Dwadzieścia róż do świtu
- napisane przez: agnes_ka1
Jego trzydzieste urodziny miały być bombowe. Dosłownie. Zabierał wszystkich przyjaciół do Paryża, gdzie wynajął całe piętro hotelu. W planach był koncert, impreza, w międzyczasie zwiedzanie miasta. Pożyczony odrzutowiec już czekał.
- Jack?
- Tak Melanie? - Popatrzył na młodszą siostrę, która stała obok niego.
- Trzydziestka to nie koniec świata. Powinieneś się cieszyć, że spędzisz cudowne chwile w gronie najbliższych, tymczasem wyglądasz jakbyś czekał na egzekucję, a nie na początek świetnej zabawy.
- Cieszę się - powiedział przekonując albo Melanie, albo samego siebie. - Tylko jestem zmęczony.
- Przykro mi, ale odpoczniesz dopiero za tydzień.
- Chyba dopiero po śmieci - burknął Jack i wsiadł za dziewczyną do samolotu.
Pół godziny później wciśnięty w lotniczy fotel, z policzkiem opartym na szybce małego wizjerka, Jack patrzył jak ziemia w dole robi się coraz mniejsza. Ryk silnika uspokajał go i chłopak postanowił choć na chwilę zamknąć oczy. Potrzebował odpoczynku, a jak powiedziała jego siostra, następna chwila spokoju mogła przydarzyć mu się dopiero po szalonym tygodniu, w którym mieli czcić jego urodziny.
Jack był liderem zespołu. Był jego pomysłodawcą, twórcą i założycielem. To był jego zespół. Jego przyjaciele. Ludzie, którym ufał. Dlatego postanowił wynagrodzić im tym tygodniem imprezowania rok jak mu poświęcili.
Przez cały rok byli w trasie. Zwiedzili więcej miejsc niż gdyby byli zawodowymi podróżnikami. Przez dwanaście miesięcy odwiedzili pięć kontynentów i kilkadziesiąt państw. Zagrali ponad czterdzieści koncertów robiąc show i promując nową płytę. Ludzie ich ubóstwiali.
Ale to było męczące. Mało spali i niewiele jedli. Jack bardzo schudł, ledwie dawał radę, ale jako przywódca małego oddziału, nie mógł pozwolić sobie nawet na chwilę zwątpienia. Musiał być silny za nich wszystkich.
Postanowił im podziękować i jednocześnie wynagrodzić ten wysiłek, który włożyli w intensywną pracę przez ostatni rok. Ich zespół zaszedł wysoko. Byli na najwyższych listach miejsc przebojów na prawie wszystkich szerokościach geograficznych. Zatem wynajął w Paryżu pół hotelu, cały klub i jeszcze kilka miejsc, w których będą mogli bawić się ile tylko zechcą. Pożyczył też od swojego kolegi prywatny samolot, którym mieli dostać się na miejsce. I właśnie teraz siedział na jego pokładzie, lecąc z Ameryki do Europy, w otoczeniu wszystkich ludzi, których kochał.
Westchnął, był potwornie zmęczony. Jego fani, najczęściej fanki potrafiły go zamęczyć. Kochał to życie, ale coraz bardziej zaczynało mu ciążyć. Czyżby się starzał? Może, choć miał dopiero trzydzieści lat. Właściwie będzie miał za dwa dni. Dokładnie w sobotę o dwudziestej drugiej pięć. Czy będzie wtedy stary? Czy włosy nagle mu osiwieją, a stawy dopadnie artretyzm?
Uśmiechnął się sam do siebie. Zawsze miał głupie pomysły, ale ten chyba był najgłupszy. Oczami wyobraźni wizualizował sobie własne czarne włosy zmieniające się w szpakowate, poprzetykane srebrzystymi pasmami, zielone oczy tracące blask, skórę twarzy w jednej sekundzie marszczącą się i pękającą oraz mięśnie, nad którymi tak intensywnie pracował wiotczejące i porastający je tłuszcz. Aż się wzdrygnął z obrzydzenia.
Nie chciał być stary. Chciał, żeby jego ciało było wiecznie młode, dokładnie tak, jak jego dusza. Żeby jego kondycja była niezmienna i taka, jak teraz, a jego głos wciąż dźwięczny i donośny, jak na każdym koncercie do tej pory. Jego głos był wart fortunę. Ale ile jeszcze to potrwa?
Czasem w środku nocy budził się zlany potem, bo śniło mu się, że jest niemy i nie wie, co ma zrobić z własnym życiem. Był wtedy przerażony, że nic więcej nie potrafi, a jego dwie lewe ręce są do niczego.
Wrócił do poprzedniej pozycji, znów westchnął i zamknął oczy. Chciał odpocząć, jednak myśli kłębiły się w jego głowie niczym szarańcza niszcząc wszystko, co napotka na drodze.
The Sunset, bo tak nazywał się jego zespół był najpopularniejszym grupą rockową tego dziesięciolecia. Cała ekipa składała się z trzydziestu siedmiu ludzi, co w połączeniu z ich najbliższymi dawało ponad sto osób na pokładzie. Wszyscy jak trybiki w maszynie znali swoje miejsca w zespole i działali bez zarzutu, dawali z siebie wszystko, aby zapewnić ludziom radość i rozrywkę. Wszystko dla zabawy.
A teraz miała być zmiana. Teraz miał być tydzień, dzięki któremu oni będą się bawić, w nagrodę za rok ciężkiej harówki. Jack był im niezwykle wdzięczny i miał nadzieję naładować swoje baterie na nadchodzący sezon jeszcze bardziej wytężonej pracy. Miał dopiero trzydzieści lat, przy dobrych wiatrach jeszcze dwadzieścia lat śpiewania przed nim. Będzie musiał rozważyć jakieś zmiany w swoim życiu, bo daleko tak, jak teraz nie pociągnie.
Do tej pory nie miał na nic czasu i wszystkie przyjemności odkładał na później. Dbał o siebie, a i owszem, starał się nie jeść śmieci i regularnie ćwiczyć, ale jednocześnie nie miał miejsca na życie prywatne i jakieś bardziej skomplikowane emocje. Będzie musiał to zmienić, bo tak naprawdę w tłumie ludzi był samotny. Choć był liderem światowej sławy zespołu, szedł sam spać i sam się budził. Zaczynał mu brakować bliskości drugiej osoby.
Ale postanowił odsunąć te smutne egzystencjalne myśli od siebie. Przez następny tydzień miał zamiar dobrze się bawić. Byle jego ludzie nabrali sił, zrobi wszystko, aby byli szczęśliwi.
I z tą myślą zasnął.
~~~~
Przyjechała do Paryża w interesach. Jeździła po całym świecie, głównie po dużych miastach, chociaż zdarzały jej się również pobyty na prowincji. Wszystko zależało od potrzeb sesji. Żeby zdjęcia wyszły dobrze, była gotowa poświęcić naprawdę dużo. I często to robiła.
Pracowała naprawdę intensywnie, chociaż miała chwile przestoju, które potrafiły trwać miesiącami. Ale taka to właśnie była branża. Zależy, kto ją zatrudnił i do jakiego projektu. Żyła na walizkach, od zlecenia do zlecenia. Ale nigdy nie zapomniała o domu. Właśnie wyciągnęła telefon i wpatrywała się w niego przez długą minutę niepewna, co powinna zrobić. W końcu wybrała numer.
- Cześć kochanie - powiedziała do słuchawki, gdy tylko usłyszała kliknięcie połączenia. - Tęsknię.
- Sylvie, jak miło, że dzwonisz jednak nie mogę teraz rozmawiać. Oddzwonię jak najszybciej się da. - I połączenie zostało przerwane.
Cóż, może rzeczywiście tak było i George był zajęty? Chociaż czuła w podświadomości, że coś może być nie tak. Nie było w nim czułości jak na początku ich związku, ale obwiniała o to jego problemy z firmą. Nie chciała przyznać się sama przed sobą, że może być coś między nimi nie tak. Chciała wierzyć, że po jej powrocie znów będą szczęśliwi. Nie mogła się wprost doczekać.
Sylvie była młodą, dobrze zapowiadającą się panią fotograf, której ambicje może były nieco większe niż talent. Ale nikt nie śmiał jej tego powiedzieć, ponieważ jej ojciec John von Denberg, był guru w świecie mody i dzięki temu młoda Sylvie zawsze dostawała to, co chciała. Może nawet ciut więcej.
Robiła jednak wszystko, by nie być uważaną za rozpieszczoną córeczkę tatusia i za wszelką cenę próbowała żyć własnym życiem. Pracować na własny rachunek i własne nazwisko. Tak, miała własne nazwisko, nazywała się Ronaldson - po matce, ale i tak wszyscy wiedzieli, że była dziedziczką fortuny króla w świecie mody. To on stał za każdym jej angażem, nawet gdy udawał, że wcale tego nie zlecił. Wszystko dla małej ulubienicy.
Miała dwadzieścia sześć lat, ale tak jakby nigdy nie wyrosła z młodzieńczego buntu. Cały czas toczyła z ojcem swoją małą prywatną wojnę o rację, którą skutecznie przegrywała. Cały czas chciała stanowić o własnym życiu, jednak szanowny tatuś ciągle ją kontrolował. Miała tego dosyć, chociaż wiedziała, że bez jego pomocy byłaby nikim. Już dawno pozbyła się tych złudzeń.
Jednak nie poddawała się, miała twardy charakter i postanowiła walczyć do końca. Choćby miała postawić własne życie na jedną kartę, dla niej gra była warta świeczki. Za wszelką cenę odciąć pępowinę ojcowskiej kurateli i żyć według własnych, może głupich i idealistycznych, ale osobistych zasad. Miała cele i dążyła do ich spełnienia, chociaż świat wcale jej w tym nie pomagał.
Ile to już razy okazało się, że tata miał rację i musiała zwiesić głowę z pokorą i przyznać się do błędu? Po piętnastym przestała liczyć. Były to upokorzenia, które dużo ją kosztowały i wiele nauczyły. Chociaż na skalę światową jej problemy były niczym, tylko ziarenkiem piasku na ogromnej plaży, to to samo ziarenko piasku w jej oku bolało jak diabli.
Musiała być silna, inaczej nigdy nie udowodni samej sobie i światu, że jest coś warta. I w ramach tej siły wybrała się na drugi koniec świata, by zrobić sesję zdjęciową dla znanej marki bielizny. Była głównym fotografem, miała do dyspozycji modelki oraz całą ekipę zdjęciową. Musiała samodzielnie zaplanować wszystkie szczegóły, po czym wystarczyło, aby je zrealizowała. Błahostka w zamierzeniu okazała się prawdziwym wyzwaniem w realizacji. Zaczynało brakować jej sił i chociaż już kończyła, bo zdjęcia w większości zostały zrobione, to miała jeszcze tydzień na dopracowanie szczegółów i dodatkowe zdjęcia w razie tak zwanego wypadku. Miała nadzieję zdążyć ze wszystkim.
Nie. Musiała zdążyć ze wszystkim, żeby klienci byli zadowoleni i marka dobrze się sprzedawała. Od tych zdjęć zależała jej dalsza kariera. Uparła się, że sobie poradzi, żeby wszyscy byli z niej dumni. Nawet ojciec, który za wszelką ceną starał się ją przekonać, że nie musi pracować, a jedyne o co powinna w życiu zadbać, to o bogatego i wpływowego męża.
Jednak Sylvie nie chciała wyjść za mąż, dlatego, żeby zaspokoić ambicje ojca o połączeniu jego firmy z jakąś inną z tej samej branży. Małżeństwo z jakimś bogatym dupkiem bez gustu i stylu w ogóle nie wchodziło w grę. Zresztą większość facetów ze świata mody i tak było gejami i nie interesowała ich drobna blondyneczka o wielkich niebieskich oczach.
Jak mawiała jej matka, Sylvie była za mądra, żeby dać się złapać w macki tego brutalnego światka. Szkoda, że Madlen nie dożyła dnia dzisiejszego, małej dziewczynce strasznie brakowało matki. I chociaż ojciec dbał o nią najlepiej jak umiał, to jego miłość była trudna i okupiona łzami córki. Cały czas udowadniał jej, że nic jej się nie uda.
Dziewczyna szybko nauczyła się szukać miłości gdzie indziej. Miała za sobą już kilka romansów i teraz też trwała w związku z dużo starszym od siebie panem, który zapewniał, że ją kocha. Miała nadzieję, że tym razem się nie pomyliła i czeka ją z Georgem świetlana przyszłość.
Poprzednie jej związki zawsze kończyły się tak samo. Za każdym razem z powodu jej pieniędzy. A właściwie pieniędzy jej ojca. Każdy z poprzednich chłopaków wyobrażał sobie, że jeśli już wejdzie do rodziny, to jego życie będzie polegało na wiecznych balach i imprezach. Że pieniądze jej ojca będą niekończącym się strumieniem i będą się należały jej mężowi za sam fakt bycia małżonkiem.
Jednak tamci kolejni panowie nie widzieli w niej potencjału. Nie docenili jej intelektu i zdolności dodawania dwa do dwóch, dlatego tak rozpaczliwie miała nadzieję, że tym razem się uda. George był majętny, inteligentny, z poczuciem humoru. Miał dobrze prosperująca firmę i Sylvie miała nadzieję, że nie będzie leciał na jej pieniądze. Była z nim szczęśliwa.
Poznali się dwa lata temu na wystawie malarstwa jej przyjaciółki w Waszyngtonie. Od razu mężczyzna oczarował ją swoją znajomością sztuki i przez to dała zaprosić się na kolację. Potem już jakoś poszło i w sumie nie pamiętała każdego obiadu w drogiej restauracji czy wykwintnego balu na jakiś zbożny cel. Od spotkania Georga, życie Sylvie zaczęło układać się idealnie.
Nawet ojciec bezwarunkowo zaakceptował dużo starszego od niej mężczyznę i często robił córce niedwuznaczne aluzje, co do zamążpójścia i założenia rodziny.
Ale gdzieś w głębi duszy i serca, Sylvie się bała. Bała się, że to wszystko jest tylko fikcją, sztuczną ułuda stworzoną na potrzeby wielkich finansów, gdzie nie było miejsca na prawdziwą miłość. Że to wszystko pryśnie jak bańka mydlana, skończy się prędzej niż się zaczęło i znowu Sylvie pozostanie sama, ze swoim małym złamanym serduszkiem, bez nadziei na lepsze jutro.
Tak samo towarzyszącym jej uczuciem była tęsknota. Za beztroską i niczym nieskrępowanym zachowaniem. Dziewczyna tęskniła za młodzieńczą spontanicznością i taką wręcz dziecinną radością, od której musiała trzymać się z dala. Biznesowa etykieta wymagała od niej bycia sztywną panią z delikatnym uśmiechem na ustach zamiast swojej prawdziwej roześmianej buzi, gdy tylko popatrzyła na słońce. Chciałaby być po prostu sobą.
Pod maska profesjonalizmu i zimnej kalkulacji ciepłe młode serce aż wyrywało się do biegu. Rwało się do życia. Obiecała sobie, że jeśli tylko zostanie jej nieco czasu, założy swoją bluzę z kapturem i uda się na dół do miasta, żeby sprawdzić czy jeszcze potrafi cieszyć się życiem...
Tymczasem stała na balkonie swojego apartamentu na piętnastym piętrze starego posępnego hotelu Gallarde, który z daleka wyglądał dosłownie niczym zamek hrabiego Drakuli. Podeszła bliżej balustrady, która była szerokim murkiem z szarego kamienia i popatrzyła w dół. U podnóża hotelu mieszkańcy przygotowywali się na nadejście wieczoru. Kelnerzy zapalali światełka w restauracyjnych ogródkach, a turyści błyskali fleszami od drogich aparatów starając się bezskutecznie uwiecznić ten specyficzny klimat.
Wkrótce miał zapaść zmrok i choć Sylvie skończyła swą pracę na dzisiaj, nie mogła wyjść, ponieważ była umówiona na biznesowa kolację z jednym z najpopularniejszym po tej stronie globu projektantem mody. Och, znowu od tego spotkania mogła zależeć jej dalsza kariera i tylko dlatego młoda kobieta zgodziła się na to spotkanie. Inaczej odmówiłaby temu dziwnemu mężczyźnie, wolała spędzić wieczór po swojemu. Gdyby tylko mogła...
~~~~
Wystrojona jak bożonarodzeniowa choinka, Sylvie zeszła do hotelowej restauracji, która mieściła się na parterze. W podziemiach był klub, ale z tego, co słyszała na prawie tydzień został wynajęty przez jakąś grupę rockową z Ameryki, pewnie będą kręcić teledysk. Chociaż do kręcenia teledysku nie trzeba było przyjeżdżać aż do Paryża, przecież można było zrobić rekwizyty i wystroić każdy inny klub. Nie mogła tego zrozumieć, ale miała na głowie milion własnych spraw, nie potrzebowała zastanawiać się nad jakimś głupim zespołem.
Jej partner biznesowy już czekał i po przywitaniu się w grzecznościowy sposób w świecie mody, to znaczy po cmoknięciu powietrza w okolicach policzków, ze sztucznym uśmiechem usiadła. Do jedzenia zamówili sałatki, do picia jakieś bardzo drogie, lecz okropnie cierpkie wino. Ponoć nowy trend, żeby lepiej wpływało na trawienie. Przynajmniej tak wyjaśnił jej rozmówca, ale kobieta nie potrzebowała wspomagaczy trawienia, a tym bardziej nie do sałaty.
Nigdy nie miała problemów z metabolizmem czy figurą, ponadto regularnie chodziła na siłownię, fitness i yogę. Nigdy nie odmawiała sobie ruchu, relaksowała się przy tym i odpoczywała. Była wygimnastykowana i elastyczna, pod cienką tkaniną purpurowo fioletowej sukienki delikatnie rysowały się jej mięśnie. Nie była zasuszonym patykiem jak jej modelki, które stając na wadze i widząc czterdzieści kilko popadały w rozpacz z powodu otyłości. Nigdy się nie odchudzała i wiedziała, że większość kobiet byłaby w stanie zabić za takie geny.
Kiedy jadła, kulturalnie przytakiwała swojemu partnerowi jednak myślami była daleko i przyłapywała się na rozglądaniu po lokalu. Właśnie jej uwagę przykuli ludzie kolorowi jak motyle. Nawet ich fryzury były w różnych kolorach tęczy. Przy tym byli tak głośni i rozbawieni, że już widziała, że to zespół, o którym tak entuzjastycznie rozmawiała obsługa. Ponoć gwiazdy rocka, ale Sylvie wiedziała, że dzisiejszy rock nie miał nic wspólnego ze starym poczciwym ciężkim gitarowym brzmieniem, jakie uwielbiała.
Jej oczy na chwilę spotkały się z zielonymi oczami czarnowłosego mężczyzny, który roześmiany prowadził całą grupę na dół do klubu. Wszyscy cieszyli się, śmiali i rozmawiali głośno. I niby mężczyzna na przedzie też, ale coś jej jednak nie pasowało. Pomimo wesołej atmosfery, jego oczy były smutne, zmęczone, a cała ta przykrywka bardzo go nużyła. Jakby był na skraju wytrzymałości, a maska, jaką przybrał przed tymi wszystkimi ludźmi bardzo mu ciążyła.
To całkiem jak moja - pomyślała, uśmiechnęła się delikatnie, lecz szybko odwróciła wzrok ku swojej sałatce i ku swojemu rozmówcy, który chyba właśnie odpowiedział jej coś zabawnego. Tak jej się przynamniej wydawało.
~~~~
Jack zebrał całą grupę i zarządził wymarsz na dół. Trudne to było, ale po ponad pół godzinie, w końcu mu się udało. Nie na darmo był liderem tego całego zamieszania, grupa musiała go słuchać.
Przylecieli bez przeszkód i zdążyli się zakwaterować w hotelu. Jack zarezerwował dla swoich przyjaciół pół hotelu, jednak okazało się, że na tym samym piętrze pół roku wcześniej została zrobiona rezerwacja przez jakąś agencję modelek i musieli zadowolić się podziałem na dwa piętra. Dla samego Jacka nie był to jakiś straszny problem, jednak pozbierać wszystkich na tą samą godzinę było niemal niemożliwe.
Zjechali windą na parter, resztę drogi musieli przebyć na piechotę. Schodząc do klubu, który mieścił się w piwnicach musieli przejść obok restauracji. Znajomi i przyjaciele śmiali się i dokuczali po drodze, Jack próbował opanować całe to towarzystwo, jednak wcale mu nie szło. Zaczął prowadzić ich za sobą jakby był przewodnikiem górskim czy, co gorsze, panią przedszkolanką.
Przechodząc obok szklanych drzwi restauracji, dostrzegł piękną kobietę jedzącą obiad prawdopodobnie ze swoim mężem. Jednak coś mu w niej nie pasowało. Jej wielkie niebieskie oczy były jakby nieobecne, a uśmiech, którym go obdarowała, gdy ich wzrok spotkał się na dosłownie ułamek sekundy rozpalił w nim jakąś dziwną tęsknotę.
Jednak szybko zapomniał o kobiecie i jej enigmatycznym uśmiechu. Gdy wszedł do klubu nie umiał myśleć o niczym innym, jak tylko o muzyce, była dla niego jak narkotyk.
Cały wieczór upłynął mu na zabawie. Choćby nawet nie chciał i nie miał siły, nie umiał odmówić, gdy poproszono go, by grał i śpiewał, a potem jakoś już poszło. Grał na pianinie, gitarze, a nawet własnej siostrze zabrał pałeczki do perkusji i próbował ją wygryźć ze stanowiska. Potem śpiewał. Długie i melodyjne ballady oraz swoje własne piosenki, których aktualnie miał dosyć. Na każdej imprezie kazano mu je śpiewać, na każdym koncercie powtarzał je do znudzenia. Teraz nie miał na nie ochoty. Jednak, gdy jego zespół zaczynał grać znajome nuty, a przyjaciele śpiewali słowa, które sam napisał, Jack nie był w stanie zrzec się tej twórczości i powiedzieć „nie”.
Chyba nad ranem, bardzo, bardzo zmęczony wjechał windą na swoje piętnaste piętro, by w końcu znaleźć się w łóżku. Nie umiał już mówić, a co dopiero śpiewać. Każdy mięsień w jego ciele bolał od tańczenia, a pod powiekami ciężkimi niczym ołów miał piasek. Ale bawił się do końca, wyszedł wraz z ostatnim gościem. Ciekawe jak przeżyje jutrzejszą noc, tę, w którą przypadają jego urodziny…
~~~~
Sylvie na spotkaniu ledwie powstrzymywała się przed otwartym ziewaniem. Jakoś zdzierżyła pana projektanta, który marudził do późnych godzin nocnych. I chociaż była zmęczona, nie mogła pozwolić sobie zasnąć na stoliku. Ale gdy wróciła do pokoju, wzięła długą relaksującą kąpiel, po czym położyła się i czekała na nadejście długo upragnionego snu. Ten jednak nie nadchodził, Morfeusz nie był dla niej łaskawy.
Gdy zadzwoniła jej komórka, zamiast się złościć, ucieszyła się, że to jej narzeczony. To znaczy chłopak, ale jakoś tak dziwnie myślało się jej o tym dużo starszym mężczyźnie, jako o „chłopaku”. W pośpiechu wygrzebała telefon z torebki i jakież było jej rozczarowanie, gdy zobaczyła numer swojej przyjaciółki. Czego mogła chcieć Darla o tej porze? Ach tak, u nich był późny wieczór, gdy tutaj miało wstawać słońce. Cholerna różnica czasowa.
Sylvie otworzyła wielkie drzwi balkonowe i wyszła na taras. Była w samej bieliźnie, ale nie przeszkadzało jej to. Miała super figurę, a bielizna do spania nie była jakoś bardzo wyzywająca, ot satynowa koszulka na ramiączkach zakrywająca kuse szorty. Podeszła do krawędzi, którą stanowił dość pokaźny murek i położyła dłoń na zimnym kamieniu. Chwilkę wpatrywała się w wyświetlacz zanim odebrała.
- Darla kochanie, tu jest pięknie, musisz tu ze mną koniecznie przyjechać, mówię ci to miasto jest wspaniałe.
Zamiast usłyszeć dźwięczny śmiech Darli po drugiej stronie, do Sylvie dobiegło tylko głębokie westchnięcie.
- Sylvie muszę ci to powiedzieć, więc nie przerywaj, bo i mnie jest bardzo ciężko. Wiem, że nie uwierzysz, ale gdybym ci nie powiedziała, nie mogłabym nazywać się twoją przyjaciółką. I wiem, że zepsuję ci wyjazd, ale lepiej, gdy dowiesz się od razu. Będziesz miała czas na przemyślenia zanim wrócisz do domu.
Sylvie zaczęła się trząść. Chociaż na zewnątrz powietrze było ciepłe, dziewczyna drżała. Nie wiedziała, co koleżanka zamierzała powiedzieć, ale po takim wstępie nie mogło być to nic dobrego.
- Dawaj, cokolwiek to jest dziękuję.
Darla ponownie westchnęła, po długiej chwili w końcu zdecydowała się powiedzieć, co leżało jej na sercu.
- Chodzi o Georga, on… on… Sylvie on dobierał się do mnie. On chyba nie wiedział, kim jestem i że cię znam, ale to wcale go nie tłumaczy, bo widzisz spotkaliśmy się na imprezie u Mickiego i wypiliśmy trochę i ja, ponieważ go poznałam ze zdjęć jakie mi pokazywałaś, chciałam porozmawiać, ale on nie dopuścił mnie do słowa, złapał za tyłek i mało nie wepchnął języka do gardła i widzisz ja… ja… nie wiem, co mam jeszcze powiedzieć, bo wiem, że on…
Sylvie popatrzyła w kierunku horyzontu, zza którego zaczynało wstawać słońce, ale nic się nie odezwała. Nie mogła. Nie umiała. Zamiast tego weszła na kamienną barierkę, przeszła po niej do krawędzi budynku i rzuciła swoim telefonem jak umiała najdalej. Włożyła w ten rzut tyle, ile miała siły i obserwowała jak aparat leci.
W głowie młodej kobiety kłębiły się myśli. Nic nie umiała na to poradzić, że zapragnęła skoczyć za telefonem. Chciała, choć przez chwilę poczuć się panią swego losu, a potem zginąć, żeby już nigdy nic nie czuć. Rozłożyła dłonie na boki, jak ptak przygotowujący się do lotu i odchyliła twarz w kierunku pierwszych promieni letniego słońca.
~~~~
Jack otworzył drzwi od swojego apartamentu i nawet nie zdążył zapalić w nim światła, bo w blasku świtu dostrzegł na tarasie młodą kobietę. Właściwie nie na tarasie tylko na kamiennej barierze, a co jeszcze dziwniejszego była w nocnej bieliźnie. Dziewczyna wychylała się coraz bardziej…
Mobilizując resztki swoich sił, w dosłownie trzech susach mężczyzna rzucił trzymaną w rękach gitarę akustyczną na kanapę, przemierzył salon, mocnym szarpnięciem otworzył drzwi balkonowe i w dosłownie ostatnim momencie złapał kobietę. Objął ją ramieniem w pasie i jednym zdecydowanym ruchem pociągnął do tyłu.
Był tak przejęty tym, co się dzieje, że nie wymierzył siły i drobniutka i lekka postać dosłownie wpadła na niego przewracając ich oboje. Zanim się zorientował, leżał na plecach na zimnej, kamiennej posadzce tarasu, a owa pół naga niewiasta dokładnie na nim. Gdyby w tej chwili jakiś paparazzi zrobił mu zdjęcie, prawdopodobnie fotograf zarobiłby na nim fortunę.
Jednak nie to było jego największym zmartwieniem w tej chwili. Szybko zorientował się, że dziewczyna jest tą, którą widział na dole w hotelowej restauracji, gdy ich spojrzenia niechcąco się spotkały. Zapamiętał te przenikliwe niebieskie oczy, które wydały mu się wtedy jakieś nieobecne.
Teraz patrzyły na niego niewidzącym wzrokiem, jakby osoba wewnątrz umarła i trzymał w objęciach jedynie pustą skorupę jej ciała. Jakby dusza skoczyła z tego balkonu albo już dawno temu umarła z żalu.
Mężczyzna jeszcze chwilę spoglądał w twarz kobiety urzeczony jej pięknem, a jednocześnie przerażony smutkiem, jaki w niej zobaczył. Pomyślał, że nigdy nie wiedział takiej sprzeczności, jaką teraz miał przed oczami.
~~~~
Sylvie zamknęła na chwilę powieki, rozkoszując się ciepłem twardego męskiego ciała tuż pod sobą. W jednej chwili było jej zimno i źle, gdy przechylała się coraz bardziej gotowa skoczyć z piętnastego piętra hotelu, by w drugim momencie znaleźć się w silnych męskich ramionach, otoczona ciepłem i przyjemnym korzenno-pikantnym zapachem.
Jednak nie mogła leżeć na tym facecie do wiosny. Szybko otworzyła oczy i zdała sobie sprawę, że jest w bardzo niekomfortowej sytuacji. Zmieszana, oszołomiona i przestraszona, odsunęła się od niego i siadając na zimnej podłodze cofnęła do barierki, by mieć ją za plecami. Nie umiała się odezwać, miliony myśli i emocji kłębiło się jej pod czaszką. W tym momencie chciała zapaść się pod ziemię. Poczuła się naga, nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie.
Miała tylko nadzieję, że nieznajomy ciemnowłosy wpatrujący się w nią z rozmarzeniem nie pomyśli o niej, że jest wariatką i nie wezwie służb porządkowych, żeby umieścili ją w zakładzie bez klamek. Jeszcze tego jej brakowało, żeby nagłówki wszystkich gazet głosiły jej porażkę i nieprawdziwe informacje na temat jej zdrowia psychicznego.
Jednak, gdy tak patrzyła w twarz swojego wybawiciela, zdała sobie sprawę, że przypomina jej kogoś. Jakby go gdzieś już widziała, ale w obecnym stanie ducha nie była w stanie przypomnieć sobie gdzie. Z resztą i tak w tej chwili nie było to wcale istotne.
~~~~
I tak siedzieli oboje, patrząc na siebie, próbując odczytać własne twarze i zdecydować się na jakiś ruch. Oboje niezdolni się odezwać, oboje na krawędzi zdrowych zmysłów.
W końcu mężczyzna wstał i wyciągnął ku niej dłoń. Pozostał w tej niemej pozie, ponieważ dziewczyna nie poruszyła się nawet o milimetr, jedynie jej oczy otworzyły się szeroko w niedowierzaniu. Dopiero po chwili odważyła się podać mu rękę, a on pociągnął ją delikatnie tak, że wstała i znów znalazła się w jego ramionach.
Chłopak tymczasem zdjął swoją koszulę i owinął nią dziewczynę, a ona drżącymi dłońmi niezdolnymi zapiąć guzików, trzymała ją kurczowo w okolicach piersi, próbując się zakryć. Zdążyła jednak spojrzeć na jego sylwetkę i zarejestrować jak dobrze był zbudowany. Oto stał przed nią półnagi, raczej szczupłej budowy, młody mężczyzna, jednak jego mięśnie były wyraźne i soczyste.
Wtedy zielonooki gestem zaprosił ją do środka i otworzył przed nią drzwi. Blondynka potulnie weszła, patrząc pod gołe stopy, aby się nie wywrócić.
Już w środku Jack wyciągnął do roztrzęsionej kobiety dłoń, żeby tym gestem pocieszyć ją nieco, może nawet oswoić. Uśmiechnął się promiennie, chociaż nadal nie wydobył z siebie słowa.
Sylvie uśmiechnęła się blado i uścisnęła dłoń chłopaka. W tej samej chwili zorientowała się, że nadal jest prawie naga, więc szybko zapięła jego koszulę tak szczelnie, że żaden centymetr jej ciała nie wystawał i stanęła naprzeciw chłopaka. Wyglądała strasznie śmiesznie. Za duża rzecz wisiała na niej jak na strachu na wróble, a podkrążone oczy i rozwichrzone włosy też nie dodawały jej uroku.
Mężczyzna pociągnął kobietę za sobą i miękko opadli na sofę. Na początku nieśmiali i nieufni siedzieli w ciszy obok siebie, patrząc we wszystkie strony, byle tylko nie spojrzeć drugiej osobie w oczy. Jack usuwał jakieś wyimaginowane nitki z jeansów, Sylvie bawiła się rąbkiem koszuli, jaką miała na sobie. Żadne z nich nie umiało zwerbalizować powodzi myśli i emocji zalewających ich głowy.
W pewnej chwili, chłopak bezwiednie dotknął strun gitary leżącej nieopodal, wydobywając z nich dźwięk. Kobieta uniosła się zainteresowana i odwróciła głowę, by popatrzeć w tamtą stronę. Wtedy ich wzrok skrzyżował się i zablokował na dłuższą chwilę.
Jack dostrzegł burzę emocji szalejącą w niebieskich otchłaniach oczu kobiety. Chociaż nie znał jej imienia, wiedział, że nie może zostawić tego blond maleństwa na pastwę losu. Obiecał sobie w duchu, że od tej pory nie tylko zmieni jej życie, ale przede wszystkim swoje, bo w tej magicznej chwili zrozumiał jak bardzo jest samotny i że ten jego wewnętrzny niepokój zdołają ukoić jedynie te cudowne oczy. Nie mógł jej stracić. Już nigdy.
Sylvie w tym samym momencie odczytała w łagodnym uśmiechu na twarzy mężczyzny spokój, równowagę i harmonię. Jakby patrzyła w piękny zielony ogród, w którym słońce odbija się i błyszczy w kropelkach rosy na wiosennych kwiatach. Ukoiło ją to na tyle, że zrozumiała, iż póki będzie przy tym chłopaku, nic złego nie będzie jej grozić. W jego ciepłym zielonym spojrzeniu znalazła dom i już nigdy nie chciała go opuszczać.
Jack nie przerywając intensywnego spojrzenia, przybliżył się do Sylvii, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Pochylił głowę i przysunął usta do jej ust. Czekał chwilę, jakby niezdecydowany.
Dziewczyna zawahała się na mikrosekundę, jednak uniosła wyżej głowę, by z ciekawości spróbować dotyku jego warg.
A gdy w końcu ich usta się spotkały, przez oboje przeszedł impuls prądu, jakby wyładowanie elektryczne, które przy akompaniamencie deszczu iskier zespawało ich dusze w jedną całość.
Całowali się przez wieczność, a gdy odsunęli się od siebie, Jack złapał za gitarę i zaczął tworzyć melodię. Sylvie oparła głowę na jego nagim ramieniu i zamknęła oczy, wsłuchując się w tęskne nuty wypływające spod jego palców. A gdy zaczął śpiewać, zrozumiała, że dramat jej dotychczasowego życia stanowi jedynie wstęp do całkiem nowej, ciekawej historii.
Jack w tym samym czasie również zamknął oczy, by wsłuchać się w muzykę jaką miał w sercu. Jednak nie chciał, by była tylko jego, chciał się podzielić z piękną nieznajomą, która tak gwałtownie wtargnęła w chaos jego życia. Miał nadzieję, że rodząca się piosenka będzie prologiem ich wspólnej podróży. Zaczął śpiewać:
Dwadzieścia róż do świtu,
Ich kolce wbite w palce.
Łza na rzęsach oka,
Ślad po przegranej walce.
Dwadzieścia róż, ich płatków,
Tysiąc przelanych myśli...
Radość niebieskich oczu,
Wspólny sen się przyśni.
I wspólna melodia,
Żar ciał, ich taniec,
Dwadzieścia róż do świtu,
Sekundy do wygranej!
W całości opowiadanie napisała: agnes_ka1
Opisana historia jest zmyślona, wszelakie podobieństwo do istniejących osób, miejsc czy sytuacji nie było zamierzone.
Opowiadanie udostępnione w ramach konkursu literackiego organizowanego przez portal Chomikuj.pl, którego regulamin autorka opowiadania przeczytała i akceptuje.
19