasło drzewo, na którym siedział Mapuhi wraz ze swoimi kobietami. Mapuhi
wypłynął na powierzchnię laguny, trzymając kurczowo swą córkę Ngakurę.
Jedynie wyspiarz z Mórz Południowych mógł przetrzymać podobną udrękę. Drzewo
pandanowe, którego się uczepił, przetaczało się w pianie i kipieli; tylko trzymając się go i
wyczekując odpowiedniej chwili, kiedy indziej zaś szybko zmieniając uchwyt, był zdolny wynurzać
własną i Ngakury głowę ponad powierzchnię, w odstępach dość krótkich, by nie utracić tchu.
Jednakże i powietrze było właściwie wodą, gdyż wypełniała je kurzawa pian i potoki deszczu, który
siekł pod kątem prostym do pionu.
Do pierścienia piasku po drugiej stronie laguny było dziesięć mil. Tam pnie drzew miotane
przez wodę, belki, szczątki kutrów i domów pozabijały dziewięć dziesiątych nieszczęsnych istot
ludzkich, które ocalały z przeprawy na drugi brzeg. Na wpół utopieni, do cna wyczerpani, ciśnięci
zostali w ów obłędny moździerz żywiołów i roztłuczeni na bezkształtne mięso. Ale Mapuhi miał
szczęście. Dzięki kaprysowi losu przypadła mu w udziale ta jedna szansa na dziesięć. Wynurzył się
na piasek krwawiąc z rozlicznych ran. Ngakura miała lewą rękę złamaną, zmiażdżone palce prawej
dłoni, policzek i czoło rozdarte do kości. Mapuhi przytrzymując córkę uchwycił się jakiegoś pnia,
który jeszcze się ostał, i z jękiem łykał powietrze; wody laguny oblewały go do kolan, chwilami
nawet do pasa.
O trzeciej nad ranem stos pacierzowy huraganu pękł. O piątej wiała już tylko silna morka. O
szóstej zaległa martwa cisza i zaświeciło słońce. Morze opadło. Na jeszcze zbełtanym skraju laguny
Mapuhi ujrzał zgruchotane trupy tych, którym nie udało się dotrzeć do lądu. Tefara i Nauri były
niewątpliwie wśród nich. Mapuhi poszedł plażą, oglądając zwłoki i natrafił na żonę leżącą do
połowy w wodzie. Siadł przy niej i zapłakał wydając ochrypłe, zwierzęce okrzyki będące wyrazem
pierwotnego bólu. Wówczas jego żona poruszyła się niespokojnie i jęknęła. Przyjrzał się jej
uważnie. Była nie tylko żywa, ale nawet nie skaleczona. Po prostu spała. I jej również przypadła ta
jedna szansa na dziesięć.
Z tysiąca dwustu krajowców, którzy byli żywi poprzedniego wieczora, zostało zaledwie
trzystu. Misjonarz mormoński i żandarm spisywali ocalałych. W lagunie walały się trupy. Nie ostał
się ani jeden dom czy szałas. Na całym atolu nie utrzymał się kamień na kamieniu. Przetrwała jedna
pięćdziesiąta palm kokosowych, a i te były potrzaskane, nie został na nich ani jeden orzech. Nie
było słodkiej wody. Płytkie studzienki, do których przesączała się woda deszczowa, pełne były soli.
Z laguny wyłowiono kilka przemoczonych worków mąki. Ci, co ocaleli, wykrawali i jedli miazgę
ze zwalonych palm kokosowych. Tu i ówdzie wpełzali do małych jam wygrzebanych w piasku i
przykrytych kawałkami blachy dachowej.
Misjonarz sporządził prymitywny aparat destylacyjny, lecz nie mógł przedestylować wody
dla trzystu osób. Pod koniec drugiego dnia Raoul kąpiąc się w lagunie zauważył, że jego pragnienie
trochę zelżało. Krzykiem oznajmił tę wieść i po chwili trzystu mężczyzn, kobiet i dzieci stało już
po szyję w lagunie, próbując wchłaniać wodę przez skórę. Ich zmarli unosili się wokół na
powierzchni albo jeszcze leżeli na dnie i wówczas po nich deptano. Trzeciego dnia ludzie
pogrzebali zabitych i zasiedli w oczekiwaniu na statki ratownicze.
Tymczasem Nauri, którą huragan oderwał od rodziny, przeżyła własną burzliwą przygodę.
Uczepiwszy się chropawej deski, która raniła i siniaczyła jej ciało szpikując je drzazgami, ciśnięta
została z atolu prosto w morze i uniesiona na falach. Tutaj pod niewiarygodnym naporem gór wody
wypuściła z rąk deskę. Była już starą kobietą około sześćdziesiątki, ale urodziła się na Paumotach i
całe życie spędziła nad morzem. Gdy tak płynęła w ciemnościach, dusząc się, dławiąc, walcząc o
każdy haust powietrza, uderzył ją mocno w ramię orzech kokosowy. W jednej chwili powzięła plan
i chwyciła ów orzech. W ciągu następnej godziny wyłowiła ich jeszcze siedem. Związane razem
utworzyły coś w rodzaju boi ratunkowej, która chroniła Nauri od utonięcia, jednocześnie zagrażając
jej stłuczeniem na miazgę. Nauri była pulchna i na jej ciele łatwo robiły się sińce; miała jednakże
doświadczenie z huraganami i modląc się do swego rekinowego boga o ochronę przed rekinami,
czekała, kiedy wiatr wreszcie ustanie. Ale o trzeciej nad ranem była już tak zamroczona, że nie
wiedziała, co się dzieje. Nie wiedziała też nic i o szóstej, kiedy zapanowała owa martwa cisza.
Nagły wstrząs przywrócił jej świadomość w chwili, gdy woda rzuciła ją na piasek. Wryła się weń,
odartymi ze skóry, rozkrwawionymi dłońmi i stopami, wczepiła się zaciekle, by nie dać się zmyć
ustępującej fali i trwała tak, póki nie znalazła się poza zasięgiem wody.
Wiedziała, gdzie jest. Ten ląd nie mógł być niczym innym jak małą wysepką Takokota. Nie
miała ona laguny. Nikt na niej nie mieszkał. Wyspa Hikueru znajdowała się o piętnaście mil. Nauri
nie mogła jej dojrzeć, ale wiedziała, że leży ona w kierunku południowym.
Mijały dnie, a Nauri żywiła się orzechami kokosowymi, które ją utrzymały na powierzchni.
Dostarczały jej napoju i pokarmu. Jednakże nie piła tyle, ile jej było potrzeba, ani nie jadła tyle, ile
pragnęła. Ratunek był dosyć wątpliwy. Widziała na horyzoncie dymy parowców ratowniczych, ale
czyż można było spodziewać się, by któryś z nich przypłynął na tę samotną, nie zamieszkaną
wysepkę?
Od samego początku nękały ją trupy. Morze z uporem wyrzucało ciała na skrawek piasku,
ona zaś z uporem, póki jej sił starczało, wrzucała zwłoki na powrót w morze, gdzie szarpały je i
pożerały rekiny. Kiedy zbrakło jej sił, trupy ułożyły się wokół plaży w koszmarną girlandę. Nauri
zaś cofnęła się od nich najdalej, jak mogła, a nie było to zbyt daleko.
Dziesiątego dnia skończył się ostatni orzech kokosowy i Nauri usychała z pragnienia.
Powlokła się po piasku, szukając orzechów. Przedziwna rzecz: tyle trupów unosiło się w wodzie,
natomiast nie było widać ani jednego orzecha. Przecież w morzu musiało pływać więcej orzechów
niż zwłok! W końcu dała za wygraną i legła zupełnie wyczerpana. Przyszedł koniec. Nie pozostało
nic prócz oczekiwania na śmierć.
Ocknąwszy się z odrętwienia, powoli uświadomiła sobie, że wpatruje się w pasmo
piaskoworudych włosów na głowie jakiegoś trupa. Morze wyrzuciło ciało w jej stronę, a potem
odciągnęło je z powrotem. Zwłoki przekręciły się i Nauri ujrzała, że nie mają twarzy. A jednak było
coś znajomego w tym pasmie piaskoworudych włosów. Minęła godzina. Nauri usiłowała rozpoznać
trupa. Czekała na śmierć i było dla niej rzeczą małej wagi, jakim człowiekiem mogła niegdyś być
owa potworność.
Jednakże po upływie godziny usiadła z wolna i przypatrzyła się ciału. Niezwykle duży
bałwan cisnął je poza zasięg pomniejszych fal. Tak, nie myliła się: to pasmo rudych włosów mogło
należeć tylko do jednego człowieka na Paumotach. Był nim Levy, niemiecki Żyd, człowiek, który
kupił perłę i uwiózł ją na swym statku “Hira”. Jedna rzecz była oczywista: “Hira” zatonął.
Handlarza pereł zdradził patron jego statku, bóg rybaków i złodziei.
Podczołgała się do martwego mężczyzny. Koszulę zdarła zeń woda i Nauri ujrzała skórzany
pas na pieniądze, okalający jego brzuch. Powstrzymała oddech i szarpnęła za sprzączki. Ustąpiły
łatwiej, niż myślała, więc popełzła śpiesznie po piasku, wlokąc pas za sobą. Rozpinała kolejno jego
kieszenie; były puste. Gdzież mógł włożyć tę perłę? W ostatniej kieszeni znalazła ją - pierwszą i
jedyną perłę, jaką Levy zakupił na tej wyprawie. Odpełzła jeszcze kilka kroków, ażeby uniknąć
smrodu wydzielanego przez pas, i obejrzała ją. Była to ta sama, którą znalazł Mapuhi, którą
zrabował mu Toriki. Zważyła perłę na dłoni i jęła pieszczotliwie turlać ją tam i z powrotem. Nie
widziała w niej jednak żadnego istotnego piękna. Widziała tylko dom, który Mapuhi, Tefara i ona
sama wybudowali w myślach tak pieczołowicie. Ilekroć spojrzała na perłę, oczom jej ukazywał się
ów dom ze wszystkimi szczegółami, aż po ośmiokątny zegar na ścianie. Dla tego warto było żyć.
Oddarła pasek ze swego ahu i uwiązała sobie mocno perłę na szyi. Następnie poszła plażą,
dysząc i stękając; z uporem szukała orzechów kokosowych. Rychło znalazła jeden, a potem, kiedy
się rozejrzała, i drugi. Rozbiła orzech, wypiła jego spleśniały sok, wyjadła miąższ aż po ostatnią
kruszynę. Nieco później znalazła uszkodzoną łódkę wydrążoną w pniu drzewnym. Nie miała ona
wysięgnika* [Wysięgnik (outrigger) - urządzenie przymocowane do jednej lub obu burt czółen na
Morzach Południowych dla zabezpieczenia się przed wywróceniem. Składa się ono z dwóch
lekkich drzewc połączonych drzewcem poprzecznym.], ale Nauri pełna była najlepszych nadziei i
zanim dzień się skończył, znalazła wysięgnik. Każde znalezisko było dobrą wróżbą. Perła była
talizmanem.
Późnym popołudniem spostrzegła unoszącą się na wodzie drewnianą skrzynkę. Gdy ją
wywlokła na brzeg, w skrzynce coś brzękło i okazało się, że wewnątrz jest dziesięć puszek łososia.
Przedziurawiła jedną uderzając nią o krawędź czółna. Wybiwszy otwór wypiła cały sos. Potem
spędziła kilka godzin na wydobywaniu mięsa; tłukła puszkę o czółno i wyciskała łososia po
kawałku.
Osiem następnych dni czekała na ratunek. Tymczasem przytwierdziła wysięgnik do czółna,
używając do tego wszystkich włókien kokosowych, jakie mogła znaleźć, a także resztek swojego
ahu. Łódka była pęknięta i Nauri nie mogła jej uszczelnić, ale włożyła do niej czerpak sporządzony
z łupiny orzecha kokosowego. Najtrudniej było z wiosłem. Kawałkiem blachy z puszki ucięła sobie
włosy przy samej skórze. Uplotła z nich powrósło i przywiązała nim deskę ze skrzynki do
złamanego kija od miotły, długiego na trzy stopy. Zębami udarła z desek kliny, którymi umocniła
wiązanie.
Osiemnastego dnia o północy zepchnęła łódkę poprzez przybrzeżne fale i wyruszyła w
drogę powrotną na Hikueru. Była starą kobietą. Na skutek ciężkich przejść straciła cały tłuszcz, tak
że została na niej nieledwie sama skóra i kości, i trochę włóknistych mięśni. Czółno było spore i
trzeba by trzech krzepkich mężczyzn, by nim wiosłować. Ale Nauri robiła to sama jedna, za
pomocą naprędce skleconego wiosła. Na dobitkę łódka przeciekała fatalnie i Nauri trzecią część
czasu poświęcała na usuwanie z niej wody.
Kiedy się zrobił jasny dzień, daremnie szukała wzrokiem Hikueru. W tyle Takokota skryła
się już za krawędzią morskiego horyzontu. Słońce paliło nagie ciało Nauri, zmuszając je do
oddawania całej wilgoci. Zostały jej dwie puszki łososia; w ciągu dnia wybiła w nich dziury i
wysączyła płyn. Nie mogła tracić czasu na wyciąganie mięsa. Trafiła na prąd płynący w kierunku
zachodnim i choć usiłowała posuwać się na południe, znosiło ją ku zachodowi.
Wczesnym popołudniem, stanąwszy w czółnie, ujrzała Hikueru. Znikła cała obfitość jej
palm kokosowych. Zaledwie tu i ówdzie, w znacznych odstępach od siebie, mogła Nauri dostrzec
postrzępione kikuty drzew. Widok lądu dodał jej otuchy. Była bliżej, niż przypuszczała. Prąd znosił
ją wciąż na zachód. Poczęła mu się opierać wiosłując dalej. Kliny w wiązaniach wiosła obluzowały
się, toteż co chwila traciła czas na ich wbijanie. A jeszcze to czerpanie wody. Z trzech godzin jedną
musiała poświęcić na to, by odłożywszy wiosło, opróżniać czółno. A przez cały ten czas znosiło ją
na zachód.
Gdy słońce zachodziło, Hikueru znajdowała się o trzy mile w kierunku południowo-
wschodnim. Była pełnia księżyca; o ósmej dwie mile dzieliły Nauri od lądu, który leżał prosto na
wschód. Zmagała się jeszcze godzinę, lecz ziemia była wciąż równie daleko. Nauri dostała się w
sam środek prądu; łódka była za duża, wiosło nazbyt prymitywne, za wiele czasu i sił trwoniła na
wylewanie wody. Poza tym była ogromnie wyczerpana i słabła coraz bardziej. Na przekór jej
wysiłkom czółno dryfowało na zachód.
Westchnieniem zaniosła modlitwę do swego rekinowego boga, zsunęła się przez burtę i
poczęła płynąć. Woda orzeźwiła ją nieco: czółno szybko zostało w tyle. Po upływie godziny ląd
zbliżył się wyraźnie. A potem przyszedł lęk. Wprost przed oczami Nauri, o niecałe dwadzieścia
stóp od niej, przecięła wodę ogromna płetwa. Nauri popłynęła wprost na nią, a płetwa z wolna
odsunęła się, skręciła w prawo i poczęła zataczać wokół niej krąg. Nauri nie spuszczała z niej oka i
płynęła dalej. Gdy płetwa znikła, Nauri położyła się na wodzie twarzą do dołu i patrzała. Płetwa
ukazała się znowu i Nauri zaczęła płynąć. Potwór był leniwy - to widziała jasno. Bez wątpienia
dobrze się pożywił od czasu huraganu. Nauri wiedziała, że gdyby był głodny, rzuciłby się na nią
bez wahania. Miał piętnaście stóp długości i zdawała sobie sprawę, że jednym kłapnięciem paszczy
mógłby ją rozciąć na dwoje.
Nie miała jednak czasu do stracenia. Czy płynęła, czy nie, prąd i tak rwał od wybrzeża.
Minęło pół godziny i rekin zaczął się rozzuchwalać. Widząc, że Nauri nie jest niebezpieczna,
podsunął się bliżej, zataczał coraz ciaśniejsze koła i bezczelnie łypał na nią przepływając mimo.
Wiedziała doskonale, że wcześniej czy później zbierze się na odwagę i zaatakuje. Postanowiła
sama uczynić pierwszy krok. Obmyśliła sobie czyn zgoła rozpaczliwy. Była starą kobietą, samotną
pośród morza, osłabłą z głodu i utrudzenia, a jednak znalazłszy się w obliczu owego morskiego
tygrysa postanowiła, że musi uprzedzić jego skok rzucając się na niego.
Płynęła dalej; czekała stosownej chwili. Na koniec rekin przepłynął gnuśnie obok, zaledwie
o osiem stóp. Rzuciła się nagle ku niemu, udając, że atakuje. Rekin dziko strzepnął ogonem w
ucieczce, a jego skóra, ostra jak tarka, dotknęła jej ręki, rozharatała ją od łokcia do ramienia.
Zatoczył szybki, poszerzający się krąg i zniknął jej wreszcie z oczu.
*
W jamie wygrzebanej w piasku i przykrytej kawałkiem blachy dachowej leżeli Mapuhi i
Tefara wiodąc ze sobą dysputę.
- Gdybyś był mnie posłuchał - nastawała Tefara po raz tysięczny - i schował perłę, a nikomu
nie pisnął słowa, miałbyś ją teraz.
- Ale przecież Huru-Huru był przy mnie, kiedy otworzyłem muszlę. Czyż nie powtarzałem
ci tego wciąż i wciąż bez końca?
- A teraz nie będziemy już mieli domu. Raoul mówił mi dzisiaj, że gdybyś nie sprzedał
perły Torikiemu...
- Nie sprzedałem mu jej. Toriki ją zrabował.
-... że gdybyś nie sprzedał perły, byłby ci dał pięć tysięcy francuskich talarów, co wynosi
dziesięć tysięcy chilijskich.
- Bo rozmawiał ze swoją matką - wyjaśnił Mapuhi. - Ona ma oko do pereł.
- A teraz perła stracona - narzekała Tefara.
- Spłaciłem nią dług Torikiemu. W ten sposób zarobiłem swoje tysiąc dwieście.
- Toriki nie żyje! - krzyknęła. - Nikt nie wie, co się stało z jego szkunerem. Rozbił się razem
z “Aorai” i “Hirą”. Czy Toriki da ci te obiecane trzysta talarów kredytu? Nie, bo Toriki nie żyje. A
gdybyś nie znalazł perły, czy byłbyś mu dzisiaj winien tysiąc dwieście? Nie, bo Toriki nie żyje, a
nie można płacić nieboszczykom.
- Ale Levy nic nie zapłacił Torikiemu - powiedział Mapuhi. Dał mu kawałek papieru, za
który miał dostać pieniądze w Papeete, a teraz Levy nie żyje i już nie może zapłacić; i Toriki także
nie żyje, a papier zginął razem z nim, a perła zginęła z Levy'm. Masz rację, Tefaro. Straciłem perłę i
nic za nią nie dostałem. Ale teraz już śpijmy.
Nagle podniósł dłoń i jął nasłuchiwać. Z zewnątrz w doleciał odgłos podobny do ciężkiego,
bolesnego dyszenia. Czyjaś ręka poczęła gmerać koło maty, która służyła za drzwi.
- Kto tam? - krzyknął Mapuhi.
- Nauri - dobiegła jego uszu odpowiedź. - Możecie powiedzieć, gdzie jest mój syn, Mapuhi?
Tefara wrzasnęła i uczepiła się ręki męża.
- Upiór! - wybełkotała. - Upiór!
Twarz Mapuhiego stała się przeraźliwie żółta. Przywarł bezwładnie do żony.
- Zacna kobieto - wyjąkał usiłując zmienić głos. - Dobrze znam twego syna. Mieszka po
wschodniej stronie laguny.
Z zewnątrz dobiegło westchnienie. Mapuhi już zaczął triumfować. Oszukał upiora.
- Ale skąd ty przychodzisz, stara kobieto? - zapytał.
- Z morza - brzmiała zgnębiona odpowiedź.
- Wiedziałam! Wiedziałam! - krzyknęła Tefara kołysząc się w miejscu.
- Odkąd to Tefara zlega na spoczynek w obcym domu? - usłyszeli poprzez matę głos Nauri.
Mapuhi z przerażeniem i wyrzutem spojrzał na żonę. Zdradził ich jej głos.
- I odkąd mój syn, Mapuhi, wypiera się starej matki? - ciągnął duch.
- Nie, nie... Ja nie... Mapuhi nie wyparł się ciebie! - zawołał. - Ja nie jestem... Mapuhi.
Mówię ci, że on mieszka na wschodnim krańcu laguny.
Ngakura siadła na posłaniu i wybuchnęła płaczem. Matka poczęła drgać.
- Co robisz? - zapytał Mapuhi.
- Wchodzę - zabrzmiał głos Nauri.
Brzeg maty uniósł się. Tefara spróbowała dać nurka pod koc, ale Mapuhi trzymał się jej.
Musiała się czegoś przytrzymać. Zmagając się z sobą, drżąc na całym ciele i szczękając zębami,
wpatrywali się wychodzącym z Orbit oczyma w matę, która podnosiła się z wolna. Ujrzeli Nauri,
która ociekając wodą morską, bez ahu wpełzła do wnętrza. Odturlali się w tył i poczęli wyrywać
sobie :koc Ngakury, by zakryć nim głowy.
- Mógłbyś dać starej matce łyk wody - powiedział żałośliwie duch.
- Daj jej łyk wody - rozkazała Tefara drżącym głosem.
- Daj jej łyk wody - Mapuhi przekazał polecenie Ngakurze.
Wspólnymi siłami wypchnęli Ngakurę spod koca. W minutę później Mapuhi zerknął i
zobaczył, że duch pije. A kiedy zjawa wyciągnęła drżącą rękę i położyła ją na dłoni Mapuhiego, ten
poczuł jej ciężar i nabrał przeświadczenia, że to nie upiór. Wówczas wylazł spod koca, ciągnąc za
sobą Tefarę. W kilka minut później słuchali już opowieści Nauri. Kiedy zaś wspomniała o Levy'm i
opuściła perłę na dłoń Tefary, nawet ta pogodziła się z faktem, że jej teściowa jest istotą z krwi i
kości.
- Rano sprzedasz perłę Raoulowi za pięć tysięcy franków.
- A dom? - zaoponowała Nauri.
- Raoul zbuduje dom - odparła Tefara. - Mówi, że będzie kosztował cztery tysiące. Prócz
tego da tysiąc kredytu, co jest dwa tysiące chilijskich.
- I dom będzie długi na sześć sąźni? - spytała Nauri.
- Tak - odrzekł Mapuhi. - Sześć sążni.
- A w środkowym pokoju będzie ośmiokątny zegar?
- Będzie; i okrągły stół też.
- To dajcie mi coś zjeść, bo jestem głodna - powiedziała z zadowoleniem Nauri. - A potem
pójdziemy spać, bo jestem znużona. Jutro pogadamy jeszcze o domu, zanim sprzedamy perłę.
Lepiej będzie wziąć ten tysiąc gotówką. Pieniądze są zawsze lepsze niż kredyt, jak się chce nabyć
towar od kupców.
Przełożył Bronisław Zieliński
Straszliwy Archipelag
Można powiedzieć bez przesady, iż Archipelag Salomona jest grupą wysp srodze
upośledzonych.
Niewątpliwie jednak istnieją na świecie miejsca jeszcze gorsze. W każdym razie archipelag
ten musi się wydawać naprawdę straszliwy żółtodziobowi pozbawionemu przyrodzonego daru
rozumienia twardego życia i twardych ludzi.
Prawdą jest, że malaria i czerwonka grasują tam ustawicznie, szerzą się wstrętne choroby
skórne, a powietrze przesyca trucizna, która przenika we wszystkie pory, zadrapania lub
skaleczenia i sieje złośliwe czyraki. Prawdą jest, że wielu silnych mężczyzn, którym uda się nie
umrzeć na tych wyspach, wraca ze zrujnowanym zdrowiem do rodzinnych krajów. Prawdą jest
także, iż tubylcy z Archipelagu Salomona to stado dzikusów wiecznie zgłodniałych mięsa
ludzkiego i zwariowanych na punkcie zbierania ludzkich głów. W ich pojęciu najwspanialszym
wyczynem sportowym jest zaskoczyć odwróconego plecami człowieka i zręcznym ciosem
tomahawka przeciąć mu kręgosłup u podstawy czaszki. Prawdą jest, iż na niektórych wyspach - na
przykład na Malaicie - rachunek strat i zysków w wzajemnych stosunkach między ludźmi oblicza
się ilością zabójstw. Zakonserwowane głowy są obiegowym środkiem wymiany, a głowy białych
mają niezwykle wysoką cenę. Bardzo często kilkanaście wiosek spędza swe trzody i tuczy je
miesiąc po miesiącu, dopóki jakiś waleczny wojownik nie upomni się o nagrodę prezentując głowę
białego człowieka, świeżo ściętą, zbroczoną jeszcze posoką.
Wszystko to jest szczerą prawdą. Są jednak biali, którzy spędzili na Wyspach Salomona po
dwadzieścia lat, a opuściwszy je, cierpią na nostalgię. Człowiek musi być tylko ostrożny, no i mieć
łut szczęścia, żeby żyć długo na tym archipelagu. Musi także być osobnikiem właściwego gatunku.
Na duszy winien mieć wypalone piętno niepokonanego białego człowieka. Musi być niepokonany.
Musi mieć wzniosłą pogardę dla drobiazgów, niezmierną pewność siebie i rasowy egoizm, który
rodzi wiarę, że jeden biały jest lepszy od tysiąca czarnych w każdy powszedni dzień, a przy
niedzieli może sobie poradzić nawet z dwoma tysiącami. Takie właśnie przymioty uczyniły białego
człowieka niepokonanym. I jeszcze jedno: biały, który pragnie być niepokonany, powinien nie tylko
gardzić podlejszymi nacjami, a o sobie mieć bardzo wysokie mniemanie, lecz cierpieć również na
brak wyobraźni. Nie może zbyt dobrze rozumieć instynktów, obyczajów i procesów myślowych
ludzi czarnych, żółtych czy brunatnych, bo nie taką metodą biała rasa wydeptała swój królewski
gościniec dokoła świata.
Bertie Arkwright nie mógł uchodzić za niepokonanego. Był wrażliwy, delikatny, posiadał
zbyt bujną wyobraźnię. Uginał się pod brzemieniem zewnętrznego świata. Zanadto dociekliwie
studiował otoczenie. Dlatego właśnie Archipelag Salomona był ostatnim na świecie miejscem, do
którego winien wybrać się Bertie Arkwright. Nie wybrał się tam zresztą na stałe. Uważał, że
pięciotygodniowy pobyt pomiędzy rejsami parowców zupełnie zaspokoi zew pierwotności, którym
drgały struny jego duszy. Tak przynajmniej, choć w innych słowach, Bertie informował turystki z
“Makembo”. Turystki wielbiły bohatera, same bowiem (jako że damy) miały jedynie zeznawać
spokoju na pokładzie parowca, który przemierzał szlaki wodne archipelagu.
“Makembo” wiózł również innego pasażera, lecz na niego turystki nie zwracały uwagi. Był
to mały, zasuszony człeczyna o ogorzałej na mahoń, zwiędłej cerze. Nazwisko, pod jakim
figurował na liście podróżnych, nie miało znaczenia, lecz na jego drugie nazwisko - Kapitan Malu -
zaklinali się tubylcy i od Nowego Hanoweru po Nowe Hebrydy straszyli nim nieznośne dzieciaki.
Kapitan Malu panował nad dzikimi ludźmi i dzikimi obyczajami, a z malarii i trudów, z trzasku
sniderów i świstu batogów, którymi posługiwali się nadzorcy robót, wydusił okrągłe pięć milionów
pod postacią trepangów, drzewa sandałowego, muszel perłowych, szylkretu, orzecha
amerykańskiego, kopry, terenów zdatnych pod uprawę, faktorii i plantacji. Mały palec Kapitana
Malu, złamany niegdyś, był bardziej niepokonany niż cały Arkwright. Ale turystki opierały swe
sądy jedynie na pozorach, a Bertie był niewątpliwie przystojnym mężczyzną.
Młody chwat rozmawiał w palarni z Kapitanem Malu i zwierzył mu się, iż chce zobaczyć
srogie, ociekające krwią życie Archipelagu Salomona. Kapitan Malu przyznał, że to zamiar
chwalebny i ambitny. Ale Bertie zainteresował go dopiero po kilku dniach, kiedy zapragnął
pokazać mu swój pistolet kalibru 44. Objaśniał działanie automatu i na pokaz wsunął magazynek
do kolby. Następnie szarpnął w tył płaszcz lufy.
- Widzi pan, jaka to prosta historia - mówił. - Tym ruchem ładuje się broń, a także napina
iglicę. Teraz wystarczy nacisnąć cyngiel osiem razy, tak szybko, jak chodzi palec. Ale bezpiecznik!
Właśnie bezpiecznik podoba mi się najbardziej. Działa niezawodnie, pod gwarancją! - Zręcznie
wyciągnął magazynek. - Sam pan chyba widzi, jaka to bezpieczna sztuka.
Ściskając w ręku pistolet zwrócił wylot lufy w stronę brzucha Kapitana Malu. Ten
przyglądał się spokojnie, nie odwracał błękitnych oczu.
- Czy nie zechciałby pan celować w jakimś innym kierunku? - poprosił.
- Ależ nic nie grozi! - uspokoił go Bertie. - Wyjąłem magazynek. Rozumie pan, broń nie jest
nabita.
- Broń jest zawsze nabita.
- Ale nie ten pistolet.
- W każdym razie proszę skierować go w inną stronę.
Kapitan Malu mówił cicho, chłodnym, opanowanym tonem, lecz ani na chwilę nie oderwał
wzroku od lufy pistoletu. Wreszcie wylot zwrócił się w bok i linia celowania uległa zmianie.
- Zakład o pięć funtów, że broń nie jest naładowana - zaproponował żywo Bertie.
Jego towarzysz pokręcił głową.
- Więc panu dowiodę!
Bęrtie przyłożył pistolet do własnej skroni i najwidoczniej miał zamiar nacisnąć cyngiel.
- Chwileczkę - powiedział spokojnie Kapitan Malu sięgając po pistolet. - Wolę najpierw
sprawdzić.
Wycelował w morze i nacisnął cyngiel. Huknął strzał. Automat szczęknął sucho i gorąca,
dymiąca łuska stuknęła o deski pokładu. Bertie otworzył usta ze zdumienia.
- Tylko raz pociągnąłem w tył płaszcz lufy, prawda? - wyjaśnił bez przekonania. - Muszę
przyznać, że ze mnie dureń.
Zachichotał słabo i usiadł na leżaku. Krew odpłynęła mu z twarzy, pod oczyma wystąpiły
sine kręgi. Dłonie trzęsły się, nie były w stanie podnieść do ust papierosa. Bertie ugiął się pod
brzemieniem świata zewnętrznego. Zobaczył siebie rozciągniętego na pokładzie spryskanym przez
własny mózg.
- Do... doprawdy.. - wyjąkał. - Doprawdy...
- Piękna broń - orzekł Kapitan Malu zwracając pistolet właścicielowi.
Komisarz kolonii, który wracał na “Makembo” z Sydney, zezwolił, by parowiec zawinął do
Ugi i wysadził na ląd misjonarza. W Ugi zaś stał na redzie kecz “Arla”, dowodzony przez kapitana
Hansena. “Arla” wchodził w skład licznej flotylii Kapitana Malu. Na propozycję i zaproszenie
Kapitana Malu Bertie wstąpił na pokład “Arli”, by jako gość wziąć udział w czterodniowym rejsie
rekrutacyjnym u wybrzeży Malaity. Następnie kecz miał dostarczyć młodego zucha do plantacji
Reminge, należącej również do Kapitana Malu. Arkwright mógłby tam spędzić tydzień i odpłynąć
do Tulagi, siedziby władz kolonijnych, gdzie pozostałby w gościnie u komisarza. Ponadto Kapitan
Malu wysunął dwie dalsze propozycje, które kończą jego osobistą rolę w naszej opowieści.
Adresatem jednej z nich był kapitan Hansen, drugiej - pan Harriwell, administrator plantacji
Reminge. Propozycje nie różniły się treścią.
Chodziło o to, by pan Bertram Arkwright zobaczył surowe, krwawe życie Wysp Salomona.
Podobno Kapitan Malu napomknął przy sposobności, że skrzynka szkockiej whisky przypadnie
temu, kto szczególnie efektownie zaprezentuje gościowi wyżej wspomniane surowe i krwawe
życie.
- Tak, ze Swartza zawsze był frajer. Zabrał czterech swoich majtków do Tulagi, gdzie mieli
dostać baty... rozumie pan, oficjalną chłostę. Później wracał z nimi welbotem* [Welbot - długa i
wąska łódź wiosłowa.]. Wiał silny wiatr i łódź fiknęła kozła niedaleko plaży. Tylko Swartz utonął.
Oczywiście czysty przypadek.
- Przypadek? Naprawdę? - zapytał Bertie bez większego zainteresowania, gdyż gapił się
właśnie na stojącego u steru czarnego marynarza.
Ugi zostało za rufą. Kecz “Arla” sunął po spokojnym w lecie morzu w stronę porośniętych
dżunglą wzgórz Malaity. Sternik, który tak przyciągał wzrok Arkwrighta, miał nos przekłuty
wielkim ćwiekiem. Na szyi nosił sznurek guzików od spodni, a w zdobiących uszy otworach nóż do
otwierania puszek, złamaną rączkę szczoteczki do zębów, glinianą fajkę, mosiężne kółko budzika i
kilka pustych gilz winchesterowych. Na piersiach dyndała zawieszona na długiej lince połówka
porcelanowego talerza. Około czterdziestu podobnie przystrojonych krajowców wałęsało się po
pokładzie. Piętnastu z nich należało do załogi. Resztę stanowili świeżo zwerbowani rekruci.
- Oczywiście był to czysty przypadek - zabrał głos porucznik Jacobs, szczupły, ciemnooki
mężczyzna, który sprawiał wrażenie raczej profesora niż żeglarza. - Johny Bedip miał bardzo
podobną historię. Wiózł kilku chłopców po laniu, a ci wywrócili mu łódź. Ale Johny umiał pływać
nie gorzej niż oni. Dwóch czarnych utonęło. Chodzą plotki, że używał bosaka i rewolweru.
Oczywiście i to był przypadek.
- Takie przypadki sypią się jak z rękawa - podjął szyper. -Widzi pan ten okaz przy sterze,
panie Arkwright? To ludożerca. Pół roku temu przy pomocy całej załogi utopił ówczesnego
kapitana “Arli”. Zrobili to, drogi panie, na pokładzie, o tam, na rufie, przy bezanżaglu*
[Bezanżagiel - żagiel pierwszy od rufy.].
- Pokład był w ohydnym stanie - dorzucił porucznik.
- Czy mam rozumieć... - zaczął Bertie.
- Tak, tak! To było przypadkowe utonięcie - dokończył kapitan Hansen.
- Ale... ale... na pokładzie?
- Na pokładzie. W zaufaniu pozwolę sobie poinformować pana, że załoga użyła siekiery.
- Ta pańska obecna załoga?
Kapitan Hansen skinął głową.
- Dawny szyper zawsze był nieostrożny - wyjaśnił porucznik. - Cóż, odwrócił się plecami i
zaraz go dostali.
- Widzi pan, jesteśmy tutaj bezradni - poskarżył się Hansen. - W każdym wypadku władze
bardziej faworyzują czarnych niż białych. Nie może pan wystrzelić pierwszy. Pierwszy strzał musi
pan ustąpić czarnemu, bo inaczej władze nazwą to morderstwem, a pan powędruje na Fidżi.
Dlatego właśnie zdarza się tak wiele przypadkowych utonięć.
Steward oznajmił, że obiad podany. Szyper zszedł z gościem do messy, pozostawiając
swemu pomocnikowi straż na pokładzie.
- Miej no pan na oku tego czarnego szatana Auiki - rzucił pożegnalną przestrogę. - Od kilku
dni nie podoba mi się jego mina.
- Tak jest - odparł porucznik.
Pod koniec obiadu szyper był w połowie opowieści o napadzie na “Scottish Chiefs”.
- Tak - mówił - to był najpiękniejszy statek na naszych wodach. Ale stracił sztagi* [Sztagi -
liny służące do podtrzymywania masztów wzdłuż osi pionowej statku.] i w mgnieniu oka osiadł na
rafie. Obskoczyły go pirogi tubylców. Na pokładzie było pięciu białych i załoga - dwudziestu
zuchów z Santa Cruz i Samoa. Tylko supercargo* [Supercargo - przedstawiciel armatora
zajmującego się załadunkiem i wyładunkiem statku, jak również zaopatrzeniem.] uszedł z życiem.
Aha! Statek wiózł także sześćdziesięciu rekrutów. Wszyscy zostali kai-kai. Nie rozumie pan?
Bardzo przepraszam. Chciałem powiedzieć, że wszyscy zostali pożarci. Także “James Edwards”,
elegancko ożaglowany...
Na pokładzie Jacobs zaklął siarczyście. Odpowiedział mu chór dzikich wrzasków.
Trzykrotnie wypalił rewolwer. Później coś głośno chlupnęło w wodę. Kapitan Hansen skoczył na
trap i po drodze błyskawicznym ruchem dobył pistoletu. Bertie patrzył jak urzeczony. Ale był
przezorny. Zawahał się, nim wychylił głowę spod daszka nad trapem. Nic się jednak nie działo.
Porucznik drżał ze wzburzenia, w ręku trzymał rewolwer. Raz podskoczył i odwrócił się
gwałtownie, jak gdyby od tyłu zagrażało mu niebezpieczeństwo.
- Jeden z tubylców wypadł za burtę - mówił dziwnym, zdławionym głosem. - Nie umiał
pływać.
- Który? - zapytał szyper.
- Auiki.
- Ale... proszę panów! Przecież ja.. ja słyszałem strzały... - Bertie drżał z podniecenia, bo
wietrzył przygodę, i to przygodę szczęśliwie zakończoną.
Porucznik zwrócił się gniewnie w jego stronę.
- Łgarstwo - warknął. - Nie było żadnych strzałów. Czarny wypadł za burtę.
Kapitan Hansen mierzył gościa tępym, nieruchomym wzrokiem.
- Zdawało mi się... - zaczął Bertie.
- Strzały? - mówił zadumany szyper. - Strzały? Czy słyszał pan jakieś strzały, Jacobs?
- Nic podobnego.
Hansen spojrzał triumfująco na gościa i powiedział:
- Czysty przypadek. Idziemy do messy, panie Arkwright. Skończymy obiad.
Tej nocy gość spał w kajucie kapitańskiej - ciasnej komórce oddzielonej od messy. Przednią
gródź zdobił stojak na broń, a ponadto nad koją wisiały trzy karabiny. Pod koją była wielka
szuflada. Arkwright otworzył ją i zobaczył, iż zawiera amunicję, dynamit i kilka pudełek spłonek
detonujących. Wolał usiąść na ławce po przeciwnej stronie kabiny. Na małym stoliczku w
widocznym miejscu leżał dziennik pokładowy “Arli”. Bertie nie wiedział, że tę księgę sporządził na
jego cześć Kapitan Malu, toteż czytał z zainteresowaniem o dwóch majtkach, którzy dwudziestego
pierwszego września wypadli za burtę i utonęli. Ach, dobrze rozumiał, co się, za tym kryje, umiał
już czytać między wierszami. Dalej dowiedział się, że welbot “Arli” został ostrzelany z nadbrzeżnej
dżungli w Su'u i stracił trzech ludzi, że szyper przyłapał kucharza, który gotował w kambuzie
ludzkie mięso kupione przez załogę na wybrzeżu Fui; że podczas sygnalizowania przypadkowy
wybuch dynamitu zabił jednego majtka. Bertie czytał o nocnych walkach, o ucieczkach z portów
świtem, o napadach tubylców wśród porośniętych mangrowcami bagien i atakach flotylli piróg w
zatokach lub cieśninach. Z nużącą jednostajnością powtarzał się wciąż ten sam zapis: śmierć z
powodu czerwonki. Bertie przeraził się, gdy odkrył, że dwaj biali, podobnie jak on goście kapitana,
umarli na tę chorobę.
- Wie pan co - powiedział nazajutrz kapitanowi Hansenowi - przejrzałem pański dziennik
pokładowy.
Szyper przypomniał sobie, że zostawił dziennik na stole, i bardzo się zirytował.
- Wszystkie wypadki czerwonki to, widzi pan, taka sama bujda jak te wasze przypadkowe
utonięcia - ciągnął młody chwat. - Co właściwie ma oznaczać czerwonka?
Hansen zesztywniał zrazu, jak gdyby chciał gniewnie zaprotestować. Wkrótce jednak
poddał się z wdziękiem i wyraził szczery podziw dla bystrości gościa.
- Widzi pan, panie Arkwright, sprawa tak się przedstawia: Wyspy Salomona mają opinię
pod psem. Coraz trudniej zwerbować tutaj białego. Przypuśćmy, że ktoś został zabity. Firma
musiałaby płacić złote góry, żeby odpowiednim człowiekiem zapełnić wolne miejsce. Ale jeżeli
przyczyną śmierci jest choroba, wszystko w porządku. Nowicjuszom, niestraszne choroby. Żaden
nowicjusz nie chce być zamordowany. Kiedy zajmowałem miejsce dawnego szypra “Arli”, byłem
przekonany, że umarł na czerwonkę. No i stało się. Podpisałem kontrakt.
- Cóż - wtrącił Jacobs - zbyt często zdarzają się przypadkowe utonięcia. To nieładnie
wygląda. A wszystkiemu winne nasze władze. Białemu nie wolno bronić się przed czarnymi.
- Tak. Pamięta pan los “Princess” i tego porucznika, Amerykańca - zabrał znów głos szyper.
- Na pokładzie było pięciu białych, w ich liczbie przedstawiciel władz kolonialnych. Kapitan, ten
agent i supercargo wybrali się na ląd dwoma szalupami. Czarni wymordowali ich do nogi. Na
pokładzie został porucznik, drugi oficer i załoga - mniej więcej piętnastu chłopców,
Samoańczyków i Tongańczyków. Zgraja dzikich uderzyła na nich od wybrzeża. Porucznik widział
na własne oczy, jak drugi oficer i cała załoga zginęli w pierwszym szturmie. Porwał trzy pasy z
amunicją i dwa winchestery i wdrapał się na saling* [Saling - poprzeczne drzewce przy połączeniu
masztu z jego przedłużeniem.]. On jeden ocalał, więc trudno go ganić, że wpadł w istną furię. Walił
z jednego karabinu, aż karabin zupełnie się rozgrzał. Później walił z drugiego. Na pokładzie czarno
było od tubylców. Porucznik oczyścił pole. Strzelał, kiedy przeskakiwali burty. Strzelał też, kiedy
co tchu brali się do wioseł. Zaczęli skakać w wodę, ratować się wpław. Porucznik wpadł w furię,
toteż ubił jeszcze kilku. A ile za to dostał?
- Siedem lat na Fidżi - syknął porucznik.
- Władze orzekły, że nie miał prawa strzelać, kiedy napastnicy znaleźli się w wodzie -
dokończył kapitan Hansen.
- Dlatego teraz ludzie umierają na czerwonkę - zakonkludował Jacobs.
- Dziwne, dziwne rzeczy - powiedział Bertie.
Odczuwał gorące pragnienie, by rejs jak najrychlej dobiegł końca.
Po południu wdał się w pogawędkę z czarnym, którego wskazano mu jako ludożercę.
Dzikus nazywał się Sumasai. Spędził trzy lata na pewnej plantacji w Queenslandzie. Znał Samoa,
Fidżi, a także Sydney. Jako majtek odbywał na szkunerach rekrutacyjnych rejsy do Nowej Brytanii,
Nowej Irlandii, Nowej Gwinei, na Wyspy Admiralicji. Sumasai był żartownisiem i pokpiwał z
zachowania obecnego szypra. Tak! Zjadł w życiu mnóstwo ludzi. Ilu? Nie potrafi dokładnie sobie
przypomnieć. Byli wśród nich także biali. Smakują doskonale, jeżeli nie są chorzy. Raz Sumasai
zjadł chorego białego człowieka.
- Moja słowo! - zawołał na to wspomnienie. - Ja po ta biała człowiek chora, bardzo chora.
Moja brzuch boli, boli bardzo, bardzo!
Bertie zadrżał i spytał o głowy. Tak! Sumasai przechowuje na lądzie kilkanaście głów. Są w
doskonałym stanie - wysuszone na słońcu, uwędzone w dymie. Jedna należała do szypra pewnego
szkunera. Ma długie bokobrody. Sumasai gotów ją sprzedać za dwa funty. Głowy czarnych są
tańsze: kosztują po funcie. Sumasai ma parę główek dziecięcych. Są w gorszym stanie. Może je
odstąpić po dziesięć szylingów sztuka.
Zakończywszy rozmowę Bertie usiadł na belce nad trapem obok czarnego majtka
cierpiącego na jakąś ohydną chorobę skórną. Odsunął się śpiesznie i na zapytanie, co by to być
mogło, otrzymał odpowiedź, że trąd. Pobiegł do kabiny i wyszorował się antyseptycznym mydłem.
Do wieczora szorował się wiele razy, bo wszyscy czarni na keczu mieli złośłiwe czyraki takiego lub
innego pochodzenia.
“Arla” zarzucił kotwicę w małej zatoczce pośród bagien porosłych mangrowcami.
Nadburcia przystrojono podwójnymi zasiekami drutu kolczastego. Wyglądało to poważnie, a kiedy
Bertie zobaczył, że od lądu odbijają pirogi pełne dzikusów zbrojnych w dziryty, łuki, strzały i
snidery - goręcej niż dotychczas zapragnął, by rejs skończył się wreszcie.
Pierwszego wieczora czarni niechętnie opuszczali pokład.
Kilku postawiło się porucznikowi, kiedy kazał im wracać na ląd.
- Nie martw się pan, zaraz ich przegonię - powiedział kapitan Hansen i zniknął pod
pokładem.
Niebawem wyszedł stamtąd i pokazał gościowi ładunek dynamitu uwieszony na haczyku od
wędki. Czasami się zdarza, że owinięta w papier butelka chlorodyny z przyczepionym do paczki
nieszkodliwym lontem może wystrychnąć kogoś na dudka. Tym razem oszukała Arkwrighta.
Oszukała też tubylców. Kapitan Hansen zapalił lont i haczyk wetknął w przepaskę biodrową na
plecach jednego z opornych dzikusów, ten zaś zapałał tak gwałtowną tęsknotą do lądu, że nie
przyszło mu na myśl zrzucić opaski. Skoczył w kierunku dzioba, a lont syczał i dymił za nim czarni
ustępowali mu z drogi i jak szaleni skakali przez kolczaste druty do morza. Bertie skamieniał ze
zgrozy. Tak samo skamieniał kapitan Hansen. Zapomniał o dwudziestu pięciu rekrutach, którym
wypłacił po trzydzieści szylingów zaliczki! Wszyscy wyskoczyli za burtę wraz z osiadłymi na
wyspie krajowcami, a ostatni poszedł ich śladem nieszczęśnik udekorowany syczącą flaszką
chlorodyny.
Bertie nie widział wybuchu butelki, ale przytomny porucznik rzucił za rufę prawdziwy
ładunek dynamitu w chwili, gdy to nie mogło już skrzywdzić nikogo. Wobec tego pan Arkwright z
czystym sumieniem przysiągłby przed każdym sądem morskim, iż w jego oczach rozszarpało na
sztuki czarnego.
Ucieczka dwudziestu pięciu rekrutów kosztowała “Arłę” czterdzieści funtów gotowizną, że
zaś tubylcy zbiegli do dżungli, nie było nadziei na ich odzyskanie. Wobec tego szyper i jego
pomocnik wzięli się do topienia trosk w zimnej herbacie. Zimna herbata była nalana do butelek po
whisky, toteż Bertie nie wiedział, iż piją całkiem nieszkodliwy trunek. Widział za to, że strasznie
się upili i słyszał ich długą, pełną kwiecistych wyrażeń kłótnię. Spierali się, czemu przypisać śmierć
wysadzonemu dynamitem dzikusa: czerwonce czy przypadkowemu utopieniu. Kiedy posnęli
wreszcie i zaczęli chrapać, Bertie - jedyny biały w pełni władz umysłowych -trwożnie czuwał do
rana, bo lękał się napaści z lądu, jak i buntu załogi.
Trzy następne dni “Arla” stał na redzie i przez trzy następne wieczory szyper i porucznik z
lubością zapijali zimną herbatę obarczając wachtą gościa. Nie wątpili, że można mu ufać, on zaś
był równie pewien, iż jeśli wyżyje, doniesie Kapitanowi Malu o pijatykach. Później kecz zarzucił
kotwicę u wybrzeża wyspy Guadalcanar, w pobliżu plantacji Reminge. Bertie stanął na plaży z
westchnieniem ulgi i uścisnął dłoń administratora. Pan Harriwell był gotów na jego przyjęcie.
- Proszę się tylko nie przejmować, że moi koledzy mają trochę rzadkie miny - mówił
poufnie, odciągnąwszy go na bok. - Krążą pogłoski o buncie. Muszę przyznać, że zaobserwowałem
kilka podejrzanych objawów, ale moim zdaniem to tylko głupia gadanina.
- Ilu... ilu czarnych jest na... plantacji? - zapytał Bertie truchlejąc ze strachu.
- W danej chwili zatrudniamy czterystu - odparł beztrosko administrator - ale we trzech,
oczywiście przy pomocy drogiego pana, szypra i porucznika “Arli”, doskonale sobie poradzimy.
Bertie odwrócił się, by zawrzeć znajomość z niejakim McTavischem, magazynierem, ten
wszakże prawie nie zwrócił na to uwagi, bo z wielkim zapałem prosił o dymisję.
- Słowo daję, panie Harriwel - mówił - nie mogę zostać dłużej, naprawdę nie mogę. Jestem
żonaty. Knuje się coś złego. Widać to tak wyraźnie, jak nos na pańskiej twarzy. Będzie bunt
czarnych. Powtórzy się masakra z Hohono.
- Co to znaczy “masakra z Hohono”? - zapytał Bertie, kiedy magazynier dał się przekonać,
iż powinien wytrwać do końca miesiąca.
- Ach, Mc Tavisch mówił o plantacji Hohono na wyspie Ysabel - wyjaśnił administrator. -
Dzicy zatłukli tam na lądzie pięciu białych, opanowali szkuner, zamordowali kapitana i porucznika,
a później całą zgrają pożeglowali na Malaitę. Od początku twierdziłem, że w Hohono biali byli
nieostrożni. Nas nie zaskoczą we śnie. Bardzo proszę, panie Arkwright, niech pan pozwoli dalej i
spojrzy, jaki piękny mamy widok z werandy.
Bertie niewiele widział. Zbyt zajęła go myśl, jak by dostać się do Tulagi, pod dach
komisarza. Jeszcze się nad tym zastanawiał, gdy bardzo blisko, tuż za jego plecami huknął
karabinowy wystrzał.
W tej samej chwili pan Harriwell wciągnął go do sieni tak gwałtownie, że omal nie
zwichnął mu ręki.
- Ach, drogi panie! O włos się panu nie oberwało - mówił administrator obmacując gościa,
by sprawdzić, czy nie jest ranny. - Nie potrafię wyrazić, jak mi przykro. Ale skąd mogło mi przyjść
do głowy coś podobnego? W biały dzień!
Bertie pobladł.
- Poprzedniego administratora sprzątnęli właśnie w taki sposób - dorzucił swoje McTavish.
- Cóż to był za sympatyczny facet! Obryzgał mózgiem całą werandę. Zauważył pan chyba ciemną
plamę między schodkami a wejściem do domu...
- Bertie dojrzał do wypicia cocktailu, który pan Harriwell wymieszał dlań i przyprawił. Nim
jednak zdążył umoczyć usta, wszedł do pokoju jegomość w bryczesach i owijaczach.
- Co znowu? - zapytał administrator spojrzawszy na twarz nowo przybyłego. - Rzeka
wystąpiła z brzegów?
- Niech diabli porwą rzekę! Chodzi o czarnych. Jeden wyskoczył z gąszczu trzciny
cukrowej i wygarnął do mnie. Był nie dalej niż dwanaście stóp, ale strzelał z biodra i miał karabin
snidera. Jedno chciałbym wiedzieć: gdzie zdobył tego snidera? Ach, bardzo przepraszam. Miło mi
poznać pana, panie Arkwright.
- Pan Brown jest moim pomocnikiem - wyjaśnił administrator. - No, może się nareszcie
napijemy!
- Ale skąd czarny miał snidera? - dopytywał Brown. - Zawsze byłem przeciwny
magazynowaniu tych pukawek w domu.
- Są przecież na miejscu - powiedział pan Harriwell trochę już zirytowany.
Brown uśmiechnął się z powątpiewaniem.
- Chodźcie ze mną, sprawdzimy - zawołał jego zwierzchnik.
Bertie udał się również do kantoru, gdzie pan Harriwell wskazał triumfalnie dużą skrzynię
ustawioną w zakurzonym kącie.
- W takim razie, gdzie ten drab zdobył snidera? - powtórzył Brown swój refren.
W tej chwili McTavish uniósł skrzynię. Administrator skoczył i zerwał wieko. Skrzynia
była pusta. Spojrzeli na siebie w pełnym grozy milczeniu. Harriwell bezradnie opuścił ręce.
McTavish zaklął.
- Od wieków dowodzę - warknął - że nie wolno ufać służbie domowej.
- Sprawa wygląda poważnie - przyznał administrator. -Ale i tak poradzimy sobie. Tym
żądnym krwi łajdakom trzeba dać po nosie. Zechcą panowie przejść z karabinami do jadalni, a pan,
panie Brown, niech przygotuje czterdzieści lub pięćdziesiąt ładunków dynamitu. Lonty mają być
dobrze osadzone, krótkie. Damy im nauczkę. A teraz, proszę panów, obiad na stole.
Bertie nie cierpiał ryżu z curry* [Curry - bardzo ostra przyprawa indyjska.], tak się więc
złożyło, że tylko on zaatakował apetyczny omlet. Sprzątał właśnie resztki z talerza, kiedy Harriwell
nałożył sobie porcję omletu. Skosztował pierwszy kęs i zaczął pluć głośno.
- To już drugi raz - oznajmił McTavish złowróżbnym tonem.
Harriwell pluł jeszcze i parskał.
- Co... co drugi raz? - wykrztusił Arkwright.
- Trucizna - padła odpowiedź. - Kucharz będzie wisiał.
- W taki sposób skończył buchalter na Cape Marsh - powiedział Brown. - Strasznie się
męczył. Podobno ci na “Jessie” słyszeli jego wrzaski z odległości trzech mil.
- Kucharza okuję w kajdany - syknął administrator. - Chwała Bogu, spostrzegliśmy się w
porę.
Bertie siedział jak skamieniały. Twarz mu poszarzała. Chciał coś powiedzieć, lecz dobył
tylko nieartykułowany bełkot. Wszystkie oczy zwróciły się niespokojnie w jego stronę. - To
niemożliwe! Powiedz pan, że to niemożliwe! - zawołał McTavish zdławionym głosem.
- Tak! Jadłem omlet! Bardzo dużo! Pełen talerz - wybuchnął Bertie nagle, jak nurek, który
odzyskał dech.
Na pół godziny zapadła przerażająca cisza. Bertie wyczytał wyrok w oczach towarzyszy.
- Cóż, może omlet nie był jednak zatruty - bąknął posępnie Harriwell.
- Trzeba zawołać kucharza - odezwał się Brown.
Niebawem wszedł do jadalni kucharz - krzywo uśmiechnięty czarny z ćwiekiem tkwiącym
w nosie i rozmaitymi ozdobami w podziurawionych uszach.
- Słuchaj, Wi-wi, co to takiego? - ryknął Harriwell i wskazał omlet oskarżającym gestem.
Wi-wi był oczywiście wystraszony i srodze zakłopotany.
- Kai-kai, ona dobra bardzo, bardzo - odpowiedział potulnie.
- Każ mu pan zjeść - zaproponował magazynier. - To niezawodna próba.
Harriwell nabrał pełną łyżkę i rzucił się na Murzyna, ten zaś uciekł w popłochu.
- Sprawa przesądzona - zawyrokował poważnie Brown. -Nie chciał jeść.
- Panie Brown, może pan będzie łaskaw okuć go w kajdany - rozkazał administrator i
pogodnie zwrócił się do gościa. -Wszystko w porządku, drogi panie. Już komisarz zajmie się tym
ptaszkiem. Łajdak będzie wisiał, jeżeli pan umrze.
- Niech się panu nie zdaje, że nasze władze są znowu tak skore - zaoponował McTavish.
- Ależ panowie, panowie - jęknął Bertie. - Pomyślcie na razie o mnie!
Harriwell wzruszył ramionami.
- Bardzo mi przykro, drogi panie, ale to jakaś tubylcza trucizna. Nikt nie zna antydotów na
tubylcze trucizny. Niech pan spróbuje się uspokoić, jeżeli zaś...
Ostry huk dwóch wystrzałów przerwał rozmowę. Po chwili wrócił Brown. Naładował
karabin i zasiadł do stołu.
- Kucharz nie żyje - oznajmił. - Malaria. Zupełnie niespodziewany atak.
- Mówiłem właśnie panu Arkwrightowi, że nie ma antydotów na tubylcze trucizny...
- Z wyjątkiem dżinu - dokończył Brown.
Harriwell nazwał się bezmyślnym osłem i skoczył po flaszkę dżinu.
- Ostrożnie, przyjacielu, ostrożnie! - ostrzegał gościa, który jednym haustem wypił dwie
trzecie szklanki źle oczyszczonej okowity, a teraz dławił się i krztusił, bo piekielny trunek palił mu
gardło, aż łzy spływały po twarzy.
Harriwell zmierzył Arkwrightowi tętno i temperaturę, udał, że bada go troskliwie i zaczął
powątpiewać, czy omlet był zatruty. Brown i McTavish przytaknęli szefowi, ale Bertie wyczuł
nieszczerą nutę w ich głosie. Stracił apetyt i ukradkiem liczył tętno pod osłoną stołu. Nie ulegało
wątpliwości, że biło coraz szybciej, lecz Bertie zapomniał przypisać to wypitemu dżinowi.
McTavish z winchesterem w ręku wyszedł na werandę, by rozejrzeć się w sytuacji.
- Gromadzą się przed barakiem kuchennym - brzmiał jego meldunek. - Mają bez liku
sniderów. Moim zdaniem trzeba przekraść się na tyły baraku i uderzyć na nich z flanki. Proponuję,
panowie, żebyśmy zaatakowali pierwsi. Pójdziesz ze mną, Brown.
Harriwell posilał się z apetytem, a Bertie stwierdził, że puls ma szybszy o pięć uderzeń na
minutę. Zerwał się jednak, kiedy gruchnęły strzały. Pośród trzasku sniderów słychać było szybki
ogień winchesterów Browna i McTavisha. Kanonadzie akompaniowały piekielne wrzaski i wycia.
- Zmusili ich do ucieczki - powiedział administrator, gdy krzyki i wrzaski zaczęły cichnąć w
oddali.
Ledwie Brown i McTavish zdążyli wrócić do stołu, magazynier wyruszył znowu na zwiady.
- Mają dynamit! - zameldował.
- Zaatakujemy ich więc dynamitem! - rzucił Harriwell.
Gospodarze uzbroili się w zapalone cygara i wepchnąwszy w kieszenie po kilka lasek
dynamitu, skoczyli do drzwi. Wówczas zdarzyło się nieszczęście. Koledzy winili za nie później
McTavisha, a on sam przyznał, iż szturm był może nieco zbyt zaciekły. W każdym razie pierwszy
ładunek eksplodował pod domem, który uniósł się jednym narożnikiem i osiadł z powrotem na
podmurówce. Połowa porcelany spadła ze stołu, a nakręcany raz na tydzień zegar stanął. Rycząc
mściwie trzej bohaterowie zniknęli w ciemności nocy. Zaczęło się bombardowanie.
Kiedy wrócili, nie zastali gościa w jadalni. Biedak zawlókł się do kantoru, zabarykadował
drzwi i runął na podłogę. Dręczyły go skąpane w dżinie koszmary. Tysiące razy umierał okropną
śmiercią, a wokół staczano bohaterskie walki. Rano wypełznął na werandę.
Było mu niedobrze po dżinie i cierpiał na ból głowy, przekonał się jednak, że słońce nie
zgasło i Bóg jest prawdopodobnie w niebie, ponieważ gospodarze żyli i nawet nie odnieśli ran.
Harriwell nalegał, by Bertie pozostał nieco dłużej, lecz ten postanowił niezwłocznie wrócić
“Arlą” do Tulagi, gdzie trzymał się blisko komisarskiej rezydencji aż do dnia odejścia najbliższego
parowca. Na tym statku były również turystki. Bertie znów uchodził za bohatera, a na Kapitana
Malu - jak zwykle - damy nie zwracały uwagi. Ale Kapitan Malu wyekspediował z Sydney dwie
skrzynki szkockiej whisky, najlepszej, jaką dysponował tamtejszy rynek. Nie był w stanie osądzić,
kto efektowniej zaprezentował młodemu Arkwrightowi życie na straszliwym archipelagu - kapitan
Hansen czy pan Harriwell.
przełożył Tadeusz Jan Dehnel
Poganin
Zetknąłem się z nim po raz pierwszy podczas burzy. Chociaż jednak burza zastała nas na
tym samym szkunerze, dostrzegłem go dopiero wtedy, gdy statek rozleciał się pod nami w kawałki.
Musiałem niewątpliwie widywać go i przedtem wraz z pozostałymi członkami tubylczej załogi,
lecz nie zdawałem sobie sprawy z jego istnienia, gdyż “Petite Jeanne” była wyraźnie przeładowana.
Oprócz ośmiu czy dziesięciu marynarzy-tubylców, białego kapitana, jego zastępcy i konwojenta
oraz sześciu pasażerów kabinowych, zabrała wypływając z Rangiroa bodaj osiemdziesięciu pięciu
pasażerów pokładowych, krajowców z wysp Paumotu i Tahiti - mężczyzn, kobiet i dzieci,
obładowanych pudłami i towarem, nie mówiąc już o matach do spania, kocach i tobołkach z
odzieżą.
Właśnie minął był sezon połowu pereł na wyspach Paumotu i wszyscy wracali na Tahiti. W
kabinach było nas sześciu handlarzy pereł: dwóch Amerykanów, Ah-Czun (najbielszy ze
wszystkich znanych mi Chińczyków), jeden Niemiec, jeden polski Żyd i wreszcie ja na dopełnienie
pół tuzina.
Sezon udał się doskonale. Powodu do narzekań nie miał ani żaden z nas, ani też nikt
spośród osiemdziesięciu pięciu pasażerów pokładowych. Wszystkim się poszczęściło, toteż
oczekiwaliśmy z utęsknieniem odpoczynku w Papeete, obiecując sobie spędzić tam wiele miłych
chwil.
“Petite Jeanne” była niewątpliwie przeciążona. Miała tylko siedemdziesiąt ton pojemności i
z całą pewnością nie powinna była dźwigać na swym pokładzie ani dziesiątej części zabranego
tłumu. Wnętrze miała wypełnione po brzegi muszlami perłowymi i koprą. Nawet kantorek
zapchany był muszlami. Zakrawało na cud, że w tych warunkach marynarze mogli jeszcze
obsługiwać statek. Nie można było przecisnąć się przez pokład. Przechodzili , więc tam i z
powrotem po poręczy nad burtą.
W nocy stąpali po śpiących, którzy - przysiągłbym - zalegali podłogę podwójną warstwą. A
jeszcze na dobitkę były tam świnie i kury, i worki korzeni yamu, a wszelkie możliwe miejsca
obwieszone były sznurami orzechów kokosowych i pękami bananów. Po obu bokach, między
olinowaniem przedniego i głównego masztu, przeciągnięto sznury na takiej wysokości, iż ledwie
można było manewrować przednim bomem, a z każdego z nich zwisało co najmniej pięćdziesiąt
pęków bananów.
Wszystko zapowiadało ciężką przeprawę, nawet gdyby udało nam się odbyć podróż w ciągu
dwóch, trzech dni, co było możliwe przy sprzyjającym wietrze południowo-wschodnim. Ale pasat
nie chciał dąć. Po pierwszych pięciu godzinach skończył ostatecznie na kilkunastu urywanych
podmuchach. Przez całą noc i następny dzień trwała cisza - dobrze znana, oślepiająca i szklista
cisza, w czasie której sama myśl o ogarnięciu jej wzrokiem wystarcza, by przyprawić o ból głowy.
Na drugi dzień zmarł jeden krajowiec z Wyspy Wielkanocnej, który wyróżnił się w tym
sezonie na lagunie jako doskonały nurek. Okazało się, że była to ospa, choć doprawdy nie mogę
pojąć, skąd mogła dostać się na pokład, skoro na lądzie przed opuszczeniem Rangiroa nie
słyszeliśmy o żadnym wypadku tej choroby. Niemniej fakt pozostał faktem - ospa: jeden zgon i
trzech dalszych ludzi powalonych chorobą.
Nie było żadnej rady. Nie mogliśmy ani odizolować chorych, ani zaopiekować się nimi.
Byliśmy stłoczeni jak śledzie w beczce. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko gnić i umierać.
Ściśle biorąc, takie było nasze położenie do chwili, gdy noc oddzieliła nas od pierwszego
śmiertelnego wypadku. W ciągu tej nocy zastępca kapitana, konwojent i Żyd z Polski wymknęli się
wraz z czterema krajowcami na wielkiej łodzi wielorybniczej. Od tej pory słuch o nich zaginął.
Następnego ranka kapitan czym prędzej przedziurawił pozostałe łodzie - i marny był nasz los.
Dnia tego nastąpiły dwa zgony, nazajutrz trzy, potem zaś liczba ich podskoczyła do ośmiu.
Godny uwagi był sposób, w jaki przyjmowaliśmy te wieści. Krajowcy na przykład pogrążali się w
niemym, tępym przerażeniu. Kapitan, Francuz nazwiskiem Oudouse, stał się wielce nerwowy i
gadatliwy. Dostał nawet drżączki. Był to wielki, otyły mężczyzna, najmniej dwieście funtów żywej
wagi, który wkrótce zamienił się w okaz trzęsącej się jak galareta góry tłuszczu.
Niemiec, obaj Amerykanie i ja zakupiliśmy cały zapas szkockiej whisky i pogrążyliśmy się
w pijaństwie. Wymyśliliśmy piękną teorię, która głosiła, że skoro przesiąkniemy na wylot
alkoholem, każdy zarazek ospy, ledwie się zetknie z naszymi ciałami, spali się natychmiast na
popiół. Teoria ta znalazła zresztą potwierdzenie w faktach, choć muszę przyznać, że choroba nie
tknęła również kapitana Oudouse i Ah-Czuna, choć Francuz nie pił wcale, a Ah-Czun ograniczał
się do jednej porcji napoju dziennie.
Pogoda była piękna. Słońce, wstępujące właśnie w odchylenie północne, świeciło wprost
nad naszymi głowami. Nie było wiatru, z wyjątkiem częstych krótkotrwałych szkwałów, które dęły
wściekle przez pięć minut do pół godziny, po czym zatapiały nas w potokach ulewy. Po każdym
takim szkwale straszliwe słońce ukazywało się znowu, wydobywając kłęby pary z zalanych
pokładów.
Para ta nie była przyjemna. Był to opar śmierci przesycony milionami zarazków. Sięgaliśmy
po wódkę, ilekroć opar ten poczynał się wznosić znad trupów i umierających - powtarzaliśmy tę
czynność jeszcze parokrotnie, stosując szczególnie mocną mieszankę. Z reguły też wypijaliśmy po
kilka dodatkowych porcji za każdym razem, gdy przerzucano przez burtę nieboszczyków na pastwę
rojącym się wokół statku rekinom.
Przeżyliśmy w ten sposób tydzień, aż wreszcie wyczerpał się zapas whisky. I dobrze się
stało, gdyż w przeciwnym razie nie byłoby mnie dziś na tym świecie. Trzeba było zaiste być
zupełnie trzeźwym, by przetrzymać to, co nastąpiło potem - z czym chyba zgodzi się każdy, gdy
wspomnę nawiasem, że tylko dwom ludziom to się udało. Drugim z tych ludzi był właśnie poganin
- przynajmniej takie miano nadał mu kapitan Oudouse w chwili, gdym po raz pierwszy zdał sobie
sprawę z jego istnienia. Nie uprzedzajmy jednak wypadków.
Pod koniec tygodnia, gdy całe grono handlarzy pereł było z braku alkoholu trzeźwe,
przypadkowo rzuciłem okiem na barometr wiszący u zejścia do kabin. Przeciętny wskaźnik w
okolicy wysp Paumotu wynosił 29.90, podlegając normalnym wahaniom w granicach od 29.85 do
30.00, a nawet do 30.05; teraz jednak ujrzałem, że barometr opadł na 29.62, a wiadomość ta
wystarczała do otrzeźwienia najbardziej pijanego handlarza pereł, jaki kiedykolwiek zajmował się
spalaniem zarazków ospy w szkockiej whisky.
Gdy zwróciłem na to uwagę kapitanowi Oudouse, dowiedziałem się, że już od kilku godzin
obserwował ciągły spadek ciśnienia. Niewiele można było tu uczynić, ale tę odrobinę wykonał on
doskonale, jeśli zważyć okoliczności, w jakich się znajdowaliśmy. Ściągnął lekkie płótna,
pozostawiając tylko żagiel sztormowy, rozpostarł liny ratunkowe i oczekiwał wiatru. Omyłka jego
polegała na tym, co zrobił już po nadejściu wiatru. Położył statek na lewy bok, co byłoby
właściwym manewrem na południe od równika, gdybyśmy - a w tym tkwiło sedno rzeczy - nie
znajdowali się na samym szlaku huraganu.
A właśnie znajdowaliśmy się na samym jego szlaku. Mogłem to łatwo poznać po stałym
wzmaganiu się wiatru i równie stałym opadaniu barometru, Chciałem, by kapitan obrócił statek i
puścił go z wiatrem aż do czasu, gdy barometr zatrzyma się, a potem dopiero ułożył go w dryf.
Sprzeczaliśmy się tak długo, aż dostał napadu histerii, lecz nie ustąpił. Najgorsze było to, że nie
mogłem zyskać poparcia ze strony reszty handlarzy pereł. Wiedziałem, że nie przyznawali mi
żadnych praw do pouczania wykwalifikowanego żeglarza.
Oczywiście fala wznosiła się straszliwie wraz z wiatrem. Nigdy nie zapomnę trzech
pierwszych fal, które wdarły się na pokład “Petite Jeanne”. Popadła ona w bezwład, jak to się
często zdarza statkom w dryfie, a w tych warunkach pierwsza fala dokonała prawdziwego
spustoszenia. Z lin ratunkowych korzystać mogli tylko silni i zdrowi, lecz i oni niewiele z nich
mieli pożytku, kiedy kobiety i dzieci, banany i orzechy kokosowe, świnie i pudła z towarem, chorzy
i dogorywający zmiatani byli wzdłuż pokładu w rozwrzeszczanej, jęczącej, zwartej masie.
Druga fala zalała pokład “Petite Jeanne” aż do poręczy. Że zaś rufa jej opadła, a dziób
wzniósł się ku niebu, cały ten nieszczęsny kłąb ludzi i bagażu zaczął się zsuwać do tyłu. Był to
żywy potok. Lecieli głową naprzód, nogami naprzód, bokiem, koziołkując, skręcając się, tarzając,
wijąc i wzajemnie zgniatając. Od czasu do czasu ten i ów przytrzymał się na chwilę jakiegoś
uchwytu lub sznura, lecz ciężar napierających ciał wnet go odrywał i znosił.
Zauważyłem człowieka, który głową i klatką piersiową zderzył się ze słupem służącym do
umocowywania lin po prawej stronie pokładu. Czaszka jego rozprysła się jak skorupa jaja. Widząc,
na co się zanosi, wskoczyłem na dach kabiny pokładowej, a stamtąd wprost na główny maszt, Ah-
Czun i jeden z Amerykanów chcieli mnie naśladować, lecz wyprzedziłem ich o jeden skok.
Amerykanin został zmieciony poza rufę jak worek. Ah-Czun uchwycił się rączki koła sterowego i
przypadł do niego. Lecz jakaś zwalista vahine (kobieta) z Raratonga - musiała ważyć ze dwieście
pięćdziesiąt funtów - oparła się o Chińczyka zarzucając mu ramię wokół szyi, Złapał wtedy drugą
ręką wyspiarza-sternika, lecz właśnie w tej chwili szkuner przechylił się silnie na prawy bok.
Potok ciał i wody, rwący wzdłuż lewego chodnika między kabiną a poręczą, zmienił nagle
kierunek i skręcił w prawo. Wylecieli wszyscy - vahine, Ah-Czun i sternik; dałbym głowę, że gdy
Chińczyk wypadał za burtę, posłał mi w drodze do otchłani uśmiech pełen filozoficznej rezygnacji.
Trzecia fala - najpotężniejsza ze wszystkich - nie wyrządziła już tak wielkich szkód. Kiedy
wtargnęła na statek, prawie wszyscy byli już na linach. Na pokładzie pozostało wszystkiego z tuzin
dyszących, na pół zatopionych i na pół ogłuszonych nieszczęśników toczących się na wszystkie
strony lub usiłujących doczołgać się w bezpieczne miejsce. Fala zniosła ich z pokładu wraz z
wrakami dwu ostatnich szalup. Mnie wraz z pozostałymi handlarzami pereł udało się w przerwie
między dwiema falami sprowadzić kilkanaście kobiet i dzieci do kabin i zatrzasnąć za nimi
pokrywę. Niewiele to zresztą pomogło tym biednym stworzeniom.
A wiatr? Na podstawie całego dotychczasowego doświadczenia nigdy bym nie uwierzył, że
wiatr może dąć tak silnie: Niepodobna tego opisać. Czy można opisać koszmar? A wiatr był
właśnie potwornym koszmarem. Zrywał nam odzież z ciał, dosłownie - zrywał. Nie żądam, byście
mi uwierzyli. Po prostu opowiadam o tym, co widziałem i odczułem na sobie. Chwilami sam w to
nie wierzę. Przeżyłem to i dość na tym - choć trudno uwierzyć, by ktoś mógł stawić czoła takiej
wichurze i ujść z życiem. Było to potworne, a najpotworniejszy ze wszystkiego był fakt, że wiatr
wzmagał się i wzmagał bez ustanku.
Wyobraźcie sobie niezliczone miliony czy biliony ton piasku. Wyobraźcie sobie, że cały ten
piasek pędzi naprzód z szybkością dziewięćdziesięciu, stu, stu dwudziestu mil na godzinę lub
jeszcze chyżej, z szybkością nieograniczoną. Wyobraźcie sobie dalej, że piasek ten - choć
niedostrzegalny i niedotykalny - zachowuje cały ciężar i zwartość właściwe piaskowi. Gdy wam się
to uda, może zyskacie słabe pojęcie o istocie owego wichru.
Zresztą porównanie z piaskiem nie jest właściwe. Pomyślcie raczej o błocie -
niedostrzegalnym, niedotykalnym, a mimo to ciężkim. Ale i to nie wystarcza. Pomyślcie, że każda
cząsteczka powietrza zamieniła się w grudkę błota. A teraz wyobraźcie sobie napór nieogarnionego
mnóstwa tych grudek. Nie - to przekracza moje możliwości. Mowa ludzka może się nadawać do
wyrażania zwykłych rzeczy, ale nigdy nie zdoła oddać obrazu owej niesamowitej zawieruchy.
Trzeba mi było trzymać się pierwotnego zamiaru nie podejmować próby opisu.
Powiem tylko tyle: fala, która najpierw się wzniosła, teraz została zmiażdżona przez wiatr.
Co więcej, wydawało się, że paszcza huraganu wessała w siebie cały ocean, porywając go w tę
część przestrzeni, którą przedtem zajmowało powietrze.
Żagle nasze oczywiście dawno przepadły. Lecz kapitan Oudouse posiadał na “Petite
Jeanne” coś, czego nigdy przedtem nie widziałem na szkunerze Mórz Południowych - a mianowicie
kotew morską. Był to stożkowaty worek płócienny, którego wlot utrzymywany był stale w stanie
otwartym przez olbrzymią obręcz żelazną. Kotew morska olinowana była na podobieństwo latawca,
dzięki czemu pruła wodę tak, jak latawiec pruje powietrze, z pewną wszakże różnicą. Oto
pozostawała ona tuż pod powierzchnią oceanu w położeniu pionowym. Długa lina łączyła ją z kolei
ze szkunerem. Dzięki temu urządzeniu “Petite Jeanne” ustawiona była dziobem do wiatru i do fali -
jeśli można było nazwać to falą.
Położenie nasze byłoby względnie pomyślne, gdyby nie to, że znajdowaliśmy się na samym
szlaku huraganu. Wprawdzie wiatr wyrwał nasze żagle z rabant, zmiótł stengi i poplątał całe
olinowanie, lecz mimo to bylibyśmy wyszli z przygody obronną ręką, gdyby oko huraganu nie
zbliżało się wprost ku nam. Długotrwały napór wichru wprawił mnie w stan zupełnego upadku;
czułem się ogłuszony, oniemiały i jak gdyby sparaliżowany i wydaje mi się, że miałem właśnie dać
za wygraną, gdy uderzyło w nas ognisko burzy. Ciosem tym była bezwzględna martwota. Powietrza
nie mącił nawet najlżejszy powiew. Wrażenie było niemal bolesne.
Nie zapominajcie o tym, że przez wiele godzin pozostawaliśmy w stanie straszliwego
napięcia mięśni przeciwstawiających się potwornemu naciskowi wiatru. A teraz nagle napór ten
ustał. Pamiętam, iż czułem się wtedy tak, jak gdybym cały nabrzmiewał i miał się lada chwila
rozlecieć. Zdawało się, że każdy z atomów mego ciała odpycha wszystkie pozostałe jego atomy,
dążąc niepowstrzymanie do wyrwania się w przestrzeń. Trwało to jednak tylko chwilę. Szła już ku
nam zagłada.
Pod nieobecność wiatru i ciśnienia morze powstało. Skakało, wyrywało się, wznosiło
wprost ku chmurom. Zważcie, że ze wszystkich kierunków świata ten niepojęty wiatr dął w stronę
ośrodka ciszy. W rezultacie zewsząd niepowstrzymanie napływały fale. Nie było wiatru, który by
stawił im opór. Strzelały w górę jak szpunty wybijane z dna beczki pełnej wody. Nie było w nich
żadnego porządku, żadnej stałości. Były to przewrotne, oszalałe fale. Miały co najmniej
osiemdziesiąt stóp wysokości. Nie były w ogóle falami. Nie przypominały żadnych fal, które
kiedykolwiek widziało oko ludzkie.
Były po prostu płachtami, potwornie chlustającymi płachtami wody, wyrastającymi na
osiemdziesiąt stóp. Czy doprawdy tylko osiemdziesiąt? Z pewnością były jeszcze wyższe.
Przeskakiwały ponad szczytami masztów. Wyglądały jak nurty potopu, jak wybuchy. Były pijane.
Padały byle gdzie i byle jak. Roztrącały się wzajemnie i zmagały ze sobą. Zwierały się i waliły
jedna na drugą, by potem nagle rozpaść się na tysiące oddzielnych wodospadów. Nie można było
tego ośrodka burzy porównać z żadnym obrazem oceanu, jaki kiedykolwiek powstał w wyobraźni
ludzkiej. Był to zamęt po trzykroć zbełtany, ostateczne rozprzężenie. Była to piekielna czeluść
obłąkanego morskiego żywiołu.
A co się stało z “Petite Jeanne”? Nie umiem tego określić. Poganin wyznał mi później, że i
on nie wiedział. Została dosłownie rozdarta na pół, potargana w strzępy, zdruzgotana na miazgę,
rozniesiona w pył strzaskanego drewna, unicestwiona. Kiedy odzyskałem przytomność,
znajdowałem się w wodzie, płynąc odruchowo - choć bliski byłem zatonięcia. Nie zdawałem sobie
sprawy, jak się tam dostałem. W pamięci został mi tylko obraz rozlatującej się “Petite Jeanne”, co
musiało zbiec się z chwilą nagłej utraty przeze mnie świadomości. Oto jednak byłem teraz w
wodzie i nie pozostawało mi nic innego, jak szukać najlepszego wyjścia, choć w tym “najlepszym”
niewiele było otuchy. Wiatr dął znowu, a fala była znacznie niższa i bardziej wyrównana, z czego
wywnioskowałem, że ośrodek burzy został już poza mną. Na szczęście nie było w pobliżu rekinów.
Widocznie huragan rozproszył żarłoczną zgraję, która otaczała ginący statek i żywiła się trupami.
Było koło południa, gdy “Petite Jeanne” przestała istnieć, a w jakieś dwie godziny później
fale zniosły ku mnie jedną z jej klap wylotowych. Padał rzęsisty deszcz i jedynie wyjątkowo
pomyślnemu zbiegowi okoliczności zawdzięczać mogłem to spotkanie. Krótki odcinek linki
zwieszał się z uchwytu klapy. Uprzytomniłem sobie wtedy, że pozostał mi co najmniej jeden dzień
życia, jeżeli żarłacze nie powrócą. Po upływie trzech godzin, a może nawet nieco później - gdy
leżałem przywarty do klapy i usiłowałem z zamkniętymi oczyma skupić uwagę na niełatwym
zadaniu wdychania niezbędnej do utrzymania się przy życiu ilości powietrza bez jednoczesnego
wchłonięcia nadmiaru wody, grożącego mi zatopieniem. O uszy moje, jak mi się zdawało, obił się
szmer głosów. Deszcz ustał, a wiatr i morze przedziwnie szybko się uspokoiły. W odległości
najwyżej dwudziestu stóp ode mnie, na drugiej pokrywie podobnej do mojej, dostrzegłem kapitana
Oudouse i Poganina. Walczyli o posiadanie klapy, a w każdym razie walczył Francuz.
- Paien noir!* [Paien noir! (franc.) - czarny poganinie!] - usłyszałem jego okrzyk, a
jednocześnie ujrzałem, jak kopnął kanaka.
Kapitan utracił cały swój przyodziewek, z wyjątkiem butów, ciężkich chodaków: Toteż cios
okazał się wyjątkowo dotkliwy, zwłaszcza iż trafił Poganina w usta i podbródek, na pół go
ogłuszając. Spodziewałem się, że wyspiarz odpłaci mu należycie, lecz on płynął tylko bezradnie, w
bezpiecznej odległości dziesięciu stóp od napastnika. Ilekroć fala znosiła go w pobliże klapy,
Francuz nie puszczając jej z rąk kopał go obu nogami. Za każdym razem obdarzał przy tym kanaka
mianem czarnego poganina.
- Żebym cię tylko mógł dostać, z przyjemnością utopiłbym cię, ty biały bydlaku! -
wrzasnąłem.
Jedyną przyczyną, dla której tego nie zrobiłem, było moje wyczerpanie. Sama myśl o
wysiłku, jakiego by to wymagało, przyprawiała mnie o mdłości. Przywołałem więc wyspiarza do
siebie i odstąpiłem mu część mojej klapy. Oświadczył mi, że nazywa się Otoo i że pochodzi z Bora
Bora, najbardziej wysuniętej na zachód spośród Wysp Towarzyskich. Jak się dowiedziałem później,
pierwszy zdobył ową klapę, a dopiero po pewnym czasie spotkał kapitana Oudouse i zaofiarował
mu na niej miejsce, w nagrodę za co został przepędzony kopniakami.
W ten sposób zetknąłem się po raz pierwszy z Otoo. Nie miał bojowego ducha. Był istotą
czułą, pełną słodyczy i delikatności, choć mierzył blisko sześć stóp i obdarzony był mięśniami
godnymi gladiatora. Nie miał bojowego ducha, ale nie był też tchórzem. Miał serce lwa, a w
dalszych latach byłem świadkiem, jak narażał się na niebezpieczeństwa, którym ja sam nigdy bym
się nie ośmielił stawić czoła. Chodzi mi o podkreślenie, że choć nie palił się do burd i wystrzegał
się ich wywoływania - nigdy nie uchodził z pola walki, gdy awantura już się zaczęła. Ale, gdy Otoo
wkraczał na widownię, musieli się wszyscy dobrze mieć na baczności, jak żeglarze na komendę
“Strzeż się mielizny!”. Nigdy nie zapomnę nauczki, którą dostał od niego Bill King. Zdarzyło się to
na niemieckich Samoa. Bill King obwołany został mistrzem Marynarki Amerykańskiej w wadze
ciężkiej. Był to kawał draba, istny goryl, jeden z tych pięściarzy, co to z uderzeniem ciężkim i
pewnym łączą niepoślednią zwinność ramion. On to wszczął sprzeczkę z Otoo i zdążył kopnąć go
dwukrotnie i raz zdzielić pięścią, nim Otoo uznał za konieczne stanąć do walki. Cała sprawa nie
trwała nawet czterech minut, po upływie których nieszczęsny Bill King znalazł się w posiadaniu
czterech pękniętych żeber, złamanego przedramienia i wybitej łopatki. Otoo nie miał pojęcia o
naukowych zasadach walki. Był po prostu zapaśnikiem z urodzenia, Bill King stracił więc prawie
trzy miesiące na wylizanie się ze skutków tej próbki zdolności przeciwnika, jaka przypadła mu w
udziale owego popołudnia na plaży w Apia.
Znów jednak wybiegłem naprzód. Korzystaliśmy więc wspólnie z naszej klapy wylotowej.
Zmienialiśmy się kolejno, przy czym jeden z nas leżał na pokrywie i odpoczywał, drugi zaś,
zanurzony po kark, trzymał się jej oburącz. Przez całe dwie doby, przebywając na przemian na
klapie i w wodzie, płynęliśmy tak po oceanie. Pod koniec byłem już przeważnie nieprzytomny,
chwilami zaś słyszałem, jak Otoo bełkotał lub majaczył w swym ojczystym narzeczu. Okoliczność,
że byliśmy stale zanurzeni, ustrzegła nas przed śmiercią z pragnienia, choć woda morska wespół ze
słońcem wprawiły w przedziwny stan, pośredni między zamarynowaniem a porażeniem
słonecznym.
W końcu Otoo uratował mi życie. Kiedy bowiem odzyskałem przytomność, leżałem na
piasku w odległości dwudziestu stóp od morza, osłonięty przed blaskiem słońca kilkoma liśćmi
palmy kokosowej. Tylko Otoo mógł mnie tam zaciągnąć i obdarzyć cieniem. Leżał teraz koło mnie.
Straciłem powtórnie świadomość, a gdym znów przyszedł do siebie, otaczała nas chłodna,
gwiaździsta noc, Otoo przyciskał do mych warg rozłupany orzech kokosowy z napojem.
Byliśmy jedynymi ocalałymi rozbitkami z “Petite Jeanne”. Kapitan Oudouse musiał ulec
wyczerpaniu, gdyż po kilku dniach fale wyniosły na wybrzeże jego klapę. Po spędzeniu wraz z
Otoo tygodnia wśród krajowców na atolu, zostaliśmy zabrani na pokład francuskiego krążownika,
który przywiózł nas na Tahiti. Zanim tak to się stało, zdążyliśmy zamienić się imionami. Na
morzach Południa obrządek ten wiąże z sobą mężczyzn ściślej niż braterstwo krwi. Inicjatywa
wyszła ode mnie, Otoo zaś przyjął mą propozycję z oznakami najwyższej radości.
- Dobrze się stało - rzekł w tahitańskim narzeczu. - Albowiem przez dwa dni
towarzyszyliśmy sobie na ustach śmierci.
- Śmierć jednak zająknęła się widocznie - zauważyłem z uśmiechem.
- Dokonałeś dzielnego czynu, panie - odrzekł - toteż śmierć nie była na tyle podła, by
przemówić.
- Dlaczego nazywasz mnie panem? - zapytałem z odcieniem obrazy. - Przecież
zamieniliśmy się imionami. Jestem dla ciebie Otoo, a ty dla mnie Charley - i po wszystkie czasy
stosunek nasz się nie zmieni. Tak chce obyczaj. A nawet gdy umrzemy, jeśli dane nam będzie
rozpocząć nowe życie gdzieś poza gwiazdami i sklepieniami niebios, ty nadal będziesz dla mnie
Charley, a ja dla ciebie Otoo.
- Tak, panie - odpowiedział z oczami rozpromienionymi i pełnymi czułej radości.
- I znów to samo! - krzyknąłem oburzony.
- Czyż to, co wypływa z mych ust, ma jakieś znaczenie? - bronił się. - Przecież to tylko usta.
A w myślach zawsze będę cię zwał Otoo. Ilekroć pomyślę o sobie, ty będziesz we mnie obecny.
Kiedykolwiek ludzie zawołają na mnie po imieniu, ty będziesz we mnie obecny, a ponad niebem i
poza gwiazdami nie przestaniesz nazywać się dla mnie Otoo. Czy teraz dobrze, panie?
Ukryłem uśmiech i powiedziałem, że już dobrze.
Rozstaliśmy się w Papeete. Ja pozostałem tam, by wrócić do sił, on zaś udał się na kutrze na
swą rodzinną wyspę Bora Bora. Po sześciu tygodniach wrócił.
Zdziwiłem się, ponieważ opowiadał mi dawniej o swej żonie oraz o zamiarze powrotu do
niej na stałe i zaprzestania morskich podróży.
- Dokąd się wybierasz, panie? - zapytał po pierwszych pozdrowieniach.
Wzruszyłem ramionami. Odpowiedź na to pytanie nie była łatwa.
- W szeroki świat - odparłem. - W świat, na wszystkie morza i wszystkie wyspy na
morzach.
- Pójdę z tobą - powiedział po prostu. - Żona moja nie żyje.
Nie miałem nigdy brata, ale sądząc z tego, co było mi wiadome o braciach innych ludzi,
wątpię czy ktokolwiek miał kiedy brata, który byłby mu bliższy niż Otoo dla mnie. Był mi bratem,
lecz równocześnie ojcem i matką. I jeszcze jedno wiem dobrze: dzięki niemu stałem się rzetelnym i
lepszym człowiekiem. Mało mi zależało na innych ludziach, ale w oczach Otoo musiałem żyć
uczciwie. Przez wzgląd na niego nie śmiałem się splamić. Upatrywał we mnie ideału, choć
obawiam się, że przyczyniły się do tego głównie miłość i cześć, jakimi mnie darzył. Bywały zaś
chwile, kiedy stałem już na samym progu otchłani piekielnej i byłbym się w nią stoczył, gdyby nie
powstrzymał mnie wzgląd na Otoo. Jego duma ze mnie przenikała stopniowo w moją istotę - tak że
wreszcie jedną z głównych zasad mego postępowania stała się troska, by tej jego dumy nie
umniejszyć.
Nie od razu oczywiście zdałem sobie sprawę z uczuć, jakie żywił dla mnie. Nie sądził nigdy
mego postępowania, nie pozwalał sobie na żadną ocenę - dopiero z czasem zaświtała w mym
umyśle świadomość tych wyżyn, na które zostałem przezeń wyniesiony, i począłem rozumieć, jak
wielki ból mogłem mu zadać, gdybym nie dorastał do przypisywanej mi miary.
Przez siedemnaście lat stale byliśmy razem. Przez cały ten czas stał u mego boku, czuwając,
kiedy spałem, pielęgnując mnie w chorobie, opatrując moje rany, a nawet otrzymując je w mej
obronie. Zaciągał się na te same co i ja statki i po społu przemierzaliśmy Ocean Spokojny od Hawai
po przylądek Sydney i od cieśniny Torres do wysp Galapagos. Przewędrowaliśmy szmat świata od
Nowych Hebrydów i Wysp Liniowych aż po wielką równię zachodnią, zawadzając po drodze o
Luizjady, Nową Brytanię, Nową Irlandię i Nowy Hanower. Trzykrotnie rozbiliśmy się - przy
Archipelagu Gilberta, pośród wysp Santa Cruz i w okolicy Fidżi. A handlowaliśmy i zarabialiśmy
wszędzie, gdzie tylko dostrzegliśmy możliwość zysku w perłach, muszlach perłowych, w włóknach
kokosowych, mięczakach jadalnych, szylkrecie morskim lub wyławianiu wraków.
Zaczęło się to w Papeete, kiedy Otoo oświadczył, że zamierza towarzyszyć mi przez
wszystkie morza i wyspy na morzach.
W owym czasie, w Papeete istniał klub, gdzie zbierali się handlarze pereł, kupcy i kwiat
opryszków z całego obszaru Mórz Południowych. Grało się tam ostro, a piło tęgo. Jeśli mnie
pamięć nie myli, wracałem stamtąd o późniejszej porze, niżby tego wymagała przyzwoitość i dobre
obyczaje. Bez względu na to jednak, o której godzinie opuszczałem klub - Otoo zawsze czekał, by
mnie odprowadzić bezpiecznie do domu.
Z początku uśmiechałem się tylko; potem zacząłem go łajać. Wreszcie oświadczyłem mu
prosto z mostu, że nie potrzebuję niańki - i później przez jakiś czas nie widywałem go, gdy
wychodziłem z klubu. Zupełnie przypadkowo, mniej więcej po tygodniu, odkryłem, iż odprowadzał
mnie nadal, przemykając się chyłkiem między cieniami mangowców. Cóż mogłem na to poradzić?
Pamiętam jednak, co zrobiłem.
Oto począłem coraz wcześniej wracać do domu. W noce dżdżyste i burzliwe, gdy
szaleństwo i zabawa kwitły w najlepsze, prześladowała mnie uporczywie myśl o tym, że Otoo
odbywa swą ponurą wartę pod ociekającymi wodą mangowcami. Doprawdy, pod jego wpływem
stałem się lepszym człowiekiem. A jednak nie miał on w sobie nic ze świętoszka. Nie znał też
wcale zasad chrześcijańskiej moralności. Wszyscy tubylcy z wyspy Bora Bora byli chrześcijanami,
on jednak pozostał poganinem, jedynym niewierzącym na wyspie - bezwzględnym materialistą,
wyznającym pogląd, że po śmierci przestanie żyć. Wierzył wyłącznie w uczciwą grę i prawość w
postępowaniu. Drobne podłostki były w jego mniemaniu niemal równie godne potępienia, jak
wyuzdane zabójstwo. Sądzę nawet, że wyżej cenił mordercę niż małego krętacza.
Co się tyczy mnie osobiście, sprzeciwiał się wszystkiemu, co mogło mi zaszkodzić.
Hazardowi nie miał nic do zarzucenia - sam zresztą uprawiał go z zapałem. Ale wysiadywanie w
spelunkach późną nocą jak mi to tłumaczył, zagrażało zdrowiu. Bywał świadkiem, że ludzie nie
dbający o siebie umierali na gorączkę. Nie był abstynentem i chętnie pokrzepiał się czymś mocnym,
ilekroć wypadało mu moknąć w czasie pracy na łodzi. Ale był zwolennikiem umiarkowanego
użytkowania trunków. Widział wiele ludzi, których pociąg do kieliszka przyprawił o zgon lub
hańbę.
Dobro moje zawsze leżało mu na sercu. Już z góry myślał za mnie, rozważał moje
zamierzenia i przejmował się nimi bardziej niż ja sam. Z początku, kiedy nie wiedziałem jeszcze,
jak dalece moje sprawy go obchodzą, musiał odgadywać me zamiary - jak to zdarzyło się na
przykład w Papeete, gdy omal nie związałem się spółką z dość podejrzanym rodakiem wciągającym
mnie do jakichś interesów z guanem. Nie wiedziałem, że był łajdakiem, i nie wiedział o tym nikt z
białych w Papeete. Otoo również nie był wtajemniczony w jego sprawki, lecz widząc nasze
zbliżenie, dokonał wywiadu na własną rękę. Wielu żeglarzy-krajowców ze wszystkich krańców
mórz obija się po wybrzeżu Tahiti, Otoo więc żywiąc tylko podejrzenia, gadał z nimi dopóty, aż
zebrał dostateczny materiał obciążający. A historia życia Randolfa Watersa była zaiste bogata. Nie
dawałem jej początkowo wiary, gdy Otoo mi ją opowiedział. Kiedy jednak wygarnąłem wszystko
Watersowi, zamilkł od razu, po czym spakował manatki i ulotnił się na pierwszym parowcu
zdążającym do Auckland.
Muszę przyznać, że z początku czułem do Otoo pewną urazę o wścibianie nosa w moje
sprawy. Wiedziałem jednak, że powoduje nim całkowita bezinteresowność, wkrótce zaś zmuszony
byłem uznać jego rozsądek i dyskrecję. Miał zawsze otwarte oczy na wszystko, Co mogło mi dać
widoki wielkiej wygranej, a czynił to w sposób równie przenikliwy, jak dalekowzroczny. Po
pewnym czasie został mym doradcą i doszło do tego, że lepiej ode mnie orientował się w moich
interesach. Z pewnością dbał o moją korzyść więcej niż ja sam. Odznaczałem się wtedy szeroką
beztroską młodości i przekładałem romantyzm życia nad dolary, a przygodę -nad wygodną kwaterę.
Dobrze się więc stało, że znalazłem kogoś, kto się o mnie troszczył. Zdaję sobie sprawę teraz, że
gdyby nie Otoo, nie byłbym dożył chwili obecnej.
Spośród wielu przeżyć opowiem tu jedno tylko, dla przykładu. Miałem już pewne
doświadczenie w werbowaniu krajowców, zanim zająłem się połowem pereł na wyspach Paumotu.
Przebywaliśmy wraz z Otoo na piaszczystym wybrzeżu Samoa - leżąc wówczas dosłownie na
piasku i pod wozem - gdy trafiła mi się sposobność racy w charakterze werbownika na brygu
zajmującym się wspomnianym procederem. Otoo zaciągnął się na ten bryg jako zwykły marynarz, a
przez następne sześć lat, na tyluż co najmniej statkach, tłukliśmy się razem po najdzikszych
wertepach Melanezji. Otoo pilnował tego, by zawsze być szlakowym wioślarzem w mej łodzi.
W poszukiwaniu rąk roboczych mieliśmy zwyczaj wysadzania werbownika z łodzi na
wybrzeże. Łódź ochronna spoczywała zawsze na wiosłach w odległości paruset stóp od lądu,
podczas gdy łódź werbownicza, również gotowa do drogi, czuwała na wodzie przy samym brzegu.
Kiedy udawałem się z towarami na ląd, opuszczając me zwykłe miejsce u steru łodzi, Otoo
natychmiast przesiadał się ze szlaku na rufę, gdzie w fałdach płótna leżał zawsze w pogotowiu
karabin Winchestera. Załoga łodzi była uzbrojona w pistolety spoczywające w ukryciu pod
płócienną zasłonką zwieszającą się z krawężnicy. Kiedy biedziłem się z kędzierzawymi
ludożercami, namawiając ich i zachęcając do podjęcia pracy na plantacjach Queenslandu, Otoo
pełnił czujną straż. Niejednokrotnie z cicha rzucał mi ostrzeżenia, gdy tylko dostrzegł jakiś
podejrzany ruch lub czającą się zdradę. Kiedy indziej szybki strzał z jego ręki, którym powalił
tubylca, docierał do mnie jako pierwszy znak ostrzegawczy. Gdy zaś umykałem ku morzu, zawsze
czekał z wyciągniętą dłonią, by ułatwić mi skok do łodzi.
Pamiętam, że pewnego razu - gdyśmy należeli do załogi “Santa Anna” - łódź nasza osiadła
na mieliźnie właśnie w chwili rozpoczęcia się poważnych kłopotów. Łódź ochronna rzuciła się nam
na pomoc, ale gromada kilkudziesięciu krajowców skończyłaby z nami przed jej przybyciem. Otoo
dał susa na brzeg, zanurzył obie ręce w towarach i począł rozrzucać na wszystkie strony tytoń,
paciorki, noże i perkaliki.
Była to pokusa zbyt silna dla kędzierzawych głów. Zanim zdążyli pozbierać owe skarby,
wyciągnięta z mielizny łódź zdołała wraz z całą załogą oddalić się od brzegu o dobre kilkadziesiąt
stóp. W ciągu zaś następnych czterech godzin udało mi się zwerbować na tymże wybrzeżu
trzydziestu chętnych do pracy krajowców.
Przygoda, o której teraz opowiem, zdarzyła mi się na wyspie Malaita, która jest
najdzikszym zakątkiem wschodniej części Archipelagu Salomona. Wydawało się, iż tubylcy są
usposobieni wyjątkowo życzliwie. Skąd zaś mieliśmy wiedzieć o tym, że cała wioska od dwóch lat
z górą zbierała składki na zakup głowy białego człowieka? Te gałgany zajmują się nagminnie
połowem głów, a w szczególnej cenie mają głowy białych. Toteż szczęśliwemu zdobywcy miał
przypaść w udziale cały wynik zbiórki. Jak już wspomniałem, powitany zostałem tak przyjaźnie, że
oddaliłem się od łodzi ponad sto kroków w głąb lądu.
Otoo ostrzegał mnie bezskutecznie i jak to zwykle bywało w podobnych wypadkach,
wpadłem w opały.
Zanim się spostrzegłem, z porosłego mangrowią bagienka wyfrunęła ku mnie chmara
pocisków, a w tym co najmniej tuzin celnych. Wziąłem nogi za pas, lecz potknąwszy się o jedną z
włóczni, która utkwiła mi głęboko w łydce, upadłem. Wtedy wszyscy krajowcy rzucili się za mną, a
każdy miał wachlarzowaty toporek na długiej rękojeści, którego zadaniem było odrąbać mi głowę.
Chęć zdobycia nagrody tak ich zaślepiła, że w pośpiechu wzajemnie na siebie, wpadali. W tym
zamęcie uniknąłem szczęśliwie kilku ciosów, rzucając się jak ryba w prawo i w lewo po piasku.
Wtedy wkroczył na scenę Otoo - zapaśnik co się zowie. Cudem jakimś zaopatrzył się w
ciężką pałkę, która w zwartym spotkaniu była bronią stokroć skuteczniejszą od strzelby. Dostał się
w sam gąszcz napastników, wskutek czego nie mogli go zakłuć włóczniami - nie mówiąc już o
tomahawkach, które w tych warunkach tylko im zawadzały. Walczył o moje życie z furią godną
legendarnych wikingów. Wprawa, z jaką posługiwał się pałką, była zadziwiająca. Czaszki
rozłupywały się na kształt przejrzałych pomarańcz. Gdy jednak odepchnąwszy całą gromadę porwał
mnie w ramiona i rzucił się pędem ku morzu, nie ustrzegł się pierwszych ran. Wpadł do łodzi z
czterema pociskami w ciele, chwycił winchestera i nie zmarnował ani jednego strzału. Kiedy
dobiliśmy do szkunera, zajęliśmy się opatrywaniem ran.
Siedemnaście lat spędziliśmy razem. Zawdzięczałem mu wszystko. Gdyby nie on, byłbym
dziś konwojentem statku, łowcą niewolników lub może tylko wspomnieniem.
- Wydajesz wszystko, co masz - rzekł mi pewnego dnia - a potem dopiero rozglądasz się za
nowym zarobkiem. Łatwo ci teraz zarobić. Ale kiedy zestarzejesz się i nie będziesz miał
odłożonego grosza, znikąd go nie zdobędziesz. Wiem dobrze, panie, jak to bywa. Przyglądałem się
życiu białych ludzi. Na wybrzeżu roi się od starców, którzy kiedyś byli też młodzi i zarabiali nie
gorzej od ciebie. Teraz są już starzy, a nie mając nic polują na młodych przybyszów, którzy by
zechcieli zaprosić ich na wódkę.
Czarni chłopcy - mówił dalej - są na plantacjach niewolnikami. Zarabiają po dwadzieścia
dolarów rocznie. Harują. Dozorca nie ma ciężkiej pracy. Dosiada konia i popędza czarnych
robotników. Dostaje za to tysiąc dwieście dolarów rocznie. Ja jestem marynarzem na szkunerze.
Zarabiam piętnaście dolarów miesięcznie -i to dzięki temu, że jestem dobrym marynarzem. Pracuję
ciężko. Kapitan ma wszystkiego w bród i popija piwo z długich flaszek. Nigdy nie widziałem, by
ciągnął linę lub wziął się do wiosła. Zarabia sto pięćdziesiąt dolarów miesięcznie. Ja jestem tylko
marynarzem, a on jest nawigatorem. Sądzę panie, że byłoby bardzo dobrze, gdybyś wyuczył się
nawigacji.
W ten sposób Otoo dał mi bodźca do nauki. Na mym pierwszym szkunerze pływał jako mój
zastępca i bardziej ode mnie był dumny z mego dowództwa. Potem zaczął z innej beczki:
- Kapitan jest dobrze płatny, panie, ale prowadzi tylko cudzy statek, nigdy więc nie może się
uwolnić od odpowiedzialności. Najlepiej zarabia właściciel - a ten przecież nie rusza się z lądu,
otoczony jest służbą i obraca tylko swymi pieniędzmi.
- Wszystko to prawda, ale szkuner kosztuje pięć tysięcy dolarów, i to w dodatku stary
szkuner - odparłem. - Zestarzeję się, nim zdołam zaoszczędzić taką sumę.
- Biali ludzie mogą szybciej dorobić się pieniędzy - ciągnął dalej, wskazując na wybrzeże
porosłe palmami kokosowymi.
Działo się to na Wyspach Salomona, gdyśmy płynęli wzdłuż wschodniego wybrzeża
Gwadalkanaru, gromadząc ładunek orzechów kokosowych.
- Dwie mile dzielą ujście tej rzeki od następnego. Równina sięga tam daleko w głąb lądu.
Nie ma ona teraz żadnej wartości. A za rok - kto wie? - lub może za dwa lata ludzie zapłacą ładny
grosz za tę ziemię. Warunki lądowania są dobre. Duże parowce mogą stawać tuż obok na redzie.
Jeśli chcesz, kupisz od starego wodza cały ten szmat kraju na cztery mile w głąb za jakieś dziesięć
tysięcy wałeczków tytoniu, dziesięć butelek whisky i jeden pistolet - co wszystko razem kosztować
cię będzie około stu dolarów. Potem zarejestrujesz akt kupna u komisarza, a za parę lat sprzedasz to
i zostaniesz właścicielem statku.
Posłuchałem tej rady, a jego słowa sprawdziły się, choć dopiero po trzech latach. Następny
interes dotyczył łąk na Gwadalkanarze - dwudziestu tysięcy akrów przejętych od rządu w wieczystą
dzierżawę za symboliczny czynsz. Trzymałem tę dzierżawę dokładnie przez trzy miesiące, po czym
odstąpiłem ją pewnej spółce za ciężkie pieniądze. Otoo umiał zawsze trafnie przewidywać i w porę
dostrzec wszelką okazję. Za jego to sprawą zająłem się wydobyciem wraka statku “Doncaster”,
zdobywając na przetargu koncesję za sto funtów, a zarabiając na czysto trzy tysiące po potrąceniu
wszelkich wydatków. On także namówił mnie na kupno plantacji w Sawai oraz na interes z
orzechami kokosowymi na wyspie Upolu.
Nie żeglowaliśmy już tyle co za dawnych lat. Byłem na to zbyt zamożny. Ożeniłem się i
moja stopa życiowa wzrosła. Otoo jednak pozostał zawsze ten sam - kręcił się po mym domu lub
przesiadywał z drewnianą fajką w zębach, w półkoszulku za szylinga na grzbiecie i w lawa-lawa za
cztery szylingi na lędźwiach. Nie mogłem w żaden sposób nakłonić go do wydawania pieniędzy. Za
wszystkie dobrodziejstwa można mu było odpłacić wyłącznie miłością - Bóg mi świadkiem, że nikt
z nas mu jej nie szczędził.
Dzieci po prostu go uwielbiały. Gdyby zaś łatwo ulegał złym wpływom, moja żona z
pewnością by go popsuła, albowiem dogadzała mu, w czym tylko się dało.
Dzieci! Wszak on pierwszy kierował ich drobnymi kroczkami na ścieżce życia. Zaczynał od
nauki chodzenia, opiekował się nimi w chorobie, a potem kolejno wyprowadzał je na lagunę i
zamieniał w istoty ziemnowodne, gdy ledwie wyrosły z okresu raczkowania. W zakresie obyczajów
ryb i sposobów ich łowienia przekazał im zasób wiadomości o wiele przewyższający mój własny.
To samo dotyczyło lasu. W wieku siedmiu lat Tom wiedział więcej o drzewach, niż mnie się o nich
śniło. Mając sześć lat Mary potrafiła przejść po Śliskiej Skale bez zmrużenia oka, choć wielu
silnych mężczyzn nie odważyłoby się na ten ryzykowny krok. Kiedy zaś Frank osiągnął ten san
wiek, umiał już wyławiać monety z dna morskiego, nurkując na głębokość trzech sążni.
- Moi rodacy z Bora Bora nie lubią pogan, bo wszyscy są chrześcijanami, a ja znów nie
lubię chrześcijan z Bora Bora -rzekł do mnie pewnego razu, gdy chciałem go skłonić do wydania
części pieniędzy, które mu się bezsprzecznie należały, i usiłowałem namówić go, aby odwiedził
rodzinną wyspę na jednym z naszych szkunerów; obmyśliłem tę podróż w nadziei doprowadzenia
Otoo do szczytów rozrzutności.
Wspomniałem o naszych szkunerach, choć w owym czasie były one prawnie tylko moją
własnością. Walczyłem z nim długo o to, by zgodził się wejść ze mną do spółki.
- Byliśmy wspólnikami od dnia rozbicia się “Petite Jeanne” -odpowiedział mi w końcu. -
Jeśli jednak serce twoje tego pragnie, możemy spółkę naszą zalegalizować. Choć nie mam nic do
roboty, wydatki moje są znaczne. Dużo jem, piję i palę, a wiem przecież co to kosztuje. Nie płacę
za grę w bilard, bo gram na twoim stole. Ale mimo to pieniądze płyną. Łowienie ryb na wędkę jest
rozrywką bogaczy - ponieważ cena haczyków i linki bawełnianej jest zawrotna. Tak jest; musimy
zostać prawnymi udziałowcami. Potrzebuję pieniędzy i będę je otrzymywał od prokurenta w biurze.
Odpowiednie dokumenty zostały więc sporządzone i wpisane, gdzie należy. Po roku jednak
musiałem się poskarżyć.
- Charley - rzekłem - jesteś wstrętnym starym oszustem, obrzydliwym sknerą i nędznym
płazem. Przecież twój udział w zyskach za ostatni rok sięga tysięcy dolarów. Prokurent doręczył mi
ten oto wykaz. Wynika z niego, że w ciągu roku pobrałeś wszystkiego osiemdziesiąt siedem
dolarów i dwadzieścia centów.
- A czy mi się coś należy? - zapytał z niepokojem.
- Powiadam ci przecież, że całe tysiące - odpowiedziałem. Twarz jego rozpogodziła się, jak
gdyby doznał niezmiernej ulgi. - To dobrze - rzekł. - Dopilnuj, by prokurent ściśle obliczał moją
należność. Gdy mi będzie potrzebna, zażądam jej - i nie może wtedy zabraknąć ani centa. Bo gdyby
czegoś brakowało - dodał groźnie po chwili - trzeba to będzie ściągnąć prokurentowi z jego
poborów.
A przez cały ten czas, jak się o tym dowiedziałem później, jego testament, sporządzony
notarialnie i czyniący mnie jedynym spadkobiercą, spoczywał w kasie pancernej u amerykańskiego
konsula.
Musiał jednak nadejść kres, jak to bywa ze wszystkimi związkami ludzkimi. Stało się to na
Salomonach, gdzie za dni naszej burzliwej młodości dokonywaliśmy najdzikszych wybryków.
Odwiedziliśmy je raz jeszcze - w zasadzie dla spędzenia wakacji, a przy tej okazji chcieliśmy rzucić
okiem na nasze posiadłości na wyspie Floryda i zbadać warunki połowu pereł w cieśninie Mboli.
Stanęliśmy na kotwicy w pobliżu Savo, dokąd wybraliśmy się w poszukiwaniu miejscowych
ciekawostek.
Okolice Savo pełne są rekinów. Kędzierzawi krajowcy mają zwyczaj wrzucania zmarłych
do morza, co oczywiście zachęca rekiny do uważania przyległych wód za ich rewir łowiecki. W
drodze powrotnej na statek wypadło mi posłużyć się małą przeładowaną tubylczą łódeczką, która w
pewnej chwili wywróciła się. Było w niej prócz mnie czterech wyspiarzy. Szkuner stał w odległości
stu kilkudziesięciu kroków. Wołałem właśnie, by spuszczono łódź, gdy jeden z kędzierzawych
począł wrzeszczeć. Zauważyłem, że coś szarpnęło go kilkakrotnie w głąb, wciągając jednocześnie
do wody i tę część łódki, której się trzymał. Następnie puścił rękę i zniknął. Stał się łupem żarłacza.
Trzej pozostali czarni usiłowali wydrapać się z toni na dno łódki. Próbowałem przeszkodzić
im rykiem i przekleństwami, a najbliższego zdzieliłem pięścią, ale na nic to się nie zdało. Tłoczyli
się bez pamięci. Łódka tymczasem zdolna była utrzymać conajwyżej jednego z nich. Pod ciężarem
całej trójki pogrążyła się i odchyliła na bok, zrzucając ich z powrotem w odmęt.
Porzuciwszy łupinę począłem płynąć ku szkunerowi w nadziei, że spuszczona zeń łódź
wyłowi mnie po drodze. Jeden z tubylców postanowił mi towarzyszyć i płynęliśmy tak w milczeniu
obok siebie, od czasu do czasu zanurzając twarze w wodzie, by się przekonać, czy nie gonią nas
rekiny. Krzyki człowieka pozostawionego przy łódce dały nam znać o jego losie. Zaglądałem
właśnie pod wodę, gdy wielki żarłacz przepłynął tuż pode mną. Mierzył co najmniej szesnaście stóp
długości. Widziałem, jak się cała sprawa odbyła. Chwycił on wyspiarza za pas i pociągnął za sobą,
podczas gdy nieszczęśnik - z głową i ramionami utrzymującymi się nad powierzchnią wody -
wydawał rozdzierające krzyki. Po przebyciu w ten sposób kilkuset stóp został wciągnięty w
głębinę.
Płynąłem uparcie naprzód i miałem nadzieję, że był to może ostatni z uganiających się za
zdobyczą rekinów. Okazało się wszakże, że pozostał jeszcze jeden. Czy należał on do tej gromady,
która poprzednio napadła krajowców, czy może pożywił się dobrze gdzie indziej - tego nie wiem.
Dość, że nie okazywał takiego pośpiechu jak jego towarzysze. Nie mogłem teraz płynąć tak szybko
jak dotychczas, gdyż znaczną część wysiłku musiałem poświęcić na śledzenie drapieżnika.
Obserwowałem go, gdy po raz pierwszy przystąpił do ataku. Udało mi się szczęśliwie trafić go w
nos obu rękami, i choć siła zderzenia omal mnie nie zatopiła, uwolniłem się odeń na jakiś czas.
Nagle zawrócił i począł mnie znowu okrążać. Uratowałem się ponownie, stosując tą samą sztuczkę.
Trzeci napad zakończył się dla obu stron niepowodzeniem. Rekin uchylił się w chwili, gdy moje
ręce właśnie miały mu opaść na nos, lecz chropowata jego skóra (miałem na sobie półkoszulek bez
rękawów) obdarła mi do żywego jedno z ramion, od łokcia aż po bark.
Uznałem się wtedy za pokonanego i straciłem już nadzieję. Od szkunera dzieliło mnie wciąż
jeszcze dwieście stóp. Wypatrywał z twarzą w wodzie nowego natarcia drapieżnika, gdy wtem
brązowe ciało przepłynęło między nami. Był to Otoo.
- Płyń do szkunera, panie! - zawołał. Głos jego był wesoły jak gdyby cała sprawa była
drobnostką. - Znam się na rekinach. Rekin to mój brat.
Posłuchałem go płynąc z wolna dalej, podczas gdy Otoo okrążał mnie, trzymając się stale
pomiędzy mną a rekinem, starając się udaremnić jego ataki i dodając mi otuchy.
- Blok dźwigu nie działa, ale spuszczają już liny ratunkowe - objaśnił mnie po upływie
chwili, po czym zanurzył się, by odparować nowy atak.
Kiedy szkuner oddalony był ode mnie ledwie o trzydzieści stóp, byłem już u kresu sił.
Ledwie mogłem się poruszać. Rzucono ku nam liny z pokładu, ale wciąż jeszcze nie sięgały one do
nas. Rekin przekonawszy się, iż nie odnosi żadnej szkody, nabrał odwagi. Kilkakrotnie był już o
włos od pochwycenia mnie, zawsze jednak Otoo w samą porę przybywał na ratunek. Rzecz prosta -
Otoo mógł się ocalić bez trudu. Nie opuszczał mnie jednak.
- Żegnaj, Charley! Już po mnie! - wyszeptałem ostatkiem tchu.
Czułem zbliżający się koniec. Wiedziałem, że lada chwila wyrzucę ramiona i pójdę na dno.
Otoo jednak wyśmiał mnie mówiąc:
- Pokażę ci nową sztukę. Rekin będzie się miał z pyszna!
Przedostał się za mnie, w kierunku skąd właśnie rekin mnie atakował.
- Trochę bardziej w lewo! - krzyknął mi po chwili. - Jest tam już lina na wodzie. Na lewo,
panie, na lewo!
Zmieniłem kierunek i prułem wodę na ślepo. Byłem już bliski utraty przytomności. Gdy
dłoń moja chwyciła linę, posłyszałem krzyk z pokładu. Odwróciłem się i spojrzałem. Nie było
śladu Otoo. Niebawem wyłonił się z wody. Obie ręce odcięte miał w przegubie, a z kikutów
tryskała krew.
- Otoo! - zawołał miękko. W zwróconych ku mnie oczach dostrzegłem tę samą miłość,
która drgała w jego głosie.
Dopiero wtedy, u samego kresu tylu wspólnie przeżytych lat, nazwał mnie po raz pierwszy i
jedyny tym imieniem.
- Żegnaj, Otoo! - krzyknął.
A potem porwany został w głąb, gdy tymczasem mnie wciągnięto na pokład, gdzie
zemdlałem w objęciach kapitana.
Tak zginął Otoo, który ocalił mnie i wyprowadził na człowieka, a w końcu raz jeszcze
uratował mi życie. Spotkaliśmy się w paszczy huraganu, a rozstaliśmy w paszczy rekina - z
siedemnastu latami koleżeństwa pośrodku, i to koleżeństwa tak ścisłego, jakie - śmiem to twierdzić
- nigdy nie łączyło dotąd człowieka brązowego z białym. Jeśli Jehowa ze swego wysokiego tronu
czuwa nad najmarniejszą nawet ptaszyną, chyba niepoślednie miejsce w Jego królestwie zajmie
Otoo, jedyny poganin z Bora Bora.
Przełożył Zygmunt Glinka
Dom pychy
Percival Ford sam właściwie nie wiedział, po co tu przyszedł. Nie tańczył. Wojskowych nie
darzył nadmierną sympatią. Rzecz prosta, znał całe towarzystwo, które posuwało nogami i kręciło
się w tańcu tam, na szerokim nadmorskim lanai* [Lanai - weranda lub taras (na Wyspach
Hawajskich).]: oficerów w świeżo wykrochmalonych białych mundurach, cywilów ubranych na
biało lub czarno, kobiety z obnażonymi ramionami. Po dwóch latach postoju w Honolulu
dwudziesty pułk odchodził do nowego garnizonu na Alasce, a Percival Ford, jako jedna z ważnych
figur na Wyspach Hawajskich, nie mógł uniknąć znajomości z oficerami i ich żonami.
Ale przepaść dzieliła znajomość od sympatii. Pułkowe panie budziły w Fordzie lekki
dreszcz przerażenia. Pod żadnym względem nie przypominały kobiet w jego guście - podstarzałych
matron, starych panien, dziewic w okularach, nad wyraz statecznych osób wszelkiego wieku, a
takie właśnie kobiety spotykał na zebraniach komitetów: kościelnego, bibliotecznego i opieki nad
przedszkolem. Te same panie przychodziły do niego upraszając o datki i dobre rady. Miał władzę
nad nimi dzięki swej wyższości umysłowej, wielkiemu bogactwu i wybitnej pozycji jaką zajmował
wśród handlowej arystokracji hawajskiej. Takich kobiet nie bał się ani trochę. Ich płeć nie była
wyzywająca. Otóż to właśnie. Odczuwało się w nich coś innego i coś więcej zarazem niż
natarczywą pospolitość. Ford był człowiekiem wybrednym, sam dobrze o tym wiedział. Toteż
oficerskie damy, z gołymi rękami i obnażonymi plecami, o śmiałym wejrzeniu, tryskające życiem,
pełne wyzywającej kobiecości, raziły jego wrażliwą naturę.
Nie lepszego zdania był o oficerach, którzy życie brali lekko, pili, palili i klęli, manifestując
najbardziej przyziemne potrzeby ciała w sposób nie mniej bezwstydny niż ich kobiety. Percival
Ford czuł się zawsze źle w towarzystwie wojskowych. Ich też nic do niego nie ciągnęło. Miał wciąż
wrażenie, że się zeń wyśmiewają poza jego plecami albo litują się nad nim, albo ledwie go tolerują.
Poza tym zdawało mu się, że sama ich bliskość uwypuklała jakieś własne jego niedostatki, że
zwracają uwagę na takie swe cechy, których on nie posiada - i chwalić Boga, że nie posiada. Brrr!
Tacy sami jak ich żony!
W gruncie rzeczy Percival Ford nie zdradzał ani nadmiaru męskości, ani cech
zniewieścienia. Wystarczyło na niego spojrzeć, by zrozumieć, skąd się to brało. Zbudowany był
dobrze, nie wiedział, co to choroba, a nawet lekkie niedomaganie, ale nie dostawało mu
żywotności. Jego organizm był bierny. Jeśli w czyichś żyłach kipi gorąca krew, nie wykarmi ona i
nie wymodeluje takiej długiej, pociągłej twarzy, takich wąskich warg, chudych policzków i
świdrujących oczek. Strzecha włosów koloru ziemi, sztywnych i rzadkich, świadczyła o jałowości
swej gleby, podobnie jak nos, chudy, delikatnie rzeźbiony, przypominający dziób. Cienka krew
Percivala Forda nie dodawała mu animuszu i pozwalała na jedną tylko namiętność, a była nią cnota.
Jak żyć uczciwie - oto nad czym Ford rozmyślał i co go dręczyło. Jego natura pożądała dobrych
uczynków tak samo, jak ludzie ze zwykłej gliny pragną kochać i być kochani.
Ford siedział pod drzewami algaroba, między tarasem a brzegiem morza. Powiódł oczyma
po tańczących, a potem odwrócił głowę ku morzu i ponad łagodnie pluszczącą falą patrzył na Krzyż
Południa, płynący nisko nad widnokręgiem. Irytowały go nagie ramiona kobiet. Gdyby miał córkę,
nigdy by nie pozwolił na coś podobnego, przenigdy! Ale myśl o córce była czystą abstrakcją. Nie
towarzyszyło jej żadne wyobrażenie. Nie widział córki, żywej kobiety, z rękami i plecami.
Uśmiechnął się na samą myśl o małżeństwie. Miał lat trzydzieści pięć, o miłości nie wiedział nic z
własnego doświadczenia, ale żywił w tej sprawie nader trzeźwe poglądy. Miłość to instynkt
zwierzęcy. Ożenić się potrafi każdy. Żenili się Japończycy i chińscy kulisi, w pocie czoła pracujący
na plantacjach trzciny cukrowej i polach ryżowych. Żenili się nieodmiennie przy pierwszej lepszej
sposobności. A to dlatego, że żyli na tak niskim poziomie. Nic lepszego nie mieli do roboty.
Podobnie jak ci oficerowie i ich kobiety. Ale on, Percival Ford, inne, wyższe cele miał na widoku.
Różnił się od nich - od nich wszystkich. Znalazł się na tym świecie w sposób, który napawał go
dumą. Nie wydała go na świat pospolita miłość małżeńska. Zrodziło go wzniosłe poczucie
obowiązku i gorące umiłowanie Sprawy. Ojciec nie ożenił się z miłości. Uczucie do kobiety było
szaleństwem, które nigdy nie zmąciło ducha Izaaka Forda. Kiedy odpowiedział na głos wzywając
go, by poszedł między pogan i niósł im słowo boże, nie o małżeństwie myślał i nie żony pragnął.
Pod tym względem Percival podobny był do Izaaka Forda, swego rodziciela. Ale Urząd Misyjny
oszczędnie gospodarował funduszami. Z właściwą Nowej Anglii przezornością dobrze wszystko
zmierzył i zważył, nim w końcu orzekł, iż misjonarze żonaci są, przeciętnie rzecz biorąc, mniej
kosztowni a bardziej wydajni. Wobec czego Urząd kazał ożenić się Izaakowi Fordowi. Co więcej,
zaopatrzył go w żonę, inną żarliwą duszę, której ani w głowie było małżeństwo, pragnęła bowiem li
tylko czynić dzieło boże wśród pogan. Po raz pierwszy ujrzeli się w Bostonie. Urząd ich spiknął i
wszystko załatwił. W tydzień później, już jako para małżeńska, wyruszyli w długą podróż dokoła
przylądka Horn.
Percival Ford szczycił się tym, że pochodzi z takiego związku. Urodzony na wyżynach,
uważał się za arystokratę ducha. Był dumny z ojca. Uczucie to stanowiło jego namiętność. Prosta,
surowa postać ojca napawała go pychą. Na biurku postawił sobie miniaturkę tego żołnierza Pana.
W sypialni wisiał portret Izaaka Forda z czasów, kiedy ojciec służył w Monarchii jako premier. A
był nim nie dlatego, by pożądał zaszczytów i bogactw tego świata, lecz jedynie dlatego, iż jako
premier, a potem bankier mógł tym większe usługi oddać sprawie duszpasterstwa wśród pogan.
Niemcy, Anglicy i cała reszta zgrai handlarzy pokpiwała z Izaaka Forda twierdząc, że kupczy
zbawieniem duszyczek. Ale on, syn Izaaka, inaczej patrzył na te sprawy. Kiedy tubylcy wyzwolili
się nagle z ustroju feudalnego, nie mając najmniejszego pojęcia, co to jest własność ziemi, zaczęli
wyzbywać się za bezcen gruntów, właśnie Izaak Ford stanął między tłumem spekulantów a ich
łupem i objął w posiadanie rozległe i żyzne ziemie. Nic dziwnego, że zgraja handlarzy nie
wspomina go dobrze. A przecież Izaak Ford nigdy nie uważał swoich olbrzymich bogactw za
osobistą własność. Uważał się za sługę bożego. Z dochodów budował szkoły, szpitale, kościoły.
Nie jego wina, że cukier, po gwałtownym spadku cen, dawał czterdzieści procent na czysto, że
założony przez niego bank mógł sobie pozwolić na sfinansowanie kolei żelaznej, że, między
innymi, pięćdziesiąt tysięcy akrów pastwiska w Oahu, za które swego czasu Ford płacił po dolarze
za akr, rodziło potem osiem ton cukru z akra co osiemnaście miesięcy. O nie, Izaak Ford był ponad
wszelką wątpliwość postacią bohaterską, godną stanąć - tak w skrytości ducha myślał Percival -
obak pomnika Kamehameha i przed gmachem sądu. Izaak Ford odszedł z tego świata, ale on, jego
syn, prowadzi dalej zbożne dzieło równie twardą, jeśli nie tak samo świetną ręką.
Znów spojrzał na lanai. “Jaka jest różnica - pytał sam siebie - między bezwstydnym hula
tańczonym przez Hawajki, przepasane girlandą z traw, a tymi pląsami wydekoltowanych kobiet mej
własnej rasy? Czy jest jakaś istotna różnica, czy też są to tylko dwa stopnie tego samego
bezwstydu?”
Podczas gdy ważył w myślach ten problem, jakaś ręka spoczęła na jego ramieniu.
- Halo, Ford, co ty tu robisz? - Czy to trochę nie za wesołe dla ciebie?
- Staram się być pobłażliwy, nawet gdy widzę, co się tu dzieje, doktorze Kennedy - odparł
Percival z powagą. - Siądź na chwilę.
Doktor Kennedy usiadł i głośno klasnął w dłonie. Natychmiast zjawił się biało ubrany
kelner Japończyk.
Doktor zamówił whisky z wodą sodową, po czym zwrócił się do milionera:
- Tobie oczywiście, nie proponuję.
- Owszem, też bym się czegoś napił - odrzekł Ford stanowczym tonem. Doktor zrobił
wielkie oczy, kelner czekał. - Proszę lemoniadę.
Doktor, widząc, że Ford zażartował sobie z niego, roześmiał się serdecznie i popatrzył na
muzykantów pod drzewem hau.
- Co to? Orkiestra “Aloha”. Zdawało mi się, że we wtorki wieczorem grają zawsze w
Hotelu Hawajskim. Coś tu się pokiełbasiło.
Przez chwilę zatrzymał wzrok na jednym z muzykantów, grającym na gitarze i śpiewającym
hawajską piosenkę przy wtórze wszystkich instrumentów. Twarz doktora spoważniała, kiedy
patrzył na śpiewaka, i pozostała poważna, gdy zwrócił się do swego towarzysza.
- Słuchaj, Ford - powiedział - czy nie uważasz, że mógłbyś już zostawić w spokoju Joe
Garlanda? Podobno sprzeciwiłeś się wnioskowi Komisji Popierania Rozwoju Wysp, która chce
wysłać Garlanda do Stanów w związku z ofertą sprzedaży nart wodnych. Chciałem o tym z tobą
pomówić. Sądziłem, że chętnie byś się stąd pozbył. Skończyłoby się to prześladowanie.
- Prześladowanie? - Brwi Percivala Forda uniosły się pytająco.
- Nazwij to, jak chcesz - ciągnął Kennedy. - Szczułeś tego biedaka całymi latami. Przecież
to nie jego wina. Sam musisz przyznać.
- Nie jego wina? - Cienkie wargi Percivala Forda ściągnęły się mocno. - Joe Garland to
rozpustnik i wałkoń. Nigdy grosza nie szanował.
- Ale to jeszcze nie powód, żebyś mu tak deptał po piętach. Obserwuję cię od początku.
Pierwszym twoim krokiem po powrocie ze studiów było wylanie Garlanda z plantacji, na której
pracował jako przychodni luna.. Ty, wielki milioner, i on, zarabiający sześćdziesiąt dolarów
miesięcznie!
- Nie był to wcale mój pierwszy krok - odparł Percival Ford apodyktycznym tonem, jakiego
zwykł używać na posiedzeniach komitetów. - Ostrzegałem go. Zarządzający plantacji twierdzi, że
Garland jest zdolnym robotnikiem. Pod tym względem nic przeciwko niemu nie miałem. Szło mi o
to, co robi po pracy. Burzył moje dzieło, zanim udało mi się je zbudować. Jakiż sens miały moje
szkoły niedzielne i wieczorowe oraz kursy krawieckie, kiedy wieczorami zjawiał się Joe Garland ze
swoim wiecznym piekielnym brzdąkaniem na gitarze i ukulele, pił na zabój i tańczył hula! Po
udzieleniu mu ostrzeżenia poszedłem do niego - nigdy tego nie zapomnę - poszedłem do
robotniczych baraków. Był wieczór. Już z daleka słyszałem, że śpiewają hula. A potem zobaczyłem
tam dziewczyny, bezwstydne, tańczące przy księżycu, te same dziewczęta, nad którymi tyle
pracowałem, żeby je nauczyć czystego, cnotliwego życia. Trzy z nich, pamiętam doskonale, właśnie
ukończyły szkołę misyjną. Oczywiście zwolniłem Joe Garlanda. Wiem, że to samo robił w Hilo.
Ludzie mówili, że się wtrącam do nie swoich spraw, kiedy przekonałem Masona i Fitcha, by
wyrzucili go z pracy. Ale sami misjonarze mnie o to prosili. Garland niszczył ich dzieło swym złym
przykładem.
- Później, kiedy pracował na kolei, twojej własnej kolei, wyrzucono go bez żadnego powodu
- nacierał Kennedy.
- Wcale nie - padła szybka odpowiedź. - Wezwałem go do mego gabinetu i rozmawiałem z
nim pół godziny.
- Wyrzuciłeś go za nieróbstwo?
- Za niemoralne życie, proszę szanownego pana.
Doktor roześmiał się sarkastycznie.
- Kto, u diabła, dał ci prawo ferowania wyroków? Czy to, że jesteś obszarnikiem, daje ci
władzę nad nieśmiertelnymi duszami tych, którzy uginają karków na twoich gruntach? Jestem
twoim lekarzem domowym. Czy mam się spodziewać, że jutro zadekretujesz, bym przestał pić
whisky z wodą sodową, bo inaczej popadnę w niełaskę? Ba! Bierzesz życie zbyt serio, mój drogi.
Poza tym, kiedy Joego przyłapali na szmuglu (nie pracował już wtedy u ciebie) i przysłał ci kartkę z
prośbą, żebyś zapłacił za niego grzywnę, pozostałeś głuchy na prośbę i chłopak musiał odbyć karę
sześciu miesięcy ciężkich robót na rafach. Pomyśl, wystawiłeś go na pastwę losu. Brutalnie
odepchnąłeś od siebie. A przecież pamiętam dzień, kiedy przyszedłeś do szkoły. Myśmy mieszkali
w internacie, ty przychodziłeś tylko na lekcje. Trzeba cię było ochrzcić. Trzy razy nura do basenu
pływackiego - jak pamiętasz, taka była przepisowa porcja dla każdego nowicjusza. A tyś się cofnął.
Powiedziałeś, że nie umiesz pływać. Byłeś wystraszony, histeryzowałeś...
- Tak, wiem - wycedził Percival Ford. - Byłem wystraszony. I skłamałem, bom umiał
pływać... Ale się bałem.
- Czy pamiętasz, kto cię wtedy bronił? Kto kłamał za ciebie więcej niż ty sam? Kto
przysięgał, że na pewno nie umiesz pływać? Kto skoczył do basenu i wyciągnął cię po pierwszym
zanurzeniu i kogo za to chłopcy omal nie utopili, bo zdążyli zauważyć, że jednak u m i e s z
pływać?
- Oczywiście, wiem o tym - odparł Ford chłodno - ale jeden szlachetny uczynek w młodych
latach nie rozgrzesza całego późniejszego życia wypełnionego złymi postępkami.
- Garland nie zrobił ci nigdy nic złego, to znaczy nie uczynił tego osobiście, bezpośrednio?
- Nie - brzmiała odpowiedź Percivala Forda. - Dlatego właśnie moje stanowisko jest bez
zarzutu. Nie mam do niego żadnych pretensji osobistych. Jest niedobrym człowiekiem, i tyle. Jego
życie jest złe...
- Inaczej mówiąc, nie zgadza się z twoim poglądem na to, jak trzeba żyć - przerwał doktor.
- Niech ci będzie. To nie ma znaczenia. Joe nic nie robi....
- Z tej prostej przyczyny, że wypędzasz go z każdej pracy.
- Jest niemoralny...
- Eee, daj spokój, Ford, Wciąż ta sama piosenka. Jesteś nieodrodnym dzieckiem Nowej
Anglii. Garland to pół-kanaka. Twoja krew jest letnia, jego - gorąca. Życie co innego znaczy dla
ciebie, a co innego dla Garlanda. On idzie przez życie śmiejąc się, śpiewając i tańcząc, radosny,
życzliwy ludziom, naiwny jak dziecko, każdemu przyjaciel. Ty jesteś objazdowa ambona,
przyjaźnią darzysz tylko ludzi prawych, a kto jest prawym człowiekiem, ty wiesz najlepiej. A któż
wie naprawdę? Ty wiedziesz żywot pustelnika, Joe Garland żyje zdrowo. Który z was więcej ma z
życia? Za to, że żyjemy, otrzymujemy zapłatę. Kiedy płaca jest zbyt nędzna, człowiek rzuca robotę.
Oto, możesz mi wierzyć, przyczyna każdego świadomego samobójstwa. Joe Garland umarłby z
głodu, gdyby miał żyć z pensji jaką tobie płaci życie! On jest, widzisz, z innej gliny, A ty także
zamorzyłbyś się na śmierć, gdybyś miał z życia to co on: śpiew, miłość...
- Żądzę, jeśli łaska - przerwał Ford.
Doktor Kennedy uśmiechnął się.
- Dla ciebie słowo miłość nie oznacza nic więcej poza tym, coś o nim wyczytał w słowniku.
Ale miłości prawdziwej, czystej jak rosa, czułej i drżącej - nie znasz. Jeśli Bóg stworzył ciebie i
mnie, jeśli stworzył mężczyzn i kobiety, to - możesz mi wierzyć - stworzył także miłość. Wróćmy
jednak do rzeczy. Pora, żebyś przestał szczuć Joe Garlanda. To niegodne ciebie, tchórzliwe.
Powinieneś podać mu rękę.
- Czemuż to ja, a nie ty na przykład? - zapytał Ford. - Dlaczego ty nie podasz mu ręki?
- Owszem, pomagałem mu i właśnie teraz staram się pomóc. Usiłuję nakłonić cię, byś nie
odrzucił wniosku Komisji zalecającej wysłanie go do Stanów. Pracę w Hilo u Masona i Fitcha też
ja mu znalazłem. Sześć razy wystarałem mu się o posadę i sześć razy ty go przepędziłeś. Mniejsza z
tym. Pamiętaj tylko o jednym - odrobina szczerości ci nie zaszkodzi - to brzydko cudzą winą
obarczać Joe Garlanda. Wiesz dobrze, że jesteś tu osobą najmniej powołaną. Dobrego smaku, mój
stary, to nie dowodzi. To po prostu nieprzyzwoitość.
- Nie rozumiem, do czego zmierzasz - odparł Percival Ford. - Opętała cię jakaś mętna teoria
naukowa dziedziczności i nieodpowiedzialności osobistej. Ale jaka teoria może uwolnić od
odpowiedzialności za złe postępki Joe Garlanda, a jednocześnie uczynić odpowiedzialnym za te
postępki mnie, i to w wyższym stopniu niż kogokolwiek innego, niż samego Garlanda - tego ani
rusz nie mogę zrozumieć.
- Coś mi się zdaje, że tylko subtelność i dobry smak nie pozwalają ci mnie zrozumieć -
parsknął doktor. - Wszystko to bardzo pięknie, można ze względów towarzyskich o pewnych
rzeczach nie mówić, ale ty posunąłeś się dalej.
- A cóż ja ukrywam? Bądź łaskaw powiedzieć.
Doktor Kennedy był zły. Rumieńce po normalnej porcji whisky nagle znacznie mu
pociemniały. - Nie przyznajesz się do syna twego ojca - powiedział.
- Cóż to ma znaczyć?
- Do kroćset tysięcy, człowieku! Powiedziałem ci chyba całkiem wyraźnie. Ale chcesz,
proszę bardzo: syn Izaaka Forda... Joe Garland - twój brat.
Percival Ford milczał. Na jego twarzy malowała się irytacja i zgorszenie. Kennedy
przyglądał mu się z zaciekawieniem. Minęło kilka długich minut. Doktor zmieszał się i
przestraszył.
- Mój Boże! - zawołał. - Nie powiesz mi chyba, że nie wiedziałeś o tym.
Jak gdyby w odpowiedzi policzki Percivala Forda zbielały.
- To potworny żart - odezwał się - potworny.
Doktor opanował się.
- Wszyscy o tym wiedzą - zaczął. - Myślałem, że ty także wiesz. A jeśli było inaczej, pora
byś się dowiedział. Rad jestem, że miałem okazję otworzyć ci oczy. Joe Garland i ty jesteście
braćmi - przyrodnimi braćmi.
- To kłamstwo! - krzyknął Ford. - Sam nie wiesz, co mówisz. Matką Joe Garlanda była
Eliza Kunilio. (Doktor skinął głową). Pamiętam ją dobrze, miała staw z kaczkami i zagon taro.
Ojcem był Joseph Garland, znany nygus. (Doktor potrząsnął głową). Umarł jakieś dwa, trzy lata
temu. Alkoholik. Dlatego i Joe jest ladaco. Oto twoja dziedziczność.
- I nikt ci nie powiedział? - zapytał po chwili doktor z nutą zdziwienia.
- Doktorze Kennedy, powiedział pan straszną rzecz. Nie mogę tego puścić mimo uszu. Albo
pan przedstawi dowody, albo...
- Sam się przekonaj. Odwróć się i popatrz. Widzisz go teraz z profilu. Spójrz na jego nos.
To nos Izaaka Forda. Twój jest słabszą odbitką ojcowskiego. Patrz. Linie nosa Garlanda są grubsze,
poza tym wszystko się zgadza.
Percival Ford patrzył na mieszańca, który grał na gitarze pod drzewem hau. Zdawało mu się,
że doznał przywidzenia i patrzy na widmo własnej osoby. Rys po rysie oślepiał nieodpartym
podobieństwem. Nie, to raczej on, Percival Ford, był cieniem tego muskularnego, doskonale
zbudowanego mężczyzny. A rysy jednego i drugiego wyraźnie przypominały Izaaka Forda. I nikt
mu o tym nie powiedział! Dobrze znał twarz ojca. Miniatury, portret i fotografie ojca przesuwały
mu się w pamięci i raz po raz dostrzegał w twarzy muzykanta wyraźne lub ukryte podobieństwa.
Tylko dziełem szatana mogło być to odtworzenie surowego oblicza Izaaka Forda w miękkich i
zmysłowych rysach Garlanda. Nagle muzykant odwrócił się ku nim. Percivalowi błysnęła myśl, że
oto widzi ojca nieboszczyka, który patrzy nań z twarzy Joe Garlanda.
- To drobiazg - słyszał jakby z daleka głos doktora. - Swego czasu wszystko się tu
przemieszało. Sam wiesz, jak było. Patrzyłeś na to przez całe życie. Marynarze poślubiali królowe,
płodzili księżniczki, i tam dalej. Zwykła to była rzecz na Wyspach Hawajskich.
- Ale nie dla mojego ojca - przerwał Percival Ford.
- Ano właśnie - Kennedy wzruszył ramionami. - Siła kosmiczna, instynkt życia. Stary Izaak
Ford był człowiekiem sztywnym jak drut i tak dalej. Wiem, że stało się coś niepojętego, najbardziej
niepojętego dla Izaaka. On sam nie więcej z tego rozumiał niż ty. Instynkt życia, i basta. Pamiętaj o
jednym: Izaak Ford miał w żyłach odrobinę niespokojnej krwi i Joe Garland odziedziczył ją wraz z
całym instynktem życia i siłą kosmiczną, a tyś przejął po ojcu wszystką krew ascety. Jeśli więc
masz krew zimną, dobrze ułożoną i posłuszną, to jeszcze nie powód, żebyś się boczył na Joe
Garlanda. Kiedy Joe obraca wniwecz twoje dzieło, nie wolno ci zapomnieć, że to Izaak Ford stoi po
obu stronach i jedną ręką niszczy to, co zrobił drugą. Powiedzmy sobie szczerze: ty jesteś prawą
ręką Izaaka, a Joe Garland lewą.
Percival Ford nic nie odpowiedział. Doktor Kennedy wypił resztę whisky, o której
zapomniał w czasie rozmowy. Zza tarasu dał się słyszeć hałaśliwy klakson samochodu wzywający
doktora.
- Jest mój wóz - powiedział wstając doktor. - Muszę jechać. Przykro mi, żeś tak się przejął
tym, co ci powiedziałem, ale swoją drogą dobrze się stało. Wiedz jedno: Izaak Ford miał tylko
odrobinę bujnej krwi i ta krew w całości dostała się Joe Garlandowi. I jeszcze jedno. Jeśli lewa ręka
twego ojca podniesie się na ciebie, nie obcinaj jej. Zresztą Joe to równy chłopak. Szczerze mówiąc,
gdybym miał wybierać, z którym z was wolałbym mieszkać na bezludnej wyspie, wybrałbym
Joego.
Małe, bose dzieci baraszkowały obok w trawie, ale Percival Ford ich nie widział.
Wpatrywał się uporczywie w śpiewaka pod drzewem hau. Przesiadł się nawet, żeby być bliżej
niego. Urzędnik z portu przechodził w pobliżu, powłócząc starymi nogami, które odmawiały mu
posłuszeństwa. Od czterdziestu lat mieszkał na Wyspach. Percival Ford kiwnął na niego. Stary
podszedł z wielkim szacunkiem. Zdziwił się, że Percival Ford był łaskaw go zauważyć.
- John - zaczął Ford. - Chcę się od ciebie czegoś dowiedzieć. Siadaj, proszę.
Urzędnik usiadł niezgrabnie, oszołomiony niespodziewanym zaszczytem. Przymrużył oczy,
spojrzał na Forda i wyjąkał:
- Tak, panie prezesie, dziękuję.
- Słuchaj, John, kim jest Joe Garland?
John wpatrzył się w niego, zmrużył oczy, chrząknął i nic nie powiedział.
- Gadaj - rozkazał Percival Ford. - Kim on jest?
- Pan prezes żartuje sobie ze mnie - zdołał wykrztusić stary.
- Pytałem całkiem serio.
Urzędnik cofnął się.
- Czyżby pan nie wiedział? - Pytanie to było już odpowiedzią.
- Chcę się dowiedzieć.
- Otóż Joe... - zaczął John i bezradnie rozejrzał się wokół. - A może lepiej by się pan spytał
kogo innego? Wszyscy myśleli, pan wie. Myśmy zawsze...
- Tak, mów dalej.
- Myśmy zawsze myśleli, że właśnie dlatego pan się go czepia.
Fotografie i miniatury Izaaka Forda roiły się w mózgu jego syna. Duch Izaaka Forda zdawał
się unosić w powietrzu.
- Dobrej nocy życzę - dosłyszał Percival i zobaczył, że urzędnik chce pokuśtykać dalej.
- John! - krzyknął.
John wrócił i stanął przy nim, mrugając powiekami i nerwowo oblizując wargi.
- I nie powiedziałeś mi.
- Ach, o Garlandzie?
- Tak, o Garlandzie. Kim on jest?
- Jest pańskim bratem, panie prezesie. Mówię to, co powie każdy.
- Dziękuję, John. Dobranoc.
- To pan nie wiedział? - zapytał stary. Najgorsze miał za sobą i chętnie by teraz został.
- Dziękuję, John. Dobranoc - powtórzył Ford.
- Tak jest, panie prezesie, dziękuję, panie prezesie. Zanosi się na deszcz. Dobranoc, panie
prezesie.
Z czystego nieba przyprószonego gwiazdami i poświatą księżyca spadł nagle deszcz, drobny
i lekki jak mgiełka. Nikt nie zwrócił na to uwagi. Dzieci dalej bawiły się biegając boso po trawie i
skacząc na piasek. Deszczyk szybko przeleciał. Na południowym wschodzie Diamentowa Głowa
rysowała się ostro czarną plamą w kształcie greckiej wazy na tle wygwieżdżonego nieba. Senne fale
przypływu pryskały pianą na piasek i rosiły murawę. Daleko widniały w świetle Księżyca czarne
plamki głów pływaków. Zamilkł chór śpiewający walca i wśród ciszy, gdzieś pod drzewami,
zabrzmiał kobiecy śmiech, krzyk miłości. Percival Ford wzdrygnął się i przypomniał sobie słowa
doktora. Przy czółnach wyciągniętych na piasek ujrzał tubylców, mężczyzn i kobiety,
spoczywających leniwie niby “zjadacze lotosu”. Niewiasty były w białych holoku. Na tle jednego
holoku ujrzał czarną głowę sternika wspartą na kobiecym ramieniu. Nieco dalej, w miejscu gdzie
pasmo piasku rozszerzało się u wejścia do laguny, Ford dostrzegł parkę idącą ramię w ramię. Kiedy
podeszli do oświetlonego lanai, zauważył, że kobieta uwolniła się od męskiego ramienia, które
obejmowało jej kibić. Gdy go mijali, Ford poznał w mężczyźnie znajomego kapitana, a w niej -
córkę majora, i skinął im głową. Instynkt życia - otóż to, świetnie powiedziane. I znowu spod
ciemnego drzewa algaroba rozległ się kobiecy śmiech, który był krzykiem miłości. Obok fotela
Forda przeszła bona Japonka. Prowadziła za rękę i strofowała bosego chłopczyka, który musiał już
iść do łóżka. Śpiewający cicho i słodko zanucili hawajską pieśń miłosną. Oficerowie i ich damy,
objąwszy się, znów sunęli i wirowali na lanai. I jeszcze raz zaśmiała się kobieta pod drzewem
algaroba.
Percivalowi Fordowi wszystko to bardzo się nie podobało. Irytował go miłosny śmiech
kobiety i sternik, co złożył głowę na białym holoku, i pary, które spacerowały na brzegu morza, i
oficerowie tańczący z paniami, i głosy śpiewaków opiewające miłość, i jego brat, który śpiewał
wraz z nimi pod drzewem hau. Najbardziej jednak drażnił go ów śmiech kobiecy. Dziwne myśli
przyszły mu do głowy. Był synem Izaaka Forda i co się przytrafiło ojcu, zdarzyć się może synowi.
Na myśl o tym poczuł na policzkach blady rumieniec i doznał uczucia dojmującego wstydu.
Przerażeniem napawało go to, co miał w krwi. To tak, jakby się nagle dowiedział, że jego ojciec był
trędowaty i że on sam może mieć we krwi zarazek tej strasznej choroby. Izaak Ford, surowy
żołnierz Pana - stary obłudnik! Czymże się różnił od byle nygusa? Dom pychy, wzniesiony przez
Percivala Forda, walił mu się na głowę.
Mijały godziny, towarzystwo pułkowe śmiało się i tańczyło, hawajska orkiestra grała,
Percival Ford mocował się z problemem, który nagle go przytłoczył. Oparłszy łokieć o stół, skłonił
głowę na rękę. Sprawiał wrażenie znudzonego obserwatora, lecz po cichu odmawiał pacierze. W
przerwach między tańcami wojskowi, ich panie i cywile podchodzili do niego i coś tam uprzejmie
brzęczeli. A kiedy wracali na taras, Ford podejmował walkę w miejscu, gdzie ją przerwał.
Zaczął składać na nowo ideał Izaaka Forda, który mu się rozleciał w kawałki. Jako cementu
użył chytrej i wyrafinowanej logiki. Było to spoidło z gatunku tych, jakie powstają w chemicznych
laboratoriach mózgów egotystów. Działało doskonale. Nie ulegało wątpliwości, że ojciec
stworzony był z lepszej gliny niż jego otoczenie, a przecież stary Izaak jeszcze się formował.
Dopiero on, Percival Ford, osiągnął doskonałość. Na dowód tego zrehabilitował ojca, a sam
równocześnie wznosił się wyżej. Jego mizerna osoba urastała do olbrzymich rozmiarów. Był
dostatecznie wielki, aby przebaczyć. Rozpłomieniała go ta myśl. Izaak Ford był wielki, ale on jest
większy, bo potrafi przebaczyć Izaakowi, a nawet wznieść go znów w swej pamięci na piedestał, co
prawda nie tak już święty jak dawniej. Wyrażał nawet podziw Izaakowi Fordowi za to, że odwrócił
się plecami do owocu swego jedynego fałszywego kroku. Doskonale, on też owoc ten zignoruje.
Tańce dobiegały końca. Orkiestra zagrała “Aloha Oe” i zbierała się do odejścia. Percival
Ford klasnął w dłonie. Zjawił się kelner Japończyk.
- Powiedz temu człowiekowi, że chcę z nim mówić - Ford wskazał palcem na Joe Garlanda.
- Niech zaraz tu przyjdzie.
Joe Garland podszedł i przez szacunek dla Forda zatrzymał się parę kroków dalej, nerwowo
przebierając palcami struny gitary, którą trzymał jeszcze w ręce. Percival nie prosił go, by usiadł.
- Jesteś moim bratem.
- Hm, wszyscy o tym wiedzą. - W odpowiedzi brzmiała nuta zdziwienia.
- Tak, słyszałem - sucho odparł Percival Ford. - Ale ja dowiedziałem się o tym dopiero dziś
wieczór.
Nastąpiło milczenie. Przyrodni brat czekał zmieszany, a Percival Ford chłodno obmyślał
następne zdanie.
- Pamiętasz, jak przyszedłem do szkoły i chłopcy wrzucili mnie do wody? - zapytał. -
Dlaczego mnie broniłeś?
Przyrodni brat uśmiechnął się nieśmiało.
- Bo wiedziałeś?
- Tak, dlatego.
- Ale ja nie wiedziałem - dodał Percival równie sucho jak przedtem.
- Tak.
Znów zapadło milczenie. Służba zaczęła gasić światła na lanai.
- Ale dziś... pan wie - powiedział przyrodni brat.
Percival Ford zmarszczył brwi. Potem uważnie przyjrzał się tamtemu.
- Ile chcesz za to, że wyjedziesz stąd i nigdy nie wrócisz?
- Nigdy nie wrócę? - wyjąkał Joe Garland. - To jedyny kraj, jaki znam, W innych krajach
jest zimno. Nie znam ich. Tu mam wielu przyjaciół. Tam nikt mi nie powie: “Aloha, Joe, mój
drogi!”
- Powiedziałem: nigdy nie wrócisz - powtórzył Percival Ford. - “Alameda” odpływa jutro do
San Francisco.
Joe Garland był zdumiony.
- Ale dlaczego? - zapytał. - Przecież już pan wie, że jesteśmy braćmi.
- Właśnie dlatego. Jak sam powiedziałeś, wiedzą o tym wszyscy. Zapłacę ci tak, że nie
pożałujesz.
Cała nieśmiałość i zakłopotanie zniknęły z twarzy Joe Garlanda. Nie dzieliła już ich
przepaść urodzenia i pozycji społecznej.
- Chcesz, żebym wyjechał?
- Chcę, byś wyjechał i nigdy nie wrócił - odparł Percival.
W tej krótkiej chwili, która błysnęła i zgasła, dane mu było zobaczyć, jak brat wyrasta przed
nim niczym góra, a on sam kurczy się i maleje do rozmiarów mikroskopijnej drobiny. Nie jest
jednak dobrze ujrzeć swój prawdziwy obraz, ani nie można tak długo patrzeć na siebie i żyć. Toteż
tylko na mgnienie oka Percival ujrzał siebie i brata w świetle prawdy, po czym znów opanowało go
nędzne i nienasycone “ja”.
- Jak powiedziałem, bardzo ci się to opłaci. Nie będzie ci źle. Dobrze zapłacę.
- Dobra jest - powiedział Joe Garland. - Wyjadę.
Odwrócił się i chciał odejść.
- Joe! - zawołał tamten. - Jutro rano wstąp do mojego adwokata. Pięćset dolarów z góry i
dwieście miesięcznie, póki będziesz się trzymał z dala od Wysp.
- Jesteś bardzo dobry - cicho odpowiedział Joe Garland. - Jesteś zbyt dobry. W każdym
razie twoich pieniędzy nie potrzebuję. Jutro odjadę na “Alamedzie”.
Odszedł bez pożegnania.
Percival Ford klasnął w dłonie.
- Kelner - powiedział do Japończyka - lemoniada!
Siedział nad lemoniadą i długo z zadowoleniem uśmiechał się do siebie.
Przełożył Kazimierz Piotrowski
Prawnuk McCoya
“Pireneje”, których żelazne burty wpierał głęboko w wodę ładunek pszenicy, kolebały się
leniwie, co ułatwiało zadanie człowiekowi wdrapującemu się na pokład z małej wiosłowej łodzi.
Gdy jego oczy zrównały się z nadburciem, tak że mógł przez nie zajrzeć, doznał wrażenia, iż widzi
leciutki, niemal niedostrzegalny, opar. Było to coś na kształt woalu, jakiejś błony zacierającej
kontury, która nagle rozpostarła mu się przed oczyma. Zapragnął odsunąć ją i w tejże chwili
pomyślał, iż się starzeje i pora już posłać do San Francisco po okulary.
Przelazł przez poręcz nadburcia i obrzucił spojrzeniem śmigłe maszty, a potem pompy. Były
nieczynne. Pozornie nic nie zagrażało wielkiemu statkowi, więc przybysz zastanowił się, czemu
wywieszono sygnał niebezpieczeństwa. Pomyślał o swoich szczęśliwych wyspiarzach i w duchu
zapragnął, aby to nie była zaraza. A może na statku wyczerpała się woda lub żywność?
Uścisnął rękę kapitanowi, którego wycieńczona twarz i zatroskane oczy nie taiły
bynajmniej, iż dzieje się coś złego. W tej samej chwili nowo przybyły uświadomił sobie, że
wyczuwa lekką, nieokreśloną woń. Wydała mu się podobna do zapachu przypalonego chleba, lecz
była nieco odmienna.
Rozejrzał się ciekawie wokoło. O dwadzieścia stóp od niego marynarz z widocznym na
twarzy znużeniem uszczelniał deski pokładu. Kiedy przybyły zatrzymał wzrok na tym człowieku,
spostrzegł, że nagle spod jego rąk wymknęła się wątła spirala dymu, która zwinęła się, zakręciła i
znikła. W tej chwili stał już na pokładzie. Bosymi stopami wyczuł niewyraźne ciepło, które szybko
przeniknęło zrogowaciałą skórę na podeszwach. Teraz już wiedział, jakiego rodzaju nieszczęście
nawiedziło ów statek. Wzrok jego powędrował szybko ku dziobowi, gdzie zebrali się wszyscy
marynarze, których znękane twarze zwrócone były wyczekująco ku niemu. Spojrzenie jego
wilgotnych, piwnych oczu przesunęło się po marynarzach jak błogosławieństwo, niosąc im
ukojenie, rzekłbyś, spowijając ich w szatę bezmiernego spokoju.
- Od jak dawna ten statek się pali, kapitanie? - zapytał głosem tak delikatnym i łagodnym,
że przypominał gruchanie gołębia.
Zrazu i na kapitana podziałały spokój i pogoda spływające z owego głosu, lecz potem
targnęła nim świadomość tego, co przeszedł, co jeszcze miał przejść, toteż uczuł niechęć. Jakim
prawem ten oberwany włóczęga nadbrzeżny, w portkach z ordynarnego perkalu i w bawełnianej
koszuli, nasuwa jemu i jego znękanej, umęczonej duszy myśl o spokoju i pogodzie? Kapitan tego
nie wyrozumował, jedynie podświadome uczucie spowodowało jego urazę.
- Piętnaście dni - odpowiedział krótko: - Kim pan jesteś?
- Moje nazwisko: McCoy - udzielono mu odpowiedzi tonem, który tchnął łagodnością i
współczuciem.
- To pan jest pilotem?
McCoy przeniósł błogosławieństwo swego spojrzenia na rosłego, barczystego mężczyznę o
wynędzniałej, nie ogolonej twarzy, który stanął przy kapitanie.
- Jestem pilotem jak każdy inny - odpowiedział. - My tutaj wszyscy jesteśmy pilotami,
kapitanie; znam każdy zakątek tych wód.
Kapitan był wyraźnie zniecierpliwiony.
- Chcę się zobaczyć z jakimś przedstawicielem władz. Chcę z nimi porozmawiać, i to diablo
szybko.
- W takim razie ja się nadam do tego.
Znów ta zdradziecka nuta spokoju, a tu statek gorzeje wściekle pod stopami! Brwi kapitana
uniosły się niecierpliwie, nerwowo, a pięść zacisnęła się, jak gdyby miał nią zadać cios.
- Kimże pan jesteś, u diabła? - zapytał.
- Jestem tu najwyższym urzędnikiem administracyjnym i sądowym - brzmiała odpowiedź
udzielona głosem, który był nadal najmiększy i najdelikatniejszy w świecie.
Rosły, barczysty mężczyzna wybuchnął szorstkim śmiechem wynikającym częściowo z
rozbawienia, lecz głównie z roztrzęsionych nerwów. Zarówno on, jak i kapitan spojrzeli na
McCoya z niedowierzaniem i zdumieniem. Było czymś niepojętym, żeby ten bosy włóczęga
piastował tak górnie brzmiące godności. Rozpięta bawełniana koszula ukazywała posiwiałą pierś
oraz brak jakiejkolwiek bielizny pod spodem. Spod wytartego słomianego kapelusza wymykały się
skołtunione, szpakowate włosy. Nie przystrzygana, patrialchalna broda spadała aż na piersi. Za dwa
szylingi można by na pierwszej lepszej tandecie wyposażyć tego człowieka we wszystko, co miał
na sobie, kiedy tak stał przed nimi.
- Jesteś pan jakimś krewnym tego McCoya z “Bounty”?* [”Bounty” - nazwa okrętu
angielskiego, który w r. 1789 płynął z ładunkiem sadzonek drzewa chlebowego do Indii
Zachodnich. Wskutek surowości kapitana na okręcie wybuchł bunt; załoga załadowała do szalupy
kapitana oraz kilkunastu jego zwolenników i spuściła ich na morze. Okręt zawinął na wyspę
Pitcairn, gdzie część buntowników założyła osadę, którą wykryto dopiero w dwadzieścia lat
później.] spytał kapitan.
- To był mój pradziad.
- O! - powiedział kapitan, po czym zreflektował się. - Nazywam się Davenport, a to jest mój
pierwszy oficer, pan Konig.
Uścisnęli sobie dłonie.
- No, a teraz przejdźmy do rzeczy. - Kapitan mówił szybko, ponaglała go bowiem
konieczność wielkiego pośpiechu. - Pożar na statku trwa od przeszło dwóch tygodni. Każdej chwili
może się tu rozpętać piekło. Dlatego przypłynąłem na Pitcairn. Chcę osadzić statek na piasku albo
wpuścić do środka wodę, żeby uratować kadłub.
- W takim razie popełnił pan błąd, kapitanie - rzekł McCoy. - Powinien pan był płynąć na
Mangarevę. Jest tam wspaniała plaża nad laguną, a woda spokojna jak sadzawka.
- Ale przecież jesteśmy już tutaj, nie? - zapytał pierwszy oficer. - To najważniejsze.
Jesteśmy tu i coś musimy zrobić.
McCoy uprzejmie potrząsnął głową.
- Tu nie da się nic zrobić. Nie ma plaży. Nie ma nawet gdzie zakotwiczyć statku.
- Bujda! - rzekł oficer. - Bujda! - powtórzył głośno, gdy kapitan począł mu dawać znaki, by
się wyrażał oględniej. - Nie gadaj mi pan takich rzeczy. Gdzież w takim razie trzymacie własne
statki - wasze szkunery, kutry czy co tam macie? No? Odpowiadaj pan!
McCoy uśmiechnął się równie łagodnie, jak mówił. Uśmiech jego był niby pieszczota,
uścisk, w którym zamykał wyczerpanego oficera, usiłując przelać nań pokój i wytchnienie z
własnej, nie zamąconej duszy.
- Nie mamy szkunera ani kutra - odpowiedział. - A łodzie wciągamy na urwisko.
- Chciałbym to zobaczyć! - parsknął drwiąco oficer. - Jakże więc dostajecie się na inne
wyspy, co? No, powiedz pan!
- Nie dostajemy się wcale. Zdarza się, że ja gdzieś popłynę jako gubernator Pitcairn. Kiedy
byłem młodszy, sporo podróżowałem - czasami na handlowych szkunerach, ale najczęściej na
misjonarskim brygu. Teraz jednakże nie ma go już i jesteśmy uzależnieni od przepływających
statków. Bywało, że i sześć odwiedziło nas w ciągu roku. Kiedy indziej znów mijał rok i więcej; a
żadna jednostka tędy nie przechodziła. Wasza jest pierwsza od siedmiu miesięcy.
- I pan chce mi wmówić... - zaczął oficer.
Kapitan Davenport wtrącił się jednak do rozmowy.
- Dość tego. Tracimy czas. Cóż więc należy zrobić, panie McCoy?
Stary mężczyzna obrócił w stronę lądu swe piwne oczy, słodkie jak u kobiety, kapitan zaś i
pierwszy oficer podążyli za jego, spojrzeniem, które przeniosło się z samotnej skały Pitcairn na
załogę stłoczoną u dziobu i trwożnie oczekującą oznajmienia decyzji. McCoy nie śpieszył się.
Rozmyślał spokojnie, powoli, krok za krokiem, z ową pewnością, jaka cechuje umysł, którego
nigdy nie udręczyło i nie sponiewierało życie.
- Wiatr teraz jest silny - powiedział wreszcie. - Na zachód płynie silny prąd.
- Dlatego właśnie poszliśmy na zawietrzną - przerwał kapitan pragnąc wykazać swą
biegłość żeglarską.
- Tak, to właśnie zniosło was na zawietrzną - ciągnął McCoy. - No cóż, dziś nie możecie
walczyć z tym prądem. A gdybyście nawet mogli, to i tak nie ma plaży. Wasz statek rozbiłby się ze
szczętem.
Przerwał, a kapitan i oficer spojrzeli rozpaczliwie po sobie.
- Ale ja panu powiem, co można zrobić. Dziś około północy bryza się nasili - widzi pan te
strzępy obłoków i chmury po nawietrznej, o tam, za cyplem? Stamtąd ona przyjdzie, prosto z
południowego wschodu. Do Mangarevy jest trzysta mil. Bierzcie kurs na tę wyspę. Jest tam piękne
łożysko dla waszego statku.
Oficer potrząsnął głową.
- Chodźmy do kajuty i popatrzmy na mapę - rzekł kapitan.
W szczelnej kajucie owionęło McCoya duszne, trujące powietrze. Zabłąkane wyziewy
niewidzialnych gazów gryzły go w oczy, które poczęły piec. Podłoga była jeszcze gorętsza,
rozgrzana niemal nieznośnie dla jego bosych stóp. Pot spływał mu po ciele. Rozejrzał się prawie ze
strachem. Ten jadowity upał był zdumiewający. Wydawało się cudem, że kajuta nie stoi w
płomieniach. McCoy miał wrażenie, iż przebywa w olbrzymim piecu do chleba, gdzie żar może
każdej chwili wzmóc się tak, że zwęgli go jak źdźbło trawy.
Kiedy podniósł nogę i potarł o spodnie rozprażoną podeszwę stopy, oficer wybuchnął
dzikim, szyderczym śmiechem.
- Przedpokój piekieł! - zawołał. - Samo piekło jest wprost pod pańskimi stopami.
- Gorąco! - wykrzyknął mimowolnie McCoy ocierając twarz bandanową* [Bandana -
barwny, Indyjski jedwab.] chustką.
- Tu jest Mangareva - powiedział kapitan pochylając się nad stołem i wskazując czarny
punkcik, który widniał wśród białej pustki mapy. - A tutaj jest inna wyspa. Może by do niej
dopłynąć?
McCoy nie spojrzał na mapę.
- To Crescent - odparł. - Jest nie zamieszkana i wystaje o parę stóp nad wodą. Ma lagunę,
ale bez wejścia. Nie, Mangareva jest najbliższym miejscem odpowiednim dla waszych celów.
- A więc niech będzie Mangareva - zawyrokował kapitan Davenport przerywając pomruki
protestu, które wydawał oficer. - Niech pan zbierze załogę na rufie, panie Konig.
Marynarze usłuchali rozkazu i z trudem powłócząc nogami po pokładzie, usilnie starali się
pośpieszyć. W każdym ich ruchu widoczne było wyczerpanie. Z kambuza* [Kambuz - kuchnia
okrętowa.] wyszedł kucharz chcąc także posłuchać, przy nim zaś plątał się chłopiec okrętowy.
Kiedy kapitan Davenport wyjaśnił sytuację i obwieścił swój zamiar płynięcia na Mangarevę,
wybuchła wrzawa. Wskroś zgiełku gardłowych głosów przedzierały się nieartykułowane krzyki
wściekłości, tu i ówdzie wyraźne przekleństwo, jakieś słowo czy zdanie. Przenikliwy głos
cockneya* [Cockney - gwara (i mieszkaniec) przedmieść Londynu.] wzbił się i na chwilę
zapanował nad innymi.
- O rany! Piętnaście dni było się w piekle, a teraz ten chce żebyśmy z tym pływającym
piekłem znów zasuwali na morze!
Kapitan nie mógł ich opanować, ale obecność łagodnego McCoya najwyraźniej poskramiała
i uspokajała marynarzy - pomruki oraz przekleństwa jęły przycichać, aż wreszcie cała załoga, z
wyjątkiem paru ludzi, którzy zwracali na kapitana zaniepokojone spojrzenia, popatrzyła tęsknie,
milcząco, na okryte zielenią wzgórza oraz urwiste brzegi Pitcairn.
Słodki, niczym wiosenny powiew, był głos McCoya:
- Kapitanie, jak mi się zdawało, niektórzy ludzie mówili, że umierają z głodu.
- Owszem - brzmiała odpowiedź. - Tak jest rzeczywiście. Od dwóch dni nie miałem nic w
ustach oprócz suchara i kawałka łososia. Wydzielamy sobie racje żywnościowe. Widzi pan,
kiedyśmy zauważyli ogień, natychmiast zamknęliśmy luki, żeby go zdusić, I wtedy dopiero
przekonaliśmy się, jak mało jedzenia zostało w spiżarni. Ale już było za późno. Nie śmieliśmy
włamać się do ładowni. Czy jestem głodny? Równie głodny jak oni.
Znowu przemówił do ludzi i znowu ozwał się gardłowy pomruk i przekleństwa, a twarze
wykrzywiły się konwulsyjnie iście zwierzęcą wściekłością. Do kapitana podszedł drugi i trzeci
oficer i obaj stanęli tuż za nim na krawędzi rufy. Twarze mieli martwe, pozbawione wyrazu;
wydawało się, że przede wszystkim, nudzi ich ten bunt załogi.
Kapitan Davenport spojrzał pytająco na pierwszego oficera, ten jednak wzruszył bezradnie
ramionami.
- Widzi pan? - ozwał się kapitan do McCoya. - Nie można zmusić marynarzy, by porzucili
bezpieczny ląd i pływali po morzu na płonącym statku. Od przeszło dwóch tygodni jest on ich
płonącą trumną. Są wykończeni, zgłodniali i mają dosyć. Zawijamy do Pitcairn!
Jednakże wiatr był słaby, dno “Pirenejów” oblepione wodorostami i statek nie mógł
walczyć z silnym wschodnim prądem. Po upływie dwóch godzin utracił trzy mile. Marynarze
uwijali się zaciekle, jak gdyby mogli siłą zmusić “Pireneje” do pokonania przeciwnych żywiołów.
Mimo to statek nieustannie znosiło na zachód to lewym, to prawym halsem. Kapitan przechadzał
się niespokojnie tam i z powrotem; od czasu do czasu przystawał, by rzucić badawcze spojrzenie na
snujące się smużki dymu i wykryć, z którego miejsca pokładu się dobywają. Cieśla okrętowy
ustawicznie wyszukiwał takie miejsca i w miarę możliwości uszczelniał je coraz gruntowniej.
- No, i cóż pan sądzi? - zapytał wreszcie kapitan McCoya, który obserwował cieślę z
dziecinną uwagą i ciekawością w oczach.
McCoy popatrzył w stronę lądu, który znikał w gęstniejącym tumanie.
- Uważam, że lepiej by było wziąć kurs na Mangarevę. Przy bryzie, która nadleci, może pan
tam dotrzeć jutro wieczorem.
- Ale co będzie, jeżeli ogień wybuchnie? Może się to stać w każdej chwili.
- Miej pan szalupy przygotowane. Ta sama bryza poniesie je na Mangarevę, jeżeli statek
zapali się od spodu.
Kapitan Devenport namyślał się przez chwilę, a potem McCoy usłyszał pytanie, którego nie
chciał usłyszeć, ale o którym wiedział, że padnie z pewnością.
- Nie mam mapy tej wyspy. Na ogólnej jest to zaledwie punkcik. Nie miałbym pojęcia,
gdzie szukać wejścia na lagunę. Czy nie popłynąłby pan z nami i nie zapilotował statku?
Pogoda McCoya była niezmącona.
- Dobrze, kapitanie - odrzekł z tą samą spokojną beztroską, z jaką przyjąłby zaproszenie na
obiad. - Popłynę z panem na Mangarevę.
Znowu wezwano załogę i znowu kapitan przemówił do niej z rufy.
- Próbowaliśmy dopłynąć, ale sami widzicie, jak się cofamy. Znosi nas prąd o szybkości
dwóch węzłów. Ten pan jest to wielce szanowny McCoy, najwyższy sędzia i gubernator wyspy
Pitcairn. Popłynie z nami na Mangarevę. Widzicie więc, że sytuacja nie jest zbyt niebezpieczna.
Nie uczyniłby podobnej propozycji, gdyby uważał, że może postradać życie. A zresztą niezależnie
od tego, co nam grozi, skoro on sam z własnej woli przyszedł na pokład i chce zaryzykować, my
nie możemy być gorsi. Cóż więc mówicie na Mangarevę?
Tym razem nie było wrzawy. Obecność McCoya, pewność i spokój, które zeń
promieniowały, odniosły skutek. Ludzie zaczęli się naradzać przyciszonymi głosami. Nie trwało to
długo. Decyzję podjęli właściwie jednomyślnie, po czym wypchnęli na przód cockneya jako
łącznika załogi. Ów zacny jegomość, przejęty świadomością heroizmu własnego i towarzyszy,
zawołał z błyszczącymi oczyma:
- Niech to licho! Jak on jadzie, jadziem i my!
Załoga przytaknęła mu pomrukiem i ruszyła na dziób.
- Chwileczkę, kapitanie - powiedział McCoy, gdy Davenport obracał się, by wydać rozkazy
oficerowi. - Najpierw muszę wrócić na ląd.
Konig przystanął niby piorunem rażony i wybałuszył oczy na McCoya, jak gdyby ten był
szaleńcem.
- Na ląd?! - wykrzyknął kapitan. - A po co? Miną ze trzy godziny, nim pan się tam
dostaniesz na swojej łódce!
McCoy zmierzył okiem odległość dzielącą ich od wyspy i kiwnął głową.
- Tak. Teraz jest szósta. Nie dotrę do lądu przed dziewiątą. Nie zdołam zebrać ludzi
wcześniej niż o dziesiątej. Jak w nocy powieje bryza, może pan popłynąć pod wiatr i zabrać mnie
na pokład jutro o świcie.
- W imię rozumu i zdrowego rozsądku! - wybuchnął kapitan. - Na cóż pan chcesz zbierać
ludzi? Czy pan nie zdajesz sobie sprawy, że mój statek się pali?
- McCoy był spokojny niby morze w czas lata i gniew kapitana nie wywołał na tym spokoju
najlżejszej zmarszczki.
- Owszem, kapitanie - wyszeptał swoim gołębim głosem.
- Zdaję sobie sprawę, że pański statek płonie. Dlatego właśnie płynę z panem na
Mangarevę. Muszę jednakże uzyskać na to zezwolenie. Taki jest u nas zwyczaj. Wyjazd
gubernatora z wyspy to rzecz poważna. Wchodzą wówczas w rachubę interesy ludności, ma więc
ona, prawo głosować za przyzwoleniem albo odmową. Wiem jednak, że mi zezwolą.
- Jesteś pan pewien?
- Zupełnie.
- Jeżeli zatem pan wie, że dadzą to zezwolenie, to po cóż zawracać sobie głowę staraniem
się o nie? Pomyślże pan o zwłoce, jaka stąd wyniknie! Cała noc!
- Taki jest u nas zwyczaj! - brzmiała niewzruszona odpowiedź. - Poza tym jestem
gubernatorem i muszę wydać zarządzenia, jak należy prowadzić sprawy wyspy pod moją
nieobecność.
- Ale podróż do Mangarevy potrwa zaledwie dwadzieścia cztery godziny! - zaprotestował
kapitan. - A jeśli nawet powrót pod wiatr zabierze sześć razy więcej czasu, i tak wrócisz pan pod
koniec tygodnia.
McCoy uśmiechnął się szeroko, dobrotliwie.
- Bardzo nieliczne statki zawijają na wyspę Pitcairn, a jeśli tak się zdarzy, przychodzą
zazwyczaj z San Francisco lub od przylądka Horn. Będę miał szczęście, jeżeli wrócę za sześć
miesięcy. Może mnie nie być i rok, a niewykluczone, że będę zmuszony płynąć do San Francisco,
ażeby znaleźć statek, który by mnie przywiózł z powrotem. Mój ojciec raz opuścił Pitcairn na trzy
miesiące, a dwa lata minęły, nim zdołał powrócić. Prócz tego brak wam żywności. Jeżeli będziecie
zmuszeni zejść do szalup, a pogoda się zepsuje, upłynie wiele dni, zanim dotrzecie do lądu. Jutro
rano mogę wam przyprowadzić dwie łodzie pełne jedzenia. Najlepsze będą suszone banany. Jak
bryza się wzmoże, płyńcie pod wiatr. Im bliżej będziecie, tym większy ładunek zdołam wam
dostarczyć. Do widzenia.
Wyciągnął rękę. Kapitan potrząsnął nią, lecz wzdragał się ją puścić. Przywarł do tej dłoni
niby tonący marynarz do boi ratunkowej.
- Jakże mogę mieć pewność, że pan rano wróci? - zapytał.
- Właśnie! - wykrzyknął oficer. - Skąd możemy wiedzieć czy on nie wieje, żeby ocalić
własną skórę?
McCoy milczał. Popatrzył na obu mężczyzn ze słodyczą i dobrotliwością, oficerom zaś
wydało się, iż przemówił do nich przemożny spokój jego ducha.
Kapitan puścił rękę McCoya, a ten, ogarnąwszy po raz ostatni załogę swoim
błogosławiącym spojrzeniem, przelazł przez poręcz nadburcia i opuścił się do swej łódki.
Wiatr wzmógł się i “Pireneje”, mimo zanieczyszczenia dna, posunęły się sześć mil mimo
wschodniego prądu. O świcie, kiedy wyspa Pitcairn znalazła się o trzy mile po nawietrznej, kapitan
Davenport dostrzegł dwie łodzie płynące w ich stronę. I oto znowu McCoy wdrapał się po kadłubie
i zeskoczył z nadburcia, na rozgrzany pokład. Za nim wciągnięto liczne paki suszonych bananów, z
których każda zawinięta była w suche liście.
- A teraz, kapitanie - powiedział McCoy - brasuj pan reje* [Brasować reje - obracać je w
płaszczyźnie poziomej w celu zmienienia kierunku posuwania się statku.] i płyń co sił. Widzi pan,
ja nie jestem nawigatorem - wyjaśnił w kilka minut później, gdy stanął na rufie przy kapitanie,
który przenosił wzrok z masztów na morze, oceniając szybkość “Pirenejów”. - Musi pan
doprowadzić statek na Mangarevę. Kiedy pan dojrzy ląd, ja was zapilotuję na lagunę. Jak szybko
płyniemy, pańskim zdaniem?
- Jedenaście - odparł kapitan Davenport rzuciwszy ostatnie spojrzenie na wodę
przetaczającą się mimo.
- Jedenaście... Zaraz... jeżeli utrzymamy to tempo, ujrzymy Mangarevę jutro między ósmą a
dziewiątą rano. O dziesiątej, najpóźniej o jedenastej, osadzę statek na plaży. A wtedy skończą się
pańskie kłopoty.
Kapitanowi wydało się niemal, że nadszedł już ów błogi moment, taka była siła
przekonywania McCoya. Kapitan Davenport, kierując od przeszło dwóch tygodni płonącym
statkiem, żył w straszliwym napięciu i czuł, że ma już tego dosyć.
Silniejszy podmuch wiatru pchnął go w kark i świsnął koło uszu. Spróbował ocenić jego
natężenie i szybko spojrzał za burtę.
- Wiatr ciągle się wzmaga - oznajmił. - Moja poczciwa krypa robi już w tej chwili raczej
dwadzieścia niż jedenaście węzłów. Jeżeli to się utrzyma, będziemy wieczorem skracali żagle.
Przez cały dzień “Pireneje”, niosąc swój ładunek żywego ognia, parły przez spienione nurty.
Gdy wieczór zapadł, zwinięto bramżagle i bombramsale* [Bramżagiel - czwarty czworokątny
żagiel od dołu; bombramsel -piąty od dołu.] statek mknął w ciemność, a ogromne, grzywiaste fale
huczały za nim. Pomyślny wiatr wywarł swój skutek; zarówno na dziobie, jak i na rufie dało się
zauważyć pewne odprężenie. W czasie drugiej wieczornej wachty jakiś beztroski marynarz zanucił
piosenkę, gdy zaś ozwało się osiem uderzeń dzwonu, śpiewała już cała załoga.
Kapitan Davenport kazał przynieść sobie koce i rozpostrzeć je na daszku kajuty.
- Już zapomniałem, co to jest sen - wyjaśnił McCoyowi. - Jestem zupełnie wykończony. Ale
zbudź mnie pan w każdej chwili, jeśli to uznasz za potrzebne.
O trzeciej nad ranem obudziło go delikatne pociąganie za ramię. Siadł szybko, opierając się
o świetlik; był jeszcze otumaniony po twardym śnie. Wiatr wydzwaniał w olinowaniu swą pieśń
bojową, a wściekłe bałwany łomotały o kadłub “Pirenejów”. Środek statku nurzał się w toni to
jedną, to drugą burtą, a woda niemal bez przerwy chlustała po śródokręciu. McCoy krzyczał coś,
czego kapitan nie mógł dosłyszeć. Davenport chwycił go więc za ramię i przyciągnął do siebie tak,
że ucho kapitana znalazło się przy wargach McCoya.
- Trzecia godzina - usłyszał głos McCoya nadal gołębi, lecz osobliwie stłumiony, jak gdyby
dolatywał z oddali. - Przepłynęliśmy dwieście pięćdziesiąt mil. Wyspa Crescent jest tylko o
trzydzieści, gdzieś prosto przed nami. Nie ma na niej świateł. Jeżeli będziemy dalej płynąć,
wpadniemy na brzeg i zginiemy razem ze statkiem.
- Więc co pan myśli zrobić? Zatrzymać się?
- Właśnie: zatrzymać do świtu. W ten sposób stracimy zaledwie cztery godziny.
Tak więc “Pireneje”, ładowne ogniem, zatrzymały się w miejscu i stawiając opór kąśliwej
wiei, walecznie roztrącały napierającą falę. Były jedynie łupiną pełną pożogi, a małe drobiny
ludzkie, rozpaczliwie przywarte do tej łupiny, dopomagały jej w walce.
- Ten sztorm jest niezwykły - powiedział McCoy kapitanowi, kiedy schronili się do kajuty. -
O tej porze roku nie powinno go być żadną miarą. Ale pogoda w ogóle jest niezwyczajna. Pasat
ustał, a teraz dmie prosto z tej strony. - Wyciągnął w ciemność rękę, jak gdyby jego wzrok potrafił
przenikać setki mil. - To idzie od zachodu. Coś grubszego tam się szykuje: huragan albo co. Mamy
szczęście, że jesteśmy tak daleko na wschód. Ale na razie to tylko wiaterek - dorzucił. - Nie potrwa
długo. O tym mogę pana zapewnić.
O brzasku wieja osłabła do normalnego natężenia. Atoli świt ujawnił nowe
niebezpieczeństwo. Był zasnuty mgłą. Morze okrywał tuman lub raczej perlisty opar, o tyle
gęstością podobny do mgły, że przesłaniał widok, jakkolwiek był zaledwie błonką zalegającą na
morzu, gdyż promienie słońca przebijały się na wskroś i wypełniały go świetlistym blaskiem.
Pokład “Pirenejów” dymił silniej niż poprzedniego dnia, toteż prysnął radosny nastrój
oficerów i marynarzy. Słyszano, jak w zaciszu kuchni pochlipuje chłopiec okrętowy. Był to jego
pierwszy rejs i serce napełniał mu lęk przed śmiercią. Kapitan błąkał się po statku jak dusza
zatracona, nerwowo przygryzał wąsa i łypał spode łba, niezdolny powziąć decyzji, co dalej czynić.
- Co pan myśli o tym wszystkim? - zapytał przystając obok McCoya, który zajadał śniadanie
złożone z przypiekanych bananów i kubka wody.
McCoy dokończył ostatniego banana, wychylił kubek i rozejrzał się z wolna. W jego oczach
był serdeczny uśmiech, kiedy powiedział:
- No cóż, kapitanie... Możemy równie dobrze płynąć dalej, jak zgorzeć. Pańskie pokłady nie
będą tego wytrzymywały bez końca. Dziś rano są gorętsze. Nie znalazłby pan dla mnie jakiej pary
butów? Zaczyna mi być trudno chodzić na bosaka.
Dwie wielkie fale chlusnęły na “Pireneje”, gdy statek czyniąc zwrot ustawił się znowu na
wiatr; pierwszy oficer oświadczył wówczas, że chciałby mieć całą tę wodę w ładowni, gdyby tylko
można ją było tam wpuścić nie otwierając luków. McCoy wetknął głowę w naktuz* [Naktuz -
szafka, w której umieszczony jest kompas.] i śledził kurs.
- Ja bym tam jeszcze trochę podciągnął, kapitanie - powiedział. - Statek zdryfował,
kiedyśmy się zatrzymali.
- Już zmieniłem kurs o rumb* [Rumb - 1/32 obwodu horyzontu.] - brzmiała odpowiedź. -
Czy to nie dosyć?
- Wolałbym o dwa: Ta odrobina wiatru zwiększyła szybkość wschodniego prądu bardziej,
niż pan przypuszcza.
Kapitan Davenport zmienił kompromisowo kurs o półtora rumba, po czym razem z
McCoyem i pierwszym oficerem wdrapał się na maszt, by wypatrywać lądu. Rozwinięto żagle i
“Pireneje” robiły teraz dziesięć węzłów. Fale za rufą uspokajały się szybko. Perłowa mgła nie
ustępowała i około dziesiątej Davenport zaczął się denerwować. Wszyscy marynarze trwali na
stanowiskach, gotowi na pierwszy meldunek o lądzie rzucić się jak szatany do lin, by wyprowadzić
“Pireneje” z wiatru. Ów ląd leżący przed nimi - obmywana bryzgami fal zewnętrzna rafa - mógł
znaleźć się niebezpiecznie blisko, ukazując się niespodzianie w podobnej mgle.
Znowu minęła godzina. Trzy czaty na masztach wpatrywały się, milcząc, w perłowy blask.
- A co będzie jeżeli ominiemy Mangarevę? - zapytał nagle kapitan Davenport.
McCoy, nie patrząc na niego, odpowiedział cicho:
- Cóż, płyńmy dalej, kapitanie. Tyle tylko możemy uczynić. Przed nami są całe Paumoty.
Możemy żeglować i tysiąc mil pośród raf i atolów. Tak czy owak, musimy gdzieś dotrzeć.
- Więc płyńmy. - Kapitan Davenport objawił chęć zejścia na pokład. - Ominęliśmy
Mangarevę, Bóg jeden wie, gdzie jest najbliższy ląd. Szkoda, żem nie przesunął jeszcze o te pół
rumba - wyznał w chwilę później. - Ten przeklęty prąd płata diabelskie figle nawigatorowi.
- Dawni nawigatorzy nazywali Paumoty Niebezpiecznym Archipelagiem - powiedział
McCoy, kiedy wrócili na rufę. - Właśnie ten prąd jest w pewnej mierze odpowiedzialny za ową
nazwę.
- Kiedyś rozmawiałem w Sydney z jednym marynarzem rzekł Konig. - Woził towary ma
Paumoty. Mówił, że ubezpieczenie wynosiło osiemnaście od sta. Czy to prawda?
McCoy uśmiechnął się i skinął głową.
- Z tym tylko, że już nie ubezpieczają - wyjaśnił. - Armatorzy corocznie odpisują na straty
dwadzieścia procent wartości swoich szkunerów.
- Boże drogi! - jęknął kapitan Davenport. - To znaczy, że szkuner może się uchować
zaledwie przez pięć lat! - Potrząsnął smutnie głową i szepnął. - Niedobre to wody! Niedobre!
Znów zeszli do kajuty, by przestudiować wielką ogólną mapę, ale zatrute wyziewy wygnały
ich na pokład, gdzie powrócili kaszląc i chwytając ustami powietrze.
- Tu jest wyspa Moerenhout. - Kapitan Davenport pokazał ją na mapie, którą rozpostarł na
dachu kajuty. - Nie może być dalej jak sto mil po zawietrznej.
- Sto dziesięć. - McCoy pokiwał głową z powątpiewaniem. - Może się udać, ale to bardzo
trudne. Mogę osadzić statek na piasku, ale mogę się też wpakować na rafy. Złe miejsce, bardzo złe
miejsce.
- Zaryzykujemy - zdecydował kapitan Davenport biorąc się do wykreślania kursu.
Wczesnym popołudniem skrócono żagle, ażeby w nocy nie ominąć wyspy, a podczas
drugiej nocnej wachty załoga poczęła znowu najwyraźniej nabierać otuchy. Ziemia była przecież
tak blisko i rankiem miały się skończyć wszystkie zmartwienia.
Dzień wstał przeczysty, pałało tropikalne słońce. Południowo-wschodni pasat przesunął się
w kierunku wschodnim i gnał “Pireneje” przez toń z szybkością ośmiu węzłów. Kapitan Davenport
poczynił obliczenia według logu*, [Log - przyrząd służący do mierzenia szybkości statku.] szeroko
uwzględniając dryf i oznajmił, że wyspa Moerenhout nie może być dalej niż o dziesięć mil.
“Pireneje” przepłynęły dziesięć mil przepłynęły i dziesięć dalszych, a posterunki na trzech
masztach nie mogły dojrzeć nic poza pustym, skąpanym w słońcu morzem.
- Ależ ja wam mówię, że ziemia tam jest! - krzyczał do nich z rufy kapitan Davenport.
McCoy uśmiechał się łagodząco, lecz kapitan potoczył wokół oszalałym wzrokiem, chwycił
sekstans* [Sekstans - przyrząd służący do wyznaczania współrzędnych geograficznych miejsca
obserwacji.] i poczynił obserwacje chronometryczne.
- Wiedziałem, że mam rację! - nieomal ryknął, gdy skończył. - Dwadzieścia jeden,
pięćdziesiąt pięć szerokości południowej; sto trzydzieści sześć, dwa - długości zachodniej. Proszę!
Mamy jeszcze osiem mil na nawietrzną. Co panu wyszło, panie Konig?
Pierwszy oficer rzucił okiem na własne obliczenia i powiedział przyciszonym głosem:
- Dwadzieścia jeden, pięćdziesiąt pięć - to się zgadza; natomiast długość wypadła mi sto
trzydzieści sześć, czterdzieści osiem.
To nas znacznie przesuwa na zawietrzną...
Jednakże kapitan Davenport zbył jego dane tak pogardliwym milczeniem, że pan Konig
zgrzytnął zębami i zaklął siarczyście pod wąsem.
- Ster na burtę! - rozkazał kapitan marynarzowi stojącemu przy kole. - Trzy rumby! Teraz
trzymaj tak, jak idzie.
Następnie powrócił do swoich obliczeń i począł je sprawdzać. Pot zalewał mu twarz.
Przygryzał wąsy, wargi i ołówek wpatrując się w cyfry niczym w upiora. Wtem żachnął się
wściekle, potężnie, zmiął w garści zapisaną kartkę papieru, cisnął ją na podłogę i rozdeptał. Konig
wykrzywił twarz w mściwym grymasie i odwrócił się, kapitan zaś oparł się o ściankę kajuty i przez
pół godziny nie odezwał ni słowem. Spoglądając tylko ku zawietrznej z wyrazem zadumy i
beznadziejności.
- Panie McCoy - przerwał nagle milczenie. - Mapa pokazuje grupkę wysp około czterdziestu
mil stąd na północ czy na północny zachód; nie wiadomo tylko, ile ich jest. To wyspy Akteon. Co
pan o nich powie?
- Jest ich cztery, wszystkie płaskie - odparł McCoy. - Pierwsza na południowy wschód od
Matueri; nie zamieszkana, bez wejścia na lagunę. Następna jest Tenarunga. Żyło na niej koło tuzina
ludzi, ale już się pewnie wynieśli. W każdym razie nie istnieje tam przejście dla statku, co najwyżej
dla łodzi; wody jest na sążeń głęboko. Dwie pozostałe to Vehauga i Tena-raro. Nie ma wejść, nie
ma ludzi, obie bardzo płaskie. W tej grupie nie znajdzie się gruntu dla “Pirenejów”. Rozbiłby się w
drzazgi.
- Słuchajcie go tylko! - kapitan Davenport wpadł w furię. - Nie ma ludzi! Nie ma wejść! Na
co u diabła są wyspy? No! - warknął nagle jak rozzłoszczony foksterier. - Mapa podaje całą kupę
wysepek na północny zachód. Co z nimi? Która ma wejście i miejsce, gdzie mógłbym osadzić
statek?
McCoy - zastanowił się spokojnie. Nie zaglądał do mapy. Wszystkie te wyspy, rafy, ławice,
laguny, wejścia i odległości zaznaczone były na mapie jego pamięci. Znał je tak, jak mieszkaniec
miasta zna gmachy, ulice, zaułki.
- Trochę więcej niż o sto mil na zachód albo północny zachód leży Papakena i Vanavana.
Jedna jest nie zamieszkana, słyszałem zaś, że z drugiej ludzie przenieśli się na wyspę Cadmus. Tak
czy owak ani jedna, ani druga laguna nie ma wejścia. O sto mil dalej na północny zachód znajduje
się Ahunui. Nie ma wejścia, nie ma i ludzi.
- No dobrze, ale o czterdzieści mil za nimi są jeszcze dwie wyspy? - powiedział pytająco
kapitan Davenport podnosząc oczy znad mapy.
McCoy potrząsnął głową.
- Paros i Manuhungi; bezludne, bez wejść. Czterdzieści mil za nimi leży z kolei Nengo-
Nengo, również bezludna, również bez wejścia. Jest jednak i wyspa Hao. Jej laguna ma trzydzieści
mil długości i pięć szerokości. Mieszka tam mnóstwo ludzi. Zazwyczaj można dostać wodę. A
każdy statek na świecie może przepłynąć przez wejście.
Umilkł i z troską w oku spojrzał na kapitana Davenporta, który pochylony z cyrklem w
dłoni nad mapą wydał stłumiony jęk.
- Czyż nie ma gdzieś bliższej laguny z wejściem? - zapytał Davenport.
- Nie, kapitanie, Hao jest najbliższa.
- Znajduje się więc o trzysta czterdzieści mil stąd. - Kapitan Davenport mówił bardzo
powoli i stanowczo. - Nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za życie wszystkich mych ludzi.
Rozbiję statek na Akteonie. A to taki dobry żaglowiec! - dorzucił z żalem, gdy zmienił już kurs,
uwzględniwszy tym razem szerzej niż dotąd działanie wschodniego prądu.
W godzinę później niebo zasnute było chmurami. Wiał jeszcze południowo - wschodni
pasat, ale ocean przemienił się teraz w istną szachownicę szkwałów.
- Będziemy tam o pierwszej - oświadczył z ufnością kapitan Davenport. - Najdalej o drugiej.
Niech pan osadzi statek na tej wyspie, gdzie mieszkają ludzie.
Słońce nie ukazało się więcej, a o godzinie pierwszej wciąż nie było widać lądu. Kapitan
Davenport spojrzał za rufę, na kręty wart* [Wart - szlak zakreślany na wodzie przez statek.]
“Pirenejów”.
- Boże kochany! - wykrzyknął. - Zachodni prąd! Patrzaj pan!
Konig miał wątpliwości. McCoy zachowywał rezerwę, aczkolwiek oświadczył, że nie widzi
żadnej racji, by na Paumotach nie było zachodniego prądu. W kilka minut później przeciwny
podmuch, szkwału na chwilę pozbawił “Pireneje” wiatru i statek począł się ciężko przetaczać
między jedną falą a drugą.
- Gdzież ta sonda? Dawać ją tutaj! - Kapitan Davenport pochwycił linkę i patrzał, jak
zbacza w kierunku północno-wschodnim. - No, tylko spójrzcie! Sami ją potrzymajcie.
McCoy i pierwszy oficer spróbowali i uczuli, że napięta linka wściekle drga unoszona
prądem.
- On ma ze cztery węzły szybkości - rzekł Konig.
- Zachodni prąd zamiast wschodniego! - powiedział kapitan Davenport patrząc z wyrzutem
na McCoya, jak gdyby jemu przypisywał winę.
- To właśnie jedna z przyczyn, kapitanie, że na tych wodach ubezpieczenie wynosi
osiemnaście od sta - odparł McCoy. - Bo tu nigdy nie wiadomo. Prądy wciąż się zmieniają. Raz
płynął na jachcie “Casco” jeden taki, co pisał książki, nie pamiętam jego nazwiska. Pomylił się o
trzydzieści mil i zamiast na Takaroa trafił na Tikei, a wszystko przez te zmienne prądy. W tej
chwili idziecie na nawietrzną i warto by zmienić kurs o kilka rumbów.
- Ale jak dalece zniósł mnie ten prąd? - zapytał rozzłoszczony kapitan. - Skądże mam
wiedzieć, o ile zmienić kurs?
- Nie mam pojęcia, kapitanie - odrzekł McCoy z niezmierną łagodnością.
Wiatr powiał znowu i “Pireneje” z dymiącym pokładem, który polśniewał w jasnoszarym
świetle, poczęły sunąć prosto na zawietrzną. Potem znów zakręciły i idąc to lewym, to prawym
halsem, przecinały toń krętym szlakiem w kierunku wysp Akteon, których ciągle nie mogły dojrzeć
czaty na szczytach masztów.
Kapitan Davenport wychodził z siebie. Jego wściekłość przybrała formę ponurego
milczenia; całe południe spędził krocząc po rufie lub opierając się na wantach* [Wanty - grube liny
umocowujące maszt z boków, wiązane w poprzek cieńszymi linkami, które tworzą drabinki.] od
nawietrznej. Gdy noc zapadła, nie radząc się nawet McCoya, kazał zbrasować reje i skierował
statek na północny zachód. Zarówno Konig, ukradkiem sprawdzający mapę i naktuz, jak McCoy,
który jawnie i otwarcie zaglądał do tegoż naktuza, wiedzieli, że zmierzają w stronę wyspy Hao.
Około północy szkwał ucichł i ukazały się gwiazdy. Kapitan Davenport radował się nadzieją na
pogodny dzień.
- Jutro rano porobię obserwacje - oświadczył McCoyowi - aczkolwiek nie mam zielonego
pojęcia, na jakiej szerokości geograficznej się znajduję. Jednakże zastosuję metodę Sumnera i rzecz
ustalę. Zna pan ten sposób? - Po czym wyjaśnił go szczegółowo McCoyowi.
Dzień istotnie okazał się pogodny, pasat dął regularnie ze wschodu, a “Pireneje” równie
regularnie robiły swoje dziewięć węzłów. Zarówno kapitan, jak porucznik ustalili położenie według
metody Sumnera, w południe porównali swoje obliczenia, uzgodnili je znowu, następnie zaś
sprawdzili obserwacje południowe z porannymi.
- Jeszcze dwadzieścia cztery godziny, a będziemy na miejscu - zapewnił McCoya kapitan
Davenport. - Cud, że pokłady naszego staruszka wciąż wytrzymują. Ale to nie na długo. Nie na
długo! Patrz pan na ten dym:. Co dzień go więcej i więcej. A przecież pokład był szczelny,
świeżutko wysmołowany we Frisco. Zdębiałem, jak ogień się pokazał, i zaraz kazałem zamknąć
pokrywy luków. Cóż to znowu?
Urwał i z opadniętą szczęką wbił wzrok w spiralę dymu, która zwijała się i kłębiła za
bezanmasztem, dwadzieścia stóp ponad pokładem.
- A to skąd się wzięło? - zapytał z oburzeniem.
Poniżej nie było dymu. Wypełznąwszy z pokładu przesłonięty masztem od wiatrów, ów
kłąb przez jakiś dziwny kaprys nabierał kształtu i stawał się widoczny dopiero na tej wysokości, a
teraz odsunął się od masztu. I na moment zawisł nad kapitanem, niby złowroga wróżba. W
następnej chwili zdmuchnął go wiatr i szczęka kapitana powróciła na swoje miejsce.
- Jakem wspomniał, kiedyśmy po raz pierwszy zamknęli luki, zupełnie zgłupiałem. Pokład
był szczelny, a przepuszczał dym jak rzeszoto. Odtąd ciągle go uszczelniamy i uszczelniamy. Pod
spodem musi być ogromne ciśnienie, skoro wypycha aż tyle dymu.
Tego popołudnia niebo znowu się zaciągnęło, zrobiło się wietrznie i dżdżysto. Wiatr dął to
z południowego, to z północnego wschodu, a o dwunastej w nocy żagle “Pirenejów” przywarły do
masztów od podmuchu ostrego szkwału z południowego zachodu. Odtąd wicher wiał wciąż ze
zmienną siłą.
- Nie dopłyniemy do Hao przed dziesiątą albo jedenastą - poskarżył się kapitan Davenport o
siódmej rano, kiedy przelotną nadzieję na słońce rozproszyły skłębione masy chmur we wschodniej
stronie nieba. W następnej chwili zapytał żałośnie: - A gdzież się podziały te prądy?
Posterunki na masztach nie meldowały o zbliżaniu się lądu i dzień upłynął pośród chwil
ciszy i deszczu albo gwałtownych szkwałów. O zmierzchu morze zaczęło się wzdymać od zachodu.
Barometr spadł do 29.50. Nie było wiatru, lecz złowróżbne fale piętrzyły się coraz bardziej. Wnet
statek jął się wściekle kolebać na olbrzymich bałwanach, które nieskończonym pochodem
wynurzały się z mroku po stronie zachodniej. Skrócono żagle tak szybko, jak to zdołały uczynić
obie wachty, a kiedy zmordowana załoga zakończyła swą pracę, można było dosłyszeć w
ciemnościach markotne, rozdrażnione głosy marynarzy, przedziwnie zwierzęce i groźne. Wolną
wachtę wezwano na rufę, ażeby zamocować ruchome części, i wówczas ludzie otwarcie objawili
swoje przygnębienie i niechęć. Każdy powolny ich ruch był protestem, groźbą. Powietrze stało się
wilgotne i lepkie jak śluz, a wskutek braku wiatru wszyscy marynarze dyszeli ciężko i z trudem
chwytali oddech. Pot wystąpił na czoła i obnażone ramiona. Kapitan Davenport, z twarzą bardziej
wynędzniałą i zatroskaną niż kiedykolwiek, z oczyma mętnymi i utkwionymi w przestrzeń, doznał
przytłaczającego uczucia, że katastrofa jest nieuchronnie bliska.
- To idzie na zachód - powiedział pokrzepiająco McCoy. - W najgorszym razie zawadzi o
nas ledwie samym brzegiem.
Jednakże kapitan Davenport był głuchy na słowa pociechy; przy świetle latarni czytał z
podręcznika żeglarskiego rozdział dotyczący kroków, jakie winni przedsiębrać dowódcy statków w
czasie cyklonu. Ciszę przerwało stłumione chlipanie chłopca okrętowego gdzieś na śródokręciu.
- Milczeć tam! - ryknął nagle kapitan Davenport z taką siłą, że wszyscy obecni drgnęli, a
winowajca począł okropnie zawodzić z przerażenia.
- Panie poruczniku - powiedział kapitan głosem, który drżał z wściekłości i zdenerwowania
- bądź pan łaskaw zatkać pakułami gębę temu pętakowi!
Poszedł jednakże McCoy i w ciągu kilku minut udało mu się uspokoić chłopca oraz ułożyć
go do snu.
Przed samym brzaskiem doleciało z południowego wschodu pierwsze tchnienie wiatru,
który szybko zmieniał się w coraz mocniejszą bryzę. Wszyscy ludzie stali już na pokładzie,
czekając, co z tego wyniknie.
- Teraz już wszystko w porządku, kapitanie - rzekł McCoy stojąc tuż przy jego ramieniu. -
Huragan poszedł na zachód; my jesteśmy na południe od niego. Ta bryza to tylko powietrzny wir po
jego przejściu. Nie będzie już mocniejsza. Może pan stawiać żagle.
- Ale czy to warto? Dokąd popłynę? Już drugi dzień nie mamy obserwacji, a powinniśmy
byli zobaczyć wyspę Hao wczoraj rano. W której ona jest stronie: na północ, południe, wschód czy
gdzie jeszcze? Powiedz mi pan, a w jednej chwili postawię żagle.
- Nie jestem nawigatorem, kapitanie - powiedział McCoy swoim łagodnym tonem.
- Myślałem, że sam nim jestem - odparował kapitan - póki się nie dostałem na te Paumoty.
W południe z masztów doleciał okrzyk:
- Kipiel przed nami! - “Pireneje” zmieniły kurs; luzowano i zwijano żagiel po żaglu. Statek
sunął przez toń walcząc z prądem, który zagrażał mu rzuceniem na mieliznę. Oficerowie i
marynarze uwijali się jak szaleni, a pomagali im wszyscy: kucharz i chłopiec okrętowy, sam kapitan
Davenport i McCoy. Byli o włos od zguby. Przed sobą mieli nagą, niebezpieczną ławicę, na której
nieustannie łamały się fale; nie mógł na niej żyć żaden człowiek, nawet morskie ptactwo nie
mogłoby tam spocząć. “Pireneje”, porwane prądem, znalazły się o sto jardów od niej, nim wiatr je
wreszcie zniósł w bok; wówczas zziajana załoga, dokonawszy swej pracy, wybuchła potokiem
przekleństw na McCoya - McCoya, który przybył na statek, zaproponował, by płynąć na
Mangarevę, odwiódł ich od bezpiecznego schronienia na wyspie Pitcairn ku niechybnej zagładzie
na tych zwodniczych, straszliwych wodach. Jednakże spokojna dusza McCoya była nieporuszona.
Uśmiechnął się do ludzi z prostą, łaskawą życzliwością i jego, natchniona dobroć snadź jakoś
przeniknęła do mrocznych dusz marynarzy, pogrążając ich w zawstydzeniu, które sprawiło, że
ucichły przekleństwa drgające im w gardłach.
- Niedobre wody! Niedobre wody! - mruknął kapitan Davenport, gdy jego statek parł już
swobodnie naprzód; urwał jednakże raptownie, widząc, że ławica, która winna była znajdować się
wprost za rufą, szybko przesuwa się ku nawietrznej.
Siadł i ukrył twarz w dłoniach. Zarówno jego pierwszy oficer, jak McCoy, jak i cała załoga,
widzieli to, co dostrzegł. Na południe od ławicy zachodniej prąd popychał statek ku niej; na północ
równie bystry prąd wschodni porywał teraz żaglowiec i unosił go precz.
- Słyszałem już o tych Paumotach - stęknął kapitan odrywając zbielałą twarz od dłoni. -
Opowiadał mi o nich kapitan Moyendale, który tu stracił swój statek. A ja się z niego śmiałem za
plecami. Śmiałem się, Boże odpuść. Co to za ławica? - przerwał zwracając się do McCoya.
- Nie wiem, kapitanie.
- Czemu pan nie wie?
- Bo nigdy dotąd jej nie widziałem i nigdy o niej nie słyszałem. Wiem na pewno, że nie ma
jej na mapie. Te wody nie zostały dotychczas gruntownie zbadane.
- Więc pan nie orientuje się, gdzie jesteśmy?
- Nie lepiej od pana - odrzekł łagodnie McCoy.
O czwartej po południu dostrzeżono palmy kokosowe wyrastające, rzekłbyś, prosto z wody.
Nieco później z morza wynurzył się płaski ląd atolu.
- Teraz już wiem, gdzie jesteśmy, kapitanie. - McCoy odjął od oczu lunetę. To wyspa
Resolution. Znajdujemy się o czterdzieści mil za Hao i mamy wiatr prosto w twarz.
- W takim razie szykujemy się do osadzenia statku. Gdzie jest wejście do tego atolu?
- Jest tylko przesmyk, którym może przejść łódka. Jednakże teraz, kiedy już znamy swoje
położenie, możemy popłynąć na wyspę Barclay de Tolley. To jest ledwie sto dwadzieścia mil stąd,
prosto na północny zachód. Z tym wiatrem zdołamy tam dotrzeć jutro a dziewiątej rano.
Kapitan Davenport spojrzał na mapę i począł się zastanawiać. - Jeżeli się tu rozbijemy -
dorzucił McCoy - będziemy musieli i tak płynąć na Barclay de Tolley w szalupach.
Kapitan wydał rozkaz i raz jeszcze “Pireneje” ruszyły w drogę po niegościnnym morzu.
Następne popołudnie stało się świadkiem rozpaczy i buntu na dymiących pokładach
żaglowca. Wzmogła się szybkość prądu, wiatr osłabł i “Pireneje” zniosło na zachód. Czaty
spostrzegły w stronie wschodniej wyspę Barclay de Tolley, ledwo widoczną ze szczytu masztu;
daremnie “Pireneje” usiłowały przez długie godziny przybliżyć się do niej. Na kształt mirażu palmy
kokosowe unosiły się wciąż nad horyzontem, widziane tylko z masztów. Z pokładu przesłania je
wypukłość kuli ziemskiej.
I znów kapitan Davenport począł się radzić McCoya i mapy. Makemo leżała o
siedemdziesiąt pięć mil na południowy zachód. Jej laguna miała trzydzieści mil długości, a wejście
było wyborne. Kiedy kapitan Davenport wydał rozkazy, załoga odmówiła ich wykonania.
Oznajmiła, że dość już ma ognia piekielnego pod stopami. Ziemia jest blisko. Cóż z tego, że statek
nie może do niej dotrzeć? Dopłyną na szalupach. Niech więc się pali. Własne życie także coś dla
nich znaczy. Wiernie służyli statkowi, teraz pomyślą o sobie.
Skoczyli do szalup, odpychając na bok drugiego i trzeciego oficera, i poczęli gotować się do
spuszczania łodzi. Kapitan Davenport oraz pierwszy oficer z rewolwerami w dłoni już szli ku
krawędzi rufy, gdy wtem przemówił McCoy, który wdrapał się na nadbudówkę.
Zwracał się do marynarzy i na pierwszy dźwięk jego gołębiego, miękkiego głosu ludzie
przystanęli zasłuchani. Przekazywał im własną, niewymowną pogodę i spokój. Jego łagodny głos i
proste myśli spływały na nich jak czarodziejski strumień, uśmierzając wbrew woli ich gniew.
Powróciły na pamięć sprawy dawno zapomniane, niektórzy przypomnieli sobie kołysanki z
dzieciństwa, zadowolenie i spokój znajdowany przy końcu dnia w ramionach matczynych. Nie było
już na świecie troski, nie było niebezpieczeństwa ani przykrości. Wszystko stało się takie, jak być
powinno; wydało się rzeczą zupełnie oczywistą, że znów odwrócą się od lądu i raz jeszcze ruszą na
morze z ogniem piekielnym pod stopami.
McCoy mówił prosto, ale nie sama treść jego słów była ważna. Osobowość jego
przemówiła o wiele dobitniej niż wszelkie słowa. Była to jakaś przedziwnie tajemna i głęboka
alchemia duszy -niepojęta jej emanacja, urzekająca, słodka i pokorna, a zarazem straszliwie
władcza. Było to rozświetlenie mrocznych podziemi dusz marynarzy, nakaz czystości i łagodności,
o wiele silniejszy od tego, który tkwił w połyskliwych, śmiercią plujących rewolwerach oficerów.
Ludzie, niezdecydowani, stali w miejscu, ci zaś, którzy już poluzowali liny, przyciągnęli je
na powrót. Następnie jeden, po nim drugi, a wreszcie wszyscy poczęli wycofywać się nieporadnie.
Twarz McCoya promieniała iście dziecięcą radością, gdy schodził z nadbudówki.
Niebezpieczeństwo minęło. Właściwie nawet nie mogło być mowy o jego zażegnaniu. W ogóle nie
istniało żadne niebezpieczeństwo, albowiem w szczęśliwym świecie, w którym żył, nie było dlań
miejsca.
- Zahipnotyzował ich pan - powiedział zniżonym głosem Konig uśmiechając się do niego.
- Ci chłopcy są dobrzy - brzmiała odpowiedź. - Dobre są ich serca. Przeżyli ciężkie chwile,
pracowali ciężko i będą ciężko pracować aż do samego końca.
Pan Konig nie miał czasu mu odrzec. Już wykrzykiwał rozkazy, marynarze rzucili się, by je
wykonać, i “Pireneje” powoli zaczęły przesuwać się na nawietrzną, kierując dziób w stronę
Makemo.
Wiatr był bardzo lekki, a po zachodzie słońca ucichł niemal zupełnie. Zrobiło się nieznośnie
gorąco; ludzie na dziobie i rufie daremnie usiłowali zasnąć. Pokład był nazbyt rozgrzany, by móc
się na nim położyć, a trujące wyziewy, które się przesączały przez szpary, pełzały po statku niby złe
duchy, wdzierały się w nozdrza i kanały oddechowe nieprzezornych powodując ataki kaszlu i
kichania. Na mrocznym sklepieniu w górze mrugały gnuśnie gwiazdy, na wschodzie zaś wstał
księżyc w pełni i dotknął swymi promieniami nieprzeliczonych pasem, nitek, pajęczych woali
dymu, który wił się, splatał i skręcał wzdłuż pokładu i ponad relingiem, snuł się po masztach i
wantach.
- Powiedz mi pan - rzekł kapitan Davenport przecierając piekące oczy - co się później stało
z tymi ludźmi z “Bounty”, kiedy dotarli do Pitcairn? Czytałem, że spalili swój statek i że ich
wykryto dopiero w wiele lat później. Ale co się tymczasem działo? Zawsze mnie to ogromnie
ciekawiło. Przecież to byli ludzie żyjący ze stryczkiem na szyi. Mieli tam również i paru
krajowców. A prócz tego kobiety. Stąd wniosek, że od samego początku musiały tam być awantury.
- I owszem - odrzekł McCoy - to byli niedobrzy ludzie. Od razu powadzili się o kobiety.
Jeden z buntowników, Wiliams, stracił żonę. Wszystkie one były z Tahiti. Jego żona spadła, z
nadbrzeżnych skał, polując na morskie ptactwo. Wtedy Wiliams zabrał żonę jednemu z krajowców.
Pozostałych strasznie to rozjuszyło i wymordowali wszystkich buntowników. Wówczas ci, co
ocaleli, wybili krajowców. Kobiety im dopomogły. Krajowcy pozabijali się wzajemnie. Wszyscy
zabijali wszystkich. Straszni to byli ludzie.
Timiti zginął z ręki dwóch swoich rodaków w chwili, gdy mu po przyjacielsku czesali
włosy. Przysłali ich w tym celu biali ludzie, a potem zabili ich samych. Żona Tullalu ubiła go w
pieczarze, bo chciała wziąć sobie białego męża. Bardzo byli podli. Bóg odwrócił od nich swoje
oblicze. Po upływie dwóch lat wymordowani byli wszyscy krajowcy i wszyscy biali, z wyjątkiem
czterech: Younga, Johna Adamsa, mojego pradziada McCoya i Quintala. To także był bardzo zły
człowiek. Kiedyś - tylko dlatego, że żona nie nałapała mu dosyć ryb - odgryzł jej ucho.
- Paskudna banda! - wykrzyknął Konig.
- Tak, bardzo paskudna - potwierdził McCoy i dalej pogodnie, miękko opowiadał o
krwawych dziejach swych niegodziwych przodków. - Mój pradziad uniknął śmierci po to, by
zginąć z własnej ręki. Sporządził sobie aparat destylacyjny i zaczął pędzić alkohol z korzeni rośliny
ti. Quintal był jego kamratem i razem pili na umór przez cały czas. Wreszcie McCoy dostał
delirium tremens, uwiązał sobie linę u szyi i skoczył w morze.
Żona Quintala, ta, której mąż odgryzł ucho, również zginęła spadając ze skał. Wówczas
Quintal poszedł do Younga i zażądał jego żony; a potem do Adamsa i też domagał się, by mu oddał
żonę. Adams i Young bali się Quintala. Wiedzieli, że ich zamorduje, więc go pospołu zabili
toporkiem. Później umarł i Young. I to już mniej więcej wszystkie biedy jakie przeżyli.
- Ja myślę! - parsknął kapitan Davenport. - Nie było już kogo zabijać.
- Widzi pan, Bóg odwrócił od nich swoje oblicze - powiedział McCoy.
Rankiem ze wschodu dmuchał już tylko leciutki powiew, toteż nie mogąc przy nim
posuwać się należycie w kierunku południowym, kapitan Davenport pożeglował lewym halsem.
Lękał się owego strasznego wschodniego prądu, który podstępnie odwiódł go od tylu spokojnych
przystani. Przez cały dzień i noc trwała cisza morska, a marynarze, na skąpych racjach suszonych
bananów, szemrali. Prócz tego słabli wyraźnie i uskarżali się na bóle żołądka wywołane jednostajną
bananową dietą.
Przez cały dzień prąd znosił “Pireneje” w kierunku zachodnim, a nie było wiatru, który
mógłby je pchnąć na południe. W połowie pierwszej nocnej wachty ujrzano w południowej stronie
palmy kokosowe, których pióropusze wznosiły się nad wodą, znacząc miejsce gdzie leżał płaski
atol.
- To wyspa Taenga - powiedział McCoy. - Dziś w nocy przydałaby się bryza, gdyż inaczej
ominiemy Makemo.
- Co się stało z południowo-wschodnim pasatem? - zapytał kapitan. - Czemu. Nie wieje? Co
to znaczy?
- Na skutek parowania wielkich lagun; tyle ich tutaj - wyjaśnił McCoy. - To parowanie
narusza cały system pasatów. Bywa nawet, że wskutek tego wiatr odwraca się, i dmie wieja od
południowego wschodu. To jest Niebezpieczny Archipelag, kapitanie.
Kapitan Davenport zwrócił się ku niemu, otworzył usta i już miał rzucić przekleństwo, lecz
zmilczał. Obecność McCoya była hamulcem przeciw wszelkim bluźnierstwom, jakie burzyły się w
mózgu kapitana i drgały w jego krtani. Wpływ McCoya wzrastał w ciągu tych dni, które spędzili
razem. Kapitan Davenport był morskim samowładcą, nie lękał się nikogo, nigdy nie trzymał języka
na wodzy, a oto stwierdził, że jest niezdolny zakląć w obecności tego starego człowieka o piwnych,
kobiecych oczach i głosie gołębia. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, doświadczył wyraźnego
wstrząsu. Ten stary był przecież tylko potomkiem McCoya, owego McCoya z “Bounty”,
buntownika umykającego przed stryczkiem, który nań czekał w Anglii, McCoya będącego
wcieleniem zła w tych dawnych czasach krwi, żądzy i gwałtownej śmierci na wyspie Pitcairn.
Kapitan Davenport nie był bogobojny, a jednak w owej chwili uczuł szalone pragnienie, by
rzucić mu się do nóg i mówić nie wiadomo jakie słowa. Wstrząsnęło nim do głębi raczej
wzruszenie niżeli rozsądna myśl: niejasno uświadomił sobie, jak bardzo jest niegodny i mały w
obliczu tamtego człowieka, którego cechowała prostota dziecka oraz łagodność niewiasty.
Nie mógł oczywiście tak się upokorzyć w oczach swoich oficerów i marynarzy. A jednak
gniew, który wywoływał mu na usta bluźnierstwo, nadal w nim szalał. Nagle trzasnął zaciśniętą
pięścią w ścianę i krzyknął:
- Słuchaj mnie, stary! Nie dam się! Te Paumoty zwodziły mnie, oszukiwały, wystrychnęły
na dudka. Nie ulegnę! Będę dalej prowadził ten statek, wciąż dalej, dalej i dalej, poprzez Paumoty
aż do samych Chin, póki nie znajdę miejsca, na którym mógłbym go osadzić. Choćby mnie
wszyscy opuścili, sam na nim pozostanę. Pokażę tym Paumotom! Nie wywiodą mnie w pole!
Poczciwy jest mój statek i wytrwam przy nim, póki ostanie się choć jedna deska, na której
mógłbym oprzeć nogę. Słyszysz?
- A ja zostanę z panem, kapitanie - powiedział McCoy.
W ciągu nocy powiał lekki, zmienny wiatr od południa, a oszalały kapitan, płynący ze
swoim ładunkiem ognia, śledził i odmierzał dryf w kierunku zachodnim, od czasu do czasu zaś
odchodził na stronę, by zakląć po cichu, tak żeby McCoy nie słyszał.
Świt znowu ukazał ich oczom palmy wyrastające z wody w południowej stronie.
- To jest zawietrzny cypel Makemo - powiedział McCoy. - Katiu leży zaledwie o kilka mil
na zachód. Możemy tam dotrzeć.
Jednakże prąd, zasysający wody pomiędzy dwiema wyspami, pchnął ich na północny
zachód i o pierwszej w południe dojrzeli palmy Katiu, które zamajaczyły nad morzem i znowu się
w nie zapadły.
W kilka minut później, właśnie gdy kapitan wykrył, że “Pireneje” unosi nowy prąd od
strony północnego wschodu, czaty na masztach doniosły, iż na północny zachód widać palmy
kokosowe.
- To Raraka - oświadczył McCoy. - Nie dotrzemy tam bez wiatru. Prąd ściąga nas na
południowy zachód. Ale musimy czuwać. O parę mil dalej jest inny, który płynie na północ, a
potem zatacza półkole w kierunku północno-zachodnim. Może nas odepchnąć od Fakaravy, a
właśnie na Fakaravie “Pireneje” powinny znaleźć odpowiedni grunt.
- Niech nas sobie odpycha do jasnej cho... ile mu się tylko podoba! - odparł z ogniem
kapitan Davenport. - Tak czy owak znajdziemy gdzieś miejsce dla statku.
Jednakże sytuacja na “Pirenejach” dochodziła już do punktu krytycznego. Pokład był tak
rozpalony, iż wydawało się, że jeśli temperatura wzrośnie choćby o parę stopni, buchną z niego
płomienie. W wielu miejscach nawet grube podeszwy marynarskich butów nie były dostateczną
ochroną i ludzie musieli szybko przebiegać by uniknąć oparzenia nóg. Dym wzmógł się i silniej
drapał w gardle. Wszyscy na statku cierpieli na zapalenie oczu, kasłali i dławili się niczym
suchotnicy. Po południu zwieszono i wyekwipowano szalupy. Załadowano do nich ostatnie paki
suszonych bananów, jak również rzeczy oficerów. Kapitan Davenport umieścił chronometr w
największej szalupie, obawiając się, że lada chwila pokład wyleci w powietrze.
Niepokój ciężkim brzemieniem przytłaczał wszystkich przez całą noc, a o pierwszym
brzasku ludzie z zapadniętymi oczami i śmiertelnie wybladłymi twarzami spojrzeli po sobie jakby
ze zdziwieniem, że “Pireneje” wciąż jeszcze się trzymają, a oni sami są żywi.
Kapitan Davenport dokonał inspekcji pokładu swojego statku, przemierzając go szybkim
krokiem, a nawet od czasu do czasu wpadając w niezbyt dostojne podskoki.
- Teraz to już kwestia godzin, jeżeli nie minut - oznajmił po powrocie na rufę.
Ze szczytu masztu doleciał okrzyk:
- Ziemia! - Z pokładu niepodobna było jej dojrzeć więc McCoy wdrapał się na górę, kapitan
zaś skorzystał z tej sposobności aby potokiem przekleństw wyrzucić z serca nieco goryczy.
Jednakże owe przekleństwo powstrzymało nagłe pojawienie się ciemnego pasma na wodzie w
stronie północno-wschodniej. Nie był to szkwał, lecz równa bryza - przerwany pasat wiejący o
osiem rumbów od swego właściwego kierunku, ale powracający znowu.
- Trzymaj pan kurs, kapitanie - rzekł McCoy, zaledwie dotarł na rufę. - To wschodni cypel
Fakaravy; będziemy mogli wejść przez przesmyk na lagunę z pełną szybkością, wiatrem prosto w
burtę i pod wszystkimi żaglami.
Po upływie godziny z pokładu było widać palmy kokosowe i płaskie pasmo lądu. Na
wszystkich ciążyła świadomość, że kres wytrzymałości “Pirenejów” jest nieuchronnie bliski.
Kapitan rozkazał spuścić trzy szalupy tuż za rufę statku; na każdej siedział marynarz, który
pilnował, aby się nie zderzyły. “Pireneje” z bliska opłynęły brzeg; bielejący pianami atol znalazł się
ledwie o dwa kable.
- Gotuj się pan do zwrotu, kapitanie - przestrzegł McCoy.
W minutę później ląd rozstąpił się ukazując wąski przesmyk, a za nim lagunę - ogromne
zwierciadło wody długie na trzydzieści mil, szerokie na dziesięć.
- Teraz, kapitanie.
Po raz ostatni reje żaglowca obróciły się w chwili, kiedy posłuszny sterowi wpływał w
przesmyk. Zaledwie statek uczynił zwrot, nim jeszcze ułożono liny w zwoje, marynarze i
oficerowie rzucili się na rufę w panicznym przerażeniu. Nic się nie stało, a przecież byli pewni, że
coś stać się musi. Nie umieli powiedzieć dlaczego. Po prostu wiedzieli, że zaraz się stanie. McCoy
już ruszył naprzód, by zająć miejsce na dziobie i pilotować statek, ale kapitan pochwycił go za
ramię i obrócił w miejscu.
- Rób pan to stąd - powiedział. - Ten pokład nie jest bezpieczny. Co to? - zapytał po chwili.
- Stoimy w miejscu!
McCoy uśmiechnął się.
- Boryka się pan z prądem, który ma siedem węzłów szybkości, kapitanie - rzekł. - Bo cały
odpływ wylewa się tym przesmykiem.
W ciągu godziny “Pireneje” posunęły się ledwie o własną długość, ale wiatr przybierał na
sile i statek począł przeć naprzód.
- Niech kilku z was zejdzie do szalup - zakomenderował kapitan Davenport.
Głos jego jeszcze dźwięczał w powietrzu, ludzie zaś słuchając rozkazu dopiero ruszyli z
miejsca, gdy buchnął słup ognia i dymu, a środkowa część pokładu “Pirenejów” wyleciała w górę
między żagle i takielunek. Niektóre szczątki pozostały tam uczepione, reszta zaś opadła w morze.
Ludzi stłoczonych na rufie ocalił fakt, że wiatr dął prostopadle do burty. Rzucili się na oślep
do szalup, ale powstrzymał ich głos McCoya, pełen perswazji, niosący im posłannictwo
nieprzebranego, odwiecznego spokoju.
- Powoli - mówił McCoy. - Wszystko jest w porządku. Niech ktoś pomoże spuścić tego
chłopca.
Sternik w popłochu porzucił koło sterowe, więc kapitan podskoczył i chwycił szprychy
akurat w porę, by nie pozwolić statkowi wpaść w prąd i wyrżnąć o brzeg.
- Pan niech się zajmie szalupami - powiedział Konigowi.
Holuj pan jedną blisko, tuż za rufą... Kiedy przyjdzie pora, zeskoczę do niej.
Konig zawahał się, potem przelazł przez reling i opuścił się do łodzi.
- Zmień pan kurs o pół rumba, kapitanie.
Kapitan Davenport drgnął. Mniemał, że jest już zupełnie sam na statku.
- Tak jest - pół rumba.
Środkowa część “Pirenejów” była ziejącym, rozgorzałym paleniskiem, z którego waliły
olbrzymie kłęby dymu, wznoszące się wysoko ponad maszty i całkowicie skrywając przód statku.
McCoy, osłonięty bezan-wantami, nadal wykonywał swe trudne zadanie i pilotował żaglowiec
poprzez zawiłości kanału. Ogień przenosił się po pokładzie od miejsca wybuchu ku rufie,
spiętrzona masa płótna na głównym maszcie zajęła się i znikła objęta żagwią płomienia.
Jakkolwiek nie sposób było dojrzeć przednich żagli, obaj mężczyźni wiedzieli, że ciągle jeszcze
pracują.
- Oby tylko wszystkie nie poszły, zanim statek wpłynie do środka! - stęknął kapitan.
- Wpłynie - upewnił go McCoy z najwyższą ufnością. - Mamy mnóstwo czasu. Musi
wpłynąć. A kiedy już będziemy wewnątrz ustawimy go od wiatru; to od nas odegna dym i nie
pozwoli ogniowi przedostać się ku rufie.
Język płomienia skoczył na bezanmaszt, sięgnął żarłocznie po najbliższe żagle, ale nie
zdołał ich pochwycić i zniknął. Strzęp gorejącej liny spadł z góry prosto na kark kapitanowi. Ten z
szybkością człowieka ugryzionego przez osę jednym ruchem ręki zrzucił z siebie kąśliwy ogień.
- Jaki jest kurs, kapitanie?
- Nord-west do westu.
- Weź pan west-nord-west.
Kapitan Davenport obrócił kołem sterownym i przytrzymał statek.
- West do nordu, kapitanie.
- West-nord.
- Teraz west.
Powoli, rumb za rumbem “Pireneje” wchodząc do laguny zakreślały koło i ustawiały się
tyłem do wiatru: rumb za rumbem, z taką spokojną pewnością, jakby miał jeszcze tysiąc lat czasu.
McCoy podawał przeciągłym głosem zmianę kursu.
- Jeszcze jeden rumb, kapitanie.
- Jeden rumb.
Kapitan Davenport przekręcił koło o kilka szprych a potem nagle cofnął się o jedną i
zatrzymał.
- Tak trzymać.
- Rozkaz. Teraz prosto.
Aczkolwiek wiatr wiał obecnie od rufy, gorąco było tak straszliwe, iż kapitan zaglądając z
ukosa do naktuza musiał odejmować od koła to jedną, to drugą rękę, aby rozetrzeć lub przesłonić
rozpalone policzki. Włosy na brodzie McCoya zwijały się i skręcały, a ich zapach, drażniąc nozdrza
kapitana, kazał mu spojrzeć na McCoya z nagłym niepokojem. Davenport wciąż na zmianę cofał
ręce od szprych i pocierał rozprażony wierzch dłoni o spodnie. Płomienie ogarnęły wszystkie żagle
na bezanmaszcie i obaj mężczyźni skulili się i zakryli twarze.
- Teraz - powiedział McCoy rzucając ukradkiem spojrzenie na niski brzeg. - Jeszcze cztery
rumby, kapitanie - niech idzie prosto.
Strzępy płonących lin i żagli opadały wokoło i prosto na nich. Smolisty dym z tlącego się
kawałka liny, który leżał u stóp kapitana, sprawił, że ten zaniósł się gwałtownym kaszlem, nie
wypuszczając jednak szprych z ręki.
“Pireneje” uderzyły o brzeg wzniesionym dziobem i lekko trąc dnem, zatrzymały się.
Deszcz gorejących szczątków spadł wszędzie wokół, zrzucony wstrząsem. Statek znów posunął się
naprzód i uderzył dnem powtórnie. Zmiażdżył delikatny koral pod kilem, posunął się jeszcze trochę
i utknął po raz trzeci.
- Ster na burtę - rzekł McCoy. - Już? - zapytał łagodnie w minutę później.
- Nie słucha steru - brzmiała odpowiedź.
- W porządku. Obraca się. - McCoy wyjrzał przez burtę. - Miękki, bielutki piasek. Nie
można marzyć o niczym lepszym. Piękne dno.
Kiedy “Pireneje” obracały się rufą od wiatru, straszliwy podmuch dymu i ognia runął w tył
statku. Kapitan Davenport odskoczył od koła, sparzony boleśnie. Pochwycił linę szalupy
znajdującej się pod rufą, a potem spojrzał na McCoya, który usunął się z drogi, by go przepuścić.
- Pan pierwszy! - krzyknął kapitan, chwycił go za ramiona i nieomal wyrzucił przez burtę.
Jednakże ogień i dym były nazbyt straszliwe, toteż sam zaraz podążył za McCoyem; obaj
mężczyźni zakołysali się na linie i jednocześnie zsunęli do łodzi. Siedzący na dziobie marynarz nie
czekając rozkazu przeciął linę dobytym z pochwy nożem. Trzymane w pogotowiu wiosła wżarły się
w wodę i łódź jednym skokiem odbiła od statku.
- Piękne dno, kapitanie - szepnął McCoy oglądając się za siebie.
- Tak, piękne, a wszystko dzięki panu - brzmiała odpowiedź.
Trzy szalupy płynęły w stronę białej plaży z miału koralowego, za którą na brzegu
kokosowego gaju widniało pół tuzina trzcinowych chat oraz kilkunastu podnieconych krajowców
wpatrujących się szeroko rozwartymi oczyma w ową pożogę, co przyszła na ich ziemię..
Szalupy zgruntowały i obaj mężczyźni wysiedli na białą plażę.
- A teraz - powiedział McCoy - muszę pomyśleć o powrocie na Pitcairn.
Przełożył Bronisław Zieliński
Aloha Oe
Nigdzie na świecie nie żegnają statków w taki sposób jak w porcie Honolulu. Wielki statek
pasażerski stał pod parą, gotowy do wyjścia w morze. Tysiące osób tłoczyło się na pokładzie, pięć
tysięcy zostało na molo. Po długim trapie wchodzili i schodzili hawajscy książęta i hawajskie
księżniczki, królowie cukru, dygnitarze administracji terytorialnej. Dalej w długich szeregach,
wśród których porządku strzegła krajowa policja, czekały powozy i samochody arystokracji
Honolulu. Królewska Orkiestra Hawajska grała na przystani Aloha Oe; gdy skończyła, instrumenty
strunowe ludowego zespołu na pokładzie statku podjęły rzewną melodię, a głos hawajskiej
śpiewaczki - podobny trelom ptaków - wzbił się ponad muzykę i gwar portowy. Było to jak srebrna
piszczałka rozbrzmiewająca czystą, wyraźną nutą pożegnania.
Od strony dziobu, na dolnym pokładzie, stało wzdłuż burty jeden za drugim sześć rzędów
młodych chłopców w mundurach khaki; ich spalone na brąz twarze świadczyły o trzyletnim życiu
obozowym pod tropikalnym słońcem. Ale nie dla nich było to pożegnanie. Ani nie dla kapitana,
który ubrany w nieskazitelną biel, odległy jak gwiazdy, stał na podniebnym mostku spoglądając na
rozgardiasz w dole. Ani nie dla młodych oficerów stojących nieco dalej, ku rufie, wracających z
Filipin; ani nie dla bladych, zniszczonych tropikiem kobiet u ich boku. Na pokładzie spacerowym,
między trapem a rufą, stało około dwudziestu amerykańskich senatorów z żonami i córkami -
wycieczka, którą przez miesiąc podejmowano obiadami, pojono winem, szpikowano danymi
statystycznymi, windowano na wulkaniczne pagórki, sprowadzano w dół ku użyźnionym lawą
dolinom, aby mogli zobaczyć piękno i bogactwo Hawajów. Po tę to właśnie senatorską wycieczkę
wielki statek pasażerski zawinął do Honolulu i ją właśnie miasto uroczyście żegnało.
Senatorowie byli przyozdobieni kwiatami i mieli na szyji girlandy. Senator Jeremy
Sambrooke dźwigał na potężnym karku i okazałym torsie ze dwadzieścia wieńców. Z tej masy
kwiecia sterczała głowa i prawie cała świeżo opalona, błyszcząca od potu twarz. Uważał, że te
girlandy to coś wręcz ohydnego, i okiem statystyka, który nie dostrzega piękna, spoglądał w dół na
tłumy zebrane na przystani, będące dla niego jedynie uosobieniem siły roboczej i fabryk, kolei i
plantacji. Widział zasoby kraju, myślał o uprzemysłowieniu, a tak był pochłonięty snami o
materialnych podbojach i władzy, że nie zauważył córki stojącej przy nim i rozmawiającej z
młodzieńcem w nieskazitelnym letnim ubraniu i słomkowym kapeluszu, którego oczy ją jedną
zdawały się widzieć i ani na chwilę nie opuszczały jej twarzy. Gdyby senator Jeremy Sambrooke
interesował się córką, spostrzegłby z pewnością, że zamiast piętnastoletniego dziewczątka, które
zaledwie przed miesiącem przywiózł na Hawaje, wiezie do domu kobietę.
Klimat Hawajów przyśpiesza dojrzewanie, a Dorota Sambrooke podlegała działaniu
hawajskiego klimatu w warunkach szczególnie sprzyjających. Smukła, blada, o niebieskich oczach
zmęczonych nieco czytaniem książek, z których usiłowała poznać tajemnicę życia - oto obraz
Doroty sprzed miesiąca. Ale teraz jej oczy nie były zmęczone; były promienne, policzki zaś miały
złotawą barwę słońca; a linie dziewczęcej postaci zapowiadały nieśmiało pierwszą kobiecą krągłość
kształtów. W ciągu tego miesiąca Dorota nie zaglądała do książek, znajdowała bowiem większą
radość w czytaniu księgi życia. Jeździła konno, wspinała się na wierzchołki wulkanów, pływała na
lagunach. Tropik przeniknął jej do krwi, promieniała ciepłem, barwą, słońcem. Cały miesiąc
spędziła w towarzystwie mężczyzny - Steve'a Knighta, atlety, brązowego bożka mórz, który mknąc
na nartach wodnych kiełznał rozbijające się fale, dosiadał ich grzbietów i gnał je zwycięsko do
brzegu.
Dorota Sambrooke nie zdawała sobie sprawy z przemiany.
W świadomości wciąż jeszcze była małą dziewczynką, zaskoczyło ją więc i zaniepokoiło
zachowanie się Steve'a w tej godzinie rozstania. Uważała go za towarzysza zabaw i przez cały
miesiąc nim był; ale teraz żegnał się z nią nie jak towarzysz zabaw. To mówił z podnieceniem, bez
związku, to znów milkł raptownie. Niekiedy nie słyszał, co do niego mówiła, lub kiedy słyszał, nie
odpowiadał tak, jak zwykle. Patrzał na nią w jakiś dziwny sposób budzący niepokój. Nie wiedziała
dotąd, że w jego oczach tyle jest żaru. Było w nich coś, co ją przerażało. Nie mogła tego znieść i co
chwila spuszczała wzrok pod jego spojrzeniem. A jednak było w tych oczach coś wabiącego i
Dorota wciąż rzucała ukradkowe spojrzenia podchwytując błyski płomienne, władcze i tęskne,
jakich nie widziała nigdy w oczach innych ludzi. Czuła się osobliwie zakłopotana i podniecona.
Potężna syrena statku zawyła ogłuszająco i ukwiecony tłum przywarł ciaśniej do balustrady
nadbrzeża. Na ten przeraźliwy dźwięk Dorota Sambrooke zatkała uszy palcami i wykrzywiła z
niesmakiem wargi. I wtedy znowu spostrzegła ten sam władczy, tęskny płomień w oczach Steve'a.
Nie patrzył na nią. Wzrok miał utkwiony w jej uszach - różowych, prześwietlonych ukośnymi
promieniami popołudniowego słońca. Zaciekawiona, olśniona, wpatrywała się w owo dziwne coś w
jego oczach, dopóki on nie spostrzegł, że został przyłapany. Zobaczyła, jak ciemny rumieniec
wypływa mu na policzki, usłyszała słowa bez związku. Zmieszał się, ona też była dziwnie
zmieszana. Stewardzi kręcili się nerwowo po pokładzie prosząc odprowadzających, aby zeszli na
ląd. Steve wyciągnął do niej rękę. A gdy poczuła uścisk palców, które tysiące razy zamykały się na
jej dłoni podczas wspinaczek na zbocza zastygłej lawy lub przejażdżek na nartach wodnych,
uchwyciła nową treść w rzewnych słowach pieśni rozbrzmiewającej srebrnym głosem hawajskiej
śpiewaczki.
Ka halia ko aloha kai hiki mai,
Ke hone ae nei i ku'u manawa,
O oe no ka'u aloha
A loko e hana nei.
Steve nauczył ją melodii i słów, wyjaśnił co znaczą. Tak jej się przynajmniej zdawało aż do
tej chwili, kiedy po raz ostatni splotły się ich palce, a ciepło przeniknęło z dłoni do dłoni, i kiedy po
raz pierwszy pojęła prawdziwą treść słów. Ledwie zauważyła, jak odchodził, nie mogła też
odszukać jego postaci na zatłoczonym trapie. Zagubiła się w plątaninie wspomnień, przeżywała na
nowo sens zdarzeń w świetle nagłego objawienia.
Gdy wycieczka senatorów wylądowała na Hawajach, przyjął ją między innymi Steve, który
był członkiem komitetu powitalnego. On pierwszy dał popis jazdy po lagunie; wypłynął na morze
na swej wąskiej desce i wiosłował, dopóki jego postać nie zmalała, nie stała się małą kropką
niknącą w oddali. Potem nagle wrócił, wyłonił się jak bożek morski ze spienionego kotłowiska fal i
białych bryzgów, rósł, wspinał się coraz wyżej i wyżej - ramiona, piersi, biodra, nogi - aż w końcu
stał utrzymując równowagę na spienionym grzbiecie potężnego bałwana milowej długości. Stopy
ginęły mu w białym puchu piany, mknął do brzegu z szybkością ekspresu; a gdy wyszedł spokojnie
na piach, przywitało go osłupiałe spojrzenie ich oczu. Wtedy po raz pierwszy zobaczyła Steve'a.
Był najmłodszym członkiem komitetu, młodzieńcem dwudziestoletnim. Nie zabawiał
wygłaszaniem mów, nie błyszczał walorami towarzyskimi na przyjęciach. Za to w spienionych
falach Waikiki, podczas polowania na dzikie stada w Mauna Kea, w zagrodzie do ujeżdżania koni
na ranczy Haleakala - tam spełniał swój obowiązek gospodarza, tam dostarczał rozrywki gościom.
Doroty nie interesowały milowej długości kolumny cyfr i mowy wygłaszane bezustannie
przez innych członków komitetu. Nie interesowały one także Steve'a. Dlatego właśnie z nim
uciekła z rautu w ogrodach Hamakua, i od Abego Luissona, plantatora kawy, który przez dwie
śmiertelnie nudne godziny mówił o kawie, kawie i tylko kawie. Tego samego dnia, kiedy jechali
konno wśród paproci, Steve nauczył ją słów Aloha Oe, pieśni śpiewanej senatorom na pożegnanie
w każdej wiosce, ranczy, każdej plantacji.
Przebywali wciąż z sobą, od pierwszej chwili. Steve był jej towarzyszem zabaw. Zagarnęła
go dla siebie, podczas gdy jej ojciec zagarniał na swój użytek dane statystyczne o wyspach. Była
zbyt łagodna, aby tyranizować Steve'a, a jednak rządziła nim w sposób wręcz absolutny, oczywiście
- prócz chwil spędzanych w czółnie, na koniu albo na nartach wodnych na lagunie. Wtedy on
przewodził, a ona okazywała mu posłuszeństwo. W chwili odjazdu, gdy po raz ostatni
rozbrzmiewały słowa pieśni, gdy po zdjęciu cum ogromny statek zaczął powoli wypływać z doku -
tak, wtedy wiedziała już, że Steve był dla niej czymś więcej niż towarzyszem zabaw.
Pięć tysięcy głosów śpiewało Aloha Oe. “Me serce z tobą pełne tęsknoty, póki cię nie
ujrzę”. I nagle, w tym pierwszym momencie uświadomionej miłości, Dorota zrozumiała, że ją
rozdzielają ze Stevem. Czy zobaczy go jeszcze... i kiedy? On sam nauczył Ją tych słów.
Przypomniała sobie, jak śpiewał, jak powtarzał je wciąż i wciąż, gdy siedzieli pod drzewem hau na
Waikiki. Czy było to proroctwo? Zachwycała się jego śpiewem, chwaliła, że tyle w nim uczucia.
Na wspomnienie tej sceny zaśmiała się głośno, histerycznie. Tyle uczucia! Przecież ten jego śpiew
płynął prosto z serca! Zrozumiała to, ale za późno. Dlaczego Steve nic jej nie powiedział? Nagle
uświadomiła sobie, że dziewczęta w jej wieku nie wychodzą za mąż. Natychmiast przypłynęła
druga myśl: owszem, dziewczęta w jej wieku wychodzą za mąż... na Hawajach. Na Hawajach
szybciej dojrzała... na tych wyspach, gdzie ciało ma barwę złota, gdzie wszystkie kobiety
dojrzewają pod pieszczotą słońca.
Na próżno przebiegała wzrokiem tłum zbity u nadbrzeża. Co się z nim stało? Czuła, że
byłaby gotowa zapłacić każdą cenę za to aby go jeszcze raz zobaczyć, i bez mała łudziła się, że
jakaś śmiertelna choroba powali samotnego kapitana na mostku, co opuźniłoby ich wyjście z portu.
Po raz pierwszy w życiu szacowała ojca uważnym spojrzeniem, a gdy dostrzegła na jego twarzy
rysy świadczące o woli i stanowczości, nowy lęk zbudził się w jej sercu. Niebezpiecznie było mu
się sprzeciwić. I czyż miałaby szanse w takiej walce? Ale dlaczego Steve nic nie mówił? Teraz już
za późno. Dlaczego nie przemówił do niej wtedy... pod drzewem hau na Waikiki?
Nagle, z uczuciem bólu, zrozumiała, dlaczego Steve nie przemówił. Co to ona słyszała
któregoś dnia? Ach, tak. Było to na podwieczorku u pani Stanton, tego popołudnia, kiedy panie z
“Koła misjonarzy” podejmowały panie z wycieczki senatorów. Pani Hodgkins, wysoka blondynka,
zadała to pytanie. Napłynęło wyraziste wspomnienie tej sceny - rozległe lanai, kwiaty tropikalne,
bezszelestna azjatycka służba, szmer głosów i pytanie, które zadała pani Hodgkins siedząca w
grupie dam tuż obok Doroty. Pani Hodgkins wiele lat przebywała na kontynencie i teraz,
przyjechawszy na Hawaje, dopytywała się najwyraźniej o przyjaciółki z dawnych panieńskich
czasów. “Co się stało z Susie Maydwell?” - tak brzmiało pytanie. “Och, zupełnie jej nie widujemy.
Wyszła za mąż za Willy'ego Kulepe” - odpowiedziała któraś z miejscowych dam. Wtedy żona
senatora Behredsa spytała ze śmiechem, dlaczego to małżeństwo tak nadwyrężyło ich przyjaźń z
Susie Maydwell. “Wyszła za mąż za hapa-haole - padła odpowiedź. - Jej mąż jest mieszańcem, a
my tu na wyspach musimy mieć na względzie dobro naszych dzieci”.
Dorota zwróciła się do ojca. Postanowiła poddać go próbie.
- Ojczulku, czy Steve mógłby nas odwiedzić, jeżeli przyjedzie kiedyś do Stanów?
- Kto? Steve?
- Steve Knight. Znasz go przecież, pożegnałeś się z nim kilka minut temu. Czy mógłby nas
odwiedzić, jeżeli przyjedzie kiedyś do Stanów?
- Z pewnością nie! - odparł krótko Jeremy Sambrooke. -Steve Knight jest hapa-haole, a ty
rozumiesz, co to znaczy.
- Och - westchnęła Dorota. Czuła, jak obezwładniająca rozpacz wkrada jej się do serca.
Steve nie był hapa-haole, Dorota wiedziała o tym. Ale wiedziała również, że krew w jego
żyłach w jednej czwartej jest nasycona hawajskim słońcem, a to wystarczało, aby go postawić poza
kręgiem małżeńskiego rynku. Dziwny jest świat. Taki na przykład A. C. Cleghorn, szlachcic
angielski, ożenił się z ciemnoskórą księżniczką z rodu Kamehameha, a mimo to ludzie znajomość z
nimi poczytywali sobie za zaszczyt i nawet największe snobki z “Koła Misjonarzy” bywały w jego
domu na herbacie. A z drugiej strony - Steve! Nikt nie miał nic przeciwko temu, aby uczył ją jazdy
na nartach wodnych albo prowadził za rękę przez niebezpieczne zbocza krateru Kilauea.
Zapraszany przez jej ojca mógł jadać z nimi obiady, tańczyć z nią, mógł być członkiem komitetu
powitalnego. Ale nie mógł się z nią ożenić, ponieważ miał we krwi domieszkę tropikalnego słońca.
A zresztą wcale nie było tego po nim widać. Gdyby jej nie powiedziano, nigdy by się nie
domyśliła. I taki był przystojny. Postać Steve'a zarysowała się w jej wyobraźni i zanim Dorota zdała
sobie z tego sprawę, zatonęła w rozkosznym rozpamiętywaniu czaru jego wspaniałego ciała, jego
kształtnych ramion, siły, dzięki której sadzał ją tak lekko na konia, przenosił bezpiecznie przez
grzbiety huczących fal lub wciągał uczepioną czekana na zbocze zastygłej lawy Świątyni Słońca.
Ale było jeszcze coś mniej uchwytnego, co zapamiętała i co nawet wtedy zaczynała pojmować -
aura istoty ludzkiej, która jest samą męskością, prawdziwym mężczyzną. Ocknęła się, zawstydzona
własnymi myślami. Fala gorącej krwi zabarwiła jej policzki, a gdy rumieniec odpłynął, twarz jej
stała się tym bledsza na myśl, że nigdy już nie zobaczy Steve'a. Przód statku znalazł się już poza
dokiem i pokład spacerowy przesuwał się właśnie obok krawędzi nadbrzeża.
- O, jest Steve, Dorotko - powiedział Jeremy Sambrooke. - Pomachaj mu ręką na
pożegnanie.
Spoglądając na nią skwapliwie Steve zobaczył w jej twarzy coś, czego przedtem nie
widział. A po radości, która rozświetliła jego rysy, Dorota poznała, że on wie. Powietrze
nabrzmiałe było pieśnią.
Me serce z tobą
Pełne tęsknot, póki cię nie ujrzę.* [Przełożył Włodzimierz Lewik.]
Niepotrzebne były im słowa, powiedzieli sobie wszystko bez słów. Dokoła niej pasażerowie
rzucali swoje girlandy przyjaciołom stojącym na molo. Steve wyciągnął ręce, jego oczy patrzyły
błagalnie. Dorota ściągnęła wieniec przez głowę, ale zaplątał się o sznurek pereł, włożony jej na
szyję przez Marwina, niemłodego już króla cukru, gdy odwoził ją i jej ojca do portu.
Szarpała naszyjnik sczepiony z kwiatami. Statek oddalał się powoli. Steve znajdował się
teraz tuż pod nią. Był to właściwy moment. Jeszcze chwila, a będzie za późno. Załkała, Jeremy
Sambrooke spojrzał na nią pytająco.
- Dorotko! - krzyknął ostro.
Szarpnęła naszyjnik z rozmysłem; wśród deszczu pereł kwiaty spadły w dół do
oczekującego młodzieńca. Wpatrywała się w niego dopóki nie oślepiły jej łzy. Wtedy ukryła twarz
na ramieniu ojca. A Jeremy Sambrooke, zapomniawszy o swoich ukochanych cyfrach, pomyślał ze
zdumieniem, jak dziwne są małe dziewczynki, które upierają się, aby dorosnąć. Tłum śpiewał;
pieśń coraz ciszej brzmiała w oddaleniu, ale wciąż stapiała się w jedno ze zmysłowym, miłosnym
oparem Hawajów. Słowa pieśni jak trucizna sączyły się w serce Doroty, bo nie było w nich prawdy.
Aloha oe, Alocha oe, a ke Onaona na ho ika lipo. Pocałunek czuły, ahoi ae au, póki cię nie
ujrzę.
Przełożyła Krystyna Tarnowska
Szatany z Fuatino
I
Ze wszystkich swych szkunerów, keczów i kutrów, które myszkowały pośród wysp na
Morzach południowych, Grief najbardziej lubił “Rattlera”. Był to podobny do jachtu szkuner o
wyporności dziewięćdziesięciu ton, tak szybki i zwinny, że niemałą sławę zyskał w dawnych
czasach, gdy przemycał opium z San Diego do Puget Sound, najeżdżał rykowiska fok na morzu
Beringa lub zaopatrywał w broń kraje Dalekiego Wschodu. Zawsze źle widziany przez organy
władz państwowych, radował serca marynarzy i stanowił przedmiot dumy cieśli okrętowych, którzy
go zbudowali. Nawet obecnie, po czterdziestu latach żeglugi, słynny szkuner pozostał tym samym
poczciwym, starym “Rattlerem”. Pruł fale tak szparko, że marynarze musieli zobaczyć to na własne
oczy, aby uwierzyć. We wszystkich portach od Valparaiso do Zatoki Manilskiej prowadzono na
temat “Rattlera” gorące dyskusje, akcentowane nieraz obelgą lub kułakiem.
Pewnego wieczora “Rattler” szedł ostro pod wiatr, który ledwie wypełniał grotżagiel. Płótna
trzepotały raczej od przechyłów na falach niż od łagodnych podmuchów. Mimo to szkuner z
łatwością robił cztery węzły. Od godziny Dawid Grief stał wsparty o balustradę przy wantach
fokmasztu i spoglądał na fosforyzujący ślad za rufą. Lekki podmuch odbity ukośnie od przednich
żagli rozkosznym powiewem chłodził mu twarz i piersi, toteż Grief delektował się w duchu
zaletami ulubionego statku.
- Cudo! Prawdziwe cudo!. Prawda, Taute? - zagadnął kolorowego majtka na oku, a mówiąc
to, klepnął pieszczotliwie nadburcie z tekowego drewna.
- Tak panie, tak - powiedział Polinezyjczyk głębokim, piersiowym głosem. - Ja znam statki
trzydzieści lat, ale nigdy taki. W Raiatea nazywamy go Fanauao.
- Za-dnia-zrodzony - przetłumaczył Grief czuły epitet. - Kto go tak nazwał?
Taute miał już odpowiedzieć, lecz spojrzał przed siebie z napiętą nagle uwagą. Grief
zwrócił również wzrok w tamtą stronę.
- Ziemia! - zawołał majtek.
- Aha, Fuatino - przyznał Grief nie odwracając oka od miejsca, gdzie ciemna plama
przesłaniała usiany gwiazdami widnokrąg. - W porządku. Zaraz powiem kapitanowi.
“Rattler” sunął swobodnie. Niebawem majaczący zarys wyspy można było dostrzec
wyraźnie, nie tylko wyczuć wzrokiem. Ucho zaczęło łowić beczenie kóz i senny pomruk fal
obmywających wybrzeże. Woń kwiatów przesycała lekki powiew od lądu.
- Gdyby to była cieśnina, nie szpara, “Rattler” przedostałby się do zatoki w taką noc jak
dzisiejsza - mruknął żałośnie kapitan Glass spoglądając na sternika, który z całych sił trzymał koło.
Szkuner dryfował w odległości mili od lądu, aby doczekać brzasku, bo tylko przy świetle
dnia można próbować niebezpiecznego wejścia do zatoki Fuatino. Była piękna podzwrotnikowa
noc nie grożąca nagłym szkwałem czy ulewą. Na przednim pokładzie majtkowie z Raiatea układali
się do snu tam, gdzie przed chwilą zakończyli pracę. Z równą beztroską szyper, porucznik i Grief
słali swe łóżka na rufie. Ułożywszy się na kocach, palili i sennie snuli domysły na temat lasów
Mataary, królowej Fuatino, oraz przygody miłosnej jej córki Naumoo i Motuaro.
- To romantyczny ludek - powiedział porucznik Brown. - Równie romantyczny jak my,
biali.
- Jak sam Pilsach! A to już chyba coś znaczy - roześmiał się Grief. - Kiedy to, kapitanie,
Pilsach zwiał panu?
- Jedenaście lat temu - odburknął niechętnie Glass.
- Niech pan o nim opowie - poprosił Brown. - Słyszałem, że od tej pory nie wychylił nosa z
Fuatino. Czy to prawda?
- Święta prawda - potwierdził szyper. - Kocha się w swojej żonie! Szelma! Ukradła mi go!
A Pilsach to najlepszy żeglarz, jakiego znałem, chociaż Holender.
- Niemiec - poprawił Grief.
- Na jedno wychodzi - brzmiała odpowiedź. - Kiedy Pilsach wyszedł na ląd i wpadł w oko
Notutu, morze straciło zucha pierwsza klasa. Myślę, że od razu musieli się w sobie zadurzyć. Nie
zdążyłbyś sam porachować do trzech, a ona już zarzuciła mu na łeb wianek jakichś tam białych
kwiatów. Za pięć minut biegali po plaży niby dwoje dzieci. Trzymali się, rozumie pan, za ręce i
chichotali. Mam nadzieję, że Pilsach wysadził tę rafę koralową, co blokuje cieśninę. Zawsze
obdzieram tam z kadłuba parę arkuszy miedzianej blachy.
- Opowiadaj pan dalej - zniecierpliwił się porucznik.
- Wszystko opowiedziałem. Z Pilsachem od razu był koniec. Ożenił się tej samej nocy. Nie
zajrzał już na pokład. Drugiego dnia szukałem go i odnalazłem. Bosy biały dzikus siedział w
schowanym między zaroślami szałasie ze słomy. Pełno tam było kwiatów i rozmaitych rupieci, a
Pilsach, rozumie pan, brzdąkał na gitarze. Wyglądał jak skończony osioł. Prosił, żebym jego bagaż
przesłał na ląd. Odpowiedziałem, że może się wypchać trocinami. To cała jego historia. Jutro
zobaczysz pan tę żonę. Mają już trójkę dzieci, urwipołciów pierwsza klasa. W ładowni wiozę
gramofon dla Pilsacha, i chyba z milion płyt.
- Pan zrobił z niego później agenta handlowego? - zapytał porucznik Griefa.
- Cóż innego mogłem z niego zrobić? Fuatino to wyspa miłości, a Pilsach jest urodzonym
kochankiem. Zresztą, dobrze zna tubylców, lepszego niż on pracownika nie mam i nigdy nie
miałem. Facet na miejscu i odpowiedzialny. Jutro go pan pozna.
- Słuchaj no, młodzieńcze - zagrzmiał kapitan Glass pod adresem swego porucznika. - Czy
jesteś kochliwy? Bo jeżeli tak, nie ruszysz krokiem z pokładu. Fuatino to wyspa romantycznego
bzika. Każdy się tam w kimś durzy. Ludzie żyją miłością. Jakiś bakcyl jest w kokosowym mleku, w
powietrzu albo w morskiej wodzie. Historia wyspy w ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat składa
się z samych awantur miłosnych. Wiem to dokładnie. Rozmawiałem przecież ze starymi ludźmi.
Jeżeli zdybię pana na bieganiu po plaży ręka w rękę...
Kapitan Glass urwał tak nagle, że obydwaj towarzysze spojrzeli najprzód na niego, a
później w tym samym co on kierunku.
- Na Boga! - szepnął porucznik. - Faun.. Faun morski!
- To Kozioł Skalny - wyjaśnił szyper.
- Mauriri - dodał Grief. - Według tutejszego zwyczaju ślubowaliśmy sobie wieczne
braterstwo krwi. On nosi moje imię ja jego.
Szerokie, brunatne bary i potężny tors ukazały się nad burtą. Później rosły mężczyzna bez
widocznego wysiłku przesadził balustradę i cichym, kocim krokiem ruszył po pokładzie. Brown,
który mógł być czymś więcej niż porucznikiem żeglującego pośród wysp szkunera, patrzył jak
urzeczony. Wszystko, co kiedykolwiek wyczytał w książkach, dowodziło niezbicie, że ów gość z
tajemniczej głębi łudząco przypomina fauna.
Ale smutnego fauna - orzekł w myślach młodzieniec, kiedy złocistobrunatny bożek leśny
zbliżył się do Griefa, który oczekiwał go z wyciągniętą dłonią.
- Dawidzie - przemówił Dawid Grief.
- Mauriri, potężny bracie - odpowiedział Mauriri.
Zgodnie ze zwyczajem ludzi, którzy ślubowali sobie braterstwo krwi, każdy nazywał
“brata” nie jego, lecz swoim imieniem. Dalszą rozmowę prowadzili w polinezyjskim narzeczu
wyspy Fuatino. Brown zatem mógł tylko słuchać i domyślać się sensu.
- Z daleka przypłynąłeś, żeby powiedzieć talofa - rzekł Grief, kiedy ociekający wodą gość
usiadł na pokładzie.
- Wiele dni i nocy wypatrywałem cię, potężny bracie - odparł Mauriri. - Siadywałem na
Wielkiej Skale, gdzie leży dynamit, który zostawiłeś pod moją opieką. Dziś zobaczyłem, że
zbliżasz się do cieśniny, a później umykasz w ciemną noc. Wiedziałem, że musisz czekać do rana.
Popłynąłem za tobą. Spadło na nas okropne nieszczęście. Mataara od wielu dni we łzach czeka
twego przybycia. To stara kobieta, a Motuaro nie żyje, więc jej smutno.
Grief pokiwał głową i, jak wypadało, westchnął żałośnie.
- Czy Motuaro ożenił się z Naumoo? - zapytał.
- Tak. Motuaro i Naumoo uciekli w góry, gdzie żyją dzikie kozy. Wtedy dopiero
przebaczyła im Mataara. Wrócili i zamieszkali w Wielkim Domu. Ale teraz Motuaro nie żyje, a i
Naumoo niedługo zginie. Okropne spadło na nas nieszczęście, potężny bracie. Tori nie żyje i Tati-
Tori, i Petoo, i Nari, i Pilsach, i inni.
- Pilsach także! - krzyknął Grief. - Zaraza nawiedziła wyspę?
- Wiele było morderstw. Wysłuchaj mnie, potężny bracie. Trzy tygodnie temu przypłynął
obcy szkuner. Z Wielkiej Skały dostrzegłem żagle na morzu. Przez cieśninę szalupy holowały obcy
szkuner, ale nie ominął rafy, otarł się o nią kilka razy. Stoi teraz na plaży. Załoga reperuje połamane
drewno. Na pokładzie jest ośmiu białych mężczyzn. Mają kobiety z jakiejś wyspy daleko na
wschodzie. Kobiety mówią językiem bardzo podobnym do naszego, tylko trochę innym. Dobrze je
rozumiemy. Opowiadają, że zostały porwane przez białych ze szkunera. My tam nic nie wiemy, bo
kobiety śpiewają tańczą, i są wesołe.
- A mężczyźni?
- Mówią po francusku. Wiem, bo dawno temu miałeś na swoim szkunerze porucznika, który
mówił po francusku. Jest tam dwóch wodzów i ci wyglądają inaczej od reszty. Mają niebieskie
oczy jak ty, potężny bracie. To szatany! Jeden z nich jest większym szatanem niż drugi. Sześciu
pozostałych to też szatany. Nie płacą nam za yamy, za taro i owoce drzewa chlebowego. Zabierają
wszystko, a kiedy się skarżymy, mordują.
- Tak zginął Tori i Tati-Tori, i inni. Nie możemy walczyć, bo nie mamy broni, tylko dwie
czy trzy stare strzelby.
Napastują nasze kobiety. Motuaro został zabity dlatego, że wystąpił w obronie Naumoo,
kiedy ją zabierali na szkuner. Z takiej samej przyczyny zginął Pilsach. Ten wódz dwóch białych
wodzów największy szatan, postrzelił go raz w jego własnej łodzi i dwa razy, kiedy Pilsach czołgał
się po plaży. Pilsach był dzielnym mężczyzną, a Notutu siedzi teraz w chacie i całymi dniami
płacze. Wiele ludzi przeraziło się i uciekło w góry, gdzie żyją dzikie kozy. Ale w górach brak
żywności. Ludzie nie chcą teraz wypływać na połów ani uprawiać ogrodów. Boją się szatanów,
którzy wszystko nam grabią. Jesteśmy gotowi do walki.
Potężny bracie! Trzeba nam strzelb i dużo ładunków. Dałem znać ludziom, zanim
wypłynąłem na twoje spotkanie. Wszyscy czekają. Obcy biali nie wiedzą o twoim przybyciu. Daj
mi czółno i strzelby, a wrócę na brzeg przed wschodem słońca. Kiedy wpłyniesz jutro do zatoki,
będziemy wyglądali twego znaku. Pozabijamy obcych białych. Oni muszą zginąć. Potężny bracie!
Zawsze byłeś jednej krwi z nami. Mężczyźni i kobiety z Fuatino błagali wszystkich bogów o twoje
przybycie. Dzisiaj przybyłeś.
- Popłynę z tobą szalupą - powiedział Grief.
- Nie, potężny bracie! Musisz zostać na szkunerze. Obcym białym będzie strach szkunera,
nie nas. Będziemy mieli strzelby, ale oni nie będą o tym wiedzieć. Zlękną się dopiero, jak zobaczą,
że ty nadpływasz. Szalupą poślij ze mną tego młodego pana.
Brown upojony romantycznością i przygodą, o których czytał i marzył, których jednak nie
zaznał nigdy, usiadł na rufie szalupy wyładowanej karabinami i amunicją. Wiosłowało czterech
majtków z Raiatea, a złocistobrunatny faun morski sterował przez parne podzwrotnikowe mroki w
stronę na poły mitycznej wyspy miłości, Fuatino, okupowanej przez piratów dwudziestego stulecia.
II
Górzysta wyspa Fuatino leży na skąpanym w słońcu pustkowiu morskim, o dwa stopnie na
południe od równika, w punkcie, gdzie prosta pociągnięta z Ukuor na Karolinach przecina linię
łączącą Jaluit w Archipelagu Marshalla i Bouganville na Wyspach Salomona. Zamieszkana przez
plemię pokrewne zarówno Hawajczykom, jak Samoańczykom, Tahitańczykom i Maorysom -
Fuatino stanowi wierzchołek sięgającego daleko na zachód klina, którym Polinezja wbija się
między Melanezję i Mikronezję.
Następnego rana Dawid Grief ujrzał tę wyspę o dwie mile na wschód i dokładnie w
kierunku słońca podnoszącego głowę z oceanu.
Wietrzyk był równie lekki jak minionej nocy i “Rattler” sunął swobodnie po spokojnej
wodzie z szybkością, jakiej można by oczekiwać po szkunerze przy powiewie trzy razy
mocniejszym.
Fuatino to po prostu pradawny wulkan wyniesiony z dna morskiego przez jakiś kataklizm
geologiczny. Zachodnia część wyspy, zdruzgotana i starta aż do powierzchni morza, jest wejściem
do krateru, który stanowi zaciszny port. Jak stąd wynika, wyspa przypomina kształtem podkowę
zwróconą piętką ku zachodowi. W otwór tej piętki wpływał właśnie “Rattler”. Kapitan Glass stał z
lornetką w ręku i od czasu do czasu zerkał na mapę własnej roboty rozpostartą na niskim daszku
kabiny. Nagle wyprostował się. Twarz jego wyrażała przestrach zaprawiony cichą rezygnacją.
- Zaczyna się - powiedział. - Febra. Czekałem jej dopiero jutro. Ciężko przechodzę każdy
atak, panie Grief. Za pięć minut będę do niczego. Sam pan musi wprowadzić szkuner do portu.
Steward! Szykuj koję, nie żałuj koców. Nalej ukropu do termofora. Spokojnie dzisiaj, panie Grief.
Chyba poradzi pan sobie bez holowania. Nabierz pan rozpędu i hajda prosto dzioba! Na całym
południowym Pacyfiku jeden “Rattler” potrafi taką sztukę, a pan na pewno wie, co i jak robić.
Trzeba tylko uważać na wysunięcie bomu* [Bom - poziome drzewce jednym końcem oparte o
maszt, drugim zawieszone na specjalnej linie zwanej topenantą. Służy do rozpinania dolnej
krawędzi ukośnego żagla.] grota, żeby prześlizgnąć się koło skały.
Glass mówił szybko, bełkotał jak pijany. W głowie mu szumiało, myśl zmagała się z
przybierającym na sile atakiem malarii. Kiedy zatoczył się w stronę trapu, twarz miał purpurowo
cętkowaną, straszną, nabrzmiałą. Wytrzeszczone oczy połyskiwały szkliście, ręce dygotały, zęby
szczękały w spazmatycznym dreszczu.
- Dwie godziny czekać teraz na poty - wykrztusił z upiornym uśmiechem. - Później jeszcze
dwie godziny i wszystko będzie w porządku. Co do minuty znam ten diabelski rozkład jazdy.
Uuuch!... Brrr!... Uuu... uch!
W kabinie padł nieprzytomny na koję; głos jego ścichł do słabego pojękiwania. Właściciel
statku przejął funkcję szypra w chwili, gdy “Rattler” wpływał do cieśniny. Jak się już rzekło,
Fuatino miała kształt podkowy, a hacelami jej były dwie potężne skały, wysokie na tysiąc stóp,
prawie odcięte od reszty lądu i połączone z nim tylko wąziutkimi, niskimi przesmykami. Odległość
między skałami wynosiła pół mili, lecz pas wody blokowała wielka rafa koralowa ciągnąca się od
południowego hacela. Cieśnina, którą kapitan Glass nazwał “szparą”, zataczała łuk sięgający
północnej skały i biegła wzdłuż podstawy prostopadłej ściany. W tym miejscu bom grota ocierał się
niemal o groźne urwisko. Rzuciwszy okiem na prawo, Grief zobaczył poszarpane dno pod ledwie
dwoma sążniami wody. Na wszelki wypadek “Rattler” prowadził na linie szalupę, która miała go
zabezpieczyć w razie przeciwnych powiewów odbitych od skały. Griefowi udało się wykorzystać
wietrzyk i bez holowania przeprowadzić szkuner obok groźnej rafy tak szczęśliwie, że otarł się o
nią lekko, bez uszkodzenia miedzianych blach chroniących dół kadłuba.
Mieli teraz przed sobą redę Fuatino - okrągłe lustro wodne o pięciomilowej średnicy,
oprawione w ramę białej koralowej plaży. Wyżej wznosiły się pokryte zielenią zbocza krateru,
ukoronowane nagim grzbietem, z którego - jak zęby piły - sterczały tu i ówdzie stożki wulkaniczne
spowite niby w aureolę w lekkie obłoki przygnane przez pasat. Pnącza i drzewka czepiały się
każdego występu, każdej głębszej szczeliny w kruszejącej lawie i tworzyły bujną, szmaragdową
pianę roślinności. Cienkie pasemka wody rozbitej niemal na mgłę spadały prostopadle ze stromych,
wysokich na setki stóp urwisk. Czarodziejskiego uroku dodawał temu zakątkowi silny zapach
okrytych żółtym kwieciem krzewów cassi, przesycający gorące, wilgotne powietrze.
Wykorzystując lekkie, kapryśne podmuchy, “Rattler” przecinał redę. Grief kazał wciągnąć
szalupę i przez lornetkę obserwował wybrzeże, nie dostrzegł jednak oznak życia. Wyspa drzemała
w upalnych blaskach zwrotnikowego słońca. Nikt nie kwapił się na powitanie. Daleko na północy,
w miejscu, gdzie sięgające plaży palmy kokosowe osłaniały wioskę, widać było czarne rufy pirog w
krytych trawą morską hangarach. U brzegu stał obcy szkuner wyciągnięty dziobem na piasek. Na
statku ani w jego pobliżu nie było ruchu.
Dopiero o pięćdziesiąt jardów od wybrzeża Grief kazał rzucić kotwicę na czterdziestu
sążniach. Niegdyś sondował pośrodku laguny. I chociaż sięgnął trzystu sążni, nie dotknął dna,
czego zresztą należało się spodziewać w dawnym kraterze. Kiedy łańcuch zachrzęścił i zachrobotał
w kluzie*, [Kluza - otwór w burcie lub nadburciu, przez który przechodzi łańcuch kotwiczny.] na
pokład stojącego u brzegu szkunera wybiegło kilka brunatnych kobiet odzianych w barwne ahu i
uwieńczonych kwiatami. Były tak duże i grube, jak mogą być tylko Polinezyjki. W tej chwili Grief
zauważył coś, czego kobiety nie widziały: krępy mężczyzna przemknął cichaczem wzdłuż pokładu,
z dzioba zsunął się na plażę i dał nurka za zielony parawan dżungli.
Na “Rattlerze” majtkowie spuszczali i ściągali żagle, rozpinali płócienny daszek nad rufą,
płótna i liny zwijali “po portowemu”. Dawid Grief przechadzał się tymczasem po pokładzie i
daremnie wypatrywał śladów życia gdziekolwiek indziej niż na obcym szkunerze. Raz jeden
usłyszał odległy huk, niewątpliwie strzał karabinowy w stronie Wielkiej Skały, ponieważ jednak
nic nie zmąciło później ciszy, był przekonany, że to jakiś myśliwy upolował dziką kozę.
- Pod koniec drugiej godziny ataku kapitan Glass przestał dygotać pod stosem koców i
utonął w strumieniach potu.
- Za pół godziny będę zdrów - oznajmił słabym głosem.
- Doskonale - odrzekł Grief. - Brzeg wygląda jak wymarły. Jadę tam. Chcę się zobaczyć z
Mataarą, wybadać sytuację.
- Oczy miej pan otwarte, bo to jakaś cwana banda - przestrzegł szyper. - Jeżeli nie wrócisz
pan za godzinę, daj znać, co słychać.
Grief usiadł w szalupie przy sterze. Czterech majtków z Raiatea jęło się wioseł. Kiedy
lądowali na plaży, Grief spojrzał ciekawie w stronę kobiet zgromadzonych pod płóciennym
daszkiem na pokładzie obcego szkunera. Przyjaźnie pozdrowił je ruchem ręki, ome zaś
pochichotały trochę i odpowiedziały podobnymi gestami.
- Talofa! - zawołał.
Zrozumiały słowo powitania, odkrzyknęły jednak:
- Jorana!
Tak dowiedział się, że pochodzą z Wysp Towarzyskich.
Jeden z brunatnych wioślarzy bez wahania odgadł ich rodzinną wyspę: Huahine.
Chcąc sprawdzić tę wiadomość, Grief zapytał kobiet, skąd przybywają. Ze śmiechem i
chichotem odpowiedziały:
- Huahine!
- Wygląda mi to na szkuner starego Dupuy. Chłopcy, nie gapcie się zanadto. Jak wam się
zdaje, hę? Czy to nie będzie “Valetta”?
Mówił po tahitańsku, przytłumionym głosem. Majtkowie wyskoczyli już z szalupy i
wyciągnęli ją na piasek. Przy sposobności od niechcenia zerkali w stronę tajemniczego statku.
- “Valetta” - powiedział Taute. - Siedem lat temu straciła stengę*. [Stenga - przedłużenie
masztu.] W Papeete postawili nową o dziesięć stóp krótszą. To ten maszt.
- Chłopcy, pokręćcie się tu trochę, pogadajcie z kobietami. Na pewno znajdziecie między
nimi znajome, bo od was, z Raiatea, prawie widać Huahine. Dowiedzcie się, ile można, a jakby
pokazał się kto z tych białych, nie zaczynajcie burdy.
Kiedy Grief szedł plażą, armia krabów-pustelników umykała przed nim w popłochu, ale pod
palmami świnie nie ryły ani nie chrząkały. Kokosy leżały na ziemi tam, gdzie spadły, a w
sąsiedztwie szop na koprę nie było śladów życia. Zaniechano pracy, wszelki porządek zniknął.
Chaty z trawy morskiej stały pustką. Po drodze spotkał tylko jednego tubylca. Był to niewidomy
starzec, bezzębny i okropnie pomarszczony. Siedział w cieniu, a kiedy nieznajomy go zagadnął,
wystraszył się i odpowiedział niezrozumiałym bełkotem. Zbliżając się do Wielkiego Domu Grief
pomyślał, że wszystko wygląda tak, jak gdyby wyspę nawiedziła zaraza. W rezydencji królowej
również panował nieład i pustka. Nie widać było uwieńczonych kwiatami młodzieńców i
dziewcząt. Brunatna dziatwa nie swawoliła w cieniu drzew avocado. Na progu przycupnęła stara
królowa Mataara. Siedziała samotnie, kołysząc się w przód i do tyłu. Na widok znajomej twarzy
zaczęła znowu płakać i wśród łez opowiadała o swej niedoli, później zaś biadała, że nie ma służby,
która zajęłaby się ugoszczeniem przyjaciela.
- Oni zabrali Naumoo - kończyła smutną opowieść. - Motuaro nie żyje. Mój lud rozpierzchł
się i umiera z głodu w górach, gdzie żyją dzikie kozy. Ach! Nie ma nawet nikogo, kto mógłby
otworzyć dla ciebie młody kokos! O bracie! Twoi biali bracia to szatany!
- To wcale nie moi bracia, Mataaro - pocieszył Grief królową. - To rozbójnicy i świnie.
Zobaczysz, oczyszczę od nich wyspę i...
Urwał w pół słowa i okręcił się na pięcie. Ręka powędrowała błyskawicznie do pasa i z
powrotem, Lufa ciężkiego colta spojrzała w stronę mężczyzny, który zgięty we dwoje wyskoczył z
zarośli i ruszył pędem ku Wielkiemu Domowi. Grief nie nacisnął jednak spustu, a nieznajomy nie
przystanął ani nie zwolnił. Wreszcie jak długi padł do nóg Griefa i wybuchnął potokiem
nieartykułowanych, rozpaczliwych dźwięków. Był to człowiek, który ześlizgnął się z dzioba
“Valetty” i czmychnął w dżunglę. Grief poznał jego sylwetkę, lecz zrozumieć to, co mówi, mógł
dopiero wtedy, kiedy podniósł go i zaczął się przyglądać dziwacznym wykrzywieniom zajęczej
wargi.
- Ratuj mnie, panie, ratuj - skamlał ów człowiek po angielsku, choć niewątpliwie był rodem
z jakiejś wyspy na Morzach południowych. - Znam cię, o panie! Ratuj mnie!
Później zaczął jęczeć i zawodzić, a uspokoił się dopiero wówczas, kiedy Grief chwycił go
za ramiona i silnie potrząsnąwszy zmusił do milczenia.
- Ja znam cię także - powiedział Grief. - Dwa lata temu byłeś kucharzem w Hotelu
Francuskim w Papeete. Wszyscy nazywali cię Zajęczą Wargą.
Zajęcza Warga kilka razy radośnie skinął głową i zaczął mówić parskając i plując, bo
przeszkadzało mu ohydne kalectwo.
- Teraz jestem kucharzem na szkunerze “Valetta”. Znam pana. Widywałem pana w hotelu.
Widywałem pana u Laviny i na pokładzie “Kittiwake”, i wtenczas, jak “Maripoza” stała u
nadbrzeża. Pan jest kapitan Grief. Pan mnie ocali. Ci ludzie to szatany. Oni zabili kapitana Dupuy,
a mnie kazali wymordować połowę załogi. Dwóch majtków zestrzelili z takielunku. Resztę
wytłukli w wodzie. Wszystkich ich znałem. Oni porwali dziewczyny z Huahine. Później dobrali
sobie do pomocy więźniów z Noumea. Ograbili kupców na Nowych Hebrydach. Zabili agenta w
Vanikori, gdzie także porwali dwie kobiety. Oni...
Grief nie słuchał dłużej. Biegiem ruszył ku plaży, bo za drzewami, w stronie portu, rozległa
się strzelanina karabinowa. Piraci z Tahiti i zesłańcy z Nowej Kaledonii! Ładna paczka straceńców!
teraz atakują szkuner! Zajęcza Warga następował mu na pięty i z trudem wypluwał opowieść o
niecnych postępkach białych szatanów.
Kanonada umilkła równie nagle, jak się rozpoczęła, ale Grief, pełen złych przeczuć, co tchu
śpieszył dalej. Wreszcie na zakręcie ścieżki zderzył się z Mauririm, który biegł od wybrzeża.
- Potężny bracie! - zawołał zdyszany Kozioł Skalny. - Spóźniłem się. Oni zdobyli twój
szkuner. Chodźmy. Teraz ciebie zaczną szukać.
Ruszył ścieżką pod górę, w głąb lądu.
- Gdzie Brown? - zapytał Grief.
- Na Wielkiej Skale. Wszystko powiem później. Chodźmy.
- A załoga mojej szalupy?
Mauriri ulegał coraz większej panice.
- Razem z kobietami na pokładzie obcego szkunera. Białe szatany nie zabiją twoich ludzi.
Bądź spokojny. Potrzeba im marynarzy. Ale ciebie zabiją. Posłuchaj!
Nad wodą słaby tenorek śpiewał francuską piosenkę myśliwską.
- Już lądują! - zawołał Mauriri. - Twój szkuner zdobyli. Widziałem na własne oczy.
Chodźmy!
III
Grief nie bał się o własną skórę i nie bardzo dbał o życie, nie uznawał jednak fałszywej
brawury. Wiedział, kiedy wypada walczyć, kiedy zmykać, a był pewien, że teraz właśnie pora na
ucieczkę. Biegł śladem Kozła Skalnego, za nim zaś, jak pies, człapał Zajęcza Warga. Minęli
siedzącego w cieniu starca, minęli Mataare skuloną na progu Wielkiego Domu. Z tyłu słychać było
krzyki, ale Mauriri wiódł zbiegów morderczym tempem. Szeroka zrazu ścieżka zwęziła się, skręciła
w prawo i pod górę. Ostatni szałas z trawy morskiej pozostał w tyle. Drożyna pięła się stromo
pośród pełnego brzęczenia dużych, złocistych os wysokiego gąszczu krzewów cassi. Wreszcie
zmieniła się w kozi szlak. Mauriri przystanął. Wskazał palcem widoczny w górze nagi występ
skalny i przecinający go ślad ścieżki.
- Za tym potężny bracie, będziemy bezpieczni - powiedział. - Białe szatany nigdy nie
zapuszczają się dalej. Możemy im rzucać na łeb głazy, a przejście jest tylko jedno. Zawsze stają
tutaj i strzelają, kiedy zobaczą kogoś na tle ściany. Chodźmy.
W kwadrans później zbliżyli się do miejsca, gdzie ścieżka okalała nagi występ skalny.
- Poczekaj teraz, a jak ruszysz naprzód, śpiesz co sił, potężny bracie - ostrzegł Mauriri.
Wyskoczył w blask słoneczny. Na dole szczęknęło śpiesznie kilka karabinów. Pociski tłukły
wokół, podnosząc tumany pyłu, ale Mauriri szczęśliwie przebiegł na przeciwną stronę. Za nim
pośpieszył Grief. Odłamki kamienia prysnęły mu w twarz, bo jeden pocisk był bardzo bliski celu.
Zajęczej Wardze powiodło się również, choć wolniej mijał niebezpieczne przejście.
Resztę dnia spędzili wyżej w górach, utajeni w wąwozie przecinającym złoża lawy, gdzie na
tarasowatych zboczach rosły krzaki taro i papai. Tam Grief przygotowywał plan kampanii i
szczegółowo zaznajamiał się z sytuacją.
- Prawdziwy pech - mówił Mauriri. - Akurat tę noc białe szatany wybrały na połów ryb.
Przepływaliśmy cieśninę po ciemku. Oni byli właśnie w czółnach i pirogach. Nigdy nie rozstają się
z karabinami. Zastrzelili jednego marynarza z Raiatea. Brown dzielnie się spisał, bardzo dzielnie.
Próbowaliśmy ich wyminąć, dostać się w głąb zatoki. Oni odcięli nas, zagnali między Wielką
Skałę, a wioskę. Uratowaliśmy broń i wszystkie ładunki, ale łódź przepadła. Tak dowiedzieliśmy
się o twoim przybyciu. Brown ze strzelbami i amunicją jest teraz po tej stronie Wielkiej Skały.
- Czemu nie przelazł na zewnętrzną stronę, nie ostrzegł mnie, kiedy nadpływałem z pełnego
morza? - oburzył się Grief.
- On ani nikt z jego ludzi nie zna drogi. Znają ją tylko kozy i ja. Cóż, ja zapomniałem o tym
sposobie. Przekradałem się dżunglą, żeby zejść na brzeg i popłynąć do ciebie. Ale białe szatany
były w dżungli. Strzelali do Browna i marynarzy z Raiatea. Mnie ganiali aż do świtu, a przez całe
rano tropili na nizinie. Później przypłynął twój szkuner. Oni czekali, aż wyjdziesz na brzeg. Ja
wymknąłem się jakoś, schowałem w dżungli, ale ty już wylądowałeś.
- To ty strzelałeś?
- Ja. Chciałem dać ci znać. Oni byli rozsądni. Nie odpowiedzieli strzałami. A to był mój
ostatni ładunek.
Twoja kolej, Zajęcza Wargo - zwrócił się Grief do kucharza z “Valetty”.
Opowieść jego była długa, przerażająco szczegółowa. Cały rok pływał na szkunerze
“Valetta” u brzegów Tahiti i pośród Paumotów. Stary Dupuy był właścicielem i szyprem. Na
Tahiti, przed ostatnim rejsem, przyjął nowego porucznika oraz supercargo: dwóch ludzi nikomu nie
znanych. Na statku znalazł się jeszcze jeden obcy, który miał zostać agentem starego Dupuy na
wyspie Fanriki. Porucznik i supercargo nazywali się Raoul Van Asveld i Carl Lepsius.
- A wiem, że to bracia - wyjaśnił Zajęcza Warga - bo słyszałem raz, jak rozmawiali w nocy
na pokładzie, kiedy myśleli, że nikogo nie ma w pobliżu.
“Valetta” krążyła między wyspami, odbierała muszle i perły w faktoriach starego Dupuy.
Frans Amundson - trzeci nieznajomy -zmienił na Fanriki dawnego agenta, Pierre Gollarda, który
miał wrócić “Valettą” na Tahiti. Tubylcy z Fanriki mówili, że ma on kwartę pereł na wyrównanie
rachunków z pracodawcą. Pierwszej nocy po odpłynięciu z Fanriki w kabinie wynikła strzelanina.
Ciała starego Dupuy i Gollarda wyrzucono za burtę. Marynarze z Tahiti uciekli do przedniej
kabiny. Przez dwa dni nie wychodzili na pokład, a fale rzucały szkunerem, jak im się podobało.
Później Raoul Van Asveld dodał trucizny do jedzenia, które kazał Zajęczej Wardze ugotować i
zanieść na dziób. Połowa marynarzy umarła.
- Co miałem robić, panie? - szlochał kucharz. - On przez cały czas celował do mnie z
karabinu! Z resztą załogi także źle się skończyło. Dwaj wdrapali się na olinowanie i tam zginęli.
Działo się to o dziesięć mil od Fanriki. Inni wyskoczyli za burtę, żeby ratować się wpław. Oni
wystrzelali ich w wodzie. Przy życiu zostali tylko dwaj szatani i ja: ktoś musiał gotować dla nich
żarcie. Tego samego dnia zakręcili z wiatrem i wrócili na Fanriki. Tam wzięli na pokład Fransa
Amundsona, bo to także ich człowiek.
Później następowała przewlekła opowieść o koszmarnych przeżyciach Zajęczej Wargi w
czasie, gdy szkuner długimi rejsami żeglował na zachód. Kucharz był jedynym żyjącym świadkiem
i zdawał sobie sprawę, że na pewno by zginął, gdyby nie jego zawód. W Noumea pięciu zesłańców
powiększyło stan załogi. Zajęczej Wargi nie wypuszczano na ląd na żadnej wyspie, a Grief był
pierwszym człowiekiem spoza “Valetty” z którym biedak mógł się porozumieć.
- Teraz oni mnie zabiją - wykrztusił na zakończenie. - Będą wiedzieli, że wszystko panu
powiedziałem. Ale wcale nie jestem tchórzem. Zostanę, panie, z tobą i umrę razem z tobą.
Kozioł Skalny pokręcił głową i wstał.
- Połóż się tutaj i odpocznij, potężny bracie - rzekł do Griefa. - Dziś w nocy musimy długo
pływać. Tego kucharza zabiorę w wysokie góry, gdzie żyją kozy, a teraz mieszkają także moi
bracia.
IV
- Pływasz, potężny bracie, jak mężczyźnie przystoi. To dobrze - szepnął Mauriri.
Z wąwozu przecinającego złoża lawy przeszli nad zatoczkę i pogrążyli się w wodzie.
Płynęli cicho, bezszelestnie. Mauriri prowadził. Czarne zbocza krateru sterczały nad nimi, toteż
kiedy oddalili się od wybrzeża, mieli wrażenie, iż poruszają się na dnie wielkiej misy. W górze
rozciągało się niebo gęsto obsypane gwiezdnym pyłem. Przed sobą widzieli światła “Rattlera”.
Stłumione przez odległość słowa pieśni kościelnej płynęły z tuby gramofonu przeznaczonego dla
Pilsacha.
Pływacy skręcili w lewo, żeby ominąć zdobyty przez korsarzy statek. Kiedy umilkła pieśń,
zabrzmiały śpiewy i śmiechy. Później znów zabrał głos gramofon. Grief uśmiechnął się na myśl,
jak nie pasują do siebie: obecna sytuacja i rozbrzmiewające nad wodą słowa: “O wiedź nas,
miłosierna światłości!”.
- Trzeba zapuścić się w cieśninę i wylądować pod Wielką Skałą - szepnął Mauriri. - Szatany
trzymają przesmyk. Posłuchaj tylko.
Kilka strzałów huknęło w nierównych odstępach. Świadczyło to, że Brown strzeże Wielkiej
Skały, a piraci okupują wąski skrawek lądu.
Pod koniec drugiej godziny pływania Grief i Mauriri znaleźli się w posępnym cieniu
Wielkiej Skały. Tubylec na ślepo znalazł drogę i wylądował u podnóża dogodnej rozpadliny.
Wspięli się o sto stóp wyżej i stanęli na wąskim jak półka występie.
- Zostań tutaj - powiedział Mauriri. - Ja idę do Browna. Rano wrócę.
- Pójdę z tobą, bracie - sprzeciwił się Grief.
W ciemnościach zabrzmiał śmiech.
- Tego nie potrafisz nawet ty, potężny bracie. Nazywają mnie Kozłem Skalnym i tylko ja
jeden na Fuatino mogę wspiąć się nocą na Wielką Skałę. A zresztą, pierwszy raz ważę się na to
dzisiaj. Wyciągnij rękę. Czujesz? Tutaj przechowujemy dynamit Pilsacha. Przysuń się blisko
ściany, a możesz śmiało spać. Nie zlecisz. No, już pójdę.
Wysoko nad szumiącym z cicha morzem, na wąskiej półce skalnej, obok tony dynamitu
Dawid Grief roztrząsał w myślach plan kampanii, później zaś oparł policzek na ręce i usnął.
Z rana, kiedy Mauriri prowadził go przez szczyt Wielkiej Skały, Dawid Grief zrozumiał,
czemu nocą nie mógł podjąć tej wyprawy. Dziwił się nawet, że stać go było na taki wyczyn w
jasnym świetle dziennym, chociaż jako doświadczony żeglarz przywykł do wysokości i czepiania
się niepewnej podpory. W niektórych miejscach - zawsze pod troskliwym przewodnictwem
Mauririego -musiał pochylać się nad głęboką na setki stóp rozpadliną, padać do przodu i przeciągać
nogi na drugą stronę wtedy dopiero, gdy wyciągniętymi rękami mocno chwycił przeciwległą ścianę.
Raz wykonał dziesięciostopowy skok nad ziejącą bezdenną otchłanią i wylądował o sążeń niżej na
zdradliwym występie. Mimo zimnej krwi raz stracił głowę na szerokiej ledwie dwanaście cali
półce, bo zdawało mu się, że nie znajdzie oparcia dla ręki. Mauriri, widząc, że przyjaciel się
chwieje, wyprzedził go ryzykownym susem nad przepaścią i w przelocie uderzył mocno w plecy,
aby przywrócić mu przytomność umysłu. W tej chwili Dawid Grief pojął i zapamiętał na zawsze,
dlaczego Mauriri został Kozłem Skalnym.
V
Wielka Skała miała zalety i wady. Była niedostępna dla napastników, toteż dwóch ludzi
mogło bronić jej skutecznie przed dziesięciu tysiącami. Ponadto strzegła wyjścia na ocean. Raoul
Van Asveld z bandą swych rzezimieszków i dwoma szkunerami znalazł się w potrzasku. Grief
dysponując toną dynamitu, który kazał przenieść i ulokować wyżej, panował nad sytuacją. Dowiódł
tego pewnego ranka, kiedy statki próbowały wypłynąć na morze. Przodem sunęła “Valetta”,
holowana przez szalupę z osadą wziętych do niewoli tubylców z Fuatino. Grief i Kozioł Skalny
przyglądali się temu z bezpiecznego ukrycia, położonego trzysta stóp nad wodą. Pod ręką mieli
karabiny oraz zapalone łuczywo i sporą wiązkę lasek dynamitu opatrzonych lontami i detonatorami.
Kiedy zbliżyła się szalupa, Mauriri pokręcił głową.
- To nasi bracia. Nie możemy strzelać.
Na dziobie szkunera widać było kilku ludzi Griefa. Na rufie również majtek z Raiatea
pilnował steru. Piraci ukryli się pod pokładem lub byli na drugim statku. Tylko jeden z karabinem
w ręku stał na śródokręciu. Dla ochrony miał przy sobie Naumoo, córkę królowej.
- Wódz szatanów - szepnął Mauriri. - Ma niebieskie oczy, jak ty. To straszny człowiek.
Spójrz! Trzyma Naumoo, żebyśmy nie mogli go zabić.
Słaby przypływ wdzierał się do cieśniny, a że towarzyszył mu powiew w stronę lądu,
szkuner sunął leniwie.
- Mówisz po angielsku? - zawołał Grief z góry.
Człowiek na pokładzie drgnął, uniósł lekko karabin i zadarł głowę. Miał zwinne, kocie
ruchy i ogorzałą twarz o jasnej cerze. Była to twarz mordercy. Wyraz jej zdradzał w tej chwili
gotowość do walki.
- Tak - odpowiedział. - Czego chcesz?
- Wracaj, albo wysadzę ci w powietrze szkuner! - ostrzegł Grief.
Zaczął dmuchać na łuczywo i szepnął do towarzysza:
- Powiedz Naumoo, żeby wyrwała się i uciekła w stronę rufy.
Z “Rattlera” płynącego tuż za pierwszym statkiem huknęły karabiny. Pociski zagrzechotały
o skałę. Van Asveld śmiał się lekceważąco, a Mauriri wołał coś do branki w miejscowym narzeczu.
Grief przyglądał się bacznie. Kiedy “Valetta” była prostopadle pod nim, Naumoo szarpnęła się i
odskoczyła od pirata. W tej chwili Grief dotknął łuczywem główki zapałki, która tkwiła w
rozszczepionym końcu krótkiego lontu, wyskoczył z kryjówki, pokazał się na tle ściany skalnej i
rzucił ładunek. Van Asveld zdołał tymczasem pochwycić dziewczynę i szamotał się z nią
gwałtownie. Kozioł Skalny wziął go na cel. Czekał stosownego momentu. Wiązka lasek dynamitu
padła na pokład, odbiła się i potoczyła w stronę luku odpływowego. Pirat zauważył to, stropił się
widocznie i razem z branką skoczył co tchu ku rufie, żeby ratować życie. Mauriri dał ognia, ale
drzazgi trysnęły tylko z rogu niskiego daszku nad kambuzem. Pociski z “Rattlera” posypały się
gęściej, toteż dwaj obrońcy Wielkiej Skały przypadli do ziemi i czekali w ukryciu. Mauriri
próbował wyjrzeć, zobaczyć, co się dzieje w dole, Grief powstrzymał go jednak.
- Lont był za długi - powiedział. - Na drugi raz będę mądrzejszy.
Upłynęło pół minuty, zanim nastąpił wybuch. Skutków jego Grief i Mauriri nie mogli zrazu
ocenić, bo piraci z “Rattlera” wstrzelali się w cel i utrzymywali nieprzerwany ogień. Wreszcie Grief
odważył się wychylić głowę. Dwa pociski prawie ją musnęły.
“Valetta” pchana prądem przypływu w stronę redy przechylała się na bok, tonęła. Na
“Rattlera” pięli się korsarze i kobiety z Huahine. Dotychczas ukryci byli w kabinie “Valetty”.
Ratując się przepłynęli do drugiego szkunera pod osłoną gęstej strzelaniny. Tubylcy z Fuatino
umieszczeni w holującej szalupie przecięli linę, śpiesznie zawrócili w cieśninie i co sił wiosłowali
w stronę południowego wybrzeża.
Huk czterech karabinów na przesmyku dowodził, że Brown z towarzyszami przekradł się
dżunglą aż na skraj plaży i bierze udział w walce. Ponieważ pociski przestały padać, Grief i Mauriri
zawtórowali mu ze swej broni. Nie mogli jednak zrobić nikomu krzywdy, bo strzelcy z “Rattlera”
kryli się za nadbudówkami pokładu, a wiatr i przypływ odpychały szkuner coraz dalej. Nie było już
śladu po “Valetcie”. Zatonęła na głębinie.
Dwa posunięcia Raoula Van Asvelda dowodzące jego przebiegłości i zimnej krwi
wzbudziły podziw Griefa. Ogniem z “Rattlera pirat zmusił umykających tubylców z Fuatino do
zawrócenia z drogi i kapitulacji. Jednocześnie połowę swoich rzezimieszków wyprawił szalupą na
ląd i obsadził nimi przesmyk, uniemożliwiając Brownowi przedostanie się na główną część wyspy.
Przez resztę ranka odzywające się tu i ówdzie strzały mówiły Griefowi, że Brown wstępuje na
przeciwną stronę Wielkiej Skały.
Sytuacja pozostała nie zmieniona. Tylko piraci stracili “Valettę”.
VI
Stanowisko na Wielkiej Skale miało bardzo poważne braki. Nie było tam żywności ani
wody. Przez kilka nocy z rzędu Mauriri w towarzystwie majtka z Raiatea przepływał wpław zatokę
i dostarczał prowiantu. Ale pewnej nocy światła zapłonęły na wodzie i rozległy się strzały. Później
piraci jęli patrolować również cieśninę u stóp Wielkiej Skały.
- Pocieszna sytuacja - mówił Brown, który łakomie chłonął największą przygodę, jaka (jego
zdaniem) mogła przytrafić się na morzach Południowych. - Trzymamy za łeb piratów i nie możemy
się ruszyć. Raoul też trzyma nas za łeb i nie może się ruszyć. W żaden sposób nie zdoła stąd
odpłynąć, a my blokując wyjście skazani jesteśmy na śmierć głodową.
- Jak spadnie deszcz, napełni szczeliny w skałach - powiedział Mauriri po pierwszej dobie
bez wody. - Dzisiaj będziemy pływać, potężny bracie. To robota dla silnych ludzi.
Tej nocy, zaopatrzywszy się w szczelnie korkowane bańki z łupin kokosowych o
pojemności kwarty, Mauriri sprowadził Griefa nad pełne morze w miejscu, gdzie Wielka Skała
łączyła się z przesmykiem. Płynąć musieli nie dalej niż sto stóp. Po drugiej stronie przesmyku
słychać było niekiedy chrzęst dulek szalupy albo stuknięcie wiosłem o brzeg pirogi. Od czasu do
czasu, gdy w patrolujących wodę łodziach ktoś zapalał papierosa lub fajkę, błyskał nagle płomyk
zapałki.
- Zaczekaj tutaj - szepnął Mauriri. - Potrzymaj bańki.
Wywinął koziołka i prostopadle zanurzył się w głębinę. Grief odwrócił twarz ku dołowi i
śledził wzrokiem fosforyzującą smugę, która wnet pociemniała, zniknęła. Po dobrej minucie
Mauriri wyłonił się na powierzchnię u boku towarzysza.
- Masz. Pij.
Łupina kokosa była pełna. Grief delektował się zimną, słodką wodą wyniesioną ze słonej
otchłani.
- Wytryska z lądu - powiedział Kozioł Skalny.
- Na dnie?
- Nie. Do dna tyle w dół, ile do szczytu skały w górę. Źródło wypływa na głębokości
pięćdziesięciu stóp. Nurkuj teraz, aż poczujesz chłód.
W sposób praktykowany przez nurków Grief kilkakrotnie opróżnił i wypełnił płuca.
Wywinął kozła i popłynął w dół. Zrazu czuł sól na wargach i ciepło na skórze, wkrótce jednak
woda ochłodła wyraźnie, nabrała smaku ledwie słonawego. Później Grief znalazł się nagle w
lodowatym nurcie podziemnego strumienia.
Wyjął szpuncik zabezpieczający bańkę, a kiedy słodka woda z bulgotaniem wypełniała
kokos, spostrzegł fosforyzujący ślad ogromnej ryby, która niby upiór morski z wolna przepłynęła w
pobliżu.
Następnie utrzymywał się na powierzchni, piastując coraz cięższe bańki, Mauriri zaś jedną
po drugiej napełniał je w głębinie.
- Są tu rekiny - powiedział Grief w powrotnej drodze ku plaży.
- Eh! - szepnął Kozioł Skalny. - To małe rekiny, rybojady. My, ludzie z Fuatino, żyjemy
niczym bracia z rekinem-rybojadem.
- A żarłacze-tygrysy? - Widywałem je przecież tutaj.
- Jak one przypłyną, potężny bracie, nie będziemy mieli wody do picia, chyba że deszcz
spadnie.
VII
W tydzień później Mauriri i majtek z Raiatea przybyli z próżnymi bańkami. Żarłacze-
tygrysy zawitały do portu. Następnego dnia nie było, nic do picia na Wielkiej Skale.
- Trzeba ryzykować - powiedział, Grief. - Dziś w nocy ja z Mautau wybiorę się po wodę;
jutro ty, bracie, i Tehaa.
Grief zdobył ledwie trzy kwarty, bo pojawiły się tygrysy i przepędziły nurków. Wielkiej
Skały broniło sześciu ludzi, a pół kwarty na głowę dziennie to dawka zbyt mała w tropikalnym
skwarze.
Drugiej nocy Mauriri i Tehaa wrócili bez wody. Następnego dnia Brown zaznajomił się
dokładnie z mękami pragnienia, kiedy to wargi pękają i krwawią, podniebienie okrywa się
gruzełkami zaschłego śluzu, a jama ustna stanowi zbyt ciasne lokum dla opuchniętego języka.
Ciemną nocą Grief i Mautau wyruszyli po wodę. Kolejno nurkowali w słonej głębinie do
zimnego, słodkiego strumienia. Pili obficie, gdy wypełniały się łupiny kokosów. Z ostatnią bańką
popłynął w dół Mautau, a Grief z powierzchni widział dokładnie nagły błysk upiora morskiego i
wszystkie efekty świetlne śmiertelnej walki. Wrócił sam, uratował jednak cenny ciężar: wypełnione
słodką wodą orzechy.
Jedzenia było mało na Wielkiej Skale. Nic na niej nie rosło, a chociaż niżej - w miejscach,
gdzie sięgały fale przypływu - obfitowała w kraby i ślimaki, miała zbyt strome zbocza, żeby się tam
dostać. Gdzieniegdzie, w bardziej dostępnych rozpadlinach, obrońcy znajdowali trochę nadpsutych
krabów i jeżów morskich. Czasami chwytali w sidła fregatę lub innego ptaka wodnego. Raz na
mięso fregaty udało im się złowić rekina, a że starannie przechowywali jego resztki na przynętę,
łapali później więcej tych ogromnych ryb.
Najdotkliwiej jednak odczuwali brak wody. Mauriri błagał o deszcz Wielkiego Kozła. Taute
modlił się do Boga misjonarzy, a jego dwaj ziomkowie z Raiatea wróciwszy do bałwochwalstwa
słali prośby do swoich bożków z dawnych pogańskich lat. Grief uśmiechał się posępnie i dumał.
Brown toczył wokół nieprzytomnym wzrokiem w klął obracając z trudem obrzękły, poczerniały
język. Najbardziej łżył gramofon, który w chłodne wieczory ryczał pieśni kościelne na pokładzie
“Rattlera”. Szczególnie jedna: “Za nic mi będzie śmiech i płacz” przywodziła porucznika do
szaleństwa. Widocznie była to pieśń ulubiona na szkunerze, bo wygrywano ją najczęściej. Brown -
głodny i spragniony, półprzytomny z wyczerpania i męki - potrafił leżeć spokojnie pośród głazów i
obojętnie słuchać brzdąkania hawajskich gitar i ukulele albo śpiewów i okrzyków kobiet z Huahine.
Kiedy jednak pienia chóru kościoła Św. Trójcy brzmiały nad wodami zatoki, porucznik wychodził z
siebie. Pewnego wieczoru słaby tenorek podchwycił pieśń i zaczął wtórować płycie:
Za nic mi będzie w krótkim czasie,
Za nic mi będzie śmiech i płacz
Za nic mi będzie w krótkim czasie,
Za nic mi będzie siew i zbiór.
Wówczas Brown wstał. Raz po raz, na oślep, zaczął strzelać z karabinu do szkunera.
Odpowiedzią były śmiechy mężczyzn i kobiet. Z przesmyka posypały się i zadudniły o skałę
pociski. Ale słaby tenorek nie przestał śpiewać. Brown zaś strzelał i strzelał aż do końca pieśni.
Tej nocy Grief i Mauriri dostarczyli tylko jedną bańkę wody. Zdarty z ramienia szeroki na
sześć cali pas skóry świadczył o dotknięciu ostrej niczym papier ścierny skóry rekina, którego
paszczęki Grief szczęśliwie uniknął.
VIII
Nazajutrz rano, nim żar słońca rozgorzał na dobre, Raoul Van Asveld zaproponował
pertraktacje. Wiadomość tę przyniósł Brown z odległej o sto jardów placówki między skałami.
Grief siedział właśnie w kucki nad wątłym ogieńkiem i przypiekał kawał rekina. Ostatnia doba była
bardzo szczęśliwa. Dopisał zbiór soczystych wodorostów i jeżów morskich. Tehaa złowił rekina, a
Mauriri w szczelinie u stóp skały, na której złożono dynamit, wypatrzył sporą ośmiornicę. Nocą
powiodły się aż dwie wyprawy po wodę, bo żarłacze-tygrysy późno wytropiły nurków.
- Ten facet mówi, że chciałby tutaj przyjść pogadać z panem - rzekł Brown. - Ale wiem, o
co łajdakowi chodzi. Ma ochotę przekonać się na własne oczy, jak blisko nam do śmierci głodowej.
- Sprowadź go pan - rozkazał Grief.
- A my go zabijemy! - uradował się Kozioł Skalny.
Grief pokręcił głową.
- To morderca niewinnych ludzi, potężny bracie, dziki zwierz, szatan - nalegał Mauriri.
- Nie wolno go zabijać, bracie. My mamy zwyczaj nie łamać słowa.
- Głupi zwyczaj!
- Ale obowiązujący mimo wszystko - odrzekł Grief poważnym tonem. Obracając nad
płomykiem pieczeń zauważył, że Tehaa przygląda się jej pożądliwym wzrokiem i łakomie pociąga
nosem. - Nie czyń tego, Tehaa, kiedy wielki szatan tu przyjdzie. Rób taką minę, jak gdybyś nigdy
nie zaznał głodu. Masz ugotuj te jeże; a ty, Mauriri, oporządź ośmiornicę. Zaprosimy wielkiego
szatana na ucztę. Nie oszczędzajcie niczego. Przygotujcie wszystko!
Grief wrócił do przypiekania rekiniego mięsa i wyprostował się dopiero, gdy do obozowiska
wkroczył Raoul Van Asveld z dużym terierem irlandzkim przy nodze. Korsarz ustrzegł się omyłki:
Nie wyciągnął ręki na powitanie.
- Dzień dobry - powiedział. - Słyszałem o panu.
- Ale ja wolałbym nigdy o panu nie słyszeć - odparł Grief.
- Ja także - brzmiała odpowiedź. - Z początku, zanim dowiedziałem się, kim pan jest,
myślałem, że mam do czynienia ze zwyczajnym szyprem statku handlowego. Dlatego dałem się
capnąć.
- Ze wstydem przyznaję, że ja również. Nie doceniłem przeciwnika - uśmiechnął się Grief. -
Uważałem pana za włóczęgę i złodzieja, nie za prawdziwie inteligentnego pirata-mordercę. Z tej
przyczyny straciłem szkuner. Chyba zremisowaliśmy w pierwszej rozgrywce.
Raoul zarumienił się pod opalenizną, ale pohamował gniew. Błądził wzrokiem po obfitych
zapasach żywności, po pełnych bańkach kokosowych i nie okazywał niewiary ni zdziwienia. Był
wysoki, smukły, dobrze zbudowany. Grief przyglądał się nieprzyjacielowi i z rysów twarzy
odczytywał jego charakter. Pirat miał oczy bystre, przenikliwe, osadzone za blisko nosa; nie raziło
to jednak, tylko zakłócało nieco harmonię głowy o szerokim czole, wydatnym podbródku, silnie
zarysowanej dolnej szczęce i wystających kościach policzkowych. Moc! Tak. Twarz tego człowieka
wyrażała przede wszystkim moc, lecz Grief odczuł, że brak jej czegoś nieokreślonego,
nieuchwytnego.
- Z obydwóch nas tędzy ludzie - powiedział Raoul z ukłonem. - Sto lat temu moglibyśmy
wojować o imperia.
Grief nie pozostał dłużny. Skłonił się również.
- A w obecnych warunkach trwonimy energię na nędzną burdę o posłuch prawom
kolonialnym ustalonym przez imperia, których losy kształtowaliśmy sto lat temu.
- Wszystko marność nad marnościami - odparł sentencjonalnie pirat i usiadł. - Nie
przejmujcie się mną. Nie przerywajcie obiadu.
- Może przekąsi pan z nami?
Raoul Van Asveld bystro, przenikliwie spojrzał na gospodarza i przyjął zaproszenie.
- Cały lepki jestem od potu - powiedział. - Można się umyć?
Grief skinął głową. Kazał Mauririemu przynieść pełną bańkę. Pirat bacznie spoglądał w
oczy Kozła Skalnego, lecz dostrzegł tylko obojętność i nudę. Bezcenna kwarta wody polała się na
ziemię - została zmarnowana.
- Psu chce się pić - oznajmił Raoul.
Grief znowu wyraził zgodę niemym gestem. Terier dostał następną łupinę kokosa. I tym
razem korsarz spoglądał w oczy krajowców, lecz nic nie wyczytał.
- Bardzo mi przykro, że nie mamy kawy - usprawiedliwiał się Grief. - Będzie pan musiał pić
czystą wodę. Podaj no bańkę, Tehaa! Proszę skosztować kawałek rekina. Później dostaniemy
ośmiornicę i jeże morskie z sałatką z wodorostów. Cóż, trzeba się będzie dziś obejść bez
pieczystego z ptactwa. Proszę wybaczyć, ale moi ludzie to wałkonie! Wczoraj nie chciało im się
zastawić sideł.
Pomimo apetytu, który nie uląkłby się nawet gwoździ smażonych na łoju, Grief jadł
półgębkiem i resztki wyrzucał psu.
- Ach, nie przywykłem jeszcze do prymitywnego żarcia - westchnął, kiedy skończył i
rozsiadł się wygodnie. - Prowiant z puszek, których pełno na “Rattlerze”, mógłbym jeść z
przyjemnością, ale to paskudztwo... - Chwycił i rzucił psu półfuntowy kawał rekina. - Cóż, nabiorę
jakoś wprawy, jeżeli nie podda się pan w najbliższym czasie.
Raoul roześmiał się.
- Przyszedłem tutaj, żeby zaproponować warunki - powiedział szorstko.
Grief wzruszył ramionami.
- O warunkach nie ma mowy. Złapałem pana za kark i nie puszczę.
- Wyobrażasz pan sobie, że utrzymasz mnie w tej piekielnej dziurze! - krzyknął Raoul.
- Żywy pan nie odpłyniesz, chyba w żelazach na rękach i nogach. - Grief z poważną miną
zmierzył gościa wzrokiem. - Nieraz miewałem do czynienia z ludźmi pańskiego pokroju. Już
prawie oczyściliśmy z nich morza Południowe. Pan jest... hm... jak by to powiedzieć... swego
rodzaju anachronizmem. Rozumie pan? Przeżytkiem, którego trzeba się pozbyć. Osobiście
radziłbym wrócić na szkuner i palnąć sobie w łeb. Pozostała panu tylko ta droga odwrotu. Innej nie
widzę.
Pertraktacje nie przydały się na nic, przynajmniej Raoulowi Van Asveldowi, który wrócił na
swą placówkę przekonany, że Wielka Skała zdoła wytrzymać lata oblężenia. Zmieniłby zdanie,
gdyby mógł zobaczyć, jak w chwili kiedy zniknął z oczu oblężonych, Tehaa i inni majtkowie z
Raiatea zaczęli pełzać, myszkować między kamieniami i chciwie wysysać wzgardzone przez psa
resztki.
IX
- Głodno nam teraz, bracie - powiedział Grief - ale to lepsze niż puste brzuchy przez wiele
przyszłych dni. Wielki szatan najadł się u nas i do syta napił świeżej wody. Nie zostanie długo na
Fuatino. Może już jutro spróbuje ucieczki. Ty i ja zanocujemy dziś nad cieśniną. Tehaa, doskonały
strzelec, będzie spał z nami, jeśli odważy się na spacer po Wielkiej Skale.
Spośród majtków Griefa tylko Tehaa był dość wytrawnym alpinistą, by ryzykować
niebezpieczną wspinaczkę. Świt zastał go w skalnej wnęce, o sto jardów na prawo od Mauririego i
jego potężnego brata. Pierwszym sygnałem był ogień karabinowy na przesmyku. To Brown i dwaj
jego podkomendni, krajowcy z Raiatea, dali znać o odwrocie nieprzyjaciół, później zaś szli za nimi
dżunglą aż do plaży. Z orlego gniazda na urwisku skalnym nie było widać nic przez godzinę.
Wreszcie ukazał się “Rattler” żeglujący w stronę cieśniny. Jak poprzednim razem, osadę holującej
szalupy stanowili jeńcy z Fuatino. Kiedy wolno przesuwali się w dole, Mauriri pod dyktando
towarzysza wydawał im rozkazy. Grief miał pod ręką kilka paczek lasek dynamitu, mocno
związanych i opatrzonych w wyjątkowo krótkie lonty.
Pokład szkunera był gęsto zaludniony. W pobliżu dziobu, pośród majtków z Raiatea,
stróżował z karabinem w ręku biały, w którym Mauriri poznał brata Raoula. Na rufie korsarz i
przywiązana do niego liną okręconą w pasie stara królowa Mataara dotrzymywali kompanii
sternikowi. Po drugiej jego stronie stał kapitan Glass z ręką na temblaku. Na śródokręciu widać
było Raoula Van Asvelda i Naumoo przywiązaną doń tym razem tak mocno, że pirat i dziewczyna
stykali się biodrami.
- Dzień dobry, szanowny panie Dawidzie Grief - krzyknął Raoul zadzierając głowę.
- Zapowiedziałem przecie, że tę wyspę możesz opuścić tylko w kajdankach - odrzekł mu
Grief posępnym tonem.
- Nie wymordujesz chyba swoich ludzi? Mam ich dużo na pokładzie - brzmiała odpowiedź.
“Rattler” znajdował się niemal prostopadle w dole. Posuwał się leniwie, szarpnięciami, za
każdym razem, gdy tubylcy z Fuatino opierali się na wiosłach. Jeńcom nie było pilno : wytrwale
zwalniali tempo, a korsarz z dzioba szkunera wciąż straszył ich zwróconym w stronę szalupy
karabinem.
- Rzucaj, potężny bracie! - zawołała Naumoo w narzeczu Fuatino. - Przepełnia mnie
rozpacz i pragnę umrzeć. On ma w ręku nóż, gotów jest przeciąć więzy, ale ja mocno go
przytrzymam. Nie obawiaj się, potężny bracie. Rzucaj! Rzucaj celnie i żegnaj!
Grief wahał się. Później opuścił łuczywo, na które dmuchnął tak, że zapłonęło jasno.
- Rzucaj! - dodał mu odwagi Kozioł Skalny.
Grief nie mógł powziąć decyzji.
- Naumoo zginie i tak, jeżeli oni wypłyną na morze. Są jeszcze inni. Cóż ona znaczy wobec
życia tylu ludzi?
- Jak rzucisz dynamit albo choć raz strzelisz, zabijemy wszystkich jeńców - wrzasnął Raoul
Van Asveld. - Mam cię w garści, Dawidzie Grief! Ty nie możesz wymordować tych ludzi, ja mogę!
Stulże pysk!
Ostatnie zdanie skierowane było pod adresem Naumoo, która przemawiała wciąż w
miejscowym narzeczu. Raoul ścisnął ją jedną ręką za gardło, żeby zmusić do milczenia, ona zaś
oplotła pirata obydwoma ramionami i błagalnie spoglądała ku górze, w stronę Griefa.
- Rzucaj, panie Grief! Rzucaj i niech ich piorun spali! -zagrzmiał kapitan Glass potężnym
basem. - To zbrodniarze, mordercy. Pełno ich w kabinie!
Pirat przywiązany do starej królowej odchylił się trochę, żeby karabinem pogrozić
dzielnemu szyprowi. W tej chwili Tehaa nacisnął cyngiel w swej kryjówce położonej dalej na
urwisku. Broń wypadła z ręki zbója, na twarzy jego odmalowało się bolesne zdziwienie, nogi się
pod nim ugięły. Runął na pokład, pociągając za sobą Mataarę.
- W prawo! Co sił w prawo! - wrzasnął Grief.
Kapitan Glass i brunatny majtek zakręcili kołem sterowym. Dziób szkunera zawrócił w
kierunku Wielkiej Skały. Na śródokręciu Raoul szamotał się jeszcze z córką królowej. Brat z
dzioba biegł mu z pomocą. Jeden po drugim chybiały go szybkie strzały Tehaa i Kozła Skalnego.
W chwili gdy brat Raoula oparł wylot lufy o bok Naumoo, Grief dotknął łuczywem główki zapałki,
która tkwiła w rozszczepionym końcu lontu. Oburącz rzucił ciężką wiązkę. Huknął strzał karabinu.
Naumoo padła na pokład jednocześnie z ładunkiem dynamitu. Tym razem lont był dostatecznie
krótki. Wybuch nastąpił w momencie, gdy pocisk sięgnął celu. Śródokręcie “Rattlera”, Raoul Van
Asveld, jego brat i Naumoo zniknęli na zawsze.
Szkuner z rozdartą burtą zaczął szybko tonąć. Z dzioba skakali w morze majtkowie z
Raiatea. Pierwszego pirata, który wybiegł po trapie z kabiny, kapitan Glass powitał kopnięciem w
twarz, ale wnet stratowali go ogarnięci paniką ludzie. Za korsarzami biegły kobiety z Huahine.
Ledwie zdążyły powyskakiwać za burtę, “Rattler” o równym kilu poszedł na dno u podstawy
Wielkiej Skały. Salingi* [Saling - poprzeczne drzewce przy połączeniu masztu ze stengą.] sterczały
z płytkiej wody.
Spoglądając w dół, Grief widział dokładnie wszystko, co działo się pod powierzchnią.
Mataara odwiązała się od martwego pirata na głębokości sążnia. Wypłynęła na wierzch. Kiedy się
wyłoniła, zobaczyła kapitana Glassa, który nie mogąc pływać tonął o kilka jardów dalej. Królowa -
niewiasta w podeszłym wieku - była zimnowodną wyspiarką, dała więc nurka, wyciągnęła szypra z
matni i zawlokła do sterczącego nad wodą masztu.
Pięć głów płowych lub ciemnoblond pływało pośród kruczych czupryn Polinezyjczyków.
Grief z karabinem w garści czekał stosownej chwili. Nim upłynęła minuta, Kozioł Skalny popisał
się celnym strzałem. Z góry widać było ciało ludzkie, które powoli zanurzało się coraz głębiej. Ale
zemsta przypadła w udziale przede wszystkim majtkom z Raiatea - rosłym, silnym ludziom,
swobodnym w morzu niczym ryby. Pływając szybko polowali na płowe i ciemnoblond głowy. Ze
skały widać było, jak załoga “Rattlera” chwyta, obezwładnia, zanurza w wodzie i topi niby
szczenięta czterech niedobitków korsarskiej szajki.
W ciągu dziesięciu minut skończyło się wszystko. Roześmiane, rozkrzyczane kobiety z
Huahine czepiały się burt szalupy, która niedawno holowała szkuner. Majtkowie z Raiatea, jak
gdyby czekając rozkazów, pływali wokół masztu, którego trzymali się Mataara i kapitan Glass.
- Biedny, stary “Rattler” - lamentował dzielny szyper.
- Nic podobnego! - zawołał Grief. - Za tydzień wydobędziemy go na powierzchnię. Trochę
ciesielskiej roboty i w drogę! Jak się czujesz, siostro? - dodał pod adresem królowej.
- Naumoo zginęła, potężny bracie. Zginął Matuaro, ale Fuatino jest nasza. Jeszcze wczesna
pora. Zaraz dam znać mojemu ludowi, który schronił się w górach, gdzie żyją dzikie kozy. Dziś w
nocy będzie znów uczta w Wielkim Domu, uczta i radość, jakiej tam nigdy jeszcze nie było.
- Od lat należało dać nowe żebra na śródokręciu - burczał kapitan Glass. - Szkoda tylko, że
rejs będziemy musieli kończyć bez chronometrów.
Przełożył Tadeusz Jan Dehnel
Trędowaty Koolau
Dlatego że jesteśmy chorzy, odbierają nam wolność. Byliśmy posłuszni prawu. Nie
robiliśmy nic złego. A jednak chcieliby wsadzić nas do więzienia. Molokai to więzienie. O tym
wiecie. Siostrę tego tu, Niuliego, posłali do Molokai przed siedmiu laty. Odtąd już jej nie widział. I
nigdy nie zobaczy. Będzie musiała tam siedzieć do śmierci. To nie stało się z jej woli. Ani z woli
Niuliego. Stało się z woli białych, którzy żądzą tym krajem. A kimże są ci biali?
My wiemy. Wiemy o tym od naszych ojców i dziadów. Biali przyszli tu jak baranki,
przemawiali łagodnie. Musieli przemawiać łagodnie, bo my byliśmy liczni i silni i wszystkie wyspy
do nas należały. Jak powiadam, przemawiali do nas łagodnie. Byli to ludzie dwojakiego rodzaju.
Jedni prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie głoszenia nam słowa bożego. Drudzy
prosili nas o pozwolenie, o najłaskawsze pozwolenie handlowania z nami. Taki był początek.
Dzisiaj wszystkie wyspy należą do nich, cała ziemia, całe bydło - wszystko jest ich. Ci, którzy
krzewili słowo boże, i ci, którzy krzewili rum, połączyli się i stali wielkimi panami. Żyją niczym
królowie w domach o wielu izbach i mają bez liku służby, która ich obsługuje. Ci, co nie mieli nic,
mają teraz wszystko, a jeśli ty czy ja, czy którykolwiek kanaka jest głodny, drwią z nas i powiadają:
“To czemu nie pracujesz? Przecież są plantacje?”
Koolau przerwał. Podniósł rękę i sękatymi, poskręcanymi palcami poprawił wieniec
gorejących hibiskusów, który opasywał jego czarne włosy. Księżyc oblewał srebrem całą tę scenę.
Była to noc pokoju, choć ci, co siedzieli dokoła słuchając jego słów, mieli wszelkie znamiona ludzi
okaleczonych w bitwie. Twarze ich były drapieżne. U jednego ziała pustka na miejscu nosa, a
innego sterczący kikut wskazywał, że ręka przegniła i odpadła. Tych trzydzieścioro mężczyzn i
kobiet znajdowało się poza nawiasem życia, albowiem naznaczono ich piętnem bestii.
Siedzieli wśród wonnej, świetlistej nocy, przystrojeni w girlandy kwiatów, usta ich
wydawały dzikie dźwięki, a krtanie chrypiały uznaniem dla przemówienia Koolau. Istoty te były
niegdyś mężczyznami i kobietami. Ale teraz już nimi nie były. Stały się potworami - z twarzy i
postaci groteskowymi karykaturami wszystkiego, co ludzkie. Ohydnie okaleczeni i zniekształceni,
wyglądali jak stwory przez całe tysiąclecia dręczone w piekle. Ich ręce - jeżeli je mieli -
przypominały szpony harpii. Twarze były poczwarnymi dziwolągami, zmiażdżonymi i
potłuczonymi przez jakiegoś oszalałego boga igrającego z machiną życia. Tu i ówdzie ich rysy
zdawały się na wpół starte przez tego oszalałego boga, a jednej z kobiet ciekły piekące łzy z dwóch
potwornych jam, w których niegdyś znajdowały się oczy. Jedni wili się w boleściach i jęczeli z
głębi piersi. Inni zanosili się kaszlem, który brzmiał niby rozdzieranie płótna. Dwaj byli niespełna
rozumu i przypominali jakieś ogromne, pokraczne małpy - przy nich nawet małpa wydawała się
aniołem. Wykrzywiali się i bełkotali siedząc w świetle księżyca pod zwisającymi kiściami
złocistego kwiecia. Jeden, którego rozdęta muszla uszna chwiała się nad ramieniem jak wachlarz,
zerwał przepyszny, pomarańczowoszkarłatny kwiat i ozdobił nim to potworne ucho kołyszące się
przy lada poruszeniu.
Koolau był królem tych ludzi. Tu było jego państwo - ten tonący w kwiatach jar pod
urwistymi nawisami i głazami, spomiędzy których dolatywało beczenie dzikich kóz. Z trzech stron
piętrzyły się ponure ściany, zdobne w fantastyczne festony podzwrotnikowej roślinności,
podziurawione otworami jaskiń - skalnych siedzib poddanych Koolau. Z czwartej strony jar opadał
w potężną przepaść; hen, w dole, widniały wierzchołki pomniejszych skał i turni, a u ich podnóża
pieniły się i huczały fale Oceanu Spokojnego. W dobrą pogodę łódź mogła wylądować na skalistym
pobrzeżu u wejścia do doliny Kalalau - ale na to trzeba było bardzo pięknej pogody. Mający dużo
zimnej krwi mieszkaniec gór mógłby wspiąć się z brzegu aż do doliny Kalalau, do owej kotlinki
między szczytami, gdzie sprawował rządy Koolau - lecz człowiek taki musiałby mieć bardzo zimną
krew i na dodatek znać ścieżki dzikich kóz. Rzeczą niewiarygodną było to, że owa masa ludzkiego
śmiecia, która składała się na poddanych Koolau, zdołała nieprzebytymi ścieżkami dowlec swą
beznadziejną nędzę do tego niedostępnego miejsca.
- Bracia! - zaczął Koolau, ale jedna ze strojących małpie grymasy maszkar wydała dziki,
obłędny wrzask, odczekał więc, aż ów przejmujący chichot odbił się echem od skalnych ścian i
uleciał daleko w martwą noc.
- Bracia, czy to nie dziwne? Nasz był ten kraj, a oto patrzcie - już do nas nie należy. Cóż
dali nam w zamian ci krzewiciele słowa bożego i rumu? Czy którykolwiek z was dostał choćby
dolara, choćby, jednego dolara za tę ziemię? A jednak jest ona teraz ich własnością i powiadają
nam, że możemy pracować na ziemi, na ich ziemi, i że to, co trudem naszym wytworzymy, też
będzie do nich należało. A przecież za dawnych czasów nie musieliśmy pracować. Co więcej, kiedy
zachorujemy, odbierają nam wolność.
- Kto tutaj przywlókł chorobę, Koolau? - spytał Kiloliana, chudy, żylasty mężczyzna o
twarzy tak dalece przypominającej roześmianego fauna, że patrząc nań, mimo woli szukało się
wzrokiem rozszczepionych kopyt. Jakoż istotnie stopy miał rozszczepione, lecz od olbrzymich
wrzodów i sinych ran w miejscach, gdzie wygniło ciało. A jednak Kiloliana był z nich wszystkich
najśmielszy do górskiej wspinaczki, znał każdą ścieżkę dzikich kóz i on to właśnie wskazał Koolau
oraz jego nieszczęsnym poddanym drogę do kryjówek w dolinie Kalalau.
- Tak, to słuszne pytanie - odparł Koolau. - Ponieważ nie chcieliśmy obrabiać całych mil
trzciny cukrowej, rosnącej tam, gdzie niegdyś pasły się nasze konie, sprowadzili zza morza
chińskich niewolników. A z nimi przyszła ta chińska zaraza, na którą teraz cierpimy i która
sprawia, że chcą nas zamknąć na Molokai. Urodziliśmy się na Kauai. Bywaliśmy na innych
wyspach, jedni tu, drudzy tam, na Oahu, Maui, Hawajach, w Honolulu. A jednak zawsze
wracaliśmy na Kauai. Dlaczego wracaliśmy? Musi być jakiś powód. Bo kochamy Kauai. Tu
przyszliśmy na świat. Tutaj żyliśmy i tutaj pomrzemy... chyba... chyba że znajdą się między nami
słabe serca. takich nie chcemy. Tacy w sam raz nadają się do Molokai. A jeśli są między nami,
niech tutaj zostają. Jutro wylądują na brzegu żołnierze. Niech ci, co mają serca słabe, idą z nimi.
Szybko ich poślą na Molokai. A my zostaniemy i będziemy walczyć. Ale wiedzcie, że nie
zginiemy. Mamy karabiny. Znacie te wąskie ścieżki, po których ludzie muszą pełzać jeden za
drugim. Ja, Koolau, który dawniej pasałem krowy na Niihau, potrafię sam jeden bronić takiej
ścieżki przed tysiącem ludzi. A oto tam siedzi Kapalei, który niegdyś był sędzią nad innymi i
człowiekiem czcigodnym, a teraz jest ściganym szczurem jak każdy z nas. Wysłuchajcie go, bo jest
mądry.
Kapalei wstał. Był niegdyś sędzią. Chodził do college'u w Punahou. Zasiadał do stołu z
panami i wodzami, z dostojnymi przedstawicielami obcych mocarstw, które chroniły interesy
kupców i misjonarzy. Taki był dawniej Kapalei. Ale teraz, jak powiedział Koolau, był ściganym
szczurem, istotą wyrzuconą poza nawias prawa, i ugrzązł tak głęboko w bagnie ludzkiej
potworności, że znajdował się zarówno ponad prawem, jak i poniżej niego. Twarz jego zatraciła
rysy - zostały w niej tylko ziejące jamy i oczy bez powiek, gorejące pod bezwłosymi łukami brwi.
- Nie wdajemy się w awantury - zaczął. - Chcemy, żeby nas zostawili w spokoju. Ale jeżeli
nas nie zostawią, sami za to zapłacą. Jak widzicie, nie mam już palców. - Podniósł kikuty dłoni i
pokazał je wszystkim dookoła. - Ale został mi knykieć jednego palca i ten potrafi nacisnąć cyngiel
równie pewnie, jak dawniej jego utracony sąsiad. Kochamy Kauai. Żyjmy tu, umierajmy tu, ale nie
idźmy do więzienia na Molokai. Nie nasza wina, że jesteśmy chorzy. Nie zgrzeszyliśmy niczym.
Ludzie, którzy krzewili słowo boże i rum, przywlekli tu zarazę wraz z niewolnikami-kulisami,
którzy pracują na zrabowanej ziemi. Niegdyś byłem sędzią. Znam prawo i sprawiedliwość i to wam
powiadam, że niesprawiedliwie jest rabować cudzą ziemię, zarażać człowieka chińską chorobą, a
potem zamykać go do końca życia w więzieniu.
- Życie jest krótkie, a dni są pełne cierpienia - rzekł Koolau. - Pijmy, tańczmy i weselmy się,
jak możemy.
Z jednego ze skalnych zakamarków wydobyto tykwy i puszczono je w obieg. Były
napełnione palącym odwarem z korzeni rośliny ti. Kiedy ów płynny ogień jął krążyć im w żyłach i
uderzać do głowy, zapomnieli o myśli, że niegdyś byli mężczyznami i kobietami, bo stali się nimi
znowu. Kobieta płacząca żrącymi łzami, które ciekły z pustych oczodołów, tętniła teraz życiem,
trącała struny ukulele i wyrzucała z siebie barbarzyńskie wezwanie miłosne, takie, jakie mogło
dobywać się z mrocznych kniei pierwotnego świata. Powietrze drgało od jej natrętnego,
uwodzicielskiego krzyku. Na macie tańczył Kiloliana w rytm jej pieśni. Było to całkowicie
przejrzyste - w każdym jego ruchu tańczyła miłość, toteż po chwili znalazła się obok niego na
macie inna kobieta, której ciężkie biodra i obfite piersi zadawały kłam przeżartej chorobą twarzy.
Był to taniec żywych trupów, bo w ich rozpadających się ciałach życie wciąż jeszcze kochało i
tęskniło. Kobieta o niewidzących oczach, z których ciekły łzy, wciąż zawodziła miłosną pieśń,
tamci ciągle tańczyli miłosny taniec pośród upalnej nocy, a tykwy ciągle krążyły, aż wreszcie w
mózgach ludzkich poczęły lęgnąć pełzające larwy wspomnień i pożądania. Obok pierwszej kobiety
zaczęła tańczyć na macie szczupła dziewczyna, której twarz była piękna i nienaruszona, gdy
tymczasem powykręcane ręce, wznoszące się i opadające na przemian, świadczyły o
spustoszeniach, jakie czyniła choroba. A dwa półgłupki, bełkocząc dziwnie, ruszyły w tany na
uboczu, groteskowe, nieprawdopodobne, przedrzeźniające miłość, tak jak ich samych
przedrzeźniało życie.
Ale miłosna pieśń kobiety urwała się w pół tonu, ręce trzymające tykwy opadły, tancerze
znieruchomieli; wszyscy wpatrzyli się w przepaść nad morzem, gdzie nagle zapłonęła rakieta niby
blada zjawa w księżycowej poświacie.
- To żołnierze - powiedział Koolau. - Jutro będzie walka. Trzeba się przespać i
przygotować.
Trędowaci usłuchali rozkazu i odpełzli do swych legowisk w skałach; pozostał tylko
Koolau, który siedział nieruchomo w promieniach księżyca, z karabinem w poprzek kolan, i
spoglądał daleko w dół, ku szalupom, co lądowały na brzegu.
Koniec doliny Kalalau był miejscem dobrze wybranym na schronienie. Oprócz Kiloliany,
który znał ścieżki wiodące w górę po urwistej ścianie skalnej, nikt nie mógł przedostać się do jaru
inaczej jak po grani wąskiej niczym ostrze noża. Przejście to miało sto jardów długości. Szerokie
było w najlepszym razie zaledwie na dwanaście cali. Po obu stronach ziała przepaść. Jedno
pośliźnięcie - i człowiek zlatywał w prawo lub w lewo, gdzie go czekała śmierć. Natomiast
przeszedłszy na drugą stronę, dostawał się do ziemskiego raju. Morze roślinności obmywało tu
wszystko dokoła rozlewając się zielonymi falami od jednej ściany skalnej do drugiej, ściekało z
krawędzi urwisk wielkimi kaskadami pnączy, chlustało w liczne rozpadliny pianą paproci i
orchidei. Przez wiele miesięcy swych rządów Koolau i jego ludzie zmagali się z tym roślinnym
morzem, Wszystko dławiącą dżunglę wraz z jej orgią kwitnienia odegnali od dziko rosnących palm
bananowych, drzew pomarańczy i mango. Na małych polankach rosły dzikie aksamitowce, na
skalnych tarasach, pokrytych nawianą glebą, pleniły się taro i melony, a w każdym otwartym
miejscu, do którego przenikało słońce, stały drzewa papai, uginające się pod brzemieniem
złocistych owoców.
Koolau wyparto do tej kryjówki z nadbrzeżnej doliny. Gdyby z kolei miano go wyprzeć i
stąd, znał pośród kłębowiska turni wewnętrznego masywu takie wąwozy, do których mógł
zaprowadzić swoich poddanych i żyć tam z nimi dalej. Teraz leżał z karabinem u boku i poprzez
wikłaninę listowia przyglądał się żołnierzom na brzegu. Zauważył, że przywieźli spore działka, na
których słońce połyskiwało niczym w lusterku. Wąziutką grań miał wprost przed sobą. Na ścieżce,
która do niej wiodła, dostrzegł pełzające pod górę drobne figurki ludzkie. Poznał, że to nie
żołnierze, lecz policjanci. Dopiero gdyby tym się nie powiodło, miało przystąpić do walki wojsko.
Czule pogładził powykręcaną dłonią lufę karabinu i sprawdził czy celownik nie jest
zanieczyszczony. Nauczył się strzelać polując na wyspie Niihau, gdzie jego strzelecka biegłość
pozostawiła trwałe wspomnienie. W miarę jak małe ludzkie kropeczki zbliżały się coraz bardziej i
rosły w oczach, oceniał odległość, odchylenie, które mógł dawać wiatr wiejący prostopadle do linii
strzału, oraz możliwości przeniesienia kulą celu znajdującego się o tyle niżej od jego stanowiska.
Nie strzelał jednak. Nie zdradził swej obecności do chwili gdy dotarli do owego wąskiego
przejścia. Nie pokazał się, tylko zagadał z gąszczu.
- Czego tu szukacie? - zapytał.
- Trędowatego Koolau - odparł człowiek dowodzący tubylczymi policjantami, błękitnooki
Amerykanin.
- Zawracajcie - powiedział Koolau.
Znał tamtego; był to ów wiceszeryf, który przepędził go z Niihau, poprzez Kauai aż do
doliny Kalalau, a stamtąd do wąwozu.
- Kto jesteś? - zapytał szeryf.
- Jestem Koolau, trędowaty - brzmiała odpowiedź.
- To wychodź. Szukamy ciebie. Za dostarczenie cię żywego lub umarłego wyznaczono
tysiąc dolarów nagrody. Nie uciekniesz.
Koolau roześmiał się głośno w gęstwinie.
- Wychodź! - rozkazał szeryf, ale odpowiedziało mu milczenie. Zaczął naradzać się z
policjantami i Koolau dostrzegł, że szykują się do natarcia.
- Koolau! - zawołał szeryf. - Koolau, idę po ciebie!
- To najpierw rozejrzyj się dobrze dokoła, popatrz na słońce, morze i niebo, bo będziesz je
oglądał po raz ostatni.
- W porządku, Koolau - rzekł uspokajająco szeryf. - Wiem, że strzelasz bez pudła. Ale mnie
nie zastrzelisz. Nigdy nie zrobiłem ci żadnej krzywdy.
Koolau mruknął coś w gęstwinie.
- No przecież mówię, że nigdy nie zrobiłem ci krzywdy, prawda? - powtórzył szeryf.
- Robisz mi krzywdę, chcąc wsadzić mnie do więzienia - brzmiała odpowiedź. - I robisz mi
krzywdę, kiedy próbujesz zasłużyć na te tysiąc dolarów, które wyznaczono za moją głowę. Jeżeli
chcesz żyć, nie ruszaj się z miejsca.
- Muszę cię dostać. Bardzo mi przykro, ale to mój obowiązek.
- Zginiesz, nim przejdziesz.
Szeryf nie był tchórzem, ale zawahał się. Rzucił okiem w przepaść po obu stronach oraz na
wąską grań, którą musiałby przebyć. Potem zaś powziął decyzję.
- Koolau! - zawołał.
W gąszczu panowało milczenie.
- Koolau, nie strzelaj! Idę!
Szeryf obrócił się, wydał jakieś rozkazy policjantom i ruszył w swą niebezpieczną drogę.
Posuwał się naprzód powoli. Przypominało to chodzenie po linie. Mógł trzymać się co najwyżej
powietrza. Wulkaniczna skała kruszyła się pod jego stopami, a jej grudki spadały z obu stron w
przepaść. Słońce paliło i twarz miał mokrą od potu. Posuwał się jednak dalej, aż dotarł do połowy
drogi.
- Stój! - rozkazał Koolau z zarośli. - Jeszcze jeden krok a strzelam.
Szeryf zatrzymał się i stanął nad pustką, z trudem utrzymując równowagę. Był blady, ale w
jego oczach malowała się determinacja. Zanim przemówił, zwilżył językiem suche wargi.
- Koolau, ty mnie nie zastrzelisz. Wiem, że tego nie zrobisz.
Znów ruszył przed siebie. Uderzenie kuli okręciło go o pół obrotu. Na twarzy miał wyraz
żałosnego zdziwienia, gdy zachwiał się przed upadkiem. Próbował uratować się padając w poprzek
grani, ale w tej chwili zaskoczyła go śmierć. W następnym momencie grań była już pusta. Wtedy
pięciu policjantów, jeden za drugim, rzuciło się na nią ze wspaniałą determinacją. Jednocześnie
reszta oddziałku otworzyła ogień na zarośla. Było to czyste szaleństwo. Koolau pięć razy pociągnął
za cyngiel, tak szybko, że strzały zlały się w jeden grzechot. Odczołgał się w bok i przypadłszy do
ziemi pod kulami, które z jękliwym świstem kąsały krzaki, wyjrzał na grań. Czterech policjantów
runęło w dół śladem szeryfa. Piąty, jeszcze żywy, leżał przewieszony przez krawędź. Po drugiej
stronie ci, którzy ocaleli, przerwali ogień. Na nagiej skale nie mieli żadnych szans. Zanim by spełzli
w dół, Koolau mógł wystrzelać ich do nogi. Ale nie strzelał; po krótkiej naradzie jeden z nich
ściągnął biały podkoszulek i pomachał nim jak flagą. Wraz z drugim podsunął się po grani ku
rannemu koledze. Koolau nie ruszał się, tylko obserwował; a tamci wycofali się z wolna i
przemienili w ciemne kropeczki schodząc w niższą dolinę.
W dwie godziny później śledził z innego gąszczu oddziałek policjantów usiłujących
wdrapać się doń z przeciwległej strony. Widział dzikie kozy zmykające przed nimi, w miarę jak
pięli się coraz wyżej i wyżej. W końcu zwątpił w słuszność swojej oceny i posłał po Kilolianę,
który przyczołgał się do niego.
- Nie, tam nie ma drogi - oświadczył Kiloliana.
- A kozy? - zapytał Koolau.
- Przechodzą z sąsiedniej doliny, ale nie mogą dostać się do tej. Nie ma drogi. Ci ludzie nie
są mądrzejsi od kóz. Spadną i skręcą karki. Popatrzmy.
- Odważni są - rzekł Koolau. - Patrzmy.
Leżeli obok siebie wśród kielichów powoju, a nad nimi zwisały żółte kwiaty hau; śledzili
ludzkie kropeczki, aż wreszcie stało się to, czego oczekiwali; trzej policjanci osunęli się, stoczyli,
ześliznęli, przelecieli nad krawędzią urwiska i runęli pół tysiąca stóp w dół.
Kiloliana zachichotał.
- Już nie będą nas niepokoić - rzekł.
- Mają działka - odparł Koolau. - Żołnierze jeszcze nie przemówili.
Było senne popołudnie i większość trędowatych chrapała w zakamarkach skalnych. Koolau
drzemał u wejścia do swej jaskini trzymając na kolanach świeżo wyczyszczony, przygotowany
karabin. Dziewczyna z powykręcaną ręką leżała niżej w gęstwinie obserwując przejście przez grań.
Nagle Koolau wyrwała z drzemki detonacja na brzegu. W następnej chwili potworny huk rozdarł
powietrze. Ten straszny odgłos przeraził go. Było. to tak, jak gdyby bogowie chwycili w garście
niebieskie sklepienie i rozrywali je, niczym kobieta, która drze prześcieradło z bawełnianego
płótna. Ale ten odgłos był przepotężny i zbliżał się błyskawicznie. Koolau z niepokojem podniósł
oczy, jakby spodziewał się, że go dostrzeże. A potem, wyżej we wzgórzach, pękł granat fontanną
czarnego dymu. Roztrzaskał skałę, której okruchy posypały się do stóp wzniesienia.
Koolau przesunął dłonią po spoconym czole. Był straszliwie wstrząśnięty. Nigdy nie zetknął
się z ogniem działowym i było to bardziej przerażające, niż mógł sobie wyobrazić.
- Jeden - powiedział Kapahei, któremu nagle przyszło do głowy policzyć pociski.
Drugi i trzeci granat przeleciał z wyciem nad skalną ścianą i rozerwał się gdzieś daleko.
Kapahei systematycznie prowadził rachunek. Trędowaci stłoczyli się na otwartej przestrzeni przed
jaskiniami. Zrazu się przerazili, lecz potem, widząc, iż pociski przelatują górą, odzyskali spokój i
zaczęli podziwiać to widowisko. Oba półgłupki wrzeszczały z uciechy podskakując dziko za
każdym rozdzierającym powietrze granatem. Koolau zaczął odzyskiwać pewność siebie. Granaty
nie wyrządzały żadnych szkód. Najwyraźniej nie można było posyłać tak wielkich pocisków na
odległość tak znaczną równie celnie, jak kule z karabinu.
Ale sytuacja niebawem się zmieniła. Granaty zaczęły padać coraz bliżej. Jeden rozerwał się
w gąszczach przy grani. Koolau przypomniał sobie leżącą tam na straży dziewczynę i zbiegł
zobaczyć, co się z nią stało. Gdy wpełznął w zarośla, dym jeszcze się z nich wznosił. Koolau
ogarnęło zdumienie. Gałęzie były potrzaskane i połamane. Tam, gdzie leżała dziewczyna, widniał
lej w ziemi. Sama dziewczyna była rozerwana na szczątki. Granat wybuchnął wprost na niej.
Wyjrzawszy, aby się upewnić, czy żołnierze nie próbują przejść przez grań, Koolau zawrócił pędem
do pieczar. Przez cały czas wyły, jęczały, świstały obok niego granaty, a cała dolina huczała echem
wybuchów. Gdy znalazł się nie opodal pieczar, zobaczył obu półgłupków, którzy wytańcowywali
trzymając się za ręce kikutami palców. Koolau biegnąc ujrzał fontannę czarnego dymu
wystrzeliwującą przy nich z ziemi. Eksplozja odrzuciła ich na boki. Jeden legł bez ruchu, ale drugi
zaczął się czołgać na rękach ku jaskini. Nogi wlokły się za nim bezwładnie, z ciała chlustała krew.
Cały był w niej skąpany, a czołgając się skomlał jak mały psiak. Reszta trędowatych z wyjątkiem
Kapahei zbiegła do pieczar.
- Siedemnaście - powiedział Kapahei. - Osiemnaście - dodał.
Ostatni granat wpadł do jednej z jaskiń. Wybuch wypłoszył ludzi ze wszystkich
pozostałych. Z tej jednak nikt nie wychodził. Koolau wczołgał się do środka poprzez gryzący,
cierpki dym. Leżały tu cztery straszliwie zmasakrowane trupy. Jednym z nich była niewidoma
kobieta, której łzy do tej chwili nie przestały płynąć.
Wycofawszy się na zewnątrz Koolau stwierdził, że jego ludzi ogarnęła panika, i że już
zaczynają wspinać się po koziej ścieżce, która wychodziła z wąwozu biegnąc pomiędzy licznymi
wierzchołkami i rozpadlinami. Raniony półgłupek skowycząc cicho wlókł się z tyłu po ziemi
pomagając sobie rękoma. Ale na pierwszej stromiźnie zabrakło mu sił i spadł.
- Lepiej byłoby go dobić - powiedział Koolau do Kapahei, który wciąż siedział na tym
samym miejscu.
- Dwadzieścia dwa - odparł Kapahei. - Owszem, mądrze było by go dobić. Dwadzieścia
trzy... dwadzieścia cztery.
Półgłupek zawył przenikliwie, gdy ujrzał wymierzony w siebie karabin. Koolau zawahał się
i opuścił broń.
- Niełatwo to zrobić - powiedział.
- Głupi jesteś, dwadzieścia sześć, dwadzieścia siedem - rzekł Kapahei. - Ja ci pokażę.
Wstał i chwyciwszy ciężki złom skalny zbliżył się do rannego. Kiedy podniósł rękę do
ciosu, granat rozerwał się wprost na nim, zwalniając go od konieczności dokonania owego dzieła i
zarazem kładąc kres jego obliczeniom.
Koolau pozostał sam w jarze. Patrzał, jak reszta ludzi przerzuca swoje kalekie ciała poprzez
krawędź wierzchołka i znika mu z oczu. Potem zawrócił i zszedł do zarośli, w których zginęła
dziewczyna. Ogień działowy wciąż trwał, ale Koolau pozostał na miejscu, gdyż daleko w dole
widział wspinających się żołnierzy. Granat rozerwał się o dwadzieścia stóp od niego. Koolau,
rozpłaszczony na ziemi, usłyszał świst przelatujących w górze odłamków. Opadł nań deszcz
kwiatów hau. Podniósł głowę, zerknął na ścieżkę i westchnął. Bał się ogromnie. Nie przejąłby się
strzałami karabinowymi, ale ten ogień armatni był obrzydliwy. Ilekroć zawył w pobliżu
przelatujący granat Koolau drżał i przypadał do ziemi, lecz za każdym razem znowu podnosił
głowę, ażeby obserwować ścieżkę.
Wreszcie pociski przestały padać. Wyrozumował sobie, iż to dlatego, że żołnierze byli teraz
bliżej. Posuwali się gęsiego po ścieżce. Koolau zaczął ich liczyć, ale wkrótce stracił rachubę. W
każdym razie było ich około stu, a wszyscy przyszli po trędowatego Koolau. Czuł przypływ dumy.
Policjanci i żołnierze, zbrojni w działka i karabiny, przyszli po niego, a on był tylko sam jeden, i to
kaleka, szczątek ludzki. Tysiąc dolarów wyznaczyli za niego, żywego czy umarłego. Koolau nigdy
w życiu nie miał tyle pieniędzy. Ta myśl była gorzka. Kapahei miał słuszność. On, Koolau, nie
zrobił nic złego. Ponieważ haole potrzebowali siły roboczej do uprawiania zrabowanej ziemi, więc
sprowadzili chińskich kulisów, a z nimi przyszła choroba. A teraz, dlatego że się nią zaraził, wart
był tysiąc dolarów. - ale nie jako on sam. Tyle pieniędzy warte było jego bezwartościowe ścierwo,
przegniłe od trądu albo zmiażdżone wybuchającym pociskiem.
Kiedy żołnierze dotarli do wąskiej jak ostrze noża grani, Koolau chciał ich przestrzec. Ale
wzrok jego padł na szczątki zamordowanej dziewczyny, więc zmilczał. Gdy sześciu żołnierzy
weszło na grań, otworzył ogień. I nie przestał strzelać, gdy tam nie został już nikt. Opróżniwszy
magazynek, naładował go i znów wystrzelał, do ostatniego naboju. Strzelał dalej. Wszystkie
krzywdy gorzały mu w pamięci, ogarnęła go mściwa furia. Wzdłuż całej ścieżki strzelali żołnierze,
a choć leżeli płasko na ziemi i usiłowali kryć się za płytkimi nierównościami gruntu, przecież dla
niego stanowili wyraźne cele. Dokoła świszczały i łomotały kule, a od czasu do czasu rykoszet
przeszywał ostrym jękiem powietrze. Jedna z kul wyorała mu bruzdę na skórze czaszki, druga
oparzyła łopatkę nie naruszając ciała.
Była to masakra dokonywana przez jednego człowieka. Żołnierze zaczęli się wycofywać
odciągając rannych kolegów. Kiedy Koolau do nich mierzył, poczuł swąd przypalonego mięsa.
Zrazu rozejrzał się, a potem odkrył, że zapach pochodzi z jego własnych dłoni. Przyczyną był
rozgrzany metal lufy. Trąd zniszczył większość nerwów w rękach Koolau. Choć ciało miał
przypalone i czuł jego woń, przecież nie doświadczał żadnego bólu.
Leżał w gęstwinie i uśmiechał się, gdy wtem przypomniał sobie działka. Bez wątpienia
zaczną z nich strzelać znowu, tym razem prosto w te zarośla, z których im zadał takie straty.
Ledwie zdążył się ukryć za małym występem skalnym, gdzie jak zauważył, nie padały granaty, gdy
bombardowanie zaczęło się od nowa. Liczył pociski. Sześćdziesiąt wybuchło jeszcze w wąwozie,
nim działka zamilkły. Niewielka przestrzeń była tak usiana lejami, iż wydawało się
niepodobieństwem, by mogła tam ocaleć jakakolwiek żywa istota. Tak widać uważali żołnierze, bo
znów zaczęli piąć się po ścieżce w promieniach palącego, popołudniowego słońca. I znowu
rozgorzała walka o grań, i raz jeszcze żołnierze wycofali się na brzeg morza.
Przez dwa następne dni Koolau pilnował przejścia, jakkolwiek żołnierze zadowalali się
teraz posyłaniem granatów na jego kryjówkę. Potem Pahau, trędowaty chłopiec, przyszedł nad
krawędź ściany wąwozu i krzyknął do Koolau, że Kilolianę przygniotła osuwająca się skała, kiedy
polował na kozy, aby dostarczyć ludziom mięsa, i że kobiety są wystraszone i nie wiedzą, co robić.
Koolau przywołał chłopca do siebie i postawił go z wolnym karabinem na straży u przejścia.
Ludzi zastał upadłych na duchu. Większość była zbyt niedołężna, by zaopatrzyć się w
pożywienie w tak nie sprzyjających warunkach, toteż wszyscy przymierali głodem. Wybrał dwie
kobiety oraz mężczyznę, których nie zżarła jeszcze choroba, i posłał ich do wąwozu po żywność i
maty. Resztę zaczął pocieszać i pokrzepiać, aż w końcu nawet najsłabszy wziął się do pomocy przy
budowaniu prymitywnych schronów.
Ale ci, których posłał po żywność, nie wrócili, sam więc znów ruszył do wąwozu. Kiedy
ukazał się na skraju skalnej ściany, zagrzechotało kilka karabinów. Jedna kula rozdarła Koolau
ciało na ramieniu, a odprysk skały, w którą trzasnęła druga, rozciął mu policzek. W chwili gdy to
się stało, odskoczył i spostrzegł, że wąwóz zaroił się od żołnierzy. Zdradzili go właśni ludzie.
Ogień armatni był zbyt straszliwy, wybrali przeto więzienie na Molokai.
Koolau cofnął się i zdjął jeden z ciężkich pasów z nabojami. Leżąc między głazami
odczekał, aż głowa i ramiona pierwszego żołnierza ukazały się mu wyraźnie i dopiero wtedy
nacisnął spust. Powtórzyło się to dwukrotnie, a potem, po dłuższej chwili, nad krawędzią skalnej
ściany ukazała się miast głowy i ramion biała flaga.
- Czego chcecie? - zapytał.
- Ciebie, jeżeli jesteś trędowatym Koolau - doleciała go odpowiedź.
Koolau zapomniał, gdzie jest, zapomniał o wszystkim leżąc tam i podziwiając niesamowity
upór tych haole, którzy musieli postawić na swoim, choćby się niebo waliło. Tak, chcieli narzucić
swą wolę wszystkiemu i wszystkim, nawet gdyby przyszło im zginąć. Nie mógł się oprzeć
podziwowi dla nich, dla tej woli silniejszej niż życie, naginającej do siebie wszystko. Był
przeświadczony o beznadziejności swej walki. Nie sposób było oprzeć się straszliwej woli haole.
Choćby ich ubił tysiąc, powstaliby niczym piaski z dna morza i uderzyli na niego, coraz liczniejsi i
liczniejsi. Nigdy nie wiedzieli, kiedy są pokonani. To było ich wadą i ich zaletą. Tego właśnie
brakowało ludziom jego rasy. Teraz pojmował, jakim sposobem podbiła ten kraj garść głosicieli
Boga i głosicieli Rumu. Stało się tak dlatego, że...
- No, co masz do powiedzenia? Pójdziesz ze mną?
Był to głos niewidocznego człowieka, który trzymał białą flagę. Jak każdy haole zdążał
prosto do obranego celu.
- Pogadajmy - odpowiedział Koolau.
Ukazała się głowa, potem ramiona tamtego, a wreszcie całe ciało. Był niebieskookim,
dwudziestopięcioletnim młodzieńcem o gładkiej twarzy, wyglądał szczupło i zgrabnie w mundurze
kapitana. Podszedł bliżej, przystanął i usiadł o kilkanaście stóp od Koolau.
- Dzielny z ciebie chłop - powiedział z podziwem Koolau. - Mógłbym cię zabić jak muchę.
- Wcale nie - odparł tamten.
- A to dlaczego?
- Bo jesteś człowiekiem, Koolau, choć złym. Znam twoją historię. Zabijasz uczciwie.
Koolau mruknął coś, ale w głębi duszy czuł, że sprawiło mu to przyjemność.
- Coście zrobili z moimi ludźmi? - zapytał. - Z chłopcem, dwiema kobietami i mężczyzną?
- Poddali się, a ja teraz przychodzę, ażebyś ty zrobił to samo.
Koolau roześmiał się z powątpiewaniem.
- Jestem człowiekiem wolnym - oświadczył. - Nikomu nie uczyniłem nic złego. Chcę tylko
jednego: żeby mnie zostawiono w spokoju. Żyłem wolny i umrę wolny. Nie poddam się nigdy.
- W takim razie twoi ludzie są mądrzejsi od ciebie - odparł młody kapitan. - Popatrz:
właśnie idą.
Koolau obrócił się i popatrzył na zbliżającą się resztę swojej gromady. Stękając i
wzdychając, nadciągał upiorny orszak wlokąc pomimo niego swą nędzę. Dane było Koolau
pokosztować jeszcze głębszej goryczy, gdyż przechodzący poczęli obrzucać go złorzeczeniami i
wymysłami; dysząca jędza, która zamykała pochód, przystanęła i wyciągnąwszy wynędzniałe ręce o
szponach harpii, potrząsając swą wyszczerzoną, trupią czaszką cisnęła w niego przekleństwo. Po
jednym opuszczali się przez krawędź ściany i oddawali w ręce ukrytym żołnierzom.
- Możesz już odejść - powiedział Koolau do kapitana. -Ja się nigdy nie poddam. To moje
ostatnie słowo. Do widzenia.
Kapitan zsunął się po pochyłości do swoich żołnierzy. W następnej chwili, nie pokazując
już flagi, podniósł czapkę nasadzoną na pochwę szabli, a Koolau zaraz przeszył ją kulą. Tego
popołudnia ostrzeliwali go z nad morza granatami, a gdy wycofał się wyżej, w niedostępne
rozpadliny ruszyli za nim żołnierze.
Przez sześć tygodni tropili go z jednego rozdołu do drugiego, poprzez wulkaniczne urwiska,
po ścieżkach dzikich kóz. Kiedy się skrył w lantanowej dżungli, utworzyli linię nagonki i pędzili go
niczym królika poprzez gąszcze lantany i krzewy guava. Ale on wciąż kołował, zawracał i wymykał
im się. Nie sposób było go dopaść. Gdy go zbyt mocno nacisnęli, niechybny karabin
powstrzymywał ich w miejscu i musieli znosić swych rannych ścieżkami na brzeg morza. Czasami
sami otwierali ogień, kiedy brunatne ciało mignęło im na chwilę w gąszczach. Raz pięciu żołnierzy
zdybało go na otwartej ścieżce między rozdołami. Opróżnili weń magazynki karabinów, gdy
kulejąc piął się po karkołomnej drodze. Później znaleźli w tym miejscu ślady krwi świadczące o
tym, że został ranny. Po upływie sześciu tygodni dali za wygraną. Żołnierze i policjanci wrócili do
Honolulu, a Koolau pozostał panem doliny Kalalau; od czasu do czasu zapuszczali się tam za nim
łowcy głów, ale jedynie po to, by ponieść klęskę.
W dwa lata później Koolau po raz ostatni wczołgał się w gęstwinę i położył wśród liści ti
oraz kwiecia dzikiego imbiru. Żył wolny i wolny umierał. Zaczął siąpić drobniutki deszcz i Koolau
otulił kocem swoje powykręcane, wynędzniałe ciało. Miał na sobie nieprzemakalną kurtkę. Na
piersiach ułożył mauzera i przez chwilę czule ocierał z lufy krople wilgoci. Jego ręka nie miała już
palców, które mogłyby pociągnąć za cyngiel.
Przymknął oczy, albowiem po osłabieniu całego ciała i wirującym zamęcie w mózgu
poznał, że zbliża się śmierć. Wzorem dzikiego zwierza wpełznął w kryjówkę, aby tam sczeznąć. Na
wpół przytomny, otumaniony i majaczący cofnął się myślami do swej młodości do Niihau. W miarę
jak uciekało z niego życie, a szmer deszczu zacierał mu się w uszach, doznał złudzenia, że znowu
układa konie, że dzikie źrebce ze związanymi pod brzuchem strzemionami stają dęba i koziołkują
pod nim. Albo też gnają jak oszalałe po zagrodzie wypędzając luzaków poza bariery. W następnej
chwili, w sposób pozornie naturalny, ujrzał siebie ścigającego po górskich pastwiskach bawoły,
chwytającego je na powróz i sprowadzającego pojmane zwierzęta do dolin. Znów szczypał go w
oczy i drażnił nozdrza pył i pot koński.
Przeżywał na nowo całą swą jurną, krwistą młodość aż do chwili, gdy przenikliwa męka
konania wyrwała go z owych marzeń. Podniósł poczwarne dłonie i przyjrzał im się ze zdumieniem.
Jak to? Dlaczego? Czemu ta dzika młodość przeobraziła się w coś podobnego? A potem
przypomniał sobie wszystko i znów na krótką chwilę stał się trędowatym Koolau. Powieki
zatrzepotały słabo i przymknęły się, w uszach ucichł szmer dżdżu. Przeciągły dreszcz wstrząsnął
ciałem, lecz i on ustał. Koolau uniósł głowę, ale opadła na powrót. Wtedy oczy jego rozchyliły się i
nie zamknęły więcej. Ostatnia myśl pobiegła ku mauzerowi - przycisnął go do piersi złożonymi
dłońmi pozbawionymi palców.
Przełożył Bronisław Zieliński
Yah! Yah! Yah!
Był Szkotem, pijanicą i tęgo ciągnął whisky, zaczynając punktualnie o szóstej z rana, od
pierwszej kolejki, którą powtarzał w regularnych odstępach czasu przez cały dzień aż do udania się
na spoczynek, co zwykle następowało o północy. Sypiał zaledwie pięć godzin na dobę, a przez
pozostałe dziewiętnaście był najspokojniej w świecie pijany. W ciągu tych ośmiu tygodni, jakie
spędziłem z nim na atolu Oolong, nie widziałem go trzeźwego ani przez chwilę. Prawdę mówiąc,
sypiał tak krótko, że nigdy nie miał czasu wytrzeźwieć. Stanowił okaz najwspanialszego i
najregularniejszego pijaka, jakiego spotkałem.
Nazywał się McAllister. Był już stary i kiepsko trzymał się na nogach. Ręce mu się trzęsły
jak paralitykowi, co zwłaszcza można było zauważyć, gdy sobie nalewał whisky, choć nie
pamiętam, by kiedykolwiek uronił bodaj kropelkę. Dwadzieścia osiem lat przeżył na Melanezji, od
niemieckiej Nowej Gwinei aż po niemieckie Wyspy Salomona, i tak całkowicie zespolił się z tą
częścią świata, że zazwyczaj posługiwał się owym poczwarnym językiem, zwanym beche-de-mer.
Tak na przykład w rozmowie ze mną “słońce on wyleźć” oznaczało wschód słońca, “kai-kai
przynieść” - że podano obiad, a “mój brzuch on pękać” - że cierpi na żołądek. Był niewielkiego
wzrostu, zawiędły i spalony od wewnątrz i od zewnątrz ognistym spirytusem i ognistym słońcem.
Zdawał się niejako spopielony, przypominał kawałek, żużlu, żużlu ożywionego i jeszcze
niezupełnie wystygłego, a poruszał się sztywno, kanciasto, jak automat. Lada podmuch wiatru
mógłby go porwać. Ważył dziewięćdziesiąt funtów.
Ale najbardziej zdumiewającą rzeczą była jego władza. Atol Oolong miał sto czterdzieści
mil obwodu. W jego lagunie sterowało się według kompasu. Zamieszkiwało na nim sześć tysięcy
Polinezyjczyków, krzepkich mężczyzn i kobiet, często liczących sześć stóp wzrostu i po kilkaset
funtów żywej wagi. Atol znajdował się o dwieście pięćdziesiąt mil od najbliższego lądu. Dwa razy
do roku zawijał tu mały szkuner, ażeby zabrać ładunek kopry. Jedynym białym na Oolongu był
McAllister, drobny kupiec i niepoprawny pijaczyna - a przecież żelazną ręką sprawował rządy nad
atolem i jego sześcioma tysiącami dzikich. Kiedy kazał im przyjść - przychodzili, kiedy powiedział:
odejść! - znikali. Nigdy nie poddawali w wątpliwość jego rozkazu ani osądu. Był swarliwy, jak
potrafi być tylko stary Szkot, i ustawicznie wtrącał się do ich osobistych spraw. Kiedy Nugu, córka
króla, zapragnęła poślubić Haunaua z drugiego końca atolu, jej ojciec wyraził na to zgodę, ale
McAllister sprzeciwił się i małżeństwo nie doszło do skutku. Kiedy król chciał zakupić od
arcykapłana pewną wysepkę na lagunie, McAllister powiedział “nie”. Król winien był Kompanii
około stu osiemdziesięciu tysięcy orzechów kokosowych i póki tego nie zapłacił, nie mógł wydać
ani jednego orzecha na inny cel.
Jednakże król i jego poddani nie kochali McAllistera. Po prawdzie nienawidzili go okropnie
i o ile mi wiadomo, cała ludność z kapłanami na czele przez trzy miesiące daremnie usiłowała
wymodlić sobie jego śmierć. Szatany, które nań nasyłali, budziły zgrozę, ale ponieważ McAllister
nie wierzył w szatany, nie miały nad nim żadnej władzy. Wobec pijanych Szkotów zawodzą
wszelkie czary. Zbierano resztki jedzenia, których dotknęły jego usta, pustą butelkę po whisky,
orzech kokosowy, z którego pił, a nawet jego ślinę i odprawiano nad tym przeróżne diabelstwa. Ale
McAllister żył nadal. Cieszył się doskonałym zdrowiem. Nigdy nie miewał febry, kaszlu ani kataru,
dyzenteria go omijała, a złośliwe ropnie i obrzydliwe schorzenia skóry, atakujące na równi białych i
czarnych w tym klimacie, nie imały się go w ogóle. Musiał być tak nasiąknięty alkoholem, że
zarazki nie mogły się go uczepić. Wyobrażałem sobie, jak opadają na ziemię gradem
mikroskopijnych drobinek, gdy tylko znajdą się w zasięgu jego przesyconej wódką aury. Nikt go
nie kochał, nawet zarazki, on zaś kochał jedynie whisky, a jednak żył.
Była to dla mnie zagadka. Nie mogłem pojąć, jak to się dzieje, że sześć tysięcy krajowców
ulega temu wynędzniałemu, zasuszonemu tyranowi. Cud prawdziwy, że nie zginął nagłą śmiercią
już dawno temu. Ludność atolu, w przeciwieństwie do tchórzliwych Melanezyjczyków, była
zawadiacka i wojownicza. Na wielkim cmentarzysku, u wezgłowi i w nogach mogił, spoczywały
pamiątki dawnych, krwawych wydarzeń - łopatki do wykrawania tłuszczu wielorybiego, stare,
zardzewiałe bagnety i kordelasy, miedziane sworznie, żelazne części rudli, harpuny, bombardy,
cegły, które mogły pochodzić jedynie z pieców do wytapiania tłuszczu na okrętach
wielorybniczych, oraz stare działka spiżowe z szesnastego wieku, które były potwierdzeniem
legend o dawnych hiszpańskich żeglarzach.
Na Oolongu okręt za okrętem spotykała katastrofa. Niecałe trzydzieści lat temu statek
wielorybniczy “Blennerdale”, który wpłynął na lagunę dla dokonania naprawy, dostał się do niewoli
wraz z całą załogą. W podobny sposób zginęła załoga “Gasketu”, statku przewożącego drzewo
sandałowe. Wielki francuski bark*, [Bark - łódź omasztowana w ten sposób, że dwa przednie
maszty są rejowe, a trzeci jak u szkunera.] “Toulon”, który przed atolem zaskoczyła cisza morska,
zdobyli wyspiarze po zaciętej walce i zatopili w przesmyku Lipau, przy czym kapitanowi udało się
uciec szalupą wraz z garścią marynarzy. Hiszpańskie działka zaś świadczyły o klęsce jakiegoś
okrętu dawnych odkrywców. Wszystkie te wydarzenia należą już do historii i można je odnaleźć w
“Księdze Żeglarskiej Południowego Pacyfiku”. Jednakże miałem się jeszcze dowiedzieć, że istnieje
także inna historia, nie pisana. Tymczasem zachodziłem w głowę, dlaczego sześć tysięcy
pierwotnych dzikusów pozostawia przy życiu jednego zwyrodniałego szkockiego despotę.
Pewnego upalnego popołudnia siedziałem z McAllisterem na werandzie wychodzącej na
lagunę, która mieniła się niczym klejnot cudnymi barwami. W tyle, za szerokim na sto jardów
pasmem usianego palmami piasku, fale pełnego morza, okalającego z zewnątrz atol, rozbijały się z
hukiem o rafy. Było straszliwie gorąco. Znajdowaliśmy się pod czwartym stopniem szerokości
geograficznej i słońce, które w swojej wędrówce na południe minęło przed kilkoma dniami równik,
wisiało wprost nad naszymi głowami. Nie było wcale wiatru - nawet najlżejszego podmuchu. Okres
południowo-wschodnich pasatów dobiegał przedwcześnie końca, a północno-zachodni monsun nie
zaczął jeszcze wiać.
- Nie potrafią tańczyć ni cholery - powiedział McAllister.
Zdarzyło mi się bowiem napomknąć, że tańce polinezyjskiE stoją wyżej od papuaskich,
czemu McAllister zaprzeczył tylko z wrodzonej kłótliwości. Było jednak za gorąco, aby się spierać,
więc nie odrzekłem ani słowa. Poza tym nigdy nie widziałem, jak tańczą ludzie z Oolongu.
- Ja panu tego dowiodę - oznajmił przyzywając skinieniem zwerbowanego do pracy
czarnego chłopca z Nowego Hanoweru, który pełnił funkcje kucharza i służącego. - Ty, chłopak, ty
powiedzieć król, żeby tu przyjść do mnie.
Chłopiec odszedł, a po chwili zjawił się pierwszy minister, zmieszany, zakłopotany,
tłumacząc się gęsto i przepraszając. Krótko rzekłszy, król spał i nie można mu było przeszkadzać.
- Król spać mocno za bardzo - oświadczył na zakończenie.
McAllister wpadł w taką pasję, że pierwszy minister w popłochu wziął nogi za pas i wrócił
z samym królem. Tworzyli przepyszną parę, zwłaszcza monarcha, który musiał liczyć nie mniej niż
sześć stóp i trzy cale wzrostu. Rysy jego twarzy miały w sobie coś orlego, co często się spotyka u
Indian północno-amerykańskich. Urodził się i wychował do rządzenia. Gdy słuchał, oczy jego
miotały błyskawice, lecz mimo to potulnie zastosował się do rozkazu McAllistera, który polecił mu
zwołać kilkuset co najlepszych tancerzy i tancerek z wioski. Jakoż zaczęli tańczyć i tańczyli tak
przez dwie mordercze godziny w piekących promieniach słońca. Najwyraźniej nie kochali za to
McAllistera, ale jemu było to obojętne i w końcu odprawił tancerzy wśród wyzwisk i szyderstw.
Nikczemna służalczość tych wspaniałych dzikusów była przerażająca. Skąd się to brało? Na
czym polegała tajemnica tego człowieka? W miarę jak dni upływały, dziwiło mnie to coraz bardziej
i chociaż wciąż miałem dowody jego niepodzielnej władzy, nie mogłem ani rusz znaleźć klucza do
tej zagadki.
Pewnego dnia zdarzyło mi się wspomnieć McAllisterowi o moim rozczarowaniu z powodu
nieudanej próby nabycia pary pięknych, pomarańczowych muszli. W Sydney dostałbym za nie pięć
funtów jak nic. Zaofiarowałem dwieście cegiełek tytoniu właścicielowi, który jednak domagał się
trzystu. Gdy mimochodem o tym napomknąłem, McAllister natychmiast posłał po niego, zabrał mu
obie muszle i wręczył je mnie. Pozwolił mi zapłacić za nie tylko pięćdziesiąt cegiełek. Krajowiec
przyjął tytoń i był najwyraźniej uradowany, że wykręcił się tak łatwo. Co do mnie, postanowiłem w
przyszłości trzymać język na wodzy. I wciąż łamałem sobie głowę nad sekretem władzy
McAllistera. Posunąłem się nawet tak daleko, że zapytałem go wprost, ale tylko przymknął jedno
oko, zrobił tajemniczą minę i pociągnął następny haust whisky.
Pewnej nocy popłynąłem łowić ryby na lagunie w towarzystwie Otiego, krajowca, któremu
odebrano owe muszle. Potajemnie dodałem mu jeszcze sto pięćdziesiąt cegiełek tytoniu, wskutek
czego nabrał dla mnie szacunku graniczącego z czcią, co było o tyle osobliwe, że liczył sobie
przynajmniej dwa razy więcej lat niż ja.
- Dlaczego wy kanaka tacy strachliwi? - zagadnąłem. - Ten kupiec, on jeden człowiek. Wy
kanaka dużo za bardzo ludzi. Wy ludzie kanaka jak psy: dużo strach przed ten człowiek. On was
nie zjeść. Dlaczego wy taki wielki strach?
- A jakby dużo człowiek kanaka jego zabić? - zapytał.
- To on umrzeć - odparłem. - Wy ludzie kanaka dawno temu zabić dużo biały człowiek.
Dlaczego bać się ten biały?
- Tak, my ich dużo zabić - brzmiała odpowiedź. - Daję słowo! Mnóstwo! Dawno. Raz, jak
ja być młody za bardzo, jeden duży okręt tu przypłynąć. Wiatr on nie wiać. Dużo człowiek kanaka
wsiąść w czółna, w dużo czółna i złapać ten okręt. My bardzo się bić. Dwóch, trzech biały człowiek
strzelać jak diabeł. My nie bać. my podpłynąć, wejść na okręt dużo człowiek, może pięćdziesiąt
razy po dziesięć. Na ten okręt być jedna biała kobieta. Ja jeszcze nigdy nie widzieć biała kobieta.
Dużo biały człowiek zabity. Jeden kapitan, on nie zabity. I jeszcze pięć, sześć biały człowiek nie
zabity. Kapitan on krzyczeć. Kilka biały człowiek oni bić. Jeden biały człowiek spuścić łódź i
wszyscy oni wsiąść. Kapitan, on opuścić w łódź biała kobieta. A potem mocno wiosłować
mnóstwo. Mój ojciec wtedy być silny człowiek. On w nich rzucić dzida. Ta dzida wejść w bok ta
biała kobieta. I nie zatrzymać się, ale wyjść z drugi bok. Ona umrzeć. Ja nie bać. Dużo kanaka nic
nie bać.
Widocznie musiałem urazić dumę starego Otiego, gdyż nagle ściągnął swą lava-lava i
pokazał mi bliznę pochodzącą najwyraźniej od kuli. Zanim zdążyłem coś powiedzieć, jego linka
poczęła nagle wylatywać z czółna. Przytrzymał ją i popróbował wyciągnąć, ale ryba snadź okręciła
linkę naokoło gałęzi koralu. Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym wyrzutu za to, że odwróciłem jego
uwagę, wyskoczył za burtę nogami naprzód i znalazłszy się pod wodą przekoziołkował, po czym
spłynął na dno wzdłuż linki. W tym miejscu było głęboko na dziesięć sążni. Wychyliłem się i
śledziłem ruchy jego stóp, które zniknęły mi z oczu zapalając upiorne ogniki pośród bladej
fosforescencji. Dziesięć sążni, czyli sześćdziesiąt stóp, było dla tego starca fraszką w porównaniu z
wartością haczyka i linki. Po dłuższej chwili, która zdawała się trwać z pięć minut, choć pewnie nie
przekroczyła minuty, dojrzałem, jak wypływał opromieniony białym światłem. Wynurzył się na
powierzchnię i wrzucił do czółna dziesięciofuntowego sztokfisza, w którego pysku tkwił
nienaruszony haczyk z linką.
- Może być - powiedziałem bezlitośnie - że wy nie mieć strach dawno temu. Ale teraz wy
mieć mnóstwo strach przed ten biały człowiek.
- Tak, mnóstwo strach - wyznał, najwyraźniej chcąc skończyć z tym tematem. Przez
następne pół godziny rzucaliśmy i wyciągaliśmy linki w milczeniu. Potem zaczęły brać przynętę
małe rekiny, więc utraciwszy po jednym haczyku wybraliśmy linki z wody i czekali, aż rekiny
odpłyną.
- Ja tobie powiedzieć prawda - odezwał się Oti. - Wtedy ty wiedzieć, dlaczego my teraz bać.
Zapaliłem fajkę i zamieniłem się w słuch, a Oti opowiedział mi w potwornym beche-de-mer
historię, którą tutaj przekładam na zwykły język. Poza tym opowieść utrzymana jest w takim
samym duchu i porządku, w jakim usłyszałem ją z ust Otiego.
- Po tamtej bitwie wbiliśmy się w pychę. Często walczyliśmy z obcymi białymi, co żyją na
morzu i zawsześmy ich zwyciężali.
Kilku z nas zginęło, ale cóż to jest w porównaniu do tych tysięcznych bogactw, jakie
znajdowaliśmy na statkach? A potem któregoś dnia, ze dwadzieścia albo dwadzieścia pięć lat temu,
wpłynął przez przesmyk na lagunę szkuner. Był duży i miał trzy maszty. Załoga składała się z
pięciu białych i blisko czterdziestu czarnych z Nowej Gwinei i Nowej Brytanii. Przypłynęli tu łowić
trepangi. Statek stanął na kotwicy po drugiej stronie laguny, koło Pauloo, a jego łodzie rozproszyły
się wszędzie i załogi rozbiły obozowiska na plażach, aby tam wędzić trepangi. Rozdzielając się w
ten sposób, osłabili się, gdy ci, którzy łowili tutaj, byli o pięćdziesiąt mil od tych, co zostali na
szkunerze stojącym koło Pauloo, a inni odpłynęli jeszcze dalej.
Nasz król zwołał przywódców na radę, a ja należałem do osady czółna, które całe
popołudnie i całą noc płynęło przez lagunę, aby dać znać ludziom z Pauloo, że rano napadniemy
jednocześnie na wszystkie obozowiska, oni zaś mają zdobyć szkuner. My, którzyśmy przynieśli tę
wieść, byliśmy zmęczeni wiosłowaniem, lecz mimo to wzięliśmy udział w ataku. Na szkunerze
znajdowali się dwaj biali, kapitan i drugi oficer, oraz z pół tuzina czarnych. Kapitana i trzech jego
ludzi schwytaliśmy na brzegu i zabili, ale przedtem położył trupem ośmiu naszych strzelając z
dwóch rewolwerów. Bo trzeba dodać, że walczyliśmy z bliska, pierś w pierś.
Odgłosy walki powiedziały oficerowi, co się święci; załadował więc żywność, wodę i żagiel
do małej łódki, która nie miała więcej niż dwanaście stóp długości. Uderzyliśmy na szkuner w
tysiąc ludzi, a nasze czółna pokryły lagunę. Prócz tego dęliśmy w konchy, śpiewali pieśni wojenne i
bębnili wiosłami o boki czółen. Co mógł nam zrobić jeden biały i trzech czarnych chłopców? Nic -
i oficer o tym wiedział.
Biali ludzie to szatany. Często przyglądałem się im, jestem już teraz stary i wreszcie
zrozumiałem, dlaczego zabrali wszystkie wyspy na morzu. Dlatego właśnie, że to szatany. O,
siedzisz tu ze mną w czółnie. Jeszcze z ciebie prawie chłopak. Nie jesteś mądry, bo co dzień mówię
ci wiele rzeczy, których nie wiesz. Kiedy byłem malcem, wiedziałem więcej o rybach i ich
obyczajach niż ty obecnie. Jestem starym człowiekiem, ale mogę opuścić się aż na dno laguny, a ty
nie potrafisz podążyć za mną. Do czego ty w ogóle jesteś zdatny? Nie wiem; chyba tylko do walki.
Nie widziałem cię nigdy walczącego, ale wiem, żeś podobny do swoich braci i że na pewno bijesz
się jak szatan. Poza tym jesteś głupiec podobnie jak twoi bracia. Nie wiesz, kiedy przegrywasz.
Będziesz się bił aż do śmierci, a wtedy już za późno połapać się, żeś pobity.
Otóż słuchaj, co zrobił ten oficer. Kiedyśmy podpłynęli, pokrywając morze czółnami i
dmiąc w konchy, odbił w łódce od szkunera razem z trzema czarnymi chłopcami i zaczął
wiosłować w stronę przesmyku. W tym także był głupcem, bo żaden mądry człowiek nie wypłynie
na morze w tak małej łodzi. Jej burty wystawały nad wodę o niespełna cztery cale. Ścigało go
dwadzieścia czółen z dwustu młodymi ludźmi. Gdy my przepływaliśmy pięć sążni, jego chłopcy
posuwali się o jeden. Nie miał żadnych szans, ale był głupi. Stanął w łodzi z karabinem i zaczął
strzelać. Nie strzelał dobrze, ale kiedyśmy się przybliżyli, wielu z nas zabił albo poranił. Mimo to
nadal nie miał żadnej możliwości ocalenia.
Pamiętam, że przez cały czas palił cygaro. Płynęliśmy prędko, a gdy byliśmy już o
czterdzieści stóp, opuścił karabin, zapalił od cygara laskę dynamitu i cisnął w nas. Potem zapalił
następną i jeszcze jedną, i tak rzucił w nas bardzo szybko wiele tych lasek. Teraz wiem, że musiał
porozszczepiać końce lontów i powtykać w nie główki zapałek, bo chwytały ogień od razu. Zresztą
lonty były bardzo krótkie. Niektóre laski dynamitu wybuchały w powietrzu, ale większość
rozerwała się w czółnach. A za każdym razem, gdy wybuchały w czółnie, już było po nim. Z
dwudziestu czółen połowa poszła w drzazgi. Czółno, w którym siedziałem, zostało rozerwane wraz
z dwoma ludźmi siedzącymi obok mnie. Laska dynamitu upadła między nich. Inne czółna zaczęły
zawracać i uciekać. Wtedy oficer ryknął: “Yah! Yah! Yah!” Znów zaczął strzelać i wielu naszych
uciekając zginęło od kul w plecy. A czarni w jego łodzi wiosłowali bez przerwy. Widzisz, że
mówiłem ci prawdę. Ten oficer był szatanem.
Ale to jeszcze nie wszystko. Zanim zszedł ze szkunera, podpalił statek i tak porozkładał
proch i dynamit, że wszystko wybuchło jednocześnie. Na pokładzie było kilkuset naszych ludzi,
którzy właśnie próbowali zagasić pożar wciągając wodę wiadrami przez burtę, gdy wtem statek
wyleciał w powietrze. I tak utraciliśmy wszystko, o cośmy walczyli, a poza tym zginęło wielu
naszych. Czasami jeszcze teraz, na starość miewam złe sny i słyszę straszny jak grom krzyk tego
oficera: “Yah! Yah! Yah!” Ale tamci, co byli w obozowiskach, wyginęli do nogi.
Oficer przepłynął przesmyk w tej małej łódce, a myśmy byli pewni, że już po nim, bo jakże
taka łódeczka z czterema ludźmi mogła utrzymać się na oceanie? Minął miesiąc, aż tu któregoś
rana, między jednym szkwałem deszczowym a drugim, wpływa przez przesmyk szkuner i rzuca
kotwicę naprzeciw wioski. Król i przywódcy zwołali wielką naradę i w końcu postanowiono, że
za , kilka dni napadniemy na statek. Tymczasem, ponieważ zawsze mieliśmy zwyczaj zachowywać
pozory przyjaźni, podpłynęliśmy czółnami przywożąc wiązki orzechów kokosowych, ptactwo i
świnie na handel. A gdy nasze czółna zbliżyły się do statku, ludzie z pokładu zaczęli do nas
strzelać, a kiedyśmy rzucili się do ucieczki, zauważyłem tego oficera, co wówczas wypłynął na
morze w małej łodzi. Wyskoczył teraz na burtę statku, zaczął tańczyć i krzyczeć: “Yah! Yah! Yah!”
Tego popołudnia przypłynęły od szkunera trzy niewielkie łodzie pełne białych ludzi.
Przeszli przez całą wieś strzelając do każdego, kogo napotkali. Wystrzelali też drób i świnie. My,
którzyśmy uniknęli śmierci, wskoczyliśmy do czółen i powiosłowali na lagunę. Oglądając się
widzieliśmy wszystkie chaty w ogniu. Pod wieczór zobaczyliśmy wiele czółen z Nihi, tej wioski,
która leży na północnym wschodzie, nad przesmykiem Nihi. Tylko tylu ich zostało, a wioskę,
podobnie jak naszą, spalił drugi szkuner, który wpłynął przez tamten przesmyk.
Wiosłowaliśmy dalej w ciemnościach na zachód, ku Pauloo, ale w nocy usłyszeliśmy
zawodzenia kobiet i natknęliśmy się na wielką flotyllę czółen. Było to wszystko, co pozostało z
Pauloo, też leżącego w zgliszczach, bo trzeci szkuner przypłynął przesmykiem Pauloo. Jak widzisz,
ten oficer i jego czarni wcale nie utonęli. Dostał się na Wyspy Salomona i tam opowiedział swym
braciom, co zrobiliśmy na atolu Oolong. Wszyscy jego bracia oznajmili, że przyjdą nas ukarać, i
przypłynęli na tych trzech szkunerach, a nasze trzy wioski zrównali z ziemią.
I cóż mieliśmy robić? Rano dwa szkunery dopędziły nas od nawietrznej na środku laguny.
Wiał silny pasat i powywracali dziesiątki czółen. A karabiny nie milkły ani na chwilę.
Rozproszyliśmy się niczym latające ryby, gdy uciekają przed bonitą, a było nas tylu, że tysiące
zmykały we wszystkie strony, ku wysepkom na skrajach atolu.
Potem szkunery zaczęły nas ścigać po całej lagunie. W nocy udawało się nam przemknąć
obok nich. Ale wiedzieliśmy, że nazajutrz albo za dwa, trzy dni wrócą i znowu nas pognają na
drugi koniec laguny. I tak się stało. Już nie liczyliśmy ani nie mogliśmy spamiętać zabitych.
Prawda, że nas było wielu, a tamtych mało. Ale cóż mogliśmy zrobić? Ja byłem w jednym z
dwudziestu czółen, pełnych ludzi, którzy nie bali się śmierci. Uderzyliśmy na najmniejszy szkuner.
Powystrzelali nie wiedzieć ilu naszych. Ciskali w czółna dynamit, a kiedy im go zabrakło, zlewali
nas wrzątkiem. Karabiny nie przestawały gadać ani na chwilę. Ci, których czółna rozbito, ginęli od
kul podczas ucieczki wpław. A oficer wciąż tańczył na dachu kajuty i ryczał: “Yah! Yah! Yah!”
Każda chata na każdej, nawet najmniejszej, wysepce poszła z dymem. Nie ocalała ani jedna
świnia czy kura. Nasze studnie zanieczyszczono wrzucając do nich trupy albo też zasypano po
wręby skałkami koralowymi. Przed przybyciem szkunerów było nas na Oolongu dwadzieścia pięć
tysięcy. Gdy odpłynęły, zostało ledwie trzy, jak się zaraz przekonasz.
Wreszcie szkunery zmęczyły się pędzaniem nas tam i z powrotem. Popłynęły więc do Nihi,
na północny wschód. Potem zaczęły nas gnać ciągle na zachód. Ich dziewięć szalup też było na
wodzie. Po drodze przetrząsali każdą wysepkę. Pędzili nas tak przed sobą, pędzili i pędzili dzień po
dniu. A co noc wszystkie trzy szkunery i dziewięć szalup stawało łańcuchem od skraju do skraju
laguny, abyśmy nie zawrócili i nie zdołali się wymknąć.
Nie mogli nas tak gnać bez ustanku, bo laguna gdzieś się kończyła, więc wreszcie tych z
nas, co pozostali przy życiu, wpędzili na ostatnią ławicę piaskową w zachodniej stronie. Dalej
otwierało się już pełne morze. Było nas dziesięć tysięcy i pokryliśmy całą tę ławicę od skraju
laguny aż po huczące z drugiej strony atolu fale pełnego morza. Nikt nie mógł się położyć. Nie było
miejsca. Staliśmy bok w bok i ramię w ramię. Dwa dni nas tak trzymali, a oficer wdrapywał się od
czasu do czasu na olinowanie, drwił z nas i krzyczał: “Yah! Yah! Yah!”, aż zaczęliśmy gorzko
żałować, żeśmy przed miesiącem zrobili krzywdę jemu i jego szkunerowi. Nie mieliśmy co jeść i
staliśmy tak dwa dni i dwie moce. Małe dzieci pomarły, pomarli też starzy, słabi i ranni. Co
najgorsze, nie mieliśmy wody, aby ugasić pragnienie, a przez dwa dni prażyło nas słońce i nigdzie
nie było ani odrobiny cienia. Wielu mężczyzn i kobiet weszło do morza i potonęło, a fale wyrzuciły
ich ciała z powrotem na plażę. Przyszła też plaga much. Niektórzy podpłynęli wpław do
szkunerów, ale wystrzelano ich do ostatniego. My zaś, pozostali przy życiu, żałowaliśmy bardzo, że
w naszej pysze poważyliśmy się napaść na trzymasztowy szkuner, który przypłynął łowić trepangi.
Rankiem trzeciego dnia przybyli w małej łodzi kapitanowie trzech statków z tym oficerem.
Wszyscy mieli karabiny i rewolwery. Zaczęli z nami rozmawiać. Mówili, że przestali nas zabijać
tylko dlatego, że już ich to zmęczyło. A my odpowiedzieliśmy, że żałujemy i nigdy więcej nie
pokrzywdzimy białego człowieka, na dowód zaś uległości posypaliśmy sobie głowy piaskiem.
Wszystkie kobiety i dzieci podniosły taki wrzask o wodę, że przez jakiś czas nikt nie mógł ich
przekrzyczeć. W końcu powiedzieli, jaka nas spotka kara. Musimy naładować wszystkie trzy
szkunery koprą i trepangami. Zgodziliśmy się, bo chcieliśmy wody, serca nasze były zgnębione i
wiedzieliśmy, że w walce jesteśmy dziećmi wobec białych ludzi, którzy biją się jak szatany. A gdy
już skończyły się rozmowy, oficer wstał i zaczął z nas kpić i ryczeć: “Yah! Yah! Yah!” Potem
odpłynęliśmy czółnami w poszukiwaniu wody.
Przez całe tygodnie w ciężkim trudzie chwytaliśmy i wędzili trepangi, zbieraliśmy kokosy i
przerabiali je na koprę. Dzień i noc ze wszystkich plaż na wszystkich wysepkach atolu Oolong
wznosiły się chmury dymu. Tak płaciliśmy za zły postępek. Albowiem w tych dniach śmierci w
mózgu każdego z nas wypaliła się jasno prawda, że bardzo źle jest krzywdzić białego człowieka.
Kiedy szkunery wypełnione już były koprą i trepangami, a nasze drzewa obrane z kokosów,
trzej kapitanowie i oficer zwołali nas na wielką rozmowę. Powiedzieli, iż bardzo są radzi, że
dostaliśmy nauczkę, a myśmy po raz tysiączny powtórzyli, bardzo żałujemy i więcej już tego nie
zrobimy. I znów posypaliśmy sobie głowy piaskiem. Wtedy kapitanowie orzekli, że wszystko to
bardzo dobrze, lecz aby nam pokazać, że o nas nie zapominają, przyślą diabła, którego na zawsze
zapamiętamy, ilekroć przyjdzie nam chęć skrzywdzić białego człowieka. Oficer raz jeszcze naśmiał
się z nas i zaryczał: “Yah! Yah! Yah!” Następnie sześciu naszych ludzi, których mieliśmy za dawno
zmarłych, wysadzono na ląd z jednego ze szkunerów, a statki rozwinęły żagle i odpłynęły przez
przesmyk w kierunku Wysp Salomona.
Tych sześciu, których wysadzono na ląd, najpierw złapało owego diabła, nasłanego przez
kapitanów.
- I przyszła wielka choroba - przerwałem rozpoznawszy podstęp. Na pokładzie szkunera
panowała odra i sześciu jeńców umyślnie nią zarażono.
- Tak, wielka choroba - ciągnął Oti. - To był potężny diabeł. Najstarsi ludzie nie słyszeli o
czymś podobnym. Tych kapłanów, którzy jeszcze żyli, pozabijaliśmy za to, że nie umieli pokonać
diabła. Choroba się szerzyła. Mówiłem, że dziesięć tysięcy naszych stało bok w bok i ramię w
ramię na tamtej ławicy. Kiedy choroba odeszła, zostało przy życiu trzy tysiące. A że kokosy
przerobiliśmy na koprę, więc zaczął się głód.
- Ten kupiec - kończył Oti - on jak kawałek błota. On jak śmierdzący ślimak, co zdycha,
kiedy go kai-kai. On jak pies, chory pies z dużo pcheł. My nie bać ten kupiec. My bać dlatego, że
on biały człowiek. My dobrze za bardzo wiedzieć, że źle zabijać biały człowiek. Ten chory pies
kupiec, u niego dużo brat, dużo biały człowiek taki jak ty, co walczyć jak szatan. My nie bać ten
przeklęty kupiec. Czasem kanaka mnóstwo źli na niego i kanaka chcieć go zabić, ale kanaka
myśleć: on diabeł i kanaka słyszeć ten oficer krzyczeć: “Yah! Yah! Yah!” i kanaka go nie zabić.
Oti założył na haczyk kawałek mątwy, który oderwał zębami od żywego, wijącego się ciała
potwora, po czym haczyk razem z przynętą znikł w głębinie wśród białych lśnień fosforescencji.
- Rekin już nie podpłynąć! - powiedział.
- Myślę, że złapiemy dużo ryb.
Linka szarpnęła się gwałtownie. Począł ją szybko wybierać oburącz i rzucił na dno czółna
wielkiego, drgającego sztokfisza.
- Jak słońce on wyleźć, ja zrobić ten przeklęty kupiec podarunek z ten duża ryba -
powiedział Oti.
Przełożył Bronisław Zieliński
Czun Ah Czun
Czun Ah Czun niczym nie zwracał na siebie uwagi. Był niski jak każdy Chińczyk i jak
Chińczyk - szczupły i wąski w ramionach. Przyjezdny, ujrzawszy go przypadkiem ma którejś z ulic
Honolulu, pomyślałby, że idzie dobroduszny, mały Chińczyk, pewnie właściciel dochodowej pralni
albo zakładu krawieckiego. Gdy idzie o dobroduszność i powodzenie, sąd ten byłby słuszny,
chociaż niepełny, bo u Ah Czuna dobroduszność szła w parze z powodzeniem w interesach, o
których nie wiedziano nawet dziesiątej części prawdy.
Wiadomo było, że był ogromnie bogaty, ale w tym wypadku “ogromnie” oznaczało tylko
nieznane.
Ah Czun miał chytre oczka, czarne, paciorkowate i tak malutkie jak dziurki wyborowane
świdrem. Szeroko rozstawione, siedziały pod sklepionym czołem, charakterystycznym czołem
myśliciela. Bo Ah Czunowi przez całe życie nie brakło dość tematów do rozmyślań. Nie można
powiedzieć, by się nimi zadręczał, z natury bowiem był filozofem i czy to jako kulis, czy jako
multimilioner, pan i władca wielu ludzi, zawsze zachowywał jednakowo niewzruszoną równowagę
ducha. Jego wewnętrznego spokoju nie zdołało nigdy zakłócić powodzenie ani niepowodzenie -
naruszyć. Przeciw niczemu się nie buntował: czy to były baty dozorcy na plantacji trzciny
cukrowej, czy też spadek cen cukru, gdy sam już został właścicielem tychże pól cukrowych. Tak to
z wyżyn granitowej skały pewności i zadowolenia ze świata, rozstrzygał problemy, nad którymi
niewielu ludziom dane jest łamać sobie głowy, a najmniej już chińskiemu chłopu.
Był bowiem chińskim chłopem, zrodzonym do tego, by przez całe życie pracować w polu
jak bydlę. Ale zrządzeniem losu dane mu było uciec z tych pól, niby królewiczowi w bajce. Ah
Czun nie pamiętał ojca, małorolnego chłopa z okolic Kantonu; słabo też pamiętał matkę, która
umarła, gdy miał sześć lat. Świetnie za to pamiętał swego czcigodnego wuja Ah Kow, bo jemu
służył jak niewolnik od szóstego do dwudziestego czwartego roku życia, kiedy uciekł z tego jarzma
i zaciągnął się na trzy lata jako kulis na hawajską plantację trzciny cukrowej za płacę pięćdziesięciu
centów dziennie.
Ah Czun umiał patrzeć i widział to, czego nie widzi nawet jeden człowiek na tysiąc. Trzy
lata pracował na polach cukrowych, a pod koniec tego okresu znał się na uprawie trzciny lepiej niż
nadzorca, a nawet zarządca, który szczerze by się zdumiał, gdyby wiedział, jak ten mały,
pomarszczony kulis zna się na chemicznych procesach przeróbki trzciny. Ah Czun jednak
interesował się nie tylko fabrykacją. Usiłował zrozumieć, jak ludzie zostają właścicielami plantacji
i cukrowni. Jedną prawdę odkrył szybko, tę, że nie bogacą się z pracy własnych rąk. To wiedział na
pewno, bo sam już pracował od lat dwudziestu. Ludzie zbijają majątki na cudzej pracy. A
najbogatszy jest ten, dla którego tyra najwięcej bliźnich.
Tak więc, gdy wygasł jego kontrakt, Ah Czun wsadził swe drobne oszczędności w mały
interes importowy, zawiązując spółkę z niejakim Ah Yungiem. Z czasem firma rozrosła się i
zasłynęła pod nazwą “Ah Czun i Ah Yung”. Interesowała się wszystkim: od indyjskich jedwabi i
rośliny schinseng aż do wysp guanowych i handlu niewolnikami. Tymczasem Ah Czun pracował
jako kucharz. Gotował świetnie i po trzech latach był najlepiej płatnym kuchmistrzem w Honolulu.
Mógł zrobić karierę i jak mu powiedział jego szef, Dantin, chyba zwariował rzucając pracę. Ale Ah
Czun wiedział, co robi, a że wiedział, został nazwany skończonym osłem i nagrodzony
pięćdziesięciu dolarami ponad należną pensję.
Interesy firmy “Ah Czun i Ah Yung” szły świetnie. Ah Czun nie potrzebował już kucharzyć.
Działo się to w złotych dla Hawai czasach. Plantacji cukrowych było coraz więcej i coraz więcej też
potrzebowano robotników. Ah Czun szybko się w tym połapał i zorganizował dostawę rąk
roboczych. Sprowadzał na Hawaje tysiące kantońskich kulisów i bogacił się coraz bardziej.
Inwestował pieniądze we wszystko. Jego małe, paciorkowate oczki potrafiły wypatrzyć zysk tam,
gdzie inni widzieli stratę. Za grosze nabył staw rybny, który później przyniósł mu pięćset procent
zysku i posłużył za odskocznię do zmonopolizowania całego handlu rybami w Honolulu. Ah Czun
nie udzielał wywiadów, nie zajmował się polityką, nie bawił się w rewolucje, ale dalej patrzył w
przyszłość i umiejętniej przewidywał wypadki od ludzi, którzy byli ich duszą. Kiedy jeszcze
Honolulu, rozrzucone, brudne i zasypywane piaskiem, stało na nieurodzajnej koralowej rafie,
widział je już jako nowoczesne, oświetlone elektrycznością miasto. Skupywał więc tereny.
Skupywał je od kupców goniących za gotówką, od ubogich krajowców, od marnotrawnych
kupieckich synków, od wdów i sierot i od trędowatych deportowanych na Malokai* [Wysepka, na
którą wywozi się trędowatych z pozostałych wysp Archipelagu Hawajskiego.]. I jakoś tak się
działo, że z czasem tereny nabyte przez niego były potrzebne pod składy, biura i hotele. Dzierżawił
więc place, sprzedawał, kupował i znów odprzedawał.
Ale to nie wszystko. Obdarzył zaufaniem i zainwestował pieniądze w Parkinsona, kapitana
renegata, któremu nikt by nie zawierzył. I Parkinson odpływał w tajemnicze podróże na małej
“Vedze”. Żył na koszt Ah Czuna do śmierci, a w wiele lat potem Honolulu ze zdziwieniem
dowiedziało się z nieśmiałych pogłosek, że guanowe wyspy Drake i Acorn zostały sprzedane
Brytyjskiemu Trustowi Fosfatowemu za trzy czwarte miliona dolarów. Były też tłuste lata za
panowania króla Kalakaua, kiedy Ah Czun za trzysta tysięcy dolarów nabył wyłączne prawo handlu
opium. Musiał na tym monopolu zrobić dobry interes, choć zapłacił za niego bez mała jedną trzecią
miliona, skoro za samą dywidendę kupił później plantację Kalalau, która z kolei przynosiła po
trzydzieści procent przez siedemnaście lat zanim ją sprzedał za półtora miliona.
Na długo przedtem, za dynastii Kamehameha, służył swej ojczyźnie jako chiński konsul, z
czego też zresztą wyciągnął materialne korzyści. Za panowania Kanehameha IV zmienił
obywatelstwo i przybrał poddaństwo hawajskie po to, by ożenić się ze Stellą Allendale. Była ona
poddaną ciemnoskórego króla, choć bardziej Anglosaską niż Polinezyjką. W gruncie rzeczy, dzięki
przypadkowym małżeństwom, jej krew była tak rozrzedzona, że należałoby ją mierzyć na ósme i
szesnaste części. W jednej szesnastej odziedziczyła krew prababki Paahao - księżniczki Paahao,
pochodzącej z królewskiego rodu. Pradziadkiem Stelli Allendale był kapitan Blunt, angielski
awanturnik, który w służbie u króla Kamehameha I uzyskał wysoką godność świętego i
nietykalnego wodza, a dziadkiem - kapitan wielorybniczego statku z New Bedford. Ojcu
zawdzięczała drobną domieszkę krwi włoskiej i portugalskiej, ongiś zaszczepianej angielskiej
odnodze jej rodowodu. Ta małżonka Ah Czuna, choć prawnie Hawajka, należała raczej do każdej z
trzech wymienionych narodowości.
I do tego zlepku ras Ah Czun dodał mieszankę mongolską. Tak więc jego dzieci były w
jednej trzydziestodrugiej Polinezyjczykami, w jednej szesnastej Włochami, w takiejż części
Portugalczykami, w połowie Chińczykami i w jedenastu trzydziestodrugich - Anglikami i
Amerykanami. Bardzo możliwe, że Ah Czun zrezygnowałby z małżeństwa, gdyby przewidział, co
za niezwykłe potomstwo zrodzi się z tego związku. Było ono niezwykłe pod wieloma względami.
Po pierwsze - pod względem liczebności. Urodziło się bowiem piętnaścioro dzieci, synów i córek, z
przewagą córek. Najpierw przyszło na świat trzech chłopców, a potem już bez przerwy rodziły się
same dziewczynki, okrągły tuzin. Mieszanina ras dała świetne wyniki. Okazała się nie tylko płodną,
ale i całe potomstwo wydała zdrowe i bez zarzutu. Najbardziej jednak zadziwiała uroda dzieci Ah
Czuna. Wszystkie córki były pięknościami, eteryczne i delikatne. Zaokrąglone kształty mamy Ah
Czun złagodziły kanciastość figury papy Ah Czuna. Córki więc cechowała gibkość pozbawiona
wybujałości i krągłe kształty bez otyłości. Z każdego rysu, z każdej twarzy przebijało zamglone
odbicie Azji, stuszowane i wygładzone przez starą Anglię, Nową Anglię i południową Europę. Ktoś
niewtajemniczony nie domyśliłby się, że w ich żyłach przeważa krew chińska, ale poinformowany,
natychmiast odkryłby charakterystyczne chińskie rysy.
Z urody córki Ah Czuna były czymś całkiem nowym, zjawiskiem nie spotykanym. Podobne
do siebie, i tylko do siebie, różniły się jednocześnie krańcowo. Trudno było wziąć jedną za drugą.
A jednak niebieskooka i jasnowłosa Maud przypominała Henriettę, brunetkę o oliwkowej cerze,
tęsknym spojrzeniu wielkich, ciemnych oczu, o kruczoczarnych włosach. Ten wspólny rys godzący
wszystkie różnice był wkładem Ah Czuna. To on dał fundament, na który naniesiono kontury
pomieszanych ras. On dał drobnokościsty chiński szkielet, wokół którego narosło subtelne i
delikatne saksońskie, latyńskie i polinezyjskie ciało.
Pani Ah Czun miała własne zapatrywania, które Ah Czun szanował, ale którym nie dawał
posłuchu, jeśli zagrażały jego filozoficznemu spokojowi. Pani Ah Czun od urodzenia żyła na
sposób europejski. Proszę bardzo; Ah Czun zbudował jej europejską rezydencję. Później, kiedy
synowie i córki tak podrośli, że ich rada coś znaczyła, wybudował bungalow, obszerny, dość
bezsensowny dom, równie prosty jak wspaniały. Z upływem czasu wyrosła też górska siedziba na
Tantalusie, w której rodzina mogła się chronić, gdy z południa wiał “niezdrowy wiatr”. Na Waikiki
Ah Czun wystawił nadmorską willę na rozległym terenie tak szczęśliwie wybranym, że później,
kiedy rząd Stanów Zjednoczonych budując fortyfikacje chciał ją zburzyć, musiał wypłacić mu
ogromne odszkodowanie. W tych wszystkich domach nie brakło pokojów bilardowych, palarni i
licznych apartamentów gościnnych, bo niezwykłe potomstwo Ah Czuna lubowało się w szumnym
życiu towarzyskim. Umeblowanie było wyszukanie proste. Dzięki wykształconym gustom dzieci
Ah Czuna wydawano olbrzymie sumy bez fałszywej okazałości.
Na wykształcenie dzieci Ah Czun nie skąpił pieniędzy. “Co tam koszty - mówił ongiś
Parkinsonowi, kiedy ten nadbaluch nie rozumiał, po co pakować pieniądze w <<Vegę>> i podnosić
jej morskie kwalifikacje. - Pan prowadzi szkuner, ja płacę”. Tak samo było z synami i z córkami.
Oni mieli się kształcić, on płacił. Harold, pierworodny, ukończył Harvard i Oxford; Albert i Karol
skończyli te same wydziały w Yale. A córki, od najstarszej do najmłodszej, przygotowywały się
najpierw w seminarium Mills w Kalifornii, a potem przechodziły do Vassar*, do Wellesley* albo
do Bryn Mawr*. [Wyższe zakłady naukowe dla kobiet w Stanach Zjednoczonych.] Te, które
chciały, uzupełniły wykształcenie w Europie. W ten sposób dzieci Ah Czuna wracały ze wszystkich
części świata, by mu sugerować i radzić, jak ma upiększyć prostą wspaniałość swojej rezydencji.
Ah Czun zaś wolał rozkoszny blask wschodniego przepychu. Ale był filozofem i dobrze widział, że
gust dzieci zgadzał się z wymaganiami Zachodu.
Oczywiście jego dzieci nie były znane jako dzieci Ah Czuna. Nazwisko przeszło tę samą
ewolucję, co i on - od zwykłego kulisa do multimilionera. Mama Ah Czun pisała się już A'Czun,
ale jej mądrzejsze potomstwo opuściło apostrof i podpisywało się Aczun. Ah Czun nie oponował.
Taka czy inna pisownia nazwiska nie zakłócała mu filozoficznego spokoju i wygody. Poza tym nie
był dumny. Ale kiedy dzieci sięgnęły w swych wymaganiach aż tak wysoko, że zażądały, by wdział
krochmaloną koszulę, sztywny kołnierzyk i żakiet, zagroziły tym jego wygodzie i spokojowi. Ah
Czun nie chciał żadnej z tych rzeczy. Wolał długie, powiewne chińskie ubiory i ani prośbą, ani
groźbą nie dał się od nich odwieść. Dzieci próbowały i jednego, i drugiego, ale szczególnie groźba
sromotnie zawiodła. Nie darmo byli w Ameryce. Poznali znaczenie bojkotu stosowanego przez
zorganizowanych robotników, toteż nagle Ah Czun, ich ojciec, spotkał się z bojkotem we własnym
domu. Mama A'Czun buntowała i popierała dzieci. Jednakże Ah Czun, choć laik w sprawach
zachodniej kultury, doskonale znał się na zachodnich warunkach pracy. Sam nie byle jaki
pracodawca, wiedział, jak sobie poradzić z taktyką robotników. Niezwłocznie zastosował lokaut
wobec buntowniczego potomstwa i zbłąkanej żony. Rozpuścił liczną służbę, zamknął stajnie i
domy, a sam przeniósł się do hotelu Royal, którego był zresztą głównym akcjonariuszem. Rodzina
w popłochu odwiedzała przyjaciół, on zaś spokojnie prowadził dalej rozległe interesy, palił długą
fajeczkę z miniaturową srebrną główką i rozmyślał nad swoim niezwykłym potomstwem.
Ten problem zresztą nie mącił mu spokoju. W głębi swej filozoficznej duszy wiedział, że
gdy zagadnienie dojrzeje - potrafi je rozwiązać. Tymczasem dał Aczunom nauczkę, że choć
ustępliwy, jest jednak panem ich losu. Rodzina wytrzymała tydzień, a potem wszyscy wraz z Ah
Czunem i liczną służbą powrócili do bungalowu. Później nikt już się nie buntował, gdy Ah Czun
wchodził do swego przepysznego salonu w niebieskim jedwabnym chałacie, miękkich pantoflach i
w czarnej jedwabnej czapeczce zakończonej czerwonym guziczkiem; albo kiedy na obszernych
werandach już w palarni, w towarzystwie oficerów i cywilów palących papierosy i cygara, pociągał
dym z długiej fajeczki ze srebrną główką.
Ah Czun był na wyjątkowych prawach w Honolulu. Choć nie udzielał się towarzysko,
wszędzie chętnie go by widziano. Odwiedzał tylko chińskich kupców w mieście, poza tym nigdzie
nie bywał. Jednakże przyjmował u siebie i zawsze był główną osobą w rodzinie i pierwszą przy
stole. Sam, z urodzenia chiński chłop, prezydował w atmosferze takiej kultury i wyrafinowania,
jakiej nie znalazłoby się na całych Hawajach. Nie było też człowieka, któremu duma
przeszkodziłaby wejść w progi Ah Czuna i skorzystać z jego gościnności. Po pierwsze, nic nie
można było zarzucić jego domowi. Po drugie, Ah Czun był potęgą. I wreszcie, był wzorem cnót i
uczciwym businessmanem. Pomijając fakt, że uczciwość w interesach w ogóle stała w Honolulu
wyżej niż na kontynencie, Ah Czun zaćmił wszystkich miejscowych kupców swoją drobiazgową i
niezachwianą prawością. Jego obietnica, już przysłowiowa, była tak dobra jak jego weksel. Nie
trzeba go było prosić o podpis, bo nigdy nie złamał słowa. W dwadzieścia lat po śmierci Hotchkissa
z firmy “Hotchkiss i Morterson” znaleziono w jakichś zarzuconych papierach zmarłego lakoniczną
notatkę, że Ah Czun został winien trzydzieści tysięcy dolarów. Pożyczył je, gdy był jeszcze
prywatnym doradcą Kamehameha II. W gorączce owych złotych czasów dług wymknął mu się z
pamięci. Nie istniało żadne zobowiązanie, żaden prawny dowód przeciwko niemu, a jednak
załatwił wszystko z zarządcą masy spadkowej i dobrowolnie wypłacił składany procent, który
znacznie przewyższał kapitał. Podobnie było, gdy poręczył słowem za nieszczęsny Plan Budowy
Kanałów na Kakiku. Największy nawet pesymista nie śnił w tym czasie o potrzebie takiego
poręczenia. “Podpisał czek na dwieście tysięcy, panowie, i okiem nie mrugnął, okiem nie mrugnął!”
- zdawał sprawę sekretarz zbankrutowanego przedsięwzięcia, wysłany bez cienia nadziei, by
wysondować intencje Ah Czuna. Prócz wielu podobnych czynów, potwierdzających wierność
danemu słowu, nie było chyba na wyspach jednego człowieka, któremu Ah Czun nie udzieliłby
kiedyś pomocy finansowej.
Tak więc mieszkańcy Honolulu patrzyli, jak coraz bardziej wikłały się stosunki w
niezwykłej rodzinie Ah Czuna, i współczuli mu w duchu, bo nie mogli sobie wyobrazić, jak z tego
wybrnie. Ale Ah Czun wyraźniej od nich widział sytuację. Lepiej od wszystkich orientował się, że
jest obcym człowiekiem w swej rodzinie. Nawet rodzina tego nie odgadywała. Ah Czun wiedział,
że nie ma co robić wśród cudownego potomstwa, zrodzonego z jego krwi i ciała, i wybiegając
myślą ku starości rozumiał, że będzie tu coraz bardziej obcy. Nie pojmował swoich dzieci.
Rozmawiały o rzeczach, które go nie interesowały i na których się nie znał. Zachodnia kultura
przeszła koło niego bez śladu. Każdą cząstką duszy, każdym włóknem ciała był Azjatą, a więc
poganinem. Chrześcijanizm dzieci wydawał mu się nonsensem. Zniósłby jednak wszystko jako
obce i mało ważne, gdyby mógł zrozumieć samą młodzież. Kiedy Maud mówiła mu na przykład, że
na utrzymanie domu w tym miesiącu wydała trzydzieści tysięcy, rozumiał to; rozumiał też, kiedy
Albert prosił go o pięć tysięcy na kupno jachtu “Muriel” i wpis do Hawajskiego Jacht Klubu. Gubił
się natomiast zupełnie w myślowych drogach rodziny, w jej odległych, zawiłych dążeniach. Szybko
pojął, że umysły synów i córek są dla niego tajemnym, beznadziejnie nieprzeniknionym labiryntem.
Zawsze napotykał mur, który dzieli Wschód od Zachodu. Nie miał dostępu do ich dusz, a tym
samym wiedział, że i jego dusza jest dla nich zamknięta.
Poza tym w miarę jak się starzał, coraz częściej spozierał ku środowisku, z którego wyszedł.
Zaduchy chińskich dzielnic były dla niego najcudowniejszą wonią. Na ulicy wdychał je z rozkoszą,
bo przenosiły go myślami w wąskie i kręte rojne i gwarne zaułki Kantonu. Żałował, że przed
ślubem, dla przypodobania się przyszłej żonie, obciął warkocz i poważnie przemyśliwał, by
wygolić ciemię i zapuścić nowy. Dania, które dla niego obmyślał po królewsku opłacany kucharz,
nie łechtały mu pamiętliwego podniebienia tak, jak dziwaczne potrawy w dusznych jadłodajniach
chińskiej dzielnicy. O wiele więcej przyjemności sprawiała mu półgodzinna pogawędka przy
fajeczce z dwoma, trzema przyjaciółmi Chińczykami niż, prezydowanie na wspaniałych i
wytwornych obiadach, z których słynął jego bungalow. Przy długim stole zasiadała tam wtedy cała
miejscowa elita Amerykanów i Europejczyków, kobiet na równej stopie z mężczyznami. Klejnoty
lśniły na białych ramionach i szyjach w przyćmionym świetle lamp i mężczyźni byli we frakach, a
wszyscy paplali i śmiali się z rzeczy i dowcipów, które wprawdzie rozumiał, ale które nie
interesowały go i nie bawiły.
Nie szło mu zresztą tylko o uczucie obcości i o rosnącą chęć powrotu do chińskich
rozkoszy. Chodziło także o majątek. Pragnął wygodnej, dostatniej starości. Pracował ciężko i
nagrodą miały mu być spokój i odpoczynek. Ale wiedział, że przy olbrzymim bogactwie nie zazna
pewnie spokoju i odpoczynku. Dostrzegł już pierwsze tego zapowiedzi. Znał podobne wypadki.
Pamiętał swego starego pracodawcę, Dantina, któremu dzieci, po ubezwłasnowolnieniu, zupełnie
legalnie wydarły zarząd mieniem. Ah Czun widział, i wiedział doskonale, że gdyby Dantin był
biedakiem, uznano by go za zdolnego, by sam prowadził swoje interesy. A stary Dantin miał tylko
troje dzieci i pół miliona, gdy on, Ah Czun, miał piętnaścioro dzieci i jemu jednemu znaną ilość
milionów.
- Nasze córki są piękne - powiedział pewnego wieczoru do żony. - Kręci się tu wielu
młodych mężczyzn. Zawsze pełno ich w domu. Płacę duże rachunki za cygara. Czemuż więc nie
dochodzi do ślubów?
Mama A'Czun wzruszyła ramionami i czekała.
- Kobiety są kobietami, a mężczyźni - mężczyznami. Dziwne, że nikt się nie żeni. Może
nasze córki nie podobają się młodym ludziom?
- Bardzo im się podobają - odparła mama A'Czun - ale widzisz, nie mogą zapomnieć, że ty
jesteś ich ojcem.
- Ty jednak zapomniałaś, kim był mój ojciec - poważnie rzekł Ah Czun. - Zażądałaś tylko,
bym obciął warkocz.
- Młodzi mężczyźni są bardziej wybredni, niż ja byłam.
- Cóż jest najważniejsze na świecie? - zapytał Ah Czun odchodząc nagle od tematu.
Mama A'Czun zastanawiała się chwilę, a potem odpowiedziała.
- Bóg.
Ah Czun skinął głową.
- Są bogowie i bogowie - powiedział. - Bywają z papieru, z drzewa, z brązu. W biurze
używam takiego małego boga za przycisk. W muzeum Bishop jest wiele bogów z koralu i z lawy.
- Ale Bóg jest tylko jeden - stwierdziła stanowczym tonem wyzywająco prostując okrągłe
kształty.
Ah Czun dostrzegł niebezpieczeństwo i zboczył z drogi.
- Więc cóż jest większe od Boga? - zapytał. - Powiem ci. Pieniądze. Miewałem już do
czynienia z Żydami i chrześcijanami, z mahometanami i buddystami, a także i z czarnymi ludźmi z
Wysp Salomona i Nowej Gwinei, którzy swego boga nosili zawiniętego w przetłuszczony papier.
Wszyscy oni mieli różnych bogów, ale wszyscy czcili pieniądze. Weźmy tego kapitana Higginsona:
zdaje się podoba mu się Henrietta.
- Nigdy się z nią nie ożeni - odparła mama A'Czun. - Zostanie admirałem...
- Wiceadmirałem - przerwał Ah Czun. - Tak, wiem. Zawsze awansują przed przejściem na
emeryturę.
- Pochodzi z dobrej amerykańskiej rodziny, która nie chciałaby, żeby się ożenił z ...no, z
kimś obcym, nie z Amerykanką.
Ah Czun wytrząsał popiół z fajeczki i zamyślony znów napchał ją szczyptą tytoniu. Milczał,
póki nie wypalił fajki do końca.
- Henrietta jest najstarszą córką. W dniu ślubu dostanie trzysta tysięcy dolarów. To podziała
na tego kapitana i jego wysoko postawioną rodzinę. Zrób tak, żeby się o tym dowiedział. Tobie to
pozostawiam.
Ah Czun siedział, palił dalej, a z kółeczek dymu wyłaniała się ku niemu coraz wyraźniej
twarz i postać Toy Shuey... Toy Shuey, dziewczyny do wszystkiego w domu jego wuja, w
kantońskiej wsi, tej dziewczyny, która zawsze miała pełne ręce nieprzebranej roboty, a za
całoroczną orkę dostawała jednego dolara. Widział też wstającą w spiralach dymu własną młodość,
kiedy za niewiele większą płacę harował na polach wuja przez osiemnaście lat. A teraz on, Ah
Czun, zwykły chłop, dawał swej córce posag równy trzystu tysiącom lat takiej harówki. A Henrietta
była tylko jedną z dwunastu córek. Ta myśl wcale nie podnosiła na duchu. Nagle uderzyło go, że
świat jest dziwaczny i śmieszny. Zachichotał i zbudził mamę A'Czun z marzeń, których źródło
leżało gdzieś w głębi jej istoty, w sanktuarium dla niego ukrytym i zawsze niedostępnym.
Obietnica Ah Czuna, podawana z ust do ust, rozniosła się lotem ptaka. Kapitan Higginson
zapomniał o awansie, o dumnej rodzinie i ożenił się z trzystoma tysiącami dolarów, a na dodatek z
kulturalną, wyrafinowaną panną, w jednej trzydziestej drugiej - Polinezyjką, w jednej szesnastej -
Włoszką, w takiejż części Portugalką, w jedenastu trzydziestych drugich - Angielką i Amerykanką i
w połowie Chinką.
Szczodrość Ah Czuna szybko przyniosła wyniki. Zaczęto gonić za jego córkami. Następna
była Klara, ale kiedy Sekretarz Terytorialny oficjalnie poprosił o jej rękę, Ah Czun powiedział mu,
że musi czekać kolejki, bo Maud jest starsza i powinna pierwsza wyjść za mąż. To była chytra
polityka. Cała rodzina została żywo zainteresowana, żeby jak najprędzej wyswatać Maud, i dopięła
tego w trzy miesiące, wydając ją za Ned Humphreysa, Komisarza imigracyjnego Stanów
Zjednoczonych. Oboje żalili się później, bo tym razem posag wyniósł tylko dwieście tysięcy. Ah
Czun wyjaśnił, że początkowo był taki hojny, bo chciał przełamać lody, a skoro tego dopiął, córki
nie mogą go już tyle kosztować.
Po Maund wydano Klarę i przez następne dwa lata bez przerwy wyprawiano jakieś gody w
domu Ah Czuna. Tymczasem Ah Czun nie próżnował. Wycofywał się z jednego interesu po
drugim. Sprzedał swoje udziały w dwudziestu przedsiębiorstwach i krok po kroku, by nie wywołać
zniżki cen na rynku, likwidował swe poważne wkłady w nieruchomościach. Pod koniec jednak
przyśpieszył tempa, i wywołał zniżkę, i sprzedawał ze stratą. Pośpiech wynikł stąd, że dojrzał
chmury zbierające się na horyzoncie. Kiedy wydawał za mąż Lucille, doszły go już odgłosy
niesnasek i zawiści. W powietrzu roiło się od knowań i kontrknowań, jak wkraść się w jego łaski,
nastawić go przeciw temu czy innemu zięciowi lub przeciw wszystkim prócz jednego. Nie wiodło
to do spokoju i odpoczynku, o których Ah Czun marzył na stare lata.
Pośpieszył się więc. Od dawna korespondował z głównymi bankami w Szanghaju i Makao.
Przez wiele lat każdy statek uwoził do tych daleko-wschodnich banków czeki wystawione na
nazwisko niejakiego Czun Ah Czuna. Teraz czeki te zaczęły opiewać na grubsze sumy. Dwie
najmłodsze córki Ah Czuna jeszcze nie wyszły za mąż, ale on nie czekał dłużej. Wyznaczył im
posagi po sto tysięcy dolarów i sumy te zdeponował w Banku Hawajskim, gdzie rosły procenty i
czekały na dzień ślubu córek. Albert dostał udziały w firmie “Ah Czun i Ah Yung”, Harold,
najstarszy, wolał wziąć ćwierć miliona w gotówce i wynieść się do Anglii. Karol, najmłodszy,
otrzymał sto tysięcy, opiekuna prawnego i pojechał na studia do Instytutu Keeleya*. [Sanatorium
Keeleya dla nałogowców.] Mama A'Czun dostała bungalow, górski dom na Tantalusie i nową
rezydencję nadmorską zamiast tej, którą Ah Czun sprzedał rządowi, a prócz tego pół miliona w
bardzo dobrych lokatach.
Teraz Ah Czun gotów był już przeciąć problem. Pewnego pięknego ranka, kiedy cała
rodzina siedziała przy śniadaniu - dopilnował, żeby nie brakowało żadnego zięcia i żadnej z ich żon
-obwieścił, że wraca do ojczyzny. W zwięzłym przemówieniu wyjaśnił, że szczodrze zaopatrzył
rodzinę, i dał parę przykazań, które - jego zdaniem - ułatwią jej zgodne i harmonijne współżycie.
Udzielił także zięciom kilku handlowych rad, z naciskiem podkreślił korzyści, jakie wynikają z
umiarkowanego trybu życia i z solidnych lokat, a także podzielił się z nimi encyklopedycznymi
wiadomościami z zakresu handlu i przemysłu na Hawajach. Potem kazał zajechać stangretowi i w
towarzystwie łkającej mamy A'Czun odjechał na statek linii “Pacific Maul”. Zostawił za sobą dom,
pogrążony w trwodze. Kapitan Higginson wrzaskliwie domagał się ubezwłasnowolnienia Ah
Czuna. Córki płakały. Jeden z ich mężów, były sędzia federalny, wyraził przypuszczenie, że Ah
Czun zwariował i pobiegł do właściwych władz prosić o ingerencję. Wrócił jednak z niczym, bo
poprzedniego dnia Ah Czun z własnej woli stawał przed komisją lekarską i uzyskał świadectwo
pełnej poczytalności. Byli zupełnie bezsilni, udali się więc na przystań, by pożegnać staruszka, a on
pomachał im ręką ze spacerowego pokładu wielkiego parowca, który właśnie lawirując między
rafami koralowymi wychodził na pełne morze.
Ah Czun nie pojechał jednak do Kantonu. Za dobrze znał ojczyznę i ucisk mandarynów, by
wrócić tam z pełną kiesą, która mu jeszcze została. Udał się do Makao. Dotychczas długo korzystał
z iście królewskiej władzy i był władczy jak król. A kiedy wylądował w Makao i zajechał do
największego europejskiego hotelu, portier zatrzasnął mu przed nosem książkę meldunkową.
Chińczyków tu nie przyjmowano. Ah Czun wezwał zarządzającego, który potraktował go
obraźliwie. Wtedy odjechał, lecz wrócił po dwóch godzinach. Wezwał portiera i zarządzającego,
wypłacił im miesięczną pensję i zwolnił z posady. Kupił bowiem hotel i przez wiele miesięcy,
kiedy budowano dla niego wspaniały podmiejski pałac, mieszkał w jego najwytworniejszych
apartamentach. W tym czasie, dzięki niezawodnej kupieckiej żyłce, podniósł dochodowość hotelu z
trzech procent do trzydziestu.
Kłopoty, przed którymi uciekł, zaczęły się prędko. Niektórzy zięciowie potracili pieniądze
na niepewnych interesach, inni przepuścili posag żon. A że nie było Ah Czuna, zerkali łapczywym
okiem na pół miliona mamy A'Czun, przy czym wcale nie żywili do siebie przyjaznych uczuć.
Adwokaci obrastali w piórka na komentowaniu sensu legatów Ah Czuna. Hawajskie sądy zawalone
były pozwami, apelacjami i odwołaniami. Nawet sądy karne nie miały spokoju. Dochodziło do
burzliwych rozmów między rodziną, podczas których wymyślano sobie gwałtownie i wymieniano
jeszcze gwałtowniejsze ciosy. Nawet doniczki latały w powietrzu na poparcie ostrych słówek.
Rodziły się z tego sprawy o obrazę, które wędrowały przez wszystkie instancje, a zeznania
świadków trzymały w napięciu całe Honolulu.
Ah Czun zaś w swoim pałacu, otoczony wszystkimi drogimi sercu rozkoszami Wschodu,
palił spokojnie fajeczkę i słuchał tego, co się dzieje za morzem. Każdym pocztowym parowcem, w
nienagannej angielszczyźnie wystukanej na amerykańskiej maszynie, słał z Makao do Honolulu list,
a w nim, nie szczędząc wzniosłych cytat i przykazań, doradzał rodzinie, by żyła w zgodzie i
harmonii. Sam trzymał się z dala od wszystkiego i był zadowolony. Zyskał spokój i wypoczywał.
Czasem chichotał i zacierał ręce, a jego skośne, małe, czarne oczki błyszczały wesoło na myśl, jak
zabawny jest świat. Bo z całego życia i z filozoficznych rozmyślań wyniósł tylko jedno:
przekonanie, że świat jest naprawdę bardzo zabawny.
Przełożył Tadeusz Evert
Na pokładzie
Czy może mężczyzna, dżentelmen, nazwać kobietę świnią?
Mały człowiek rzucił to pytanie całemu towarzystwu, po czym osunął się z powrotem na
krzesło i dalej popijał limoniadę z wyrazem zdecydowanej pewności i zaczepnego oczekiwania na
twarzy. Nikt nie odpowiedział. Byli przyzwyczajeni do małego jegomościa, do jego wybuchów i
egzaltacji.
- Powtarzam: w mojej obecności wyraził się o pewnej damie, której nikt z was nie zna, że
jest świnią. Nie powiedział jakoś delikatniej, tylko tak grubiańsko: świnia. A ja utrzymuję, że nie
podobna, by mężczyzna, prawdziwy mężczyzna, mógł w ten sposób odezwać się o kobiecie.
Doktor Dawson niewzruszenie pykał swą czarną fajkę. Matthews, podwinąwszy kolana i
objąwszy je ramionami, przyglądał się lecącej mewie. Sweet skończył swą whisky i wodził
wzrokiem dokoła, w poszukiwaniu stewarda.
- Zapytuję pana, panie Treloar, czy może mężczyzna nazwać kobietę świnią?
Treloar, który siedział obok, zaskoczony tym nagłym natarciem usiłował się domyślić, z
czego też mały jegomość wnosi, że właśnie on mógłby nazwać kobietę świnią.
- Sądzę - zaczął niepewnie - że... hm.. to zależy... hm... od kobiety.
Tamtemu aż dech zaparło.
- Chce pan powiedzieć...? - spytał drżącym głosem.
- Że widziałem kobiety tak podłe jak świnie, a nawet gorsze.
Zapanowało długie, przykre milczenie. Brutalność odpowiedzi jak gdyby przytłoczyła
małego jegomościa. Na twarzy jego odmalowała się głęboka uraza i ból.
- Mówił pan o mężczyźnie, który użył niezbyt pięknego słowa, i osądził go pan - rzekł
Treloar zimno i spokojnie. - Teraz ja powiem o pewnej kobiecie - przepraszam - damie, a gdy
skończę, poproszę, by z kolei ją pan osądził. Nazwę ją panną Caruthers, głównie dlatego, że to nie
jej nazwisko. Rzecz działa się na jednym ze statków towarzystwa P. i O. kilka lat temu.
Panna Caruthers była urocza. Nie, to jeszcze nie jest właściwe określenie. Była
zadziwiająca. Pochodziła z najlepszej sfery. Jej ojciec piastował wysoki urząd. Gdybym wymienił
nazwisko, wiedzielibyście natychmiast, o kim mowa. W owym czasie panna odbywała z matką i
dwoma służącymi podróż, bo miała spotkać się z ojcem dajmy na to gdzieś na Wschodzie.
Panna Caruthers - darujcie, że się powtarzam - była zadziwiająca. To jedyne odpowiednie
słowo. Najsłabsze nawet przymiotniki, gdy mowa o niej, muszą się stać superlatywami. Wszystko
umiała lepiej od każdej innej kobiety i od większości mężczyzn. Śpiewać, grać na fortepianie to
jeszcze nic. Jak pewien krasomówca wyraził się kiedyś o starym Napoleonie, nie miała sobie
równych. Jak ona pływała! Zdobyłaby sławę i majątek jako zawodowa pływaczka. Należała do tych
nielicznych kobiet, które bez strojnych sukni, w prostym kostiumie kąpielowym są jeszcze
piękniejsze. A przecież ubierała się jak prawdziwa artystka.
Wracam do jej pływania. Fizycznie była doskonałością. Rozumiecie, co chcę przez to
powiedzieć. Nie odznaczała się potężnymi muskułami akrobatki, tylko delikatnością i kruchością, a
zarazem i siłą. To, co robiła, było istnym cudem! Znacie ten dziw, jakim jest kobiece ramię.
Łagodnie przechodzi od zaokrąglonego bicepsa i lekko zaznaczonych mięśni przez drobny łokieć i
jędrną wypukłość do pięści, małej, nieprawdopodobnie małej, a silnej i jak gdyby toczonej. Takim
dziwem było jej ramię. A kiedy widziałem, jak pływa energicznym, szybkim stylem angielskim, no
to choć znam się na anatomii, atletyce i podobnych sprawach, było dla mnie zagadką jak potrafi to
robić.
Umiała wytrzymać dwie minuty pod wodą. Sprawdzałem z zegarkiem. żaden mężczyzna na
statku, z wyjątkiem Dennitsona, nie potrafił wyłowić za jednym nurkiem tylu monet rzuconych w
wodę, co ona. W przedniej części pokładu zrobiono obszerny basen z impregnowanego płótna,
głęboki na sześć stóp. Ciskaliśmy do niego drobne monety. Widziałem, jak panna Caruthers dawała
nurka z pomostu - a to wcale nie taka łatwa sztuczka - i wyławiała z wody ni mniej ni więcej, tylko
czterdzieści siedem monet, rozrzuconych na dnie basenu. Dennitson, spokojny młody Anglik, nigdy
jej w tym nie zdystansował, choć zawsze starał się jej dorównać.
Była istną syreną, ale zarazem triumfowała i na lądzie, i na koniu, i... słowem, była
uniwersalna. Kto widział, jak ubrana w miękkie tkaniny, otoczona przez pół tuzina podnieconych
mężczyzn, niedbale igrała z nimi lub olśniewała dowcipem, atakując ich ze wszech stron, mógł
sądzić, że do tego została stworzona. W takich momentach musiałem przypominać sobie, jak
wyławiała z basenu czterdzieści siedem monet. Ale taka już była ta wiecznie zadziwiająca kobieta,
która wszystko robiła świetnie.
Oczarowywała każdego mężczyznę. Ja również uległem jej czarowi, nie kryję się z tym, i
chodziłem za nią jak wszyscy inni. Młodziutkie szczeniaki i stare, siwe brytany - ci, którzy powinni
mieć więcej doświadczenia - służyli na dwóch łapkach, kręcili się koło fałdów jej sukni, skomląc i
łasząc się, gdy gwizdnęła. Każdy postępował w ten sposób, począwszy od młodziutkiego Ardmore,
różowego dziewiętnastoletniego cherubinka, który jechał objąć posadę w służbie konsularnej, aż do
starego kapitana Bentleya, szpakowatego wilka morskiego, z pozoru tak uczuciowego jak posąg
chińskiego bożka. Miły jegomość w średnim wieku, nazwiskiem zdaje się Perkins, zapomniał, że
na statku była jego żona, dopóki panna Caruthers, nie przypomniała mu o jego obowiązkach.
Mężczyzna był w jej dłoniach woskiem. Wedle życzenia roztapiała go, modelowała
delikatnie lub spalała. Mimo iż była wyniosła i nieprzystępna, na statku nie znalazłby się steward,
który zawahałby się spełnić jej kaprys, choćby miał samemu “staremu” wylać talerz zupy na głowę.
Każdy z was musiał widzieć takie kobiety, pożądane przez wszystkich mężczyzn. Jako
uwodzicielka osiągnęła doskonałość. Była biczem, ukłuciem, płomieniem, iskrą elektryczną. Och,
wierzcie mi, chwilami błyskawice jej woli przebijały przez powab i urodę i pogrążały ofiarę w stan
otępienia i przerażenia.
Zauważcie też, że ze względu na to, o czym opowiem, że była dumna. Dumna ze
wszystkiego, ze swej rasy, ze swej kasty, ze swej płci, ze swej władzy, dumna w sposób dziwny,
kapryśny, straszny.
Komenderowała statkiem, rejsem, wszystkim, nie wyłączając Dennitsona. Najmniej nawet
domyślni przyznawali, że Dennitson nas przegonił. Niewątpliwie panna Caruthers lubiła go i
uczucie to się potęgowało. Jestem przekonany, że patrzyła na niego łaskawiej niż na dotychczas
spotkanych mężczyzn. Nie przestawaliśmy jej uwielbiać i kręcić się koło niej, czyhając na każde
skinienie, chociaż wiedzieliśmy, że Dennitson o wiele długości wyprzedza nas w tym wyścigu.
Nigdy nie dowiemy się, do czego by doszło, gdyż dopłynęliśmy do Colombo i zdarzyło się
coś zupełnie innego.
Znacie Colombo i wiecie, jak chłopaki tamtejsze nurkują i wyławiają monety w rojącej się
od rekinów zatoce. Oczywiście, ryzykują jedynie tam, gdzie pojawiają się rekiny nie atakujące
ludzi. Jest doprawdy niepojęte, jak rozpoznają rekiny i odgadują obecność prawdziwego
niebezpieczeństwa, żarłacza czy “siwej pielęgniarki”, przybłąkanej z wód australijskich. Niech się
tylko taki rekin zbliży, na długo zanim pasażerowie odgadną przyczynę, wszyscy malcy uciekają z
wody ratując się w dzikim popłochu.
Było to po podwieczorku. Panna Caruthers stała na pokładzie pod płóciennym dachem,
otoczona całą swą świtą. Stary kapitan Bentley, na którego właśnie skinęła, na jej życzenie zgodził
się, po raz pierwszy... i ostatni, wpuścić tych chłopców na pomost. Rozumiecie, panna Caruthers
była pływaczką i interesowała się nurkowaniem. Zebrała od nas całą kolekcję drobnych monet i
sama wrzucała je do wody, pojedynczo i garściami, układała warunki zawodów, ganiła chybienia,
rozdawała nadprogramowe nagrody za najzręczniejsze zwycięstwa, słowem, kierowała całym
przedstawieniem.
Szczególnie zajmowały ją skoki do wody. Wiadomo, że przy skakaniu nogami naprzód z
dużej wysokości trudno jest utrzymać w powietrzu pozycję pionową. Punkt ciężkości ciała
męskiego leży wysoko, co powoduje tendencję do wywracania kozłów. Malcy jednak posługiwali
się metodą, której panna Caruthers nie znała i której chciała się nauczyć. Skacząc ze szlupbelek*,
[Szlupbelka - konstrukcja metalowa, na której zawiesza się szalupę.] rzucali się w dół, z głową i
ramionami podanymi naprzód, patrząc w wodę. Dopiero w ostatniej chwili raptownie się prostowali
i tak wchodzili w wodę.
Śliczny to był widok. Nie nurkowali zbyt dobrze, z wyjątkiem jednego, który robił to
doskonale, jak zresztą i wszystkie inne sztuczki. Musiał uczyć go jakiś Europejczyk, bo chłopak
dawał nurka prawidłowo “jaskółką” i tak pięknie, jak mi się nigdy nie zdarzyło zobaczyć. Wiecie,
głową naprzód, z wielkiej wysokości, trzeba wejść w wodę pod idealnym kątem. Chybić odrobinę -
grozi co najmniej skrzywieniem kręgosłupa i kalectwem do końca życia. Niejeden nawet śmiercią
przypłacił niezręczność. Ale ów malec potrafił tego dokonać. Skakał z omasztowania z
siedemdziesięciu stóp. Z założonymi na piersiach rękami, z głową odrzuconą w tył, mknął jak ptak
w górę, przed siebie i w dół, równolegle do wody, tak, że gdyby w tej pozycji uderzył o
powierzchnię, rozcięłoby go na połowę. Lecz w momencie, gdy już miał dosięgnąć wody, spuszczał
głowę i osłaniał ją wyciągniętymi ramionami, ciało wdzięcznie przeginał ku dołowi i zanurzał się
idealnie prosto.
Chłopiec powtarzał skoki raz po raz, zachwycając nas wszystkich, a szczególnie pannę
Caruthers. Miał dwanaście, najwyżej trzynaście lat, ale wyglądał najbystrzej z całej gromady. Był
ulubieńcem i przywódcą towarzyszów. Choć znajdowało się tam kilku znacznie od niego starszych,
wszyscy uznawali jego wyższość. Był pięknym chłopcem, młodym bożkiem z ożywionego spiżu, o
szeroko rozstawionych oczach, patrzących rozumnie i odważnie, bańką mydlaną, pyłkiem,
wspaniałym płomieniem, iskrą życia. Widywaliście takie cudowne istoty wśród zwierząt, na
przykład lamparty, konie, stworzenia niespokojne, zbyt żywe, by spocząć, o mięśniach
jedwabistych, których każde poruszenie jest pełne wdzięku, każda czynność dzika i
nieposkromiona, a skondensowana żywotność i blask życia przelewają się wkoło. Taki był ten
chłopiec. Żywotność tryskała z niego jak fosforescencja, iskrzyła się na jego skórze, płonęła w
źrenicach. Przysiągłbym nieomal, iż słyszałem trzask jej iskier. Patrząc na niego doznawało się
wrażenia, że potężny wiew ozonu przenika do płuc, taki był świeży i młody, tak olśniewający
zdrowiem, tak dziko dziki.
Tak wyglądał ów chłopiec. On to właśnie zaalarmował towarzyszów w samej pełni zabawy.
Rzucili się ku pomostowi, płynęli, jak mogli najśpieszniej, tłocząc się jeden przez drugiego, cisnąc i
bryzgając wodą. Z przerażeniem w oczach wdrapywali się i czepiali, gdzie się dało, podawali sobie
ręce, aż wszyscy wydostali się na pomost i stanęli wpatrzeni w wodę.
- Co się stało? - spytała panna Caruthers.
- Pewno rekin - odparł kapitan Bentley. - Szczęście, że nie złapał żadnego.
- Czy oni boją się rekinów?
- A pani nie? - odpowiedział pytaniem.
Zadrżała lekko, spojrzała za burtę i zrobiła grymas.
- Za nic w świecie nie zaryzykowałabym kąpieli tam, gdzie mógłby, być rekin - rzekła
wzdrygnąwszy się ponownie. - Rekiny są straszne! Straszne!
Chłopcy zgromadzili się teraz na pomoście spacerowym i stłoczeni wzdłuż poręczy patrzyli
z uwielbieniem na damę, która ich tak hojnie obdarowała. Popis był skończony, więc kapitan
Bentley kazał im odejść. Powstrzymała go panna Caruthers.
- Chwileczkę, proszę panie kapitanie. Zawsze słyszałam, że tubylcy nie boją się rekinów.
Kiwnęła w stronę przywódcy chłopców, by podszedł bliżej, i na migi zachęcała go do
ponownego skoku. Potrząsnął głową i wraz z towarzyszami zaczął śmiać się jak z dobrego żartu.
- Rekin - tłumaczył wskazując na wodę.
- Nie - rzekła. - Nie ma tam rekina.
On jednak pokiwał z przekonaniem głową i to samo zrobili stojący za nim chłopcy.
- Nie, nie, nie! - zawołała panna Caruthers, po czym zwróciła się w naszą stronę: - Kto mi
pożyczy półkoronówkę i suwerena?* [Suweren - złota moneta wartości jednego funta.]
Natychmiast wyciągnęło się ku niej pół tuzina rąk z półkoronówkami i suwerenami. Wzięła
dwie monety od młodego Artmore.
Trzymając wysoko półkoronówkę, pokazała ją chłopcom. Lecz tym razem nie rzucili się ku
poręczy, co zawsze poprzedzało skoki.
Stali głupkowato uśmiechnięci. Ofiarowywała monetę każdemu po kolei, każdy jednak
przestępował tylko z nogi na nogę, potrząsał głową i szczerzył zęby. Cisnęła pieniądze w wodę.
Tęskne i żałosne spojrzenia powędrowały za srebrzystym błyskiem spadającej monety, ale żaden z
chłopców się nie ruszył.
- Niech pani nie robi tego z suwerenem - szepnął Dennitson.
Nie zważając na ostrzeżenie, podsunęła złoty pieniądz tuż przed oczy najlepszego nurka.
- Nie czyń tego, pani! - rzekł kapitan Bentley. - Chorego kota nie rzuciłbym tam, gdzie jest
rekin.
Ale ona roześmiała się, zdecydowana wykonać swój pomysł, i w dalszym ciągu wabiła
chłopca.
- Nie kuś go, pani - nalegał Dennitson. - Dla niego to fortuna, gotów za nią skoczyć.
- A pan by nie skoczył? - zapaliła się. - Gdybym to ja rzuciła? - Ostatnie słowa wymówiła
łagodniej.
Dennitson potrząsnął głową.
- Pan się wysoko ceni - zauważyła. - Za ile suwerenów by pan skoczył?
- Nie wybito ich dosyć na ten cel - brzmiała odpowiedź.
Spierali się przez chwilę. W potyczce słownej z Dennitsonem zapomniała o chłopcu.
- Dla mnie? - spytała bardzo łagodnie.
- Aby uratować pani życie: tak, inaczej nie.
Zwróciła się ponownie do chłopca. Podsunęła mu monetę przed oczy, oślepiając go
ogromem jej wartości. Potem udała, że ciska ją za burtę. Chłopiec mimo woli zrobił pół kroku w
tym kierunku, lecz powstrzymały go ostre krzyki i napomnienia towarzyszów. Głosy ich brzmiały
też gniewem.
- Wiem, że to tylko żarty - rzekł Dennitson. - Niech pani żartuje, ile się pani podoba, lecz na
miłość boską, proszę nie rzucać monety.
Czy powodowała nią dziwna wrodzona skłonność do samowoli, czy może nie wierzyła, że
skusi chłopaka, niesposób powiedzieć. To, co zaszło, było dla nas wszystkich niespodzianką. Spod
płóciennego daszku wyleciała, lśniąc w blasku słonecznym, złota moneta i zakreśliwszy migotliwy
łuk w powietrzu, zaczęła spadać. Nim czyjaś ręka zdążyła go powstrzymać, chłopiec przeskoczył
poręcz i pięknie poszybował za monetą. Lecieli w powietrzu równocześnie. Śliczny to był widok.
Złoty pieniądz ostro werżnął się w toń, a w tym samym miejscu, prawie w tej samej chwili, niemal
bez pluśnięcia, zanurzył się i chłopiec.
Bystrzejsi od nas ciemnoskórzy chłopcy, którzy patrzyli w wodę, krzyknęli. Rzuciliśmy się
wszyscy ku poręczy. Niech mi nikt nie wmawia, że rekin musi koniecznie przewrócić się na wznak.
Tamten tego nie zrobił. Z wysokości, na której się znajdowaliśmy, w przezroczystej wodzie widać
było wszystko. Rekin, olbrzymia bestia, od jednego chwytu przeciął chłopca na dwoje.
Coś jakby szmer czy pomruk zabrzmiało wśród nas. Nie wiem, od kogo pochodził, być
może ode mnie. Potem zapanowało milczenie. Panna Caruthers przemówiła pierwsza. Twarz miała
trupio bladą.
- Ja... ja nigdy nie przypuszczałam - rzekła i zaniosła się urywanym, histerycznym
śmiechem.
Usiłowała przywołać na pomoc wszystką swą dumę, by się opanować. Obróciła się
niepewnie ku Dennitsonowi, a potem kolejno ku każdemu z nas. W oczach malowała jej się
straszna słabość, wargi drżały. Zachowaliśmy się jak brutale, przyznaję dziś, gdy wspominam tę
scenę. Ale nikt z nas nie drgnął.
- Panie Dennitson - poprosiła - Tom, czy nie odprowadzisz mnie do kajuty?
Patrzył wciąż w jednym kierunku, wzrokiem tak posępnym, jakiego nie zdarzyło mi się
widzieć u mężczyzny, i nie poruszył nawet powiekami. Wyciągnął papierosa i zapalił. Kapitan
Bentley wydał jakiś nieprzyjemny dźwięk i splunął za burtę. To było wszystko. To - i cisza.
Panna Caruthers odwróciła się i ruszyła pewnie wzdłuż pokładu, lecz po dwudziestu
krokach zachwiała się i wsparła ręką o ścianę, by nie upaść. I tak odeszła bardzo powoli, opierając
się o kabiny.
Treloar urwał, zwrócił głowę w stronę małego jegomościa obrzucił go chłodnym, pytającym
wejrzeniem.
- Teraz - powiedział w końcu - niech pan ją osądzi.
Mały człowieczek zakrztusił się i przełknął ślinę.
- Nie mam nic do powiedzenia - odrzekł. - Nie mam absolutnie nic do powiedzenia.
Przełożył Gabriel Karski
Perły Parlaya
I
Brunatny majtek obrócił kołem sterowym. “Malahini” skręcił pod wiatr i stracił przechył.
Przednie żagle zatrzepotały, reflinki trzasnęły po płótnie, powiew przerzucił bomy na przeciwną
burtę. Nabierając wiatru w żagle szkuner pochylił się i ruszył nowym halsem.
Na tylnym pokładzie leniuchowało pięciu białych, ubranych bardzo lekko mimo wczesnej
godziny i dość silnego wiatru. Grief i jego gość z Anglii, Gregory Mulhall, mieli na sobie pidżamy,
a bose stopy wsunęli w chińskie miękkie pantofle. Szyper i porucznik ograniczyli się do
podkoszulków i nie krochmalonych drelichowych szortów, a supercargo trzymał w ręku bawełnianą
koszulkę i nie mógł się zdobyć, by ją wreszcie naciągnąć. Kroplisty pot zraszał mu czoło.
Supercargo zwracał się w stronę wiatru i wystawiał nagą pierś na powiew, który wcale nie chłodził.
- Niezła duchota przy takim wietrze - westchnął żałośnie.
- A chciałbym wiedzieć, co wyrabia się dalej na zachód? - podchwycił Grief biadanie.
- Wiatr niedawno się zerwał i nie potrwa długo - odezwał się porucznik Hermann, Holender
z pochodzenia. - Całą noc kołował. Raz dmuchnął stąd, raz stamtąd, później znów z innej strony.
- Coś z tego będzie, coś będzie - zakrakał kapitan Warfield.
Zwrócił twarz ku wiatrowi, na próżno czekając chłodu, i palcami obydwóch rąk
rozczesywał strzechę bujnej brody.
- Od dwóch tygodni pogoda wariuje - mówił. - Blisko miesiąc temu powinien zacząć się
pasat. Nie ma go! Wszystko się pokręciło. Barometr skoczył w górę wczoraj po zachodzie słońca.
Teraz też się podnosi, chociaż przy takiej pogodzie to nic a nic nie znaczy. Nie lubię nagłych
skoków barometru. Działają mi na nerwy, i tyle. Tak samo szedł w górę, kiedy straciliśmy
“Lancaster”. Byłem wtedy praktykantem, ale dobrze wszystko pamiętam. Nowiuteńki stalowy
czteromasztowiec w dziewiczej podróży, rozumiecie, panowie? Nasz stary zagryzł się na śmierć. W
linii żeglugowej służył od czterdziestu lat. Po katastrofie zwiądł, że się tak wyrażę. Umarł w
niespełna rok.
Skwar dławił na przekór porannej porze i wiatrowi, który szemrał o chłodzie, ale chłodu nie
przynosił. Gdyby nie wilgotna parność, mógłby wiać z Sahary. Nie było ani śladu mgły, ale
zamazany widnokrąg stwarzał złudzenie, że w dali unoszą się nad wodą opary. Wyraźnie
zarysowane chmury nie pokrywały nieba, a przecież pierzaste obłoczki były tak gęste, że nie
przenikał ich blask słoneczny.
- Do zwrotu! - wolno, dobitnie zakomenderował kapitan Warfield.
Brunatni, odziani w krótkie spodenki, majtkowie szybko, choć niechętnie, ruszyli do
przednich żagli i stanęli u szotów.
- Ster w prawo na burtę!
Sternik szarpnął raptownie kołem i “Malahini” zwinnie wykonał zwrot.
- Na Jowisza! Czarodziejski statek! - wyraził uznanie Mulhall. - Nie wiedziałem, że kupcy z
Mórz Południowych żeglują jachtami.
- Niegdyś był to szkuner rybacki - wyjaśnił Grief. - Pochodzi z Gloucester, a wszystkie
statki z Gloucester budową, takielunkiem i ożaglowaniem przypominają jachty.
- Sterujecie prosto w cieśninę. Czemu nie chcecie jej przeskoczyć? - zdziwił się Anglik.
- Niech pan spróbuje tej sztuki, kapitanie - zaproponował Grief. - Pokaż pan, jak wchodzi
się do laguny przy silnym odpływie.
- Ostro do wiatru! - zakomenderował Warfield.
- Ostro do wiatru - powtórzył sternik zwalniając nieco koło.
“Malahini” znalazł się w cieśninie wiodącej do laguny dużego atolu, który kreślił na morzu
długi, spłaszczony owal. Wyglądało to tak, jak gdyby trzy atole spotkały się w trakcie powstawania,
złączyły i zaniechały budowy ścian działowych. Palmy kokosowe sterczały tu i ówdzie kępami, a w
lukach - tam gdzie piaszczysty krąg ledwie wychylał się z morza i kokosy nie mogły rosnąć -
połyskiwała wewnętrzna reda, lekko tylko pomarszczona, z oddali jednak gładka niczym tafla
lustrzana. Powierzchnia niekształtnej laguny liczyła wiele mil kwadratowych, a przy odpływie masy
wody miały tylko jedno ujście. Kanał był wąski, wody zaś wielkie, toteż cieśnina przypominała
raczej rzekę o wezbranym nurcie niż zwyczajne wejście do środka atolu. Woda burzyła się,
bulgotała, tworzyła wiry i przy zderzeniach fal strzelała białą pianą. Dziób “Malahini” wznosił się i
opadał, a że popychały go wciąż przeciwne i boczne prądy, szkuner raz po raz schodził z kursu.
Mniej więcej w połowie drogi tak zbliżył się do wybrzeża, że musiał wykonać manewr, a
znalazłszy się na przeciwnym kursie, całą burtę wystawił na napór prądu i zniesiony został w
kierunku morza.
- Pora teraz na ten pański nowy kosztowny motor - zadrwił żartobliwie Grief.
Wszyscy wiedzieli, że ów motor stanowił achillesową piętę kapitana Warfielda, że szyper
długo o niego prosił, molestował, zanim uzyskał zgodę Griefa.
- Motor zwróci swój koszt - odrzekł kapitan. - Sam się pan przekona po pewnym czasie. To
lepsze niż polisa asekuracyjna. No, a wie pan chyba, że towarzystwa ubezpieczeniowe nie lubią
statków żeglujących na Paumotach.
Grief wskazał palcem mały kuter walczący z prądem za rufą “Malahini”.
- Trzymam zakład o pięć franków - powiedział - że “Nuhiva” nas prześcignie.
- A pewnie - zgodził się kapitan Warfield. - Ma aż za silny motor. “Malahini” wygląda przy
nim jak pancernik, a rozporządza tylko siłą czterdziestu koni. Tam jest dziesięć, choć to przecie
łupina, skorupa! Może ślizgać się po pianie piekielnej smoły, ale nie da rady temu prądowi. Odpływ
robi teraz z dziesięć węzłów.
“Malahini” targany i rzucany przez fale odpływu, mknął z szybkością dziesięciu węzłów w
stronę pełnego morza.
- Gdy za pół godziny nurt osłabnie, ruszymy przed siebie - powiedział kapitan Warfield z
nagłym rozdrażnieniem, które wyjaśniły dopiero następne zdania. - On nie ma prawa nazywać
swego atolu Parlay. Atol ten figuruje na mapach admiralicji i mapach francuskich jako Hikihoho.
Bougainville odkrył go i zachował nazwę tubylczą.
- Nie spierajmy się o nazwy - powiedział supercargo i korzystając ze sposobności
nastręczonej przez rozmowę, przestał wciągać koszulkę i stanął z dłońmi w rękawach. - Grunt, że
mamy przed nosem atol, a na nim starego Parlaya z perłami.
- Kto widział te słynne perły? - zapytał Hermann przenosząc wzrok z jednej twarzy na
drugą.
- Powszechnie o nich wiadomo - odrzekł supercargo i zwrócił się do sternika. - Hej, Tai-
Hotauri, jak tam z perłami starego Parlaya?
Tubylcowi pochlebiło pytanie. Zadowolony z siebie, pogładził koło sterowe.
- Mój brat nurkował u Parlaya trzy, a może cztery miesiące. Dużo gadał o perłach. Hikihoho
dobre miejsce na perły, bardzo dobre.
- A handlarze nigdy nie zdołali namówić starego, by rozstał się bodaj z jedną sztuką -
dorzucił szyper.
- Ludzie powiadają, że jak płynął na Tahiti, wiózł pełen kapelusz pereł dla Armandy -
supercargo podchwycił dalszy ciąg opowiadania. - Było to piętnaście lat temu. Później powiększał
wciąż zbiory. Magazynował także muszle. Muszle wszyscy chyba widzieli. Jest ich setki ton.
Podobno stary na dobre wyczyścił lagunę. Może dlatego właśnie zapowiedział licytację?
- Jeżeli to prawda, będziemy mieli największą w tym roku podaż pereł, jak Paumoty długie i
szerokie - wtrącił Grief.
- Posłuchajcie no, moi panowie! - zawołał Mulhall nie mniej niż reszta towarzystwa
zdenerwowany wilgotnym upałem. - Kim jest ten stary jegomość? O czym właściwie mowa? Co to
za słynne perły? Czemu operujecie zagadkami?
- Stary Parlay jest właścicielem Hikihoho - odparł supercargo. - Ma ogromny majątek w
perłach, które gromadził przez długie lata. Kilka tygodni temu rozpuścił wiadomość, że jutro z
publicznej licytacji wyprzedaje skarby. Spójrzcie tylko na maszty sterczące ze środka laguny. Ile
tam będzie szkunerów?
- Ja widzę osiem - powiedział Hermann.
- Cóż mają do roboty na takim marnym atolu? - podjął supercargo. - Przez rok nie zbierze
się tutaj kopry na ładunek jednego szkunera. Wszyscy przypłynęli na licytację, podobnie jak my.
Tylko dlatego mały kuter “Nuhiva” skacze na falach za naszą rufą, chociaż nie mam pojęcia, co
właściwie “Nuhiva” mógłby kupić. Jego armatorem i kapitanem jest Nari Herring, półkrwi
angielski Żyd. Cały majątek Herringa to tupet, długi i nie zapłacone rachunki za whisky. Istny
geniusz kredytu! Winien tylu ludziom, że w Papeete nie ma kupca, któremu nie zależałoby na
powodzeniu tego faceta. Wierzyciele rezygnują z własnych korzyści, żeby nastręczać mu dobre
interesy. Dla nich to mus, dla niego atut pierwsza klasa. Ja na przykład nic nie jestem winien
nikomu. I cóż z tego? Gdybym zemdlał, upadł na plaży, ludzie pozwoliliby mi leżeć i zdychać
spokojnie. Nie ponieśliby przecie żadnej straty. Z Narii Herringiem inna sprawa. Cóż by się stało,
gdyby on zemdlał? Wszystko co najlepsze nie byłoby zbyt dobre dla niego. Tyle w nim tkwi cudzej
forsy, że nie można mu pozwolić zdychać spokojnie. Każdy wierzyciel zabrałby go chętnie do
własnego domu i pielęgnował niczym rodzonego brata! Otwarcie mówię: uczciwe płacenie długów
to nie taki znów interes, jak się powszechnie uważa.
- Co jakiś tam Narii ma z tym wspólnego? - wybuchnął Anglik i zwracając się do Griefa,
dorzucił: - Co to za brednie o perłach? Może chociaż pan zacznie naprawdę od początku?
- Liczę na waszą pomoc - uprzedził Grief obecnych. - Stary Parlay to wyjątkowa postać, a z
tego, co widziałem na własne oczy, sądzę, że po trosze wariat; spokojny wariat. Oto cała historia.
Parlay jest czystej krwi Francuzem. Mówił mi raz, że pochodzi z Paryża. Akcent ma prawdziwie
paryski. Przybył tutaj w dawnych dobrych czasach. Wziął się do żeglowania i handlu wymiennego.
Tak trafił na Hikihoho. Zawinął tam, żeby handlować, kiedy handel naprawdę się opłacał. Wysepkę
zaludniała setka biednych Paumotańczyków. Parlay ożenił się z królową... ożenił według
miejscowego rytuału. Po jej śmierci odziedziczył wszystko. Widzicie, zaraza nawiedziła wyspę.
Przy życiu zostało ledwie kilkunastu krajowców. Parlay żywił ich, zapędzał do roboty, był królem.
Ale przed zgonem królowej przyszła na świat dziewczynka: właśnie Armanda. Ojciec wysłał ją do
klasztoru w Papeete, kiedy miała trzy lata, a do Francji, kiedy miała siedem czy osiem. Chyba
zaczyna pan pojmować sytuację? Najlepszy, najbardziej arystokratyczny klasztor stał otworem
przed córką wielkiego kapitalisty i króla jednej z wysp Archipelagu Paumotów. A, widzi pan,
Francuzi w starym kraju nie zaprzątają sobie głowy kwestią koloru skóry. Armandę edukowano jak
królewnę i ona się za taką uważała. Nigdy nie postało jej w głowie, że jest półkrwi kolorową albo
dzieckiem nieślubnym.
Ale przyszedł czas na tragedię. Stary Parlay był zawsze trochę pomylonym fantastą. Na
Hikihoho długo bawił się w absolutnego monarchę, toteż ubrdał sobie, że jest naprawdę królem, a
jego jedynaczka królewną. Armanda liczyła osiemnaście lat, kiedy stary wezwał ją z powrotem.
Miał góry i fury hopów, jak powiedziałby rasowy Amerykanin. Zbudował wspaniały dom na
Hikihoho i równie wspaniałą willę w Papeete. Armanda odbywała podróż z Nowej Zelandii
parowcem pocztowym. Ojciec wypłynął własnym szkunerem, żeby spotkać ją na Tahiti. Gdyby nie
huragan, Parlay opanowałby zapewne sytuację na przekór kwokom i tępym wołom z Papeete.
Działo się to w roku, kiedy Manu-Huhi została zalana i utonęło tysiąc sto jej mieszkańców. Chyba
się nie mylę.
Wszyscy twierdząco skinęli głowami, a kapitan Warfield powiedział:
- W czasie tamtego orkanu pływałem na “Magpie”. Wylądowaliśmy o ćwierć mili od plaży
w głębi zatoki Taiohae, chociaż to podobno port bezpieczny nawet podczas huraganu. “Magpie” z
całą załogą, z kucharzem i ładunkiem siadł między palmami kokosowymi.
- Zgadza się - ciągnął Grief. - Stary Parlay wpadł w ten sam orkan i z pełnym kapeluszem
pereł trafił do Papeete o trzy tygodnie za późno. Musiał podnosić szkuner lewarami i żeby zepchnąć
go na morze, zbudowali pół mili drogi. Tymczasem Armanda czekała na Tahiti. Nikt jej nie
odwiedzał. Wobec tego, według francuskich zwyczajów, sama złożyła powitalne wizyty
gubernatorowi i lekarzowi portowemu. Panowie ją przyjęli, ale żon - głupich kwok - nie było dla
niej w domu ani nie oddały wizyt. Armanda nie należała do kasty, była wyrzutkiem, chociaż nigdy
nie przyszło jej to na myśl. W taki więc subtelny sposób dano jej to odczuć. Później młody, wesoły
porucznik z francuskiego krążownika ofiarował jej serce, nie stracił jednak głowy. Łatwo
wyobrazić sobie wstrząs, jakiego doznała piękna, subtelna młoda dama, wychowana
arystokratycznie, napompowana wszystkim najlepszym, co w starej Francji można dostać za grube
pieniądze. Łatwo też domyślić się finału. - Grief wzruszył ramionami. - W willi starego Parlaya był
służący, Japończyk. On widział. Mówił później, że zrobiła to z męstwem godnym samuraja. Wzięła
sztylet... Nie pchnęła się, nie padła na klingę, nie skoczyła szaleńczo na spotkanie śmierci... Wzięła
sztylet, ostrzem wycelowała prosto w serce i oburącz, z wolna, spokojnie wbiła aż do końca.
Po tym wydarzeniu zjawił się Parlay z perłami. Jedna, jak powiadają, warta była
sześćdziesiąt tysięcy franków. Peter Gee oglądał ją i oferował taką sumę. W pierwszej chwili stary
oszalał na dobre. Ubrali go w kaftan bezpieczeństwa i dwa dni trzymali w Klubie Kolonialnym.
- Wuj jego żony, stary Paumotańczyk, rozciął kaftan i wypuścił Parlaya na wolność -
uzupełnił supercargo.
- Wtedy Parlay zaczął robić porządki - podjął Grief. - Wpakował trzy kule w tego drania,
porucznika...
- Facet leżał w okrętowej izbie chorych przez trzy miesiące - dorzucił kapitan Warfield.
- Gubernatorowi chlusnął w gębę kieliszkiem wina, odbył pojedynek z doktorem, pobił jego
tubylczą służbę, zdemolował szpital, złamał pielęgniarzowi dwa żebra i obojczyk. Później umknął.
Z dwoma rewolwerami w garści i urągał komendantowi policji i wszystkim żandarmom. Nie dał się
aresztować. Wycofał się na szkuner i odpłynął do domu. Podobno nigdy do tej pory nie wyjrzał z
Hikihoho.
Supercargo kiwnął głową.
- Działo się to piętnaście lat temu i od piętnastu lat stary nie wychylił nosa za swój atol.
- Za to gromadził coraz więcej pereł - wtrącił szyper. - To stary, złośliwy wariat. Dostaję
gęsiej skórki, jak o nim pomyślę. Czarownik, psia kość!
- Jak to? - zdziwił się Mulhall.
- Rządzi pogodą. Przynajmniej tubylcy są tego zdania. Proszę zapytać Tai-Hotauri. Hej Tai-
Hotauri! Jak myślisz? Co stary Parlay wyprawia z pogodą?
- On wielki diabeł od pogoda - odpowiedział majtek stojący przy sterze. - Ja wiem. Chce
wielka burza, robi wielka burza. Nie chce wiatru, wiatr siedzi cicho.
- Ha, stary czarnoksiężnik! - zawołał Mulhall.
- Jego perły nieszczęśliwe - ciągnął Tai-Hotauri złowróżbnie kręcąc głową. - On mówi, że
sprzedaje. Dużo statek przypływa On robi później wielki huragan. Wszyscy zginęli, zobaczycie.
Każdy kolorowy człowiek tak mówi.
- Mamy teraz okres huraganów - roześmiał się posępnie kapitan Warfield. - Tubylcy mogą
być bliscy prawdy. Zanosi się właśnie na coś bardzo niedobrego. Wolałbym, żeby “Malahini” był
stąd o tysiące mil. Czułbym się znacznie pewniej.
- Parlay jest trochę pomylony - kończył Grief. - Próbowałem wczuć się w jego sytuację.
To... jak by tu powiedzieć?... trudne. Przez osiemnaście lat całe jego życie kręciło się dokoła
Armandy. Teraz stary wierzy po trosze, że córka żyje, że nie wróciła jeszcze z Francji. To jeden z
powodów, dla których gromadził perły. Cóż dalej? Białych nienawidzi jak zarazy. Pamięta, że to
oni zamordowali Armandę, choć często zapomina, że ona nie żyje. Co to? Gdzie się podział wiatr?
Puste brzuchy żagli zwisły z masztów. Kapitan Warfield warknął gniewnie. Upał,
dotychczas nieznośny, stał się nie do wytrzymania przy zupełnej ciszy. Pot zaczął spływać po
wszystkich twarzach. Co chwila jeden lub drugi z białych wzdychał głęboko, jak gdyby bezwiednie
próbował wciągnąć w płuca większy ładunek powietrza.
- Znowu zaczyna dąć! Zmienił kierunek o osiem rumbów. Załoga do szotów! Żywo!
Brunatni majtkowie sprawnie wykonali rozkaz kapitana.
Przez pięć minut szkuner stał na wprost cieśniny, a nawet posunął się nieco pod prąd.
Później wiatr ustał nagle i niebawem zaczął wiać z poprzedniego kierunku zmuszając znowu do
manewrowania żaglami.
- Dogania nas “Nuhiva” - powiedział Grief. - Patrz pan, jak hula po falach. Motor ma w
ruchu.
Kapitan Warfield spojrzał w stronę niewielkiego otworu w pokładzie, tuż przed zejściem do
kabiny. Z otworu wyglądała głowa i ramiona kolorowego mechanika - półkrwi Portugalczyka.
- Gotów? - spytał szyper.
- Naturalnie - odpowiedział mechanik ocierając twarz wiechciem zatłuszczonych pakuł.
- Zapuszczaj!
Mechanik zniknął w swojej norze. Po chwili zaterkotał motor. Dymek spalin strzelił za
burtę z rury wydechowej. Ale “Malahini” nie mógł utrzymać pierwszego miejsca w wyścigu. Mały
kuter robił trzy stopy na każde dwie szkunera, toteż dopędził go i wkrótce wyprzedził. Na pokładzie
“Nuhivy” widać było tylko krajowców. Biały stojący u steru podniósł rękę, jak gdyby ironicznie
witał i zarazem żegnał pokonanych.
- Drab przy sterze to Narii Herring - wyjaśnił Grief Mulhallowi. - Na całych Paumotach nie
ma drugiego równie bezczelnego i pozbawionego skrupułów łajdaka.
Wkrótce radosny okrzyk załogi “Malahini” zwrócił ogólną uwagę na współzawodnika.
Motor na kutrze stanął, szkuner doganiał “Nuhivę”. Brunatni majtkowie zwinnie wspięli się na liny
i drwili bezlitośnie z mijanego kutra. Mały statek zawrócił. Cofał się szybko z nurtem odpływu.
- Przynajmniej my mamy motor co się zowie - wyraził swe uznanie Grief, kiedy szkuner
wpłynął na wody laguny i zmieniwszy kurs sunął w stronę redy.
- Niech pan się nie obawia, niedługo zwróci swój koszt.
“Malahini” wpłynął w sam środek niewielkiej flotylli i rychło znalazł dogodne miejsce dla
rzucenia kotwicy.
- Jest tu Isaacs na “Dolly” - mówił rozsyłając ręką powitania. - I Peter Gee na szkunerze
“Roberta”. Nic nie zdołałoby powstrzymać go od udziału w takiej licytacji. Widzę też Franciniego
na “Cactusie”. Ha! Zebrali się wszyscy kupcy. Stary Parlay na pewno uzyska dobre ceny.
- A ci nie naprawili jeszcze motoru - mruknął nie bez zadowolenia kapitan Warfield
spoglądając na rzadkie palmy kokosowe, za którymi widać było na morzu żagle “Nuhivy”.
II
Dom Parlaya - piętrowa budowla z kalifornijskiego mahoniu kryta ocynkowaną blachą - był
nieproporcjonalnie duży w porównaniu z cienkim pierścieniem atolu. Nad skrawkiem piasku
sterczał niby potworna narośl. Biali z “Malahini” złożyli kurtuazyjną wizytę na lądzie zaraz po
rzuceniu kotwicy. W obszernej bawialni zastali innych szyprów i kupców zajętych oglądaniem
pereł, których licytacja miała się odbyć nazajutrz. Służba - tubylcy z Hikihoho, przeważnie
powinowaci właściciela atolu - kręciła się nalewając whisky i absynt. Pośród tej szczególnie
dobranej kompanii błądził sam Parlay - pokasłująca, krzywo uśmiechnięta, zmięta karykatura
wysokiego, krzepkiego niegdyś mężczyzny. Rozgorączkowane oczy miał osadzone głęboko,
policzki zapadłe i zwiędłe. Wyłysiał dziwnie, kępkami, a z wąsów i koziej bródki włosy
powypadały mu w taki sam sposób.
- Bodaj go licho! - mruknął pod wąsem Mulhall. - Długonogi Napoleon Trzeci, ale
przypieczony, spalony, popękany od żaru. I chuderlawy! Cóż dziwnego, że nosi głowę przechyloną
na bok. Musi przecież utrzymywać jakoś równowagę.
- Ma się na orkan - powitał starzec Griefa. - Chyba wysoko cenisz pan perły, jeśliś
przypłynął w taką psią pogodę.
- Pańskie perły warte podróży do piekła - roześmiał się Grief wodząc wzrokiem po stole, na
którym urządzono wystawę.
- Różni ludzie odbyli już przez nie taką podróż - zaskrzeczał Parlay. - O spójrz pan na tę! -
wskazał palcem okazałą, doskonale kształtną sztukę, wielkości małego orzecha włoskiego, leżącą
osobno na kawałku irchy. - Na Tahiti oferowano mi za nią sześćdziesiąt tysięcy franków. Jutro
dostanę równą albo i wyższą cenę, jeżeli orkan nie rozpędzi przedtem licytantów. Znalazł ją mój
kuzyn albo raczej powinowaty. Rozumie pan, to był tubylec, a także złodziej. Schował ją, choć była
moja. Jego kuzyn (no, i mój również, bo wszyscy tutaj jesteśmy spokrewnieni) zabił złodzieja dla
tej sztuki i zwiał kutrem do Noo-Nau. Urządziłem pościg, ale kacyk Noo-Nau zdążył sprzątnąć
drugiego złodzieja, nim przybyłem na miejsce. Może pan coś wypije, kapitanie? Nie przypominam
sobie pana. Chyba nowicjusz na naszych wodach?
Grief przedstawił zagadniętego szypra:
- To kapitan Robinson z “Roberty”.
Tymczasem Mulhall zawarł znajomość z Peterem Gee.
- Nie wyobrażałem sobie, że na świecie istnieje aż tyle pereł - powiedział Anglik.
- A ja nie widziałem nigdy tylu naraz - wyznał Peter Gee.
- Ile mogą być warte?
- Pięćdziesiąt, sześćdziesiąt tysięcy funtów... To znaczy dla nas, handlarzy w Paryżu... -
Wzruszył ramionami i podniósł brwi z podziwu dla zawrotnej, niemożliwej do obliczenia sumy.
Mulhall otarł pot zalewający oczy. Wszyscy pocili się obficie i oddychali ciężko. Napoje
podawano bez lodu. Ciepły absynt i whisky z trudem przechodziły przez gardło.
- Tak, tak - zrzędził starzec. - Niemało umarlaków leży przed panami na stole. Znam swoje
perły, znam wszystkie. Spójrzcie na te trzy! Wybornie dobrane, prawda? Nurek z Wyspy
Wielkanocnej wyłowił je w ciągu tygodnia. W następnym tygodniu dopadł go rekin. Ciapnął rękę
do ramienia. Resztę zrobiła gangrena. Albo ten duży barok, o ten! Nic osobliwego. Dobrze będzie,
jeżeli przyniesie jutro dwadzieścia franków. Ale pochodzi z dwudziestodwusążniowej głębi!
Pewien krajowiec z Raratonga bił wszelkie rekordy. Znalazł tę perłę pod dwudziestu dwoma
sążniami wody. Oglądałem go na własne oczy. Właśnie wtedy trzasnęły biedakowi płuca. Jak to się
mówi, krew go zalała. Skończył w dwie godziny. A wył przed śmiercią! Chyba słychać go było w
promieniu kilku mil. Jak żyję, nie widziałem silniejszego, bardziej atletycznie zbudowanego
krajowca. Ze sześciu moich nurków krew zalała. Poumierali. A teraz umrze więcej ludzi, znacznie
więcej.
- Przestań pan krakać, Parlay - obruszył się jeden z szyprów. - Nie będzie żadnego orkanu!
- Gdybym był zdrowym, silnym chłopem - odpowiedział starczy dyszkant - zaraz
podniósłbym kotwicę i umykał co tchu. Tak! Gdybym był zdrowym, silnym chłopem, co jeszcze
lubi dobre wino. Ale was to nie tyczy. Wy zostaniecie wszyscy. Nie radziłbym ucieczki, gdybym
podejrzewał, że posłuchacie. Ha! Nie można odegnać sępów od padliny. Jeszcze po jednym, dzielni
marynarze! Tak, tak... Na co nie ważą się ludziska dla kilku ślimaczych łez! Patrzcie, piękne okazy.
Prawda? Licytacja jutro, punkt o dziesiątej. Stary Parlay urządza wyprzedaż. Zlatują się sępy. W
swoim czasie stary Parlay był tęższym chłopem niż wy wszyscy. No, i stary Parlay doczeka jeszcze
śmierci niejednego z was!
- Złośliwy dziadyga! Bestia! - szepnął Peterowi Gee supercargo z “Malahini”.
- Niech nawet przyjdzie orkan. Cóż z tego? - wtrącił szyper,” Dolly”. Nigdy dotąd morze
nie zalało Hikihoho.
- Tym prawdopodobniej zaleje teraz - burknął kapitan Warfield. - Nie mam przekonania do
tego atolu.
- Kto teraz kracze? - zgromił Grief szypra.
- Za nic nie chciałbym stracić motoru, nim zwróci swój koszt - odparł posępnie Warfield.
Stary Parlay przemknął przez zatłoczony pokój nadspodziewanie szybko i zwinnie. Zbliżył
się do wiszącego na ścianie barometru.
- Spójrzcie tylko, dzielni marynarze! - zawołał radosnym tonem.
Najbliżej stojący z gości odczytał stan ciśnienia. Twarz spochmurniała mu wyraźnie.
- Zleciał o dziesięć kresek - odezwał się tylko.
Wszyscy zaniepokoili się, zrobili takie miny, jak gdyby mieli szczerą chęć ruszyć
niezwłocznie ku drzwiom.
- Posłuchajcie! - krzyknął gospodarz.
W ciszy, jaka nastała, wydawało się, że przypływ tłucze o zewnętrzne wybrzeże coraz
głośniej i głośniej. Szum zmieniał się w głuchy, potężny ryk.
- Idzie wielka fala - powiedział ktoś z obecnych.
Wszyscy podeszli do okien. Spoglądali w stronę oceanu widocznego za firanką z palm
kokosowych. W porządku, jedna za drugą, ogromne, gładkie fałdy wodne sunęły na koralową plażę.
Goście starego Parlaya gapili się kilka minut na osobliwy widok. Rozmawiali szeptem, bo w ciągu
tych krótkich chwil zauważyli, że fale nieustannie rosną. Wiatr całkiem ustał, a więc zjawisko było
tak nadzwyczajne, groźne, że głosy cichły bezwiednie. Niespodziewany chichot gospodarza przejął
dreszczem jego gości.
- Czas jeszcze, dzielni marynarze! Czas wypłynąć na morze. Szalupy mogą przecie holować
statki przez cieśninę.
- Wszystko w porządku, stary - odezwał się Darling, porucznik z “Cactusa”, krzepki
dwudziestopięciolatek. - Orkan idzie na południe, mija atol. Nawet nie dmuchnie tutaj.
W bawialni nastąpiło odprężenie. Rozległy się głośniejsze rozmowy. Kilku marynarzy
wróciło nawet do stołu i oglądało perły.
- Racja, święta racja! - zabrzmiał znów starczy dyszkant. - Nawet spodziewany koniec
świata nie odstraszy panów od kupowania.
- Jutro wykupimy pańskie perły. Nic nie pomoże - obiecał gospodarzowi Isaacs.
- Właśnie! Będziecie robić zakupy w piekle!
Odpowiedzią był chór pełnych niedowierzania śmiechów. Zirytowany starzec zwrócił się
gniewnie do Darlinga:
- Odkąd to dzieciuchy, jak ty, znają się na burzach morskich? Może jest taki, co wytyczył
szlaki huraganów na Paumotach? Może czytałeś o tym w jakiejś książce? Żeglowałem tutaj przed
urodzeniem najstarszego z was. Ja wiem wszystko. Na wschodzie huragany opisują tak szerokie
koło, że tworzą linię prawie prostą. Tutaj, na , zachodzie, robią ostry zakręt. Przypomnij sobie
własną mapę! Jak to się stało, że w dziewięćdziesiątym pierwszym roku morze zmiotło Auri i
Hiolau? To był zakręt, młody zuchu, zakręt orkanu! Za godzinę, za dwie, najdalej za trzy przyjdzie
wiatr. Posłuchaj!
Potężny napór wód z rykiem wstrząsnął koralowymi fundamentami atolu. Dom dygotał.
Kolorowi służący z flaszkami whisky i absyntu w rękach zbili się w ciasną gromadkę, jak gdyby dla
bezpieczeństwa. Patrzyli trwożnie przez okna na ogromne rozlewiska fal sięgające daleko w głąb
plaży, aż do szop na koprę.
Parlay zerknął w stronę barometru. Zachichotał. Z krzywym uśmiechem spojrzał po
gościach. Kapitan Warfield pewnym krokiem podszedł do ściany.
- 29,75 - odczytał. - Znowu pięć kresek. Jak Boga kocham! Stary piekielnik ma rację. Idzie
orkan. Pierwszy głosuję za powrotem na statki.
- Robi się ciemno - szepnął Isaacs.
Mulhall spojrzał na zegarek.
- Na Jowisza! Zupełnie jak w teatrze - powiedział do Griefa. - Dziesiąta rano, a zmrok na
świecie. Tragiczny moment: przygasają światła. A gdzie stłumiona muzyka?
Zamiast odpowiedzi nowe uderzenie fal wstrząsnęło atolem i domem. Całe towarzystwo
śpiesznie, nieomal w panice, ruszyło do drzwi. W posępnym świetle zlane potem twarze wyglądały
upiornie. Upał dusił. Isaacs dyszał astmatycznie.
Parlay udawał, że zatrzymuje zmykających gości.
- Po cóż taki pośpiech? - chichotał. - A pożegnalna kolejka, dzielni marynarze?
Nikt nie zwracał nań uwagi. Kiedy szyprowie i kupcy oddalili się wytyczoną muszlami
alejką, gospodarz wytknął przez drzwi głowę i krzyknął:
- Pamiętajcie, moi panowie! Jutro o dziesiątej stary Parlay wyprzedaje perły!
III
Na plaży rozgrywała się osobliwa scena. Szalupy jedna po drugiej szybko odbijały od
brzegu. Ściemniało się coraz bardziej. Wciąż trwała martwa cisza, lecz piasek drżał pod stopami za
każdym uderzeniem fal o zewnętrzną ścianę atolu. Narii Herring spacerował opodal niedbałym
krokiem. Uśmiechał się złośliwie, obserwując niebywały pośpiech szyprów i handlarzy.
Towarzyszyło mu trzech brunatnych majtków z “Nuhivy” i Tai-Hotauri.
- Jazda do łodzi i za wiosło! - rozkazał kapitan Warfield swemu człowiekowi, ten zaś
zbliżył się z buńczuczną miną.
Narii Herring przystanął ze świtą w odległości czterdziestu stóp. Patrzył, co się dalej stanie.
- Już nie pracuję u pana, panie kapitanie! - zawołał Tai-Hotauri głośno i bezczelnie, lecz
wyraz jego twarzy przeczył słowom, bo krajowiec wykrzywiał się i mrugał wymownie.
- Niech mnie pan wypędzi - szepną i znowu mrugał znacząco.
Kapitan Warfield zrozumiał. Od razu wpadł we właściwą rolę. Podniósł pięści i huknął
wielkim głosem:
- Do łodzi, rozumiesz! Bo spiorę cię na kwaśne jabłko!
Majtek czmychnął w popłochu. Grief zastąpił drogę kapitanowi i próbował go udobruchać.
- Idę do roboty na “Nuhivie” - powiedział Tai-Hotauri stojąc już między nowymi kolegami.
- Wracaj tu! Słyszysz! - ryczał kapitan.
- To wolny człowiek, panie szyper - przemówił Narri Herring. - Dawniej żeglował ze mną,
teraz będzie żeglował znowu. Historia skończona.
- Chodźmy już, chodźmy - przynaglał Grief. - Pora wracać na statek. Widzisz pan, jak
pociemniało?
Kapitan Warfield dał za wygraną, kiedy jednak łódź odepchnięto od brzegu, stanął na burcie
i zaczął wygrażać pięścią w stronę lądu.
- Jeszcze się porachujemy, Narii! - krzyczał. - Na całych Paumotach nie znam drugiego
szypra, który kradnie cudzych marynarzy!
Powiedziawszy swoje usiadł i przytłumionym głosem zapytał Griefa:
Co knuje Tai-Hotauri? Na pewno ma jakiś cel, ale jaki?
IV
Hermann miał zaniepokojoną minę, gdy witając przybyłych pochylił się nad balustradą
“Malahini”.
- Barometr leci na łeb - oznajmił. - Będzie orkan. Kazałem przygotować lewą kotwicę.
- Zajmij się pan także główną - rozkazał kapitan Warfield, który przejął od razu dowództwo.
- No, i niech tam kto whisuje naszą łódź. Trzeba ją opuścić na pokład i dobrze przywiązać dnem do
góry.
Na wszystkich szkunerach pracowały załogi. Słychać było chrzęst rozwijanych łańcuchów.
Jeden po drugim statki obracały się, puszczały w ruch kabestany i rzucały drugie kotwice. Te, które,
jak “Malahini”, zaopatrzone były w trzecią, czekały, aby rzucić ją, kiedy ustali się kierunek wiatru.
Ryk fal na pełnym morzu potężniał, ale powierzchnia laguny pozostawała nadal gładka niby
lustro. W okolicy sterczącego nad plażą wielkiego domu Parlaya ani koło hangarów na łodzie i szop
na koprę czy muszle perłowe nie było znaku życia.
- Jak nic podniósłbym kotwice i odpłynął - powiedział Grief. - Nie namyślałbym się ani
chwili, gdybyśmy znajdowali się na otwartym morzu. Ale łańcuch atolów na północy i wschodzie
zagradza nam drogę. Może jeszcze najbezpieczniej tutaj? Jak pan myśli, kapitanie?
- Jestem pańskiego zdania, chociaż laguna to też nie sadzawka przy młynie. Ciekawe, z
której strony zacznie dąć? Oo! Diabli biorą jedną szopę Parlaya!
Dobrze było widać, jak kryty trawą morską skład na koprę uniósł się i przewrócił.
Kłębowisko białej piany zalało piaszczysty wał, spłynęło do laguny.
- Atol przerwany! - krzyknął Mulhall. - Dobrze się zaczyna! Spójrzcie! Znowu!
Ruiny szopy podskoczyły i legły na plaży. Trzecia fala rozbiła je zupełnie i zmiotła do
wody.
- Jak zacznie wiać, to chyba się trochę ochłodzi - jęknął Hermann. - Ledwie już zipię.
Okropny skwar. Wyschłem jak w piecu chlebowym.
Ciężkim nożem, który nosił w pochwie u pasa, otworzył młody kokos i wypił jednym
tchem. Inni poszli za przykładem porucznika. Na chwilę przeszkodził im nowy, interesujący widok.
Runęła jedna z szop, w których stary Parlay magazynował muszle. Barometr wskazywał 29,50.
- Musimy być mniej więcej pośrodku najgłębszego niżu - powiedział beztrosko Grief. -
Nigdy w życiu nie trafiłem jeszcze w oko huraganu. Dla pana, Mulhall, będzie to także nowe
przeżycie; nowe i wielkie, sądząc po szybkości, z jaką spada barometr.
Kapitan Warfield odchrząknął. Wszystkie spojrzenia powędrowały w jego stronę. Patrzył
przez lornetę ku południowemu wschodowi, wzdłuż atolu.
- Idzie wiatr - oznajmił spokojnym tonem.
Nie potrzeba było szkieł. Dziwnie ubarwiona plama, przecinająca całą szerokość laguny,
zbliżała się szybko. Równo z nią wyginały się palmy kokosowe, chmury zerwanych liści zaczynały
wirować w powietrzu. Czoło wichury znaczył ciemny, wyraźny pas wzburzonej wody. Przed nimi,
niby harcownicy, biegły pojedyncze, uwieńczone białymi grzebieniami fale. Za nimi mknęła z
równą szybkością gładka, zwierciadlana tafla, szeroka na ćwierć mili, dalej zaś orkan kreślił długą
czarną taśmę, za którą burzyła się, gotowała i pieniła masa wód laguny.
- Skąd ta spokojna woda? - zapytał Mulhall.
- Pas ciszy - wyjaśnił kapitan Warfield.
- Ale zbliża się z taką samą szybkością jak wiatr - zdziwił się Anglik.
- Inaczej być nie może, bo w ogóle nie mielibyśmy pasa ciszy. To huragan o dwóch czołach.
U brzegów Sawaii widziałem raz taki szkwał. Dwugłowy, psia kość! Trach! Wiatr nami szarpnął,
później na chwilę zupełnie ustał i szarpnął znowu, ale jak! No! Stać teraz pewnie! Trzymać się! Już
nadlatuje! Spójrzcie na “Robertę”!
Szkuner zakotwiczony na długich łańcuchach najbliżej czoła orkanu poderwał się i skoczył
burtą naprzód niby słomka. Później łańcuchy szarpnęły go potężnie, zatrzymały i okręciły dziobem
pod wiatr. Jeden po drugim statki, w ich liczbie i “Malahini”, ruszały teraz pchnięte pierwszym
podmuchem i rwały się na wyprężonych łańcuchach. Mulhall i kilku majtków padło na pokład, gdy
kotwice zatrzymały “Malahini”.
Później wiatr zamarł. Szkuner znalazł się w pasie lotnej ciszy. Grief potarł zapałkę. Nie
osłonięty płomyk migotał wesoło w nieruchomym powietrzu. Wokół zalegał półmrok. Zdawać się
mogło, że chmury, które opadły od kilku godzin, dotknęły wreszcie powierzchni morza.
“Roberta” targnęła łańcuchy, gdy wymierzyło jej cios drugie czoło orkanu. Szybko, jeden po
drugim, robiły to samo pozostałe szkunery. Morze pobielałe od furii rozkołysało się małymi,
pryskającymi falami. Pokład “Malahini” dygotał. Naprężone fale tłukły werblem o maszty, a cały
takielunek - jak gdyby szarpany potężną ręką - zawodził obłąkańczą melodię. Niepodobna było
zwrócić się twarzą pod wiatr i oddychać. Mulhall, który wraz z innymi przycupnął za nadbudówką
kabiny, przekonał się o tym na własnej skórze, wciągnął w płuca strumień szybko gnanego
powietrza i nie mogąc zrobić wydechu, omal się nie udusił, nim zdążył odwrócić głowę.
- To nie do wiary - wykrztusił, ale nikt go nie słyszał.
Hermann z kilkoma brunatnymi majtkami pełzł na czworakach w stronę dziobu, żeby rzucić
trzecią kotwicę. Grief dotknął ramienia szypra wskazując palcem “Robertę”. Szkuner zbliżał się.
Kapitan Warfield przyłożył usta do ucha pracodawcy i wrzasnął:
- Nas też znosi!
Grief skoczył do koła sterowego, zakręcił silnie, obrócił statek w lewo. Trzecia kotwica
zaryła w dno, a “Roberta” przemknęła rufą naprzód w odległości dwunastu jardów. Grief i Warfield
gestem ręki pozdrowili Petera Gee i kapitana Robinsona, którzy z kilkoma tubylcami uwijali się na
dziobie.
- Odczepiają łańcuchy kotwiczne! - krzyknął Grief. - Próbują trafić w cieśninę. Co mają
robić? Wloką przecie kotwice!
- My stoimy teraz mocno! - ryknął Warfield w odpowiedzi. - Oo! “Cactus” pcha się na
“Misi”! Koniec z nimi.
“Misi” trzymał się dotychczas, lecz wraz z “Cactusem” tworzyły zbyt dużą zaporę dla
wichury. Splątane szkunery zaczęły sunąć przez białe bryzgi piany. Załogi usiłowały je rozdzielić.
Ludzie biegali po pokładach wywijając siekierami. Tymczasem “Roberta” pozbyła się kotwic i
podniósłszy na dziobie kawał brezentu sterowała w stronę cieśniny położonej u północno-
zachodniego krańca laguny. Udało się jej i wnet wypłynęła na pełne morze. Ale “Misi” i “Cactus”
nie mogły się rozłączyć. Razem wpadły na brzeg atolu, o pół mili od wejścia do cieśniny.
Orkan wzmagał się nieustannie. Trzeba było natężać wszystkie siły, by wytrzymać jego
napór, a kilka kroków pod wiatr zupełnie wyczerpywało. Hermann z brunatnymi marynarzami
cierpliwie człapał po pokładzie, umacniał wszystko, wiązał, krępował zwinięte żagle dodatkowymi
linkami. Wichura potargała w strzępy, zerwała im z grzbietów podkoszulki. Poruszali się ociężale,
jak gdyby ciało ludzkie ważyło całe tony. Nie wypuszczali z ręki oparcia, nim drugą nie chwycili
innego. Wolne końce lin stały sztywno, prostopadle do masztów, a w chwilach, gdy pęd powietrza
tracił nieco szybkości, strzępiły się i kawałkami ulatywały z wiatrem.
Mulhall dotknął ramienia Griefa i kapitana. Wskazał ręką wybrzeże. Zniknęły szopy kryte
trawą morską. Dom Parlaya zataczał się jak pijany. Osłaniało go wprawdzie kilka mil palm
kokosowych, gdyż wicher dął wzdłuż atolu, lecz szturmujące z pełnego morza olbrzymie fale
podmywały, rozbijały budynek. Spłukały już znaczną część piaszczystego nasypu, domostwu
groziła więc nieuchronna zagłada. Tu i ówdzie widać było ludzi, którzy przywiązali się do palm.
Drzewa nie chwiały się, nie szamotały. Pochylone z wiatrem, wygięte, nie zmieniały pozycji.
Dygotały tylko przerażająco. Pod nimi, na piasku, kłębiła się piana rozbijanych o ląd bałwanów.
Olbrzymie fale sunęły wzdłuż laguny. Nie brakowało im miejsca na dziesięciomilowej
przestrzeni za nawietrznym krańcem atolu. Wszystkie szkunery raz po raz zapadały się i znów
wznosiły na fali. “Malahini” począł kryć rufę i dziób pod największymi górami wodnymi, a co
pewien czas woda wypełniała śródokręcie aż po balustradę.
- Teraz pora na pański motor! - ryknął Grief.
Kapitan Warfield popełznął z trudem do kryjówki mechanika i grzmiącym głosem wydał
rozkazy. Motor ruszył pełnymi obrotami i “Malahimi” począł zachowywać się lepiej. Nie przestał
wprawdzie czerpać wody dziobem, ale nie szarpał już tak gwałtownie kotwic. łańcuchy były jednak
dalej naprężone, gdyż moc czterdziestu koni mechanicznych nie mogła zrównoważyć naporu fal,
zmniejszała go tylko nieco.
Wiatr wciąż przybierał na sile. “Nuhiva”, który stał bliżej plaży, równolegle do “Malahini”,
przeżywał trudne chwile. Motor miał popsuty i kapitana na lądzie. Mały kuter niknął pod falami tak
często i na tak długo, że widzowie z “Malahini” próbowali za każdym razem odgadnąć, czy ukaże
się jeszcze. O trzeciej po południu druga góra wodna nakryła go, nim zdołał wynurzyć się spod
poprzedniej, i statek zniknął na dobre.
Mulhall spojrzał w stronę Griefa i na nieme pytanie otrzymał donośną odpowiedź:
- Woda wdarła się do ładowni!
Mały szkuner “Winifred” miotał się w pobliżu. Kapitan Warfield wskazał go ręką i zaczął
wrzeszczeć Griefowi do ucha. Głos jego dochodził w strzępach, oderwanymi zdaniami,
przeplatanymi ciszą, gdy zawierucha porywała słowa.
- Spróchniała łajba... Kotwice trzymają... Ale jak ona trzyma się kupy... Stara jak arka...
W godzinę później Hermann zwrócił uwagę towarzyszy na ów statek. Łańcuchy kotwiczne
zerwały jego fokmaszt i znaczną część dzioba. “Winifred” przewróciła się na bok, stoczyła w
przepaść wodną, została nakryta falą, rzucona w stronę lądu.
Na redzie pozostało teraz pięć statków. Motor posiadał tylko “Malahini”. Dwa - obawiając
się losu “Nuhivy” lub “Wimifred” -poszły za przykładem “Roberty”. Załoga odczepiła łańcuchy
kotwiczne i próbowała trafić do cieśniny. Pierwsza ruszyła “Dolly”, ale podmuch zerwał jej żagiel
sztormowy i szkuner rozbił się na, zawietrznym krańcu atolu, tam gdzie “Misi” i “Cactus”.
Podobny los spotkał “Moanę”, która nie zniechęciła się katastrofą “Dolly” i usiłowała opuścić
lagunę.
- Niezła rzecz taki motor, hę? - wrzasnął kapitan Warfield pod adresem pracodawcy.
Grief silnie uścisnął dłoń szypra.
- Zarabia na siebie! - odkrzyknął. - Wiatr skręca na południe. Będzie lżej!
Orkan dął coraz potężniej, lecz z wolna, nieustannie obracał się ku południowi i
południowemu zachodowi. Wkrótce skierował dzioby trzech ocalałych szkunerów prosto ku plaży.
Fale porwały tymczasem resztki domu Parlaya, zepchnęły je w wodę i poniosły w stronę statków.
Masa drewna minęła “Malahini” i runęła na stojącą ćwierć mili za jego rufą “Paparę”. Załoga
rzuciła się do gorączkowej pracy i po kwadransie uwolniła statek od szczątków domu, które
poniosły jednak ze sobą przedni maszt i bukszpryt* [Bukszpryt - pochyły, często poziomy, maszt
na dziobie statku.].
Bliżej brzegu, po lewej stronie dzioba “Malahini” znajdował się “Tahaa”, szkuner smukły,
podobny do jachtu, lecz o zbyt wielkim omasztowaniu. Kotwice trzymały jeszcze, ale kapitan
widząc, że wicher nie słabnie, postanowił zmniejszyć powierzchnię oporu i kazał rąbać maszty.
- Niezła rzecz taki motor - pogratulował Grief szyprowi. - Uratuje nam patyki.
Kapitan Warfield z powątpiewaniem pokręcił głową.
Wraz ze zmianą wiatru fala na lagunie szybko opadła, ale statki zaczęły wznosić się i
opadać na falach wdzierających się z pełnego morza. Na pierścieniu atolu ocalało niewiele drzew.
Jedne zostały złamane tuż nad ziemią, inne wyrwane z korzeniami. Z “Malahini” widać było, jak
palma, której uczepiły się trzy osoby, pękła w połowie i z wiatrem poszybowała do laguny. Dwaj
ludzie oderwali się od pnia i popłynęli do “Tahaa”. Wkrótce, tuż przed nastaniem zmroku, jeden z
nich skoczył z rufy w wir tryskający pianą i śmiało ruszył wpław ku “Malahini”.
- To Tai-Hotauri - odrzekł Grief. - Będziemy mieli nowiny.
Krajowiec chwycił watersztag*, [Watersztag - jedna z lin utrzymujących bukszpryt we
właściwej pozycji.] wdrapał się na dziób i z trudem przywędrował na rufę. Nikt go nie wypytywał.
Musiał się wysapać, później zaś za wątpliwą osłoną kabiny opowiedział swą historię, częściowo
urywanymi zdaniami, częściowo na migi.
- Narii... przeklęty rabuś... chciał ukraść... perły... Zabić Parlaya... Jeden miał... zabić
Parlaya... Nikt nie wiedział kto... trzy czarne... Narii... ja... Pięć ziaren fasoli... Kapelusz... Narii
mówi jeden ziarno czarny... Nikt nie wiedział... Zabić Parlaya... Narii piekielny łgarz... Wszystkie
ziarna czarne... Pięć czarne... W szopie ciemno... Każdy ma czarne ziarno... Przychodzi wielki
wiatr... Nie było jak... Wszyscy poszli na drzewa... Pechowe perły... Dawno mówiłem... Nie dają
szczęścia...
- Gdzie Parlay?! - krzyknął Grief.
- Na drzewo... Trzy jego czarni to samo... Narii, jeden czarny na inne... Moje drzewo diabli
wzięli... Wróciłem na statek.
- Gdzie perły?
- Na drzewo z Parlayem. Może Narii już dostał perły.
Grief powtórzył opowieść Tai-Hotauri wrzeszcząc do ucha wszystkim kolejno
towarzyszom. Kapitan Warfield przejął się najbardziej. Widać było, że zgrzyta zębami.
Hermann zszedł pod pokład i wrócił z latarnią kotwiczną, lecz wiatr zdmuchnął ją w
momencie, gdy została podniesiona nad poziom daszku kabiny. Lepiej powiodło się z lampą
kompasową, którą zapalono po długotrwałych zbiorowych staraniach.
- Niezły zefirek, co?! - krzyknął Grief do ucha Mulhallowi. - I dmie coraz mocniej.
- Jak mocno?
- Sto mil na godzinę, dwieście, nie wiem.... Silniejszego wiatru nie widziałem, jak żyję.
Morze wdzierało się przez okrąg atolu. Wnętrze laguny było coraz bardziej wzburzone.
Huragan pędził przed sobą setki mil oceanu i łatwo obracał wniwecz skutki odpływu. Kiedy zaczął
się przypływ, bałwany wzrosły w jednej chwili. Księżyc i wicher rzucały południowy Pacyfik do
szturmu na atol Hikihoho.
Kapitan Warfield, który od czasu do czasu odbywał wycieczki do maszynowni, powrócił z
wiadomością, że mechanik leży zemdlony.
- Nie można dopuścić, by ten motor stanął - powiedział żałośnie.
- Dobrze będzie - odrzekł Grief. - Mechanika wynieść na pokład. Ja go zastąpię.
Do maszynowni można się było dostać tylko ciasnym korytarzykiem z kabiny, gdyż zejście
z pokładu zabito na głucho. Panował tam nieznośny upał, gazy spalinowe dławiły. Śpiesznie, z
zatroskaną miną obejrzawszy motor i wnętrze szczupłego pomieszczenia, Grief zdmuchnął lampę
naftową. Później pracował w ciemności świecąc sobie tylko żarem cygar, które jedno po drugim
zapalał - dla bezpieczeństwa w kabinie. Nawet człowiek tak opanowany i spokojny zaczął się wnet
denerwować zamknięty w hałaśliwej, czarnej norze z żelaznym potworem, co wysilał się, stukał,
charczał, sapał nieustannie. Nagi do pasa, upaprany oliwą i smarami, posiniaczony, podrapany od
ustawicznych uderzeń o ścianki, Grief harował godzina po godzinie. W głowie mu szumiało, bo
oddychał stale mieszaniną powietrza ze spalinami. Na przemian obsypywał czułościami,
błogosławił, poganiał, przeklinał motor i wszystkie jego części. Zapłon począł szwankować. Paliwo
źle dopływało, a co najgorsze, grzały się cylindry. Podczas narady w kabinie mechanik prosił i
błagał, żeby choć na pół godziny zatrzymać maszynę, dać jej ostygnąć, naprawić urządzenie
chłodnicze. Kapitan Warfield był stanowczo przeciwny.
Mechanik przysięgał, że w takim razie motor sam się zatrzyma, i to na dobre. Grief z
pałającymi oczyma, umorusany i potłuczony, krzyczał, wymyślał obu dyskutantom, wydawał
rozkazy. Mulhalla, supercargo i Hermanna zapędził do roboty w kabinie, gdzie po dwa lub trzy razy
filtrowali benzynę. W podłodze maszynowni kazał wyrąbać otwór, przez który brunatny majtek
ciągnął kubły wody z zenzy* [Zenza - przestrzeń pod podłogą na dnie statku.] i zlewał cylindry.
Sam Grief nieustannie oliwił części w ruchu.
- Nie wiedziałem, że taki z pana fachowiec od benzyny -pochwalił pracodawcę kapitan
Warfield, gdy Grief przyszedł do kabiny, aby choć parę razy odetchnąć mniej zanieczyszczonym
powietrzem.
- Ja? Kąpię się w benzynie - syknął przez zęby. - Żrę benzynę!
Nikt nie dowiedział się, do czego jeszcze służy Griefowi benzyna, bo w tej chwili wszyscy
(nie wyłączając filtrowanej benzyny) padli na przednią gródź, gdy “Malahini” dał głębokiego nurka.
Nie mogąc stanąć na nogach, taczali się przez kilka minut tam i z powrotem, odbijali raz o jedną,
raz o drugą ściankę. Szkuner, przywalony po kolei trzema ogromnymi bałwanami, trzeszczał,
skrzypiał, dygotał, uginał się pod ciężarem wody zalewającej pokład. Grief powlókł się do
maszynowni, a kapitan Warfield czekał sposobności, by trapem wydostać się na górę.
Wrócił dopiero za pół godziny.
- Szalupa poszła! - oznajmił. - Balustrada poszła. Wszystko poszło, prócz pokładu i
nadbudówek. I my byśmy poszli, gdyby ten motor nie szedł. Dobra robota! Nie trzeba jej
przerywać!
Około północy mechanik pozbył się z płuc i głowy gazów spalinowych, mógł więc
zluzować Griefa, ten zaś wyszedł na pokład, żeby z kolei doprowadzić do porządku własną głowę i
płuca. Zbliżył się do reszty towarzyszy, którzy przycupnęli za nadbudówką kabiny, uczepieni
rękami co pewniejszej podpory, opasani podwójnymi linami. Tłok panował tam nie lada, bo
miejsce to było jedynym schronem dla załogi. Niektórzy majtkowie przyjęli wprawdzie zaproszenie
szypra i zeszli do kabiny, niebawem jednak dym wypędził ich stamtąd. “Malahini” zanurzał się
często, fale zalewały pokład, a ludzie oddychali mieszaniną powietrza z bryzgami piany i wody.
- Coraz fatalniejsza pogoda, Mulhall - wrzasnął Grief do ucha gościowi między jednym a
drugim nurkiem.
Anglik krztusił się i dławił. Odpowiedział tylko skinieniem głowy. Luki odpływowe nie
przepuszczały wody zebranej na pokładzie. Szkuner czerpał jej coraz więcej, raz jedną burtą, raz
drugą. Chwilami zadzierał dziób ku niebu, przysiadał na sterze i całą powódź rzucał w kierunku
rufy. Woda pokrywała wszystko, przeskakiwała nadbudówkę kabiny, zlewała przycupniętą pod jej
osłoną załogę i spływała przez nadburcia.
Mulhall pierwszy zobaczył i pokazał Griefowi niespodziewanego gościa. W mdłym świetle
lampy kompasowej Narii Herring czołgał się, czepiał kurczowo pokładu. Był nagi. Miał na sobie
tylko pas, za którym tkwił nóż bez pochwy, oparty o gołą skórę.
Kapitan Warfield odwiązał się od nadbudówki i ruszył z miejsca, depcząc sąsiadów. W
blasku lampy ukazał twarz wykrzywioną gniewnym skurczem. Widać było, że coś mówi, lecz
wichura porywała słowa. Szyper nie chciał jednak zbliżać ust do ucha Herringa. Ruchem ręki
wskazał za burtę. Narii zrozumiał. Pokazał białe zęby w złośliwym, ironicznym uśmiechu.
Wyprostował się - rosły, wspaniale zbudowany mężczyzna.
- To morderstwo - ryknął Mulhall.
- On chciał zamordować starego Parlaya! - odkrzyknął Grief.
Na chwilę woda spłynęła z rufy. Szkuner stanął na równym kilu. Narii chciał się popisać.
Pewnym krokiem ruszył w stronę burty, upadł jednak pod naporem wiatru. Na czworakach zniknął
w ciemności. Nikt nie wątpił, że stoczył się do wody. “Malahini” dał znowu nurka, a kiedy wyłonił
się z topieli, Grief poszukał ucha Mulhalla.
- Nic mu nie będzie! To człowiek-ryba z Tahiti. Przepłynie lagunę i wyląduje na drugim
końcu atolu, jeżeli jest tam jeszcze atol.
W pięć minut później nowa fala zatopiła szkuner i przelewając się przez nadbudówkę
rzuciła plątaninę ciał ludzkich na pokład “Malahini”. Załoga chwyciła je i przytrzymała, dopóki
woda nie opadła. Wówczas zaniosła ciała pod lampę, żeby je rozpoznać. Stary Parlay leżał na
deskach. Nie poruszał się, oczy miał zamknięte. Towarzyszyli mu dwaj jego kolorowi krewniacy.
Wszyscy byli nadzy i okrwawieni. Złamana ręka jednego z tubylców zwisała bezwładnie. Drugi
krwawił obficie ze strasznej rany na ciemieniu.
- To robota Herringa? - zapytał Mulhall.
Grief zaprzeczył.
- Nie. Rozbił się o nasz pokład albo jeszcze na lądzie o szczątki domu!
Coś zmieniło się nagle ku zdumieniu wszystkich. Upłynęła dobra chwila, nim uświadomili
sobie, że nie ma wiatru. Ustał momentalnie, jak gdyby ucięty jednym zamachem miecza. Szkuner
szamotał się, podskakiwał, targał łańcuchy kotwiczne z chrzęstem, który po raz pierwszy dał się
słyszeć. Po raz pierwszy też słychać było plusk wody przelewającej się po pokładzie. Mechanik
wyłączył sprzęgło śruby, aby ulżyć motorowi.
- Jesteśmy w oku huraganu - powiedział Grief. - Teraz uwaga! Zaraz zacznie dąć jak nigdy.
Rzucił okiem na barometr.
- 29,32 - odczytał.
Po wielu godzinach przekrzykiwania wiatru nie zdołał stłumić głosu. Mówił tak donośnie,
że wśród ciszy słuchaczom huczało w uszach.
- Wszystkie żebra pogruchotane - oznajmił supercargo obmacując boki Parlaya. - Dycha
jeszcze, ale niewiele mu brak.
Starzec jęknął, słabo poruszył ręką, odemknął powieki. Oczy zajaśniały mu błyskiem
przytomności.
- Dzielni marynarze - wyjąkał szeptem. - Pamiętajcie... licytacja... o dziesiątej... w piekle!
Powieki przymknęły się, dolna szczęka zaczęła opadać. Ale Parlay stłumił przedśmiertelne
drgawki i na pożegnanie zdążył zachichotać po raz ostatni - głośno, wyraźnie, wzgardliwie.
Na niebie i morzu wybuchnęła znów orgia. Rozległ się dobrze znajomy ryk orkanu.
“Malahini”, uderzony w bok, prawie zupełnie legł na burtę. Szarpnął się, zatoczył łuk na
trzymających mocno łańcuchach. Odwrócony pod wiatr stał przez chwilę na równym kilu.
Mechanik włączył sprzęgło, śruba zaczęła znowu pracować.
- Północno-zachodni! - krzyknął kapitan Warfield, kiedy Grief wrócił na pokład. - Jak z
bicza strzelił, wykręcił osiem rumbów.
- Narii za nic nie przepłynie teraz laguny - rzucił Grief.
- Ha, cóż! Przywieje go z powrotem do naszej burty. Tym gorzej.
V
Po oddaleniu się oka orkanu barometr zaczął iść w górę, a wichura przycichała równie
szybko, lecz wyła jeszcze przeraźliwie. Raptem motor podskoczył, zsunął się z podstawy, szarpnął
konwulsyjnie z mocą czterdziestu koni i po tym ostatnim wysiłku upadł na bok. Woda z zenzy
syknęła głośno, buchnęły kłęby pary. Mechanik jęknął żałośnie, ale Grief objął czułym spojrzeniem
uszkodzoną maszynę i wyszedł do kabiny, aby bawełnianymi pakułami oczyścić piersi i ramiona ze
smaru.
Zaszył ranę na głowie kolorowemu krewniakowi Parlaya. Drugiemu nastawił rękę. Kiedy
wyjrzał na pokład, świeciło słońce i szemrał przyjemny, letni wietrzyk. “Malahini” stał spokojnie w
pobliżu plaży. Na dziobie załoga pod okiem Hermanna wybierała i rozplątywała łańcuchy
kotwiczne. “Papara” i “Tahaa” zniknęły. Kapitan Warfield badał przez lornetkę przeciwległy
koniec atolu.
- Nie zostało z nich ani drzazgi - powiedział. - Oto do czego prowadzi brak motoru!
Musiało je porwać, nim nastąpiła nagła zmiana wiatru.
Na lądzie w miejscu, gdzie stał dom Parlaya, nie pozostało ani śladu zabudowań. Pas
długości trzystu jardów, przez który wdarło się pełne morze, był ogołocony z drzew, ba! Nawet z
pniaków. Dalej tu i ówdzie zachowały się samotne palmy, nierzadko złamane w połowie. Tai-
Hotauri zawołał, że na pewno rusza się coś w koronie jednego z kokosów. Na “Malahini” nie było
łodzi, toteż załoga przyglądała się ciekawie, jak Tai-Hotauri płynie do brzegu i wspina się na
drzewo.
Kiedy wrócił, wciągnięto na pokład młodą brunatną dziewczynę, służącą Parlaya. Ale
dziewczyna podała najprzód ratownikom zgnieciony koszyk. Był w nim miot ślepych kociąt.
Wszystkie nie żyły. Tylko jedno pomiaukiwało z cicha i niezdarnie ruszało łapkami.
- O! - dziwił się Mulhall. - A któż to taki?
Jakiś mężczyzna szedł po plaży tak niedbałym krokiem, jak gdyby wybrał się na poranny
spacer. Kapitan Warfield zgrzytnął zębami. Poznał Herringa.
- Dzień dobry, panie szyper! - zawołał Narii, kiedy zrównał się z “Malahini”. - Można do
pana na śniadanie?
Twarz i szyja kapitana Warfielda zaczęły pęcznieć, purpurowieć. Próbował coś powiedzieć,
ale głos uwiązł mu w krtani.
- Ani krzty... ani krzty... - zdołał tylko wyjąkać.
Przełożył Tadeusz Jan Dehnel.