http://wyborcza.pl/1,75248,14314351,Naiwnosc_slono_kosztuje__czyli_jak_mozna_stracic_mieszkanie.html
Naiwność słono kosztuje, czyli jak można stracić mieszkanie
Warte 180 tys. zł mieszkanie kielczanka sprzedała za... 107 tys. zł. Tak przynajmniej wynika z aktu notarialnego. Ale kobieta twierdzi, że zapłacono jej tylko 50 tys. zł. Notariusz nie widział pieniędzy, prokuratura odmówiła wszczęcia dochodzenia, a komornik nakazał opuszczenie mieszkania
- Kiedy teraz na to wszystko patrzę, sama nie dowierzam, że mogłam być tak naiwna - mówi pani Małgorzata. Nie wszystko w tej historii potrafi racjonalnie wyjaśnić. Nieraz tłumaczy się po prostu naiwnością.
Przez blisko 35 lat była nauczycielką, od niedawna jest na emeryturze, prowadzi też drobną działalność gospodarczą. Popadła w kłopoty finansowe, utraciła zdolność kredytową, szukała więc pożyczki, której udzieli jej osoba prywatna. Chciała dzięki niej także "oczyścić" swoją historię w Biurze Informacji Kredytowej.
Najpierw trafiła do biura pośrednictwa finansowego w okolicach Kielc, gdzie znalazła "inwestora" udzielającego prywatnie pożyczek w Lublinie. - Ale okazało się, że nie ma pieniędzy, sam na nie czeka - opowiada kobieta. I tak z pomocą kolejnych pośredników trafiła do toruńskiego przedsiębiorstwa zajmującego się "działalnością wspomagającą usługi finansowe". W prowadzonej przez nią korespondencji mailowej z firmą widnieje już nazwa "infokredyty". Ten pośrednik brał 10 proc. od uzyskanej pożyczki. Poprzez niego zaczęli się do niej zgłaszać kolejni - z Pomorza. Tak trafiła wreszcie do ostatniego "inwestora" - z Gdańska.
- Warunki były takie: oprocentowanie 5 proc. w skali miesięcznej, czyli 30 proc. na pół roku - opowiada kobieta. A to wszystko pod hipotekę mieszkania. Dlatego "inwestor" oglądał je w Kielcach.
Zakamuflowana forma pożyczki
Kobieta do Gdańska udała się w lipcu zeszłego roku. Dokumenty miała podpisać w kancelarii notarialnej. Twierdzi jednak, że zamiast umowy pożyczki, o której cały czas była mowa, "inwestor" przygotował umowę przedwstępną sprzedaży mieszkania. Za 107 tys. 200 zł. Umowę podpisała z żoną i bratem "inwestora".
Taka umowa to nic innego jak zakamuflowana forma pożyczki. - Ale nie byłam świadoma tego, co podpisuję - twierdzi pani Małgorzata.
- To próba wyłudzenia mieszkania pod pozorem udzielenia pożyczki - precyzuje po chwili. - Mechanizm jest prosty: trzeba znaleźć kogoś, kto na gwałt potrzebuje pieniędzy. Ja taką osobą byłam, przyjechałam sama, w nieznane mi miejsce, i podpisałam coś, czego będę zawsze żałować.
Zarzeka się, że faktycznie otrzymała 50 tys. zł. Ale z umowy przedsprzedaży wynika, że "całość ceny sprzedaży została już zapłacona". A więc ponad 107 tys. zł.
- Nie pamiętam dokładnie tej sprawy, ale czynność zapłaty jest transakcją między stronami, a nie notariuszem. Notariusz przelicza pieniądze tylko w przypadku złożenia ich do depozytu notarialnego. W umowie i jedni, i drudzy deklarują, na co się zgadzają i na jakich warunkach - odpowiada Rafał Kapkowski, który sporządzał akt notarialny. Kobieta twierdzi, że na czas wręczania pieniędzy "został poproszony o opuszczenie pokoju".
Dalej przekonuje, że jeszcze w Gdańsku wpłaciła pieniądze do banku, a po przyjeździe do Kielc o sprawie poinformowała prawnika. - Zdałam sobie sprawę z tego, co podpisałam - opowiada. Mogła odstąpić od umowy w ciągu pół roku, jednak tylko pod warunkiem spłaty pełnej kwoty, czyli ponad 107 tys. zł. "Inwestor" w styczniu wezwał ją do opuszczenia mieszkania, dokonał zmiany wpisu w księdze wieczystej. Kobieta otrzymała też od komornika zawiadomienie o wszczęciu egzekucji. Ten nakazał jej opuszczenie lokalu do 21 lipca.
- Nie wyprowadzę się, nie zamierzam - deklarowała jeszcze w piątek pani Małgorzata. Złożyła też wniosek o wstrzymanie egzekucji przez komornika, na razie nie otrzymała odpowiedzi.
Prokuratura odmówiła wszczęcia
W to, że kielczanka została wprowadzona w błąd, nie wierzy Prokuratura Rejonowa Gdańsk-Śródmieście, która odmówiła wszczęcia dochodzenia w tej sprawie. Zażalenie na tę decyzję ma być rozpatrywane przez sąd 10 września.
- Otrzymała wszystkie pieniądze za sprzedaż mieszkania, to "mataczka" - twierdzi "inwestor" z Gdańska, którego kobieta oskarża o oszustwo. O tym, jak do niego trafiła, rozmawiać nie chce. - Do widzenia - rzuca tylko. Ale nawet jeśli przyjąć jego wersję, mężczyzna zrobił doskonały interes. - Mieszkanie kupiłam w 2011 roku za 140 tys. zł. Było w stanie surowym, bez niczego - mówi nasza rozmówczyni.
Pokazuje też umowę ubezpieczeniową: - O, tu wartość mieszkania została oszacowana na 180 tys. zł.
Czemu w ogóle tak niekorzystny dokument podpisała? Twierdzi, nie rozumiała do końca, co podpisuje. Gdy nie dowierzamy, dopowiada, że pieniądze - tylko 50 tys. zł - przekazano jej już po podpisaniu aktu notarialnego. Dlaczego je wzięła? - Bałam się tych ludzi - twierdzi. - I boję się do tej pory, bo ujawniłam kulisy tej transakcji, dlatego do tej pory żyję w strachu - przekonuje.
1