Marie Ferrarella CZY TO TY, WALENTYNKO?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Chcę, żebyś była mną.
T.J. z osłupieniem spojrzała na leżącą na widełkach słuchawkę.
Telefon na biurku zadzwonił już trzeci raz, kiedy Theresa Jean Cohran zdała sobie wreszcie z tego sprawę. Zagłębiona w arkuszach kalkulacyjnych wyświetlanych na ekranie komputera, po omacku wyciągnęła rękę po słuchawkę, lecz niechcący nacisnęła guzik uruchamiający tryb głośnego mówienia i wtedy właśnie usłyszała te zdumiewające słowa.
- Słucham? - wymamrotała po chwili.
- Chcę... - po drugiej stronie ktoś najwyraźniej się zawahał. - To ty, T.J.? - W pełnym słońca gabinecie T.J. rozległ się głos jej kuzynki, Theresy Joan Cohran.
T.J. z niepokojem spojrzała na telefon. Dlaczego Theresa do niej dzwoni? Dlaczego po prostu nie wpadła bez pukania, jak to miała w zwyczaju?
Theresie chyba jeszcze nigdy nie przyszło do głowy, że mogłaby zapukać. Jako prezes C&C Advertising przywykła do tego, że może swobodnie wchodzić do wszystkich pomieszczeń znajdujących się na trzech piętrach należących do jej agencji - może z wyjątkiem męskiej toalety. Chociaż i to mogło z czasem ulec zmianie.
Nawet gdyby jednak Theresa nie była szefową stworzonej przez swego dziadka i rozwiniętej przez ojca czołowej na rynku agencji reklamowej, i tak nie cofnęłaby się przed wtargnięciem na teren kuzynki. Robiła to przecież od dzieciństwa i było to dla niej równie naturalne, co oddychanie.
Theresa Jean, podobnie jak kuzynka nazwana tak na cześć babki ze strony ojca, sięgnęła więc z rezygnacją po słuchawkę. Choć w pomieszczeniu nie brakowało światła - promienie słońca wpadały bowiem obficie przez dwa znajdujące się za nią okna - to zrobiło jej się nagle zimno i ponuro. Poczuła się, jak gdyby przeżywała deja vu.
Zbyt dobrze znała ton, którym posłużyła się teraz kuzynka. Theresa czegoś chciała. Przysługi. Maleńkiej, drobniutkiej przysługi. Dobrze znała te jej prośby!
Dwie „maleńkie przysługi” zawsze pociągały za sobą bynajmniej nie „maleńkie” konsekwencje, były jak ten drobny kamyk, który puszczony w dół po zboczu, pociąga za sobą lawinę i wraz z wielkimi głazami zagarnia wszystko, co stanęło na drodze. Kiedy obie były dziewczynkami, niektóre z tych przysług miały wprawdzie dość dziwaczny charakter, lecz ich spełnienie nie było aż tak trudne. Te ostatnie jednak stawały się znacznie mniej wygodne, dotyczyły bowiem głównie pracy - z reguły takiej czy innej sprawy, którą należało dyplomatycznie załatwić po przejściu przez firmę Huraganu Theresa (takim przezwiskiem ochrzcili szefową starsi pracownicy firmy).
Nawiasem mówiąc, T.J. podejrzewała, że Theresa domyśla się, jak nazywają ją podwładni - i uważa to za komplement!
Jeśli chodzi o wiek, dzieliło je dziewięć miesięcy. T.J. była starsza, ale to Theresa zwracała na siebie większą uwagę. Jako młoda i urodziwa szefowa wielkiej agencji skupiała na sobie zainteresowanie mediów. W kolorowych magazynach można było znaleźć jej zdjęcia z coraz to nowymi i coraz bardziej interesującymi kawalerami, udzielała wywiadów, obdarzała uśmiechami fotoreporterów. W istocie jednak to T.J. była szarą eminencją firmy, to ona była owym mózgiem, siłą sprawczą, dzięki której mogli zawierać nowe kontrakty i odnawiać stare.
Taka rola bardzo jej zresztą odpowiadała. Wolała pozostawać w cieniu, by robić to, co uważała za naprawdę wartościowe i twórcze - obliczać, planować, podejmować decyzje. I tak T.J. uwielbiała wykonywać mrówczą pracę w zaciszu swego gabinetu, a Theresa zbierać pochwały w blasku fleszy i jupiterów. Dobrze im się razem pracowało.
Teraz T.J. nacisnęła dwa przyciski na klawiaturze komputera, by zachować plik, po czym usiadła wygodniej na krześle i odetchnęła głęboko. Miała przeczucie, że ta rozmowa potrwa dłużej niż chwilę.
- Czemu zawdzięczam tę przyjemność? - Zerknęła na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Ciekawe, czy Theresa jest jeszcze w domu? Nie po raz pierwszy spóźniłaby się do pracy.
Po drugiej stronie usłyszała dramatyczne westchnienie. Nikt inny nie umiał wzdychać równie dramatycznie, jak Theresa Joan Cohran. Wyglądało na to, że sprawa jest szczególnie poważna.
- Posłuchaj, T.J., potrzebuję twojej pomocy. T.J. odchyliła się na krześle.
- Chodzi o jakąś kampanię reklamową, jakiś pomysł, czy może o to, że... - zawiesiła głos, licząc na to, że kuzynka dopowie resztę.
- Chodzi o to, że chcę, żebyś była mną.
T.J. uniosła brwi. Nie takiego dopowiedzenia się spodziewała.
- Ale... w jakim sensie?
Theresa zdawała się nie słyszeć. Ten zwyczaj opanowała do perfekcji - nie słyszała niczego, co nie miało związku z tym, co aktualnie zaprzątało jej myśli. Zachowywała się tak, jakby wszystkie jej pomysły, nawet najbardziej idiotyczne i zwariowane, powinny być dla każdego jasne.
- Doskonale się nadajesz, T. J.! Zobaczysz, wszystko się uda! Zgódź się od razu i będzie po sprawie. Zgadzasz się, prawda? To super, naprawdę super!
Hm, nie na darmo nazywają ją Huraganem Theresa, pomyślała T.J. W przeciwieństwie do kuzynki, ona lubiła jednak zastanowić się wcześniej przed podjęciem każdej decyzji, a przede wszystkim - lubiła wiedzieć, o co chodzi.
- Chyba czegoś nie dosłyszałam, Thereso - odezwała się łagodnym tonem, niczym pielęgniarka do pacjenta w zakładzie dla psychicznie chorych. - Przed czwartym kubkiem kawy trochę za wolno myślę. Możesz dodać coś jeszcze?
Po drugiej stronie zapadła długa cisza, jak gdyby Theresa szukała właściwych słów. T.J. miała czas, by zastanowić się, o co też może chodzić tym razem. Czy może powinna w zastępstwie kuzynki poprowadzić jakieś superważne zebranie albo prezentację? Nie, znając Theresę aż za dobrze, domyślała się, że w grę wchodzi coś bardziej niekonwencjonalnego - jakiś pagórek, z którego koniecznie trzeba zjechać na nartach, albo mężczyzna, który dramatycznie potrzebuje jej towarzystwa w odludnym domku w górach. Tak czy inaczej Theresa zaczęła coś, co ona będzie musiała dokończyć. Oczyścić pole, pozałatwiać sprawy, wyjść na prostą. Theresa posiadała bowiem niezwykłą zdolność prowadzenia interesów i jednocześnie radosnego używania życia - oczywiście, bynajmniej nie w tym samym miejscu.
Cóż, taki już był wdzięk jej kochanej kuzyneczki. Theresa miała swoje wady, poza wszystkim była jednak wspaniała, piękna, czarująca i bogata, toteż wszyscy jej wybaczali; wszyscy łącznie z T.J., może z tą jedynie różnicą, że ów podziw i dobroduszność były wynikiem szczerej miłości i troski, jaką T.J. obdarzała Theresę.
Uśmiechnęła się do siebie. Dobre sobie! Gdyby Theresa dowiedziała się, że jej kuzynka poczuwa się do opieki nad nią, roześmiałaby się pewnie ze zdumieniem.
- No dobrze, powiedz wreszcie, dlaczego miałabym być tobą, skoro sama możesz udawać siebie o wiele lepiej? - zagadnęła T.J., by jak najszybciej poznać rozwiązanie tej zagadki.
- No właśnie. Problem w tym, że nie mogę. Jestem w szpitalu.
- W szpitalu! - wykrzyknęła T.J. - Thereso, nic ci nie jest? - Zaczęła machać bosą stopą w poszukiwaniu butów. Zupełnie jakby miała za chwilę pobiec do szpitala, by na własne oczy przekonać się, co się stało. - Który to szpital? Zaraz tam będę.
Jej głowę przebiegły czarne myśli. Wypadek... Za szybko prowadziła... Theresa zawsze za szybko prowadziła. Dlaczego nigdy nie posłuchała i...
- Nie, nie rób tego! - Kuzynka domyśliła się widocznie, że jeśli nie zaoponuje, T.J. pojawi się w szpitalnej sali w ciągu kilku minut. - Ze mną wszystko w porządku. Naprawdę. Niestety, z samochodem gorzej - dodała ponuro. - Do kasacji. A to był taki piękny odcień niebieskiego...
T.J. przejechała dłonią po czole. Jeśli kuzynka rozpacza nad utratą samochodu, to chyba rzeczywiście jeszcze nie umiera. Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze. Musiała się uspokoić. A nade wszystko zdobyć nieco więcej informacji.
- Miałaś wypadek?
- Ale to nie była moja wina - Theresa natychmiast zaczęła się usprawiedliwiać. - To tamten przejechał na czerwonym świetle.
- W porządku, wierzę. Jesteś pewna, że nic ci nie jest?
- Jasne, że jestem pewna. Tylko ci lekarze... Wiesz, jacy oni są. Zawsze robią trudności. - No tak, T.J. mogła sobie wyobrazić, jakie jest samopoczucie Theresy. Nie nawykła do słuchania cudzych poleceń, a musiała pewnie poddać się serii badań, zanim nie orzeczone zostanie, że jest cała i zdrowa. - Chcą mnie zatrzymać na obserwacji. Niech ich... Dobrze chociaż, że jest wśród nich jeden taki, któremu z radością dałabym się przebadać, zwłaszcza po kolacji przy świecach...
T.J. odetchnęła z ulgą, słysząc te słowa. Była bardziej niż pewna, nawet bez badań, że jej kuzynka ma się dobrze.
- Thereso, zbaczasz z tematu - upomniała ją.
- Jak zwykle masz rację. Posłuchaj więc: krótko mówiąc, chodzi o to, żebyś była mną w towarzystwie Christophera MacAffee.
- Christophera MacAffee, tego od MacAffee Toys?
- Zgadza się.
Kopia prezentacji przygotowanej dla tego właśnie człowieka znajdowała się na niebieskiej dyskietce leżącej na biurku T.J. Sporządziła ją ubiegłego wieczoru. Christopher MacAffee był świeżo wybranym prezesem MacAffee Toys. Przejął to stanowisko po niedomagającym ojcu. MacAffee Toys było zaś liczącą sobie 120 lat fabryką zabawek, która od dziesięcioleci przynosiła znaczne dochody.
Fakty te jednak w żaden sposób nie dawały odpowiedzi na kłębiące się w głowie T.J. pytania.
- Dalej nie wiem, o co ci chodzi - przyznała.
- Christopher MacAffee ma odwiedzić mnie dzisiejszego popołudnia, aby sfinalizować umowę. Ma kilka pytań odnośnie prezentacji. Wiesz, o co chodzi, pracowałaś przecież nad tą kampanią - przypomniała jej Theresa.
Było to zgodne z prawdą, T.J. odwaliła kawał solidnej roboty.
- No i?
- Przecież wiesz, jaki z niego sztywniak.
Prawdę mówiąc, T.J. nie miała pojęcia, czy wspomniany mężczyzna jest sztywniakiem, czy duszą towarzystwa. Kontaktowała się tylko z jego asystentem, i to wyłącznie przez telefon, a poza tym nie było w jej zwyczaju formułować prywatne oceny na temat swych klientów.
- Jest uparty, kompletnie niereformowalny - tłumaczyła tymczasem Theresa - twierdzi, że ma swoje zasady i nalega na spotkanie z prezesem, to znaczy ze mną.
T.J. ogarnęły dziwne przeczucia. Zaczynała rozumieć, czego pragnie jej kuzynka.
- Więc chcesz, żebym cię zastąpiła. I to całkowicie. Nie tylko cię reprezentowała, ale po prostu była tobą. Zamieniła się na ten czas w prezesa C&C Advertising, prowadziła negocjacje i podejmowała za ciebie decyzje.
- Musisz.
- Theresa, jedyne co muszę, to wychowywać Megan, płacić podatki i umrzeć.
Z irytacją zaczęła kreślić coś na leżącej na biurku kartce papieru. Nie miała najmniejszego zamiaru robić w konia prezesa wielkiej firmy, o której względy ubiegała się agencja.
- T.J., wiem, o co chodzi. Nie masz w ogóle wiary w siebie. Posłuchaj mnie. Jesteś solidną i odpowiedzialną osobą, więc jeśli powiesz mu, że ty to ja, nie ma powodów, żeby ci nie uwierzył. - Theresa umilkła na moment, po czym dodała pośpiesznie: - Gdybyś zrobiła coś z włosami, no wiesz, nie tylko przyczesała je jak zwykle palcami... no i może założyła coś odpowiedniego, dobrze by ci poszło, wiesz przecież... - Nie po raz pierwszy przebierałyby się za siebie, choć od ostatniego razu minęły lata. - Jesteśmy bardzo do siebie podobne, no, może ja mam tylko nieco bardziej subtelne rysy.
No tak. Ta ostatnia uwaga była w stylu Theresy. Nie to, żeby kuzynka miała coś złego na myśli, żeby chciała zrobić T.J. przykrość... Nie, cały urok tej przebojowej dziewczyny polegał właśnie na tym, że Theresa była zawsze do bólu szczera. Co w sercu - to na języku. W tym zresztą przypadku miała akurat rację: jeszcze w dzieciństwie były niemal identyczne, dopiero potem Theresa poświęciła się starannej pielęgnacji tego, czym tak hojnie obdarzyła ją natura, podczas gdy T.J. machnęła na to ręką i skoncentrowała się na studiach i spełnianiu marzeń i aspiracji swego tatusia.
Była jego ukochaną córeczką, a skoro tak, to próżność w ogóle nie wchodziła w rachubę. Shawn Cohran był tak skromny, wielkoduszny i pobożny, że ktoś, kto nie znał go lepiej, mógłby go uznać za dewota. Rodzinną firmę opuścił stosunkowo szybko, po czym przekazał pałeczkę młodszemu bratu, a sam poświęcił się pracy społecznej. Pomagał ubogim, chorym, więc wiadomo - grosza z tego nie było. Od tej pory to matka T.J. utrzymywała rodzinę.
Tak zatem odpowiedzialność i ciężka praca były częścią życia T.J., odkąd tylko pamiętała. Beztroskie zabawy, flirty, ćwiczenie wdzięku i kokieterii - nie miała na to wszystko czasu. Podobnie jak na cierpliwe siedzenie przed lustrem i udoskonalanie tego, co i tak było doskonałe. Tym zajmowała się Theresa.
Ich życiowe drogi były różne, choć splatały się ze sobą. Obie pracowały w tej samej firmie. Theresa odziedziczyła ją po ojcu, podobnie jak tę rzadką umiejętność dobierania i zarządzania grupą znakomitych pracowników. T.J. natomiast (właśnie jeden z owych pracowników) trafiła tu po studiach na Harvardzie, które zawdzięczała ojcu Theresy, Philipowi, który wcześnie dostrzegł zdolności T.J. i postanowił je rozwijać. Wbrew protestom szwagierki i bratanicy wysłał dziewczynę na tę drogą uczelnię, gdyż rodzice T.J. nie byliby w stanie pokryć kosztów nauki.
To, że po zrobieniu dyplomu T.J. rozpoczęła pracę w rodzinnej firmie, było wyrazem wdzięczności wobec Philipa. Chciała okazać mu swą lojalność, no i nadal się rozwijać, bo praca w C&C Advertising dawała ku temu wspaniałe możliwości. Pracowała więc tu od siedmiu lat i uwielbiała swą pracę nie mniej niż jej kuzynka. Ale teraz Theresa prosiła o coś, co znacznie wykraczało poza ustalone obowiązki. Poza tym T.J. miała niedobre przeczucia.
- Dam ci dobrą radę - oznajmiła. - Wolałabym, żebyś to ty udawała siebie. W końcu jesteś w tym o wiele lepsza. Masz doświadczenie...
- O rany, dziewczyno. Ty nie doceniasz siebie! - upierała, się Theresa. - Pamiętasz liceum?
Po plecach T.J. przebiegł zimny dreszcz.
- Kiedy zdawałam za ciebie egzamin?
- No właśnie! Ocaliłaś mi wtedy skórę. Tylko dlatego, że ich nie przyłapano. Gdyby jednak tak się stało...
- Obie mogłyśmy z tego powodu położyć głowy pod topór - przypomniała Theresie.
To rzeczywiście było szaleństwo. Dzień przed terminem
Theresa przyszła do niej cała we łzach, oczywiście zupełnie nie przygotowana do egzaminu, który T.J. zdała miesiąc wcześniej. Gdyby Theresa go oblała, ściągnęłaby na siebie gniew ojca - a to byłoby gorsze niż apokalipsa. Cóż było robić? T.J. poszła na ten egzamin, udało jej się przechytrzyć całą komisję i na dodatek osiągnąć znakomity wynik. Szczęśliwy Philip Cohran nagrodził Theresę pięknym brylantem.
Był to pierwszy z serii brylantów, jakie miała jeszcze otrzymać.
Tym razem jednak istniało bardzo proste wyjście z sytuacji i T.J. zupełnie nie mogła zrozumieć, dlaczego Theresa o nim nie pomyślała.
- Posłuchaj, przecież nie zamierzasz robić z niego idioty, żeby pojechać sobie na narty - powiedziała. - Dlaczego po prostu nie powiedzieć mu prawdy? Powiemy, że miałaś wypadek i że wbrew twojej woli zatrzymał cię w szpitalu pewien muskularny lekarz. Sądzę, że MacAffee to zrozumie. Możemy ustalić inny termin...
- Nie możemy - przerwała jej Theresa. - To był jedyny termin, jaki pasował nam obojgu. Jeśli go zmienimy, on pójdzie do innej agencji, jestem pewna. Na przykład do Whitneya. - Był to ich największy konkurent na miejscowym rynku. - Stracimy takiego klienta! Przestań więc się krygować i zrób to jeszcze raz. MacAffee przyjeżdża tylko po to, żeby zerknąć na naszą firmę. Chce sobie wyrobić zdanie, rozumiesz? No a takiego nudnego faceta kobieta w twoim typie rajcuje z pewnością dużo bardziej niż ja.
Hm, znów ta szczerość.
T.J. spojrzała na nią kwaśno, a Theresa dodała szybko, jakby reflektując się, że mogła zranić kuzynkę:
- No wiesz, jesteś bardziej... serio.
- Chciałaś powiedzieć: sztywna - mruknęła, po czym poprawiła okulary i wbiła wzrok w komputer.
- To ty powiedziałaś, nie ja. Zapadła cisza.
- Nie. Wolałabym tego nie robić - stwierdziła wreszcie T.J.
Theresa ze zdumienia nie mogła wydobyć z siebie głosu przez dobre kilka sekund.
- Słucham? - wycedziła w końcu. - Dlaczego nie? Przecież to kwestia kilku godzin. Pokażesz mu dalszy ciąg tej kampanii, nad którą pracowałaś, pochodzicie trochę po biurze... Nie ma się czego bać. Naprawdę podobały mu się nasze propozycje.
„Nasze”! Dobre sobie! Za każdym razem padało owo „my”, choć przecież to ona sama, T.J., pracowała nad założeniami tej kampanii i to ona dostarczyła je do głównego biura MacAffee Toys w San Jose.
Westchnęła ciężko. Odwaliła kawał solidnej roboty. Głupio byłoby, gdyby poszła na mamę. A poza tym... czy naprawdę była tak naiwna, by wierzyć, że kiedykolwiek zdoła odmówić Theresie?
- Thereso, posłuchaj, ja...
- A więc załatwione. - Theresa usłyszała wahanie w głosie kuzynki i najwyraźniej uznała, że jej wątpliwość rozstrzygnąć można w jeden tylko sposób. - Wiedziałam, że się zgodzisz! Dzięki! No dobra, idę teraz zobaczyć, czy uda mi się przekonać tego lekarza, aby umył mnie gąbką. Kapujesz, nie mogę się ruszać...
T.J. wzniosła oczy do nieba.
- Lekarze nie myją gąbką swoich pacjentów - wyjaśniła. - Od tego są pielęgniarki.
Śmiech po drugiej stronie słuchawki był głęboki, gardłowy i wyjątkowo zmysłowy.
- Zawsze musi być pierwszy raz. Okay. Zadzwoń do mnie później. Jestem w szpitalu Harrisa, pokój 312. Cześć. T.J. poczuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie.
- Zaraz! Czekaj! Kiedy on ma tu być?
To też było typowe. Nie dość, że Theresa podrzucała jej kukułcze jajo, to nie informowała o żadnych szczegółach, najwyraźniej przekonana, że T.J. i tak sobie poradzi.
- O jedenastej - rzuciła krótko kuzynka. - Przylatuje z San Jose liniami American Airways. Lot numer 17. Emmett wyjedzie po niego limuzyną. Byłoby dobrze, gdyby ś pojechała razem z nim.
- A jeszcze lepiej, gdybyś to ty pojechała zamiast mnie - odcięła się, lecz po drugiej stronie usłyszała już tylko urywany sygnał w słuchawce.
T.J. westchnęła. Jedenasta. Nie miała za dużo czasu. Mniej więcej minutę później do gabinetu weszła Heidi Wallace, asystentka Theresy. Na jej twarzy widniał pełen zrozumienia uśmiech. Powiesiła na oparciu krzesła czarne torbę na ubrania i powiedziała:
- Widzę, że nieźle się po tobie przejechała. T.J. zerknęła znacząco na nogi.
- A co, zostały ślady opon?
- Jeszcze jak! - roześmiała się Heidi. T.J. niepewnie popatrzyła na asystentkę.
- Skąd wiedziałaś?
- Bo najpierw zadzwoniła do mnie. Emmett przyjedzie po ciebie o dziesiątej trzydzieści. Wygląda na to, że nawet nie liczyła się z możliwością odmowy.
Jasne, pomyślała T.J. Przecież nigdy dotąd jej nie odmówiłam.
- Wariatka. Mam nadzieję, że nie narobimy sobie kłopotów.
Opadła na krzesło i przyjrzała się swojemu odbiciu w szybie. Westchnęła głęboko i włożyła dłonie we włosy. Może rzeczywiście powinna je spiąć?
- Przecież się zgodziłaś. - Heidi wzruszyła ramionami. - Jeśli jednak masz zająć miejsce słynnej Theresy Cohran, powinnaś nieco zmodyfikować swój wygląd. - Skinęła głową w stronę torby. Wewnątrz znajdowała się jedna z garsonek szefowej oraz odpowiednio dobrane buty i torebka.
T.J. ominęła torbę wzrokiem. Nie musiała zgadywać, co znajdzie w środku. Z pewnością nie dżinsy i bawełnianą bluzę - jej ulubiony strój, który nie przeszkadzał Theresie, dopóki T.J. sumiennie wypełniała swoje obowiązki.
- Christopher MacAffee przyjeżdża tu po to, aby porozmawiać o interesach - odezwała się. - Nie sądzę, aby dbał o to, w co jestem ubrana. Ważne, żeby kampania się udała.
- Daj spokój. Wiesz przecież, co ona mi powiedziała. Mam cię przekonać, żebyś się przebrała. Proszę więc, wpraw mnie w dobry humor - i ją też. Szefowa C&C Advertising nie może wyglądać, jakby właśnie szła do pralni. - Podniosła torbę i położyła ją na biurku T.J.
T.J. nie odezwała się więcej. Wzięła ubrania i poszła do gabinetu Theresy, aby się przebrać.
Sama była ciekawa, jak bardzo źle jej pójdzie.
Emmett Mitchell, od trzydziestu lat szofer C&C Advertising, podniósł do góry dużą tablicę z nazwiskiem Christophera MacAffee i skierował ją w stronę tłumu pasażerów, którzy przylecieli lotem numer 17 z San Jose.
T.J. stała obok. Chwiała się na wysokich obcasach Theresy i przyglądała uważnie kolejnym wychodzącym podróżnym. Nigdy nie poznała Christophera MacAffee, wiedziała jednak, że jest wysoki, ma ciemne włosy i maniery godne hrabiego z epoki wiktoriańskiej.
W drzwiach pojawił się właśnie jedenasty już chyba wysoki ciemnowłosy mężczyzna. Znów pudło, pomyślała. Ten typ z pewnością przypadłby do gustu Theresie.
Mężczyzna rozejrzał się wokół, po czym skierował kroki w ich stronę. T. J. poczuła, że jej puls przyśpiesza. Tak, oczywiście, że idzie do nich!
Spokojnie, tylko spokojnie, próbowała się uspokoić. Wszyscy wychodzący z samolotu idą w ich stronę, bo stoją obok taśmociągu z bagażami.
T.J. zerknęła na stojącego obok szofera.
- Widzisz go gdzieś, Emmett? - zapytała. Srebrnowłosy mężczyzna, który woził jeszcze jej dziadka, pokręcił powoli głową, i
- Chyba nie. - Niecierpliwym gestem podniósł wyżej tablicę. - Ale szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, kogo właściwie oczekujemy.
- No to jest nas dwoje - westchnęła. - Byłoby łatwiej, gdyby to jego ojciec nadal zarządzał firmą. Kiedyś widziałam jego fotografię w jakimś czasopiśmie - wysoki, szczupły, po sześćdziesiątce.
- O, to młody facet.
T.J. spojrzała na niego i z trudem ukryła uśmiech. W ciągu ostatnich piętnastu lat Emmett kilkakrotnie zmieniał swój wiek w danych personalnych, gdyż bał się przymusowej emerytury. Nadal zresztą systematycznie się odmładzał.
- Tak, zupełnie jak ty - zgodziła się i przeniosła spojrzenie na pasażerów z San Jose.
Przystojniak w garniturze od Armaniego znów szedł w ich kierunku. Podchwyciła jego spojrzenie i jej puls znowu przyspieszył. Czyżby to jednak on?
Uśmiechnął się do niej, pomachał dłonią i po chwili postawił obok T.J. swą walizkę.
- Mam wrażenie, że czeka pani na mnie - wskazał tablicę. Całe swoje życie! - miała ochotę wykrzyknąć, zdołała się jednak powstrzymać. To nie może być on! To po prostu niemożliwe! Taki gość reklamuje kosmetyki albo męską bieliznę, gra w filmach, pracuje w telewizji, ale z pewnością nie produkuje zabawek.
- Pan nie jest Christopherem MacAffee, tym od MacAffee Toys... Nie jest pan, prawda? - wyjąkała.
Uśmiechnął się w odpowiedzi, a zimna poczekalnia lotniska zdała się nagle T.J. rajskim ogrodem.
- A niby dlaczego nie? - zapytał.
- Nie mam pojęcia.
Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
- Miło mi to słyszeć, ponieważ właśnie nim jestem. - Wyciągnął rękę. - Christopher MacAffee.
Przez chwilę patrzyła na niego wzrokiem, w którym przerażenie mieszało się z uwielbieniem, po czym wyciągnęła swoją. Uścisk dłoni Christophera był ciepły i stanowczy. T.J. poczuła dziwny skurcz w żołądku.
- A ja jestem...
- Theresą Cohran, prawda? - zakończył za nią MacAffee. - Wszędzie bym panią rozpoznał, choć muszę przyznać, że wygląda pani jeszcze lepiej niż na zdjęciach.
- Nie bez powodu - wymruczał do siebie Emmett, kiedy opuszczał tablicę.
T.J. zgromiła go wzrokiem. Skoro już rozpoczęli tę ryzykowną grę, nie wolno wzbudzać najmniejszych podejrzeń. Wiedziała, że Emmett nie najlepiej myśli o całej tej maskaradzie, lecz przecież zdobycie takiego klienta było ważniejsze niż obiekcje starego szofera.
- Dziękuję, panie MacAffee - powiedziała T.J. pewnym głosem. - Proszę iść za mną.
- Z ogromną przyjemnością. - Christopher nieznacznie pochylił głowę i nadstawił ramię. - Christopher, bardzo proszę. Niech mi pani mówi po imieniu.
- Z ogromną przyjemnością - odparła. O Boże, czy ona z nim flirtuje? Zachowuje się zupełnie jak Theresa. To pewnie z powodu tego stroju.
Roześmiał się głębokim, gardłowym śmiechem.
- Mieli rację - powiedział, wyciągając z kieszeni chusteczkę i ocierając nią czoło. - Rzeczywiście nie jesteś typową bizneswoman.
- Nie znasz mnie jeszcze - odparła i zaprezentowała seksowny, w swoim mniemaniu, uśmiech.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dłoń spoczywająca na poręczy schodów była gorąca i wilgotna i Christopher doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Podobnie jak z faktu, że wszystko wiruje mu przed oczyma, a w głowie pulsuje narastający ból. Nie chciał poddać się słabości, która ogarnęła go już podczas lotu, a teraz zdawała się powracać. Po prostu nie miał czasu na chorobę.
Usiłował się skoncentrować i przypomnieć sobie powód, dla którego znalazł się na tym zatłoczonym, dusznym lotnisku, wciąż jednak czuł się fatalnie. Miał wrażenie, że jego umysł spowity jest mgłą. W połowie drogi do wyjścia zatrzymał się gwałtownie i popatrzył na kobietę obok.
- Co się stało? - T.J. zwróciła na niego swe niebieskie oczy. Zastanawiała się, czy tylko jej się wydaje, czy też Christopher MacAffee rzeczywiście jest nieco blady.
- Zapomniałem. Przywiozłem ze sobą jeszcze jedną walizkę. Pewnie już jest na taśmociągu. - Tylko gdzie jest taśmociąg, pomyślał. Czuł się coraz bardziej zdezorientowany.
T.J. niechętnie wycofała się z nim do poczekalni. Wciąż trzymała go pod ramię, choć ogarniało ją coraz silniejsze wrażenie, że to ona go prowadzi i podtrzymuje.
- Nie miałam pojęcia, że zostajesz na dłużej. Do diabła, oczywiście Theresa znów nie raczyła poinformować jej o szczegółach. Ciekawe, jak długo zmuszona będzie bawić się w tę maskaradę.
Christopher zamrugał powiekami, aby pozbyć się mgły przed oczyma, lecz te wciąż były załzawione. Nagle poczuł przeraźliwy ból w skroniach. Świetnie. Doskonały stan do prowadzenia interesów.
- Nie, nie zostaję. - Zrobił kilka kroków na sztywnych nogach, po czym usiadł na krześle koło taśmociągu, gdzie leżały bagaże z dwóch lotów, zaś ich właściciele tłumnie gromadzili się wokół urządzenia.
Wczoraj wyleciał z San Jose, aby spotkać się ze swoim ojcem. Starszy pan przechodził właśnie wyjątkowo intensywną grypę i podczas wizyty syna cierpiał na wysoką gorączkę. Christopher zaczynał właśnie nabierać nieprzyjemnej pewności, że ojciec obdarował go nie tylko dobrymi radami.
- Przywiozłem ze sobą kilka naszych najnowszych zabawek - odezwał się z bladym uśmiechem. - Dobrze by było, i gdyby osoba odpowiedzialna za projekt mogła się z nimi zapoznać, jeśli oczywiście podpiszemy umowę - dodał.
Hm, osoba odpowiedzialna za projekt. Przyznać się czy nie?
- To ja - T.J. pokiwała głową.
MacAffee zmarszczył brwi, co sprawiło mu więcej kłopotu, niż mógł przypuszczać.
- Ty? A więc jesteś bezpośrednio związana z tym projektem? - zapytał.
No tak. To była wpadka. Theresa nigdy osobiście nie zajmowała się projektami, ale on nie musiał o tym wiedzieć.
- Kiedy jakiś projekt rzeczywiście mnie interesuje... - zaczęła. - Właściwie to chyba nigdy nie wyrosłam z miłości do zabawek. To mi bardzo ułatwia zabawę z Megan.
- Megan? - zapytał odruchowo Christopher, zastanawiając się, czy jego bagaż nie został czasem zgubiony. Wszystkie walizki wyglądały bardzo podobnie, lecz żadna nie należała do niego. - Megan? - zapytał raz jeszcze, gdy zorientował się, co może znaczyć zdanie, które usłyszał.
Imię dziewczynki sprawiło, że na ustach T.J. pojawił się uśmiech. Jej małżeństwo było jedną wielką pomyłka, ale Megan okazała się wspaniałą nagrodą pocieszenia. Piętnaście kilo kłopotów, zwariowanych pomysłów, kłopotliwych pytań - no i radości.
- To moja córka - wyjaśniła z dumą.
- Masz córkę? - Christopher oderwał oczy od taśmociągu i popatrzył na nią ze zdumieniem.
- Tak - odparła i wbiła wzrok w walizki. Zastanawiała się, czy przywiózł może ze sobą coś, co mogłoby spodobać się Megan. I dlaczego nie znalazł jeszcze swego bagażu.
Tymczasem Christopher pokręcił ze zdziwieniem głową. Zawsze lubił wiedzieć, z kim ma do czynienia, i wiedział sporo o swych partnerach. A jednak w żadnym z raportów dotyczących tej kobiety nie było wzmianki o tym, że kiedykolwiek wyszła za mąż czy urodziła dziecko.
- Nie miałem pojęcia, że masz, córkę.
T.J. napotkała ostrzegawcze spojrzenie Emmetta. Zdała sobie sprawę, że posunęła się za daleko. Do diabła, musi natychmiast wziąć się w garść i być Theresa, a nie sobą. Theresa nie miała dzieci i nigdy nie wyszła za mąż.
Wbiła wzrok w taśmociąg, marząc o tym, by walizka zmaterializowała się jak najszybciej.
- Przepraszam, nie wyjaśniłam ci wszystkiego - odezwała się. - Kocham Megan tak bardzo, że czasem zapominam, że tak naprawdę nie jest moją córką. - Zamilkła i powiodła wzrokiem po twarzy obu mężczyzn. Wpatrywali się w nią z napięciem, Emmett dodatkowo z pewnym zaciekawieniem.
Z pewnością zastanawiał się, jak też T.J. wybrnie z tej niezręcznej sytuacji i co jeszcze wymyśli. - Megan to... to dwuletnia córeczka mojej kuzynki - dodała z czarującym uśmiechem. - T.J. wie, że mam bzika na punkcie małej, i pozwala mi wcielać się w jej mamę. Zabieram ją prawie na wszystkie weekendy.
Uff... Udało się? Chyba tak. Ludzie widzą to, co myślą, że widzą. A Christopher był przekonany, że ona jest Theresą. Musiała po prostu o tym pamiętać i nieustannie się pilnować, by nie palnąć jakiegoś głupstwa.
Znów się uśmiechnęła uwodzicielsko, tym samym uśmiechem, który tyle razy widziała na obliczu Theresy.
- Czasem naprawdę czuję się tak, jak gdyby była moją rodzoną córką. To cudowny dzieciak. - Pod wpływem nagłego impulsu dodała nagle: - A tak w ogóle to moja kuzynka wyjechała na narty.
- Na narty... - Christopher pokiwał głową. De czasu upłynęło od chwili, kiedy to on pozwolił sobie na wyjazd na narty? - Pewnie świetnie się bawi - powiedział.
Pokraczna jazda w kucki na dwóch cienkich deskach z pokrytego śniegiem wzgórza (a to właśnie wiązało się dla niej z hasłem „narty”) jakoś nie kojarzyła się T.J. z dobrą zabawą.
- Cóż, tak mówią - mruknęła. Christopher popatrzył na nią ze zdumieniem.
- Tak mówią? - powtórzył. - Dziwne, chyba gdzieś czytałem, że jesteś zagorzałą miłośniczką nart.
No i masz, znowu! Kretynko, powiedziała sobie w duchu, musisz zapomnieć o sobie, o tym, co myślisz, co lubisz, a czego nie znosisz. Jesteś Theresą. Theresa uwielbia narty.
- Jestem - przytaknęła szybko i uśmiechnęła się promiennie. - Czasem tylko się przekomarzam. Taka przekora...
Wyglądało na to, że Christopher kupił i to wyjaśnienie.
- Ty też jeździsz na nartach? - zapytała, aby przestać mówić o sobie (a właściwie o Theresie) i skierować rozmowę na bezpieczniejszy grunt.
- Taak... Jeździłem. - Na chwilę stanął mu przed oczyma pewien obraz z przeszłości - studia, ferie zimowe i śnieg tak czysty, że aż oślepiał. - Może kiedyś wyskoczymy razem, żeby pojeździć sobie w Vail? - zaproponował niespodziewanie.
Cóż to? Czyżby współczesny odpowiednik pytania: „Czy da się pani zaprosić na kolację?”.
- Może - przytaknęła i odwróciła oczy. Na taśmociągu pojawiła się właśnie duża, czarna walizka. T.J. miała nadzieję, że to ta, na którą czekają. - To twój bagaż?
- Tak, mój. - Sięgnął po walizkę, lecz w tym samym momencie przeszył go ostry ból w żołądku. Znieruchomiał. Widząc jego wahanie, Emmett wyciągnął rękę po bagaż.
- Gładko poszło - nachylając się, mruknął do ucha T.J.
- Jak to miło, że ktoś tutaj dobrze się bawi - szepnęła.
- Fakt. Od lat nie miałem takiego ubawu.
Emmett rzeczywiście już kilka razy miał ochotę wybuchnąć śmiechem. Lubił tę dziewczynę. Właściwie to wszyscy w C&C Advertising mieli do niej słabość. T.J. nie miała w sobie ani grama pychy czy pretensjonalności, Theresa natomiast - zawsze hołubiona, rozpieszczana i przyzwyczajana do wydawania rozkazów - zachowywała się, być może nieświadomie, jak gdyby była stworzona z innej materii niż ci, którzy dla niej pracują. Między nią a pracownikami istniał wyraźny dystans, którego nie mieli w stosunku do T.J., choć przecież obie panie Cohran miały wspólnego dziadka.
Tymczasem Christopher ruszył, aby odebrać walizkę od starszego pana. Szofer czy nie, nie było powodu, aby męczył się z jego bagażem.
Niestety, zawiodły go siły.
Pewnie dlatego, iż tego ranka nic nie jadł. Zazwyczaj nie był wybredny, pochłaniał wszystko, co wpadło mu w rękę. Tym razem jednak zrezygnował ze śniadania, zaś jedzenie w samolocie wydało mu się tak nieapetyczne, że na sam jego widok żołądek Christophera skręcił się i gwałtownie zaprotestował.
Zupełnie jak teraz.
T.J. spojrzała na niego z obawą. Był szary jak płótno. Jeszcze chwila i padnie u jej stóp nieprzytomny.
- Coś nie tak? - zapytała zaniepokojona.
Christopher pokręcił głową, choć w istocie w tej chwili wszystko było „nie tak”. Świat wokół zawirował nagle, a on osunął się i byłby upadł, gdyby T.J. w ostatniej chwili nie podtrzymała go ramieniem.
Z trudem przywołał na twarz coś w rodzaju przepraszającego uśmiechu.
- Nie jestem pewien... co się dzieje - wyszeptał. Po jego pięknym czole spłynęła kropelka potu.
- Emmett! - zawołała T.J. - Pomocy!
Przełożywszy walizę do drugiej ręki, szofer zatrzymał się i obejrzał. Widząc słaniającego się na nogach mężczyznę, który mógłby przecież ujeżdżać dzikie konie, i drobną, kruchą T.J., która próbowała go podtrzymać, natychmiast postawił bagaż i podbiegł w ich stronę.
- Co się stało?
- Nie wiem. - Christopher czuł się jak głupiec. Było mu najzwyczajniej w świecie wstyd. - Wata w kolanach... Nagle zabrakło mi sił...
Zerknął na T.J., która wciąż go podtrzymywała. Przy innej okazji byłby zachwycony tak bliskim kontaktem z tak piękną kobietą. Nawet teraz delikatny zapach jej włosów przyprawiał go o zawrót głowy, co tylko utrudniało koncentrację. Ponownie spróbował się uśmiechnąć, lecz nie był pewien, czy mu się to udało.
- To pewnie z powodu tak miłego towarzystwa - powiedział i uśmiechnął się niczym Don Juan; w każdym razie spróbował tak właśnie się uśmiechnąć, choć nie opuszczało go niemiłe wrażenie, że jeśli tej dziewczynie szybciej bije serce, to prędzej ze strachu niż z podziwu dla jego osoby.
- Jasne, zawsze tak działam na mężczyzn - odparła T.J. Była w tym przesada, ale też i źdźbło prawdy. Ostatnim razem, kiedy ktoś powiedział, że przez nią zmiękły mu kolana, miał miejsce wtedy, gdy kopnęła tego kogoś w nogę. Zdarzyło się to tuż po jej ósmych urodzinach.
Dotknęła czoła Christophera. Było wilgotne i gorące.
- Jesteś cały rozpalony - stwierdziła coraz bardziej zaniepokojona jego stanem.
- Nie da się ukryć - wymamrotał i w tym samym momencie niepokój T.J. ulotnił się.
Oto konkretny uczciwy problem do rozwiązania. On jest chory, ona musi mu pomóc - jasne i proste. O wiele prostsze niż udawanie kogoś, kim się nie jest.
- Emmett, pomóż mi zapakować go do limuzyny - odezwała się stanowczo. Teraz była wreszcie w swoim żywiole. Z takimi sytuacjami wyjątkowymi umiała sobie radzić. - Chwileczkę - zatrzymała przechodzącego obok tragarza - proszę pomóc mi zanieść walizkę tego pana do samochodu. Mężczyzna posłusznie wziął bagaż i ruszył za nimi. Kilka minut później T.J. zdołała usadowić Christophera na tylnym siedzeniu samochodu, dała tragarzowi napiwek, po czym ponownie skupiła uwagę na swym podopiecznym, którego stan pogarszał się z minuty na minutę. Zanim jeszcze Emmett zapuścił silnik, szybko rozwiązała krawat pod szyją Christophera i rozpięła guziki jego koszuli. Był cały mokry od potu i - czego nie omieszkała nie zauważyć - miał zdumiewająco muskularny tors.
Christopher był ledwie świadomy dotykających go kobiecych palców. Coś jednak czuł, bowiem w pewnym momencie nakrył dłonią jej rękę i rozprostował palce T.J., mówiąc:
- Ależ panno Cohran, co pani robi, przecież dopiero się poznaliśmy...
- Żeby poluzować panu ten cholerny krawat - wystarczy. Jest pan chory, panie MacAffee.
A to ci odkrycie, pomyślał, a głośno powiedział:
- Piękna, a na dodatek spostrzegawcza i inteligentna. Czy można chcieć więcej?
- O, tak - mruknęła T.J. pod nosem. Emmett obejrzał się przez ramię. Wyjeżdżali właśnie na główną drogę i chciał wiedzieć, w jakim kierunku pojadą.
- Dokąd? - zapytał krótko.
T.J. nie usłyszała go. Myślała właśnie o tym, że Christopher MacAffee ma chyba najpiękniejsze rzęsy pod słońcem. Za takie rzęsy niejedna dałaby się poćwiartować.
- Pytałem: dokąd? - Emmett chrząkną! znacząco.
- Co... co takiego? - T.J. zarumieniła się gwałtownie.
- Dokąd mam jechać? - Ruchem głowy wskazał Christophera. - Chyba nie zamierzasz zawieźć go do biura w takim stanie? Nie przeżyje tego, biedactwo.
- Fakt. - T.J. przygryzła wargę. Pochyliła się nad cierpiącym, poklepała go po obu policzkach, po czym spytała: - Chcesz jechać do szpitala?
Christopher otworzył oczy. Widział teraz nad sobą dwie Theresy i nie miał pojęcia, która z nich jest prawdziwa. Ostatecznie wybrał tę po lewej i do niej skierował swe słowa.
- Nie, tylko nie szpital... Na to samo choruje mój staruszek - wydusił z siebie. - Przejdzie... za dwadzieścia cztery godziny - dodał i zwalił głowę na ramię dziewczyny.
- Wyjątkowo punktualny wirus - mruknęła. - Cóż, wygląda na to, że powinniśmy znaleźć ci jakiś hotel. Kwalifikujesz się do łóżka.
- Życzę szczęścia - parsknął Emmett.
- Co masz na myśli? - zaatakowała go. Nie miała nastroju na takie słowne gierki
- Nie słyszałaś? Mamy w mieście kongres komputerowców. Tak wielki, że podzielili go na dwie części. Jedna w Centrum Kongresowym Anaheim, druga w Los Angeles. Całe miasto zalały hordy komputerowych debili ze wszystkich stanów i założę się, że w żadnym hotelu nie znajdziesz ani jednego miejsca.
- Super - parsknęła.
Spojrzała bezradnie na ofiarę dwudziestoczterogodzinnej grypy. Christopher wyglądał na nieprzytomnego. Leżał z zamkniętymi oczami z głupkowatym uśmiechem na twarzy i dyszał ciężko z twarzą wtuloną w rękaw jej kostiumu.
Westchnęła ciężko. W zasadzie nie miała wyboru. Nie mogła przecież upchnąć go w jakimś hotelowym apartamencie, nawet gdyby taki znalazła, a potem spokojnie wrócić do domu. Ten człowiek był chory. Nie wolno było zostawić go samemu sobie.
- Zawieź go do mnie - zażądała.
Emmett uniósł wysoko brwi i popatrzył na nią podejrzliwie.
- Jesteś pewna? - zapytał.
- Tak. Jestem pewna - odparła z rezygnacją.
- Nie, dajcie spokój... Przecież sam mogę chodzić - zaprotestował Christopher, kiedy Emmnett objął go z jednej strony, a T.J. podtrzymywała z drugiej. - Nie... - wy stękał raz jeszcze i zawisł na nich bezwładnie, ogarnięty kolejnym atakiem nagłej słabości. Złapali go w ostatniej chwili.
- Może jutro - obiecała T.J. - Jutro pójdziesz sobie, gdzie tylko zechcesz.
Nawet będę na to nalegała, dodała w myślach.
- Miła z ciebie podpórka - usłyszała w odpowiedzi.
- Dziękuję, przytoczę te słowa w moim raporcie.
Popatrzył na nią z wysiłkiem. Czyżby znowu coś źle usłyszał? Nic dziwnego, skoro tak strasznie kręciło mu się w głowie.
- Czy szefowa firmy musi pisać raporty? Dla kogo? - zapytał.
- Czasem piszę je... z przyzwyczajenia. To dobra szkoła samodyscypliny.
- Dobry po... pomysł. Będę o tym pamiętał - wymamrotał Christopher.
Podniósł głowę i zmrużył oczy, starając się skupić spojrzenie na jednopiętrowym budynku, przed którym stanęli. Zastanawiał się, czy jest on realny, czy to tylko iluzja, tak jak dwie Theresy w limuzynie.
- Tu mieszkasz? Nie tego oczekiwałem - powiedział. T.J. pomyślała o należącej do Theresy wielkiej dwupiętrowej rezydencji w Beverly Hills, która była równie przytulna, co muzeum. Czy Christopher widział gdzieś jej zdjęcie? Jasne, że mógł je widzieć. Zdaje się, że w zeszłym roku Theresa wpuściła tam ekipę telewizyjną.
- Tutaj. Lubię bezpretensjonalne domy - odparła sucho, mając nadzieję, że to zakończy dyskusję.
Jeżeli nawet Christopher zamierzał zrobić jakąś uwagę, to tego nie uczynił, nagle bowiem znów opadł z sił. Ujrzał jeszcze tylko, jak kamienny trotuar skacze do góry i zaczyna pędzić w jego kierunku, po czym instynktownie zamknął oczy i pochłonęły go ciemności.
T.J. widziała to troszkę inaczej. Omal nie runęła na ziemię, kiedy dziewięćdziesiąt kilogramów należących do Christophera MacAffee pociągnęło ją za sobą.
- Emmett! - zawołała przerażona.
- Mam! Mam go... - odkrzyknął dzielnie staruszek, choć jego kolana uginały się pod ciężarem właściciela MacAffee Toys. - Chyba zażądam za to podwyżki.
- Poprę twój wniosek - wysapała i niecierpliwie nacisnęła dzwonek domofonu. Miała nadzieję, że Cecilia nie zabrała Megan na popołudniowy spacer i że jest teraz w domu. - No już, Cecilio, otwieraj te drzwi - mruknęła, zła na Christophera, siebie i cały świat.
Chwilę potem gospodyni otworzyła drzwi, a jeszcze chwilę później stanęła na progu mieszkania, wychodząc im na powitanie. Niepokój w jej oczach ustąpił najpierw miejsca zdumieniu, następnie rozbawieniu.
Olbrzymia, licząca sobie prawie dwa metry wzrostu kobieta uśmiechnęła się do T.J.
- Przywlokłaś sobie chłopa do domu - stwierdziła bez ogródek.
- Nie podniecaj się tak, Cecilio. Nie możemy go zatrzymać na zawsze. To tylko pożyczka od Theresy.
Ciemnoszare oczy zlustrowały uważnie ciało mężczyzny. Uśmiech Cecilii rozszerzył się.
- Doprawdy, podoba mi się gust tej damy. Tylko że coś on taki dziwnie blady. Co mu jest?
- Rozchorował się - wysapała T.J. Pot spływał jej po plecach. - Tędy, Emmett. Położymy go w moim pokoju.
- Wskażę drogę - podpowiedziała usłużnie Cecilia. T.J. i Emmett ponownie szarpnęli bezwładne ciało Christophera, gdy z pokoju obok wybiegła do nich mała dziewczynka. Loki w kolorze miodu przydawały dziecku wygląd cherubinka, lecz w oczach małej czaił się łobuzerski ognik. Megan z głośnym okrzykiem rzuciła się w stronę matki.
- Mama! Co mi przyniosłaś?
T.J. natychmiast oprzytomniała. Dzisiaj nie mogły pobawić się w „Łapaj latającą córkę”. Ryzyko, że Megan złapie tego cholernego wirusa, który zaatakował Christophera, było zbyt duże. i
- Cecilio, weź szybko Megan do pokoju gościnnego - zadysponowała. - Nie chcę, żeby się zaraziła.
Cecilia złapała małą za ubranko i pociągnęła w swoją stronę. Przytrzymanie wijącego się dzieciaka było nie lada wyczynem, w końcu jednak Cecilia zdołała przycisnąć Megan do biodra i wynieść w bezpieczne miejsce.
- Wcale ci się nie dziwię - rzuciła jeszcze przez ramię. - Też bym chciała zostać z takim sam na sam. T.J. nie była w nastroju do żartów.
- On jest chory, Cecilio, poważnie chory - wyjaśniła surowym tonem. - Poza tym to nasz klient. Bardzo ważny.
Cecilia jeszcze raz obrzuciła mężczyznę pełnym aprobaty spojrzeniem.
- W takim razie interes kwitnie - stwierdziła.
No nie! Ta kobieta była niemożliwa! Gorsza nawet niż matka T.J., przywiązana do form tradycjonalistka. Odkąd Cecilia została zatrudniona do pomocy przy Megan, myślała tylko o jednym: jak tu wyswatać swą chlebodawczynię. Tyle że T.J. nie miała najmniejszej ochoty na swaty. Chciała poświęcić się pracy, a wolny czas spędzać z Megan. To i tak aż za dużo szczęścia.
- Jedno trzeba na pewno mu przyznać: jest duży - zauważył Emmett, gdy ułożyli wreszcie ciężkiego jak kłoda Christophera na jej łóżku.
- Ciesz się, że sypialnia jest na parterze - odparła.
- No i co teraz z nim zrobisz?
Wzruszyła ramionami i przejechała palcami po potarganych włosach. Ten mężczyzna wyglądał zupełnie nie na miejscu - tu, w jej sypialni, na jej własnym łóżku.
Jak ziszczone marzenie? Nie. Byłoby tak, gdyby miała tego rodzaju marzenia. Ale nie miała. Małżeństwo z Peterem skutecznie ją z nich wyleczyło.
- Chyba go rozbiorę - odparła.
- Och, proszę, ja to zrobię! - zawołała Cecilia, która nieoczekiwanie pojawiła się na progu.
Tym razem T.J. musiała się uśmiechnąć.
- Nie, Cecilio. Umówmy się, że ty rozbierzesz następnego chorego faceta, którego tu przywlokę - obiecała. - Poza tym wystarczy, że jedna z nas narazi się na śmierć w męczarniach z powodu tego zabójczego wirusa.
Sięgnęła po marynarkę Christophera i zamarła. Wirus czy nie, pomysł z rozbieraniem wydał się jej nagle zbyt śmiały.
- Ty to zrób. - Spojrzała na Emmetta. - Ty go rozbierz, a ja w tym czasie pójdę do sklepu po sok pomarańczowy i aspirynę.
- Zamierzasz przepuścić taką okazję? - zapytała Cecilia z niedowierzaniem.
Cóż, ta kobieta z pewnością nie była uosobieniem skromności.
- Cecilio, mówiłam ci, że to klient. - T.J. zaczynała się niecierpliwić. - Co mi przypomina o jednym - nie nazywaj mnie przy nim T.J. Nigdy w życiu, jasne?
- Dlaczego? - zdumiała się Cecilia. - A niby jak mam cię nazywać?
- Theresa. Po prostu Theresa. To w końcu moje imię, prawda?
T.J. ściągnęła brwi. Rzeczywiście kiedy ś nazywano ją Theresa, ale bardzo krótko - do dnia urodzin kuzynki, którą Philip Cohran, wiedziony jakąś przedziwną potrzebą rywalizacji, nazwał identycznym imieniem. Od tej pory ona była T.J., a Theresa, córka Philipa, Theresa.
Cecilia podejrzliwie zmrużyła oczy.
- Myślałam, że nie znosisz, kiedy się tak do ciebie zwracam - powiedziała.
T.J. wzruszyła ramionami
- No tak, ale on... - kiwnęła głową w stronę sypialni - on nie wie, że ja to ja.
Cecilia nie była pewna, czy właściwie rozumie słowa swojej pani. W tej chwili przyglądała się jednak, jak Emmett wyłuskuje Christophera z koszuli, odsłaniając jego doskonale umięśniony tors.
- To jak to w końcu jest? Zemdlał ci na ramieniu i nie wie, jak się nazywasz? - wróciła do przerwanego wątku. T.J. nie bardzo miała ochotę powtarzać jej całą historię.
- To dość skomplikowane - mruknęła. - Po prostu Theresa planowała się z nim spotkać, ale miała wypadek. Wszystko w porządku - uprzedziła pytanie - poza tym, że lekarze chcą ją zatrzymać w szpitalu na obserwacji. Ten facet jest prezesem MacAffee Toys. Chciał się osobiście widzieć z szefem, to znaczy z szefową. Czyli Theresa.
- Która jest w szpitalu - dodała Cecilia.
- Widzę, że zaczynasz rozumieć.
- Raczej zaczyna boleć mnie głowa - poskarżyła się gospodyni.
- Kiedy wrócę, weźmiesz sobie aspirynę.
- I ja też - wy stękał Emmett. - Potrzebna mi pomoc - dodał i spojrzał na nie żałośnie.
Cecilii nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
- Już, skarbie...
- Zaczekaj - T.J. położyła dłoń na ramieniu kobiety. - Chyba powinnaś bardziej uważać. To groźny wirus. Chodzi o Megan, pamiętasz?
Na szerokich ustach Cecilii pojawił się pobłażliwy uśmiech.
- Ja mam się bać jakiegoś przeziębionka? - I zwracając się do Emmetta, machnęła dłonią w kierunku sypialni. - Bądź moim gościem, skarbie.
T.J. opuściła bezradnie ręce.
Zapłacisz mi za to, Thereso! Zobaczysz!
ROZDZIAŁ TRZECI
Christopher MacAffee nie pamiętał, żeby kiedykolwiek wcześniej stracił kontrolę nad sytuacją. Całe życie go tego uczono - że powinien kontrolować swoje uczucia, otoczenie, dosłownie wszystko. Jego ojciec był gorącym zwolennikiem surowej dyscypliny i skutecznie zaszczepił ją swemu dziecku; tym skuteczniej, że wychowywało się ono bez matki, która po rozwodzie opuściła ich dawno temu.
Przez ten czas przez ich dom przewinęły się zastępy poważnych niań, które przez lata wpajały Christopherowi, że człowiek, który nie panuje nad otoczeniem, przegrywa.
Jednak teraz, gdy Christopher otworzył oczy, wiedział aż za dobrze, że oto właśnie przestał panować nad sytuacją: nie wiedział, gdzie się znajduje i - co gorsza - gdzie się podziały jego spodnie.
Wsunął ostrożnie dłoń pod atłasowe prześcieradło. Nic. Jego nagość okrywało zaledwie coś, co przypominało damską koszulę nocną.
Natychmiast otrzeźwiał i rozejrzał się wokół siebie. Pokój. Sypialnia. Całkiem mu obca. Z pewnością nie był tu wcześniej, choć to akurat nie musiało dziwić, zważywszy, że wiele podróżował.
W pomieszczeniu, w którym się znalazł, znać było kobiecą rękę. W oknie wisiały pastelowe zasłonki z falbankami, zaś łóżko pokrywała miękka śnieżnobiała narzuta. Ogólnie - elegancko, ładnie i schludnie. Na podstawie powyższych obserwacji Christopher uznał, że znalazł się zapewne w pokoju hotelowym.
Nagle z pomieszczenia obok dobiegł go dziecięcy śmiech.
Hotel? Był raczej w czyimś domu.
Tylko w czyim?
Skupił się, by zebrać myśli. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, było to, że opierał się o czyjeś ramię.
Tak! Tej Cohran! Czyżby to zatem był jej dom? Powoli wracały mu fragmenty wspomnień. Skromny jednopiętrowy dom. Długi spacer od drzwi do... No właśnie - dokąd?
Zacisnął dłonie na materacu i dźwignął się, by wstać. W tej samej chwili poczuł wściekły ból w czaszce i, zaskoczony, wydał z siebie głuchy jęk, po czym opadł z powrotem na posłanie.
Niemal natychmiast otworzyły się drzwi i do środka wsunęła głowę jakaś kobieta. Zaraz, zaraz... Czy to nie ta sama, którą spotkał na lotnisku?
Tak. Cohran. Theresa, poprawił się niemal natychmiast. Przeszli przecież na „ty”, to akurat pamiętał. Uśmiechnął się do niej z trudem, jednak to nie poprawiło jej humoru. Była wyraźnie zmartwiona i przejęta.
Tymczasem T.J. zastanawiała się, czy stan jej gościa czasem się nie pogorszył. Był blady, co na pierwszy rzut oka nie było aż tak widoczne z uwagi na jego ciemną karnację i ogólnie zdrowy wygląd. Zdradzały go jednak mętne, pełne bólu oczy i pot lśniący na smagłej twarzy.
Może powinna jednak zawieźć go do szpitala? Przecież nadal nie było za późno. Był Emmett, który został i czekał na dyspozycje od pięciu już godzin, podczas których Christopher spał snem nieprzytomnego.
T.J. postawiła na stoliczku nocnym tacę z sokiem.
- Jak się czujesz? - zapytała.
Dennie, pomyślał, ale nie zamierzał jej tego mówić.
- Gdzie są moje spodnie? - zapytał tylko. W jego głosie słychać było niezadowolenie. Pomyślała, że może nie jest aż taki chory, jak jej się wydawało. Skoro ma siłę, by się gniewać...
- Tam. - Kiwnęła głową w stronę pełnej luster garderoby. - Pomyślałam, że bez nich będzie ci wygodniej.
- Tak, gdy będę brał prysznic - mruknął ponuro. Ciekawe, czy sama go rozebrała, czy też ktoś jej w tym pomógł.
- Jak sobie chcesz. - Wzruszyła ramionami, po czym przyniosła spodnie i położyła je w nogach łóżka.
Uśmiechnęła się do niego. Szczerze mówiąc, walczyła z chęcią roześmiania się w głos. Christopher nie wyglądał specjalnie męsko w ciemnoniebieskiej, powiewnej koszuli nocnej ozdobionej koronkami.
- Proszę. Teraz będziesz mógł wymknąć się stąd, kiedy tylko zechcesz, chociaż na twoim miejscu poczekałabym z tym. - Podeszła do niego i położyła mu rękę na czole. To potwierdziło tylko jej przypuszczenia. - Ciągle jesteś bardzo gorący, ale w końcu minęło tylko kilka godzin, a nie dwadzieścia cztery.
Może jego oczy wciąż były zamglone z powodu gorączki, ale na widok ich intensywnej zieleni T.J. i tak poczuła niepokój. Szybko odwróciła wzrok w inną stronę. Podniosła dzbanek, nalała soku do szklanki i podała ją Christopherowi.
- Przyniosłam sok pomarańczowy - powiedziała. - Musisz pić teraz dużo płynów.
Jej dotyk był taki łagodny i delikatny. Christopher spojrzał w oczy tej kobiety i ze zdumieniem ujrzał w nich autentyczną troskę.
A jednak nie można wierzyć we wszystko, co piszą gazety, pomyślał. Theresę Cohran przedstawiano w nich jako rozrywkową kobietkę o nieokiełznanym temperamencie, która specjalizuje się raczej w wywoływaniu gorączki niż w jej zbijaniu.
Może po prostu umiała i jedno, i drugie.
- Kilka godzin? - Dopiero teraz dotarły do niego jej słowa.
- Pięć - skinęła głową - przez cały czas spałeś.
- Mam przecież powrotny lot do... - zaczął słabo.
- Już się tym zajęłam - przerwała. Wcześniej przeszukała kieszenie jego marynarki w poszukiwaniu biletu. - Zmieniłam ci rezerwację na niedzielę. - Teraz był piątek. Dwa dni powinny wystarczyć, by doszedł do siebie. A jeśli nie, ponownie zmienią termin. - Zadzwoniłam też do twojego asystenta i opowiedziałam mu, co się stało.
Cóż, Christopher mógł tylko słuchać, kiwać głową i pozwalać, aby sprawy toczyły się własnym trybem.
- Działasz bardzo sprawnie - mruknął.
- Staram się. A teraz wypij ten sok.
- Czy to twój dom? - Wziął od niej szklankę. Przytaknęła. Nie miał wcale ochoty na sok pomarańczowy, ale skoro zadała sobie tyle trudu, żeby zdobyć go dla niego, posłusznie wypił do dna. Coś w jej postawie podpowiedziało mu, że gdyby odmówił, z pewnością starałaby się go do tego przekonać, a póki co wolał nie tracić czasu i sił na długie debaty.
- Dlaczego mnie tu przywiozłaś? - zapytał. Wzruszyła niedbale ramieniem i odparła nagłą chęć, by odgarnąć lok z jego czoła. Wystarczy tego dotykania.
- Bo byłeś chory - wyjaśniła. - Porzucenie cię w przydrożnym rowie byłoby mniej eleganckie, nie sądzisz?
Skrzywił się lekko. Dowcipna. Dowcipne osoby zazwyczaj niezmiernie go irytowały. Tym razem jednak uznał, że uwaga ta jest znośna, poza tym konsekwentnie starał się unikać okazji do sporów.
- Dlaczego nie odwiozłaś mnie do hotelu?
- W mieście odbywa się wielki kongres komputerowy. Sądzę, że pozajmowane są nawet mysie dziury - wyjaśniła. - Poza tym porzucanie chorego osobnika w hotelu też nie wydaje mi się szczytem elegancji.
- Jasne, dzięki. Wiesz jednak, że może to zaszkodzić naszym interesom - zauważył.
Z doświadczenia wiedział, że ludzie nie robią niczego bezinteresownie. Dałby głowę, że tak też było w tym wypadku. On był klientem, który dawał szansę na intratny kontrakt, a ona starała się go kupić. Ale żeby w ten sposób?
T.J. odgadła, o czym pomyślał, i westchnęła w duchu. Facet był cynikiem. Przykre, że ktoś tak młody i przystojny ma takie ponure wyobrażenie o świecie. Przecież naprawdę chciała mu pomóc. Czy to jednak jej sprawa? Jej zadaniem było przekonać go, że ma do czynienia z Theresą, oraz sprawić, aby zaakceptował i podpisał umowę. To wszystko. Nie musi się martwić o zbawienie jego duszy, tylko o podpis pod dokumentem.
- Wiem - zgodziła się. - I nie tylko to może im zaszkodzić - dodała z uśmiechem podpatrzonym u Theresy. Seksownym i na tyle tajemniczym, aby zaintrygować każdego mężczyznę. O to chodzi! Kuzynka byłaby z niej dumna.
- Nie tylko to? - Ciemne brwi Christophera zmarszczyły się nad doskonale wykrojonym nosem.
- Dostaję bzika, gdy widzę pulsujące męskie skronie - wyjaśniła ze słodkim westchnieniem. - A twój puls galopował jak diabli.
Ostrożnie wyjęła szklankę z jego ręki, nachyliła się ku niemu i pieszczotliwym ruchem dłoni wygładziła białą narzutę. Na chwilę zajrzała mu w oczy i przytrzymała twarz na wysokości jego twarzy. Niestety, tym razem to jej puls przyśpieszył.
- No dobrze, porozmawiamy sobie później. Teraz odpoczywaj - powiedziała. - Musisz nabrać sił. Taki kontrakt to nie bułka z masłem.
Christopher nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Nie mógł pozostać obojętny wobec seksapilu, jawnie prowokacyjnego zachowania, które pasowało zresztą do reputacji Theresy Cohran - choć już nie do tego końskiego ogona, który kołysał się z tyłu jej głowy. Przez sekundę czuł nieodparte pragnienie, aby ściągnąć gumkę krępującą niesforne loki, które zapamiętał z powitania na lotnisku, i patrzeć, jak kaskada włosów spływa na jej ramiona.
- Właściwie to już czuję się na siłach - oznajmił. Akurat, pomyślała T.J. Wystarczyło na niego spojrzeć, by zrozumieć, że to kłamstwo. Popchnęła go z powrotem na poduszki.
- Dobra, dobra. Pozwól, że to ja uznam, kiedy będziesz do tego gotów, dobrze? Poleź jeszcze. Dlaczego nie skorzystasz z okazji i sobie nie odpoczniesz?
Traktowała go protekcjonalnie i pobłażliwie, zupełnie jak małego chłopca. Właściwie powinien się jej przeciwstawić, ale rzeczywiście był tak słaby i zmęczony, że zrezygnował. W końcu nie zawali się chyba żaden boski plan, jeśli spotkanie odsunie się o kilka godzin.
Westchnął i ułożył się wygodniej na poduszkach, a T.J., zrozumiawszy, że zwyciężyła, z uśmiechem odeszła od łóżka w stronę drzwi. Powiódł okiem po jej zgrabnej sylwetce. Cholera, nie miał dotąd pojęcia, że w zwykłych dżinsach można wyglądać tak pociągająco.
- Theresa! - zawołał za nią.
Theresa? No tak. Była Theresa. T.J. uśmiechnęła się szerzej i odwróciła przez ramię w jego stronę.
- Tak?
- Do kogo to należy? - zapytał, wskazując palcem na ciemnoniebieską koszulę nocną, w którą był ubrany. Rozmiar był z pewnością o wiele za duży na Theresę, skoro on mieścił się w nim z powodzeniem.
T.J. roześmiała się.
- To koszula Cecilii, mojej gospodyni.
Christopher spojrzał na nią podejrzliwie. On sam mierzył metr dziewięćdziesiąt. Ta gospodyni to widocznie niezły kawał baby.
- Rozumiem. Myślałem, że to może raczej własność dawnego ukochanego - skomentował.
- Chyba będzie lepiej, jeśli nie powiem jej, że tak myślałeś.
- Może masz rację. Dzięki.
Zasnął, zanim zdążyła zamknąć za sobą drzwi.
Obudził go czyjś śmiech. Wsączył się w jego sen niczym płynny, złocisty miód i wywołał w nim potrzebę natychmiastowego przyłączenia się do tej radości.
Dziecięcy śmiech.
A może jednak nie.
Christopher otworzył oczy i ostrożnie uniósł głowę. Co za ulga! Wreszcie, po raz pierwszy od tej nagłej zapaści na lotnisku, nie miał wrażenia, że za chwilę spadnie na niego sufit. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wciąż czuł się niezbyt pewnie, ale teraz mógł przynajmniej spokojnie pomyśleć.
Znowu usłyszał śmiech. A właściwie chichot. Dziewczęcy chichot. Czy ta Cohran nie wspominała przypadkiem, że siostrzenica spędza z nią każdy weekend?
Boże, znowu dziecko, pomyślał z przygnębieniem. Nie chodziło o to, że nie lubił dzieci - po prostu nie umiał sobie z nimi radzić. Nie świadczyło to o nim najlepiej, zwłaszcza że to przecież dzieciom, a właściwie ukochanej przez nich laleczce o zawadiackiej twarzy, nazwanej Moppsie, która ponad sześćdziesiąt lat wcześniej trafiła do sklepów w całej Ameryce, rodzina MacAffeech zawdzięczała fortunę i sławę.
Mimo to Christopher nigdy nie czuł się dobrze w towarzystwie dzieci. Nawet wówczas gdy sam był jeszcze jednym z nich. I nie minęło to z wiekiem.
Dochodzący zza ściany śmiech był jednak na tyle intrygujący, że ciekawość zwyciężyła i Christopher sięgnął po swoje spodnie, by się ubrać. Ale jak tu się ubrać, skoro nie miał zielonego pojęcia, gdzie też podziała się jego koszula ani gdzie mógłby jej szukać?
Mrucząc pod nosem jakieś złe słowa, zaczął wpychać poły koszuli nocnej w spodnie. A było co wpychać. Gdy skończył, zerknął w dół. Wyglądał, jakby miał zamiar przemycić w spodniach zapasowe koło do ciężarówki. Wyciągnąć koszulę na wierzch? No nie, będzie jeszcze gorzej. Zrezygnowany podszedł do drzwi, otworzył je i czekał chwilę, nasłuchując uważnie. Znów rozległ się chichot, któremu tym razem towarzyszył głęboki śmiech, należący zapewne do Theresy.
Albo do tej zwalistej gospodyni, która jąknie dorabia sobie w weekendy na meczach rugby.
Tak czy owak, zamierzał sprawdzić to osobiście. Ruszył długim przedpokojem, wiedziony dziecięcym śmiechem niczym dźwiękiem czarodziejskiego fletu. Pomyślał z zadowoleniem, że można by stworzyć całkiem udaną reklamę opartą na takim właśnie koncepcie.
Jeszcze większą przyjemność sprawił widok, który niespodziewanie stanął przed jego oczyma.
Theresa zrezygnowała z końskiego ogona, l
Z włosami odgarniętymi za ucho klęczała na podłodze obok prześlicznej dziewczynki, która wyglądała jak jej miniaturka.
Chichoty i radosne okrzyki wypełniały cały pokój. Na podłodze leżały porozrzucane niedbale zabawki. Theresa naśladowała właśnie głos komicznego lwa, którego trzymała w dłoni. Lew prowadził dyskusję z okrągłym pingwinem w koronie na głowie.
Nagle Christopher zorientował się, że bawią się przywiezionymi przez niego zabawkami. Złość spowodowana tym, że grzebała w jego rzeczach, ustąpiła miejsca przyjemności oglądania sceny rozgrywającej się przed jego oczyma.
Pomyślał, że skoro to działa na niego, zrobi też wrażenie na innych. Czując się niczym widz reklamówki, oparł się o drzwi i z ukontentowaniem przyglądał obu paniom.
T.J., odwrócona plecami do drzwi, nie dostrzegła go jeszcze. Nie spodziewała się zresztą, że mógłby wstać o własnych siłach. Przespał całą noc. Kilka razy wchodziła do jego pokoju, aby sprawdzić, czy ma temperaturę, i odchodziła, przekonawszy się, że wciąż dręczy go gorączka. Nad ranem przypomniała sobie o zabawkach, na które natknęła się, szukając bezskutecznie piżamy w walizce Christophera, i postanowiła zrobić z nich użytek.
Teraz zgrabnie ruszyła ręką, a trzymany przez nią lew wykonał dziki skok.
- O rety, jak ja bym chciał znaleźć jakąś małą dziewczynkę, która pobawiłaby się ze mną i pomogła mi mówić. Mówienie to taka ciężka sprawa. - Lew odwrócił się w kierunku pingwina. - Czy pan wie, gdzie znajdę taką małą dziewczynkę, panie Pingwinie?
- Królu Pingwinie - poprawił go ten ostatni i uniósł po królewsku głowę. Następnie podrapał się po czole i potrząsnął głową. Oba zwierzątka ustawiły się przodem do Megan.
- A może ty wiesz, gdzie znajdziemy taką małą dziewczynkę? - zapytał pingwin.
Oczy Megan zalśniły z przejęcia. Wskazała palcem na siebie.
- To ja! - krzyknęła. - Ja, ja, ja! Pingwin pokiwał głową tak mocno, że korona zsunęła mu się na oczy.
- Ty? Czy to ty jesteś tą dziewczynką?
Megan roześmiała się, po czym zmarszczyła brązowe brewki. Położyła obie dłonie na pingwinie i powiedziała poważnym tonem:
- Tak. Ja jestem dziewczynką, która pomoże wam mówić. T.J. ustawiła zabawki tak, aby mogły wymienić spojrzenia. Zwierzątka podskoczyły do góry, jakby zdumione tą rewelacją.
- O rety! Ona naprawdę jest tą małą dziewczynką - oznajmił lew takim tonem, jakim sir Izaak Newton mógł obwieścić prawo powszechnego ciążenia. Królowi Pingwinowi
najwyraźniej odebrało mowę. Megan natomiast z radością klasnęła w rączki.
- Pobawisz się ze mną? - zapytał lew.
- Nie, nie z nim, ze mną! - zaprotestował gwałtownie pingwin. - Mnie weź najpierw.
Megan roześmiała się w głos i wyciągnęła rączki w stronę maskotek, by przygarnąć je do siebie. Zwierzątka rzuciły się na nią, przewróciły ją na plecy i natychmiast znalazły się na niej, powodując nową falę chichotów.
Christopher patrzył na to wszystko w milczeniu. Pomyślał, że gdyby istniał jakiś sposób na uchwycenie tej chwili, utrwalenie jej, zamknięcie w butelce, mógłby zrobić na tym fortunę.
Zabutelkowane szczęście.
Naraz Megan wycelowała pulchny paluszek w stronę drzwi.
- Pan - powiedziała wyraźnie.
T.J. obejrzała się za siebie i na widok Christophera wstrzymała oddech. Z perspektywy podłogi zdawał się jeszcze wyższy niż w rzeczywistości. Zawstydzona, szybko wstała i schowała dłonie w tylne kieszenie spodni. Dlaczego, do licha, nie zamknęła drzwi przed zabawą z Megan?
- Przepraszam - powiedziała. - Przeszkodziłyśmy ci? Scena, która się przed chwilą rozegrała, była tak rozbrajająca, iż Christopher zapomniał o swoich kłopotach w porozumiewaniu się z dziećmi. Nie odrywając oczu od dziewczynki, zrobił krok w jej kierunku. Mała naprawdę wyglądała jak kopia swojej ciotki, albo raczej tak, jak Theresa zapewne wyglądała w dzieciństwie,
- Chodzi ci o to, czy mnie obudziłyście? Fakt, wstałem, żeby zobaczyć, co się dzieje - odparł. - Ale gdy widzę, że źródłem tej radości są zabawki, które ze sobą przywiozłem...
- No tak... Hm, ta walizka... - T.J. zaczerwieniła się niczym dziecko przyłapane na wyjadaniu konfitur. Za chwilę pewnie zrobi jej awanturę. Nie wyglądał na kogoś, kto chętnie powierzy zawartość swego bagażu po raz pierwszy napotkanej osobie. Postanowiła być szczera. - Przepraszam. Szukałam po prostu czegoś, co byłoby bardziej odpowiednie niż jedwabna koszula Cecilii.
Christopher milczał. T.J. przygryzła wargę i spojrzała na córkę. Wiedziała, że stąpa po niepewnym gruncie, ale zaryzykowała.
- Megan uważa, że twoje zabawki są wspaniałe - zaczęła.
- Widzę. - Dziewczynka tuliła właśnie do siebie obie maskotki. - Chciałabyś, żeby były twoje, Megan?
Nie miał pojęcia, co skłoniło go do zaoferowania jej tych prototypów. Zupełnie to do niego nie pasowało.
Tymczasem Megan popatrzyła na niego śmiało i bez śladu wahania potrząsnęła energicznie głową. W jej oczach pojawił się błysk radości, a Christopher już zastanawiał się, czy uda mu się wykorzystać tę małą w którejś z reklam.
- W takim razie są twoje - powiedział.
T.J. popatrzyła na niego ze zdumieniem, a na jej twarzy pojawił się uśmiech. Nie miała zbyt wiele czasu na to, aby, dowiedzieć się wszystkiego o prezesie MacAffee Toys, ale Heidi w kilku słowach opisała jej charakter tego człowieka. Z jej informacji wynikało, że był bardzo surowy, zasadniczy i skoncentrowany wyłącznie na interesach. Nigdy się nie ożenił, nie miał dzieci i podobno niezbyt za nimi przepadał.
Może jednak ludzie się mylili.
T.J. położyła dłoń na jego ramieniu.
- To bardzo miło z twojej strony.
Christopher spojrzał w jej pełne wdzięczności oczy. Było w nich coś, co kazało mu się natychmiast wycofać, przywrócić bezpieczny dystans. Przybrał więc surową minę, która chyba całkowicie go odmieniła, bo Theresa uciekła nagle wzrokiem w bok, najwyraźniej spłoszona.
- Drobiazg. Ich produkcja nie kosztuje tak wiele. Poza tym sądzę, że i tak chciałabyś je zatrzymać, jeżeli oczywiście nasza umowa dojdzie do skutku.
Jeżeli umowa dojdzie do skutku... No cóż, słowa te wystarczyły, by przestała myśleć z tkliwością o dobrym i hojnym panu MacAffee.
- Tak - odpowiedziała chłodno. - Rzeczywiście będziemy chcieli je zatrzymać. - Spojrzała na Megan, która tuliła do piersi Króla Pingwina. Uśmiechnęła się. Dobry uczynek, to dobry uczynek, niezależnie od okoliczności i intencji, pomyślała i natychmiast dodała: - Mimo wszystko dziękuję, że pozwoliłeś Megan je przetestować.
- Ty to zrobiłaś, zanim zdążyłem się zgodzić. Och, tak. Oto twardy typ, który nigdy nie przyzna się do własnych uczuć. Znała takich. Nieuleczalnie chorzy i całkowicie niereformowalni. Bali się ciepłych uśmiechów i czułych gestów, przekonani, że one zdradzą ich słabość. Christopher był taki sam - chciał, żeby przed jej oczami stał twardziel o nieskruszonym sercu, chory i słaby, ale groźny i samodzielny, zupełnie jak rozdrażniony ranny niedźwiedź, który na prawo i lewo rozdaje razy. Fakt, widziała w nim niedźwiedzia, ale był to niedźwiedź, dość przystojny, w koszuli nocnej Cecilii.
Nie mogła więc powstrzymać uśmiechu.
- Nie wiesz, jak przyjąć słowa wdzięczności, co? - zapytała. - Komplementy cię krępują...
- Czy tego nie zrobiłem? - przerwał jej.
Objęła go ramieniem, aby poprowadzić do łóżka.
- Jakoś nie zauważyłam. Może to z powodu grypy. - Dotknęła jego czoła. - Poczekaj... Dziwne, jesteś zimny jak mrożona ryba.
- Czy to opinia na temat stanu zdrowia, czy może kolejny komplement?
- A co? Masz ochotę na jeszcze jeden? Poczekaj, najpierw musisz na niego zasłużyć.
Świetnie! Theresa z całą pewnością mogła coś takiego powiedzieć. Flirtowała przy każdej nadarzającej się okazji. Do licha, może rzeczywiście ona, T.J., nie jest w tym wcale taka zła?
- Mówiono mi, że nie zabijesz komplementów - Christopher podjął tę grę aluzji. - Szczególnie mężczyznom.
- Owszem - odparła. - Ty też masz szansę. Ale jeszcze nie teraz. Musisz wrócić do łóżka. Zrobię ci rosół z kury. Chyba powinieneś coś zjeść.
Christopher wciąż się trząsł, więc łóżko wydało mu się w tej chwili niezwykle zachęcającym miejscem. Dopiero kiedy się w nim znalazł, dotarło do niego, co powiedziała Theresa, i spojrzał na nią osłupiały.
- Rosół z kury? Żartujesz, prawda? - zapytał. - Czy ja jestem w domu szefowej C&C Advertising, czy u baba pod pierzyną? T.J. uśmiechnęła się dwuznacznie.
- Nigdy nie żartuję, kiedy wpuszczam mężczyznę do swojej sypialni - odpowiedziała.
- I jest szansa, że w tym rosole znajdzie się kawałek kurczaka? - spytał ostrożnie.
- Oczywiście - obiecała i wyniknęła się na zewnątrz.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy pochyliła się, żeby zabrać tacę, otoczył go ten niezwykły zapach, który spowijał jej włosy. Christopher miał ogromną ochotę wyciągnąć rękę i dotknąć tych ciemnych loków, żeby sprawdzić, czy są tak miękkie, jak to sobie wyobrażał.
Zamiast tego zacisnął dłonie na prześcieradle.
- Cudowna... - westchnął z błogim wyrazem twarzy. - Zupa, oczywiście - dodał, gdy spojrzała na niego pytająco.
Rzeczywiście zupa była wspaniała, podobnie jak towarzystwo Theresy, która siedziała cały czas obok niego, gdy jadł, i opowiadała mu o rozmaitych sprawach; przeważnie błahostkach, które jednak w jej ustach stawały się nieoczekiwanie ważne. Naprawdę czuł się jak u babci pod pierzyną, jak u mamy na kolanach i jak na randce z narzeczoną jednocześnie; z narzeczoną, u mamy, u babci, których nigdy tak naprawdę nie miał. Cholera, jeszcze chwila, a pobeczy się jak sześciolatek. Co ta kobieta ma w sobie, że czuje się przy niej jak nigdy wcześniej?
Przez głowę T.J. przebiegały podobne myśli. Ten mężczyzna irytował ją nieco, lecz dużo bardziej intrygował, przyciągał, no i wzbudzał w niej ten instynkt opieki, który, jak dotąd sądziła, była w stanie wyzwolić w niej tylko Megan. A mimo to nie mogła być z nim szczera. Kto by pomyślał, że ta maskarada będzie tak męcząca? I to z takiego powodu!
- Dziękuję za opiekę - powiedział.
- Staram się, jak mogę - odparła lekkim tonem i spojrzała mu w oczy.
Boże! Te ciemne, zielone oczy były skuteczniejsze niż klej Super Glue. Christopher wprost nie mógł oderwać od nich wzroku. Co jest? Może to ten wirus? Ale przecież już nie miał gorączki.
„Staram się, jak mogę...” Jasne, że się stara! Taki kontrakt, tyle kasy. Coś jednak - wątpił, czy to jego wrodzony talent do interesów, bo to nie miało nic wspólnego z interesami - podpowiadało mu, że Theresa mówiła szczerze. Że naprawdę troszczy się o niego, jak umie najlepiej, i to wcale nie dlatego, że on jest jej potencjalnym klientem.
Postanowił to sprawdzić.
- Wierzę, że mówisz szczerze - powiedział i obserwował ją uważnie, starając się odgadnąć jej prawdziwe intencje.
- A dlaczego nie miałabym mówić szczerze? - zapytała. Wzruszył ramionami, aż poruszyły się falbanki niebieskiej koszuli.
- Bo jestem dla ciebie obcy - odparł.
T.J. postawiła tacę na biurku i uśmiechnęła się do niego.
- Nieprawda. Jesteśmy potencjalnymi partnerami. Wiemy sporo o sobie, o swoich firmach. Twoi ludzie wiele razy rozmawiali z moim personelem. U progu dwudziestego pierwszego wieku związane ze sobą firmy można w zasadzie traktować jak rodzinę - zażartowała.
- Może. - Nie chciał, aby odchodziła. Zastanawiał się, cc powinien powiedzieć, aby zatrzymać ją jeszcze choć przez chwilę. - Jesteś zupełnie inna, niż oczekiwałem - wyznał wreszcie i sam się zdziwił, że to powiedział.
- Tak? - Theresa wzięła głęboki oddech. Wiedziała, że powinna uciec od tego tematu. Taka rozmowa mogłaby ją zdemaskować. Mimo to ciekawość zwyciężyła. - A czego oczekiwałeś?
Christopher pomyślał o artykule z magazynu „People”, który wręczył mu jego asystent tuż przed wejściem na pokład samolotu. Tekst, zatytułowany „Rozumna piękność”, poświęcony był, ma się rozumieć, Theresie Cohran. Przeczytał go, lecz nie dowiedział się zbyt wiele na temat tego, jaka Theresa jest naprawdę. Ot, kilka plotek, opinii, nic nie znaczących faktów. No i zdjęcia - te były chyba najciekawsze.
Niewiele myśląc, ujął teraz jej dłoń i splótł palce Theresy ze swoimi.
- Spodziewałem się kogoś mniej troskliwego - odparł.
- Kogoś, kto nie ma pojęcia o gotowaniu. Ani o wychowywaniu dzieci.
- Zawsze do usług - oto moja dewiza. Delikatnie uwolniła dłoń z jego uścisku.
- Przyznaj się, byłaś skautem.
- Nie, skautką. - Kiedy uśmiechnęła się, w jej policzkach pokazały się urocze dołeczki. - Co ty sobie myślisz, nawet w Beverly Hills jest drużyna skautek.
Rzeczywiście, T.J. bawiła się w harcerstwo, w przeciwieństwie do Theresy, która uważała wyjazdy pod namiot, podchody i sprzedaż ciasteczek na cele dobroczynne za zajęcia poniżej swojej godności.
- Ano właśnie - ocknął się Christopher. - Czy jesteśmy właśnie w Beverly Hills? - zapytał. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wciąż nie wie, gdzie go przywieziono.
- Hm, tam jest nasza agencja, a my znajdujemy się teraz niedaleko agencji - odpowiedziała i odwróciła wzrok. Czy mu się tylko zdawało, czy też ta odpowiedź brzmiała wymijająco? Uznał, że jest chyba nieco zbyt podejrzliwy i że może za bardzo przyzwyczaił się już do czytania między wierszami. Cóż, rzadko kiedy sprawy przedstawiały się jednak tak, jak inni je przedstawiali.
- Czy mogę służyć ci czymś jeszcze? - zapytała go Theresa.
Tak, sobą - miał ochotę odpowiedzieć. Cholera, ta Cohran rzeczywiście zalazła mu za skórę. Przez chwilę obawiał się nawet, że rzeczywiście tak powiedział, ale wyraz jej twarzy nie zmienił się, więc zapewne nic się nie stało.
Na razie. Bo jeśli nie stłumi w sobie tych uczuć, tych myśli, to źle skończy. Nie przybył tu przecież, by flirtować z tą kobietą, nawet jeśli jest piękna jak rajski ogród. Przyjechał, by zapoznać się z warunkami umowy - i albo się wycofać, albo podpisać ją, otwierając tym samym drogę do ścisłej współpracy.
Musiał jednak przyznać przed samym sobą, że słowo „ścisła współpraca” nabrało dla niego nowych znaczeń.
- Czy mogę ci jeszcze jakoś pomóc? - zapytała znowu. Otrząsnął się.
- Chyba... tak - odparł. W pokoju nie było nawet telewizora. Nie miał nic do roboty poza gapieniem się w sufit. - Dostaję świra - wyznał szczerze. Był przyzwyczajony do działania, nie do leżenia w bezruchu.
- Bo zdrowiejesz - uśmiechnęła się do jego słów i własnych myśli. Zdecydowała się niemal natychmiast. Gdyby zastanowiła się trochę dłużej, mogłaby dojść do wniosku, że to nie najlepszy pomyśl. - Może przenieść cię na sofę? - zaproponowała.
Słucham?
Możesz przyjść do nas, do pokoju gościnnego, i obejrzeć z nami kreskówki - wyjaśniła. Widziała, że nie był przesadnie uszczęśliwiony tą propozycją, ale skoro miała z nim spędzać czas, wolała skupić uwagę na czymś innym niż jego oczy. Najlepiej na Megan. - Mam na wideo ponad dwadzieścia cztery godziny kreskówek, jeśli te w telewizji nie przypadną ci do gustu.
Co jest, u licha? Nawet jako dziecko nigdy nie oglądał nadawanych sobotnim rankiem kreskówek. Jego nianie nie pochwalały tej „bezmyślnej rozrywki”. A teraz pomyślał właśnie, że to mogłoby być nawet interesujące.
Kreskówki! Interesujące! O, zgrozo...
Coś jednak nie pasowało do tego obrazka.
- Trzymasz kasety z kreskówkami dla kogoś, kto z tobą nie mieszka?
Dossier, które otrzymał, musiało być niekompletne. Nie było tam w każdym razie nic o tym, że ta podziwiana przez wielki świat dama, stała bywalczyni przyjęć po obu stronach Atlantyku, ogląda kreskówki i nagrywa je dla swojej siostrzenicy. Że gotuje rosół z kury i tarza się po podłodze z rozbawioną dwulatką. A przecież widział to wszystko na własne oczy.
Widocznie jednak ta dama była niewiastą pełną niespodzianek. Wyjątkowo przyjemnych niespodzianek.
- Może to faktycznie dziwne.... - zaczęła tłumaczyć - ale Megan spędza tu bardzo dużo czasu. Rozumiesz, wciąż wysyłam T. J. w delegacje, więc muszę jej jakoś pomagać. Zwłaszcza że jest świetna w tym, co robi. - T.J. przełknęła nerwowo ślinę. Czy to coś złego, że powie kilka miłych słów na swój temat? Przecież nie kłamie. - To ona przygotowała kampanię dla MacAffee Toys - dodała.
- Rozumiem to wszystko - pokiwał głową - choć muszę przyznać, że wciąż jestem pod wrażeniem. Chciałbym kiedyś poznać tę dziewczynę.
T.J. poczuła znajomy skurcz w żołądku.
- Poznać? Mówisz o T.J.? Myślałam... że to jednorazowa wizyta. Przyjeżdżasz, żeby sprawdzić, czy oddziały są gotowe do bitwy, a potem...
- Tak właśnie zazwyczaj działam - przerwał jej. Dziwne, czyżby w jej głosie słychać było jakiś niepokój? To przecież profesjonalistka. - Nie jest to jednak jakaś fundamentalna zasada - dokończył. - Skoro, jak powiedziałaś, mamy szansę stać się niemal rodziną...
- Jasne, oczywiście. - T.J. znów przełknęła ślinę. Sprawy się komplikowały; tym bardziej że zamiast przerazić się perspektywą ponownej wizyty Christophera MacAffee, ucieszyła się, słysząc jej zapowiedź. Czy ona całkiem zwariowała?! - Tak jak ci mówiłam, T.J. nie ma chwilowo w mieście - zaczęła tłumaczyć. - Jestem jednak pewna, że byłaby bardzo zadowolona, gdyby się dowiedziała, że chcesz ją poznać. - Zerknęła na trzymaną w rękach tacę. - To co? Może teraz posprzątam i przygotuję pokój gościnny?
- A czy nie powinniśmy raczej... - zaczął.
- Wziąć się do roboty? Bądź cierpliwy. Znów padniesz mi jak długi pod nogi. Obiecuję, że przez cały czas będę myślała o zawartości twojej walizki. A jeśli się znudzisz i wrócisz do sypialni, nikt nie będzie miał ci za złe.
Z tymi słowami opuściła pokój.
No i tyle na temat wolności wyboru, pomyślał kwaśno Christopher. Nie zdawał sobie sprawy, że się uśmiecha, dopóki nie zobaczył swojego odbicia w lustrze.
T.J. westchnęła i postawiła tacę na kuchennym stole. Odruchowo wypłukała talerz po zupie, po czym wsadziła go do zmywarki. Cecilia obserwowała ją w milczeniu. Nie bardzo wiedziała, co o tym wszystkim myśleć.
- Cóż, z pewnością nie wyglądasz jak kobieta, która trzyma w swoim łóżku piekielnie przystojnego faceta. T.J. czuła, że nadciąga straszliwy ból głowy.
- I w tym problem - odparła.
- Moja droga, nie słyszałam jeszcze, żeby taką sytuację ktoś nazywał problemem. - Pokiwała kciukiem w stronę sypialni. - O taki „problem” modli się większość kobiet. Czy ty aby na pewno dobrze mu się przyjrzałaś? - Położyła rękę na piersi. - Mnie już na samą myśl o nim serce zaczyna gwałtowniej bić.
T.J. wybuchnęła śmiechem.
- Jest dla ciebie za niski, Cecilio. Mając metr dziewięćdziesiąt trzy, Cecilia musiała zaakceptować to, że większość mężczyzn jest dla niej za niska.
- Małe jest piękne - odparła jednak, nie zrażona. T.J. znów się roześmiała. Ciekawe, jak też Christopher zareagowałby na wieść, że jest piękny, bo mały.
- Cóż, chyba nie tym razem - westchnęła. Cecilia, słysząc smutek w słowach dziewczyny, położyła ręce na jej ramionach i obróciła ją do siebie.
- Zaczekaj, T.J. Co tak naprawdę się dzieje? - zapytała poważnie.
Przez chwilę T.J. nie wiedziała, od czego zacząć.
- On myśli, że jestem Theresą - wyjąkała wreszcie.
- To źle? Sądziłam, że na tym polega cała intryga. Przecież miał myśleć, że jesteś Theresą. Ale rozumiem... - pokiwała głową - ty nie chcesz, żeby on tak myślał, prawda?
T.J. bezradnie rozłożyła ręce. Intuicja Cecilii była bezbłędna.
- Nie lubię kłamać - powiedziała, a Cecilia uśmiechnęła się tylko, bo wiedziała dobrze, że przecież nie chodzi wyłącznie o to.
- To wszystko kwestia interpretacji - zauważyła. - Czasem małe kłamstewko może wiele pomóc.
- Małe kłamstewko? Ten facet myśli, że jestem prezeską C&C Advertising!
- No i co z tego? O co ci właściwie chodzi? Gdyby twój ojciec nie uciekł ze świata biznesu i nie zaszył się w jakiejś afrykańskiej dżungli, mogłabyś przecież nią być.
- W południowoamerykańskiej dżungli - poprawiła machinalnie T.J. i poczuła nagle nieuzasadnione zniecierpliwienie. - A poza tym odpowiada mi moja pozycja w firmie. To nie w tym problem.
- Wiem, kochanie, że nie w tym.
- Wiesz? Dziwne, bo nawet ja tego nie wiem. Cecilia uśmiechnęła się niczym gracz, który zna odpowiedź na pytanie za milion dolarów.
- Podoba ci się, no nie? - Mrugnęła znacząco okiem. Była wreszcie szczęśliwa. Nareszcie ktoś zagiął parol na tę małą. Do tej pory rozpaczała, że T.J. przeżyje swoje życie w samotności, jak dotychczas. Niby otoczona ludźmi, a jednak samotna. Teraz pojawiła się szansa na inne rozwiązanie.
- To, czy mi się podoba, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia - T.J. próbowała zlekceważyć słowa Cecilii. - Nie znam go wystarczająco długo, żebym mogła mieć jakąś ugruntowaną opinię. Po prostu czuję się, jakbym spacerowała po kruchym lodzie.
Cecilia otoczyła T.J. długim ramieniem.
- Dziecko, przecież ty nie stąpasz po cienkim lodzie, ale biegniesz po nim. To jeszcze bardziej niebezpieczne - oznajmiła z sadystyczną satysfakcją. - Czy on będzie jadł z nami kolację?
- Jeśli będzie się dobrze czuł. A co?
- Anie.
Wyraz twarzy gospodyni był idealnie niewinny, więc T.J. natychmiast się zaniepokoiła. Miała tylko nadzieję, że Cecilia nie zechce zabawiać się w swatkę. Boże, miała już dosyć tego wszystkiego. Im prędzej Christopher MacAffee znajdzie się na pokładzie samolotu do San Jose, tym lepiej. Ale czy rzeczywiście?
- Jeśli chcesz na niego popatrzeć, przyjdź do salonu. Będziemy oglądać filmy na wideo.
- A ty jeśli chcesz, to pobiegnę do wypożyczalni i przyniosę wam „Dzikie, upojne noce” - zaofiarowała się Cecilia.
- Dziękuję. Mamy w programie co innego. „Pan Kaczor jedzie do miasta”. - To był ulubiony film Megan.
- „Pan Kaczor jedzie do miasta”? - powtórzyła powoli gospodyni. - Chcesz posadzić tego byczka obok siebie na sofie i oglądać z nim przygody Kaczora Donalda?
- Owszem. - T.J. nie miała najmniejszego zamiaru dyskutować na ten temat.
- Owszem, owszem... Okazja sama puka do drzwi, a ty nie zamierzasz ich otwierać, tak?
- To żadna okazja, Cecilio. Uspokój się. Chcę po prostu skończyć z ta maskaradą. Im szybciej on wyzdrowieje i wyjedzie do San Jose, tym szybciej ja wreszcie odetchnę.
- Słyszę cię, ale ci nie wierzę.
- Musisz uwierzyć, dopóki ja sama w to wierzę. Przeszukując szafkę z kasetami wideo, T.J. pomyślała, że chyba powoli przestaje jednak sobie wierzyć. W każdym razie nie ufała już sobie w stu procentach.
Po rozwodzie nie zaprzestała, wbrew wcześniejszym obawom, życia towarzyskiego. Często wychodziła z domu, zawsze z przyjaciółmi, i cieszyły ją te wieczory, spędzane w towarzystwie życzliwych jej ludzi. Wszystko to odbywało się wszakże w wyłącznie przyjacielskiej atmosferze, bo też i ona nie miała ochoty na romanse. Już nie. Była zbyt zajęta, poza tym istniały ważniejsze sprawy niż miłosne zawroty głowy. Na czele listy jej priorytetów znajdowała się, rzecz jasna, Megan.
A jednak Christopher MacAffee miał w sobie coś takiego, że tym razem nie przekonywało jej tego typu tłumaczenie. Na sam jego widok traciła pewność siebie, a jej wyobraźnię zaczynały ogarniać dziwne myśli. Mówiąc krótko, reagowała jak nastolatka, która po raz pierwszy w kimś się zadurzyła.
Musiała znaleźć jakiś sposób na to, aby położyć temu kres. Nawet gdyby chciała, żebyś coś między nimi zaszło - a oczywiście nie chciała - to on i tak brał ją za Theresę. Nie było sensu angażować się w jakikolwiek sposób w związek z człowiekiem, który myślał, że T.J. to nie T.J., a jej kuzynka.
Nie można budować na kłamstwie, a z pewnością nie mogła mu teraz powiedzieć, kim jest naprawdę. Gdyby to odkrył, zabrałby swoją umowę i urażoną dumę i poszedł szukać innej agencji.
Bo kto lubi, kiedy robi się z niego głupca? Najmniej mężczyzna z taką pozycją i takimi wpływami.
Najważniejszy jest interes firmy. Musi sobie to nieustannie powtarzać.
Westchnęła ciężko i wyjęła z szafki dwie kasety.
- Co będziemy oglądać?
Na dźwięk jego głosu podskoczyła przestraszona. Obie taśmy wylądowały na podłodze.
Christopher zdziwił się, widząc jej gwałtowną reakcję. Wyglądała niczym oszust podatkowy, do domu którego wtargnął Urząd Skarbowy. Podszedł do niej i popatrzył jej w twarz.
- Hej, spokojnie, nie chciałem cię przestraszyć. Zdaje się, że miałem tu przyjść, prawda?
Rzeczywiście, przede wszystkim powinna być spokojna. Zrobiła krok w jego stronę i uśmiechnęła się szeroko. Pokój gościnny skąpany był w słońcu i w tym świetle cera Christophera nabrała zdrowego odcienia. Wyglądał teraz bez porównania lepiej niż przed kilku godzinami. Jak tak dalej pójdzie, to jutro będzie już w drodze.
Tylko dlaczego ona nie była szczęśliwa z tego powodu? Owszem, czuła ulgę, ale nic poza tym.
- Nie przestraszyłeś mnie. Po prostu byłam zajęta. - Zauważyła, że założył własną koszulę, w której wyglądał znacznie ciekawiej niż w tej należącej do Cecilii. - Widzę, że znalazłeś swoje rzeczy - zagadnęła.
- Mhm. Chyba trochę lepiej na mnie leżą - zgodził się, po czym zerknął w stronę drzwi i zapytał szeptem: - Jak wysoka jest twoja gospodyni?
- Ma metr dziewięćdziesiąt trzy.
- To gosposia czy ochroniarz?
- Gosposia - odparła T.J. ze śmiechem. - Choć właściwie to raczej przyjaciółka.
Wetknęła kasety pod ramię i zabrała się do sprzątania niewielkiego stolika. Wraz z Megan przez wiele godzin układała tu puzzle i kolorowała obrazki i teraz nie było na nim ani kawałka wolnej przestrzeni. Christopher usiadł obok i zaczął machinalnie wkładać porozrzucane kredki do pudełka.
- Skąd ją wytrzasnęłaś? - zapytał.
- Była moją nauczycielką gimnastyki w liceum. Potem została trenerką żeńskiej drużyny baseballowej.
- Jasne. - Zamknął pudełko z kredkami. - A jak się stało, że z trenerki przeobraziła się w gosposię?
T.J. uśmiechnęła się. Jej stosunki z Cecilią zawsze układały się bardzo dobrze, nawet jeszcze w szkole.
- Napisała do mnie kartkę na Boże Narodzenie. Zrezygnowała ze sportu i została bez miejsca, które mogłaby nazwać domem. Cecilia nigdy nie uznawała własności prywatnej, nie była materialistką, niewolnicą przedmiotów. Mieszkała sobie w małej przyczepie, dopóki nie wykupiono ziemi, na której stała. Poprosiłam, żeby zamieszkała ze mną, i wtedy...
Stop!
Co ona najlepszego wyprawia? Niedługo opowie mu całą historię swego życia, a wtedy nie będzie już miał wątpliwości, kim jest naprawdę. Mało brakowało, a wyjawiłaby, że Cecilia zjawiła się u niej tuż po urodzeniu Megan i że pomagała dzielnie T.J. przy córeczce.
Znowu zrobiło jej się żal, że nie może być w obecności Christophera po prostu sobą. Powinien wiedzieć, że dzięki Cecilii jej życie było jako tako zorganizowane i że bez przyjaźni tej kobiety ona, T.J., nie poradziłaby sobie.
- Zresztą, to nieciekawa historia. - Machnęła ręką, po czym wyciągnęła dwie kasety w jego kierunku. - „Pan Kaczor jedzie do miasta” albo „Świerszcze w moim łóżku”. Wybieraj.
Christopher zerknął na nią, żeby upewnić się, czy mówi serio. Mówiła. Naprawdę zamierzała oglądać z nim kreskówki. Ktoś inny mógłby próbować zaimponować mu kolekcją najnowszych hitów, może pożyczyć z wideoteki coś prowokującego, a ona - „Pan Kaczor jedzie do miasta”. W sumie jednak podobało mu się, że ta dziewczyna jest sobą i niczego przed nim nie udaje. Widać nie musi. Jest wystarczająco pewna siebie i swej pozycji, aby spokojnie sobie na to pozwolić.
- A którą woli Megan? - zapytał. T.J. spojrzała na niego z aprobatą.
- „Pana Kaczora” - odparła. - Choć widziała go setki razy.
- Nieźle. - Gwizdnął ze zdumieniem. On miał problemy z obejrzeniem jednego filmu do końca, a co dopiero dwa czy więcej razy. - I nie nudzi jej to?
- Ej, ty chyba produkujesz zabawki, no nie? Jak na osobę, która zarabia na dzieciach, niewiele o nich wiesz - odparła. - W psychologii nazywa się to chyba wzmocnieniem. Dobrze znane rzeczy zapewniają dziecku poczucie bezpieczeństwa. Wiem tylko, że Megan uwielbia oglądać filmy raz za razem, choć wie doskonale, co zdarzy się za chwilę. Nie potrzebuje niespodzianek.
Teraz on obrzucił ją pełnym aprobaty spojrzeniem. Najwyraźniej poświęciła sporo czasu na obserwację dziecka. Nie była matką Megan, a jednak zaangażowała dla niej tyle uczucia, czasu, tyle cierpliwości. Tego też nie uwzględniono w dostarczonych mu raportach.
- Megan ma szczęście, że jesteś jej ciotką - powiedział. - To wspaniała dziewczynka. - Wzruszyła nonszalancko ramionami. - Mam nadzieję, że kiedyś też się takiej doczekam - dodała z nieznośnym poczuciem winy.
W tym samym momencie do pokoju wpadła Megan, zupełnie jakby słyszała, że mówi się o niej. Ścigała zawzięcie mechanicznego pudełka i śmiała się przy tym do rozpuku. Christopher spojrzał na Theresę. Na widok dzieciaka pojaśniała w jednej chwili niczym bożonarodzeniowe drzewko. Chyba rzeczywiście dorosła już do macierzyństwa.
A on? Czy jest gotów, by założyć rodzinę? Właściwie czemu nie? Jeśli tylko spotka odpowiednią kobietę...
- Oho, o wilku mowa. - T.J. wyciągnęła przed siebie kasetę z filmem. - Zobacz, co dla ciebie mam.
- Pan Kaczor! - wrzasnęła dziewczynka.
- Może ją włączysz i sobie pooglądamy? Megan wzięła od matki taśmę i pobiegała w stronę telewizora.
- Myślisz, że ona sobie z tym poradzi? - zapytał zaniepokojony Christopher.
T.J. uśmiechnęła się szeroko. Mała wyjęła taśmę z opakowania i sprawnie wsadziła ją do magnetowidu.
- Wie, jak się to obsługuje - szepnęła. - To znaczy wie, gdzie jest przycisk „start”. Wystarczy.
Przesunął się na sofie, aby zrobić jej miejsce obok siebie. Kiedy usiadła, znowu poczuł słodki zapach jej perfum.
- A więc Megan i ja mamy ze sobą coś wspólnego - odezwał się. - Gdybyś powiedziała, że ta mała umie nastawiać czasowe nagrywanie, wpadłbym w kompleksy. Miałaby nade mną przewagę.
Roześmiała się. To był ten sam śmiech, który słyszał przedtem, i takie samo wywarł na nim wrażenie. Kto wie, może nawet większe? Ogarnęło go dziwne, przyjemne ciepło. Coraz bardziej czuł się niczym ryba złapana na haczyk. Nie mógł jednak nic zrobić, nic poradzić, musiał poddać się temu uczuciu.
Chyba już nie rozsiewam zarazków - powiedział cicho i dotknął palcem jej policzka. Znieruchomiała, a on spojrzał na nią, jakby chciał się usprawiedliwić. - Tylko tyle. To nie zaraźliwe.
T.J. wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana. W ciszy, która zaległa w pokoju, słyszała jedynie gwałtowne bicie swego serca.
- Nie byłabym taka pewna - szepnęła niemal niedosłyszalnie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Mógł powiedzieć, że nie wie, co tak na niego działa. Wciąż był nieco oszołomiony grypą. Zresztą oprócz niej istniało jeszcze kilka innych możliwych usprawiedliwień.
Tyle że wszystkie były fałszywe.
Christopher bowiem doskonale wiedział, co sprawia, że kręci mu się w głowie - ona. Theresa, z jej dźwięcznym śmiechem, wewnętrznym ciepłem i troskliwym zachowaniem. Nie musiała właściwie nic mówić, wystarczyło spojrzeć, by przekonać się, że to ktoś wyjątkowy.
Nie miał wyjścia. Musiał ją pocałować.
Wydawało mu się teraz, że właśnie to było od początku jego przeznaczeniem; przeznaczeniem, któremu śmiało wyszedł na przeciw, bez zastanawiania się, co też mu, do cholery, odbiło. Wiedział tylko, że gdzieś od wieków było zapisane, że oto teraz, tutaj, on, Christopher MacAffee, prezes MacAffee Toys, pocałuje Theresę Cohran, szefową C&C Advertising.
Gdy tylko dotknął wargami jej ust, poczuł, że nie ma dla niego ratunku. Miał wrażenie, że wpadł w jakiś wir, z którego nigdy się już nie wydostanie.
I wcale nie był pewien, czy chce się wydostać.
W zgodzie z wyrobionym przez lata nawykiem, by wszędzie szukać prawidłowości i logicznych powiązań, rozpaczliwie usiłował znaleźć jakieś sensowne wytłumaczenie zaistniałej sytuacji. Logika jednak była w tym przypadku zawodna.
To tylko pocałunek, tłumaczył sobie. Nic więcej. A jednak coraz bardziej szumiało mu w głowie, coraz silniej ogarniało go pożądanie...
To tylko pocałunek.
Jeśli czuł się oszołomiony, jeśli miał zawroty głowy, gorączkę, dreszcze - to z powodu wirusa, grypy, cholera wie czego. Ale nie z powodu pocałunku.
Na pewno nie.
A właśnie, że tak.
Stłumił jęk i wdarł się głębiej w jej usta. Jeśli już tracić poczucie rzeczywistości, to nie samotnie.
Jednak T.J. zatraciła się w tym pocałunku dużo wcześniej. Chwyciła kurczowo jego ramiona i trzymała je tak, jakby od tego zależało całe jej życie. Jak gdyby obawiała się, że jeżeli go puści, to zginie, utonie. Albo eksploduje.
To nie miało prawa się wydarzyć, powtarzała rozpaczliwie w myślach. A jednak wydarzyło się i nie było już odwrotu. Kości zostały rzucone.
Oboje nie pamiętali, kiedy ostatnio owładnęły nimi podobne uczucia. Nie mogli pamiętać. Nigdy dotąd nie czuli tego, co dzisiaj.
Nagle do ich świadomości dotarł piskliwy dziecięcy głosik.
- Mama buzi.
Czyżby aż tak pochłonęła ich namiętność, że zapomnieli, że nie są sami? Niestety, tak właśnie się stało. Teraz zmuszeni byli sobie o tym przypomnieć.
Christopher oderwał usta od warg Theresy. Zamrugał powiekami, po czym popatrzył na maleńką osóbkę, która stalą obok nich i bezczelnie im się przyglądała.
- Czy ona nazwała cię mamą? - zapytał ze zdziwieniem. O, Boże. Teraz wszystko się wyda, przeraziła się T.J. Spokojnie, tylko spokojnie. Trzeba szybko coś wymyślić. Tylko co?
Zmusiła się do uśmiechu, po czym z czułością objęła dziewczynkę.
- Możliwe. - Popatrzyła na Christophera. - T.J. i ja jesteśmy do siebie bardzo podobne. Mała czasem się myli.
Wyjaśnienie to zostało przyjęte przez Christophera pełnym powątpiewania uniesieniem brwi.
- Bardziej prawdopodobne jednak - ciągnęła T.J. - że Megan chciała nam przekazać, że widziała już swoją mamę całującą się w ten sposób.
Co za szczęście, że Megan nie potrafiła jeszcze mówić pełnymi zdaniami!
- Nie, na pewno nie w taki. - Christopher pokręcił głową i odetchnął ciężko. Potrzebował chwili spokoju, by dojść do siebie i przemyśleć, co właściwie się stało. I co jeszcze może się stać. - Zaczynam rozumieć, dlaczego po obu stronach kontynentu mężczyźni ustawiają się w kolejce, aby bliżej cię poznać.
- No cóż - nonszalancki ton kosztował ją sporo wysiłku, ale jakoś się udało - jesteśmy dobrą firmą. Ale to prawda, że interesy pociągają ich w nie mniejszym stopniu co... co ja sama.
Znów w ostatniej chwili ugryzła się w język. Omal nie powiedziała „Theresa” zamiast „ja sama”. Nie przypuszczała, że aż tak trudno będzie jej wcielić się w rolę kuzynki. Były po prostu inne i nic na to nie mogła poradzić. Ona nigdy nie mogłaby wieść takiego życia, jakie wiodła Theresa. A Theresa z pewnością byłaby nieszczęśliwa, gdyby musiała zrezygnować z całonocnych przyjęć, spotkań z coraz to nowymi mężczyznami i nieustannych wizyt dziennikarzy w jej gabinecie. T.J. miała skromniejsze wymagania - pragnęła romantycznych kolacji we dwoje i miłości jednego człowieka, a nie uwielbienia całego szwadronu.
Dlatego właśnie tak bardzo cierpiała z powodu rozwodu. Kiedy wychodziła za Petera, myślała, że ich małżeństwo będzie na wieki. Peter natomiast sądził widocznie, że śluby złożone przed ołtarzem obowiązują równo miesiąc, bo tyle właśnie czasu potrzebował, aby zainteresować się kimś innym i złamać przysięgę małżeńską.
- Naprawdę? - Christopher zmrużył oczy. - Dlaczego się na to zgadzasz?
- Bo jest mi wszystko jedno. - Tak zazwyczaj odpowiadała Theresa. - Po prostu chcę się dobrze bawić.
Z trudem jej to przeszło przez usta. Jeśli dalej ma być równie łatwo, potrzebne jej będzie jakieś wsparcie. I to natychmiast.
- Chodź tu, kurczaczku. - Popatrzyła na córeczkę i poklepała miejsce na sofie obok siebie. - Usiądź tutaj. - Umieściła dziecko pomiędzy nimi.
Może to i dobrze, pomyślał Christopher. Nie wierzył w udany mariaż interesów i przyjemności. Zapewne dlatego tak niewiele było w jego życiu tych ostatnich. Minione kilka lat wypełnione było wyłącznie pracą. Teraz jednak, kiedy patrzył na Theresę, zastanawiał się, czy nie nadszedł czas, by wreszcie to zmienić.
Tymczasem Megan usiadła wygodnie na sofie, po czym obdarzyła go oszałamiającym uśmiechem, tak bardzo podobnym do uśmiechu ciotki. Królewskim gestem wyciągnęła paluszek w stronę ekranu, domagając się, aby i on zaczął oglądać film.
- Pani kaczor - obwieściła głośno.
- Pan kaczor - poprawił machinalnie. Megan energicznie pokręciła głową, aż brązowe loki opadły jej na twarz.
- Pani Kaczor - powtórzyła.
Christopher roześmiał się w duchu i zrezygnował z kolejnych prób poprawiania tego uparciucha. Usiadł wygodniej i skupił się na śledzeniu przygód Pana Kaczora.
Ku swojemu zdumieniu spostrzegł, że film go wciągnął. Czyżby kreskówki to było właśnie coś dla niego? W każdym razie ta nawet mu się podobała.
Gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, spojrzał na zegarek. Półtorej godziny! Minęło całe dziewięćdziesiąt minut! On, Christopher MacAffee, oglądał przez półtorej godziny film o Kaczorze Donaldzie i nawet nie zauważył upływu czasu!
- I co o tym myślisz? - zapytała T.J., wyłączając magnetowid. Napisy końcowe nagle zniknęły, zastąpiła je powtórka nadawanego w latach sześćdziesiątych czarno-białego serialu telewizyjnego. Opowiadał o dwóch kuzynkach, które były do siebie tak podobne, że brano je za bliźniaczki. T.J. szybko wyłączyła telewizor.
- Cóż, to właściwie taki moralitet w kaczej skórze. Rozbawiło ją to sformułowanie.
- Moralitet... Nigdy nie jest za wcześnie, żeby zaszczepić w dziecku podstawowe zasady moralne, prawda?
- Nie zamierzam temu przeczyć.
Przez chwilę panowała niezręczna cisza. Megan włożyła kasetę do pudełka, a potem zaczęła bawić się porzuconym wcześniej zamkiem z klocków. Christopher uśmiechał się, patrząc to na dziecko, to na nią, a T.J. siedziała z podkulonymi rogami i zastanawiała się, co dalej począć z tą przedziwnie rozwijającą się znajomością.
Wreszcie postanowiła, że nadszedł czas, aby porozmawiać o interesach. To z pewnością otrzeźwi ją na dobre.
- Podoba mi się, że MacAffee Toys nie zalewa rynku tymi okropnymi figurkami wojowników z krwawych gier komputerowych - odezwała się pierwsza. - One mają zły wpływ na dzieci.
- Gdybym zrobił coś takiego, kilka pokoleń moich przodków kręciłoby się w grobach jak wrzeciono - odpowiedział z uśmiechem. - Mam swoje zasady.
T.J. oparła głowę na łokciu i przyjrzała mu się uważnie.
- Nie wydajesz mi się typem mężczyzny, który tak bardzo przejmowałby się opinią duchów.
Fakt. Wyglądał jej raczej na człowieka, który zawsze robi to, na co ma ochotę. To, że bliska mu była tradycja oraz zasady moralne, okazało się niespodzianką. Miłą niespodzianką.
- Nie, jeśli sam nie podzielam ich poglądów - odpowiedział.
- Miłe zabawki dla miłych dzieci. - To motto widniało na każdym opakowaniu firmy MacAffee Toys. T.J. uśmiechnęła się łagodnie. - To chyba nieco zbyt staroświeckie jak na nasze szalone lata dziewięćdziesiąte. Choć z drugiej strony, są rzeczy, które nigdy się nie starzeją...
- Chcesz mi się podlizać?
- Nie, mówię prawdę.
Spojrzał w jej oczy - ogromne, głębokie, wspaniałe. Można się było w nich zatracić.
- Wiem. Dlatego zdecydowałem się na ciebie. To znaczy, na twoją agencję - poprawił się, żeby rozwiać ewentualne wątpliwości. Chyba jednak nie do końca mu się to udało.
Rozmawiali o interesach, ale nie tylko interesy były ważne w tej rozmowie. Ona również musiała o tym wiedzieć.
- Pochlebiasz mi - powiedziała. - Czy aby nie na wyrost? Mówisz to, nie przyjrzawszy się nawet temu, co wymyśliłam na temat dalszego ciągu kampanii?
Przed przylotem tutaj Christopher przejrzał wszystkie wstępne szkice i nie miał co do nich żadnych zastrzeżeń. Zmierzały dokładnie w tym kierunku, który i on uznał za najwłaściwszy.
- Dalszy ciąg? To już chyba tylko przysłowiowy lukier na torcie, prawda? - Pomyślał, że jeśli nie wstanie z tej sofy, znów ją pocałuje. Wstał. - Naprawdę, chciałbym już zabrać się do pracy.
T.J. kiwnęła głową. Czuła ulgę, że nie próbował jej znów pocałować, ale jednocześnie była rozczarowana.
- Jak chcesz. - Przygryzła wargę. - Jesteś pewien, że dasz radę? Starczy ci sił?
Uśmiech, jakim jej odpowiedział, przyprawił ją o rumieńce. Zdaje się, że ten mężczyzna przed chwilą udowodnił, iż jest zdrów i w pełni sił. Na szczęście Christopher oszczędził jej aluzji co do ich szalonego pocałunku.
- Po obejrzeniu w całości dzieła pod tytułem „Pan Kaczor jedzie do miasta” jestem gotowy na wszystko - powiedział taktownie.
- Więc chodźmy. - T.J. wstała, wskazując mu drzwi pokoju. - Cecilio! - zawołała i po chwili w salonie pojawiła się gosposia.
Christopher przyjrzał się jej uważnie i doszedł do wniosku, że Cecilia kiedyś musiała być ładna. Więcej - oszałamiająco piękna. Nadal zresztą była wyjątkowo atrakcyjną kobietą. Od razu pomyślał o Lesterze, szoferze swojego ojca, który, odkąd umarła jego żona, stracił ochotę do życia. Gosposia Theresy była tak bardzo podobna do Edith... Czy nie powinien spróbować poznać poczciwego Lestera z Cecilią?
Ta myśl go zdumiała. Do diabła, co też mu przyszło do głowy? Nigdy dotąd nie usiłował nikogo swatać. To pewnie atmosfera tego domu tak go odmieniła, że zaczął myśleć o miłości i rodzinnym szczęściu. A mówiąc krótko i szczerze: odmieniła go ONA - Theresa Cohran.
- Wołałaś mnie? - zapytała Cecilia.
- Tak, czy mogłabyś przez jakiś czas zająć się Megan? Bawi się w salonie, ale nie wiadomo, co jej może strzelić do głowy. Ja i pan MacAffee mamy pewne interesy do załatwienia.
- Tak, wiem. - Cecilia zniżyła głos. - Widziałam wstępne pertraktacje, kiedy przechodziłam korytarzem. Proszę wybaczyć - zwróciła się w stronę Christophera i skromnie spuściła oczy - drzwi były otwarte...
T.J. oblała się rumieńcem, ale nie skomentowała tej wypowiedzi. Jakikolwiek komentarz pogorszyłby tylko sytuację. Zerknęła na Christophera. W przeciwieństwie do niej był rozbawiony słowami gosposi.
- Proszę tędy, panie MacAffee - mruknęła ponuro i poprowadziła go do swego gabinetu.
Gabinet okazał się niewielkim pomieszczeniem wychodzącym na zachód. Christopher od razu zauważył kilka rysunków przedstawiających Megan. Przy jednej ze ścian stał regał, ale pomieszczenie zdominowane było przez olbrzymie biurko.
Chociaż znajdował się na nim komputer, na oko najnowszej generacji, widać było, że nie jest zbyt często używany. Theresa najwyraźniej wolała ręczne szkice i notatki. Spodobało mu się to. On sam cenił sobie tradycję i był zagorzałym przeciwnikiem standaryzacji i unifikacji. Takie też były zabawki, które produkowała jego firma: miały swój charakter i odróżniały się od masowych - głównie zresztą chińskich - wyrobów. Chyba właśnie dlatego nie zginęli jeszcze na tym trudnym rynku. Skoncentrowali się na potrzebach tych klientów, którym nie odpowiadała taśmowa produkcja i komiksowy styl; którzy z nostalgią wspominali zabawki ze swego dzieciństwa i podobne chcieli kupować swym pociechom.
Theresa posadziła go przy biurku, a sama rozpoczęła zaimprowizowaną naprędce prezentację. Robiła to wspaniale. Kiedy mówiła, używała nie tylko ust, ale całego ciała. Gestów dłoni, min, wyrazu oczu. Można by rzec, że była istną symfonią ruchu. Christopher pomyślał, że chciałby mieć całoroczny bilet wstępu na jej koncerty.
Mógł sobie tylko pogratulować, że znalazł właściwą osobę do przeprowadzenia jego kampanii.
A może i nie tylko do tego?
Nie od rzeczy będzie to zbadać, pomyślał w tej samej chwili, w której T.J. skończyła i zmarszczyła brwi w oczekiwaniu na jego reakcję.
- Nic nie mówisz - westchnęła zniechęcona, gdy nie odezwał się ani słowem.
Nie mówił, bo odebrało mu mowę. Był nią absolutnie zafascynowany.
- To dlatego, że ty wciąż mówisz - uświadomił jej. T.J. zebrała swoje materiały. Włożyła w nie wiele serca, rysowała do późnej nocy i teraz oczekiwała jakiegoś komentarza.
- Właśnie skończyłam.
- Wobec tego jestem pod wrażeniem - odparł i pokiwał z zadowoleniem głową.
T.J. spojrzała na niego podejrzliwie. To byłoby zbyt łatwe i zbyt piękne. Słyszała przecież nie raz, że bardzo trudno przekonać do czegoś Christophera MacAffee. Może robi sobie po prostu z niej żarty? Pewnie nie pierwszy raz w swej karierze zamierza ośmieszyć potencjalnego partnera...
- I wciąż chcesz podpisać z nami umowę? - zapytała. Teraz on popatrzył na nią ze zdziwieniem. Czemu jest taka niepewna? Przecież nazywano ją Huragan Theresa, wiedział o tym. Opinia o niej głosiła, że zawsze jest pewna swego i nigdy nie dopuszcza do siebie nawet myśli, że jej prezentacja mogłaby być odrzucona. Cóż, jak dotąd niewiele faktów i opinii zawartych w dostarczonym mu raporcie zgadzało się ze stanem faktycznym. Prawdę mówiąc, jedynie to, że Theresa była bez wątpienia profesjonalistką i doskonale wiedziała, czego potrzeba jego firmie.
- Podpiszę - potwierdził spokojnie. - Teraz jeszcze chętniej. T.J. wypuściła z ulgą powietrze. Udało się! Cały ten szalony plan się powiódł! Theresa będzie szczęśliwa. Odkąd wygasła umowa agencji z inną firmą. Pandom Ads, niezwykle zależało jej na kontrakcie z MacAffee Toys.
- Co za ulga - westchnęła z uśmiechem.
- Nie miałem pojęcia, że tak ci na tym zależy. - Wstał i podszedł do niej. - Myślałem, że zdobywanie nowych klientów to już dla ciebie rutyna.
- To nigdy nie jest rutyna - odparła szybko. Może za szybko? Theresa rzeczywiście zachowywała się zawsze tak, jak gdyby na niczym jej nie zależało, no, może z wyjątkiem poderwania jakiegoś kolejnego przystojniaka.
Jemu jednak najwyraźniej spodobała mu się ta odpowiedź.
- I może właśnie dlatego MacAffee Toys chce z tobą współpracować - oznajmił. - Zachowujesz się tak, jak gdyby ci bardzo na nas zależało. To budzi moje zaufanie. Poza tym jesteś naprawdę niezwykle przekonująca, no i świetnie wyczuwasz nasze intencje. A przede wszystkim jesteś superkreatywna, umiesz połączyć pracę i zabawę.
Ho, ho, czy nie za dużo tych komplementów? T.J. podejrzewała, że ta łatwość w chwaleniu nie wynika jedynie z oceny jej zawodowych kompetencji. No tak. Na pewno nie. Gdyby tak było, nie podchodziłby teraz do niej bliżej z taką miną. Jeszcze bliżej... Zdecydowanie za blisko, by mogła czuć się swobodnie.
- Do tego znajdujesz jeszcze czas dla siostrzenicy... Co się dzieje? Czyżby jemu chodziło po głowie to samo, co jej? Ten pocałunek sprzed godziny, to, jak zareagowali na niego oboje... Może dlatego właśnie wspomniał, że umie łączyć pracę i zabawę. Zresztą, nic dziwnego. W końcu Theresa cieszyła się reputacją rasowej podrywaczki.
- Chyba nigdy dotąd nie spotkałem nikogo równie spokojnego... - Nadal wpatrywał się w nią podejrzanie łagodnym wzrokiem.
T.J. odwzajemniła spojrzenie i westchnęła ciężko. Nagle ogarnęło ją poczucie winy.
- Może teraz też nie - wymamrotała.
- Co takiego?
Do diabła, musiała przestać obarczać się winą za zaistniałą sytuację. Nie miała powodu czuć się winna. To w końcu tylko interesy.
- Nic, nic. - Znów odetchnęła głęboko. - T.J. będzie bardzo zadowolona, że doceniłeś jej pracę.
- To rysunki T. J.? - Christopher miał wrażenie, że każdy z nich został stworzony przez nią samą.
- Owszem. Ja tylko prowadzę prezentacje.
- Ale bardzo przekonująco - powtórzył. - Można by pomyśleć, że wszystkie te pomysły są twojego autorstwa.
Teraz już otwarcie ją admirował. Jego oczy nie kryły podziwu, fascynacji i - o, zgrozo! - pożądania. Jeszcze gorsze było jednak to, że bardzo jej te spojrzenia się podobały. A najgorsze - że Christopher myślał, iż patrzy na Theresę.
Cofnęła się niezdarnie o krok i potknęła o biurko.
- Powiem jej, że ci się podobały, kiedy tylko wróci. - Miała wyschnięte usta. Odwróciła się i zaczęła porządkować uporządkowane już wcześniej dokumenty.
Tymczasem Christopher był już pewien, że cały ten raport na temat Theresy Cohran był stekiem bzdur. Naprawdę była inna - delikatniejsza, bardziej nieśmiała, z pewnością dużo bardziej w jego typie. A na dodatek z pełnym zaufaniem mógł powierzyć jej kampanię swojej firmy. Zadowolony z pomyślnego obrotu spraw zapragnął to uczcić. Z nią.
- Chciałbym zabrać cię dzisiaj na kolację - powiedział. T.J. przeraziła się, słysząc tę propozycję. Romantyczny stolik dla dwojga, przytłumione światła, może muzyka... W takich okolicznościach nie dałaby chyba sobie rady.
- To niepotrzebne - odparła. Złapał ją za ramię.
- Ale ja proszę. Nalegam. - Otworzyła usta, aby zaprotestować, lecz Christopher był szybszy. - Musimy przecież zacieśnić nasze relacje.
Jakby te relacje i tak nie były już zbyt poufałe, pomyślała gorzko T.J.
- Jesteś pewien, że tego chcesz? - zapytała. - Czy nie lepiej, żebyś zebrał siły przed jutrzejszym lotem? - Cholera, tak naprawdę wcale nie chciała, żeby leciał. - Wczoraj byłeś naprawdę chory.
Gdyby Christopher wiedział o niej tyle, co na początku, pomyślałby, że Theresa zwyczajnie usiłuje się wymówić. Wiedział jednak, że jest inaczej. Instynkt podpowiadał mu, że ta kobieta nie kłamie i nie wykorzystuje ludzi. Teraz też po prostu troszczy się o niego.
Do licha, naprawdę mu się podobała. Chyba nawet bardziej, niż powinna.
- To była tylko grypa. Czuję się już normalnie - odparł. Mało tego, czuł się tak, jak gdyby nigdy w życiu nie był chory! - Nie przyjmuję wymówek. Musisz się zgodzić.
Uśmiechnęła się do niego, chociaż czuła coraz silniejszy skurcz w żołądku.
- A więc się zgadzam.
Choć nie powinnam, dodała w myślach.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- To naprawdę nie było konieczne. - T.J. spojrzała z zakłopotaniem na siedzącego po drugiej stronie stolika Christophera.
Niekonieczne, ale przyjemne. Oczywiście - była stremowana, ale jednocześnie mile podekscytowana. Powtarzała sobie, że to tylko jeden wieczór, że musiała się zgodzić na wspólne wyjście, że skoro on już i tak uwierzył, że T.J. jest Theresą, to nie stanie się nic strasznego. Wino, które wypiła do posiłku, dodatkowo zagłuszyło wyrzuty sumienia.
- A ja myślę, że było konieczne - odparł Christopher. Widać było, że on też dobrze się bawi w jej towarzystwie.
- Naprawdę? - T.J. oparła podbródek na dłoni. Miała wrażenie, że wino coraz mocniej szumi jej w głowie.
- Naprawdę. - Chciał odwdzięczyć się za wspaniałą opiekę i spędzić z nią jeszcze trochę czasu. Rozejrzał się po restauracji. Była porządnie zatłoczona, mieli dużo szczęścia, że znaleźli wolny stolik. - Nie sądziłem tylko, że dasz się namówić na stek.
Fakt, prawdziwa Theresa odmówiłaby. Nie zjadłaby stęka, chyba że nazywałby się filet mignon i kosztował trzydzieści dolarów za porcję. T.J. miała jednak nieco mniej wyrafinowany gust.
- Widzę, że masz mnóstwo ustalonych opinii na mój temat - powiedziała z zalotnym uśmiechem.
- Tylko trochę.
T.J. nadziała na widelec ostatni z pieczonych ziemniaków.
- Odrobiłeś pracę domową?
Nie dziwiło jej, że starał się zebrać przed przyjazdem jak najwięcej informacji na jej temat. Ciekawe, co by powiedział, gdyby dowiedział się, że wcale nie siedzi naprzeciwko bohaterki swojego raportu? Przez chwilę kusiło ją nawet, aby wyznać mu prawdę, chociażby po to, by zobaczyć jego reakcję. Wtedy jednak musiałaby ostatecznie zrezygnować z całej tej maskarady, a to oznaczałoby, że zapewne straciłby tak wyraźne zainteresowanie jej osobą, nie wspominając już o konsekwencjach takiego postępowania dla C&C Advertising.
Tak jak teraz było więc lepiej. Dużo bezpieczniej.
I o wiele bardziej ekscytująco.
Christopher podniósł do góry obie ręce.
- W porządku, przyłapałaś mnie. Sprawdziłem cię. Lubię wiedzieć zawczasu, z kim mam do czynienia. - Uważnie obserwował jej twarz, jakby z obawą, czy nie poczuje się urażona przeprowadzonym śledztwem. Ale nie. Nie była na niego zła. Prawdę mówiąc, spodziewał się tego. Theresa Cohran była ponad takie głupie urazy i uprzedzenia. - A ty nie lubisz?
- I tak, i nie - odparła wymijająco.
Nagle pomyślała o ich pocałunku. Właściwie to nie był ich pocałunek. Christopher tak naprawdę pocałował Theresę.
Poczuła nagłe ukłucie w sercu. Domyślała się, że to wino jest odpowiedzialne za owo niespodziewane uczucie zazdrości, ale wcale nie czuła się przez to mniej zraniona.
- Czasem lubię niespodzianki - dodała głębokim, aksamitnym głosem.
- Ja nie lubiłem. Do dzisiaj. - W jego oku pojawił się nagły błysk, kąciki ust uniosły się do góry. Wyjątkowo dobrze mu się z nią rozmawiało. Kiedy tu przyjeżdżał, w ogóle się tego nie spodziewał. - Ty na przykład okazałaś się całkiem przyjemną niespodzianką.
W tym momencie Theresa roześmiałaby się zapewne kusząco. T.J. nie pozwalało na to poczucie winy. Nie mogła go przecież oszukiwać w nieskończoność.
- Może wyciągasz zbyt pochopne wnioski - powiedziała, jakby chciała go ostrzec.
Ale on utwierdził się tylko w przekonaniu, że jego partnerka, nie dość że piękna, to jeszcze jest skromna.
- Nie sądzę - odparł. - Jestem dobrym obserwatorem. Pochylił się w jej stronę i dolał wina do kieliszka. Butelka była już pusta, pomyślał więc, że zamówi jeszcze jedną. Po chwili jednak zrezygnował. Wolał zachować pełną przytomność umysłu. Przeczucie podpowiadało mu, że ten wieczór nie skończy się tak szybko.
- Pozwól, że ci przypomnę, iż większość czasu przeznaczonego na obserwację spędziłeś pod kołdrą w stanie śpiączki - przekomarzała się Theresa.
- Niektóre rzeczy po prostu się wie. Wy, kobiety, nie doceniacie czegoś takiego, jak męska intuicja. - Pochylił się ku niej i przykrył dłonią jej drobną dłoń. Dziwne, pomyślał, w tym hałaśliwym, jaskrawo oświetlonym miejscu czuł się o wiele intymniej niż w romantycznych, słabo oświetlonych restauracjach, do których prowadzał wcześniej swoje partnerki. - Cieszę się, że nasza współpraca dobrze się ułoży. Myślę, że twoja agencja może zrobić wiele dla mojej firmy - dodał, żeby nie odgadła jego, wcale nie związanych z kontraktem, myśli.
Uniosła kieliszek do góry.
- Co do tego nie mam wątpliwości. Mamy masę pomysłów...
Przebiegł spojrzeniem po jej prostej czarnej sukni, którą nosiła z gracją księżniczki przyodzianej w aksamity.
- Ja też mam mnóstwo pomysłów... - Nie mógł sobie odmówić tej dwuznaczności.
T.J. przebiegł po plecach dreszcz na te słowa. Szybko wychyliła wielki łyk wina. Wiedziała, co miał na myśli. Może dlatego, że sama o tym myślała.
Christopher odchylił się nieco do tyłu.
- Nie masz pojęcia, jaka to ulga rozmawiać z kimś takim, jak ty - zaczął. - Nareszcie mogę się odprężyć i nie myśleć, czy przypadkiem nie jesteś tu ze mną dlatego, że interesuje cię wyłącznie MacAffee Toys, a nie...
- A nie ty sam? - podpowiedziała.
Boże, jeśli było tak, jak mówił, to wszystkie kobiety w jego życiu musiały być ślepe! Przecież ten facet był wspaniały. Gdyby to ona go spotkała, oczywiście jako T.J., a nie Theresa, z pewnością nie myślałaby o jego bankowych rachunkach, a o nim samym. Kto wie, może nawet zastanowiłaby się, czy nie skończyć z wiecznym rozpamiętywaniem swojej małżeńskiej porażki i nie spróbować jeszcze raz?
Sęk w tym, że nie spotkała go jako T.J. Dla niego była Theresa i tak musiało pozostać.
Christopher spojrzał na nią z zakłopotaniem.
- Właściwie to nie chciałem, żeby zabrzmiało to w ten sposób. Nie zawsze potrafię właściwie dobrać słowa.
- Bez przesady. Dobrze sobie radzisz. - Może nawet zbyt dobrze, dodała w duchu.
Christopher pokręcił w zamyśleniu kieliszkiem.
- Byłabyś zdumiona, gdybyś wiedziała, jak wiele kobiet kieruje się wyłącznie pragmatyzmem w relacjach męsko-damskich - powiedział. - Wprawdzie przez ostatnie lata nie miałem zbyt wiele czasu na spotkania z kobietami, ale...
T.J. dojrzała smutny błysk w jego oku i natychmiast podpowiedziała:
- Ale ta, dla której znalazłeś czas, cię zawiodła? No nie, brakuje jeszcze, żeby zaczęli się sobie zwierzać! To naprawdę nie musiało być częścią roli, jaką miała do odegrania. Sama jednak pamiętała ból, jaki ją ogarnął po odejściu Petera, i nie mogła nie współczuć mężczyźnie, który siedział z nią w tej chwili przy jednym stoliku w niedrogiej restauracji.
- Można tak powiedzieć. - Christopher dopił wino, po czym postawił kieliszek na stole. - Dostałem nieźle w kość.
Czuł się trochę głupio, ale co tam. Był wobec niej bezwstydnie szczery, bardziej niż wobec wszystkich, których znał przez całe życie. Dziwne, ta kobieta, którą po raz pierwszy ujrzał niespełna czterdzieści osiem godzin wcześniej, była mu bliższa niż najlepsi przyjaciele. W jej oczach było tyle zrozumienia, że nie mógł nie powiedzieć jej reszty.
- Poleciała na moje nazwisko i konto bankowe. Na rodzinne koneksje... - Zerknął na nią uważnie. - Hej, czy ciebie też to czasem nie spotkało?
T.J. nie miała pojęcia, co odpowiedzieć. Akurat teraz nie mogła przecież być z nim szczera (jeśli kiedykolwiek w ogóle była!). Pomyślała o Theresie. O pełnym splendoru życiu, jakie prowadziła, o wszystkich mężczyznach, którzy kręcili się wokół niej. W porównaniu z kuzynką czuła się jak brzydkie kaczątko, choć przecież w gruncie rzeczy były do siebie tak bardzo podobne. Wyglądały identycznie, ale to właśnie umiłowanie życia Theresy, jej energia, temperament czyniły ją piękną. Czasami T.J. zazdrościła kuzynce tej umiejętności korzystania z uroków życia bez oglądania się na resztę.
Ale za to ona miała Megan. I swoją ukochaną pracę.
Czy to mało?
Wystarczy aż nadto, powtórzyła z uporem.
Zrobiła minę konspiratorki i przysunęła się bliżej Christophera.
- Czy mnie to kiedyś spotkało? - szepnęła. - Wciąż mnie to spotyka.
- Więc mamy ze sobą wiele wspólnego. - Spojrzał na nią. Chyba nie była co do tego przekonana. - Oboje prowadzimy rodzinny interes - zaczął wyliczać - oboje jesteśmy jedynakami, oboje musimy umieć oddzielać ziarna od plew...
I na szczęście oboje jesteśmy wolni, dodał w duchu.
- Tyle że ty wciąż zajmujesz się interesami, a ja nie - dopowiedziała z uśmiechem.
Aha, i jeszcze coś, nie jestem tą osobą, za którą mnie bierzesz.
- Może nie powinienem. - Christopher nagle poczuł się gotów, by zmienić całe swoje życie. - To znaczy, może nie powinienem zajmować się wciąż interesami. Przecież nie muszę. - Wzruszył ramionami. - A już na pewno nie wtedy, gdy jestem w towarzystwie tak wspaniałej osoby.
. Kompletnie już trzeźwa T.J. wbiła wzrok w talerz i zaczęła prosić Boga, by w cudowny sposób zabrał ją z tego miejsca. Facet w niej się zadurzył! W jawny sposób robi jej propozycje! Wciąż nie bardzo mogła w to uwierzyć, ale tak właśnie było. Tylko co powie, kiedy odkryje, że otwierał swoje serce przed oszustką? Zrobiło jej się go żal. A jeszcze bardziej żal siebie.
Musi zmienić temat, klimat, charakter tej rozmowy. Desperacko chwyciła się pierwszej myśli, jaka przyszła jej do głowy.
- A propos odpowiednich osób - zastanawiałam się właśnie nad czymś. Za niecałe dwa tygodnie mamy Dzień świętego Walentego.
- Wiem o tym - odparł rozmarzony. Hm, chyba nie najlepiej trafiła. Opuściła wzrok. Nic z tego nie wyjdzie, jeśli będzie wpatrywać się w te jego piękne oczy.
- Jeśli się pośpieszymy - zaczęła szybko tłumaczyć - zdążymy przygotować kampanię telewizyjną na kilka dni przed...
- Walentynkową kampanię dla MacAffee Toys? - przerwał jej. Najwyraźniej go to rozbawiło. - Zabawki dla maluchów nie kojarzą się raczej z walentynkami.
- Zabawki nie, ale maskotki tak. - Wspaniały pomysł już kiełkował w jej głowie. Nie istniały przecież żadne reklamy zachęcające do kupna walentynkowych maskotek dla ukochanej osoby. Tego dnia królowały czerwone róże i czekoladki.
- Ostatniego wieczoru przeglądałam wasz katalog. Macie kilka zabawek idealnie nadających się na prezenty, które mężczyźni wręczyliby kobietom swego życia. Na przykład ten wasz biały miś - ciągnęła, coraz bardziej rozentuzjazmowana.
- Ten, który mówi: „Kocham cię”, kiedy się go naciśnie.
- Wyciągnęła z torebki długopis i nabazgrała coś na serwetce, po czym obróciła ją w stronę Christophera. - To doskonałe. Moglibyśmy dać tekst: „Nie możesz znaleźć właściwych słów? Na walentynki wyślij posłańca”. I pokazać tego misia.
Roześmiał się, ubawiony tym pomysłem.
- Wierz mi, kobiety uwielbiają maskotki - przekonywała. Christopher znów spojrzał na nią z zachwytem i pokręcił z niedowierzaniem głową. Czy on spotkał bizneswoman, czy anioła?
- Byłem pewien, że ty wolałabyś biżuterię - powiedział nieśmiało.
Miał rację. Znowu wpadka. Theresa podziwiała przecież wszystko, co błyszczało i mierzone było w karatach. To tylko T.J. miała tę śmieszną słabość do pluszowych przytulanek.
- Lubię i jedno, i drugie. Miś mógłby trzymać pudełko z brylantowym pierścionkiem. Przywiązałoby sieje na wstążce i powiesiło na szyi. - Pośpiesznie narysowała na serwetce figurkę kobiety z misiem, która ściska z wdzięczności ukochanego mężczyznę. - Co o tym sądzisz?
- Podoba mi się. Tylko tak dalej.
- Nie ma sprawy. - Rozpromieniła się zadowolona, po czym przypomniała sobie nagle, że nie załatwili przecież jeszcze żadnych formalności. - Ale... Czy nie sądzisz, że najpierw powinniśmy podpisać umowę?
Christopher niedbale wzruszył ramionami.
- To zwykła formalność, załatwimy to do końca tygodnia - powiedział. - Moi prawnicy już przygotowują jej projekt.
T.J. odchyliła się do tyłu i popatrzyła na niego uważnie.
- Widzę, że byłeś pewien, że nawiążemy współpracę. Doświadczenie nauczyło go ostrożnie odpowiadać na tego rodzaju pytania.
- Niezupełnie. Chciałem się najpierw przekonać, jacy naprawdę jesteście. Nie bardzo wierzę we współpracę z firmami, których prezesi nie angażują się w pracę, jej jakość, lecz tylko i wyłącznie gonią na zyskiem. Ty mnie po prostu podbiłaś. - Wyciągnął dłoń, aby przypieczętować umowę.
Gdy ich ręce zetknęły się, T.J. owładnęło poczucie satysfakcji. Satysfakcji połączonej z oczekiwaniem. Na co?
Christopher nie zamierzał zbyt prędko przerwać uścisku. Trzymał długo jej dłoń w swojej i rozkoszował się uczuciem, które nie miało nic wspólnego z umową, która wkrótce połączy dwie firmy. Czuł raczej to, co czuje mężczyzna w towarzystwie pięknej kobiety.
Wreszcie puścił jej rękę i podniósł kieliszek. Została w nim tylko kropelka na dnie, ale uznał, że wystarczy to do spełnienia toastu.
- Za długi i pomyślny związek - powiedział. T.J. stuknęła lekko pustym kieliszkiem o kieliszek Christophera. Miała nadzieję, iż to, że spełniają toast z pustych naczyń, nie wróży źle ich współpracy.
- Za przyszłość - powiedziała. I mam nadzieję, że nigdy się nie dowiesz, że zrobiliśmy cię w konia, dodała w myślach.
- Theresa? Co się dzieje? Wydajesz się zdenerwowana - zauważył. - Czy to przeze mnie? Kto wie, kto wie...
- Nie, denerwuję się ze swojego powodu - odparła, uznając, że może odrobina uczciwości z jej strony nieco go zastopuje.
- Dlaczego?
- Ponieważ myślę o tym, o czym nie powinnam myśleć. Nie odrywał od niej wzroku. Widocznie rozumiał jej słowa tak, jak chciał rozumieć.
- O czym? - zapytał, patrząc intensywnie w jej twarz.
- O łączeniu przyjemności i interesów - wypaliła.
- Zabawne, też o tym myślałem - szepnął.
Och, jak łatwo byłoby pozwolić sprawom toczyć się własnym trybem... Ale to byłoby kolejne kłamstwo. Najgorsze ze wszystkich.
T.J. przywołała się do porządku.
- My nie możemy - stwierdziła kategorycznie.
- Niby dlaczego nie? - zdumiał się. Chyba nie spodziewał się takiej reakcji. Nic dziwnego, po tym wszystkim... - Czasami niektórym ludziom się udaje.
T.J. pomyślała o wszelkich konsekwencjach, jakie niechybnie nastąpiłyby, gdyby wdali się w romans.
- Ale nie tym razem, nie nam - powiedziała. O dziwo, Christophera nie zniechęciła i nie zirytowała jej odmowa. Ta dama była o wiele bardziej skomplikowana niż myślał. Zalotna i zdystansowana, kusząca i nieśmiała. Stanowiła pudełko pełne niespodzianek, a każda z nich była przyjemniejsza od poprzedniej.
- Nigdy nie wiadomo, dopóki się nie spróbuje - nalegał. Nie miała pojęcia, co odpowiedzieć.
- Nie chciałabym, żebyś myślał, że uwodzę cię, bo zależy mi na twojej firmie. Już dość miałeś rozczarowań... - wyznała, patrząc mu prosto w oczy. Para, która ich mijała, przeniosła spojrzenie z Christophera na T.J. i z dezaprobatą potrząsnęła głowami. - Widzisz, ci na pewno tak o mnie pomyśleli. Że zachłanna panienka składa biznesmenowi nieprzyzwoite propozycje.
- To zabawne, bo jest odwrotnie. To ja składam propozycję. A ponieważ zawarliśmy już naszą umowę, wszystko, co wydarzy się między nami, nie będzie miało związku z pieniędzmi, kontraktami i zyskiem. Będzie czyste i bezinteresowne.
Popatrzył na pusty talerz i pusty kieliszek. Nagle zdał sobie jasno sprawę, czego pragnie na deser. Bardzo rzadko był równie mocno pewien czegoś, co nie miało związku z zarabianiem i inwestowaniem. Tym razem nie miał żadnych wątpliwości.
- Gotowa do wyjścia? - zapytał.
- Tak.
T.J. wiedziała, że odpowiedziała nieco za szybko i że Christopher mógł niewłaściwie zrozumieć jej odpowiedź. Chciała po prostu wydostać się już stąd i wrócić do domu, gdzie czekały na nią Megan, Cecilia oraz zimny prysznic. Wejdzie pod niego i nie będzie wychodzić przez dobre kilka godzin!
Podniosła torebkę i wstała. Christopher otoczył ją ramieniem i poprowadził do wyjścia. Na zewnątrz spostrzegł, że kobieta drży. Na pewno nie z powodu tremy, uśmiechnął się w duchu. Theresa Cohran nie miała prawa drżeć z wrażenia w obecności mężczyzny. Może to chłodne powietrze? Ale przecież nie było zimno, wręcz przeciwnie, noc była ciepła i pogodna, zupełnie jak jego nastrój.
Kiedy szli w stronę jej samochodu, przyszedł mu do głowy inny powód, dla którego mogła drżeć.
- Thereso, powiedz szczerze, czy ty się dobrze czujesz? Chyba się ode mnie nie zaraziłaś, prawda?
- Nie. - Mogłaby się posłużyć i taką wymówką, ale nie miała już sił na kolejną komedię. Gdy doszli do samochodu, spojrzała mu prosto w oczy i oznajmiła: - Nie powinniśmy tego dłużej ciągnąć.
Tak trudno było jej to powiedzieć. A jednak tak było najlepiej dla nich obojga.
Christopher stracił pewność siebie. Czyżby błędnie zinterpretował jej sygnały? To niemożliwe, zbyt dobrze znał się na ludziach. Uporczywie wpatrywał się w jej twarz w poszukiwaniu jakiejś wskazówki, wreszcie zapytał:
- Dlaczego?
Theresa na pewno wymyśliłaby coś, zasypała go dziesiątkami wyjaśnień. T.J. mogła jedynie wyszeptać prawdę.
- Bo... bo za bardzo tego pragnę.
Zabawne, jak kilka prostych słów może odmienić czyjeś życie. Christopher nigdy nie był przesadnie wylewny, nie ujawniał swoich uczuć. Teraz jednak nie miało to znaczenia. Nie zważając na to, że znajdują się w publicznym miejscu, gdzie przechodzi mnóstwo ludzi, przygarnął ją do siebie i głęboko wciągnął przesycone zapachem jej włosów powietrze.
- Rozumiem - szepnął.
Popatrzyła na niego niepewnie. Powinna uciec. Nie narażać na niebezpieczeństwo siebie, firmy, no i jego - Christophera. A jednak stała tu i pragnęła, żeby dotykał jej ramienia. Żeby wdychał zapach jej włosów. Żeby pragnął jej i... żeby się z nią kochał.
Czy ona zwariowała!
- Naprawdę? - zapytała. Skinął głową.
- Boisz się poddać swoim emocjom - powiedział. - Zawsze musisz wszystko kontrolować, prawda?
Mój Boże, jak bardzo się mylił. Otworzyła usta, aby zaprotestować, ale położył palec na jej wargach.
- Wiem - zapewnił ją. - Sam jestem taki. Ale teraz żadne z nas nie musi sprawować kontroli nad tym drugim. Nie o to chodzi. Możemy być po prostu dwójką ludzi, którzy cieszą się sobą wzajemnie. To nie rywalizacja...
W jego ustach brzmiało to tak prosto. Gdyby poznała go jako T.J., nie jako Theresa, być może rzeczywiście takie by było. Przez chwilę biła się z myślami. Walczyły w niej poczucie winy i pożądanie. Ostatecznie zwyciężyło poczucie winy.
T.J. miała jednak niepokojące przeczucie, że to zwycięstwo niekoniecznie jest trwałe.
Co gorsza, wcale nie chciała, żeby tak było.
- Nie chciałam niczego takiego powiedzieć...
- No widzisz? Myślimy w ten sam sposób. Im dłużej z tobą rozmawiam, tym bardziej wydaje mi się, że jesteśmy do siebie podobni.
- Niewiarygodne, prawda? - Roześmiała się, ale ten śmiech zabrzmiał w jej uszach dość ponuro,
- Tak, to dobre słowo dla tej sytuacji.
Pochylił głowę i serce T.J. na moment zamarło. Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale uczucia zwyciężyły. Nie czekając, aż Christopher zrobi pierwszy krok, wspięła się na palce i zanurzyła dłonie w jego włosach. Jakaś potężna, nie znana T.J. siła, kazała przycisnąć jej wargi do jego ust.
I wtedy to poczuła. Nie myślała już o niczym, zniknęła gdzieś wina i wyrzuty sumienia. Ręce Christophera spoczęły na jej ramionach, usłyszała jego zduszony jęk i ogarnęło ją nagłe uczucie radości, gdy odpowiedział na pocałunek i po chwili go pogłębił.
Stali tak, spleceni ze sobą jak dwójka zadurzonych w sobie nastolatków, i nie mogli oderwać się od siebie.
T.J. zrobiła to pierwsza.
- Chyba powinniśmy już wracać, prawda?
- Nie jestem pewien, czy trafię - odpowiedział. - W takim stanie...
Otworzyła drzwi od strony kierowcy i usiadła.
- W porządku - powiedziała. - Ja będę prowadzić, wiem jak stąd najprędzej wrócić.
Przynajmniej mam taką nadzieję, dodała w myślach.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Christopher zawsze był ostrożny w relacjach z kobietami. Tak właśnie wychował go ojciec i dlatego też sądził, że zawsze będzie zachowywał się w ten sposób.
Teraz jednak nie żywił wobec Theresy żadnych podejrzeń. Czuł się tak, jakby w jednej chwili pozbył się rezerwy i uprzedzeń, narosłych przez lata, kiedy to nie miał szczęścia w kontaktach męsko-damskich. Ogarnęła go dziwna pewność, że nie potrzebuje już ochrony.
Siedząca obok niego w samochodzie kobieta całkowicie zawładnęła jego myślami. Miała wszystko, czego poszukiwał w istotach płci żeńskiej: była inteligentna, wesoła, intrygująca i troskliwa. Na dodatek seksowna i obdarzona niezwykłym talentem do interesów. Czego jeszcze mógłby pragnąć mężczyzna?
Tylko jednego - posiąść ją na własność. Stworzyć z nią trwały, szczęśliwy związek. Tego właśnie pragnął on, Christopher MacAffee.
Gdyby przyjrzeć się wszystkiemu z należytym dystansem, pomyślał, to ta niezbyt elegancka restauracja specjalizująca się w stekach nie była najszczęśliwszym miejscem na zakochanie się. A jednak tak się stało. Zakochał się... To musiała być miłość, skoro nigdy jeszcze nie doświadczył podobnego uczucia.
Chciał wziąć ją w ramiona i tańczyć z nią na brzegu Thamizy. Zabrać ją do Paryża, żeby sączyć wino w cieniu Wieży Eiffla. Na Tahiti, żeby kochać się na plaży. Czuł się silny, dziki, wyzwolony... To musiała być miłość. Nic innego. Albo miłość, albo całkowite szaleństwo.
Z kolei T.J. czuła się zniewolona. Pozbawiona swobody z powodu tej idiotycznej sytuacji, w jakiej oboje się znaleźli. Gdyby nie trzymała kierownicy, zapewne ogryzałaby teraz nerwowo paznokcie - coś, czego Theresa z pewnością nigdy by nie zrobiła. Kuzynka zawsze panowała nad swoimi nerwami. Niestety, ona, T.J., wprost przeciwnie.
Czy jednak Theresa miała kiedykolwiek jakiś powód, by się denerwować? Przywykła do nieustannej adoracji. I do tego, że gdy pojawia się jakiś problem, zawsze jest pod ręką jej kuzynka, która bez mrugnięcia okiem zajmie się wszystkim w razie czego.
T.J. zacisnęła szczęki. A może ona miała już dosyć bycia tą, na której w każdej sytuacji można polegać. Zawsze spokojną, odpowiedzialną, zawsze w cieniu Theresy. Może i ona chciała choć raz poczuć się szalona i beztroska.
Zerknęła na Christophera i dostrzegła, że wpatruje się w nią z podziwem. Poczuła rozlewające się po jej ciele ciepło i uśmiechnęła się do niego szeroko.
Proszę uprzejmie - skoro on uważa, że ona jest Theresa, to nią będzie. Przez cały czas. A jutro, kiedy Christopher odleci na zawsze, znów zamieni się w nudną, bezpieczną i równie seksowną, co stary kapeć T.J.
Poruszyła się na fotelu. Pas wpijał się w jej ramię, mimowolnie przypominając, że powinna pamiętać o swoim bezpieczeństwie. Dosyć, zirytowała się. Nie może być całe życie taka ostrożna. Ten jeden jedyny raz trzeba złapać byka za rogi. Przecież i tak nikt się nigdy nie dowie...
Ogarnęła ją olbrzymia pokusa. Czy chciałby tego, gdyby mu pozwoliła? Uśmiechnęła się lekko, a krew zaczęła szybciej krążyć w jej żyłach. Pożądanie wygrywało bitwę ze zdrowym rozsądkiem.
Wprowadziwszy samochód na podjazd, zaciągnęła ręczny hamulec i spojrzała mu w twarz.
- Coś taki milczący? - Nie odzywał się prawie, odkąd odjechali spod restauracji. - Czy powiedziałam coś, co tak bardzo dato ci do myślenia?
- Wszystko, co mówisz, daje do myślenia - uśmiechnął się. - Ale tak naprawdę, to zastanawiałem się, jak zabawnie potrafią układać się ludzkie losy - dodał.
Miał oczywiście rację. Gdyby tak nie było, nie siedzieliby tutaj, pod jej domem. Pan Bóg w niebie musiał mieć niezły ubaw, patrząc na nich z wysokości.
- Czy wiesz, że omal nie zrezygnowałem ze spotkania z tobą? - odezwał się Christopher, gdy wysiedli.
Nie bardzo rozumiała. Wiedziała, że miał w zwyczaju sam podejmować ważne decyzje dotyczące jego firmy, podobnie jak jego ojciec.
- Przecież zawsze... - zaczęła.
- Tak, to prawda - przerwał jej i wzruszył ramionami.
- Ja „zawsze”, mój ojciec też „zawsze”... Święte, niezmienne reguły. Tacy jesteśmy, takie mamy zwyczaje. Ale życie jest zbyt skomplikowane i krótkie na takie luksusy, jak spotkanie dwojga ludzi przed podpisaniem umowy. Poza tym oboje wiemy, że umowę można zerwać, jeśli któreś z nas jest niezadowolone, niezależnie od tego, jak wielkie to rodzi komplikacje. - Pokręcił głową. Wciąż nie mógł uwierzyć, że omal nie popełnił fatalnego błędu, nie zmarnował życiowej szansy.
- Myślałem o wprowadzeniu nowych zasad - wyjaśnił. -
Chciałem zdać się na moich pracowników i im zlecać takie zadania, jak ocena ludzi, z którymi zamierzam współpracować.
T.J. podeszła do drzwi i wyciągnęła z torebki klucze. Wyjął je z jej ręki i sam otworzył. Przepuścił ją przodem, po czym oddał pęk kluczy. Dotknięcie jego dłoni sprawiło, że zadrżała.
Pokój gościnny był nieoświetlony, tylko w przedpokoju paliła się mała lampka. Cecilia i Megan poszły już dawno spać.
A więc teraz jest z nim sama. Zupełnie sama.
- Cieszę się, że jednak zdecydowałem się przyjechać - odezwał się Christopher. - Moi współpracownicy posiadali całkowicie błędne informacje na twój temat.
T.J. przekrzywiła lekko głowę, tak jak miała to w zwyczaju Theresa, kiedy flirtowała. Poczuła nieprzyjemny ucisk w żołądku. Cóż, zdaje się, że przedobrzyła. Za dobrze udawała Theresę, a teraz... No właśnie, co teraz?
- Niby dlaczego błędne? - zapytała prowokująco. Delikatnie przesunął wierzchem dłoni po jej gęstych włosach. Nie układała ich, zwisały luźno, niczym ocean ciemnych loków, który aż prosił się o to, aby się w nim zanurzyć.
- Pozwolili mi uwierzyć, że jesteś próżną i płytką flirciarą, która pozostawia prowadzenie firmy bardzo zdolnym współpracownikom i stąd bierze się ten jej sukces.
- Ale ja...
- Nie jestem taka - dokończył za nią. - Wiem. Przekonałem się już o tym i wierz mi, znam twoją prawdziwą wartość. Dziennikarze to idioci... Moi pracownicy również. - Odsunął się nieco i popatrzył na nią uważnie w świetle księżyca sączącym się z francuskiego okna. - Nie jesteś próżna, chociaż masz ku temu wiele powodów. Z całą pewnością nie jesteś też płytka. A skoro sama pracowałaś nad tą wspaniałą prezentacją, to widać nie masz mniej talentów od swoich współpracowników.
- To T.J.... - Jedynie tyle zdołała wyszeptać. Christopher uśmiechnął się tylko. Na dodatek była lojalna.
Dlaczego jednak, do licha, nie chce być chwalona za swoje własne projekty?
- Wiesz co? Zdaje mi się, że ta T.J. to tylko zasłona dymna - stwierdził.
- Nie, wcale nie. Ona...
- Daj spokój. - Najwyraźniej zamierzała upierać się, że pracę wykonała jej kuzynka. Może nawet uwierzyłby w to, gdyby nie widział w restauracji pośpiesznie wykonanego szkicu. Położył ręce na jej ramionach i powtórzył: - Daj spokój. Ten szkic, który zrobiłaś w restauracji... Pamiętasz? Rysowała go ta sama osoba, która przygotowała szkice do kampanii. Nie upieraj się już. Mnie nie oszukasz.
T.J. nerwowo przełknęła ślinę.
- Rysujemy w bardzo podobnym stylu... - zaczęła.
- Sama widzisz, Thereso - przerwał jej. - Gdybyś była próżna albo płytka, cieszyłabyś się teraz i przypisywała sobie cudze zasługi. Jestem naprawdę pod wrażeniem. Pod wrażeniem tej prezentacji - spojrzał jej głęboko w oczy - i twoim.
Puls T.J. przyśpieszył, poczuła, że uginają się pod nią kolana. Pragnęła tego, pragnęła rozpaczliwie, a jednak wciąż wydawało się jej to nieuczciwe. Przecież on myślał... on myślał...
Christopher pochylił się i przycisnął wargi do jej ust. Do diabła z tym, co myślał! Zacisnęła dłonie na jego mocnych ramionach i poddała się namiętności. Nie zastanawiała się teraz nad tym, jak bardzo skomplikuje to później życie Theresie. Nie była w stanie wybiec myślami tak daleko naprzód, co więcej, nie była nawet w stanie trzeźwo rozumować. Skoro naraziła się już na tak niezręczną sytuację, to postanowiła mieć chociaż z tego jakieś korzyści. Theresie na pewno nie przeszkadzałoby, że on jutro wyjeżdża. A więc będzie Theresą. Tylko ten jeden raz, tylko dzisiaj nareszcie zobaczy, co to znaczy żyć jak Theresa Cohran.
Czuła się cudownie lekka, wyzwolona. Gdyby jej nie obejmował, z pewnością wzbiłaby się w powietrze.
Christopher widział pożądanie w jej oczach, ale chciał być pewien, że ta kobieta naprawdę pragnie tego, co on.
- Może znajdziemy bardziej intymne miejsce? - Ujął ją za rękę, czekając na sprzeciw i modląc się jednocześnie, aby nie nastąpił. - Ten niewielki pokoik, w którym leżałem... Idealnie by się nadawał.
T.J. mogła jedynie skinąć głową. Nawet nie wiedziała, czy uśmiechnęła się w odpowiedzi. Pomyślała, że całe jej dało się śmieje. Była teraz jednym wielkim uśmiechem, esencją szczęścia.
Poprowadził ją przez korytarz do sypialni. Jej sypialni. Po chwili zamknęły się za nimi drzwi i T.J. odwróciła się, aby spojrzeć mu w oczy. Czekała...
Theresa by nie czekała. Działałaby.
Przełknęła ślinę i palcami, które przestały już drżeć, powoli rozwiązała mu krawat.
Christopher nigdy wcześnie nie był równie zamroczony i równie spięty. Nie myślał o tym, co się dzieje. Mógł tylko pozwolić, aby wszystko potoczyło się swoim torem, dać się porwać i czekać, aż to niesłychane napięcie znajdzie wreszcie ujście.
Jednak nie mógł dłużej czekać. Chciał, by nastąpiło to szybciej. I by oboje na zawsze zapamiętali tę noc, by Theresa zapomniała o wszystkich mężczyznach, których poznała przed nim i żeby nie chciała już nikogo innego.
Przejął inicjatywę, jednak po nasyceniu pierwszego porywu, pierwszej ciekawości, postanowił, że będzie kochał się z nią powoli, tak by mogła rozkoszować się każdą chwilą. I żeby po tym, co przeżyje, nie przyszło jej do głowy szukać innych. By na zawsze wybrała jego, tak jak on wybrał już ją.
I chyba mu się udało, bowiem T.J. czuła się tak, jakby doznała boskiej iluminacji. Spodziewała się, że miłość z Christopherem będzie niezwykła, akt ten był jednak tak cudowny, tak powolny, liryczny i delikatny, że niemal odchodziła od zmysłów. Nigdy przedtem nie zaznała tak słodkich mąk. Pragnęła zaspokojenia i jednocześnie nie chciała, aby nadeszło zbyt prędko. Jeszcze nie. Chciała, aby to rozkoszne oczekiwanie trwało wiecznie i nigdy się nie kończyło.
Nie miała pojęcia, że może być zdolna do takich przeżyć. Wydobył z niej to, o co nigdy się nie podejrzewała. A gdy było już po wszystkim, otoczył ramionami i przytulił czule do siebie, tak jakby było to zupełnie naturalne, jakby od zawsze był jej kochankiem.
A właściwie kochankiem Theresy, przypomniała sobie.
W tej chwili jednak nie miało to znaczenia. Tej nocy to ona była Theresą. Jej serce przepełniało szczęście i ona pragnęła, aby to uczucie nigdy jej nie opuściło.
Chciała powiedzieć mu, że po raz pierwszy jest jej tak dobrze, że nigdy dotąd nie reagowała tak namiętnie. Nawet z Peterem. Nie mogła mu jednak tego powiedzieć. Nie mogła powiedzieć, że nigdy dotąd nie kochała się z mężczyzną, którego ledwo znała, bo wzbudziłaby w nim niebezpieczne podejrzenia. Wszak Theresa miała wielu mężczyzn, i on o tym wiedział. Gdyby zaczęła powtarzać tę litanię zachwytów, wyśmiałby ją, albo pomyślałby, że kłamie.
Co za ironia losu. Nie może powiedzieć swemu kochankowi, że jest z nim szczęśliwa!
Coś jednak musiała powiedzieć. Chciała, aby zrozumiał, jak bardzo był dla niej wyjątkowy.
- Nigdy dotąd tego nie robiłam - wyznała nagle. Christopher oparł się na łokciu i uniósł pytająco brew.
- Nigdy nie kochałam się z klientem - wyjaśniła. Nie wiedział, czy może jej wierzyć, jednak bardzo pragnął, by słowa Theresy były prawdziwe.
- Wobec tego jestem pierwszy - stwierdził, po czym uniósł głowę i dotknął ustami jej ust. Reakcja była natychmiastowa.
Ogień wybuchł ze zdwojoną silą.
T.J. obudził dzwonek telefonu. Natrętny hałas wdarł się w jej sny, które zniknęły niczym bańki mydlane rozbite o twardą ścianę.
Uchyliła powieki i ujrzała, że pokój zalewa światło dzienne. Nadszedł ranek. Zastanawiała się, czemu tak szybko.
Hałas nie ustawał. Telefon - musiała odebrać telefon.
Kiedy sięgała po słuchawkę, zorientowała się, że nie jest sama. Że obok niej leży ciepłe dało. Nagie i ciepłe. Męskie dało...
Christopher.
Ubiegła noc.
Ranek.
O, Boże!
T.J. natychmiast się rozbudziła. Podniosła słuchawkę, sprawdzając jednocześnie, czy mężczyzna nadal śpi.
- T.J.? - usłyszała podniecony głos Theresy. Christopher poruszył się. Najwyraźniej dzwonek telefonu zbudził również jego. T.J. odsunęła się nieco i przykryła prześcieradłem.
- Tak? - szepnęła.
- T.J., to ja, Theresa. - Tym razem w głosie kuzynki słychać było zdziwienie. - Jestem już w domu. Od rana. Tamten lekarz, pamiętasz, osobiście mnie zbadał - pochwaliła się i roześmiała tak dobrze znanym T.J. śmiechem. - Spotykam się z nim dzisiaj wieczorem. No, gadaj. Jak ci poszło w piątek?
- Dobrze - odpowiedziała lakonicznie. Miała nadzieję, że Theresa zrozumie aluzję i zakończy rozmowę.
Nie miała jednak szczęścia. Rozbudziła tylko ciekawość kuzynki.
- Co to znaczy „dobrze”? I dlaczego szepczesz? Czy coś poszło nie tak?
- Nie, w porządku. Później ci wyjaśnię - szepnęła T.J. nieco zirytowana. Theresa otrzymywała tyle telefonów nie w porę, że chyba mogła się domyślić, że osoba po drugiej stronie kabla chce zakończyć rozmowę.
Nagle poczuła palce Christophera na swoim nagim ramieniu i omal nie jęknęła z przerażenia i... z rozkoszy.
- Opowiedz mi. - Wyglądało na to, że Theresa ma ochotę na pogawędkę. Cholera, świetna pora! - Czy MacAfee'emu spodobała się prezentacja?
Rzeczony MacAffee właśnie zabawiał się jej biustem. T.J. wstrzymała oddech.
- Tak mi się zdaje...
- Czy wszystko w porządku? - zaniepokoiła się nagle Theresa. - Masz dziwny głos.
- Nie, nie... Nic mi nie jest. Zadzwonię do ciebie później, The... T. J. - poprawiła się w ostatniej chwili.
- T.J.? - usłyszała jeszcze zdumiony głos kuzynki, po czym odłożyła słuchawkę.
Zaraz potem Christopher przekręcił ją gwałtownie na plecy i zajrzał w jej twarz z promiennym uśmiechem.
- To była T.J. - wyjaśniła.
- Tak myślałem - odparł, pieszcząc jej szyję. Uwielbiał, kiedy się tak pod nim poruszała. Czuł, że krew znów napływa mu do lędźwi. - Musi być bardzo czymś przejęta, skoro dzwoni w niedzielę - zauważył.
T.J. przełknęła nerwowo ślinę.
- Nie znasz wszystkich faktów. - Próbowała zebrać w sobie siły. Z pewnością będą jej wkrótce potrzebne. - Czego sobie życzysz na śniadanie?
Uniósł głowę i popatrzył na nią z błyskiem w oku.
- Ciebie - mruknął.
Znowu to poczuła - szczęście rozlało się po jej ciele niczym złocisty miód. T.J. owinęła ramiona wokół jego szyi i przyciągnęła go do siebie.
- Nadciąga pierwsza porcja - szepnęła.
- Naprawdę już najwyższy czas, żebyście zjedli śniadanie. - Rozbawiona Cecilia zerknęła na Christophera. - Oho, widzę, że wróciły panu siły.
Nie starała się wcale ukryć wiele sugerującego uśmieszku, kiedy stawiała przed nimi talerz grzanek. Uśmiechnęła się do Christophera, po czym zerknęła na T.J.
- Zabieram Megan do parku, na wypadek, gdybyście zamierzali kontynuować te poufne negocjacje - poinformowała pracodawczynię.
- Skąd pani wie? - spytał z ciekawością. W ogóle nie hałasowali, a kiedy wrócili, było już przecież stosunkowo późno. Był przekonany, Theresa zresztą też, że gospodyni śpi.
- Cecilia lubi myśleć, że wie wszystko. Czasem nawet udaje jej się zgadnąć. - T.J. wymownie popatrzyła na Cecilię. - Ale nie tym razem. Nie będzie już negocjacji - poinformowała Cecilię, jednak unikała patrzenia jej w oczy. Wolała nie widzieć tego sceptycznego uśmieszku. - Załatwiliśmy już nasze sprawy, ku obopólnej satysfakcji. - Nie zwracając uwagi na śmiech Cecilii, popatrzyła na Christophera. - O której Emmett ma cię odwieźć na lotnisko?
- Nie wspominałem ci jeszcze? - Uśmiechnął się do niej. Doskonale wiedział, że nie. To miała być niespodzianka, dopiero co wpadł na ten pomysł. Poczynił odpowiednie przygotowania, podczas gdy ona brała prysznic w łazience. - Postanowiłem zostać tu jeszcze przez kilka dni.
ROZDZIAŁ ÓSMY
T.J. wpatrywała się w milczeniu w mężczyznę siedzącego po przeciwnej stronie stołu. Mężczyznę, który sprawił, że jej ciało poznało, czym jest rozkosz. Mężczyznę, który miał wyjechać, zanim zdołałby odkryć, że kochał się z niewłaściwą kobietą.
Musiała dwukrotnie odchrząknąć, zanim zdołała wydobyć z siebie głos.
- Słucham? - zapytała.
Christopher liczył na nieco bardziej radosną reakcję.
- Postanowiłem zostać tu jeszcze przez kilka dni - powtórzył.
Żeby być z tobą, od razu dodał w myślach. Był bliski powiedzenia tych słów na głos, ale powstrzymał się. Jeszcze nie. Nie może jej do siebie zrazić. Musi dać jej czas.
- Ale dlaczego...? - wyjąkała.
Hm, naprawdę myślał, że choć trochę się ucieszy. Ona jednak patrzyła na niego tak, jak gdyby oznajmił jej, że wynajął w nocy jej mieszkanie Armii Zbawienia.
- No... - zająknął się. - Chciałbym odwiedzić twoje biuro. Popracować nad tą walentynkową promocją...
Był to zaledwie ułamek prawdy. Najważniejsze bowiem było to, że tego ranka uświadomił sobie, że pragnie na zawsze stać się częścią jej życia. Czuł podniecenie, radość płynącą z tego nowego, nie znanego dotąd uczucia. Podobnie muszą się czuć dzieci wypatrujące Świąt Bożego Narodzenia. Czekał na coś, nie wiedział na co, lecz przekonany był, że niespodzianki, które jeszcze go spotkają, będą tylko przyjemne.
Theresa Cohran była kobietą stworzoną dla niego. Był tego pewien. Mimo to nie mógł zupełnie wyzbyć się ostrożności. To nie leżało w jego naturze. Będzie musiał spędzić z nią jeszcze trochę czasu, zanim pozna ostateczną prawdę na temat ich ewentualnego związku. Nie był też ani tak naiwny, ani zarozumiały, aby sądzić, że ta cudowna kobieta po prostu rzuci mu się w ramiona. Nawet po upojnej nocy miłosnej. W jej życiu byli przecież także inni, choć z reguły jedynie przelotnie. Zresztą, zapewne nadal są. On, Christopher, chciał doprowadzić do sytuacji, w której Theresa Cohran sama zapragnie stworzyć prawdziwy dom, a to zajmie z pewnością trochę czasu. Kilka dni - to minimum.
- Do biura? - powtórzyła tępo, wciąż nie spuszczając z niego wzroku. Ogłupienie powoli ustępowało miejsca panice. - Ale... myślałam, że musisz wracać.
Zerknęła na Cecilię, błagając ją wzrokiem o pomoc. Niestety - wyraz oczu gosposi wyjaśnił jej, że nie ma na co liczyć. Cecilia była wręcz rozbawiona nieoczekiwanym obrotem spraw. Ale przecież Cecilia usiłowałaby wyswatać ją nawet z listonoszem, gdyby tylko po dostarczeniu poczty zechciał zostać odrobinę dłużej.
Czując się niczym pierwszy oficer na tonącym „Titanicu”, T.J. znowu spojrzała na Christophera. Może tylko żartował?
- Fakt, muszę wracać - powiedział. Już miała odetchnąć z ulgą, kiedy usłyszała: - Kiedy jednak brałaś prysznic, zadzwoniłem do Abramsa - ciągnął. Abrams był wiceprezesem w jego firmie, T.J. rozmawiała z nim kiedyś przez telefon.
- Powiedziałem mu, że będę parę dni później, gdyż mamy świetny plan nowej kampanii.
Ciekawe, co to dla niego znaczy „parę dni”, zastanawiała się T.J., usiłując zebrać niespokojne myśli.
Kiedy wpatrywała się w pustą kartkę papieru lub w ekran komputera, obmyślając strategię dla jakiejś firmy, pomysły pojawiały się jak na zawołanie. Teraz zaś, kiedy naprawdę musiała coś wymyślić, wyobraźnia ją zawodziła. Jedyna wymówka, która jej przyszła do głowy, była wyjątkowo nieprzekonująca.
- Właściwie to zazwyczaj nikt nie zagląda nam przez ramię, gdy pracujemy...
Christopher żachnął się. Ze zdumieniem spostrzegł, że po raz kolejny Theresa zachowuje się bojaźliwie. Ale może był po prostu przewrażliwiony. Nic dziwnego - jeszcze nigdy nie znalazł się w podobnej sytuacji: na każdym kroku starać się, by jej nie urazić, nie zniechęcić, nie przestraszyć.
Podniósł do ust tost i zaczął go pałaszować z apetytem głodomora.
- Obiecuję, że nie będę się wtrącał - przyrzekł. No nic, trudno, pomyślała T.J. Zdaje się, że on naprawdę zostaje i nie ma na to rady. Będzie musiała się z tym jakoś pogodzić. Jeżeli wszystko miało się udać, należało teraz wykonać kilka taktycznych posunięć.
- W porządku, pozwól więc, że ja wykonam kilka telefonów - powiedziała.
Złapał ją za przegub, zanim zdążyła wstać.
- Poczekaj, przecież jest niedziela - zaprotestował. Nawet on nie pracował w niedzielę. Zazwyczaj. Delikatnie uwolniła przegub z uścisku.
- Twój wiceprezes to nie jedyna osoba, do której można dzwonić w niedzielę. - Starała się, aby jej głos brzmiał swobodnie, zwyczajnie. Nie było to proste ze względu na ściśnięte gardło. - Proszę. - Podsunęła mu swój talerzyk z nie tkniętym tostem. - Zjedz to. Ja prawie nie jem rano.
Kolejne kłamstwo. T.J. zawsze budziła się głodna i pochłaniała olbrzymie śniadania. Jednak tego ranka nie byłaby w stanie przełknąć ani kęsa.
Pozostawiwszy Christophera w kuchni, poszła prosto do gabinetu. Po drodze spotkała Cecilię i Megan, które szykowały się właśnie do wyjścia. T.J. gorąco uściskała córeczkę, gdy zaś za małą i gospodynią zamknęły się drzwi, odetchnęła z ulgą. Jedno zmartwienie mniej, przynajmniej na jakiś czas.
A setki zmartwień wciąż przed nią.
Kiedy wybierała znajomy numer, jej dłonie drżały. Dlaczego wszystko, w co zamieszana była Theresa, zawsze było takie pogmatwane?
Po czterech dzwonkach włączyła się automatyczna sekretarka. T.J. słuchała niskiego, zmysłowego głosu kuzynki, który przepraszał dzwoniących za jej nieobecność.
- No, proszę. Proszę, Theresa, odezwij się. Wiem, że tam jesteś. Odbierz ten cholerny telefon!
Kiedy T.J. miała już zrezygnować i zostawić wiadomość, usłyszała po drugiej stronie cichy trzask podnoszonej słuchawki.
- Wiedziałam, że coś jest nie tak. - Theresa nie zadała sobie nawet trudu, żeby się z nią przywitać. - Straciłyśmy go, tak? Przejrzał cię i domyślił się, że nie jesteś mną. Boże drogi, gdybyś nie była taką głupią gęsią.
T.J. powstrzymała się od komentarza. Nie miała zbyt wiele czasu. Christopher w każdej chwili mógł zacząć jej szukać.
- Thereso, czy mogłabyś jutro nie przychodzić do biura? - zapytała wprost.
- Dlaczego? - Kuzynka była mocno zaskoczona. T.J. westchnęła głęboko i oparła się o krzesło.
- Bo będzie tam on, Christopher - wyjaśniła. - Chce się rozejrzeć, zobaczyć, gdzie pracuję... To znaczy, gdzie ty pracujesz.
- Christopher?
T.J. niecierpliwie zabębniła palcami o blat biurka. Czyżby Theresa nie odrobiła lekcji i nie wiedziała nawet, jak ich klient ma na imię?
- Christopher MacAffee - wyjaśniła cierpliwie. - Postanowił zostać tu przez kilka dni i zobaczyć, jak pracujemy.
- Po co? Przecież mówiłaś, że podobała mu się nasza prezentacja.
- Owszem, podobała się. Może nawet za bardzo. T.J. przejechała dłonią po włosach. Jak zwykle tylko ona jest przerażona, tylko ona martwi się o los famy, tylko ona wykonuje czarną robotę. Czy Theresa nie zdaje sobie sprawy, że ta cala gra jest jak zabawa zapałkami w stogu siana? Jeden moment, a katastrofa gotowa. Szlag trafi agencję. I nie tylko agencję.
Nagle w jej głowie zaświtał pewien pomysł. Tak! To była jedyna szansa!
- Posłuchaj, nie mam teraz czasu, aby mówić ci o szczegółach - oznajmiła. I wcale bym nie chciała, dodała w myślach. - Po prostu nie przychodź tam jutro i już, zgoda? Zaufaj mi, tak będzie lepiej. Albo nie, poczekaj, musisz przyjść - zreflektowała się w ostatniej chwili. - Musisz przyjść i powiedzieć wszystkim, że będę cię udawać. A przynajmniej kierownictwu. Boże, Theresa, to się tak potwornie pokomplikowało. Nawet nie wiesz...
- Okay. Damy sobie radę. - Theresa jak zawsze była niewzruszona - Wiesz, że całkowicie w ciebie wierzę.
- Tylko, że ja kłamię. Ciągle kłamię. To straszne. Po drugiej stronie słuchawki rozległ się protekcjonalny śmiech.
- Początki zawsze są trudne, T.J. Kiedy się rozkręcisz, pójdzie ci lepiej.
- Skoro tak twierdzisz... Aha, jeszcze coś. Zaczynamy kampanię walentynkową dla MacAffee Toys.
- Teraz, w te walentynki?
- Tak. - T.J. poczuła uzasadnioną satysfakcję.
- Do diabła, jesteś naprawdę szybka. - Tym razem w głosie Theresy słychać było szczery podziw.
Bardziej niż myślisz, droga kuzynko, bardziej niż myślisz, dodała w myślach T.J.
- Naprawdę muszę już kończyć. - Wstała od biurka. - Zostawiłam Christophera w kuchni, boję się, że zacznie się zastanawiać, co się ze mną stało.
- W kuchni? - powtórzyła Theresa. - A co MacAffee robi w twoim domu?
- To bardzo długa historia. Wszystko zaczęło się od wirusa.
- Komputerowego?
- Ludzkiego. Trzymaj się.
T.J. odłożyła słuchawkę i z satysfakcją popatrzyła na telefon. Celowo zostawiła Theresę w stanie niepewności. Musiała przyznać, że choćby dla tej jednej chwili warto było podjąć się tej przebieranki. Zresztą, może tak naprawdę od dawna chciała zmienić skórę, może pragnęła tego, lecz nie chciała przed sobą się przyznać? No bo niby dlaczego teraz czuła się tak dobrze?
Wróciła do kuchni, gdzie Christopher kończył właśnie swoje śniadanie. Co za fantastyczny facet, pomyślała nie pierwszy raz na jego widok. Gdyby Theresa zdawała sobie sprawę, jak wygląda jej nudny podobno klient, zrobiłaby wszystko, aby dotrzeć na lotnisko, nawet jeśli musiałaby zostać tam przetransportowana wraz ze szpitalnym łóżkiem.
- Tęskniłem za tobą - szepnął, po czym owinął ramię wokół jej talii i przyciągnął ją do siebie.
Kiedy ją całował, poczuła na jego wargach smak miodu. A może to on sam tak smakował. Tak czy inaczej, miło byłoby do tego przywyknąć, mieć to na codzień. Niestety, nigdy nie będzie miała takiej szansy.
- Powiedz, jak długo Cecilia spaceruje z Megan po parku?
- Naprawdę nie wiem - odparła. - Około dwóch godzin. Może trochę dłużej.
- To dobrze, mamy trochę czasu - stwierdził zadowolony. Nagle zrobiło jej się gorąco. Czyżby wciąż miał ochotę na to, o czym ona nie mogła przestać myśleć?
- Trochę czasu? - powtórzyła.
- Po południu zamierzam przenieść się do hotelu. - Chciał, aby mieli jakieś swoje miejsce, gdzie nie musieliby przejmować się gospodynią i dziewczynką. - Po prostu nie wypada, żebym tu dłużej mieszkał. Nie chcę narażać na szwank twojej reputacji.
Tak, ten człowiek rzeczywiście był niezwykły. Oto pierwszy mężczyzna, który przejmuje się reputacją Theresy. Przecież nawet sama Theresa miała ją w nosie. Plotki spływały po niej jak woda po gęsi.
- To bardzo szlachetne - pochwaliła go.
- Jednak zanim się stąd wyniosę - przycisnął usta do jej szyi, aż westchnęła z rozkoszy - pomyślałem, że moglibyśmy, hm, wrócić na chwilę na znajomy grunt. Spojrzał na nią tak, że niemal się rozpłynęła. Kiedy później ją całował, na przemian przeklinała i błogosławiła Theresę. Gdyby nie kuzynka, nigdy nie dane byłoby jej zakosztować raju.
I gdyby nie ona, nie musiałaby go teraz tracić.
T.J. czuła się niczym saper na polu minowym. Rozluźniała się tylko wtedy, gdy zamykały się za nimi drzwi i zostawali sam na sam. Wtedy musiała uważać tylko na siebie, nie zaś na wszystkich innych, którzy mogliby przypadkowo nazwać ją prawdziwym imieniem lub popełnić jakąś inną pomyłkę. Zdemaskować ją i przerwać tym samym ten cudowny sen...
Podczas tych kilku dni, poświęconych na zapoznanie Christophera z działalnością agencji, była chodzącym kłębkiem nerwów. Ubrana w stroje, które Theresa przesłała jej przez swoją pokojówkę, T.J. starała się jak najlepiej odegrać rolę szefowej. Tak dobrze zresztą wcieliła się w tę postać, że pracownicy z trudem odróżniali ją od pierwowzoru. T.J. podsłuchała nawet, jak Heidi mówiła jednej z sekretarek, że T.J. wygląda bardziej na Theresę niż sama Theresa. „Tylko zachowuje się inaczej - dodała. - Bardziej dyplomatycznie, i odważniej w interesach...”
Pod koniec trzeciego dnia T.J. zaczęła wreszcie nieco się odprężać. Może wszystko będzie dobrze, pocieszała samą siebie, przynajmniej jeśli chodzi o firmę. Bo reszta to już zupełnie inny problem, o którym na razie nie powinna myśleć. Na szczęście udawało się jej jakoś panować nad sytuacją.
Jednak kiedy zostawała sam na sam z Christopherem, w jego apartamencie hotelowym, nie mogła myśleć o niczym.
Nie chciała myśleć, pragnęła jedynie czuć. Zatrzymać w pamięci każde zmysłowe doznanie, każdą chwilę, a potem wspominać ją przez całe życie.
Noce, które spędzali ze sobą, były cudowne. I nie chodziło tylko o sam akt miłosny, choć i on był za każdym razem coraz intensywniejszy i coraz wspanialszy. W ich związku równie mocno liczyły się drobiazgi - stanie na balkonie hotelowego pokoju i wpatrywanie się w niebo, w gwiazdy, które zdawały się być na wyciągnięcie ręki, picie szampana z tego samego kieliszka ze wzrokiem utkwionym w oczach partnera, silny uścisk i czułe słowa po zaspokojeniu pragnienia...
Drobiazgi, a tak bardzo znaczące.
T. J. była beznadziejnie zakochana w tym mężczyźnie i nic na to nie mogła poradzić. Mogła jedynie cieszyć się tymi krótkimi chwilami, które podarował jej los. Z biegiem dni coraz częściej zaczynała mieć jednak wrażenie, że cała ta historia wcale nie skończy się w chwili, gdy on wsiądzie do samolotu i wróci do San Jose.
Oczywiście nie chciała, żeby tak skończyło się to wszystko. Tylko jak niby mogłaby do tego nie dopuścić? Poprosić go, by jeszcze kiedyś odwiedził C&C Advertising? Za którymś razem z pewnością poznałby prawdę; kłamstwa nie da się ciągnąć w nieskończoność. A gdyby dowiedział się, że go oszukała - co wtedy? Wybaczyłby wszystko?
Nie. Na pewno nie.
Już nigdy by jej nie zaufał.
Na myśl o tym odczuwała bolesny ucisk w sercu, nawet wtedy, gdy leżała u jego boku w hotelowym łożu.
Christopher przyciągnął ją do siebie i delikatnie pocałował w czoło. Dla niego też wszystko, co wspólnie przeżywali, było zupełnie niezwykłe. Chyba po raz pierwszy w życiu czuł, że naprawdę żyje. Był jej wdzięczny za to, że otworzyła mu oczy. W pracy była niczym wulkan, w łóżku jeszcze gorętsza. Miał cholerne szczęście, że na nią trafił. Usłyszał, że westchnęła głęboko.
- Dam pensa za twoje myśli. Zdradź je... Nie miała na to najmniejszego zamiaru. Zmusiła się do uśmiechu.
- Tylko pensa? - zapytała. - Czy tak właśnie zrobiłeś majątek? Źle opłacając ludzi? Christopher roześmiał się.
- Majątek powstał na długo przed moim przyjściem na świat. Ja tylko, jak to się mówi, pchnąłem firmę w dwudziesty wiek.
Odsunęła kosmyk włosów, który wpadał mu do oka. Starała się nie myśleć o tym, jak bardzo będzie jej go brakowało.
- Chyba będziesz musiał jeszcze popracować - powiedziała. - Wkraczamy już w dwudziesty pierwszy.
- Nie ma pośpiechu. Poza tym wtedy na czele firmy będzie stał już inny MacAffee, więc to nie moje zmartwienie. Ja muszę przejmować się tym, co dzieje się obecnie. - Spojrzał na nią. - I tobą.
Patrzył na nią z takim uwielbieniem, a ona jeszcze bardziej czuła się małą, wstrętną oszustką. Znów ją dotknął. Zamknęła oczy. Tak, najlepiej uciec w rozkosz, zapomnieć się i o niczym nie myśleć. Zagłuszyć to poczucie winy...
- Zawsze jesteś taki przejęty pracą? - zażartowała.
- Już nie. Nie wiedziałem, co tracę. Jego pocałunki stały się gorętsze, odchyliła głowę do tyłu, a Christopher...
A Christopher oparł się nagle na łokciu i powiedział:
- Jutro muszę wyjechać.
Hm, wcześniej na to właśnie liczyła. Teraz czuła się tak, jakby za chwilę miało nastąpić trzęsienie ziemi.
- Jutro? - zapytała ze smutkiem.
- Muszę - skinął głową. - Wszyscy w firmie uważają, że zwariowałem. Nigdy dotąd nie brałem wolnego.
- Nigdy?
Pokręcił głową i przytulił się do niej
- Nie na dłużej niż dzień czy dwa. Ta robota naprawdę mnie rajcuje, w pewien sposób określa. A właściwie: określała - dodał ze smutnym uśmiechem. - To już przeszłość. Cholera, wcześniej nie miałem pojęcia, jak przyjemnie jest powiedzieć sobie „olej to” - i olać. Ech... - westchnął żałośnie i machnął ręką, jakby wzruszenie odjęło mu mowę.
T.J. pokiwała tylko głową. Atmosfera jak na stypie, pomyślała. Jeszcze chwila, a oboje zaczną ronić łzy.
- Pojedź ze mną - zaproponował nieoczekiwanie, chwytając jej dłoń. - Polećmy do San Jose. Odwdzięczę ci się i pokażę swoją firmę.
Kusiła ją ta propozycja. Kusiło ją, aby jeszcze trochę przedłużyć tę maskaradę. Czy nie może sobie pozwolić na rewizytę? A potem on na rewizytę rewizyty, a potem ona...
Nie, to idiotyzm.
Z ogromnym żalem potrząsnęła głową.
- Nie mogę - powiedziała. - W poniedziałek zaczynamy twoją kampanię, zapomniałeś?
Trudno byłoby zapomnieć. Cały personel porzucił bieżące zajęcia, aby zająć się tym nagłym zleceniem. Telewizyjny spot, wykupienie dobrego czasu antenowego w dzień, kiedy wszystkie terminy były od dawna sprzedane, skoordynowanie reklamy prasowej i telewizyjnej - wszystko to pochłonęło ich bez reszty, a efekt był taki, że dostali jednak trzydzieści sekund przed popularnym serialem i zmontowali prześmieszny, wzruszający filmik, który nie zrobiłby wrażenia chyba tylko na kimś, kto zamiast serca miał kamień. Miś nie był tani, ale T.J. była pewna, że dzięki tej reklamie sprzeda się świetnie.
To będzie mój pożegnalny prezent dla Christophera, pomyślała ze smutkiem. Taki podarunek na walentynki...
- Kampania? Przecież nie musisz być na miejscu. No tak. Uparł się. To było ponad jej siły. Za chwilę powiozą ją do domu wariatów. Czy można nie zwariować, kiedy trzeba się bać słów, które budzą tak wielką radość w sercu?
- Owszem, muszę. To o wiele bardziej skomplikowane, niż sądzisz.
- Nie możesz tego przekazać T.J.? - zasugerował. - Podobno jest taka zdolna... A propos, ciągle jeszcze jej nie poznałem.
Rzeczywiście, za każdym razem, kiedy miało to nastąpić, T.J. Cohran w tajemniczy sposób znikała.
- Przez cały tydzień była bardzo zajęta.
Christopher wzruszył ramionami. Właściwie to nie był specjalnie zainteresowany T.J. Dla niego istniała jedynie Theresa. Tamtą chciał poznać wyłącznie dlatego, że była spokrewniona z Theresa, a Theresa zdawała się mieć o niej bardzo dobre zdanie.
- Nie ma sprawy - machnął dłonią - będzie na to czas. Może tu wrócę... - T.J. serce podeszło do gardła. - Bo jesteś pewna, że nie dasz się przekonać do tego wyjazdu, tak?
- Jestem pewna. - Nie mogła mu tego zrobić. Rozczarowany Christopher westchnął żałośnie. Zaraz jednak uśmiechnął się do niej.
- Musimy więc jak najlepiej wykorzystać czas, który nam pozostał, prawda?
Uśmiechnęła się smutno. Wyciągnęła do niego ramiona i w tym samym momencie poczuła ukłucie w sercu. Patrzył na nią tak umie, z taką miłością, powiedział jej tyle o sobie, a ona...
Nie. Nie może tego dłużej ciągnąć. Ten ciężar ją zabije.
- Christopher, muszę ci coś powiedzieć - zaczęła. Nie podobał mu się wyraz jej oczu. Na pewno zaraz mu powie, że to koniec. Nie chciał tego słuchać. Nie chciał żadnego końca. Zamierzał zrobić absolutnie wszystko, co w jego mocy, aby uratować tę znajomość.
- Ciii... - Pocałował ją w jedną skroń, potem w drugą. - Nie chcę rozmawiać o interesach.
- To nie ma nic wspólnego z interesami - powiedziała przez ściśnięte gardło.
Nie słuchał. Całował ją, nie patrząc na to, że łzy napływają jej do oczu. Łzy radości, łzy smutku...
To już ostatni raz, obiecała sobie, ostatni raz, kiedy pozwoli mu kochać się z kimś, kim nie była.
Ostatni raz.
Popchnęła go na plecy. Christopher jęknął zdumiony. Zawsze to on przejmował inicjatywę, choć przecież i ona nie była nigdy bierna. Teraz jednak przycisnęła go z jakąś dziwną desperacją do łóżka i zaspokoiła w sposób, o jakim wcześniej mógł tylko marzyć. Poczuł się słaby jak mały kociak. Nigdy wcześniej nie przyszłoby mu do głowy, że taki stan będzie mu odpowiadał.
Po raz kolejny przekonał się, że wcześniej w ogóle nie miał o niczym pojęcia.
- Gdzie... - wydyszał, gdy było już po wszystkim - gdzie nauczyłaś się tego wszystkiego? - Nienawidził mężczyzny, który pierwszy zażądał od niej takiej rozkoszy.
- To instynkt - wyszeptała w jego ucho. - Czysty instynkt.
Nie mogłaby mu sprawić cenniejszego prezentu.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Christopher MacAffee na lotnisku czuł się niemal jak w domu. Przez całe życie przylatywał gdzieś lub skądś wylatywał - do internatu, potem na wakacje do domu, w interesach, na święta... Wszystkie te lotniska zlały się w jego pamięci i nie byłby chyba w stanie przypomnieć sobie żadnego z osobna.
Wiedział jednak, że to jedno zapamięta. Zapamięta to beznadziejnie ponure pożegnanie. Zapamięta do śmierci.
Ostatni raz popatrzył na smutną twarz Theresy.
Głośniki zaczęły wzywać pasażerów jego lotu.
Nie chciał wyjeżdżać.
Zajrzał jej w oczy, a potem oparł głowę na czole Theresy i westchnął ciężko.
- Wiesz, złapałem się na myśli, że chciałbym spóźnić się na ten samolot. Co się, do jasnej cholery, stało z tymi słynnymi korkami w Los Angeles? Wszyscy na nie narzekacie, a kiedy człowiek naprawdę na nie liczy, nie ma ich. Po prostu nie ma...
Theresa miała podobne pragnienia. Niestety, droga na lotnisko tego akurat dnia była całkowicie przejezdna. Zupełnie jak gdyby ktoś złośliwie pousuwał z niej wszystkie zbędne pojazdy. A ona z taką czułością patrzyłaby dzisiaj na zepsutą ciężarówkę, blokującą środkowy pas; albo na niegroźną kolizję, policję i półkilometrowy zator; nawet na robotników, malujących w godzinach szczytu pasy na drodze.
- Rzeczywiście - przytaknęła. - Droga była pusta. Może to cud? A może znak, że naprawdę musisz już wracać.
Wiedziała, że widzi go być może po raz ostatni w życiu, a jednak nie mogła się zdobyć na szczerość. Bo tak naprawdę chciała powiedzieć co innego: „Nie chcę, Christopher, żebyś wyjeżdżał. Nie chcę, żeby to się skończyło. A najbardziej na świecie nie chcę, żebyś kiedykolwiek odkrył, że cię okłamałam”.
Ale przecież kiedyś i tak odkryje. A wtedy...
T.J. nie powiedziała mu tego, co powinna, lecz on i tak zrozumiał najważniejsze - ta wspaniała kobieta nie chciała, aby wyjechał.
Powinni coś z tym zrobić. Ale co?
Objął jej twarz dłońmi. Nie miał pomysłu, jak wybrnąć z tej niezwykłej sytuacji, nie zamierzał jednak rezygnować z tego, co właśnie odnalazł. Obiecał sobie solennie, że ich rozstanie nie będzie ostateczne.
Stewardesa z obsługi naziemnej uśmiechnęła się do niego, zapraszając na pokład samolotu. Był ostatnim pasażerem, który jeszcze się tam nie znalazł. Theresa zarzuciła ręce na jego szyję i pocałowała go po raz ostatni.
- Jeśli się nie pośpieszysz, przegapisz swój lot. Pocałował ją mocno, jak ktoś, kto wyjeżdża na bardzo długo, a nie tylko na tydzień, jak to przed chwilą postanowił.
- Proszę pana? - usłyszał przynaglający głos stewardesy.
- Kiedy tylko podpiszemy wstępne umowy, przyślę któregoś z naszych ludzi - obiecał i zaczął iść w stronę prowadzącego do samolotu rękawa.
T.J. patrzyła, jak odległość pomiędzy nimi zwiększa się, a smutek w jej sercu rósł wprost proporcjonalnie do dystansu.
- Będę czekała! - odkrzyknęła.
Już miał zniknąć jej z oczu, kiedy odwrócił się i wyminął podążającą za nim krok w krok, zniecierpliwioną stewardesę.
- Proszę pana... - upomniała go.
- Jeszcze sekundę - poprosił, nawet na nią nie patrząc. Jego wzrok utkwiony był bowiem w tę, która odmieniła jego świat. - Jeszcze sekundę...
- Ale lot...
Podbiegł w stronę T.J. Miał czas tylko na przelotny pocałunek. Nie wypadało przetrzymywać czekających w samolocie ludzi. Uścisnął ją, a potem wypuścił z objęć i zawołał, śpiesząc do samolotu:
- Walentynki!
T.J. nie zrozumiała. Czy miał na myśli kampanię?
- Wrócę na walentynki! - zawołał, widząc jej zdezorientowaną minę. - Czekaj na mnie! - I z tymi słowami zniknął z jej oczu. I, niestety, z jej życia.
- Żegnaj - wyszeptała T.J.
Stała jakiś czas nieruchomo, rozpamiętując wszystko, co stało się w ciągu kilku ostatnich dni. Czuła ulgę - minęło już niebezpieczeństwo zdemaskowania. Ale też jeszcze większy smutek - nie zobaczy go więcej. Najchętniej zwinęłaby się w kłębek i usnęła. Albo umarła.
Powiedział, że wróci na walentynki, przypomniała sobie. Zawsze marzyła o jakimś cudownym zdarzeniu, które odmieniłoby jej los właśnie w tym dniu. Theresa co rok była zarzucana walentynkowymi bukietami, prezentami, propozycjami spotkań. T.J. nie dostała nigdy choćby jednej kartki. Nawet od Petera. Gdy go poznała, było już po walentynkach, a za rok byli już małżeństwem i uznał najwyraźniej, że Dzień Zakochanych ich nie dotyczy.
Czy w tym roku będzie inaczej? Co znaczy ta zapowiedź powrotu? Czy czeka ją romans z Christopherem MacAffee? Nie, zorientowałby się, że go oszukiwała. Prędzej czy później prawda wyszłaby na jaw. Jak długo towarzyszyłoby jej szczęście? Jak długo mogłaby kontynuować tę maskaradę?
A jednak nie mogła odmówić sobie marzeń. Kiedy jechała po ruchomych schodach, puściła wodze fantazji: oto Christopher i ona w wytwornej, drogiej restauracji świętują pięćdziesiątą rocznicę ślubu. Otaczają ich dzieci i wnuki. Razem kroją półtorametrowy tort z maleńkimi figurkami panny młodej i pana młodego na szczycie...
„Kochanie, muszę ci coś powiedzieć - wyszeptałaby mu do ucha. - Tak naprawdę jestem kuzynką Theresy. A Megan to moja córka...” Co by wtedy zrobił Christopher? Odłożył nóż i opuścił restaurację. Tak. Restaurację i jej życie.
Oto znalazła się w pułapce. Mogła jedynie myśleć, jak przedłużyć ich szczęście, ale nie jak zatrzymać je na zawsze.
Bo przecież nawet gdyby chciała mu o wszystkim powiedzieć, nie znalazłaby właściwych słów. Na szczęście może nie będzie musiała...
Opuściła salę odlotów i rozejrzała się w poszukiwaniu Emmetta i czarnej limuzyny. Na pewno teraz, kiedy Christopher znajdzie się z powrotem w San Jose, interesy tak go pochłoną, że zapomni o obietnicy, pomyślała. Mężczyźni nie traktują poważnie takich przelotnych związków.
Zamrugała oczami, żeby powstrzymać łzy, i ruszyła w stronę samochodu. Na jej widok Emmett schował gazetę. Jeden rzut oka na twarz dziewczyny powiedział mu, że nie jest z nią najlepiej.
- Wyglądasz na przybitą. - Otworzył tylne drzwi. - Czyżby w ostatniej chwili domyślił się wszystkiego? T.J. pokręciła głową.
- Masz coś przeciwko temu, żebym pojechała z przodu, razem z tobą? Przyda mi się towarzystwo.
Szofer bez słowa podał jej chusteczkę. Przyjęła ją i otarła łzy z policzków.
- Jasne, że nie. - Emmett otworzył drzwi po stronie pasażera i chwilę później z wprawą włączył się do ruchu. - To jak? Umowa zerwana? - zagadnął.
- Nie, z firmą wszystko w porządku. - Przynajmniej Theresa będzie szczęśliwa. - W przeciwieństwie do mnie.
Emmett bez słowa sięgnął dłonią w kierunku radia. Kręcił gałką, dopóki nie znalazł tego, czego szukał - stacji nadającej stare przeboje.
T.J. spojrzała na niego ze zdumieniem. Emmett gorąco nienawidził rock and rolla. Słuchał wyłącznie muzyki klasycznej. Wiedział jednak, że ona za nimi przepada.
- Dzięki.
- Nie ma o czym mówić - skinął głową. T.J. usiadła wygodnie i spróbowała uporządkować myśli. Niestety, na to było jeszcze za wcześnie.
- Mają rację - stwierdziła po chwili.
- Kto?
- Ci, co mówią, że gdy raz zaczniemy oszukiwać, to nie możemy przestać. Oplatamy wszystko pajęczyną kłamstwa, aż w końcu sami nie możemy się w niej ruszyć.
- Nie wiem, jak ci pomóc - odparł Emmett. - Nie mam takich doświadczeń.
- I chwała Bogu! Nawet nie wiesz, jakim jesteś szczęściarzem.
Limuzyna zatrzymała się na światłach, a wtedy szofer spojrzał na nią i powiedział:
- Czy ja wiem? Czasami przydałaby się odrobina komplikacji - uśmiechnął się. - Nie przejmuj się, T.J. Z kłopotami bywa czasem tak, że same się rozwiązują. Poczekaj trochę.
Nie tym razem, pomyślała i w milczeniu skinęła głową. Nie było sensu o tym dyskutować. Co się stało, to się nie odstanie.
Godzinę później wysiadła z windy w biurze C&C Advertising, a pierwszą osobą, którą spotkała, była Theresa.
Kuzynka ubrana była w stylu sportowym, tak bardzo lubianym przez T.J. Włosy ściągnęła do tyłu, na nogach miała dżinsy, zamiast kostiumu czy marynarki - luźny sweter. Od kilku dni, kiedy przychodziła do pracy, ubierała się właśnie tak, żeby nie wzbudzać ewentualnych podejrzeń dyrektora MacAffee Toys. Całe szczęście ani razu na niego nie wpadła, uważała jednak, że na wszelki wypadek powinna pozostać w skórze kuzynki, dopóki MacAffee nie wsiądzie do samolotu i nie odleci na północ.
Teraz spojrzała z niepokojem, czy zza pleców T.J. nie wyłoni się jakaś męska sylwetka. Na szczęście winda była pusta. Zwróciła pełen nadziei wzrok ku kuzynce i zapytała:
- I co, pozbyłyśmy się go?
T.J. skinęła głową i ruszyła korytarzem w stronę swojego gabinetu.
- Dzięki Bogu! - Theresa ściągnęła z włosów spinkę i wręczyła ją T.J. Jej ciemne loki rozsypały się na ramiona. - Nie wiem, czy dłużej bym to zniosła. - Przeczesała palcami włosy i skręciła w kierunku własnego pokoju, gdzie czekały na nią ulubione ubrania. - Nie wiem, jak możesz nosić coś takiego. - Wzięła między palce brzeg swetra.
- To wygodne - odparła w zamyśleniu T.J. Bez zastanowienia ściągnęła włosy do tyłu i spięła je spinką.
- Dla mnie obrzydliwe - oświadczyła Theresa. Przystanęła i popatrzyła z uwagą na T.J. Kuzynka nie wyglądała na osobę, która właśnie dokonała niezwykle udanej transakcji. - Dobrze się czujesz? Coś nie w porządku z umową?
Umowa! Dla Theresy tylko to się liczy. Udane kontrakty, nowi klienci, wielkie budżety.... Tak, tak, MacAffee Toys jest bogatą firmą. Muszą o tym pamiętać...
- Z umową wszystko w porządku - odparła. - Christopher wyśle resztę papierów przez kuriera, gdy tylko zostaną podpisane.
- Dobra robota. - Theresa uściskała kuzynkę, lecz ta nie odwzajemniła uścisku. Odwróciła się tylko i poszła do siebie. Theresa podążyła za nią.
- Coś jest nie tak - stwierdziła z naciskiem. - Co? T.J. zacisnęła powieki, żeby powstrzymać łzy.
- A co ma być nie tak? - powiedziała przez ściśnięte z żalu gardło. - Mamy tę umowę. To wyjątkowo bogata firma. Zrobiliśmy im świetną reklamę dla telewizji, szef jest czarujący... Wszystko układa się cudownie.
Ten sarkazm nie pasował do T.J. Theresa była naprawdę przejęta. Jednak kiedy dotknęła ramienia kuzynki, T.J. strząsnęła jej dłoń.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu, zmienię strój i wezmę się do roboty, dobrze? - zapytała, nie patrząc jej w oczy.
Theresa wiedziała, że nic nie wskóra. Postanowiła ustąpić. W przeciwieństwie do niej, T.J. nie lubiła rozmawiać o swoich problemach. Niechętnie posłuchała kuzynki i cofnęła się w stronę drzwi.
- Może później pójdziemy razem na obiad?
- Dobrze - mruknęła do siebie T.J., kiedy usłyszała odgłos zamykanych drzwi. - Może być obiad, co tylko zechcesz...
Christopher czuł się niczym zadurzony nastolatek, ale pomyślał, że należy mu się to uczucie. I co z tego, że ma już te swoje trzydzieści trzy lata?
Zakochany... Ten rozdział życia całkowicie go ominął. Szybko złapał taksówkę stojącą przy krawężniku naprzeciwko lotniska, po czym wrzucił walizkę na tylne siedzenie.
- 11737 Wilshire - rzucił do taksówkarza.
Ruszyli. Christopher wyjrzał przez okno. Bardzo chciał być już na miejscu. Ujrzeć zaskoczenie w oczach Theresy, kiedy wkroczy do jej gabinetu.
Tak, pomyślał, zachowuję się zupełnie jak zwariowany nastolatek, który dla swej dziewczyny gotów jest przepłynąć wzburzoną rzekę. Tyle że wtedy, gdy nim był, w jego życiu nie pojawiła się żadna dziewczyna, która byłaby tego warta. Potem zaś pochłonęły go interesy, budowanie swojej pozycji w firmie; zbyt był przejęty tym, że pewnego dnia odpowiedzialność za firmę spadnie na jego barki, by zaprzątać sobie głowę miłostkami. Jako kolejny z rodu MacAffeech nie mógł rozczarować poprzednich pokoleń.
Za nimi rozległ się dźwięk klaksonu. Taksówkarz wymamrotał coś w obcym języku, z pewnością nic pochlebnego, jednak Christopher ledwie go usłyszał. Jego umysł zaprzątnięty był czym innym.
Chciał poślubić tę kobietę.
Znał siebie wystarczająco dobrze, aby wiedzieć, że ta decyzja nie jest pochopna. Podobało mu się w niej wszystko. Zabawiając się w adwokata diabła, usiłował wynajdywać wszelkie jej możliwe wady, coś, do czego mógłby się przyczepić - i nie znalazł niczego takiego. Próbował usilnie przez cały tydzień - bez rezultatu. Sądził, że jeśli nie będzie jej widział przez parę dni, rozpalone uczucia nieco ostygną - wybuchnęły jeszcze gorętszym płomieniem.
Przez cały czas, który spędził z dala od Theresy, nie mógł przestać o niej myśleć. Nawet podczas ważnych spotkań przed jego oczyma pojawiały się wspomnienia chwil, które spędzili razem. Doszło do tego, że podwładni zaczęli dostrzegać jego roztargnienie i plotkować na ten temat. Zdaje się, że uznali dziwne zachowanie szefa za objaw niedawno przebytej choroby.
Cóż, jeśli rzeczywiście był chory, to miał tylko nadzieję, że nigdy nie wyzdrowieje.
Teraz spojrzał na kopertę leżącą obok niego na popękanym plastikowym siedzeniu. Poprzedniego dnia nagły impuls kazał mu załatwić sobie bilet i osobiście zawieźć dokumenty do C&C Advertising. Tym razem ani kurier, ani poczta na nim nie zarobią. Nigdy nie robił niczego pod wpływem impulsu, ale teraz potrzebował jakiegoś pretekstu, aby się z nią zobaczyć.
Po prostu musiał to zrobić.
Jak dziecko, pomyślał o sobie z uśmiechem.
Wokół rozległo się więcej klaksonów. Christopher wychylił się przez okno. Czuł, że jego zniecierpliwienie wzrasta.
- Czy nie możemy jechać trochę szybciej? - zapytał. Taksówkarz prychnął tylko i machnął ręką, pokazując otaczające ich samochody.
- Moglibyśmy, gdyby te rupiecie poruszały się do przodu,
a jak pan zauważył, nie robią tego. - Jego czarne brwi ściągnęły się nad błyszczącymi ciemnymi oczyma. - Spokojnie, proszę pana. Robię, co mogę. Ten gość z Wilshire na pewno panu nie ucieknie.
- Nie wiadomo. Zmarnowałem już trzydzieści trzy lata - powiedział. - I nie chcę tracić więcej ani chwili.
Kierowca wzruszył tylko ramionami. Turyści. Wszyscy są tacy sami. Mają źle w głowach i wciąż się gdzieś śpieszą.
Nareszcie! Christopher patrzył na światełka podświetlające kolejne cyferki na ścianie windy i zastanawiał się nad swoim zachowaniem - tak bardzo do niego nie pasowało. W innych okolicznościach kazałby swojemu asystentowi skontaktować się z asystentką Theresy i ustalić termin spotkania. Tak było jednak, zanim ją poznał. Teraz nie mógł się doczekać chwili, w której ją zobaczy, dotknie jej twarzy, przytuli do siebie...
Boże, tak bardzo za nią tęsknił!
Wyskoczył na korytarz na siódmym piętrze i popędził wprost do jej gabinetu.
Na jego widok krótkowzroczne oczy Heidi zrobiły się okrągłe niczym literka „O”. Środkowe „O” w rozpaczliwym haśle „S.O.S.”
- Niech pan poczeka! - Zerwała się na równe nogi. - Nie może pan tam wejść! Jest zebranie, prezentacja...
- W porządku, posłucham. Nie będę przeszkadzał. Dopóki nie skończy, nie odezwę się ani słowem - obiecał, mijając biurko Heidi. Zanim zdążyła się zorientować, zapukał, a potem natychmiast otworzył drzwi do gabinetu Theresy Cohran, po czym wszedł do środka.
Odwrócona w stronę okna Theresa usłyszała trzask zamykanych drzwi. Dziwne, zazwyczaj Heidi informowała ją o mających się pojawić gościach brzęczykiem. Zdumiona, odwróciła się, aby zobaczyć intruza.
Hm, nieźle. Wyjątkowo przystojny. No, no... Świetnie. I to akurat w Dzień Zakochanych.
- Zadzwonię później. - Nie spuszczając oczu z nieznajomego, Theresa odłożyła słuchawkę. Na jej ustach pojawił się szeroki, zachęcający uśmiech.
Tymczasem szeroki uśmiech na twarzy Christophera nieco zbladł. Zaczynał mieć dziwne wrażenie, że...
- Theresa?
- Tak...
A więc ma nad nią przewagę, pomyślała. Zna jej imię. To jednak wkrótce ulegnie zmianie. Jeszcze przed upływem wieczoru ona przejmie pałeczkę. Tylko kto to jest? Posłaniec niebios?
Christopher potrząsnął głową.
- Nie - powiedział zdecydowanie. Coś tu nie pasowało. Było w niej coś takiego...
- Słucham? - Zatrzepotała powiekami.
- Nie jesteś nią. - Przysunął się bliżej i przyjrzał się jej uważnie. - To znaczy Theresą. Nie jesteś Theresą.
Co znowu? Czyżby postradał zmysły? Heidi wpuściła tu jej wariata?
- Oczywiście, że jestem - roześmiała się, a w jej oku pojawił się uwodzicielski błysk.
Jednak Christopher zamiast odwzajemnić ten bajeczny uśmiech, skrzywił się, jakby polizał cytrynę. Wszystko było nie tak. Jej śmiech był inny - ani aksamitny, ani melodyjny. Kiedy się uśmiechała, nie było dołeczka w jej policzku...
Czyżby ją źle zapamiętał? Albo może coś sobie uroił w tej swojej chorej głowie? Nie, to niemożliwe. Nie mógł przecież uroić sobie koloru jej oczu. Te, w które teraz patrzył, były wyraziste, krystalicznie niebieskie, nie iskrzyły się rozmaitymi odcieniami błękitu jak tamte.
Kompletnie zdezorientowany, przejechał dłonią po włosach, nie odrywając wzroku od stojącej przed nim kobiety.
Może to halucynacje?
- Theresa Cohran? - powtórzył głucho. Do licha, przecież kochał się z tą kobietą, znał każdy fragment jej ciała. Dlaczego więc teraz czuł się tak, jak gdyby spoglądał w twarz nieznajomej?
Theresa wyszła zza biurka i zbliżyła się do niego niczym myśliwy podchodzący ofiarę.
- Tak, jestem Theresa Cohran, kochanie - odparła. - W życiu nie byłam bardziej Theresą Cohran niż w tej chwili.
W tym samym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich... Nie, nie Heidi, lecz T.J., która ukończyła właśnie kilka wstępnych szkiców do kolejnego etapu kampanii MacAffee Toys, i chciała, aby Theresa rzuciła na nie okiem.
- Zobacz, Thereso, mam już... - zamarła - Christopher... - wyszeptała tak cicho, że chyba nikt tego nie słyszał.
Popatrzył na nią, a na jego twarzy pojawił się cień wątpliwości, który chwilę później ustąpił miejsca błyskowi zrozumienia.
Nie!
Nie w ten sposób!
Jeśli ma poznać prawdę, to nie w takich okolicznościach!
Zmieszana, nieszczęśliwa, całkiem zagubiona i przybita, T.J. postanowiła grać swoją rolę do końca. Czy miała jakieś inne wyjście?
- Och, witam pana, panie MacAffee - uśmiechnęła się dzielnie. - Theresa wiele mi o panu opowiadała. To zaszczyt móc w końcu pana poznać. - Zrobiła krok do przodu i podała mu dłoń.
Christopher czuł się tak, jak gdyby znalazł się w gabinecie krzywych luster w wesołym miasteczku. Po drobnych poprawkach i Theresa, i ta druga kobieta byłyby do siebie podobne jak jednojajowe bliźniaczki.
Tak, gdyby ta druga rozpuściła włosy...
No i ten znajomy wyraz oczu...
Ujął dłoń, którą do niego wyciągnęła. Przytrzymał ją chwilę dłużej. Przytrzymał i przyjrzał się jej uważnie.
Zobaczył dołeczek w policzku i wszystko zrozumiał.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Theresa?
Chociaż już wiedział, wciąż nie mógł uwierzyć. Nie chciał wierzyć, że kobieta, dla której kompletnie stracił głowę, z jakiegoś powodu z premedytacją go oszukiwała. Gdyby to była prawda, znaczyłoby to, że dał z siebie zrobić największego idiotę, o jakim słyszał świat.
Theresa z kolei czuła się tak, jak gdyby znalazła się na filmie kryminalnym ze skomplikowaną intrygą, gdzie główni bohaterowie mówią do siebie po japońsku.
- Zaraz, zaraz. Już panu tłumaczyłam, to ja jestem Theresa - powiedziała zniecierpliwiona.
- To prawda - odezwała się cicho T.J. - Ja nazywam się T.J.
Nie mogła oderwać od niego wzroku. Jego oczy wydawały się takie ciemne, takie niedostępne. Wiedziała już, że wszystkiego się domyślił. Nie było sensu dłużej udawać.
- Thereso, chciałabym ci przedstawić pana Christophera MacAffee.
- Dobry Boże...
Christopher nie wiedział, co powiedzieć. Trudno było wymyślić coś rozsądnego w tej sytuacji.
Co się tu, u diabła, działo? Dlaczego Theresa, to znaczy T.J., czy jak jej tam w końcu... dlaczego kłamała, podając się za kogoś, kim nie była? Po co? To nie miało żadnego sensu.
Wszystko, co rozumiał, to to, że go oszukała. A to bolało. Bolało jak cholera, bo przecież wierzył jej bez żadnych ograniczeń.
- Mogłabyś zostawić nas na minutę, Thereso? - poprosiła... no właśnie, która? T.J. czy Theresa? A może obie jeszcze inaczej się nazywają?
- Zaczekaj, sama mogę to wszystko wyjaśnić - odezwała się ta druga i położyła swoją zadbana dłoń o różowych paznokciach na jego ramieniu.
Christopher stanowczo odsunął jej rękę.
- Nie sądzę, żeby trzeba było coś wyjaśniać. Wszystko jest oczywiste.
Nie, nic nie jest oczywiste, pomyślała ze złością T.J. Niezależnie od tego, jak okropne rzeczy sobie teraz myślał, musiała go jakoś przekonać, że jest w błędzie. Że nikt nie zamierzał zrobić nic złego. Nie mogła znieść tego, że stał tu i patrzył na nią tak, jakby była zupełnie obcym człowiekiem. Jakby nigdy się nie poznali. Jakby wyrządziła mu jakąś straszną krzywdę.
- Thereso, proszę - odezwała się znów do kuzynki. Theresa wreszcie zrozumiała, że nie ona jest główną bohaterką wydarzeń.
- Oczywiście, już idę. Jeśli będziecie mnie potrzebowali, będę obok - powiedziała, wycofując się do drzwi.
Zostali sami. Christopher odczekał chwilę, by wrócić do równowagi i znów móc panować nad sobą. Wściekłość, którą właśnie musiał okiełznać, była dla niego zupełnie nowym, nie znanym uczuciem. Podobnie jak wcześniej miłość. Dziwne, że oba te uczucia wywołała jedna osoba.
- Macie bardzo interesujące metody prowadzenia interesów.
Jego głos był zimny, bezosobowy. Patrzył na T.J. złym wzrokiem. Chciała coś powiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle.
- Czy ty i twoja kuzynka sypiacie ze wszystkimi rokującymi nadzieję klientami?
Wzdrygnęła się, jakby wymierzył jej policzek.
- To nie fair! - krzyknęła. Nie mogła uwierzyć, że powiedział coś takiego. Oczekiwała wyrzutów, ale z pewnością nie okrucieństwa. - Próbowałam ci powiedzieć, ale nie słuchałeś...
- Nie fair? - W jego oczach błysnęła furia. - I kto to mówi! Wykorzystałaś mnie, Thereso... T.J... Zresztą, cholera wie, jak masz naprawdę na imię. Zrobiłaś ze mnie idiotę. Brawo! Naiwniak ze mnie i jełopa, prawda? Myślałem, że ty jesteś inna, ale widać wszystkie jesteście takie same. Nie powinienem mieć złudzeń.
T.J. uniosła głowę. Wiedziała, z jakimi kobietami wcześniej się zadawał, ale raniły ją tak mocne słowa.
- Nie wrzucaj wszystkich do jednego worka.
- A niby dlaczego? - wrzasnął, zanim zdołał się opanować. Stop, spokojnie, nie tak ostro. Nie będzie przecież ośmieszać się jeszcze bardziej, - Wyjaśnij mi więc łaskawie, co takiego sprawia, że jesteś inna niż reszta? - zapytał głosem łagodnym aż do bólu.
- Ja... przecież...
Nie miał zamiaru wysłuchiwać jej pokrętnych tłumaczeń. Doskonale wiedział, jaka potrafi być twórcza i pomysłowa.
- Powiedz, spałaś ze mną czy nie?
- Tak, ale...
- Podpisaliśmy umowę czy nie? - ciągnął, nie zważając na protesty.
Boże, to nie tak, myślała T.J. z rozpaczą. Przecież nie o to chodzi. Christopher odwracał kota ogonem. To, co sugerował, nie było prawdą.
- Tak, ale...
- Więc niby dlaczego miałabyś być inna? - warknął. Dla niego wszystko było jasne i zrozumiałe.
- Bo ja... Ja nigdy nie robię takich rzeczy - powiedziała słabym głosem. - Nie sprzedaję swego ciała dla interesów.
- Och, doprawdy? - Chciał jej wierzyć, ale absolutnie nie mógł. Jego śmiech był szorstki, okrutny. - Wybacz, trochę inaczej to widzę. Nie zapominaj, że też przy tym byłem.
T.J. zacisnęła dłonie w pięści. Miała ochotę go uderzyć. Walić z całej siły w jego pierś, żeby rozwalić ten mur i dotrzeć do wnętrza.
- Dobrze. Nie obchodzi mnie, co myślisz. - Uniosła dumnie podbródek. - Po prostu wiem, co jest prawdą. Kropka.
Odwrócił się do niej plecami. Złapała go za ramię i szarpnęła.
- Spałam z tobą nie dla umowy i nie dla żadnych innych interesów - wycedziła. - Czysto i bezinteresownie. Myślałam, że między nami coś... coś się wydarzyło. - Na litość boską, przecież on też musiał zdawać sobie z tego sprawę!
- Co? Magia? - zapytał szyderczo. Nie mogła tego dłużej znieść. Wyśmiewał się z niej, a dla T.J. to naprawdę było ważne, najważniejsze na świecie.
- Niech będzie magia. Nie mam pojęcia, magia, czary... Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło. - Cofnęła się i zaczęła chodzić wzdłuż gabinetu. - Nigdy wcześniej to mi się nie zdarzyło. Nie całowałam się tak od razu na pierwszej randce...
Poczuła, że w oczach ma łzy, i odetchnęła głęboko, mając nadzieję, że w jakiś sposób je powstrzyma. Nie chciała, aby
Christopher widział ją płaczącą. Na pewno natychmiast oskarżyłby ją o szantaż.
Przełknęła ślinę i popatrzyła na niego z żalem w oczach. Przypomniała sobie wszystko, co między nimi się wydarzyło. Zwłaszcza ten cudowny moment, w którym pomyślała, że być może on ją kocha.
- Cóż, miałam wrażenie, że mnie potrzebujesz...
- A więc kiedy poszłaś ze mną do łóżka, kierowało tobą współczucie. O, święta i szlachetna... Zignorowała ironię w jego głosie.
- Ja też ciebie potrzebowałam. Możesz mi wierzyć albo nie, ale jedynym mężczyzną oprócz ciebie, z którym wcześniej spałam, był ojciec Megan.
Megan. Uśmiechnął się pod nosem. A więc skłamała także i w tej kwestii. Ile jeszcze kłamstw wyjdzie na jaw?
- Nie jest twoją siostrzenicą?
- Nie, to moja córka.
Może gdyby w odpowiednim czasie zastanowił się nad tym, sam doszedłby do tego wniosku. Jednak nie myślał i nie zastanawiał się wtedy. Nie był w stanie myśleć. Ta kobieta od samego początku zdawała się wypełniać cały jego umysł, niczym jakiś złośliwy wirus.
Trudno. Przeżył grypę, więc i to przetrzyma.
- Co jeszcze nie było prawdą?
- Nic.
Nie wierzył jej. Widziała to w jego oczach.
Niby dlaczego miałby jej wierzyć?
A niby dlaczego nie?
- Wszystko inne było prawdą. Wszystko, co opowiadałam ci o firmie. - Zrobiła krok w jego stronę. - I wszystko, co zaszło między nami.
Przynajmniej w to musi uwierzyć. Nie zniosłaby, gdyby i tutaj chciał dopatrzeć się oszustwa.
Christopher spojrzał na nią z rezerwą. Naprawdę chciał, żeby choć to było prawdą. Przez chwilę walczył z pokusą, aby wziąć dziewczynę w ramiona.
Nie, nie po tym wszystkim.
Ma z siebie zrobić jeszcze większego głupca?
Odwrócił oczy.
- Wybacz, ale patrzę teraz na wszystko przez pryzmat twoich kłamstw. - Pomyślał, że musi się stąd jak najszybciej wydostać, i ruszył w stronę drzwi.
T.J. stanęła mu na drodze.
- Posłuchaj, chciałeś osobiście zobaczyć się z Theresą, nalegałeś na to. Powiedziano nam, że w twojej firmie panują takie zwyczaje. Theresa nie mogła się z tobą spotkać, a naprawdę bardzo zależało jej na tej umowie...
- Najwyraźniej.
- Potem był wypadek samochodowy...
- Proszę cię, skończmy już. - Czy naprawdę uważała, że jest do tego stopnia naiwny? Wypadek samochodowy. Nie stać jej na coś bardziej oryginalnego? Cóż, widać nie jest tak pomysłowa, jak sądził.
- Ale ja mówię prawdę - upierała się T.J.
Wyciągnął rękę w stronę drzwi, lecz przytrzymała ją, a potem stanęła bliżej i położyła swą dłoń na jego torsie. Kompletnie zaskoczony, dał się odepchnąć do tyłu.
- To był drobny wypadek - mówiła dalej - nic poważnego, ale sanitariusze zabrali ją do szpitala, a lekarz nalegał, żeby została na obserwacji. Została, lecz ty byłeś już w drodze. Bała się, że pomyślisz, że cię lekceważy. I że pójdziesz do innej agencji.
- Dlaczego więc, do jasnej cholery, nie powiedziałaś mi po prostu, że zdarzył się wypadek? Kto ja jestem? Cesarz Bokassa? Rozkazałbym spalić was żywcem albo poćwiartować?
- Theresa ma opinię osoby beztroskiej - T.J. westchnęła ciężko. Pewnie, że lepiej było od razu powiedzieć prawdę. Kto jednak mógł wiedzieć, jaki naprawdę jest Christopher MacAffee? - Bała się, że pomyślisz: „To typowe”, i zabierzesz swoje zlecenie.
Milczał. Tracę go, pomyślała T.J. z rozpaczą. Mój Boże, naprawdę go tracę.
- Prosiła mnie, żebym ją zastąpiła... - dodała i rozłożyła bezradnie ramiona.
Christopher zamyślił się. Fakt, pewnie uznałby, że C&C Advertising ma jego firmę za nie wartych uwagi prowincjuszy. Niewykluczone, że nie uwierzyłby w wypadek i uznał go za banalną wymówkę. I może miałby rację? Bo niby dlaczego to, co mówiła teraz, nie miałoby być kolejnym kłamstwem? Kto raz się sparzył, nie tak łatwo sięgnie po gorące.
- No dobrze, Thereso. I tak już po wszystkim, więc możemy pozwolić sobie na szczerość. Powiedz, czy obie wymyśliłyście tę historyjkę?
T.J. ogarnęło zniechęcenie. To chyba naprawdę koniec, pomyślała.
- Nie wymyśliłyśmy - odparła obojętnym już tonem. - Jak chcesz, możesz sprawdzić w szpitalu Harrisa. Gdybyś nie zachorował, odwiedziłbyś firmę, tego samego dnia podjął decyzję i odleciał wieczorem. Rozchorowałeś się i dlatego zdarzyło się to wszystko. Więcej nie mam do dodania... - Jaki był sens go przekonywać, skoro nic do niego nie docierało? - Możesz sobie myśleć, co chcesz, ale ja powiedziałam d prawdę.
- Prawdę - powtórzył. - To dla ciebie nowe doświadczenie?
T. J. wbiła paznokcie w miękką skórę na dłoniach. Jak mogła oddać swoje serce mężczyźnie, który najwyraźniej pozbawiony był uczuć? Nie, nie będzie płakać. Nie da mu tej satysfakcji.
Lekceważąco wzruszyła ramionami.
- Sam sobie odpowiedz. Ja wiem, co mówię. Aha, jest jeszcze coś...
- Co?
Chciała mu powiedzieć, że go kocha, ale właściwie po co? Znów by jej nie uwierzył, a na dodatek obraził i wyśmiał. Czy sama ma sypać sól na swoje rany? Najlepiej będzie, jeśli on nigdy nie dowie się o jej uczuciu.
- To, że naprawdę jesteśmy najlepszą agencją do tego rodzaju roboty. - Przypomniała sobie właśnie wyniki sprzedaży walentynkowych misiów. - Efekt kampanii piorunujący. Sprzedaż idzie nadzwyczajnie. Miśki znikają z półek.
Christopher wiedział o tym. Jego pracownicy dostarczyli mu tę informację, zanim wyleciał do Los Angeles. Była to jedna z radości, którą zamierzał się z nią podzielić. Były też inne - znacznie większe - ale to w tej chwili nie miało już żadnego znaczenia. I tak dobrze, że odkrył wszystko, zanim zdołał zrobić z siebie kompletnego głupca.
- No widzisz, zrobiliśmy świetny interes, prawda? I tylko interes, nic więcej...
T.J. uniosła brodę do góry.
- Pracują dla nas świetni fachowcy.
- Wiem. I tak podpisałbym z wami tę umowę. Nie musiałaś iść ze mną do łóżka.
- Nie - zgodziła się. - Nie musiałam.
Czy rzeczywiście był taki ślepy, że niczego nie zauważył, nie wyczuł? Przecież zadurzyła się w nim już wtedy, gdy dostrzegła, jak zbliża się w jej kierunku? Sądził, że ma do czynienia z Theresą, ale powinien był wiedzieć, jaka jest naprawdę. Skoro się z nią kochał, powinien był się domyślić.
Ale się nie domyślił.
T.J. zacisnęła usta.
- Potraktuj to jako prezent od firmy. - Skrzyżowała ramiona i popatrzyła gdzieś nad jego głową. Ohydna złośliwość. Co za licho podpowiada jej takie zdania? - A teraz wybacz, jest jeszcze parę niewinnych dusz, które muszę sprowadzić na złą drogę.
Wbił w nią wściekłe spojrzenie. Jakim prawem ta jędza pozwalała sobie na sarkazm?
- W porządku, dość tego. - Po chwili namysłu rzucił na biurko Theresy wypchaną kopertę. - Tu macie wszystkie dokumenty.
Koperta stuknęła głucho o blat, następnie osunęła się na podłogę. T.J. nawet nie spojrzała w jej kierunku.
- Więc nie rezygnujesz z naszych usług?
- Jasne, że nie. Jak sama zauważyłaś, miśki znikają z półek. Pracują tu sami fachowcy, prezenty dla klientów macie ekstra. Musiałbym być idiotą, żeby rezygnować z takiego interesu. - Uśmiechnął się złośliwie i wyszedł z gabinetu, trzaskając drzwiami.
T.J. stała nieruchomo, bezmyślnie wpatrzona w drzwi. Poruszyła się dopiero, gdy do środka wśliznęła się Theresa. Podniosła kopertę i położyła ją na biurku. Powoli podeszła do kuzynki.
- Wszystko w porządku? - zapytała cicho. T.J. otarła łzy wierzchem dłoni.
- Jasne. Nic mi nie jest. Zupełnie nic. - Jej głos drżał niebezpiecznie, ale starała się panować nad sobą. - Po prostu tak dobrze udawałam ciebie, że poszłam z nim do łóżka.
Nie miała pojęcia, dlaczego to powiedziała. Zresztą Theresa i tak najprawdopodobniej wszystko słyszała. Pewnie słyszało ich rozmowę całe Los Angeles.
Na ustach Theresy pojawił się łagodny uśmiech.
- I podobało ci się? - zapytała cicho. T.J. zamknęła oczy.
- Tak. Nawet bardzo.
Theresie ścisnęło się serce. Rzadko okazywała współczucie, ale w tej chwili nawet kamień zmiękłby, widząc jej kuzynkę. Delikatnie odgarnęła kosmyk włosów z czoła T.J.
- I choć tak się wzbraniałaś, to lepiej bawiłaś się podczas tygodnia z nim, niż podczas tygodnia, który właśnie minął? - powiedziała.
- To nie jest zabawne, Thereso. - T.J. popatrzyła ostro na kuzynkę.
- Wiem, że nie. Pobiegnę za nim i spróbuję mu wszystko wyjaśnić, chcesz?
Nie miała pojęcia, co niby mogłaby powiedzieć, ale była pewna, że zdoła coś wymyślić.
Jednak T.J. pokręciła tylko głową.
- Nawet nie próbuj - westchnęła. - Tego po prostu nie da się naprawić.
- Kiedy chcę, potrafię być bardzo przekonująca. T.J. doskonale wiedziała, co to znaczy. Tego jej jeszcze brakowało - żeby Theresa „przekonała” Christophera.
- Nic nie wskórasz. Theresa uniosła ręce do góry.
- Dobra, nie będę się wtrącała, słowo. - Opuściła ręce i przybrała poważny wyraz twarzy. - Po prostu chciałabym jeszcze zobaczyć uśmiech na twojej buźce.
- Zobaczysz - obiecała T.J. - Za jakiś czas. Chyba jednak nieprędko.
- Może gdyby...
Tym razem to T.J. położyła dłoń na ramieniu Theresy.
- Nie, Thereso. Jeśli wróci, to dlatego że sam będzie tego chciał. - Rozluźniła uścisk. - Powiedziałam mu prawdę. To powinno wystarczyć.
Theresa popatrzyła na nią sceptycznie.
- Oddajmy mu jednak sprawiedliwość - powiedziała. - Niby skąd miał wiedzieć, która „prawda” jest prawdziwa? Przecież ty rzeczywiście mu nakłamałaś.
No nie! Czyżby Theresa stanęła po jego stronie? Właśnie ona?
- Ty mnie o to prosiłaś!
- Ale jego w ogóle to nie obchodzi. - Theresa wiedziała co nieco na temat urażonego męskiego ego. - Wystarczy, że go oszukałaś, niezależnie z czyjej inspiracji, a teraz boi się zaufać ci ponownie. Zapewne wciąż się obawia, że go okłamujesz.
I co z tego, że brzmiało to wszystko tak rozsądnie? T.J. nie chciała wcale logicznego wytłumaczenia. Pragnęła Christophera - aby ufał jej bezgranicznie bez względu na okoliczności.
- Powinien znać różnicę - powiedziała.
- Niby dlaczego?
- Bo zakochani ludzie znają - mruknęła. - Wyczuwają takie niuanse...
Theresa ujęła kuzynkę pod brodę i popatrzyła jej w oczy. Miłość. Nie miała pojęcia, że sprawy zaszły tak daleko. Była
pewna, że w grę wchodzi wyłącznie pożądanie. Hm, to tylko pogarszało sprawę.
- Aż tak źle? - spytała cicho.
T.J. szarpnęła głową do tyłu, po czym wydała z siebie przeciągłe westchnienie.
- Tak, aż tak źle - potwierdziła.
Theresa pokiwała głową i opadła na krzesło.
- Gdybym miała pojęcie, że to się wydarzy, nigdy nie poprosiłabym cię, żebyś zajęła moje miejsce.
- A to dlaczego? - T.J. popatrzyła na nią ze złością. - Bo jest przystojny i sama miałabyś na niego ochotę?
Była do tego przyzwyczajona. Nie raz już zdarzyło się, że na mężczyznę, który zaczynał podobać się T.J., Theresa natychmiast zastawiała przynętę, po czym oczywiście go uwodziła.
Theresa nie zareagowała jednak na to oskarżenie.
- Nie, ponieważ jesteś nieszczęśliwa, a ja nie chcę, żebyś była - odparła łagodnie.
- Mówisz serio, prawda? - T.J. nie bardzo chciała w to uwierzyć, Nie, żeby kuzynka celowo starała się sprawić jej przykrość; Theresa po prostu nie przejmowała się nigdy nikim oprócz siebie samej.
- Tak, serio. Możecie mnie wszyscy uważać za wiedźmę, ale ty jesteś moją kuzynką i naprawdę cię kocham. - Objęła T.J. ramieniem. - Nie chcę, żebyś cierpiała z jakiegokolwiek powodu.
- Dziękuję. - Cóż, dobre i to.
- Jesteś pewna, że nic nie mogę zrobić?
- Nie, nikt nic nie może zrobić. Nie teraz.
- Chcesz wrócić do domu? Troszeczkę odpocząć? A może wziąć gorącą kąpiel? Albo jeszcze lepiej - przykleić do ściany jego fotografię i rzucać w nią strzałkami...
T.J. roześmiała się przez łzy. Oto sposoby Theresy na radzenie sobie z przeciwnościami losu. Niestety, jej by nie pomogły. Poza tym nie miała nawet żadnej jego fotografii. Pozostały po nim tylko wspomnienia. Bolesne wspomnienia...
- Nie, wolę popracować. - Popatrzyła na szkice, które położyła na biurku Theresy. - Popatrz. - Rozłożyła je przed kuzynką. - Co o nich sądzisz?
Theresa popatrzyła na nią sceptycznie.
- Naprawdę chcesz teraz o tym rozmawiać?
- Tak, teraz. Proszę.
- Dobrze. - Theresa pochyliła głowę nad rysunkami.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
To był jeden z najdłuższych dni w jej życiu. I to wcale nie z powodu liczby godzin, które T.J. spędziła w biurze. W sumie nie pracowała dłużej niż zwykle - od ósmej do piątej. Jednak w taki dzień, w Dzień świętego Walentego, czas płynie dwa razy wolniej. Zwłaszcza gdy spędza się go samotnie.
Tak, wyjątkowo paskudny dzień.
Gdziekolwiek się nie obróciła, wszędzie widziała Christophera. Nie mogła uwolnić się od natrętnych, bolesnych myśli, przykrych wspomnień, rozpamiętywania raz po raz poszczególnych zdań, które padły w trakcie tej rozmowy, która zniszczyła wszystko.
A miał to być taki cudowny dzień... Czekała na niego z utęsknieniem. Pamiętała jego złożoną przed odlotem obietnicę i choć starała się podchodzić do niej sceptycznie, to w głębi duszy spodziewała się, że dzisiaj go zobaczy. Przyleci z San Jose, zabierze ją wieczorem na romantyczną kolację. Może nawet ofiaruje walentynkową pocztówkę? Cokolwiek, jakiś drobiazg, który ona zatrzyma na zawsze...
Nic z tego. Nie zobaczą się nigdy więcej.
Trudno. Do diabła z nim. Do diabła ze wszystkimi.
Przez cały dzień miała ochotę urwać się z pracy, lecz akurat dzisiaj okazało się to niemożliwe. Musiała zostać do końca, żeby dopracować szczegóły jakiegoś nowego projektu, który zleciła jej Theresa.
Theresa za to przez cały dzień przyjmowała kolejne bukiety wspaniałych kwiatów i drogich prezentów.
To nieważne, powtarzała sobie. Jej nie były potrzebne ani kwiaty, ani prezenty. Jutro będzie już po wszystkim - skończy się ten idiotyczny dzień, a życie potoczy się dalej. Będzie tak jak dotychczas. Czy było jej źle? Czy nie miała Megan?
Miała. I mimo to czuła się teraz samotna. Samotna nie do zniesienia.
Po co w ogóle tu przyjeżdżał? Po co opuszczał to swoje San Jose? Ech, Boże, Boże...
Musi wziąć się w garść. Przestać o nim myśleć. Teraz, natychmiast, w tej chwili.
Chlipnęła po raz ostatni, wytarła chusteczką nos i nacisnęła guzik windy, tak mocno, jakby to był nos Christophera. Po chwili rozległ się cichy dzwonek i srebrne drzwi otworzyły się bezszelestnie. T.J. zrobiła energiczny krok do przodu i jęknęła w tej samej chwili.
Kolejny bukiet. Kolejny dowód uwielbienia dla Theresy. Olbrzymi bukiet czerwonych róż, tak wielki, że zasłaniał gońca, który go przytargał. Zza skropionych wodą kwiatów widać było tylko jego jasnoniebieskie dżinsy.
- Drugie drzwi od końca - T.J. poinstruowała machinalnie.
- Dzięki - usłyszała zza róż.
Wyminęli się z trudem, co nie było łatwe, zważywszy na ilość róż, po czym ona znalazła się wreszcie w windzie, zaś posłaniec na korytarzu.
Odetchnęła głęboko i nacisnęła guzik z napisem „parter”. Drzwi windy zamknęły się, a ona ujrzała jeszcze, jak goniec usiłuje wystawić nos spoza róż, stawiać kroki i jednocześnie nie przewrócić się wraz z wazonem.
Nie do wiary. Skąd Theresa zna tylu wolnych mężczyzn?
T.J. stłumiła w sobie złość (a może też zazdrość?). Nie miała powodu, by złościć się na Theresę. Cóż ona biedna mogła poradzić na to, że mężczyźni lgną do niej niczym pszczoły do miodu. Pszczoły? Już raczej niedźwiedzie. Łakome słodkości misie.
Na myśl o niedźwiedziach natychmiast stanął jej przed oczyma Christopher. Walentynkowe miśki.
Nie, powiedziała w duchu. Przecież sobie obiecała. Nigdy więcej Christophera. Nigdy. Nawet w myślach.
Zeszła na parking, wsiadła do samochodu i z furią zatrzasnęła drzwi. Irytowało ją, że w żaden sposób nie może pozbyć się tego dręczącego przykrego uczucia: oto kolejne walentynki, które spędza sama.
Przekręciła kluczyk w stacyjce i jednocześnie włączyła radio.
- A teraz coś dla was, drodzy zakochani. Słodki Elvis zaśpiewa wam „Love Me Tender”. Buziaka - oznajmił prezenter, kiedy wyjeżdżała na ulicę.
T.J. nie wyłączyła radia.
Całą drogę do domu przejechała niczym automat. Nawet pod przysięgą nie umiałaby powiedzieć, jak dostała się pod swój adres. Kiedy wreszcie znalazła się na podjeździe, otworzyła pilotem drzwi garażu.
Może tym razem rzeczywiście skorzysta z rady Theresy. Najpierw położy Megan do łóżka, a potem zanurzy się w aromatycznej, gorącej kąpieli. Tak, zrobi to. I będzie to wyjątkowo gorąca i wyjątkowo aromatyczna kąpiel. Przy odrobinie szczęścia może wyparują resztki wspomnień o pewnym mieszkańcu San Jose, któremu zdarzyło się kiedyś odwiedzić Los Angeles. I jej biuro. I dom. I serce...
Wyszła z samochodu i wtedy ujrzała coś, co ją zaintrygowało. Obeszła auto i znieruchomiała ze zdumienia.
Róże!
Dziesiątki, setki róż!
W garażu i na schodkach prowadzących do domu leżały świeże różowe pączki, układając się w kolorową, różaną ścieżkę. T.J. poszła ich śladem i odkryła, że ścieżka prowadzi do frontowych drzwi.
Czyżby to Megan sprawiła jej taką niespodziankę? Ale przecież w ogródku nie było róż, a poza tym pąki rzeczywiście ułożono tak, że prowadziły z garażu do domu. Megan nie dałaby rady zrobić tego wszystkiego.
Więc kto? Może ktoś ma takie dziwne, perwersyjne poczucie humoru? Zrobił jej nadzieję, by później wyśmiać. Theresa? Niewykluczone. Dlaczego bowiem nalegała, aby T.J. została w biurze do piątej, choć zazwyczaj, jeśli kuzynka tylko napomknęła o wcześniejszym wyjściu, to Theresa niemal siłą wypychała ją na ulicę.
Ostrożnie otworzyła drzwi. Wszystkie światła były wygaszone, chociaż nie powinny być o tak wczesnej porze. Jedynie z pokoju gościnnego sączyła się wątła smużka. A może to napad?
T.J. przygryzła wargę. To zaczynało być naprawdę dziwne.
Zrobiła krok do przodu. Nikt jej nie witał.
- Cecilia? Megan? Wróciłam do domu. - Umilkła na chwilę. - Gdzie jesteście?
Cisza.
T.J. wystraszyła się. Z wrażenia wypuściła z rąk torebkę, a kiedy pochyliła się, żeby ją podnieść, zobaczyła, że na podłodze też jest pełno róż. I że też tworzą ścieżkę.
Czując przyśpieszone bicie serca, ruszyła tym śladem. Prowadził od pokoju gościnnego do jadalni, gdzie urywał się nagle przy stole.
Ale ten stół wcale nie wyglądał jak jej stół. Nakryty był przepięknym, koronkowym obrusem i przygotowany jak do romantycznej kolacji dla dwojga. Ową smużkę światła, którą widziała wcześniej, rzucały dwie świece osadzone w wysokich świecznikach.
W powietrzu unosił się aromat jagód. Na samym środku stołu, pomiędzy świecami, leżał mały, biały niedźwiadek. Do jego łapek przywiązane było wstążką niewielkie pudełeczko.
Mimo woli uśmiechnęła się do siebie.
Zupełnie jak w reklamie. A więc to żart. Głupi żart.
T.J. ujęła się pod boki.
- W porządku, Thereso, to wcale nie jest zabawne! - zawołała podniesionym głosem. - Chyba trochę przesadziłaś. Bawisz się moim kosztem? Wystarczy. - Rozejrzała się po pustym wnętrzu. Nagle ogarnął ją niepokój. Czy aby na pewno zrobiła to Theresa? - No dobrze, bardzo śmieszne. Cha, cha, cha... Słyszysz, jak się śmieję? Wychodź już, no wychodź. Zabawa skończona. Możesz iść do domu.
Jednak wciąż odpowiadała jej cisza.
- Dobra - krzyknęła. - Biorę do ręki miśka. Co mi powie, jak go nacisnę? „Dupa”? A może: „Czy wypełniłaś już swój formularz podatkowy? Szczęśliwych walentynek życzy Urząd Skarbowy”...
T.J. wzięła maskotkę i ścisnęła ją tak, jak robiła to kobieta w telewizyjnej reklamie.
- Włącz przycisk - usłyszała.
- Aha. Więc to bardziej skomplikowane. Tak to sobie wymyśliłaś. Dobrze się bawisz? Uważaj, włączam.
Odwróciła misia i znalazła na jego plecach niewielki przełącznik. Po przestawieniu dźwigienki usłyszała trzask, a następnie głos.
Męski głos.
Głos Christophera.
Upuściła misia na podłogę, ale ten nie przestał mówić.
- Wybacz mi. Byłem idiotą...
Szybko podniosła zabawkę, po czym rozejrzała się wokół.
- Christopher? - zawołała. Jej serce zaczęło walić jak oszalałe. Czyżby tu był? Czyżby wrócił, żeby się z nią zobaczyć? Dlaczego? Po co? Przecież...
- Tutaj.
Odwróciła się na pięcie.
Stał w drzwiach, tuż za nią. Jak to możliwe? Przecież jeszcze chwilę temu nie było go tam. Ponownie upuściła misia i rzuciła się Christopherowi w ramiona.
On zaś poczuł się tak, jakby odzyskał przytomność po ataku serca. Boże drogi, nie sądził, że znowu będzie taki szczęśliwy. Bał się, że już na to za późno. Ale na szczęście zdążył. Tulił ją w ramionach, a więc nie było za późno.
Opuścił głowę i pocałował ją z miłością. Znowu czuł, że żyje. Naprawdę żyje. Bez niej tylko odmierzał czas, zaliczał kolejne dni. Nie wiedział o tym, dopóki nie pojawiła się w jego życiu. A potem ponownie z niego zniknęła.
- Poczekaj... poczekaj chwilę - wydyszała mu do ucha T.J. Nie wypuszczając jego dłoni, popchnęła go lekko do tyłu i spojrzała mu w oczy w poszukiwaniu odpowiedzi. - Co się tu dzieje?
- Dotrzymałem obietnicy i oto jestem na naszej walentynkowej randce.
- Na randce? Zdaje się, że byłeś zdecydowany opuścić mnie na zawsze. Co się takiego wydarzyło?
- Miałem czas przemyśleć wszystko i odzyskać rozum. Nie robiłem nic innego, tylko myślałem. O tobie. - Znów przytulił do siebie T.J. Nie chciał już nigdy wypuszczać jej z ramion. - Chciałem zapomnieć, ale wciąż byłaś przy mnie, w każdym moim śnie, na każdym zebraniu, które bezskutecznie usiłowałem poprowadzić... Prześladowałaś mnie, czułem się jak opętany. Wściekałem się na siebie, robiłem sobie wyrzuty, ale to było silniejsze ode mnie. Ojciec zawsze żądał, żebym próbował stawić czoło temu, przed czym staram się uciec. To była akurat rozsądna rada. No więc wróciłem.
- Żeby stawić czoło, tak? - Czuła zawód. Myślała już, że choć raz w swoim życiu w walentynki usłyszy o miłości. - Więc to tylko przedstawienie?
- Nie, to nie przedstawienie. Wszystko przemyślałem.
Przerwał na moment, żeby zastanowić się, czy może jej o wszystkim opowiedzieć. Pewnie, że może, odpowiedział sobie od razu. Przecież nie powinno między nimi być więcej sekretów.
Jednak jeśli jej powie, będzie wiedziała, że nie wierzył w jej historię, dopóki nie potwierdziły jej fakty.
Mimo wszystko postanowił zaryzykować.
- Zadzwoniłem do szpitala.
- Do szpitala? Skinął głową.
- Niejaka Theresa Cohran została przyjęta na oddział w noc poprzedzającą mój przylot do Los Angeles - wyrecytował.
- Dlaczego miałabym kłamać w tej akurat sprawie?
- Bo skłamałaś, że jesteś kimś, kim nie byłaś - odparł. No tak. Teraz wszystko zacznie się od nowa.
- Mówiłam ci, miałam powody, żeby tak postąpić - powiedziała znużona.
Christopher jednak nie chciał znowu się kłócić.
- Wiem, miałaś powody. Z waszego punktu widzenia byłem kimś, z kim trudno normalnie się dogadać. - Uśmiechnął się na myśl o ich wspólnych, namiętnych nocach. - Ale, jeśli pamiętasz, dogadaliśmy się znakomicie.
- Fakt, szybko znaleźliśmy wspólny język - ona też uśmiechnęła się do swoich myśli.
- Więc może powinniśmy spróbować jeszcze raz? I to możliwie jak najprędzej - zaproponował.
T.J. poczuła przyjemny dreszcz na plecach. Przełknęła ślinę. Podświadomie czuła, że Christopher nie proponuje jej układu typu: „zróbmy to po raz ostatni, skoro oboje tak tego chcemy, a potem - do widzenia”.
- Teraz? A co z Cecilią i Megan? - zapytała.
- Są u Theresy.
Hm, a więc przezornie zajął się wszystkim.
- Poprosiłem ją, żeby przez jakiś czas zatrzymała je u siebie - dodał szybko i uśmiechnął się do niej. - Może nawet przez całą noc.
- Theresa? To ona wie o wszystkim?
- Tak. - Kiedy się z nią skontaktował, bardzo chętnie zgodziła się mu pomóc. To właśnie ona zaproponowała, żeby Megan i Cecilia przenocowały u niej.
- I nic mi nie powiedziała? - zdumiała się T.J. Theresa nie potrafiła dotrzymywać sekretów.
- Prosiłem ją, żeby tego nie robiła, a ona obiecała, że nie zrobi. Może znów bała się, że zerwę umowę? Zresztą, teraz to bez znaczenia. Dostałaś moje kwiaty?
Roześmiała się.
- Przecież są rozrzucone po całym domu.
- Nie chodzi mi o te. Mam na myśli róże, które wysłałem do biura. Posłaniec miał je przynieść, gdy będziesz wychodziła. Trzy tuziny najdłuższych róż.
T.J. przypomniała sobie olbrzymi bukiet, z którym minęła się w windzie, i jęknęła - z żalu i z radości. Te róże były dla niej! Pierwsze kwiaty, jakie dostała na walentynki!
- Posłałam je Theresie - przyznała skruszona.
- Nie chciałaś ich? Nie podobały się? - spytał zaniepokojony.
- Nie, to znaczy chciałam, ale nie wiedziałam, że są dla mnie. Byłam pewna, że wysłano je Theresie. Przez cały dzień dostawała prezenty. - Bezradnie wzruszyła ramionami. - Przykro mi.
- Nawet bardziej, niż możesz przypuszczać, dodała w myślach.
- Uznałam po prostu, że to któryś z jej wielbicieli. Christopher ucałował jej zasmucone czoło.
- Wcale nie - szepnął. - To prezent od jednego z twoich wielbicieli.
- Od mojego jedynego wielbiciela - poprawiła go. - Żadnej liczby mnogiej. A co, masz zamiar nim zostać? Uśmiechnął się i popatrzył na nią z czułością.
- Oczywiście - odparł. Na wieki wieków, dopowiedział w duchu. Trzymał ją przy sobie, patrzył w jej twarz i czuł się szczęśliwy. - Jakie masz plany na wieczór w Dniu Zakochanych?
Roześmiała się.
- Jak to? Spędzam go tutaj, z tobą - odrzekła nieco zdezorientowana.
- Miałem na myśli walentynki 2010.
- Co takiego?
Christopher wypuścił ją z objęć. Podszedł do miejsca, w którym upuściła miśka, i podniósł maskotkę.
- Nie wysłuchałaś całej informacji.
T.J. wzięła niedźwiadka na ręce.
- To on ma jeszcze coś do powiedzenia?
- Ma jeszcze coś do ofiarowania. - Wskazał pudełeczko w łapkach miśka, a wtedy T.J. ujęła je w dłonie i zaczęła rozplątywać czerwoną wstążkę.
- Jak zdołałeś sprawić, żeby mówił twoim głosem? - zapytała. Jej palce drżały, miał olbrzymią ochotę jej pomóc, schował jednak ręce do kieszeni.
- Poprosiłem specjalistów, żeby w jego brzuchu umieścili miniaturowy magnetofon - wyjaśnił. - Pomyślałem, że zwykłe „kocham cię” może nie zadziałać.
W końcu udało jej się rozwiązać wstążkę. Posadziła misia na stole, wzięła głęboki oddech i otworzyła pudełeczko.
Boże drogi, przecież nie może się teraz rozpłakać.
- To pierścionek - wyszeptała z niedowierzaniem.
- Wiem. Sam go wybrałem.
T.J. podniosła oczy na Christophera.
- Dla mnie?
Niedbale wzruszył ramionami. Za chwilę się przekona, czy po raz kolejny zrobił z siebie durnia.
- Na miśka jest za duży.
- Ale... to pierścionek zaręczynowy. Wciąż nie wyjęła go z pudełka. Dlaczego nie wyjęła? Czy zamierzała mu go zwrócić?
- Mhm. Kiedy ludzie chcą się zaręczyć, zazwyczaj dają sobie takie właśnie pierścionki - wyjaśnił rzeczowo. - To znaczy, mężczyźni dają kobietom... Słyszałaś o tym, nie?
- Boże, teraz dopiero czuł się skończonym bałwanem. Czy musi tak mleć ozorem bez ładu i składu? Wstrzymał oddech.
- To znaczy - postanowił iść na całość - przyjmij go, jeśli chcesz zaręczyć się z takim idiotą, jak ja.
- Nie chcę. - T.J. popatrzyła na niego poważnie. - Chcę się zaręczyć z tobą.
Co za ulga! Natychmiast wyjął pierścionek z pudełka i wsunął go na palec T.J. Ponownie ją przytulił.
A więc wszystko będzie dobrze? Wciąż nie mógł w to uwierzyć.
- Wiesz, powinienem był zaufać swojej intuicji od razu, kiedy cię zobaczyłem - powiedział.
- To znaczy?
- To znaczy, że od razu wiedziałem, że jesteś kobietą, której szukałem przez całe życie. Inteligentną, dowcipną, czułą. I bardzo całuśną. Od początku nie miałem szans. To przerażające...
- Co jest przerażające?
- Potęga miłości. Szczęście. - Popatrzył jej prosto w oczy. - To, jak bardzo jesteśmy bezbronni, kiedy ten cwany aniołek wyceluje nam strzałą w tyłek... to znaczy... w serce.
T.J. zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Czy chcesz już zawsze chodzić ze strzałą w... sercu?
- Będę uwielbiał to uczucie. - Delikatnie musnął jej wargi. - I ciebie.
- Dobrze wiedzieć. Nie mam ochoty na nieodwzajemnioną miłość.
Chciał to usłyszeć. Musiał to usłyszeć.
- Więc ty... Ty mnie kochasz?
- Jasne, że cię kocham. Wydaje ci się, że przyjęłabym takiego miśka od byle kogo?
- Pewnie, że nie. Znam cię przecież. W takim razie... Szczęśliwych walentynek, kochana!
- Kochana... Powiedz to jeszcze, ale inaczej - szepnęła, kiedy zniżał głowę, aby ją pocałować.
- Co mam powiedzieć? - odchylił się.
- Moje imię. - Właściwie nigdy, z wyjątkiem jednego razu, nie nazwał jej po imieniu. - Powiedz moje imię.
- Kochana T.J. - wyszeptał.
Do licha, nie wyglądała na T.J. Kobiety, które kazały nazywać się inicjałami, zazwyczaj były chłodne, do bólu odpowiedzialne i zupełnie bez polotu. Nie były ciepłymi, kochającymi kobietami, jak ona. Nie wiedziały, jak rozpływać się w ramionach ukochanego mężczyzny.
- Wiesz, chyba wolę jednak mówić do ciebie po prostu „kochanie”. Przecież cię kocham. Kocham jak wariat. Szczęśliwych walentynek, kochanie...
Serce niemal bolało ją ze szczęścia. Ten straszny dzień zakończył się tak wspaniale.
Zakończył?
O, nie, to dopiero był początek szczęścia!
- Szczęśliwych walentynek - odpowiedziała i rzeczywiście były to wyjątkowo, hm, szczęśliwe walentynki.
Pluszowy miś na stole mógłby mieć na ten temat niejedno do powiedzenia.
16