KSIĄDZ MAREK
Łukasz
Księdza Marka poznałem, gdy został wikarym w mojej parafii. Wysoki, harmonijnie zbudowany, krótko ostrzyżony blondyn o szarych oczach i pełnych ustach. Od początku swojej parafialnej pracy był bardzo zajęty. Poza zwykłymi obowiązkami duszpasterskimi i nauczaniem katechezy w szkole, opiekował się jeszcze ministrantami (liturgiczna służba ołtarza), scholą dziecięco-młodzieżową, organizował pielgrzymki i wsparcie osobom starszym i niepełnosprawnym (założył parafialne koło pomocowe) oraz prowadził szereg innych inicjatyw, których nie sposób wymienić. To był ksiądz z pasją!
Ja zawsze aktywnie uczestniczyłem w życiu parafii (wpływ babci), toteż i tym razem, niejako automatycznie, postanowiłem wspomóc działania księdza Marka, z którym stosunkowo szybko zaprzyjaźniłem się i, na jego propozycję, przeszedłem z nim na „ty” (byliśmy w podobnym wieku). Z własnej inicjatywy, wspartej jego zachętą, skupiłem się na współpracy przy organizacji pielgrzymek (miały mieć charakter integrujący sprawnych i niepełnosprawnych parafian) oraz na aktywnym członkostwie w parafialnym kole pomocowym.
To, czego się wraz z Markiem podjęliśmy, było niezwykle skomplikowane pod względem organizacyjnym - tym bardziej, że pomagało nam naprawdę niewiele osób (reszta przychodziła „na gotowe”). Mieliśmy zatem wszystko „na swojej głowie”. Spotykaliśmy się najczęściej w domu parafialnym lub w jego skromnym pokoiku na plebanii, a czasami - u mnie.
Pewnego wieczoru siedzieliśmy w mojej kuchni przy kawie i cieście. Właściwie już wyczerpaliśmy wszystkie tematy (te parafialne i pozaparafialne), ale zauważyłem, że Marek wyraźnie ociąga się z wyjściem. W pewnej chwili, po głębokim zastanowieniu się, powiedział:
- Czasem żałuję, że zostałem księdzem...
Zrozumiałem, że wyznał mi coś, co było dla niego niezwykle ważne! Podświadomie położyłem dłoń na jego dłoni (siedzieliśmy naprzeciw siebie) i zdziwiony zapytałem:
- Dlaczego tak mówisz?
- Czasami tak myślę. Powiedz, kto widzi to wszystko, co robimy. Tylko Bóg. A przecież robimy to dla ludzi. Wstąpiłem do seminarium, bo myślałem, że wieczny, wyłączny związek z Bogiem i przedstawianie wszystkim Jego miłości do nas jest czymś najwspanialszym na ziemi i wystarcza za wszystko. I że ludzie to rozumieją.
- A tak nie jest? - popatrzyłem mu głęboko w oczy.
- I jest, i nie jest... To wspaniałe, móc uświadamiać ludziom, jak bardzo są kochani przez Boga. Ale ta wyłączność związku z Nimi zaczyna mi ciążyć. Są chwile, kiedy chciałbym mieć obok siebie bliską mi istotę. Kogoś, z kim podzieliłbym się nurtującymi mnie rozterkami, wątpliwościami. Kogoś, dla kogo byłbym ważny. A ten ktoś - dla mnie. Taką zwykłą ludzką istotę, nie nadprzyrodzoną.
- W tym tłumie wiernych brakuje ci bliskości drugiego człowieka...? Mogę zapytać cię o coś bardzo osobistego, ale - nie chcesz - nie odpowiadaj.
- Odpowiem na każde twoje pytanie.
- Czy byłeś kiedyś zakochany? Ale tak naprawdę, głęboko...
Zawahał się.
- Tak. Dwa razy - odpowiedział po chwili. - Najpierw była to koleżanka z liceum, Kasia. Śliczna dziewczyna. Wysoka, miała lekko oliwkową cerę, długie włosy i duże, ciemne oczy. Gdy się dowiedziała, że idę do seminarium, płakała. Potem wyjechała gdzieś za granicę, jak wielu młodych... I drugi raz - to już w seminarium. Tak... Nie bądź zdziwiony. Niesamowicie zakochałem się w moim koledze, alumnie z pokoju. Prawie oszalałem. Miał na imię Karol. Bardzo, bardzo się pilnowałem, żeby nikt się nie zorientował, co się ze mną dzieje. Przecież zostałbym wyrzucony. A może to samo spotkałoby Karola... Nigdy się nie dowiedział, co do niego czułem. Po seminarium nasze drogi się rozeszły, ale często o nim myślę i polecam go Bogu w modlitwie.
Słuchałem zdziwiony. Tu koleżanka ze szkoły, tu alumn z seminarium, co było dla mnie niemałym zaskoczeniem. Siedzieliśmy jeszcze chwilę, trzymając dłonie w dłoniach, świadomie czy nie - nie wiem. Wreszcie Marek się otrząsnął. Wstał i na pożegnanie delikatnie pocałował mnie w policzek. Jego wargi były cudownie miękkie. Nie odważyłem się jednak oddać mu tego pocałunku. Czy był to tylko zwykły, przyjacielski pocałunek?
Ta nasza długa, szczera rozmowa sprawiła, że rozumieliśmy się coraz lepiej, a wspólne działania przynosiły efekty, które wzbudzały prawdziwy podziw proboszcza i wszystkich parafian. Żeby osiągnąć tak świetne wyniki, często spotykaliśmy się na wieczornych rozmowach przy herbacie, kawie, słodyczach. Fizyczny sposób okazywania sobie naszej bliskości wciąż ograniczał się do przelotnego uchwycenia rąk lub tradycyjnego już pocałunku na pożegnanie. Kiedyś, zamiast w policzek, Marek delikatnie musnął moje wargi. Zaraz bardzo się speszył i pożegnał się szybko. A ja... długo czułem ten dotyk... Potem nie mogłem usnąć. Działo się ze mną coś dziwnego.
Zbliżały się wakacje. Podczas jednego z naszych spotkań, Marek, jakby nieco zatroskany, powiedział:
- Od pierwszego lipca mam urlop. Pewnie nie uwierzysz, ale nigdy jeszcze nie byłem nad morzem. Marzę o takim wyjeździe. Pojechałbyś ze mną?
- Ja? - zdziwiłem się.
- Bo wiesz, samemu to nie tak... A tu, jakoś zaprzyjaźniliśmy się i chyba nie byłby to taki zły pomysł. Pojechalibyśmy moim „japończykiem”, prezent od rodziców. O ile możesz...
- Mógłbym, ja też mam wolne. Szef zawsze w lipcu zamyka interes i wszystkich wyrzuca na urlop.
- To by się świetnie składało! Chcesz?
Chociaż jego propozycja bardzo mnie zaskoczyła, zastanawiałem się nad nią tylko przez chwilę. Z nieukrywaną emocją niemalże zakrzyknąłem:
- Jasne! Masz na oku coś konkretnego?
- Nie, ale zaraz poszukam w Internecie.
- Szkoda czasu! Jeśli nigdy nie byłeś nad morzem, proponuję Kołobrzeg. Piękne miasto. A ważniejsze, że znam tam pewien pensjonat, w którym byłem parę razy. Dla stałych bywalców pani Ania zawsze znajdzie pokój... Albo dwa pokoje, co? Wolno ci zamieszkać z kimś tak... prywatnie? Twoja reguła ci na to zezwala?
- Już nie ma takich ostrych reguł jak kiedyś... - odpowiedział ciszej.
- To zaraz tam zadzwonię. Na pewno będzie super!
- No to działaj! Masz moją wolną rękę! I cieszę się, że się zgodziłeś. Kołobrzeg... Fantastycznie! - mocno chwycił mnie w ramiona i... pocałował.
- Ja też się cieszę - i szczerze odwzajemniłem ten pocałunek. Zmieszaliśmy się obaj...
Z panią Anią nie poszło mi tak łatwo, jak sądziłem. Że już za późno, wszytko ma zajęte, i takie tam. Ale użyłem wszelkich możliwych komplementów, aż wreszcie usłyszałem:
- Może da się coś zrobić. Nie mam zgłoszenia na apartament, więc podzielę go na dwie dwójki.
Odetchnąłem z ulgą.
- Jest pani kochana, jak zawsze! - rzuciłem na koniec. - To... siódemka na piętrze? Jak zawsze? Z widokiem na morze, prawda?
- Ach... No co mam z panem zrobić... Dobrze. Przeniosę tych państwa, co ich tu wpisałam, na tę dwójkę po apartamencie.
- Buziakiem płacę na miejscu! - rzuciłem w słuchawkę i już biegłem na plebanię, żeby powiedzieć o tym Markowi.
Marek był szczerze uradowany. Postawił wino. Wcale nie mszalne. I gadaliśmy do północy!
Następne dwa tygodnie zajęło Markowi przygotowanie zakończenia roku katechetycznego. Miałem i ja w tym swój udział. Ale efekt był naprawdę świetny! Po zakończeniu uroczystości w szkołach, w domu parafialnym zebrały się zarówno dzieci, młodzież, jak i ich rodzice i dziadkowie. Schola dała przepiękny koncert, a potem odbył się kiermasz, licytacja rękodzieł wykonanych przez starszych i niepełnosprawnych członków parafialnego koła pomocowego. Zasiliło się parafialne konto pomocowe, a wielu opuszczających salę miało łzy w oczach i bardzo serdecznie nam dziękowało za te chwile wzruszeń. Mnie też, ale chyba dlatego, że stałem obok Marka. Kto z nich wiedział, ile było tu mojego wkładu pracy. Ale przyznam, że Marek, dziękując wszystkim, w pięknych słowach zwrócił się także do mnie. Potem dostał za to ode mnie burę. Ale taką zwykłą, koleżeńską.
Teraz Marek miał już wakacje i mniej obowiązków, więc częściej zaglądał na moje podwórko. Gdy mama, która za zaszczyt sobie poczytywała, że ksiądz przyjaźni się z jej synem, postawiła nam kolację - ja... postawiłem alkohol. Marek najpierw się wzbraniał, ale potem... I wtedy z jego ust padło pytanie:
- Łukasz, dlaczego nie widuję cię z żadną kobietą. Nie masz nikogo?
Wzruszyłem ramionami.
- Miałem, ale... ale się rozczarowałem.
- A jak wytrzymujesz bez... - i zmieszał się, odwrócił wzrok.
- A ty jak to wytrzymujesz? - spytałem, a on zaczerwienił się jak dziecko.
- Pewnie tego nie zrozumiesz - odpowiedział po chwili i spojrzał mi głęboko w oczy. Wtedy jakbym w tym spojrzeniu utonął... Ścisnęliśmy swoje dłonie i trwaliśmy w tym uścisku jakiś czas. Ale gdy jego twarz przybliżyła się do mojej twarzy... To na pewno nie był już tylko przyjacielski pocałunek.
Marek przyszedł dopiero na dzień przed odjazdem. Czy wszystko mam już spakowane, czy jestem na jutro gotowy. Odpowiedziałem, że oczywiście, że jak najbardziej!
- O szóstej wyjeżdżamy. Ani minuty spóźnienia! Przed nami cały dzień jazdy!
Przesadził, ale tylko się roześmiałem, mówiąc, że ciekawe, kto kogo jutro będzie budził. Że jak on zaśpi, to...
- To co? - uśmiechnął się od ucha do ucha.
- To w drodze stawiasz obiad!
- Jak tylko to, to mogę zaspać - klepnął mnie w ramię, odwrócił się na pięcie i pomachał mi ręką: do jutra!
A rano, punktualnie o szóstej Marek był pod moim domem. Właśnie wychodziłem ze swoimi bagażami. Zwykłe „cześć” - i po raz pierwszy zobaczyłem go bez koloratki, w zwykłej bawełnianej koszulce z krótkim rękawem, w zwykłych spranych dżinsach... Boże! Co za chłopak! Że też taki poszedł na księdza!... Bagaże dały się upchnąć do bagażnika i na tylny fotel - i ruszyliśmy. Pogoda wymarzona. Lekko pochmurno, nie za gorąco, słońce ani nie prażyło, ani nie oślepiało. Jechało się super!
- Kto stawia obiad? - zapytałem, czyniąc lekką aluzję, że pewnie ksiądz nie ma za bogatej swojej kasy.
- Tym razem ja. A w drodze powrotnej ty. Masz prawo jazdy?
- Oczywiście! Zawsze przy sobie w dokumentach.
- Świetnie. Koło Poznania zajedziemy gdzieś na obiad i dalej ty siadasz za kółko.
- Ok.! - zgodziłem się bez wahania.
Przed Poznaniem zajechaliśmy do eleganckiego motelu. Zdziwiłem się, że Marek od razu zastrzegł, że on płaci, oraz że... zamówił piwo. Ale tylko jedno!
- Bo dalej ty prowadzisz, to nie możesz, a ja mogę - i wystawił mi język. Myślałem, że go zlinczuję!
Na miejsce dotarliśmy wieczorem. Po zameldowaniu się i pysznej obiadokolacji, otrzymaliśmy klucz - pokój numer siedem! - i z bagażami powędrowaliśmy do góry. Oczywiście chwilę później dziarskim krokiem wędrowaliśmy w kierunku plaży i mola. Marek kipiał radością, a ja mu wtórowałem.
Wrażenie... nie da się opisać, gdy słoneczna kula powoli zatapiała się w morzu. Patrzyliśmy na nią obaj jak zauroczeni. Marek ściskał mi dłoń z całych sił, a gdy słońce utonęło w morzu, wydał z siebie okrzyk zachwytu. Jeszcze spacer, jeszcze rzut oka na kramy przy molo - i wróciliśmy do pensjonatu.
Patrzyłem, jak się rozbiera. Już miał na sobie tylko białe spodenki. Podobała mi się jego sylwetka. Po chwili stwierdziłem, że - po prostu piękny z niego chłopak! Miał bardzo równomiernie rozbudowaną muskulaturę, duże, ciemnoróżowe sutki i okrągły pępek. Odbite światło cudownie połyskiwało w jego włoskach pokrywających mu tors, brzuch i nogi. Przez chwilę, oczarowany, podziwiałem jego ciało, lecz szybko przywołałem się do porządku.
- Kto pierwszy korzysta z...?
- Ja! - wykrzyknąłem, i już mnie nie było.
Gdy wróciłem, wypluskany, odświeżony, Marek siedział w fotelu i przerzucał pilotem po kanałach telewizji. Oba tapczany były już rozścielone.
- Nareszcie - powiedział. - Myślałem, że już się tam utopiłeś. Które spanie wybierasz?
- Obojętnie.
- No to ja to! - i rzucił się na ten tapczan, na który ja właśnie miałem większą ochotę. Trudno... Ubrałem piżamę i teraz ja skakałem po programach telewizji. Nic ciekawego. Wyłączyłem.
Wrócił Marek. Był naprawdę krótko.
- Nie obraź się, teraz potrzebuję chwili skupienia - powiedział, wyjął brewiarz, uklęknął i odmawiał swoją modlitwę. Patrzyłem w niego jak w bóstwo. Nagie pochylone plecy, gołe stopy bez pantofli i... napięte białe spodenki, pod którymi idealnie rysowały się jego pośladki. Doznałem dziwnego, bardzo dziwnego uczucia... Czym prędzej odwróciłem wzrok i wsunąłem się w swoją pościel. Nie wiem, kiedy usnąłem.
Gdy się obudziłem, za oknem świeciło piękne słońce, a zegarek wskazywał dokładnie siódmą rano. Spojrzałem w kierunku drugiego łóżka. Marek spokojnie spał, rozkopany na kołdrze, w tych samych białych spodenkach, bez piżamy. Tym razem bardzo wyraźnie zobaczyłem jego penisa. Chyba był w sennej półerekcji. Przygryzłem wargi. Znów pomyślałem, że taki chłopak poszedł na księdza! Co go skłoniło? Gdzie te chłopaki mają rozum!
Wygrzebałem się z łóżka. Pomimo, że próbowałem to robić jak najciszej, tapczan zazgrzytał - i obudziłem mojego towarzysza.
- Cześć. Zapamiętaj, co ci się śniło. Podobno sny na nowym miejscu sprawdzają się - powiedział wesoło.
A ja zupełnie nie pamiętałem, czy coś mi się śniło, czy nie.
- A tobie co?
- Mnie? Oj, wstyd powiedzieć. Żeby kapłanowi takie rzeczy... - i roześmiał się pod nosem. Lecz gdy w swoich spodenkach dostrzegł to, na co i ja patrzyłem, zmieszał się, ale ja, nie myśląc...
- No co? Powiedz! - doskoczyłem do niego i zacząłem go łaskotać. Jak zaczął wierzgać nogami, jak zaczął się śmiać! Jak dziecko! Aż pochwycił mnie mocno i wtedy upadłem wprost na niego. Zgniotłem go sobą i... zgniotłem jego penisa. Wtedy się opanowałem. Podniosłem się.
- No dobra, nic się nie stało - powiedział swobodnie. - Oprócz tego, że jestem kapłanem, to przecież jestem normalnym chłopakiem, jak ty. Mam w majtkach to samo. I... i chyba tak samo reagujemy. Wstał, poprawił penisa w spodenkach, a ja zaciskałem uda, żeby mój się nie podniósł.
Po śniadaniu i modlitwie brewiarzowej, w której mu nie przeszkadzałem, znów byliśmy na plaży. Może dlatego, że nie panował upał, nie było wiele osób. Ale nie rozkładaliśmy się do plażowania. Spacerowaliśmy od latarni aż po Szaniec i z powrotem. Marek chłonął wzrokiem wszystko, aż po horyzont, a gdy dostrzegł jakiś statek, aż mnie za rękę łapał, wołając:
- Patrz! Widzisz?
Wróciliśmy dopiero na obiad.
Po obiedzie kolejny spacer, bo kalorie, jakie serwowała nam pani Ania, koniecznie należało spalić tylko w ten sposób.
Po kolacji czułem się zmęczony i przejedzony, ale uległem prośbie Marka, żeby jeszcze raz wyjść na spacer i zobaczyć oświetlony port. Molo - latarnia morska, i z powrotem w kierunku mola, plażą. Było zupełnie ciemno, latarnie z promenady rzucały światło tylko tam w górze. Plaża była pogrążona w mroku, nie widać było nawet fal. Jedynie ich szum i delikatny wiatr od morza zaznaczał ich obecność. I wtedy, gdy chcieliśmy skręcić na schody, by już wyjść z plaży, obaj zobaczyliśmy to samo, w tym samym momencie. Tuż przy hangarze, niemal obok nas... On leżał, a ona siedziała na nim wyprężona jak struna i rytmicznie się kołysała, unosząc biodra. Marek ścisnął mi rękę prawie do bólu. Minęliśmy ich bez słowa. Ale doskonale widzieliśmy jej biust, który chłopak wytrwale miętosił oraz połyskujący łonowy zarost ich obojga.
W milczeniu dotarliśmy do pensjonatu.
Marek, purpurowy na twarzy, natychmiast sięgnął po swój brewiarz, klęknął i zaczął się modlić. Ja nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Siedziałem więc prawie w takim samym skupieniu jak on, patrząc na jego pochyloną sylwetkę. Marek, rękoma modlitewnie złożonymi przysłaniał twarz, jakby samego Boga gorąco przepraszał za to, co zobaczyły jego oczy. Co pewien czas chwytał głęboki oddech, aż było mi go szczerze żal. Czy to jego wina? Dlaczego on... dlaczego on taki jest? Taki - wrażliwy! To przecież tamci zachowali się jak... jak zwierzęta!
Skończył. Zamknął brewiarz, wstał z klęczek. Usiadł. Jego wzrok jakby nigdzie nie patrzył. Wyszedł do łazienki. Wrócił. Cały czas milczenie, które już zaczynało mi ciążyć! Nie wytrzymałem. Podszedłem do niego i objąłem go mocno. Dopiero po chwili jego ramiona także mnie objęły. Na policzku poczułem wilgoć. Łza? Płakał?
- Marek... Mareczku... - wyszeptałem, a on otrząsnął się, przywołując się do porządku.
- Powiedz, dlaczego oni tak.. tak...
- Tak prymitywnie - dokończyłem, a on przytaknął.
Leżeliśmy już, każdy na swoim tapczanie, przy zupełnie zgaszonym świetle, ale rozświetlone podwórze pensjonatu rozpraszało półmrok wnętrza.
- Łukasz - usłyszałem.
- Tak...?
- Odpowiedz mi szczerze: współżyłeś z kobietą?
- Tak - odpowiedziałem bez wahania, zgodnie z prawdą.
- Co się... wtedy czuje?
Nie umiałem odpowiedzieć. Dopiero po chwili odrzekłem:
- Przyjemność.
- Jak to możliwe, że męskie prącie, wtedy takie... wiesz... duże, potrafi przeniknąć do łona kobiety.
- Cud natury...
- ...I stają się jednym ciałem...
- Bo naprawdę tak jest. Wtedy staje się taką jednością, że trudno sobie to wyobrazić.
- Twoje ciało w jej ciele... Boże, jak wielka to tajemnica... Ta część twojego ciała wchodzi w drugie ciało i są jednością.
- Chciałbyś to przeżyć? - spytałem odważnie.
- Te doświadczenia są dla mnie zamknięte. Wiesz, komu ślubowałem.
- Ty z kolei wiesz, ilu kapłanów łamie te śluby.
- Popierasz to?
- Tak! Popieram! Jezus nie nawoływał do celibatu, nie nakazywał swoim apostołom żyć w cielesnej czystości! To wymyślili ludzie, to jest nadinterpretacja!
- Nie kuś...
- Powiedz mi, jak kapłan może nauczać o...
- O czymś, czego sam nie doświadczył?
- Dokładnie! Żadna teoria nie zastąpi praktyki. Jak można mówić o cielesnym zbliżeniu, jeżeli...
- Moje ciało jest czyste. Nie skalał je nawet najmniejszy dotyk.
- Marek, mogę... mogę przyjść do ciebie?
Znieruchomiałem, słysząc własne słowa. Właściwie dlaczego to powiedziałem? Ale gdy usłyszałem odpowiedź...
- Tak. Ty możesz...
W pośpiechu odrzuciłem kołdrę. Marek przesunął się, robiąc mi miejsce. Wsunąłem się do niego, delikatnie, ale gdy poczułem ciepło jego ciała, jego zapach... gdy objęły mnie jego ramiona, gdy ująłem jego twarz w swe dłonie, gdy spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy...
Pocałunek, z mojej strony absolutnie nieracjonalny! Aż do utraty tchu, w którym po prostu obaj zatraciliśmy się. I mój absurdalny ruch dłoni - wprost w jego spodenki. A tu... potężny, wyprężony fallus! Przez mgnienie sekundy pomyślałem: o ileż on mnie przerasta! To stuprocentowy mężczyzna, z krwi i kości!... Oszalałem, inaczej tego nie nazwę. Lub - obaj oszaleliśmy. On - że mi na to pozwolił, ja - że się na to odważyłem. Całując jego tors, zachłannie, łapczywie, schodziłem ustami niżej, coraz niżej, tam, do tego miejsca, do tego punktu, który przyciągał jak magnes, który wabił tym, co zakazane. Jest... Odchyliłem gumkę jego spodenek. Najpierw uderzył mnie w nozdrza wilgotny zapach jąder, ale taki, który mógł doprowadzić do obłędu. Nie znając go, natychmiast go rozpoznałem: to był zapach podnieconego do granic wytrzymałości mężczyzny! Sekundę później trącił mnie w twarz wyprężony, rozkołysany, gruby trzon. Pochwyciłem go w dłoń, i w usta, i już nie wypuściłem. Przykładałem go do warg, ssałem, całowałem, sam nie wiem, co robiłem jeszcze. Po prostu doznałem istnego szaleństwa! Marek wił się pode mną. Rzucał ramionami, szeroko rozkładał uda, po czym na powrót gwałtownie je zsuwał, zrywał biodrami, próbował mnie chwytać za głowę, za plecy, to znów zamierał nieruchomo, bez oddechu, a potem nowe konwulsyjne drgania, aż... nagły zryw ciała wraz z cichym piskiem, jak przeciągły skowyt, jak kwilenie dziecka, jak rozpacz zmieszana z intensywnością czegoś nie do pokonania - i potężny strzał w twarz zalał mi oczy, czoło, wargi, włosy... Odruchowo zacisnąłem powieki, a końca tej kanonady wciąż nie było... Dopiero po chwili, jakby ogarnęło go gwałtowne omdlenie, opadł w pościel, dysząc zrywanym, nierównym oddechem. I tylko jedno słowo:
- Boże...
Zgarnąłem z twarzy gęste, lepkie strumienie jego spermy, wytarłem je gdzieś obok siebie i podsunąłem się wyżej ku niemu. Objąłem go. Pocałowałem. Przytuliłem się, a on spoconą dłonią mocno zagarnął mój tors. Te same kropelki potu zobaczyłem na jego skroni. Bez słowa...
Obudziłem się, gdy słońce natarczywie wwiercało mi się pod powieki, a mewy za oknem skrzeczały jak najęte. Nie umiałem się odnaleźć. Okno nie tu, drzwi do łazienki nie z tej strony, jakby ktoś to wszystko mnie na złość poprzestawiał! I... zobaczyłem obok Marka. Miał otwarte oczy. Nie spał. W okamgnieniu przypomniałem sobie wszystko. Język mi kołkiem stanął, gardło odmówiło posłuszeństwa, oddech urwał się w połowie - i nie umiałem z siebie wydusić zwykłego, porannego „cześć”. Głośno przełknąłem ślinę. On też milczy, wciąż patrząc mi w oczy. Bezsens! Więc...
- Czy czujesz się równie głupio jak ja...?
- Nie.
Podniosłem się i podparłem na łokciu. Jaka ulga!
- Nie? To... chwała Bogu...
- Jestem bogatszy o coś, czego nazwać się nie da. Nie przypuszczałbym, że coś takiego istnieje. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem.
Ja też nie przeżyłem. Przecież nigdy nie byłem z mężczyzną...!
- Ale Bóg mi wybaczy. On widzi, On wie... To z miłości. A On jest miłością.
- Z miłości do...
- Do ciebie... Innej miłości, ale całym sercem czuję, że tak właśnie jest... - popatrzył mi prosto w oczy, pocałował... Myślałem, że go zgniotę w ramionach!
Całe dopołudnia goniliśmy się po plaży jak szaleńcy. Karmiliśmy łabędzie, płoszyliśmy mewy na falochronie... jak szczęśliwe dzieci...
Wieczorem już nie opuściliśmy pensjonatu. Pierwszy wspólny natrysk. Wzrokiem pożerałem widok jego cudownie nagiego ciała i jego okazałej męskości. Po co mu to, jak z tego nie korzysta - myślałem, ale bez zazdrości... Stąd wyszliśmy nadzy. Wprost do łóżka.
- Dziś ja - powiedział, całując mojego penisa. - Bóg wie...
- Marek, proszę... nie wstawiajmy Boga między to, co robimy...
- Dobrze. Bo kocham cię...
Poznałem, jak bardzo obezwładnić może mężczyznę drugi mężczyzna i jego odważne, męskie pieszczoty.
A rano:
- Płyniemy na Bornholm?
- Płyniemy!
Ale pogoda popsuła się zaraz, gdy tylko wypłynęliśmy. Siedzieliśmy pod pokładem, powstrzymując torsje. Tam - spacer w deszczu. I rozczarowanie: cóż to jest. Co z tego, że to Dania. To tylko mała rybacka wioska...
Upragniony wieczór. Upragniona wzajemna nagość, pieszczoty dawane sobie bez ograniczeń, i ...
- Łukasz, czy... czy jak mężczyzna wchodzi w kobietę, czy ona nie czuje bólu?
Chciałem zażartować, że nie wiem, że nigdy nie byłem kobietą, ale powstrzymałem się.
- Na pewno nie wtedy, kiedy ona też tego chce. Dlaczego pytasz?
- Bo... to też chciałbym poznać...
Poczułem dreszcze na całym ciele.
- Jak...?
- Z tobą. Ty jesteś mężczyzną. Ty wiesz, jak to zrobić...
Bałem się. Gdy się na nim kładłem, drżałem jak osika. Przecież wiem, że tego nie robi się tak samo jak z kobietą!... Gdy go wreszcie zdobyłem, gdy nieprzytomnie wsłuchiwałem się we własne bicie serca, a on pochwycił mnie za pośladki, wbijając mnie w siebie jeszcze głębiej, usłyszałem:
- ...I staliśmy się jednym ciałem...
...Dałem z siebie wszystko, najlepiej, jak potrafiłem. On dopomagał sobie lekkim onanizmem. I wystrzelił pierwszy. A ja tuż potem. W nim. Nie wypuścił mnie.
Tak łączyła nas każda kolejna i następna noc. Byliśmy jednym ciałem. Dawaliśmy sobie - siebie i ... miłość? Którejś nocy, pieszcząc jego okazałą męskość, spytałem nie bez obaw i strachu, czy... Zaprzeczył od razu. W tym związku ja jestem mężczyzną. Odetchnąłem z ulgą, bo nie wiem, czy wytrzymałbym jego kochanego, ale przecież wielkiego, grubego, potężnego fallusa.
Obaj byliśmy szczęśliwi. Ja, bo nigdy z dziewczyną nie przeżywałem tego tak intensywnie jak z nim, on - bo poznał fizyczną, cielesną miłość. Kobieta nie jest mu potrzebna. Jezus też miał tylko apostołów. Ostatniej nocy kochaliśmy się do białego rana.
Wróciwszy z urlopu, nie afiszowaliśmy się naszym związkiem. Utrzymywaliśmy pozory tej samej dawnej zażyłej znajomości. Ale skwapliwie wykorzystywaliśmy każdą nadarzającą się sposobność, czy to u mnie, czy u niego, prawie pod okiem proboszcza. Ale najlepszym miejscem okazał się dom parafialny, gdy opuszczał go ostatni uczestnik naszych parafialnych spotkań. Drzwi na klucz, nie ma dzwonka. Poza tym proboszcz tu nigdy nie przychodził.
Zagryzłem wargi, gdy pewnego dnia ze łzami w oczach powiedział mi, że od nowego roku katechetycznego zmienia parafię...
Łukasz