Harper Connely 03 rozdz 1 10


Rozdział 1

Wschodnie wybrzeże jest wypełnione zmarłymi ludźmi. Gdy praca przynosi mnie do tej części Ameryki, cały czas czuję się jakby skrzydła z olbrzymiego stada ptactwa, nie zatrzymując się, biły nierówno wewnątrz mojego mózgu. To uczycie mija bardzo szybko.

Ale miałam zlecenia na wschodzie, więc byłam tu, przebijając przez Południową Karolinę z moim przybranym bratem Tolliver'em na miejscu dla pasażera. Spał teraz, rzuciłam okiem na niego, uśmiechając się ponieważ nie mógł widzieć mnie i spokojnie mogłam uśmiechnąć się do niego. Tolliver ma włosy tak ciemne jak ja, a jeśli nie biegaliśmy to i tak spędzaliśmy sporo z czasu na dworze, jednak obydwoje byliśmy bladzi i szczupli. Mimo to byliśmy zupełnie inni. Ojciec Tolliver'a nigdy nie zabrał go dermatologa, gdy Tolliver był nastolatkiem, więc jego policzki są okaleczone przez trądzik. Oczy ma ciemniejsze niż moje mroczno szare, a jego kości policzkowe są wysokie.

Gdy moja matka wyszła za mąż za jego tatę, to był przypadek dwóch yuppiech którzy stoczyli się w dół. Moja matka już nie żyła, a ojciec Tolliver'a był gdzieś, nie wiadomo gdzie. Uciekł z więzienia w ubiegłym roku. Mój tata wciąż siedział za defraudację i kilka innych przestępstw urzędniczych. Nigdy nie rozmawialiśmy o nich.

Jeśli już musisz jechać do Południowej Karoliny, to pojedź tam piękną późną wiosną lub wczesnym latem. Niestety, my byliśmy tu niemal pod koniec szczególnie okropnego stycznia. Ziemia była zimna i szara, pełna topniejącego śniegu, za kilka dni przewidziane były nowe opady. Prowadziłam bardzo ostrożnie ponieważ ruch uliczny był duży, a droga nie była odśnieżona. Przejechaliśmy z ciepłego i słonecznego Charlestonu. Para tam mieszkająca stwierdziła, że ich dom nie nadaje się do zamieszkania z powodu działalności ducha, więc wezwali mnie, aby dowiedzieć się, czy nie było ukrytych ciał w ścianach albo podłodze.

Odpowiedź była jasna: nie. Ale były ciała w wąskim ogródku z tyłu. Trzy zwłoki dzieci. Mogłam zorientować się w przyczynie śmierci. Dzieci umarły tuż po narodzinach, tak że nie miały na tyle świadomości, dla mnie był to impuls nie wystarczający bym mogła określić przyczynę zgonu. Zazwyczaj nie mam z tym kłopotu. Charlestońscy gospodarze zostali przyprawieni o dreszczyk emocji takimi rezultatami, specjalnie potem archeolog przekopał mizerne pozostałości maleńkich ciał. Będą mogli zabawiać towarzystwo opowieściami o zmarłych dzieciach przez następną dekadę. Podali mi czek bez wahania.

Nie zawsze tak jest. Tolliver powiedział: Gdzie chcesz zatrzymać się coś zjeść??

Popatrzyłam na niego. Nie był w pełni obudzony. Poklepał moje ramię.

- Zmęczona? - zapytał.

- W porządku. Jesteśmy około trzydzieści mil poza Spartanburg. Za daleko?

- Brzmi nieźle. Cracker Barrel?

- Pewnie chcesz jakichś warzyw.

- Taa. Wiesz czego nie mogę się doczekać, jeśli naprawdę kupujemy ten dom o którym rozmawiamy? Gotowania dla siebie.

- Będzie dobrze, kiedy wreszcie będziemy w domu - zgodziłam się.

Kupiliśmy kilka książek kucharskich w antykwariacie. Wybraliśmy prościutkie przepisy.

Nasze mieszkanie w St. Louis było teraz obciążeniem. Spędziliśmy tak dużo czasu w drodze że utrzymanie go było niemal stratą pieniędzy. Ale chcieliśmy mieć bazę, gdzie moglibyśmy odbierać naszą pocztę, miejsce które można nazwać domem, kiedy objeżdżamy po Stanach Zjednoczonych. Oszczędzaliśmy na kupno domu, najlepiej gdzieś w Dallas, chcieliśmy być blisko naszej ciotki i jej męża. Sprawowali opiekę nad naszymi dwiema młodszymi siostrami. Zauważyliśmy afisz restauracji po jakiś dwudziestu milach i zjechałam z autostrady międzystanowej. Chociaż była dopiero druga po południu, parking był zatłoczony. Spróbowałam nie krzywić się. Tolliver po prostu kochał Cracker Barrel. Nie zauważał tego kiczu. Więc zaparkowaliśmy daleko, brnęliśmy jakieś pół mili, przez breję za fotelami bujanymi na ganku, wycierając nogi o wycieraczki, by nie nanieść śniegu do środka.

Restauracja była czysta, i ciepła. Usiedliśmy natychmiast i kelnerka, młodziutka kobieta z włosami uczesanymi w koński ogon, zadowolona, podeszła by nas obsłużyć. Dobrze, Tolliver. Kelnerki, barmanki, dziewczyny w hotelach: obsługa kocha Tolliver. Złożyliśmy zamówienie, i podczas gdy ja byłam zadowolona, że nie jestem w samochodzie, Tolliver myślał o następnej pracy.

- To zlecenie z policji. - ostrzegł mnie.

To oznaczało mniej pieniędzy, ale dobrą opinię. Zawsze chcieliśmy by policjanci dawali nam dobrą rekomendację. Około połowy zleceń, które dostaliśmy pochodziły od oficerów z wydziału dochodzeniowo-śledczego, szeryfów, zastępców, i tak dalej. Chociaż nie dowierzali mi, to będąc pod presją przy szczególnie trudnym śledztwie, prosili mnie o pomoc znając ze słyszenia, od innych przedstawicieli prawa . Może tam ktoś miał wpływ i chcieli ruszyć do przodu. Może śledztwo stanęło w martwym punkcie, albo wyczerpali wszystkie możliwości w szukaniu zaginionych. Prawo nie płaciło dobrze. Ale mimo wszystko opłacało się.

- Czego chcą? Cmentarz czy poszukiwania??

- Poszukiwania.

To oznaczało, że musieliśmy szukać ciała. Z prace, które dostawałam połowa to były poszukiwania ciał, a połowa odczytanie przyczyny śmierci. Od tej pory, kiedy piorun uderzył przez okno naszej przyczepy w Texarkana gdy miałam piętnaście lat, mogłam lokalizować zwłoki. Gdyby ciało było w swoim właściwym grobie w cmentarzu, ludzie, którzy zatrudnili mnie chcieli zaznać przyczynę zgonu. Gdyby nie znano położenia zwłok, mogłam je znaleźć, pod warunkiem określenia przybliżonej lokalizacji. Na szczęście, brzęczenie wydzielane przez zwłoki było mniej intensywne jeżeli zwłoki były starsze, inaczej pewnie bym oszalała. Pomyśl o tym. Zwłoki człowieka jaskiniowego, Indian północnoamerykańskich, pierwsi osadnicy, ostatnio zmarli, to wiele martwych ludzi i oni wszyscy dają znać mi gdzie ich ziemska powłoka została pochowana.

Zastanawiałam się czy warto byłoby wysyłać moją małą broszurę do archeologicznych szturchańców, i jak Tolliver zabrałby się do gromadzenia adresów potrzebnych dla takiej wysyłki. Tolliver był znacznie lepszy w obsłudze komputera niż ja, po prostu go to bardziej ciekawiło. Ale nie lubił wyręczać mnie w czymkolwiek.

Był pierwszą osobą która dowiedziała się o mojej dziwnej umiejętności, po tym jak doszłam do siebie po fizycznych skutkach porażenia piorunem. Jednak początkowo nie wierzył, był skłonny do testowania mnie dla żartu, zanim poznaliśmy granice mojej dziwnej nowej mocy. Po tym uwierzył mi. Zanim skończyłam liceum, zaplanowaliśmy, że poćwiczymy, a potem ruszamy w drogę. Początkowo podróżowaliśmy w weekendy; Tolliver miał poza tym stałą pracę, a ja oszczędzałam pracując w fast-foodzie. Ale po dwóch latach, mogliśmy rzucić stałą pracę. I od tego czasu jesteśmy razem w trasie.

W tej chwili, jak zawsze na stole przy Cracker Bartel, grał w grę peg. Był poważny i spokojnya. Nie wyglądał jakby cierpiał, jak zawsze. Wiedziałam, że Tolliver bardzo przeżył odkrycie, że kobieta która poderwała go mieć ukryty motyw; nawet gdy nie szalejesz na czyimś punkcie, to boli, jeżeli zostaniesz wykorzystany. Tolliver nie rozmawiał o Memphis, ale to pozostawiło ślad na obojgu z nas. Obserwowałam, jak jego długie białe palce ruszały się, pogrążony się w swoim własnym smutnym miejscu. Nie było tak dobrze między nami w kilku ostatnich tygodniach. To było moją winą … tylko moją winą.

Kelnerka podeszła zapytać czy nie chcemy jeszcze czegoś do picia, uśmiechając się trochę bardziej do Tollivera niż do mnie.

- Gdzie jedziecie? - zapytała z uśmiechem.

- W okolice Asheville - odpowiedział Tolliver, rzucając okiem nad grą.

- O, jest tam pięknie - powiedziała, trochę jak z ulotki turystycznej. Posłał jej nieobecny uśmiech i pochylił się nad grą. Wzruszyła ramionami i odeszła.

- Wpatrujesz się we mnie. - powiedział Tolliver, nie patrząc w górę.

- Jesteś po prostu na mojej linii wzroku - powiedziałam.

Oparłam się o na łokcie. Gdzie do licha, było jedzenie? Złożyłam papierową opaskę, którą owinięte były sztućce.

- Boli cię noga? - zapytał.

Miałam słabą prawą nogę.

- Tak, trochę.

- Rozmasować ci ją dziś wieczorem??

- Nie!

Popatrzył na mnie. Podniósł brwi. Oczywiście chciałam by rozmasował moją nogę. Po prostu nie wiedziałam, jak to mogło by być. Mogłabym zrobić coś złego - złego dla nas.

- Myślę, że mogę sobie wieczorem położyć na niej gorący okład. - powiedziałam.

Przeprosiłam i poszłam do damskiej toalety. W toalecie była matka i jej trzy córki, albo może jej córka miała jakichś przyjaciół. Byli młodziutcy i bardzo głośny, i jak tylko mogłam dostać się do kabiny, zamknęłam drzwi i zasunęłam zasuwkę. Stanęłam tam na moment, opierając głowę o ścianę. Wstyd i strach, w jednakowych proporcjach, zatkał mi gardło i na chwilkę nie mogłam oddychać. Potem wciągnęłam długi, drżący oddech.

- Mamo, myślę, że ta pani płacze. - usłyszałam dziecięcy przenikający głos.

- Ciii - powiedziała matka. - Powinniśmy zostawić ją w spokoju. I zapadła pobłogosławiona cisza.

Rzeczywiście musiałam skorzystać z łazienki i moja noga w rzeczywiście bolała. Ostrożnie ściągnęłam dżinsy i usiadłam pocierając prawą nogę. Miałam nad prawym kolanem, obejmując górę uda, delikatny czerwony ślad przypominający wzorem pajęczynę. Byłam odwrócona prawą stronę do okna, gdy piorun poraził mnie.

Kiedy wróciłam do Tollivera, jedzenie już było i mogłam zająć się jedzeniem. Gdy wróciliśmy do samochodu, Tolliver wślizgnął się na siedzenie kierowcy. Teraz była jego kolej. Zasugerowałam, żebyśmy posłuchali książkę na kasecie; w ostatnim antykwariacie kupiłam trzy. Nagrane, oczywiście. Wrzuciłam powieść Dana Stabenow, odchyliłam się do tyłu, i odgrodziłam się murem od mojego brata. Nie, nie dosłownie, w myślach.

Tolliver zarezerwował jeden pokój w motelu w Doraville. W recepcji, zobaczyłam, że czeka czy poproszę o osobny pokój, ostatnio stałam się oficjalna.

Przez ostatnie kilka lat często dzieliliśmy jeden pokój. Początkowo, ponieważ nie mieliśmy wystarczająco pieniędzy na dwa pokoje. Później, czasami potrzebowaliśmy mieć więcej prywatności, a czasem nie potrzebowaliśmy. To nigdy nie było problemem. Nie mogłam pozwolić, aby stało się problemem teraz, zdecydowałam się lekkomyślnie. Nie wiedziałam jak dawno, mogłabym iść noga za nogą tą ponurą drogą, bez Tollivera wybuchającego i żądającego wyjaśnień, których nie mogłam mu dać. Więc wzięliśmy jeden pokój i właśnie siedzieliśmy w krępującej ciszy. Przywykłam już do tego.

Wzięliśmy swoje torby. Zawsze brałam łóżko najbliżej do łazienki, Tolliver dostał to przy oknie. To był taki sam pokój jak zwykle, śliskie narzuty poliestrowe, tanie krzesła i stół, telewizja, beżowa łazienka. Tolliver zajął się swoim telefonem komórkowym podczas gdy rozciągnęłam się na łóżku i włączyłam CNN.

- Chce żebyśmy wpadli o ósmej jutro rano, - powiedział, wyjmując ołówek ze swojej torby i otwierając poranną gazetę na krzyżówkę. Prędzej czy później, załamywał się ale na razie trzymał się swojej krzyżówki całkiem wiernie.

- Więc lepiej pobiegam teraz, - powiedziałam, i zauważyłem, że Tolliver znieruchomiał przez kilka sekund, jego ołówek uniósł ponad układanką. Często biegliśmy razem, jednak Tolliver zazwyczaj wolał opuścić ćwiczenia, jeśli tylko mógł. - Będzie za zimno rano, nawet jeżeli wstaję o piątej..

- Będzie porządku, że pobiegasz sama?

- Tak, żaden problem. - Wyjęłam sprzęt do biegania i zdjęłam dżinsy i sweter. Obróciłam swój tyłem do niego, ale to było normalne. Wprawdzie nie mieliśmy obsesji na punkcie skromności, jednak była gdzieś granica. Przecież, byliśmy rodzeństwem.

Nie, nie jesteście rodzeństwem, powiedziało moje gorsze ja. On nie jest naprawdę z tobą spokrewniony. Wsadziłam do kieszeni klucz od pokoju i wyszłam na dwór, na zimne i mokre powietrze, uciekając od swojego nieszczęścia.

Rozdział 2

- Jestem szeryfem Knott County - powiedziała szczupła kobieta. Była pochylona ponad kontuarem oddzielającym przód posterunku, kiedy weszliśmy rozmawiała z dyspozytorem. Nigdy nie rozumiałam, jak przedstawiciele prawa mogą się ruszać z taką ilością wyposażenia dookoła bioder, ta kobieta miała na sobie pełen zestaw. Nigdy nie patrzyłam na tyle długo, by zidentyfikować wszystko co tam jest. W przeszłości byłam krótko związana z zastępcą szeryfa i miałam okazję obejrzeć całe gliniarskie wyposażenie. Byłam bardziej zainteresowana innym jego wyposażeniem, tak mi się wydaje.

Kiedy pani szeryf wyprostowała się, zobaczyłam, że była wysoką kobietą. Miała brązowe włosy z pasmami siwizny i zmarszczki w kącikach oczu i ust. Nie wyglądała jak nasi prawdziwi zwolennicy, których widziałam, ale to ona do nas napisała.

- Jestem Harper Connelly - powiedziałam - to jest mój brat Tolliver Lang.

My również nie byliśmy tym, czego się spodziewała. Zmierzyła mnie spojrzeniem z góry na dół.

- Nie wygląda pani jak medium - powiedziała.

- A pani nie wygląda jak typowy przedstawiciel prawa. - powiedziałam.

Z oburzeniem wciągnęła powietrze.

Tolliver stał tuż za mną, koło mojej lewej strony, poczułam spokój płynący od niego. Zawsze był tuż za mną.

- Chodźmy do mojego biura. Porozmawiamy. - powiedziała wysoka kobieta. - Nazywam się Sandra Rockwell i będę szeryfem jeszcze przez rok..

Szeryfowie są wybierani w północnej Karolinie. Nie wiem jak długo trwała już jej kadencja, ale jeżeli miała być szeryfem jeszcze tylko przez rok, musiała dużo zrobić. Polityka mogłaby nie być uważana za pilną przez szeryfa Rockwell , ale był właśnie rok wyborów.

Weszliśmy do jej biura. Pokój nie był duży, ozdobiony zdjęciem gubernatora, flagą stanu, amerykańską i kilkoma certyfikatami. Jedyną osobistą rzeczą na biurku szeryfa Rockwell była jedna z tych kostek, które możesz ozdobić zdjęciem. Jej kostka była pełna zdjęć tych samych dwóch chłopców. Oboje mieli takie same brązowe włosy jak ich matka. Jeden z nich już dorosły był z żoną i swoim dzieckiem. Miłe. Drugi był z myśliwskim psem.

- Chcecie kawy? - zapytała, wślizgując się na obrotowe krzesło, za brzydkim metalowym biurkiem.

Popatrzyłam na Tollivera i oboje pokręciliśmy głowami.

- Dobrze, więc - położyła dłonie płasko na biurku. - Usłyszałam o was od detektywa z Memphis. Nazywa się Young.

Uśmiechnęłam się.

- Pamiętasz ją. Jej partner ma na imię Lacey?

Skinęłam głową.

- Wydawała mi się rozsądną osobą. Jej opinia zawodowa i reputacja robią wrażenie. To jedyny powód dla którego rozmawiam z wami, rozumiecie?

- Tak, rozumiem.

Wyglądała na trochę zakłopotaną.

- Wiem, że zabrzmiało to nieco niegrzecznie, nie miałam takiego zamiaru, ale musicie zrozumieć, że to nie jest coś, co rozważałabym, gdybyście nie mieli poświadczenia. Nie jestem jedną z tych osób, która lubi dawać sobie czytać z dłoni, chodzi na seanse, a nawet czyta horoskopy.

- W pełni panią rozumiem - powiedziałam. Może mój głos był trochę oschły.

Tolliver uśmiechnął się.

- Rozumiemy, że jest pani pełna rezerwy. - powiedział.

Uśmiechnęła się z wdzięcznością.

- Dokładnie to. Jestem pełna rezerwy.

- Musi być pani zdesperowana. - powiedziałam.

Popatrzyła się na mnie nieprzyjaźnie.

- Tak. - przyznała się. - Jesteśmy zdesperowani.

- Nie zamierzam wycofać się - powiedziałam bez ogródek. - Muszę tylko wiedzieć, o co chodzi.

Wydawało się, że moja szczerość ją rozluźniła.

- Okay, więc karty na stół. - powiedziała. Wzięła głęboki wdech. - Przez ostatnie pięć lat, zaginęło w hrabstwie kilku chłopców. Do tej chwili sześciu. Kiedy mówię chłopców, mam na myśli między czternastym, a osiemnastym rokiem życia. Teraz dzieciaki w tym wieku są skłonne uciekać z domu, popełniać samobójstwa, czy powodować śmiertelne wypadki samochodowe. Jeżeli możemy ich znaleźć, czy potwierdzić ucieczkę, to będzie w porządku, wystarczy nam.

Przytaknęliśmy.

- Ale jest kilku chłopców, gdzie nikt nie może uwierzyć, w ich ucieczkę. A teraz, jakiś myśliwy, obserwator ptaków, czy turysta, może znaleźć ciało, czy dwa, jeżeli zabili się, czy mieli jakiś wypadek w lesie.

- Więc myśli pani, że oni są ukryci gdzieś tutaj.

- Tak, dokładnie to myślę. Jestem pewna, że oni są nadal gdzieś tutaj.

- Proszę pozwolić mi zadać kilka pytań. - powiedziałam. Tolliver wyjął notatnik i ołówek. Pani szeryf popatrzyła zaskoczona, tak jakby ostatnie czego się spodziewała, to to, że będę zadawać jej pytania.

- Proszę bardzo. - Sandra Rockwell powiedziała po krótkiej przerwie.

- Czy są na teranie hrabstwa jakieś zbiorniki wodne?

- Tak, mamy Staw Grunyana i jezioro Pine Landing. I kilka strumieni.

- Czy zostały przeszukane?

- Tak. Kilkoro z nas zanurkowało i przeszukali najlepiej jak mogli. Również nic nie wypłynęło na powierzchnię. Oba te miejsca są często użytkowane i jeżeli cokolwiek by tam zatonęło, musiało by być znalezione. Jestem pewna, że te miejsca są czyste. Ale jest możliwe, że jest coś w głębszej części jeziora.

Pani szeryf nie uważał to za prawdopodobne.

- Czy zaginieni chłopcy mieli ze sobą coś wspólnego?

- Poza podobnym wiekiem. Niewiele, oprócz tego, że zaginęli.

- Wszyscy biali?

- Och. Tak.

- Wszyscy chodzili do tej samej szkoły?

- Nie. Czterech z nich chodziło do lokalnego liceum, jeden do gimnazjum, jeden do prywatnej szkoły Randolph Prep.

- Powiedziała pani, w ostatnich pięciu latach. Czy zniknęli o samej porze roku?

Popatrzyła na akta leżące na biurku, otworzyła je. Przekartkowała kilka stron.

- Nie. - powiedziała. - Dwójka na jesień trójka na wiosnę, jeden w lecie.

Żaden w zimie, kiedy warunki na zewnątrz były najgorsze, więc najprawdopodobniej miała rację. Chłopcy byli gdzieś ukryci.

- Myśli pani, że ktoś zabił ich wszystkich. - powiedziałam. Domyślałam się, ale to było dobre przypuszczenie.

- Tak. - powiedziała. - Właśnie tak myślę.

Teraz była moja kolej, żeby wziąć głęboki wdech. Nigdy nie zajmowałam się czymś takim. Nigdy nie próbowałam znaleźć tak wiele osób.

- Nie wiem wiele na temat seryjnych zabójców - powiedziałam i te dwa straszne słowa wpadły do pokoju niczym nie zaproszeni goście. - Poza tym, co czytałam i oglądałam w telewizji. Wiem, że zazwyczaj porzucają swoje ofiary na tym samym terenie, ale nie dokładnie w tym samym miejscu. Jak zabójca z Green River, wrzucał większość swoich ofiar do rzeki.

- To prawda. - powiedziała. - Niektórzy z nich wolą to same miejsce. Mogą odwiedzać je ciągle i ciągle. Pamiętam. - pani szeryf odrobiła swoje lekcje.

- Jak mam wam pomóc?

- Proszę mi powiedzieć jak pani pracuje. Jak znajduje ciała?

- Moja siostra może zrobić dwie rzeczy. - powiedział Tolliver, przyjaznym tonem. - Może znaleźć ciała i określić przyczynę śmierci. Jeżeli mamy szukać ciała, oczywiście trwa to dłużej, niż jeżeli ktoś zabierze ją na cmentarz, dokładnie przed grób i chce wiedzieć jak zginęła osoba w grobie.

Pani szeryf przytaknęła.

- To kosztuje więcej.

- Tak. - odpowiedział Tolliver. Nie było sposobu, żeby powiedzieć to delikatniej.

Szeryf Rockwel nie wzdrygnęła się i nie próbowała sprawić, żebyśmy poczuli się winni sposobu w jaki zarabiamy na życie, tak jak robili to inny ludzie. Zachowywali się tak, jakbyśmy byli hienami cmentarnymi. Moje unikalne umiejętności, to było wszystko co miałam i byłam zdecydowana wyciągnąć z tego tyle pieniędzy, ile mogłam, dopóki nadal działałam. Pewnego dnia, tak szybko jak je otrzymałam, mogłam je stracić. Myślę, że byłabym z tego zadowolona, ale także byłabym bez pracy.

- Jak pani zadecyduje gdzie szukać? - Zapytała pani szeryf.

- Potrzebujemy tak wiele informacji jak tylko możecie nam dać. Co ustaliliście po zniknięciu? - zapytał Tolliver. - macie jakieś wskazówki?

Szeryf bardzo rozsądnie wyciągnęła mapę hrabstwa. Rozłożyła ją na swoim biurku, wszyscy troje popatrzeliśmy na nią uważnie.

- Jesteśmy tutaj. - powiedziała. - Tutaj jest Doraville. To siedziba hrabstwa. To biedne, wiejskie hrabstwo. Jak widzicie jesteśmy na podgórzu. Teren jest pagórkowaty, trochę wyższych wzniesień i jedna, czy dwie równe doliny.

Przytaknęliśmy. Doraville było miasteczkiem rozłożonym na zróżnicowanym terenie.

- Trójka z zaginionych miała swoje własne pojazdy. - powiedziała szeryf. - Znaleźliśmy starego pickup'a Chestera Caldwella tutaj, na parkingu przy początku szlaku wycieczkowego.

- On był pierwszy? - zapytałam.

- Tak, on był pierwszy. - jej twarz ściągnęła się. - Byłam wtedy zastępcą. Przeszukiwaliśmy cały szlak godzinami. Wiedzie przez stromy teren, szukaliśmy śladów upadku, lub ataku zwierząt. Nic nie znaleźliśmy. Zaginął po treningu piłkarskim, w połowie września. Abe Madden był wtedy szeryfem. - potrząsnęła głową, starając się otrząsnąć ze złych wspomnień. - Nigdy nic nie znaleźliśmy. Rodzice ciężko to przeżyli, jego mama pije za dużo, rozwiedli się. Jego ojciec odszedł.

Wzięła głęboki wdech.

- Następny był Tyler Webb, miał szesnaście lat. Zaginął w sobotę, po pływaniu z przyjaciółmi w Stawie Grunyan'a, w letnie popołudnie. Znaleźliśmy tam jego samochód na postoju przy drodze międzystanowej. - pokazała punkt na mapie, niedaleko na wschód od Doraville. Parking przy szlaku wycieczkowym był na północ od Doraville. - Rzeczy Tylera były w samochodzie, jego prawo jazdy, ręcznik, koszulka. Ale nikt więcej go nie widział.

- Żadnych odcisków palców?

- Nie. Kilka Tylera, kilka jego przyjaciół, to wszystko. Niczego na klamce od drzwi. Była czysta.

- Nie dziwiło to panią?

- Zdziwiło. - powiedziała. - Szeryfa Maddena nie. - wzruszyła ramionami. - Łatwo uwierzyć, że Chester uciekł, zostawiając swojego pickupa? Nie wydaje mi się. Ale miał kłopoty w domy, zerwał ze swoją dziewczyną, nie szło mu dobrze w szkole. Może popełnił samobójstwo i po prostu nie znaleźliśmy ciała. Bóg wie, że szukaliśmy. Abe uważał, że ktoś może natrafi na jego szczątki. Ale z Tylerem sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Miał bardzo zżytą rodzinę, był pobożny, jeden tych solidnych chłopaków. Nie było żadnego powodu, żeby uciekł lub popełnił samobójstwo, czy coś w tym rodzaju. Ale Abe nie chciał słyszeć słowa na ten temat. Założył, że chłopak miał jakieś kłopoty sercowe i nie chciał denerwować się.

Na chwilę zapadła cisza.

- Następny? - zapytałam.

- Następny był Dylan Lassiter. Dylan nie miał samochodu. Powiedział swojej babci, że idzie na spacer trzy ulice dalej, zobaczyć się z przyjacielem, ale tam nie dotarł. Jego czapka piłkarska została znaleziona tutaj. - pokazała palcem punkt na mapie. - To cmentarz Shady Grave. - powiedziała.

- Okay, to informacja - powiedziałam.

- Może, może wiatr przywiał ją tutaj. Może nie była nawet jego, tylko włosy wyglądały jak Dylana. To była po prostu czapka Tarheels. Ostatecznie, wysłaliśmy ją do SBI i DNA pasowało do Dylana. To nie dawało nam wiele. Znaczyło, że gdziekolwiek jest nie ma swojej czapki.

To była oczywiście chronologia schrzanionego dochodzenia. Nie byłam gliną i nigdy nie będę, ale myślę, że Abe Madden powinien odpowiedzieć na parę pytań.

- Hunter Fenwick, miesiąc później - powiedziała Rockwell. - Hunter był synem moich przyjaciół i to było powodem dla którego ubiegałam się o stanowisko szeryfa. Szanowałam szeryfa Maddena, przynajmniej do tej pory, ale wiem, że mylił się w sprawie tych zaginionych chłopców. Hunter… cóż, jego samochód był zaparkowany w tym samym miejscu, w którym znaleziono pickupa Chestera. Przy szlaku wycieczkowym. W środku znaleźliśmy trochę krwi, ale nie na tyle dużo by uważać, że mógł tego nie przeżyć. Jego portfel znaleziono pół mili od miasteczka, porzucony na drodze. - pokazała krętą drogę biegnącą na północny wschód za Doraville przez jakieś dwadzieścia mil, zakręcającą na północ, a potem na północny zachód do następnego miasta, wysoko w górach.

- Kto następny? - Zapytał Tolliver, ponieważ szeryf wydawała się zagubiona w swoich własnych ciemnych myślach.

- Najmłodszy, Aaron Robertson. Licealista Czternastolatek. Za młody by sam prowadzić. Został w szkole porzucać do kosza jednego popołudnia po treningu koszykówki. Zawsze szedł piechotą do domu. Ale poprzedniej nocy była zmiana czasu i było już ciemno. Nie doszedł do domu. Nie znaleziono jego plecaka. Żadnego śladu po nim. - wyszarpnęła leżącą na swoim biurku płachtę nieprzeźroczystego plastiku, która z drugiej strony była tablicą korkową. Patrzyliśmy na rząd młodych twarzy. Pod każdą twarzą chłopca, była data zaginięcia. Słuchanie o tym było ciężkie, ale zobaczenie tych twarzy było jeszcze gorsze.

Milczeliśmy przez chwilę. Potem Tolliver zapytał.

- Ostatni?

- Ostatni zaginął trzy miesiące temu. Jeff McGraw. Zadzwoniliśmy do was z powodu jego babci. Twayla nie sądziła, że zrobiliśmy wszystko co jest możliwe i miała rację.

To odważne powiedzieć coś takiego, ale pani szeryf zrobiła to.

- Twayla Cotton przekazała wiele pieniędzy i zebrała jeszcze więcej od rodzin, które mogły pomóc. Dostała pewne pieniądze od pewnych ludzi którzy chcą to przerwać, ludzi w żaden sposób nie spokrewnionych z zaginionymi chłopcami. - Sandra Rockwell pokręciła głową. - Nie widziałam nigdy nic takiego, jak czas i energia, którą ona włożyła w to. Ale Jeff był jej najstarszym wnukiem…

Jej uwaga przeniosła się z nas, na kostkę ze zdjęciami na jej biurku. Rockwell była również babcią. Jej spojrzenie przesunęło się na ostatnią fotografię w rzędzie twarzy, piegowaty chłopiec z rudobrązowymi włosami w szkolnej sportowej kurtce. Jeff McGraw był świetnym graczem koszykarskim i piłkarskim. Mogłabym założyć się, że był miejscowym bohaterem w Doraville. Znam południowe miasteczka.

- Więc jest pani na czele tego konsorcjum miejscowych ludzi, którzy przeznaczyli pieniądze, aby znaleźć tych chłopców. - powiedział Tolliver. - Domyślam się, że hrabstwo nie ma pieniędzy.

- Tak. - Powiedziała szeryf Rockwell. - Nie moglibyśmy wydać pieniędzy z hrabstwa, czy też państwowych, na was. Możemy prywatne. Ale nie pozwoliłam na to, dopóki nie pozwolili mi porozmawiać z wami. Mam dwuznaczne uczucia w stosunku do całej sprawy.

Jej, nieźle powiedziane i to pod wieloma względami. Nigdy nie słyszałam, żeby przedstawiciel prawa przyznawał się do wątpliwości z zaangażowaniem mnie. Złość, dezaprobata, obrzydzenie, tak. Wątpliwości, nie.

- Widzę to tak. - powiedziałam ostrożnie. - Wiem, że zrobiła pani wszystko najlepiej jak mogła i to musiało, eee… wymagać odwagi, aby zadzwonić do kogoś takiego jak ja. Przykro mi. Ale przysięgam pani, że zrobię wszystko co w mojej mocy i przysięgam, że nie jestem oszustką.

- Lepiej żeby pani nie była. - powiedziała Sandra Rockwell. - A teraz, umówiłam pani spotkanie z Twaylą Cotton. Wydaje się to właściwe. Potem, wybierzemy się na miejsce, gdzie pani zacznie szukać.

- Okay - powiedziałam i to było na tyle.

Twayla Otton była bardzo dużą kobietą. Czytałam o grubych ludziach, którzy chodzili bardzo lekko, ona nie była jedną z nich. Chodziła niezgrabnie. Otworzyła drzwi tak szybko, że pomyślałam, że musiała stać tuż przy nich, odkąd zadzwoniliśmy do niej z biura szeryfa, że jesteśmy w drodze.

Nosiła dżinsy i koszulkę z napisem „babcia nr 1”. Miała nie umalowaną twarz i kilka pasm siwizny w krótkich ciemnych włosach. Dałabym jej jakieś 55 lat.

Po uściśnięciu dłoni, wskazała nam drogę do środka domu. Nie pasowała do wnętrza. Zaprojektowane było przez dekoratora, rezultat był bardzo ładny - brzoskwiniowy i kremowy w salonie, ciemno niebieski i czekoladowy brąz w pokoju rodzinnym. Wnętrze nie było osobiste. Kuchnia była obszarem Twyli i tutaj nas wprowadziła. Była pełna odsłoniętej cegły, nierdzewnej stali i błyszczących powierzchni. Była ciepła i przytulna po chłodnej szarości poranka. To był najbardziej przytulny pokój w domu.

- Byłam kucharką Archiego Cottona. - powiedziała. Uśmiechnęła się do mnie jakby chciała odczytać moje myśli.

Byłam bardzo dobrze wychowywana przez pierwszą cześć mojego dzieciństwa, potem moi rodzice stoczyli się więc mogłam powiedzieć że byłam mieszańcem. Przeszłam od bogactwa do łachmanów. Twayla Cotton przeszła lepszą drogę, od łachmanów do bogactwa.

- I on poślubił panią, - powiedziałam.

- Taa, pobraliśmy się. Usiądź skarbie - powiedziała do Tollivera i podstawiła krzesło dla mnie. Była tu również jadalnia, ale błyszczący okrągły stół ustawiony był w wykuszu okna na końcu kuchni, krzesła były duże, wygodne, marszczone. Była tam gazeta, kilka magazynów i plik rachunków, leżący poręką przy najbardziej wygodnym krześle. Tolliver i ja, oboje wiedzieliśmy, że nie należy na nim siadać.

- Mogę zaproponować wam filiżankę kawy? Może ciasteczka? - zapytała nasza gospodyni.

- Proszę kawę, jeżeli jest świeżo parzona. - powiedział Tolliver.

- Ja również proszę - powiedziałam. Usiadłam na krześle i przesunęłam się do stołu. Szybko dostaliśmy kubki z kawą, łyżeczki, serwetki, śmietankę i cukier tuż przy ręce. To była bardzo dobra kawa. Ranek stał się lepszy, tak po prostu.

- Archie miał dzieci, które dorosły i odeszły. - powiedziała Twayla. - Nie odwiedzały go za często po śmierci żony. Był samotny, a ja pracowałam dla niego przez lata. To przyszło naturalnie.

- Jakieś kłopoty z jego dziećmi? - zapytał Tolliver.

- Dał im jakieś pieniądze, uciszył ich. - powiedziała Twayla. - wyłożył im swój testament i co może im dać, przy dwóch prawnikach. Dał im do podpisania papiery mówiące, że nie mogą obalić testamentu jeżeli ja go przeżyję. Więc dostałam ten dom i całkiem sporo pieniędzy, dodatkowo dużo akcji. Porządnie wstrząsnęło to Arciem Juniorem i Bitsy. Nie kochają mnie, ale również nie nienawidzą.

- Więc, dlaczego pani nas wezwała, pani Cotton?

- Mam przyjaciela, któremu pomogliście, kilka lat wcześniej. Linda Barnard z Kentucky? Chciała wiedzieć, co się stało jej małej wnuczce, która została znaleziona mile od domu, pamiętacie ją?

- Pamiętam.

- Więc pomyślałam o zadzwonieniu do was i Sandra sprawdziła was. Rozmawiała z jakąś policjantką z Memphis.

- Jeff, pani wnuk. Jest synem pani syna? Ma szesnaście lat? - zapytał Tolliver, starając się skierować Twaylę do tematu rozmowy. Prawie każdy, kogo spotkaliśmy, omijał temat śmierci. Tolliver i ja nauczyliśmy się dawno temu mówić o zaginionych osobach w czasie teraźniejszym. To brzmiało bardziej optymistycznie i było pełne nadziei.

- Miał szesnaście lat. Był najstarszym synem mojego syna Parkera.

Nie zawahała się z użyciem czasu przeszłego. Wyczytała pytanie z naszych twarzy.

- Wiem, że nie żyje - powiedziała Twayla, jej okrągłą twarz zesztywniała z żalu. - Nigdy by nie uciekł, jak mówi policja. Nie mógłby odjechać na tak długo bez przesłania nam wiadomości.

- Zaginął trzy miesiące temu? - zapytałam. Wiedzieliśmy wystarczająco o Jeffie McGraw, ale czułam, że byłoby nieprzyzwoicie nie zapytać.

- Dwudziestego października

- Nikt o nim nie usłyszał - znałam odpowiedź, ale musiałam zapytać…

- Nie i nie miał powodu by odejść. Był świetnym graczem piłkarki, miał dziewczynę, jego tata i mama byli dla niego dobrzy. Parker - Parker McGraw, to było moje nazwisko zanim wyszłam za Arciego - Parker bardzo kochał tego chłopca. On i Bethalynn mają jeszcze Carsona, który na dwanaście lat. Ale nie można zastąpić żadnego dziecka, zwłaszcza, jeżeli to pierworodny. To ich załamało.

- Rozumiem. - zaczęłam ostrożnie, przerwałam, starając się znaleźć inny sposób, by powiedzieć to, co musiałam powiedzieć. - Pani rozumie, potrzebują jakiegoś pomysłu, gdzie szukać, albo będę błąkać się dookoła tego miasta wiecznie. Pani szeryf powiedziała, że na pani jakiś pomysł, gdzie powinniśmy zacząć.

Ameryka jest bardzo duża. Nawet nie wyobrażacie sobie jak wielka, zanim nie zaczniecie w jakiejś jej części szukać ciał.

- Proszę mi powiedzieć jak pani pracuje. - powiedziała.

Miałam szczęście spotkać kogoś rzeczowego.

- Jeżeli ma pani teren, który jest bardziej prawdopodobny, po prostu obchodzę do wokoło. - powiedziałam. - To zabiera czas. To zabiera wiele czasu. Nie mogę być pewna powodzenia.

Odrzuciła to.

- Skąd będzie pani wiedzieć, że to on.

-Oh, po prostu wiem. I widziałam jego zdjęcie. Problem w tym, że martwi ludzie są wszędzie. Muszę wybierać spośród nich.

Wyglądała na zadziwioną. Po dłuższej chwili skinęła głową. Znowu nie była to reakcja, jakiej się spodziewałam.

- Jeżeli on jest na terenach, które wskażecie mi do szukania, znajdę go. Jeżeli go tam nie będzie, nie będę panią okłamywać - może nigdy nie znajdę Jeffa. Jaki jest pani punkt widzenia na ten temat?

- Tego komórka. Została znaleziona na ulicy Madison. Mogę pani pokazać dokładnie gdzie.

Pokazała mi mino wszystko zdjęcie Jeffa. Nie było to takie samo zdjęcie, jakie widziałam na posterunku policji. To było upozowane zdjęcie z zakładu fotograficznego, Jeffa i jego całej rodziny, oraz jego babci. Moje serce przestało bić, kiedy zobaczyłam obraz z ich życia, objęci ramionami, kochający się i bliscy sobie. Teraz kiedy poznałam ich relacje, miałam tylko nadzieję, że zobaczę ich znowu nawet jeżeli będą to tylko rozrzucone kości. Ponieważ właśnie tak tworzę nasze życie.

Ten szczególny występ w Doraville był inny. Czas nie jest jednym z czynników, kiedy obracasz się wokół śmierci. Martwi nigdzie się nie wybierają. To żywym się spieszy. Ale w tym przypadku, czas był ważny. Jeżeli szeryf miała rację, mieliśmy do czynienia z seryjnym mordercą, który może w tej chwili szukał następnego chłopca. Jego wzór postępowania nie obejmował zimy, ale kto powiedział, że morderca nie może go zmienić. Nie mógłby wykorzystać pluchy, pomiędzy opadami śniegu, ocieplenia zanim nastanie mróz. Miałam nadzieję, że jeśli znajdziemy zaginionych chłopców, to coś w sposobie w jaki zostali pogrzebani, lokalizacji, czy tym co zostało pochowane z nimi, pomoże odkryć ich zabójcę. Wiem lepiej niż ktokolwiek, że śmierć przychodzi do wszystkich z nas. Nienawidzę morderców młodych, ponieważ okradają świat z życia, które nadal miałoby możliwości. Wiem, że może to nie ma sensu, jeżeli rozwiązły siedemdziesięcio pięcio letni alkoholik, może zepchnąć kobietę z drogi rozpędzonego samochodu i zmienia kawałek świata na zawsze. Ale śmierć dzieci zawsze zmienia go w własny szczególny horror.

Rozdział 3

Twayla Cotton miała Cadillaka, tylko rocznego, czy dwuletniego.

- Lubię duże samochody - powiedziała.

Przytaknęliśmy. Również je lubiliśmy. Ubraliśmy się ciepło z powodu pogody i Twayla wyglądała jak cukierek „krówka” w swoim ciemno brązowym płaszczu.

- Czy pani syn i jego żona wiedzą, że jesteśmy tutaj i co robimy? - zapytałam ostrożnie.

- Parker i Bethalynn wiedzą, ale nie wierzą, że to cokolwiek da. Myślą, że marnuję swoje pieniądze. Ale wiedzą, że to są moje zmarnowane pieniądze i jeżeli to sprawi, że poczuję się lepiej…

Miałam nadzieję, że podchodzą do sprawy tak filozoficznie, jak mówiła Twayla. Rodziny mogą sprawić nam wiele okropnych kłopotów - które zdaje mi się, nie były niespodziewane, ponieważ zazwyczaj wierzyli, że oszukujemy ich zrozpaczonych krewnych. Mieliśmy dosyć kłopotów w naszym życiu i nie chcieliśmy żadnych, jeżeli tylko mogliśmy ich uniknąć. Wymieniliśmy spojrzenia z Tolliverem, który siedział na tylnym siedzeniu, to jedno spojrzenie mówiło nam wszystko.

-Harper, czy miała pani kiedyś dziecko? - zapytała Twayla.

- Nie, nigdy nie byłam w ciąży. - powiedziałam. - Ale wiem, jak pani się czuje. Moja siostra zaginęła osiem lat temu.

Normalnie nie mówiłam o tym ludziom. Oczywiście, niektórzy z nich wiedzieli o tym. Ta sprawa miała duży oddźwięk w prasie. Ale wtedy byłam uczennicą liceum, a nie… kimkolwiek byłam teraz.

- Macie inną rodziną?

- Więc, mam Tollivera. Mam przyrodniego brata Marka i dwie przyrodnie siostry, jeszcze małe, Marcella i Gracie. - powiedziałam, uśmiechając się pogodnie. - Mieszkają w Teksasie z naszą ciotką i jej mężem.

Mark nie był moim przyrodnim bratem, tak samo jak Tolliver. Był po prostu starszym bratem Tollivera. Ale nie byłam w nastroju, żeby to wyjaśniać.

- Och, przykro mi. Wasi rodzice umarli?

- Moja matka tak. Mój ojciec nadal żyje. - w więzieniu, ale żyje. Matka Tolliver umarła, zanim jego ojciec spotkał moją mamę, a ojciec Tollivera wyszedł z więzienia i wędruje… gdzieś. Moja mama, tata i ojciec Tollivera byli adwokatami, którzy nisko upadli. Sami do tego doprowadzili.

- To okropne. Przykro mi - Twayla wyglądała na trochę zszokowaną.

Wzruszyłam ramionami. Było jak było.

- Dzięki. - powiedziałam, ale wiedziałam, że nie zabrzmiało to szczerze. Nic nie mogłam na to poradzić. Kiedy usłyszałam, że moja matka umarła, było mi przykro, ale nie byłam zaskoczona, ani tym przejęta.

Byliśmy cicho, dopóki nie zatrzymaliśmy się na poboczu drogi. Twayla popatrzyła na dół na listę którą spisała podczas szybkiej rozmowy z Sandrą Rockwell. Oczywiście, Sandra Rockwell miała listę miejsc do sprawdzenia. To było miejsce numer jeden.

Byliśmy za liceum, za boiskiem piłkarskim rozciągał się pusty równy teren. Oraz jedna z tych konstrukcji na których chłopcy siedzieli z boku boiska, nawet jeżeli sezon piłkarski był zakończony. Boisko było zamknięte do następnego roku. Koszykówka będzie sportem w który gra się teraz.

- Tutaj stała jego ciężarówka - powiedziała Twayla. - Właśnie mu ją kupiliśmy. To był stary używany Dodge.

Szeryf Rockwell powiedziała nam mniej o Jeffie, niż o innych chłopcach, ponieważ wiedziała, że będziemy rozmawiać z jego babcią. Rozglądając się teraz naokoło nie widziałam nikogo. Żadnej duszy. Więc uprowadzenie z tego miejsca nie było niemożliwe, chociaż ryzykowne. W każdym momencie ktoś mógł wyjść ze szkoły. Ale nie było tu w pobliżu żadnych domów. Alejka za boiskiem treningowym była ubitym paskiem ziemi przed stromym wzgórzem, który prowadził do budynku szkoły. Jednak to mogłoby być miejsce uprowadzenia. Poważnie wątpiłam, żeby ktoś zabił chłopca w tym miejscu i pochował go tutaj, ale chciałam pokazać, że się staram. Stanęłam tam i posłałam w głąb tą część mnie, która sprawiała, że byłam wyjątkowa. Nie było odpowiedzi. Poczułam słabe szczypanie, które znaczyło, że niewiarygodnie stare ludzkie szczątki były gdzieś na tym terenie. Było to uczucie, które nauczyłam się ignorować w moich poszukiwaniach współczesnych zwłok. Chociaż zasięg miałam taki sam, nie robiło mi to różnicy, jednak przeszłam przez całą długość posiadłości odczytując cały czas. Potrząsnęłam cicho głową i wspięłam się powrotem do Cadillaka. My prowadziliśmy, Twayla pokazywała punkty orientacyjne miasteczka, które mijaliśmy. Nie słuchałam, zamiast tego skupiłam się na tym co doszło do mnie kiedy przejeżdżaliśmy. Lokalny cmentarz dostarczył ogromnu zakłóceń, ale musieliśmy zatrzymać się tutaj, ponieważ tutaj znaleziono czapkę Tylera.

Oczywiście, było tutaj wiele ciał, a niektóre z nich były bardzo świeże. Było za zimno, żebym mogła ściągnąć buty, ale podążyłam za moim instynktem i poszłam do najświeższych grobów. Był tu atak serca i była śmierć ze starości. Czasami, wiecie, po prostu się wyczerpujesz. Były tu najnowsze zgony. Ale Tyler Lassie zaginął około dwóch lat temu, jeżeli zapamiętałam dokładnie, więc musiałam sprawdzić dużo więcej ciał. Nikt z nich nie okazał się być Tylerem. Byli dokładnie tymi, których spodziewaliśmy się, zgodnie z ich nagrobkami. Byłam szczęśliwa, że Doraville nie było większe i że część ludzi była pochowana na nowszym cmentarzu na południu Doraville.

Byliśmy teraz na wschodnim obrzeżu miasta i Twayla ponownie zjechała na pobocze drogi.

- Mężczyzna, który tu mieszka, był aresztowany za napad na chłopca. - powiedziała, wskazując zniszczony dom z białymi obramowaniami, ledwo widoczny za plątaniną winorośli i młodych drzew. - Był przesłuchiwany ciągle i ciągle.

Nie czułam nic z samochodu. Wysiadłam i odeszłam od niego kilka kroków zamykając oczy. Złapałam brzęczenie z mojej lewej, bardziej z tyłu w lesie, ale było to wątłe brzęczenie, kojarzące mi się ze starymi cmentarzami. Usłyszałam, że Tolliver opuścił okno.

- Zapytaj jej, czy jest tam jakiś stary kościół, który ma swój cmentarz. - powiedziałam.

- Tak. - wykrzyknęła Twayla do mnie. - Mount Ararat jest z tam z tyłu.

Wróciłam do samochodu i powiedziałam: „Nic.”

Twayla odetchnęła głęboko, jak gdyby zamierzała zagrać swoją ostatnią kartą. Skierowała samochód na drogę i odjechaliśmy, kierując się na peryferia miasteczka. Jechaliśmy na północny wschód, z zachowania samochodu Twayli zorientowałam się, że teren zaczyna się wznosić. Popatrzyłam z podziwem na góry i pomyślałam, że jeżeli ciało Jeffa jest gdzieś tam wysoko, to wolałabym go nigdy nie znaleźć. Nie chciałam wędrować w tych górach, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Przyszła mi do głowy krótka, samolubna myśl: Dlaczego Twayla nie mogła zadzwonić do mnie dwa miesiące temu? Albo chociaż miesiąc? Zatrzęsłam się, pomyślałam o przenikliwym chłodzie, o śniegu leżącym płatami na ziemi, o przewidywanej złej pogodzie w ciągu kilku następnych dni. Zaczęliśmy jechać pod górę, jednak poziom terenu nie był tu za stromy.

Twaya zatrzymała się znów. Zauważyłam jak sztywno siedziała na siedzeniu kierowcy, jak zbladła.

- Tu znaleziono telefon. - powiedziała Twayla. Pokazała palcem na prawo. - Położyłam tam kamień, żeby zaznaczyć, gdzie to dokładnie było, po tym jak pani szeryf pokazała mi.

Był tam wielki kamień z namalowanym niebieskim krzyżem, wkopanym w ziemię, na poboczu drogi.

- Wkopany całkiem głęboko - powiedział Tolliver.

- Kosiarki mogą go ominąć - powiedziała. - tak jak trzy miesiące temu.

Praktyczne.

Wysiadłam z Cadillaka i rozejrzałam się dookoła, naciągnęłam rękawiczki. Było tu przedziwnie zimno, bez wątpienia. Madison Road odchodziła stromo naprzód, przecinając wznoszące się na lewo góry. Po naszej stronie był solidny płaski pasek ziemi, może pół akra najwyżej akr, zanim pofałdowane zbocze podnosiło się. Na tej pół akrowej parceli stał stary dom. Dom był opuszczony od lat. Działka nie była porządnym prostokątem, ponieważ podążała za linią wzgórza. W tych miejscu była długa i cienka.

Zaparkowaliśmy z boku, kiedy zrobiłam krok stoczyłam się w dół zbocza do głębokiego rowu. Podjazd do działki prowadził nad nim, więc woda deszczowa spływała bez przeszkód. Resztki tego podjazdu przechodziło przez szczątki ogrodzenia. Teraz wszystkie liście opadły, wyrosły chwasty, teren był złoto brązowy, oszroniony, gdzie niegdzie młode sosny odznaczały się zielenią. Chwasty i małe drzewa wydawały się podtrzymywać ogrodzenie.

Dom był skromny. Dach nie zapadł się, ale była w nim dziura i weranda była zniszczona. W żadnym oknie nie było szyb. Garaż na dwa samochody nie miał jednej ściany, szerokie drzwi wisiały z jednej strony. Kiedyś był pomalowany na biało, tak jak dom. Całość uosabiała południowy gotyckim styl, malowniczy chociaż zniszczony.

Woda w rowie melioracyjnym była ciemna i na pewno bardzo zimna. W ciągu ostatnich kilku tygodni padało tu dużo deszczu. poczułam ostry dreszcz przed nadchodzącym deszczem.

Mogłam powiedzieć, znając skłonności Tollivera, że spodziewa się zaprowadzić mnie w dół w stronę drogi, gdzie wzgórze przechodzi w dolinę. Spodziewał się, że ktoś zrzucił ciało w bardziej dostępny teren, jadąc w góry. I w innych warunkach, dokładnie tak bym zrobiła.

Ale tutaj nie było to potrzebne.

W minucie, kiedy moja stopa dotknęła ziemi, wiedziałam, że będę mieć wiadomości dla Twayli Cotton. Brzęczenie było silne, wzrastające, kiedy podeszłam bliżej rozkopanego podjazdu. To nie był sygnał z pojedynczych zwłok. Zaczęłam mieć złe przeczucia, okropne przeczucia i wystraszona popatrzyłam na Tollivera. Wziął mnie za rękę, owinął ją dookoła swojego zagiętego łokcia. Mógł dostrzec, że zdecydowałam się iść na zarośnięty teren leżący jakiś jard od starego domu.

- Tutaj jest nierówny teren. Szkoda, że nie mamy wysokich butów. - powiedział. Ale nie dotarło do mnie, to co mówił. Patrzyłam na niebieskiego pickupa'a który zjeżdżał powoli w dół po zakręcie, znikając z widoku. To był jedyny pojazd poza naszym, który widziałam na tej drodze. Kiedy ucichł dźwięk motoru, mogłam słyszeć tylko coraz bardziej nieistotną obecność dwóch żywych ludzi i coraz bardziej istotne sygnały zmarłych. Poszłam naprzód, ciągnąc Tollivera ze sobą. Może próbował pociągnąć mnie trochę z powrotem do tyłu, ale szłam nadal, ponieważ to była właśnie moja chwila - połączenie z mocą, czy zdolnością, czy wstrząsem, który sprawiał, ze byłam unikalna.

- Weź lepiej flagi - powiedziałam i Tolliver zawrócił po długi kawałek drutu z czerwoną plastikową flagą na wierzchołku.

W zimnej wilgoci, stanęłam na środku starego podwórka, pomiędzy płotem i zrujnowanym domem. Obróciłam się po okręgu, czując brzęczenie narastające dookoła mnie, ponieważ zauważyłam ich żądania. Wiecie, oni zawsze tego chcą. Chcą być znalezieni.

Starałam się powiedzieć, zadławiłam się, dyszałam.

- Co się dzieje? - zapytał Tolliver z daleka. - Harper?

Potknęłam się, odchodząc kilka kroków na lewo.

- Tutaj - powiedziałam.

- Mój wnuk? Jeff jest tutaj? - Twayla zawołała, nie wchodząc na działkę.

Przeszłam sześć stóp na północny wschód.

- Tutaj również - powiedziałam.

- Jest w kawałkach?

- Tu jest więcej niż jedno ciało - powiedział jej Tolliver.

Podniosłam dłonie do góry, wyostrzyłam moje zmysły. Obróciłam się znowu, wolniej, zamknęłam oczy, moje dłonie wzniosły się, policzyłam.

- Osiem. - powiedziałam.

- O Mój Panie w Niebie, - powiedziała Twayla. Usiadła ciężko na starym kikucie ogrodzenia - Dzwonię na policję.

Musiała spojrzeć na Tollivera z niedowierzaniem, ponieważ powiedział - Możesz na tym polegać. Harper ma rację. - Usłyszałam ciche dźwięki, kiedy zaczęła naciskać cyferki.

- Co im się stało? - Tolliver zapytał mnie cicho. Wiedział, że słyszę, chociaż nadal miałam zamknięte oczy.

Nic nie powiedziałam. Podczas poszukiwań, nie chciałam, żeby ktokolwiek patrzył na to co się stało.

- Okay. - powiedziałam uspokajając się. - Tolliver? - Chciałam, żeby był gotowy.

- Jestem tutaj. - Powiedział. - Uważam.

Czułam, że trzyma mnie za ramię.

Weszłam dokładnie na teren pomiędzy zwłoki i popatrzyłam w dół na ziemię i kamienie, spoglądając na piekło. To było ostatnia rzecz, którą zapamiętałam.

Rozdział czwarty

- Czy ona kiedykolwiek się obudzi? - powiedziała Sandra Rockwell. Pamiętałam jej głos, ale teraz brzmiał dziwnie i z napięciem.

- Harper? - powiedział mój brat. - Harper?

Nie chciałam tego robić, ale musiałam.

- Okay. - powiedziałam i zabrzmiało to tak słabo, jak się czułam. - Znaleźliście ich już?

- Proszę mi powiedzieć co robić - powiedziała szeryf Rockwell. Zabrzmiało to tak, jakby nie chciała tu być.

Otwarłam oczy i spojrzałam w zaniepokojone brązowe oczy pod czapką. Szeryf Rockwell nosiła ocieplany płaszcz, który sprawiał, że wyglądała na dwa razy większą.

- Wszyscy są tutaj. - powiedziałam. - Jeżeli pani poczeka minutkę, powiem kto gdzie jest. Jest tutaj osiem ciał, nie sześć.

- Skąd pani to wie?

Siedziałam na tylnym siedzeniu samochodu Twayli, głowę miałam opartą na podgłówku.

- Masz, zjedz trochę cukru. - powiedział zaniepokojony Tolliver, wyciągając cukierka z kieszeni jeansów. Odpakował go i wsunął mi do ust. Wiedziałam z doświadczenia, że poczuję się lepiej za kilka minut, zawłaszcza, gdybym napiła się coli.

- Była pani chętna, żeby uwierzyć mi wcześniej, kiedy nic nie zrobiłam - powiedziałam. - Proszę mieć trochę więcej wiary. Wykopiecie ich.

- Jeżeli kłamiecie, wasze tyłki wylądują w więzieniu. - powiedziała.

- I zasługiwałabym na to.

Z dużym wysiłkiem obróciłam głowę, żeby wyjrzeć przez okno samochodu. Była tam para zastępców szeryfa stojących na terenie parceli. Twayla była z nimi. Miała zrozpaczony wyraz twarzy, starała się ukryć płacz. Podczas naszych podróży, w trakcie mojej pracy, spotkałam kilka osób, które starały się ukryć swoje uczucia, najczęściej brak współczucia. Nie było go w ich emocjonalnym repertuarze.

- Proszę pokazać mi. - powiedziała szeryf Rockwell i Tollever pomógł mi wysiąść z samochodu. Powoli przeszliśmy do miejsca, gdzie zemdlałam i zaczęłam się cała trząść, ponieważ znów poczułam śmierć. Stałam w punkcie, gdzie wyczułam najmłodsze ciało.

- Tutaj. - powiedziałam pokazując prosto w dół. Wiedziałam kto to był. To było ciało Jeffa, wnuka Twayli. Tolliver wyciągnął spiralny notes, który miał zamknięty w kurtce. Naszkicował bardzo nierówny szkic terenu.

- To jest Jeff, Jeff McGraw - powiedziałam Tolliverowi. - Został uduszony.

Tolliver wetknął długi drut w ziemię. Czerwona flaga załopotała lekko na silnym wietrze. Objął mnie lewą ręką i chwycił moją prawą dłoń w swoją. Wskazałam głową w jakim kierunku powinniśmy pójść, trochę pod górę na północ i skoncentrowałam się na następnych zwłokach. Łzy zaczęły spływać mi po policzkach. Nigdy nie spotkałam takiego cierpienia.

- Tutaj - powiedziałam. - Chester.

Dwa jardy dalej znalazłam chłopca, o którym szeryf Rockwell nie wspomniała.

- To jest ktoś, kto nazywa się coś jak - Chad, Chad z czymś co zaczyna się z T.

Szeryf notowała w swoim własnym notesie. Zastępcy szeryfa słuchali również, ale byli zupełnie sceptyczni i rozgniewani. Nic nie mogłam na to poradzić. Nauczą się już wkrótce.

Podążyłam za następnym sygnałem na koniec grupy, właśnie tam, gdzie ziemia podnosiła się nagle. To było w środku za kępą krzaków. Wytarłam twarz w chusteczkę.

- Dylan. - powiedziałam i zatoczyłam trochę na południe. Byłam teraz za domem. Szeryf i Twayla podążały za mną, zastępcy szeryfa również.

- Aaron - powiedziała. - Był tam jakiś Aaron?

I znów kilka jardów na południe. Tym razem było trudniej. Jego przerażenie i panika wirowały w jego mózgu, kiedy umierał.

- Myślę, że to jest Tyler - powiedziałam.

Potem poszłam do najbardziej ze wszystkich położonego na południe grobu i w jakiś sposób wiedziałam, że był on najstarszy. Wibracje jakie wydzielał były trochę słabsze.

- Ten był pierwszy. - powiedziałam pani szeryf, która trzymała się o krok za nami. To nie było trudne, ponieważ poruszałam się teraz bardzo powoli i cała się trzęsłam.

- Miał na imię… - potrząsnęłam delikatnie głową próbując wyostrzyć zmysły. - Miał na imię James coś… - powiedziałam. - James Ray, James Roy, James Robert. Nie jestem… Nie mogę powiedzieć jego ostatniego imienia. Och, Tolliver zabierz mnie stąd.

Był tam jeszcze jeden, chłopiec imieniem Hunter. Ledwo mogłam wystać w tej chwili i wskazać go. Umarł na hipotermię. Musiał być jednym z uprowadzonych w listopadzie.

- Czy mogę zabrać siostrę z powrotem do miasteczka? Musi położyć się. - powiedział Tolliver.

- Nie. - powiedziała Sandra Rackwell, jej szczęka zatrzasnęła się z trzaskiem. - Nie, póki tego nie sprawdzimy. Może kłamałam, Sandra Rockwell chciała mnie mieć pod ręką, gdyby odkryła kłamstwo.- Ma pani jakąś radę, w którym miejscu sprawdzić najpierw? - zapytała.

Potrząsnęłam głową.

- W każdym miejscu w którym wetknęliśmy flagę. - powiedziałam.

Twayla wycofała się do Cadillaka. Byłam zadowolona, że nie wiem co żywi ludzie myślą, ponieważ wyobrażenie sobie jak ona się czuje nie pomogło by rozjaśnić jej nieszczęścia. Kiedy Tolliver i ja wspięliśmy się na tylne siedzenie, była uprzejma obrócić ogrzewanie w samochodzie, tak by ogrzewało nas. Przez długi czas po prostu siedzieliśmy przytuleni w samochodzie. Nikt nie powiedział ani słowa. Moja głowa była pełna białego dźwięku, nie mogłam myśleć o niczym. Widziałam makabrę.

Nie mogłam odwrócić głowy, żeby popatrzeć co dzieje się na starej parceli, ale Twayla to zrobiła.

- Wykopali dół na jakieś dwie stopy. To z pewnością niedobry dzień na kopanie. Mam nadzieję, że Dave i Harry nie przeziębią się. Sandra też - powiedziała w końcu.

Pomyślałam, że może z przyjemnością poczekaliby na lepszą pogodę, ale nic nie powiedziałam.

To było moje pierwsze masowe morderstwo.

Tuż przed godziną jedenastą, Dave i Harry, dwójka zastępców szeryfa odkryli pierwsze kości.

Przerwali na chwilę, dłuższą chwilę. Trójka przedstawicieli prawa weszła w pobliże wykopu, który w końcu był wystarczająco głęboki. Wyprostowałam się. Tolliver obrócił głowę tak samo jak Twayla.

- Mój wnuk? - zapytała. Spodziewałam się tego pytania.

- Nie. - powiedziałam. - Wybrali na początek pochówek najbardziej wysunięty na północ. Przykro mi. Twój wnuk jest tam, Twayla, gdzie wetknęliśmy pierwszą flagę. Życzyłabym sobie, żebym mogła zrobić to lepiej. Życzyłabym sobie, żeby go tu nie było. - nie wiedziałam jak jeszcze mogłabym to ująć.

- Nie możesz być pewna. - jej głos był niepewny. Nie znałam Twayli Cotton dłużej niż kilka godzin, ale wiedziałam, że to nie jest jej normalna postawa.

- Oczywiście, że nie.- Byłam pewna, pomyślałam. Ta dziwna umiejętność, była naprawdę wszystkim co miałam. Poza Tolliverem i moimi dwoma przyrodnimi siostrami. Dlatego jestem ostrożna z moimi umiejętnościami i nigdy nie mówię niczego, dopóki nie jestem pewna. Chłopiec którego widziałam w grobie na stoku, był tym samym chłopcem co na zdjęciu w domu Twayli Cotton.

- Jak… jak umarli ci chłopcy?

To było pytanie, którego się bałam.

- Naprawdę nie mogę… - nie mogłam skończyć zdania. - Naprawdę nie mogę. - powiedziałam robiąc z tego deklarację.

Tolliver skrzywił się i popatrzył na wstążkę drogi wędrującą do góry i zakrętem dookoła. Nie potrzeba było dużo wyobraźni, by wiedzieć, że marzył by odjechać tą drogą, daleko od tego miejsca. Ja też o tym marzyłam. Byłam chora z przerażenia. Widziałam tak dużo śmierci, że myślałam że jestem niepodatna na cokolwiek nowego, ale odkryłam dzisiaj, że to było dalekie od prawdy.

- Możecie odjechać. - powiedziała Sandra Rockwell i podskoczyłam na siedzeniu. Podeszła do samochodu, szarpnęła otwarte drzwi.- Jedźcie z powrotem do Twayli i czekajcie tam na mnie. Zaraz zamierzam zadzwonić do SBI.

Stanowe Biuro Dochodzeniowe (The State Bureau of Investigation). Oni mogą być nieocenieni dla małych sił jak tutaj, ale to nie znaczy, że będą mile widziani. Sandra wyglądała na złą, wyglądała jakby było jej niedobrze i na wystraszoną.

Twayla uruchomiła samochód i pojechaliśmy mały kawałek drogi w góry, zanim mogliśmy zawrócić. Ostrożnie zrobiła skręt i pojechaliśmy w dół, mijając zrujnowany dom i ten straszliwy teren, jadąc w dół do Doraville. Zaparkowała w swoim garażu i powoli wysiadła z samochodu, tak jakby przybyło jej lat z chwilą kiedy dojechaliśmy. Otworzyła dom, poszła ciężko przodem do kuchni, gdzie wszyscy troje stanęliśmy w niezręcznej ciszy.

- Myślę, że pani szeryf zamierzała nas również tutaj zatrzymać, - powiedziałam - Przykro mi. Chcielibyśmy móc wrócić do motelu i wyjechać w swoją drogę. Potrzebujesz trochę odpocząć.

- Pójdę po prostu na chwilkę na górę, - powiedziała Twayla. - Weźcie sobie coś do picia z lodówki i zawołajcie mnie, jeżeli będziecie czegoś potrzebować. Jeżeli jesteście głodni, tam jest szynka na drugiej półce i chleb jest tam w chlebaku. - pokazała nam i przytaknęliśmy. Powoli weszła po schodach, patrzyła na schodki przed sobą, na twarzy miała żałość i nie wytarte łzy. Po minucie usłyszeliśmy jej głos i zdaliśmy sobie sprawę, że rozmawia przez telefon.

Usiedliśmy przy stole, nie wiedząc co innego zrobić. Nawet gdybyśmy byli w nastroju nie moglibyśmy włączyć telewizji czy radia. Czytaliśmy gazetę i Tolliver wyciągnął nam Colę z lodówki.

Tolliver rozwiązywał krzyżówkę, a ja znalazłam Reader's Digest do czytania.

Otwarły się drzwi kuchenne i w pośpiechu weszli do środka mężczyzna i kobieta. Zatrzymali się na nasz widok ale to było coś więcej niż samo spojrzenie, ponieważ byli bardzo przestraszeni. Mężczyzna był bardzo wysoki i miał ciemno brązowe włosy, a kobieta była bardzo skrzywiona, miała farbowane blond włosy.

- Gdzie moja matka? - zapytał mężczyzna.

- Na górze. - powiedziałam.

Nie marnując więcej słów, poszli na górę. Oboje nosili zimowy uniform Doraville: ocieplaną kurtkę i dżinsy, flanelową koszulę i wysokie buty.

- Jej syn i jego żona - powiedział Tolliver. To wyglądało jak możliwe przypuszczenie. - Parker i Bethalynn. - zawsze był lepszy w zapamiętywaniu imion niż ja.

Zadzwonił telefon i został odebrany na górze.

Powiedzieć, że była to niekomfortowa sytuacja, było małym niedopowiedzeniem.

- Powinniśmy wyjść - powiedział Tolliver. - nie ważne co gliniarz powiedział. Nie powinniśmy tutaj być.

- Ostatecznie możemy usiąść na zewnątrz w naszym samochodzie. Tak byłoby lepiej.

- Możemy tak zrobić.

Umyliśmy kubki po kawie, które używaliśmy wcześniej i położyliśmy je na suszarce do naczyń. Przygotowaliśmy się do wyjścia na zewnątrz. Tak cicho jakbyśmy byli włamywaczami, wyszliśmy kuchennymi drzwiami na podjazd i usiedliśmy w naszym samochodzie. Wielki pickup był zaparkowany za Cadillakiem Twayli i ulżyło mi, że nas nie blokuje. Tolliver włączył silnik i po pięciu minutach temperatura była ledwo do wytrzymania. W ciągu dnia nie ociepliło się i niebo wyglądało coraz bardziej szare.

Po dziesięciu minutach, nie rozmawiając o tym, Tolliver wycofał na ulicę i pojechaliśmy do motelu.

Nasz pokój był cudownie ciepły. Zrobiłam nam gorącej czekolady i usiedliśmy z rękami dookoła gorących kubków, pijąc ją niemrawo. Miałam książkę, którą czytałam, i wyciągnąwszy się na moim łóżku próbowałam ją czytać, ale było niemożliwe uciec od śmierci chłopców.

- Ośmiu - powiedział Tolliver. Siedział na jednym z krzeseł, stopy oparł na swoim łóżku.

- Aha, - powiedziałam. - To było naprawdę, naprawdę okropne.

- Chcesz mi o tym opowiedzieć?

- To prawie zbyt okropne, by o tym mówić, Tolliver. Byli torturowani nożami i pobici. Byli zgwałceni. Byli zabijani bardzo powoli. To trwało chwilę. Miałam wrażenie, że tam była więcej niż jedna osoba.

Tolliver wyglądał jakby było mu niedobrze.

- Więc przykro mi z powodu Twayli. - powiedział. - To będzie gorsze, niż po prostu znalezienie go jako szkieletu ze złamaną nogą na dnie stromego zbocza.

- Zawsze jest gorzej, zanim stanie się lepiej.

Znaleźliśmy dużo przypadkowych śmierci - szczególnie w górach. Wielu ludzi nie rozumie, że teren może ich zabić, albo może stają się zadowoleni z siebie w znajomym otoczeniu. Myśliwi, szczególnie, dorastają przyzwyczajeni do noszenia broni na dworze, więc wzrasta rozluźnienie podstawowych zasad bezpieczeństwa. Przenoszą swoje karabiny nieostrożnie. Pozwalają telefonom komórkowym wyładować się. Nie mówią nikomu gdzie będą polować. Nie zabierają wyposażenia do pierwszej pomocy. Nie mają kumpli na polowaniu. Zapominają nosić pomarańczową kamizelkę.

Ale te śmierci były dalekie od przypadkowej.

- Tak, będzie dużo gorzej. - powiedziałam. - I ktoś ponosi winę. Ktoś stąd zrobił to.

Tolliver spoglądał na mnie przez minutę.

- Prawda. - powiedział w końcu. - Nikt inny, tylko ktoś miejscowy pogrzebał tam te ciała. Wszystkie razem.

- Aha, nikt z poza miasta nie mógłby zrobić sobie osiem razy wycieczkę na tę parcelę by pogrzebać ciało, - dla mnie to wyglądało jak rozsądne założenie.

- Tutaj zostali zabici? Wiesz?

- Nie przeczytałam wszystkich, - powiedziałam. - pierwszy, z pierwszego groby - aha, on zginął w starym domu, lub w szopie. Bez obejrzenia wnętrza, nie mogę być pewna w którym.

- Przetrzymywał ich tam, czy robił to wszystko?

Zadziwiłam się przypływem wrażeń jakich doznałam.

-Aha, tak myślę. -powiedziałam pełna wątpliwości. Było coś z odczuciem śmierci, coś niewielkiego.

- Z pewnością ktoś miejscowy. - powiedział mój brat.

- W takiej małej społeczności jak ta, jak to jest możliwe? - zapytałam.

- Zastanawiasz się, jak człowiek mógł ukryć przed innymi ludźmi fakt, że chce torturować i zabijać chłopców?

Przytaknęłam.

- I jak stało się, że ludzie stąd nie zastanowił fakt, że tak wielu chłopców jest zaginionych.

- Przypuszczam, że jeżeli nie znaleziono ciał, to jest to łatwiejsze do wyjaśnienia. - powiedział Tolliver.

Potem siedzieliśmy, każde pogrążone we własnych ciemnych myślach, usiłując czytać od czasu do czasu, zanim zapadła wczesna ciemność. Wtedy szeryf Rockwell zapukała do naszych drzwi. Tolliver wprowadził ją do pokoju. Jej ciemno zielone mundurowe spodnie były pokryte plamami, jej duża kurtka była również poplamiona.

- Ja i ludzie z SBI, skończyliśmy wykopywać, - powiedziała. - Mieliście rację. Wszyscy chłopcy tam są i nawet dwoje więcej.

Rozdział 5

Usiadła na jednym z dwóch krzeseł. Tolliver i ja siedzieliśmy na brzegu jego łóżka naprzeciw niej. Przyniosła ze sobą kubek parującej kawy z McDonalda, więc nie proponowałam jej gorącej czekolady. Nie miała do nas pretensji o nasz odjazd z domu Twayli. Wyglądała na wyczerpaną, ale miała jeszcze trochę energii.

- W ciągu następnych kilku dni będziecie w centrum zainteresowania. - powiedziała. - Stacje telewizyjne już dzwonią na posterunek. Przyślą swoje ekipy. Stanowe Biuro Dochodzeniowe przejmuje kierownictwo, ale pozwolą mi brać udział w śledztwie. Chcą, żebym współpracowała z wami, ponieważ sprowadziłam was tutaj. Agent śledczy Pell Klavin i Agent Specjalny Max Stuart będą chcieli rozmawiać z wami.

- Wiecie, co ja bym chciała? - powiedziała, kiedy nic nie mówiliśmy. - Chciałabym móc wypisać wam czek, żebyście mogli po prostu opuścić miasto. Ta sprawa postawi Doraville w centrum zainteresowania… No więc, przypuszczam, że wiecie jak to jest. Nie dlatego, że wyglądamy jak byśmy byli nieczuli i pozwolili, by jakiś maniak zabił ośmiu chłopców zanim zauważyliśmy, ale wyglądamy jak krańcowo łatwowierni.

- Moglibyśmy wyjechać teraz, jeżeli tylko możemy, - powiedział Tolliver, a ja przytaknęłam. - Nie chcemy być w środku tego cyrku.

Trochę uwagi mediów było dobre dla mojego interesu, ale za dużo uwagi, już nie.

Sandra Rockwell usiadła głębiej na motelowym krześle, nagły ruch zwrócił nasze spojrzenia na nią. Rzuciła nam dziwne spojrzenie.

- Co? - zapytał Tolliver.

- Nigdy bym nie uwierzyła, że wy dwoje moglibyście przepuścić szansę na darmową reklamę - powiedziała. - Myślę, że to dla was najlepsze. Naprawdę jesteście gotowi wyjechać? Może mogłabym zapytać chłopców z SBI, czy nie pojechaliby do następnego miasteczka, by z wami porozmawiać, jeżeli chcecie zmienić dzisiaj motel.

- Chcielibyśmy opuścić dzisiaj Doraville. - powiedziałam. Poczułam się jakby spadł mi duży ciężar z ramion. Byłam pewna, że szeryf będzie nalegać żebyśmy zostali. Nienawidzę spraw policyjnych. Wolę zlecenia na cmentarzu. Przyjechać do miasta, dojechać do cmentarza, spotkać zleceniodawców, stanąć przy grobie, powiedzieć zleceniodawcom co widzę. Zainkasować czek i opuścić miasto. Szeryf Rockwell przynajmniej pozwoliła wyjechać w pobliże.

- Poczekajmy do jutrzejszego ranka, - powiedział Tolliver. - Nadal się trzęsiesz.

- Mogę odpocząć w samochodzie. - powiedziałam. Czułam się jak królik o jeden skok przed chartami.

- Okay, - powiedział Tolliver. Patrzył na mnie pełen wątpliwości. Ale podzielał mój prawie szaleńczy niepokój, by opuścić Doraville.

- Dobrze, - powiedziała pani szeryf. W jej głosie nadal dźwięczało nikłe zdziwienie naszą zgodą. - Jestem pewna, że Twayla chce dać wam czek i znów z wami porozmawiać.

- Porozmawiamy z nią zanim opuścimy ten obszar na dobre. Jak postępuje praca na miejscu? - zapytał kiedy szeryf zabrała swoje okrycie z krzesła i szła do drzwi.

W myślach odstawiła nas już na bok, więc obróciła się z niechęcią.

- Wykopaliśmy już wystarczająco we wszystkich punktach by potwierdzić, że tam są szczątki, - powiedziała. - Jutro rano kiedy będzie dobre światło, chłopcy z dochodzeniówki będą tutaj by nadzorować wykopywanie. Przypuszczam, że moi zastępcy wykonają większość ciężkiej pracy z czynności wstępnych. Klavin i Stuart są zobowiązani informować mnie o wszystkim. - wyglądało, że mocno w to wątpiła.

- To dobrze, prawda? - powiedziałam, prawie paplając z pospiesznej się ulgi. - To, że są tu chłopcy z dochodzeniówki? Wiedzą jak wygrzebać ciała bez utraty żadnych dowodów, które mogą być znalezione.

- Aha, nie lubimy przyznawać się, że potrzebujemy pomocy, ale tak właśnie jest.

Sandra Rockwell popatrzyła się przez minutę, w dół na swoje dłonie, tak jakby chciała się upewnić, że są jej własne. - Osobiście dostałam telefon z CNN i dwóch innych stacji informacyjnych. Więc powinniście wyjechać bardzo wcześnie rano, lub teraz. I zadzwońcie do mnie, kiedy zameldujecie się w innym motelu. Nie opuszczajcie stanu. Nie zapomnijcie, że musicie porozmawiać z ludźmi z SBI.

- Zrobimy tak, - powiedział Tolliver.

Wyszła bez dalszych rad. Chwyciłam walizkę. Powinno zabrać mi mniej niż dziesięć minut, by wyjść stąd.

Tolliver również zaczął się pakować, schował swoją maszynkę do golenia i krem do kosmetyczki.

- Dlaczego tak bardzo pragniesz wyjechać? - zapytał. - Myślę, że potrzebujesz się przespać.

- To była zbyt okropne, to co widziałam, - powiedziałam. Przerwałam pakowanie, złożyłam sweter w rękach. - Ostatnią rzeczą na świecie, jaką chcę robić to zostać wciągniętą w to dochodzenie. Wyciągnę atlas. Lepiej zadecydujmy, którą drogą chcemy jechać.

Nadal stałam trochę niepewnie na nogach, chwyciłam nasze klucze położone na telewizorze. Kiedy Tolliver sprawdzał zapasy w naszej przenośnej lodówce, wyszłam na dwór, w ciemność, otworzyć samochód. Zamknęłam drzwi za sobą. Noc była zimna i cicha. Było wiele świateł w Doraville, włączając jedno koło mojej głowy, ale nadal nie było ich tak wiele. Włożyłam moją ocieplaną kurtkę w czasie gdy patrzyłam na niebo. Chociaż noc była pochmurna, mogłam widzieć odległe migotanie rozrzuconych gwiazd. Lubię na nie patrzyć, szczególnie kiedy moja praca zabiera mnie na południe. Były ogromne i zimne, i odległe, moje problemy są nieważne w porównaniu do tego roziskrzenia.

Niedługo znów będzie padał śnieg. Mogłam niemalże czuć jego zapach w powietrzu.

Pozbyłam się czaru nocnego nieba i pomyślałam o moich bardziej naglących problemach. Pstryknęłam kulczykami samochodowymi i zeszłam z małego chodnika, który biegł koło naszych drzwi. Coś poruszyło się na granicy mojego pola widzenia i zaczęłam obracać głowę. Miażdżący cios uderzył w moje ramię tuż powyżej mojego łokcia. Ból był natychmiastowy i silny. Krzyknęłam bez słów z przestrachem, i nacisnęłam guzik alarmowy przy kluczykach. Sygnał zaczął ryczeć, jednak w następnym momencie klucze wypadły z moich zdrętwiałych palców. Starałam się obrócić twarzą do niebezpieczeństwa, próbując wyrzucić ręce do góry, by ochronić się. Lewe ramię nie było posłuszne. Mogłam tylko starać się chwycić się mężczyzny przyodzianego na czarno, z zawiązanym kapturem nad głową. Drugi cios był skierowany już w kierunku mojej głowy. Chociaż przesunęłam się na bok, by uniknąć pełnej siły uderzenia, jednak moja głowa mogła sfrunąć z ramion, kiedy łopata otarła się o moją czaszkę.

Upadłam na chodnik. Ostatnią rzeczą jaka pamiętam to ta, że próbowałam zamortyzować upadek rękami, ale tylko jedna z nich odpowiedziała na moje polecenie.

- Wszystko będzie z nią okay, prawda? - słyszałam głos Tollivera, ale był głośniejszy i ostrzejszy niż zazwyczaj. - Harper, Harper, mów do mnie!

- Ocknie się za około minutę, - powiedział spokojny głos. Starszy mężczyzna.

- Jest tak zimno, - krzyknął Tolliver. - Zabierzmy ją do karetki.

O cholera, nie możemy pozwolić sobie na to. W końcu nie powinniśmy wydawać pieniędzy w ten sposób.

- Nie, - powiedziałam, ale to nie zabrzmiało spójnie.

- Tak, - powiedział. Rozumiał mnie, Boże błogosław Tollivera. Co by było, gdybym była sama na tym świecie? Co jeśli on decyduje… och, Jezus, moja głowa boli. Czy to jest krew na mojej ręce?

- Kto mnie uderzył? - zapytałam.

- Ktoś cię uderzył? - powiedział Tolliver. - Myślałem, że zemdlałaś! Ktoś ją uderzył! Dzwoń na policję.

- Okay, kolego, spotkają się z wami w szpitalu, - powiedział znów spokojny głos.

Moje ramię bolało gorzej niż cokolwiek co w życiu czułam. Ale później, bolała mnie każda część ciała. Chciałam, żeby ktoś mnie dobił. To był okropne.

- Gotowy? - zapytał nowy głos.

- Raz, dwa, trzy, - powiedział znów spokojny i podniesiono mnie. Zadławiłam się wrzeszcząc z bólu, kiedy mnie przenoszono.

- To nie powinno boleć tak bardzo, - powiedział Nowy Głos. Nowy Głos był kobietą. - Czy ona nie ma innych uszkodzeń? Poza głową?

- Ramię, - próbowałam powiedzieć.

- Może nie powinniśmy jej ruszać, - powiedział mój brat.

- Właśnie ją ruszyliśmy, - Spokojny Głos odpowiedział.

- Wszystko z nią porządku? - zapytał znów jakiś inny głos. Według mnie, to było bardzo głupie pytanie.

Wtoczyli mnie do karetki, znów otwarłam oczy, tylko uchyliłam minimalnie, zobaczyłam pulsujące czerwone światła. Miałam następny wyrzut przerażenia o pieniądze jakie będzie to kosztować, ale kiedy wsunęli mnie do środka, nie miałam na chwilę żadnych wyrzutów.

W szpitalu drżałam cała, ale byłam świadom. Zobaczyłam mężczyznę pochylonego nade mną, mężczyznę ze spiętymi szarymi włosami i błyszczącymi drucianymi okularami. Jego twarz wyglądała poważnie, ale łagodnie. Dokładnie tak, jak doktor powinien wyglądać miałam nadzieję, że to był doktor.

- Rozumiesz mnie? - powiedział. - Możesz policzyć moje palce?

To były dwa pytania. Próbowałam skinąć głową, by pokazać, że rozumiem go. To był duży błąd. Jakie palce?

Następną rzeczą jaką wiedziałam, to że byłam w zamazanym ciepłym pokoju i miałam wrażenie, że byłam owinięta w obszerne ubrania. Nie pokój w zajeździe? Otworzyłam oczy. Okazało się, że leżę w łóżku i bardzo przytulam się do obleczonego w białą bawełnę koca. Nad moim łóżkiem było światło, ale było wyłączone i było tam cicho, co powiedziało mi, że jest późna noc… pewnie koło trzeciej nad ranem. Koło łóżka stało pomarańczowe rozkładane krzesło, rozciągnięte tak bardzo jak tylko się dało. Spał na nim Tolliver, otulony w inny szpitalny koc. Na koszuli miał krew. Moją?

Bardzo chciało mi się pić.

Weszła pielęgniarka, zbadała mi puls, sprawdziła temperaturę. Uśmiechnęła się, kiedy zobaczyła, że obudziłam się i patrzę na nią, ale nic nie powiedziała dopóki jej odczyty nie były kompletne.

- Coś ci podać? - zapytała cichym głosem.

- Wody, - powiedziałam z nadzieją.

Przytrzymała słomkę przy moich ustach i napiłam się łyk, czy dwa z kubka wody. Nie zdawałam sobie sprawy, jak sucho miałam w ustach, dopóki nie zostały napełnione świeżością i chłodem. Teraz potrzebowałam siusiu.

- Potrzebują iść do łazienki. - wyszeptałam.

- Okay. Możesz wstać, jeśli ci pomogę. Ale zrobimy to naprawdę powoli, - powiedziała.

Opuściła w dół bok łóżka i zaczęłam obracać się na prawo. To był naprawdę zły pomysł i nadal czułam jakby moga głowa pływała. Położyła ramię dookoła mnie. Bardzo wolno skończyłam się wyprostowywać. Kiedy jej ramię nadal podpierało mnie, wolną ręką opuściła łóżko. Przesuwałam się powoli i ostrożnie dopóki moja naga stopa nie dotknęła chłodnego linoleum i powłócząc nogami przeszłam do łazienki. Usiąść na ubikacji było sztuką, ale ulga jaką to przyniosło sprawiła, że było to opłacalne.

Pielęgniarka była tuż za częściowo otwartymi drzwiami i słyszałam jej rozmowę z Tolliverem. Było mi przykro, że go obudziłam, ale kiedy wróciłam do łóżka z mojej podróży, nic nie mogłam na to poradzić, że poczułam się zadowolona, kiedy spojrzałam w jego twarz.

Podziękowałam pielęgniarce, która była rudo brązowa, jak stara moneta centowa.

- Naciśnij przycisk, jeśli będziesz mnie potrzebować, - powiedziała.

Kiedy wyszła, Tolliver wstał i stanął przy moim łóżku. Przytulił mnie tak ostrożnie, jakby myślał, że mam przybitą pieczątkę „Łamliwa”, pocałował mnie w policzek.

- Myślałem, ze upadłaś, - powiedział. - Nie miałem pojęcia, że ktoś cię uderzył. Nic nie słyszałem. Myślałem, że miałaś - może jakiś przebłysk z sceny zbrodni. Albo twoja noga zasłabła, czy coś innego związanego z błyskawicą.

Bycie porażoną przez błyskawicę jest z pewnością wydarzeniem którego konsekwencje zostają na zawsze. Rok wcześniej, nieoczekiwanie, miałam zdarzenie, co ostatecznie wyjaśniło, że jedyna rzecz która mogła to wyjaśnić, to było porażenie przez piorun, kiedy miałam piętnaście lat. Więc to nie było zaskakujące, że Tolliver winił moją starą katastrofę, kiedy znalazł mnie na ziemi.

- Widziałaś go? - zapytał i było poczucie winy w jego głosie, co było absurdem.

- Tak, - powiedziałam i nie byłam szczęśliwa słysząc słabość w swoim głosie. - Ale nie wyraźnie. Nosił ciemne ubranie i jeden z tych dzierganych kapturów. Wyskoczył z ciemności, uderzył mnie najpierw w ramię. I zanim mogłam zejść z drogi, uderzył mnie w głowę… wiem, że miałam szczęście, że uskoczyłam. Uderzenie nie trafiło bezpośrednio.

- Masz proste złamanie kości łokciowej, - powiedział Tolliver. - Wiesz, to jedna z kości w twoim przedramieniu. I masz wstrząs mózgu, nie poważny wstrząs mózgu. Musieli założyć kilka szwów na głowie, więc trochę ogolili twoje włosy. Przysięgam, że tego nie widać. - Powiedział kiedy zobaczył wyraz mojej twarzy.

Starałam się nie martwić o kilka cali włosów, które mogą odrosnąć.

- Nie miałam złamanej kości od dziesięciu lat, - powiedziałam. - I wtedy był to tylko palec u nogi.

Próbowałam gotować kolację dla dzieciaków i moja mama zatoczyła się mnie kiedy brałam szklane naczynie żaroodporne z kuchenki, które tak w ogóle było pełne pieczonego kurczaka. Mój palec u nogi był nie tylko złamany, ale też poparzony. Byłam na tyle rozbudzona, by zdawać sobie sprawę, że ból którego doświadczyłam wtedy, był niczym w porównaniu do bólu, który czułam teraz, jeśli nie byłam pod działaniem środków przeciwbólowych.

Nie patrzyłam w kierunku kroplówki z której kapało lekarstwo.

Tollier trzymał mnie za prawą rękę, szczęśliwie dla mnie, złamana była lewa. Zapatrzył się w przestrzeń. Myślał. Coś co ja próbowałam mgliście usiłować.

- Więc, to musiał być morderca, - powiedział.

Wzdrygnęłam się. Tak powoli, jak powolny był w tej chwili mój proces myślenia, pomyślałam, że ta osoba - ta która dokonała tych niewyobrażalnych rzeczy tym chłopcom zakopanym w ziemi - była tak blisko mnie, dotykała mnie, patrzyła na mnie oczami, które cieszyły się obserwowaniem tak wielkiego cierpienia, była zupełnie odrażająca.

- Możemy wyjechać jutro? - Zapytałam. Nie mogłam nawet zaczerpnąć wystarczająco powietrza dla wypowiedzenia słów, które padły w głębokiej ciszy.

- Nie, - powiedział. - Nie będziesz nigdzie podróżować przez kilka dni. Musisz poczuć się lepiej.

- Ale nie chcę zostać tutaj, - powiedziałam. - Wyjazd był dobrym pomysłem.

- Aha, ale teraz utknęliśmy tu na chwilę, - powiedział, starając się by zabrzmiało to delikatnie, ale nuta gniewu była jasna i mocna. - Już on się tym zajął. Doktor powiedział, że miałaś szczęście, że skończyło się na wstrząsie mózgu, na początku myślał, że mogłoby być gorzej.

- Zastanawiam się dlaczego nie podszedł i nie zabił mnie?

- Ponieważ nacisnęłaś guzik alarmowy i podbiegłem do drzwi bardzo szybko, - powiedział Tolliver. Wstał i zaczął chodzić. To sprawiło, że moja głowa zaczęła bardziej boleć. Był bardzo zły i bardzo się martwił. - Powiem zanim zapytasz, nie, nie widziałem żywej duszy na parkingu. Ale się nie rozglądałem. Myślałem, że upadłaś. Mógłby być z jard dalej, kiedy przebiegłem przez drzwi. I ruszałem się bardzo szybko.

Prawie się uśmiechnęłam, może zdołałabym to naprawdę zrobić, gdyby głowa nie bolała mnie tak bardzo.

- Jestem tego pewna, - wyszeptałam.

- Musisz się przespać, - powiedział i pomyślałam, że to może być dobry pomysł, jeżeli zamknę oczy na minutę, to wystarczy.

Następną rzeczą jaka pamiętam, było słońce prześwitujące przez zasłony i ruch dookoła mnie, szpital budził się. Słychać było głosy i kroki na korytarzu i turkot wózków. Pielęgniarki weszły i zajęły się mną. Dostałam tacę ze śniadaniem, załadowaną kawą i zieloną galaretką. Odkryłam, że jestem głodna, kiedy włożyłam łyżeczkę pełną galaretki do ust, zadziwiając nawet siebie. Kiedy przełknęłam trzęsące się zielone coś z faktyczną przyjemnością, zorientowałam się, że nie pamiętam kiedy ostatni raz jadłam. Galaretka była lepsza niż nic.

- Powinieneś zjeść sam jakieś śniadanie, iść do hotelu i wziąć prysznic, - powiedziałam . Tolliver obserwował mnie jak jem z przerażającą fascynacją.

- Zostanę dopóki nie porozmawiam z lekarzem, - powiedział. - Będzie niedługo, pielęgniarka powiedziała.

Siwy mężczyzna, którego zapamiętałam z nocy kiedy mnie przywieźli, to był dr Thomason. Był tu nadal.

- Ostatnia noc była bardzo pracowita dla Doraville, - powiedział. - W ciągu nocy dzwoniono po mnie z izby przyjęć trzy razy. Nigdy nie pracowałem tak cieżko.

- Dziękuję za zaopiekowanie się mną, - powiedziałam uprzejmie, oczywiście myśląc, że to była jego praca.

- Proszę bardzo. W razie jakby pani nie pamiętała, mówiłem pani i bratu ostatniej nocy, że ma pani proste złamanie kości łokciowej. Jest pęknięta, nie całkowicie złamana. Delikatny opatrunek osłoni ją. Proszę go nosić przez 24 godziny, tak długo jak tylko da pani radę. Opatrunek powinien zostać przez parę tygodni. Kiedy wyjdzie pani ze szpitala, dostanie wskazówki, kiedy iść do kontroli. Może boleć przez kilka dni. W połączeniu z obrażeniami głowy, będzie pani potrzebować leków przeciwbólowych. Myślę, że Tylenol będzie dobry.

- Czy mogę wstać z łóżka i pospacerować przez chwilę?

- Jeżeli czujesz się na siłach i ktoś będzie cały czas z tobą, możesz przespacerować się po korytarzu, tam i z powrotem, raz, czy dwa. Jeżeli poczujesz jakieś zawroty głowy, nudności, czy coś w tym rodzaju, natychmiast wracasz do łóżka.

- Już mówi o wypisaniu się ze szpitala, - powiedział Tolliver. Starał się zachować neutralny ton głosu, ale zabrzmiał trochę opryskliwie.

- Myślę, ze to nie jest dobry pomysł, - powiedział doktor. Patrzył to na mnie, to na niego. Ja spoglądałam trochę posępnie. - Proszę pozwolić również bratu trochę odpocząć. Będzie musiał opiekować się tobą przez kilka dni, młoda damo. Daj mu chwilę przerwy. Naprawdę musisz tu zostać. Musimy obserwować twoja głowę. I pewnie nasz najniższe ubezpieczenie, prawda?

Oczywiście teraz nie było sposobu, bym mogła upierać się przy wyjściu, po tym co lekarz powiedział. Tylko zła osoba mogła odmawiać bratu odpoczynku. I miałam nadzieję że nie byłam taką zła osobą. Dr Tomason liczył na to. Tolliver liczył na to.

Zastanawiałam czy nie być tak niemiłą, że szpital będzie zadowolony, że pozbędzie się mnie. Ale to tylko sprawiłoby, że Tolliver byłby nieszczęśliwy. Popatrzyłam na niego, naprawdę na niego popatrzyłam, i zobaczyłam cienie pod jego oczami, opuszczone ramiona. Wyglądał starzej niż dwadzieścia osiem lat.

- Tolliver, - powiedziałam, mój głos był pełen żalu i wyrzutów sumienia.

Podszedł do mnie i wziął mnie za zdrową rękę. Przyłożyłam jego ręce do swojego policzka. Słońce zajrzało przez okno i ogrzało moją twarz. Kochałam go bardziej niż cokolwiek i on nigdy nie powinien się o tym dowiedzieć.

- Więc widzimy się najpóźniej jutro rano. Na cały dzień regularna dieta, powiem o tym pielęgniarkom. Proszę odpoczywać. - Dr Thomason powiedział z nagłą energią. Wyszedł z pokoju zanim mogłam powiedzieć cokolwiek innego i puściłam rękę Tollivera, czując się winną, że trzymałam ją tak długo. Nie miałam na myśli przyciągnięcie jego ręki do policzka, co było pocieszające dla nas obojga.

Pochylił się i pocałował mnie w policzek.

- Wezmę prysznic, zjem śniadanie i zdrzemnę się, - powiedział. - Proszę nie próbuj wychodzić z łóżka sama, kiedy odejdę. Obiecaj, że zadzwonisz po pielęgniarkę.

- Obiecuję, - powiedziałam, zastanawiając się dlaczego wszyscy uważają, że zamierzam złamać zasady, tak szybko jak tylko się odwrócą. Jedyna dziwna rzecz związana ze mną, była wtedy, kiedy zostałam porażona przez piorun. Nie myślałam o sobie jako o buntowniku, czy kimś tak ekscytującym.

Kiedy wyszedł, pozwoliłam myślą błądzić. Nie miałam książki, Tolliver obiecał mi przynieść jedną, kiedy wróci. Wątpiłam, czy moje głowa będzie znosić jakiekolwiek czytanie. Może powinnam poprosić go by przyniósł jakąś książkę audio i mój mały odtwarzacz CD ze słuchawkami.

Po dziesięcio minutowej nudzie ostrożnie zbadałam pilota na moim szpitalnym łóżku. Zdołałam włączyć telewizję. Program który był włączony, był programem szpitalnym i oglądałam ludzi, którzy przechodzili tam i powrotem po hallu. Nawet jeżeli mój próg nudy był dość wysoki, znudziłam się tym po dziesięciu minutach. Przełączyłam na kanał z wiadomościami. Tak szybko jak to zrobiłam, pożałowałam tego.

Spokojny, opuszczony dom z jego malowniczym otoczeniem wyglądał zupełnie inaczej teraz, niż dzień wcześniej. Pamiętam, na jak osamotnionej parceli leżał, tak odizolowany. Po tym wszystkim był pełen odosobnienia potrzebnego do pogrzebania ośmiu młodych ludzi, bez żadnych świadków. Teraz nie mógłbyś kichnąć tam bez czterech ludzi pędzących za tobą z mikrofonami.

Mogłam przypuszczać, że film był nagrany bardzo niedawno, może nawet jest na żywo, ponieważ słońce wyglądało na znajdujące się w tej samej pozycji, co za moim oknem. Swoją drogą, miło było zobaczyć słońce, tylko życzyłabym sobie być na zewnątrz, chociaż patrząc na opatulonych ludzi, których widziałam na ekranie, było nadal cholernie zimno.

Zlekceważyłam komentarz, natomiast spojrzałam na postaciach za prezenterami. Niektórzy z nich nosili policyjne mundury, ale inny byli ubrani w kombinezony ochronne. To musieli być technicy z SBI. Dwóch mężczyzn w garniturach, to musieli być Klavin i Stuart. Byłam dumna z siebie, że zapamiętałam ich imiona.

Zastanawiałam się jak długo potrwa, zanim ktoś przyjdzie zobaczyć się ze mną. Miałam nadzieję, że nikt z mediów nie będzie próbował dzwonić do mnie do szpitala, lub nie przyjdzie zobaczyć się ze mną. Może wypuszczą mnie jutro i moglibyśmy zastosować się do naszego planu wyjazdu z miasta i utrzymaniu w niewielkiej odległości pomiędzy nami i zbrodnią.

Układałam sobie to w głowie przez kilka minut, kiedy nieuchronnie zapukano do drzwi.

Dwóch mężczyzn w garniturach i krawatach, dokładnie to, czego nie chciałam widzieć.

- Jestem Pell Klavin, a to jest Max Stuart, - powiedział niższy mężczyzna. Miał jakieś czterdzieści pięć lat, był schludny i dobrze ubrany. Jego włosy zaczynały lekko siwieć, a jego buty błyszczały. Nosił okrągłe metalowe okulary. - Jesteśmy z Stanowego Biura Dochodzeniowego.

Agent Stuart był trochę młodszy i jego włosy były jaśniejsze, więc jeżeli miał siwiznę, nie było tego widać. Był takiej samej postury jak Agent Klavin.

Skinęłam głową i natychmiast tego pożałowałam. Ostrożnie dotknęłam mojej zabandażowanej głowy. W głowie kręciło mi się, jakbym leciała, bandaż nadal był suchy i zabezpieczony. Moja lewa ręka bolała.

- Pani Connelly, słyszeliśmy, że została pani zaatakowana ostatniej nocy, - powiedział Agent Stuart.

- Tak, - powiedziała. Byłam zła na siebie za odesłanie Tollivera i nielogicznie zła na niego, że mnie posłuchał i poszedł.

- Bardzo nam przykro z tego powodu, - powiedział Klavin, emanował tak dużym urokiem, że chciało mi się wymiotować. - Czy może nam pani powiedzieć, dlaczego została pani zaatakowana?

- Nie, - powiedziałam. - Nie mogę… Przypuszczalnie ma to coś wspólnego z grobami.

- Cieszę się, ze wspomniała pan o tym, - powiedział Stuart. - Może pani opisać jak pani znalazła te groby? Jaką uprzednią wiedzę pani posiadała?

- Żadnej uprzedniej wiedzy, - powiedziałam. Wyglądało na to, że nie byli więcej zainteresowani atakiem na mnie i szczerze mówiąc, mogłam zrozumieć dlaczego. Ja żyłam. Ośmiu innych ludzi nie.

- Skąd pani wiedziała, że oni tam są? - zapytał Klavin. Jego brwi pytająco wygięły się z łuk. - Czy znała pani jedną z ofiar?

- Nie, - powiedziałam. - Nigdy tu wcześniej nie byłam.

Położyłam się powrotem znużona, byłam zdolna przewidzieć całą rozmowę. To było takie niepotrzebne. Nie zamierzali mi uwierzyć, będą starali się odkryć jakiś powód dla którego kłamię o odkryciu ciał, będą marnować czas i pieniądze podatników starając się ustalić powiązania pomiędzy mną i jedną z ofiar, lub mną i mordercą. Powiązania, które nie istnieją i bez względu jak długo będą szukać, nie znajdą ani jednego.

Ścisnęłam okrycie w ręce, jak gdyby sprawdzając czy byli cierpliwi.

- Nie znam żadnych z tych chłopców pogrzebanych w ziemi, - powiedziałam, - Nie wiem również kto ich zabił. Spodziewam się, że są akta o mnie, które możecie poczytać, co da wam pojęcie kim jestem. Czy możemy po prostu założyć, ze ta rozmowa jest na razie skończona?

- Ach nie, nie wydaje mi się, żebyśmy mogli tak założyć, - powiedział Klavin.

Jęknęłam.

- Oh, no proszę, chłopaki, dajcie mi trochę odpocząć, - powiedziałam. - Czuję się okropnie, potrzebuję się przespać i nie mam nic wspólnego z waszym dochodzeniem. Ja ich tylko znalazłam. Od teraz, to jest wasza praca.

- Mówi nam pani, - powiedział Stuart, brzmiąc tak sceptycznie jak tylko człowiek może brzmieć, - że po prostu przypadkowo znalazła pani zwłoki.

- Oczywiście, że to nie był przypadek, - powiedziałam. - to by było wariactwo.

Wtedy znienawidziłam siebie za taką odpowiedź. On chcieli tylko skłonić mnie do mówienia, w nadziei, ze w końcu odsłonię, jak znalazłam ciała. Nigdy nie zaakceptują, że mówię im prawdę.

- Co by było wariactwem? - powiedział Stuart. - Myśli pani, że to jest wariactwo?

- A wy panowie jesteście… kim? - zapytał młody człowiek w drzwiach.

Ledwie uwierzyłam własnym oczom.

- Manfred? - powiedziałam, całkowicie zmieszana. Światło jarzeniówek odbijało się od kolczyków w brwi Manfreda Bernardo (prawej), w nozdrzach (lewej) i uszach (obu). Manfred zgolił swoją kozią bródkę, zauważyłam z daleka, ale jego włosy były nadal krótkie, szpiczaste i platynowe.

- Tak, kochanie, przyjechałem tak szybko jak mogłem, - powiedział i gdyby moja głowa nie była taka łamliwa, pewnie gapiłabym się na niego z otwartymi ustami.

Ruszył w moją stronę z gracją niemalże gimnastyka, wziął moją wolną rękę, tę bez opatrunku. Przyciągnął ją do swoich ust i pocałował. Poczułam kolczyk w jego języku ocierający się o moje palce. Potem chwycił moją dłoń w swoje obie ręce.

- Jak się czujesz? - zapytał, tak jakby w pokoju nie było nikogo innego. Patrzył prosto w moje oczy i zrozumiałam wiadomość.

- Nie za dobrze, - powiedziałam słabo. Niestety, czułam się równie słabo, jak to brzmiało. - Mam nadzieję, ze Tolliver powiedział ci o wstrząsie mózgu? I załamanej ręce?

- I ci panowie chcą rozmawiać z tobą, kiedy jesteś taka chora?

- Nie wierzą w nic co mówię - powiedziałam mu żałośnie.

Manfred obrócił się do nich i uniósł swoją kolczykowaną brew.

Stuart i Klavin obserwowali mojego nowego gościa z rzucającym się w oczy zdumieniem i dużą dozą niesmaku. Klavin przesunął swoje okulary na czubek nosa, jak gdyby to mogło sprawić, że widziałby lepiej Manfreda, a usta Stuarta skrzywiły się, jakby właśnie skosztował cytryny.

- A pan jest…? - powiedział Stuart

- A ja jestem Manfred Bernardo, dobry przyjaciel Harper, - powiedział i wytrzymałam to wyrażenie z wysiłkiem. Powstrzymałam impuls by wyszarpnąć moją dłoń z rąk Manfreda. Ściskałam jego spodnią rękę tak mocno jak mogłam.

- Skąd pan pochodzi, panie Bernardo? - zapytał Klavin.

- Jestem z Tennessee, - powiedział. - Przyjechałem tak szybko jak mogłem. - Manfred schylił się by umieścić pocałunek na moim policzku. Kiedy wyprostował się, powiedział - Jestem pewny, że Harper czuje się zbyt niedobrze, by być przepytywaną przez panów.

Patrzył na jednego z nich, to na drugiego z zupełnie szczerą twarzą.

- Według mnie wygląda dobrze, - powiedział Stuart. Ale on i Klavin spojrzeli na siebie.

- Nie wydaje mi się, - powiedział Manfred. Był ponad dwadzieścia lat młodszy niż Klavin i mniejszy niż Stuart - Manfred miał może pięć stóp dziewięć cali i był szczupły - ale pod tymi wszystkimi tatuażami i kolczykami czuło się autorytet i sztywny kręgosłup.

Zamknęłam oczy. Naprawdę byłam wyczerpana i również byłam tak okropnie blisko by zaśmiać się na głos.

- Zostawimy was oboje, - powiedział Klavin, nie zabrzmiało to wcale radośnie. - ale wrócimy by porozmawiać znów z panią Connelly.

- Więc zobaczymy się znów. - powiedział Manfred grzecznie.

Szuranie nogami… otwieranie drzwi, dochodzące odgłosy ze szpitalnego korytarza… później zanikające odgłosy, kiedy agenci SBI ostrożnie zamknęli drzwi.

Otworzyłam oczy. Manfred obserwował mnie może z odległości pięciu cali. Myślał o pocałowaniu mnie. Jego oczy były rozjarzone, niebieskie i gorące.

- Hej, hej, kolego, nie tak szybko, - powiedziałam. Cofnął się na bezpieczniejszą odległość. - jak tutaj przyjechałeś? Z twoją babcią jest wszystko w porządku?

Xylda Bernarda była starszą hochsztaplerką, medium, która pomimo to miała odrobinę prawdziwego talentu. Ostatnio widziałam się z nią w Memphis, była krucha, umysłowo i fizycznie więc Manfred zawiózł ją do Memphis i miał ją na oku, kiedy rozmawiała z nami.

- Jest w motelu, - powiedział Manfred. - Upierała się, by pojechać ze mną. Jechaliśmy całą noc. Myślę, że dostaliśmy ostatni pokój motelowy, dostępny w Doraville i może ostatni w promieniu piętnastu mil. Jeden reporter zwolnił go, ponieważ dostał bardziej komfortowy pokój z łóżkiem i śniadaniem, babcia powiedziała mi, żeby jechać do tego motelu szybko i spieszyć się do recepcji. Za każdym razem sprowadza nas na szczęśliwą drogę. - Jego twarz stała się ponura. - Nie zostało jej dużo życia.

- Przykro mi, - powiedziałam. Chciałam zapytać co było złego, ale to było głupie pytanie. Czy to rzeczywiście robiło jakąś różnicę? Znałam śmierć dosyć dobrze i widziałam jej znaki na twarzy Xyldy.

- Nie chciała pójść do szpitala, - powiedział Manfred. - nie chce wydawać pieniędzy i nienawidzi tej atmosfery.

Skinęłam głową. Mogłam to zrozumieć. Nie byłam szczęśliwa w przebywaniu w tym, ale miałam wciąż perspektywę wyjścia z niego w jednym kawałku.

- Śpi teraz, - powiedział Manfred. - Więc pomyślałem, że przyjadę sprawdzić jak się czujesz i znalazłem Dynamiczny Duet zadający ci pytania. Pomyślałem, że będą bardziej mnie słuchać, jeśli powiem, że jestem twoim chłopakiem. Doda mi to trochę autorytetu.

Zdecydowałam zostawić tą sprawę na chwilę.

- Co tutaj w ogóle robicie?

- Babcia powiedziała, że potrzebujesz nas. - Manfred wzruszył ramionami, ale wierzył w nią, w porządku.

- Czy nie byłoby jej wygodniej w domu? - to sprawiło, że poczułam się bardzo winna, kiedy pomyślałam o starzejącej się i chorej Xyldzie Bernardo wleczącej siebie i swojego wnuka do tego małego miasteczka w górach, ponieważ myśli, że ją potrzebuję.

- Tak, ale wtedy myśli o umieraniu. Kiedy mówi jechać - jedziemy.

- Skąd wiedziałeś gdzie jesteśmy?

- Chciałbym ci powiedzieć, że Babcia widziała to w wizji, ale jest strona w Internecie, która śledzi cię.

- Co? - prawdopodobnie wyglądałam tak głupio jak się czułam.

- Masz stronę w Internecie poświęconą tobie i temu co robisz. Ludzie mailują do niej zgłaszając kiedy cię zauważą.

Nie poczułam się dużo mądrzejsza.

- Dlaczego?

- Jesteś jedną z tych ludzi, którzy przyciągają zwolenników, - powiedział Manfred. - Chcą wiedzieć gdzie jesteś i co znalazłaś.

- To po prostu dziwaczne. - nie mogłam tego pojąć.

Wzruszył Ramonami.

- To co robimy jest również dziwaczne.

- Więc to jest w Internecie? To że jestem w Doraville, w północnej Karolinie? - Byłam ciekawa, czy Tolliver wiedział również o fanach śledzących mnie. Zastanawiałam się, dlaczego mi nie powiedział.

Manfred przytaknął.

- Jest tam parę twoich zdjęć zrobionych tutaj w Doraville, prawdopodobnie telefonem komórkowym, - powiedział i znów mnie to załamało.

- Ciężko w to uwierzyć, - powiedziałam i potrząsnęłam głową. Och.

- Chcesz o tym porozmawiać? - zapytał Manier. - Co się tutaj stało?

- Jeżeli powiem to tobie, a nie stronie internetowej, - powiedziałam i widok jego twarzy sprawił, że natychmiast pożałowałam. - Przepraszam, - powiedziałam. - Po prostu przeraża mnie pomysł, że ludzie śledzą mnie gdziekolwiek jestem i obserwują mnie, a ja nie mam o tym pojęcia. Nie sądziłam, że ty mógłbyś tak robić.

- Jak mógłbym cię skrzywdzić, - powiedział, przyjmując moje przeprosiny. Manfred usiadł na krześle przy moim łóżku, tym którym drzemał Tolliver.

Opowiedziałam Manfredowi o grobach, o Twayli Cotton i szeryfie, o martwych chłopcach w zimnej ziemi.

- Ktoś tutaj uprowadzał chłopaków przez lata i nikt tego nie zauważył? - powiedział Manfred. - to tak jak Appalachian Gacy, he? (Appalachian Gacy - seryjny morderca)

- Wiem, że ciężko w to uwierzyć. Ale kiedy szeryf wytłumaczyła dlaczego nie było publicznej wrzawy z powodu tych zniknięć, to wyglądało prawie rozsądnie. Wszyscy ci chłopcy byli w wieku kiedy się często ucieka.

Zapadła cisza. Chciałam zapytać Manfreda w jakim on jest wieku.

- Dwadzieścia jeden, - powiedział. Poczułam szarpnięcie zdziwienia.

- Mam mały talent. - powiedział, siląc się na skromność.

- Xylda może trochę udawać, - powiedziałam, starając się być taktowna. - ale ona naprawdę rozdaje od spodu.

Zaśmiał się.

- Może jest starą oszustką, ale jeżeli gra w swoją grę, jest znakomita.

- Nie mogę wykombinować co z tobą, - powiedziałam.

- Mówię nieźle, jak na wytatuowane dziwadło, no nie?

Uśmiechnęłam się.

- Mówisz nieźle jak na każdego. Ale jestem trzy lata starsza od ciebie.

- Może żyjesz trzy lata dłużej, ale gwarantuję ci, że moja dusza jest starsza niż twoja.

To rozróżnienie było za doskonałe jak dla mnie w tym momencie.

- Muszę się zdrzemnąć, - powiedziałam i zamknęłam oczy.

Nie spodziewałam się, że sen mógłby pogrążyć mnie, zanim miałabym szansę podziękować Manfredowi, że odwiedził mnie.

Ciała potrzebują odpoczynku by zdrowieć, a moje ciało widocznie potrzebowało go więcej niż większość. Nie wiedziała, czy było to spowodowane piorunem, która przeszedł przez mój organizm, czy też nie. Wiele ofiar porażenia piorunem ma kłopoty ze snem, ale to rzadko był mój problem. Inni którzy przetrwali opisywali w Internecie, że mają kupę innych objawów: konwulsje, utrata słuchu, problemy z mową, zamazane pole widzenia, niekontrolowana wściekłość, osłabienie kończyn, ADD. Oczywiście, każdy z tych objawów niesie ze sobą konsekwencje na przyszłość, nigdy dobre. Można stracić pracę, rozbite małżeństwo, roztrwonione pieniądze na próby znalezienia lekarstwa lub środka łagodzącego objawy.

Może pracowałabym gdzieś w spokojnym warsztacie, gdyby nie dwa duże kawałki szczęścia. Pierwszym było to, że piorun nie tylko przeszedł przeze mnie, ale przyniósł mi coś, czego nie miałam wcześniej, moją dziwną zdolność do znajdowania ciał. Drugim kawałkiem szczęścia było to, że miała Tollivera, który reanimował mnie na miejscu, Tollivera który uwierzył we mnie i pomógł mi opracować sposób na życie z tą nowo odnalezioną i nieprzyjemną zdolnością.

Mogłam spać najwyżej trzydzieści minut, lub mniej, ale kiedy się obudziłam, Manfreda nie było, Tolliver wrócił i słońce znikało za chmurami. Była prawie jedenasta trzydzieści na wielkim zegarze na ścianie i mogłam słyszeć odgłosy wózków z lunchem na korytarzu.

- Tolliver, - powiedziałam, - czy pamiętasz ten czas, kiedy wyszliśmy do lasu by znaleźć choinkę na święta?

- Acha, to było wtedy przeprowadziliśmy się razem. Twoja mama była w ciąży.

Przyczepa była przepełniona, moja starsza siostra Cameron i ja w jednym pokoju, Tolliver i jego brat, Mark w drugim, tata Tollivera i moja ciężarna mama w trzecim. Dodatkowo nie kończący się strumień lekko żyjących przyjaciół naszych rodziców, wchodzących i wychodzących. Ale my, dzieciaki zadecydowaliśmy, że musimy mieć choinkę i odkąd nasi rodzice nie dbali o to, wyruszyliśmy znaleźć jedną. Na krańcu lasów otaczającego parking przyczep, znaleźliśmy małą sosnę i ścięliśmy ją. Udało nam się rozwalić ją w drodze do Dumpster i Mark naprawił ją, więc wszystko się udało.

- To było zabawne, - powiedziałam. Mark, Tolliver, Cameron i ja przebyliśmy razem tą małą wyprawę i zamiast być dzieciakami, które mieszkają razem pod jednym dachem, zjednoczyliśmy się razem przeciwko naszym rodzicom. Staliśmy się naszą własną grupą wsparcia. Osłanialiśmy się nawzajem i kłamaliśmy, by trzymać naszą rodzinę nietkniętą, zwłaszcza po narodzinach Marielli i Gracie.

- Nie przetrwałyby, gdyby to nie było nas, - powiedziałam.

Tolliver patrzył bezmyślnie przez minutę, zanim załapał mój tok myślenia.

- Nie, nasi rodzice nie mogli się nimi zająć, - powiedział. - Ale to było najlepsze Boże Narodzenie, jakie miałem. Pamiętali by wyjść i dostać dla nas trochę prezentów, pamiętasz? Mark i ja wolelibyśmy raczej umrzeć, niż powiedzieć to głośno, ale byliśmy szczęśliwi, że jesteście wy dwie i wasza mama. Nie była wtedy taka zła. Starała się być zdrowa dla maleństwa, kiedy pamiętała. I ta grupa kościelna przyniosła indyka.

- Zastosowaliśmy się do wskazówek. Wyszedł nieźle.

W domu była książka kucharska i Cameron uważała, że możemy czytać wskazówki tak dobrze, jak inni. Mimo wszystko, nasi rodzice byli prawnikami, zanim zakochali się w stylu życia i występkach ludzi których bronili. Mieliśmy mądre geny na składzie. Na szczęście książka kucharska była dokładna, jedna z tych, które zakładają, że jesteś zupełnym ignorantem i indyk wyszedł naprawdę dobry. Przyprawa była wyłącznie z nadzienia, żurawinowy sos był z puszki. Kupiliśmy mrożone ciasto dyniowe i otwarliśmy puszkę zielonej fasolki.

- Wyszedł lepiej niż nieźle, - powiedział.

Miał rację. Był wspaniały.

Cameron była taka zdecydowana tego dnia. Moja starsza siostra była piękna i mądra. Nie wyglądałyśmy podobnie. Od czasu do czasu, zastanawiałam się, czy naprawdę jesteśmy prawdziwymi siostrami, biorąc pod uwagę, że charakter naszej mamy rozpadał się. Nie tracisz nagle całej swojej moralności, prawda? To zdarza się przez jakiś czas. Złapałam się na tym, że zastanawiam się, czy moja mama nie zaczęła staczać się kilka lat zanim ona i mój tata rozeszli się. Ale może się myliłam. Mam nadzieję, że tak. Kiedy Cameron zaginęła, poczułam się tak, jakby moje własne życie zostało przecięte na połowę. Teraz było przed Cameron, kiedy rzeczy były bardzo złe, ale do wytrzymania i po Cameron, kiedy wszystko się rozsypało: ja trafiłam do rodziny przybranej, mój ojczym i mama poszli do więzienia, a Tolliver zamieszkał z Markiem. Marcella i Gracie trafiły do cioci Iony i jej męża.

Plecak Cameron, porzucony na poboczu drogi w dniu kiedy zniknęła w swojej drodze ze szkoły do domu, był nadal w naszym bagażniku. Policja zwróciła nam go po paru latach. Zabieraliśmy go ze sobą wszędzie.

Wzięłam łyk wody z mojego zielonego szpitalnego kubka. Nie było żadnego powodu, by myśleć o mojej siostrze. Dużo zajęło, zanim pogodziłam się z faktem, że nie żyła i odeszła. Któregoś dnia znajdę ją.

Zawsze teraz i wcześniej, kiedy dostrzegam jakąś niską dziewczynę z długimi blond włosami, jakąś dziewczynę z pełnym gracji krokiem i prostym małym nosem, prawie wykrzykuję do niej. Oczywiście, gdyby Cameron żyła, nie byłaby już dziewczyną. Miała by teraz, - pomyślmy, zaginęła na wiosnę w ostatniej klasie liceum, kiedy miała osiemnaście lat - Boże, miałaby prawie dwadzieścia sześć lat. Minęło osiem lat. Wydaje się niemożliwe do uwierzenia.

- Dzwoniłem do Marka, - powiedział Tolliver.

- Dobrze, co u niego?

Tolliver nie dzwonił do Marka tak często jak powinien. Nie wiem, czy to były jakieś męskie sprawy, czy jakaś kłótnia.

- Powiedział, że życzy ci szybkiego powrotu do zdrowia, - powiedział Tolliver. To nie było dokładnie odpowiedź na moje pytanie.

- Jak leci mu w pracy?

Mark awansował w pracy kilka razy. Był pomywaczem, kelnerem, kucharzem, kierownikiem w jednej z restauracji w sieci w rodzinnym stylu w Dallas. Pracował tam przez ostatnie pięć lat. Dla kogoś kto dał radę skończyć tylko trzy z czterech semestrów w collegu, radził sobie całkiem nieźle. Pracował przez długie godziny.

- Ma prawie trzydziestkę, - powiedział Tolliver. - Powinien ustatkować.

Zacisnęłam usta, żeby nic nie powiedzieć. Tolliver był tylko o rok i kilka miesięcy młodszy.

- Spotyka się z kimś specjalnym? - zapytałam. Byłam pewna, że znam odpowiedź.

- Jeżeli tak, nic nie powiedział. - po przerwie powiedział Tolliver. - Mówiąc o randkach, wpadłem w motelu na Manfreda.

Prawie zapytałam, dlaczego to przypomniało mu o randkach, ale pomyślałam, że lepiej tego nie robić.

- Aha, odwiedził mnie, - powiedziałam. - Powiedział mi, że Xylda miała wizję, czy coś w tym rodzaju i zdecydowała, że powinna przyjechać tutaj. Myślę, że jest dobrym wnukiem.

Tolliver patrzył na mnie sceptycznie. Jego brwi podniósł tak wysoko, że wyglądały jak cześć włosów.

- Prawda. I Xyldzie zdarzyło się mieć wizję, która mówi jej, że kobieta, którą pragnie - myśli, że jesteś gorąca, nie udawaj, że tego nie wiesz - potrzebuje jej pomocy. Nie wydaje ci się, że miał coś z tym wspólnego?

Prawdę mówiąc poczułam się lekko zszokowana.

- Nie, - powiedziałam. - Myślę, że przyjechał tu, ponieważ Xylda tak powiedziała.

Tolliver uśmiechnął się drwiąco. Poczułam do niego silną niechęć, tylko na chwilkę. Wstał i zaczął chodzić dookoła w małym pokoju szpitalnym.

- Może nie chce czekać do jej śmierci. Kiedy przestanie z nią jeździć, zamiast tego będzie twoim agentem.

- Tolliver!

Przestał mówić. Wreszcie.

- To jest okropne, to co mówisz, - powiedziałam. Często widziałam ciemniejszą stronę natury człowieka, bez wątpienia. Ale lubiłam myśleć, że nie jesteśmy całkiem cyniczni.

- Nie możesz tego wiedzieć, - powiedział, jego głos był cichy.

- Widzisz coś, czego nie ma, - powiedziałam. - Nie jestem idiotką. Wiem, że Manfred mnie lubi. Wiem, również, że kocha swoją babcię i nie mógłby ciągnąć jej w taką zimną pogodę, kiedy jest taka słaba, zanim nie powiedziałaby mu, że ma tak zrobić. Tolliver spuścił głowę i oczy. Poczułam, że drżę na krawędzi rozpaczy, że powiem coś czego pożałuję i nie będę mogła cofnąć. Tolliver cierpiał od swoich własnych myśli. Mogłam odczytywać sekrety śmierci, ale nie mogłam powiedzieć, o czym mój brat myśli w tej chwili. Nie byłam całkowicie pewna, czy bym tego chciała.

- Minione Święta, kiedy byliśmy tylko my, to były bardzo dobre Święta, - powiedział.

I kiedy pielęgniarka przyszła sprawdzić mi temperaturę i ciśnienie krwi, ta chwila odeszła. Tolliver wyrównał mój koc i położyłam się powrotem na poduszkę.

- Znów pada, - skomentowała pielęgniarka, rzuciła spojrzenie na szare niebo na zewnątrz. - Myślę, że nigdy nie przestanie.

Żadne z nas nie miało nic do powiedzenia.

Szeryf przeszła po południu. Nosiła ciepłe ubranie, a jej buty były pokryte błotem. Nie po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że były gorsze miejsca, niż szpital. Jednym z tych miejsc było to, gdzie wykopuje się poprzez prawie zamarzającą ziemię w poszukiwaniu wskazówek, oddychając odorem ciał, w różnym stanie rozkładu, mówienie złych wiadomości rodzinom, które czekały by usłyszeć o swoich zaginionych chłopcach przez tygodnie, miesiące, lata. Doprawdy. Wstrząs mózgu i złamana ręka w szpitalu Doraville była lepsza niż to.

Szeryf wyglądała jakby myślała o tym samym. Zaczynała być zła.

- Byłabym wdzięczna, gdybyś zatrzymała swoich szukających popularności przyjaciół z daleka, - powiedziała, cedząc sława, jakby były kwaśne jak cytryna.

- Słucham?

- Ta wasza przyjaciółka medium, jakiekolwiek jest jej imię.

- Xylda Bernardo, - powiedział Tolliver.

- Tak, jest na dole i robi przedstawienie.

- Jakie przedstawienie? - zapytałam.

- Mówi każdemu, kto tylko chce słuchać, jak przewidziała, że znajdziesz te ciała, jak przysłała cię tutaj, jak wiedziała, że będziesz ranna.

- Nic z tego nie jest prawdą, - powiedział Tolliver.

- Nie myślę, że jest. Ale ona zaciemnia sprawę. Wiesz, kompromituje cię, oczywiście jesteśmy sceptyczni, ale wszyscy myślą najgorsze. Jakoś przybyłaś tutaj. Znalazłaś chłopców. My wiemy, że nie mogłaś mieć uprzedniej wiedzy na temat miejsc pochówku. Czy jeżeli miałaś, nie możemy wymyślić skąd.

Westchnęłam, starałam to zrobić niepostrzeżenie.

- Ale potem pojawiła się ona z tym swoim dziwacznym wnukiem. Ona występuje, on się tylko uśmiecha.

Oczywiście nie było nic więcej, co mógłby robić.

- Do tego wygląda, jakby miała umrzeć w każdej chwili. W dodatku, ty nadaj dajesz zarobić szpitalowi. - Dodała szeryf bardziej pogodnie.

Rozległo się pukanie do drzwi, które otworzyło się, by pokazać wielkiego mężczyznę, jego pięść nadal była uniesiona.

- Hej, szeryfie, - powiedział zadziwionym głosem.

- Barney, hej, - powiedziała.

- Przeszkadzam?

- Nie, wejdź, właśnie wychodzę, - powiedziała szeryf Rockwell. - Z powrotem na zimno i deszcz.

Wstała i zaczęła naciągać rękawiczki. Zastanawiałam się, dlaczego przyszła. Narzekanie na Xyldę nie wyglądało na znaczący powód. Poza tym, co my mogliśmy z nią zrobić?

- Przyszedłeś tu wyrzucić panią Connelly?

- Ha, ha. Nie, to moja grzecznościowa wizyta. Odwiedzam wszystkie pokoje, upewniam się, że wszystko jest w porządku, słucham narzekań - czasem jakiś komplement. - Uśmiechnął się szeroko. - Barney Simpson, administrator szpitala, więc jestem na pani usługi. Pani jest Pani Connely. - potrząsnął moją ręką bardzo delikatnie, dokładnie tak jak chorej osobie.. - A pani jest…? - przeniósł swoją dłoń do Tollivera.

- Jestem jej menadżerem, Tolliver Lang.

Starałam się nie wyglądać na tak zaskoczoną, jak byłam. Nigdy nie słyszałam, żeby mój brat przedstawiał się w ten sposób.

- Pewnie nie powinienem pytać waszej dwójki, czy jesteście zadowoleni z pobytu w naszym uroczym mieście, - powiedział Simpson. Wyglądał smutno, jakby to był jego normalny wygląd. Był wysokim mężczyzną, potężnie zbudowanym z gęstymi czarnymi włosami i wielkim uśmiechem, który wyglądał, jak jego zwykły wyraz twarzy.

- Cała nasza społeczność rozpacza teraz, ale ulżyło nam, że ci młodzi ludzie zostali znalezieni.

Rozległo się następne pukanie do drzwi kolejny mężczyzna wszedł.

- Och, przepraszam, - powiedział. - Wrócę później.

- Nie, pastorze, proszę wejść. Zajrzałem tylko, żeby zobaczyć, czy ci ludzie nie mają jakiś pytań, czy mają wszystko co im potrzeba. - Barney Simpson powiedział szybko.

Zauważyłam, że nie mieliśmy szansy nic takiego zrobić.

- Muszę wracać na parcelę, - powiedziała szeryf Rockwell. Nie było potrzeby by wyjaśniała na jaką parcelę. W Doraville była tylko jedna.

- Dobrze, więc… - nowy gość był tak niepewny, jak Simpson był pewny siebie. Był niewysokim mężczyzną, miał jakieś pięć stóp osiem cali, blady i szczupły, z czystą skórą i uśmiechem szczęśliwego dziecka. Potrząsnął dłońmi naszych dwóch gości, zanim przeniósł swoją uwagę na nas.

- Jestem Pastor Doak Garland, - powiedział i znów przeszliśmy rytuał potrząsania dłońmi. Zaczynałam być zmęczona witającymi się ludźmi. - Służę w kościele baptystów Mount Idea, na trasie 114. Jestem w tym tygodniu kapelanem szpitalnym. Miejscowi duchowni zmieniają się i wy ludzie, mieliście pecha trafić na mnie. - Uśmiechnął się anielsko

- Jestem Tolliver Lang i towarzyszę tej pani, Harper Connelly. To ona znalazła ciała.

Doak Garland rzucił szybkie spojrzenie w dół na swoje stopy, jakby chciał ukryć swoją reakcję na to niecodzienne przedstawienie. Co u licha działo się w Tolliverem?

- Tak, proszę pana, słyszałem wszystko. - powiedział kaznodzieja. - Jestem pastorem Twayli Cotton i ona specjalnie prosiła mnie, żebym przyszedł. Zamierzamy odprawić specjalną mszę jutro wieczorem i jeżeli zdarzyło by się, że będzie pani już poza szpitalem, mamy nadzieję, że będzie pani w niej uczestniczyć. To w specjalnej intencji od naszych serc. Jesteśmy tak szczęśliwi, że wiemy, co stało się młodemu Jeffowi. Jest taka chwila, kiedy wiedza, nieważne dobra, czy zła, jest ważniejsza niż niewiedza.

Zupełnie się z nim zgadzałam. Przytaknęłam.

- Skoro przyczyniła się pani do znalezienia biednego Jeffa, mamy nadzieję, że będzie mogła pani przyjść, jeżeli tylko będzie się pani czuła wystarczająco dobrze. Nie będę kłamał i mówił, że nie zadziwia mnie ten specjalny talent, który pani ma i wygląda na to, że to przechodzi nasze zrozumienie, ale użyła pani tego talentu dla powiększenia chwały Boga i by pocieszyć naszą siostrę Twaylę i Parkera, Bathalynn i małego Garsona. Chcemy powiedzieć dziękuję.

W imieniu Boga? Starałam się nie uśmiechać za otwarcie, ponieważ był tak szczery i wyglądał na tak wrażliwego.

- Doceniam, że poświecił pan czas, na odwiedzenie mnie, - powiedziałam, wypełniając czas, kiedy zastanawiałam się nad sposobem na odrzucenie zaproszenia.

- Jeżeli lekarze powiedzą, że Harper może opuścić szpital jutro, możecie liczyć na nasze przybycie, - powiedział Tolliver.

Dobrze, jakiś obcy zawładnął nim. To był jedyny wniosek jaki mogłam wyciągnąć.

Doak Garland wyglądał na nieco zaskoczonego, ale powiedział uprzejmie.

- Tylko to chciałem usłyszeć. Zobaczymy się więc o siódmej jutro wieczorem. Jeżeli potrzebowalibyście wskazówek, proszę do mnie zadzwonić. - Wyciągnął wizytówkę z kieszeni i zaskakująco profesjonalnym ruchem podał ją Tolliverowi.

- Dziękuję, - powiedział Tolliver i jedyne co mogłam od siebie powiedzieć to „dzięki”.

W czasie, kiedy mój pokój opróżnił się, znów byłam zmęczona. Ale chciałam się przejść, wiec Tolliver pomógł mi wstać z łóżka i poczekał kiedy byłam w ubikacji, potem poszliśmy w dół korytarza. Nikt, kto nas minął nie poświęcił nam żadnej uwagi, co było ulgą. Odwiedzający i pacjenci mieli swoje własne troski i obawy, i jedna więcej młoda kobieta w okropnym szpitalnym szlafroku nie wzbudzała zainteresowania.

- Nie wiem, co ci powiedzieć, - powiedziałam, kiedy doszliśmy do końca korytarza i zatrzymaliśmy się na chwilkę, zanim zaczęliśmy podróż powrotną do pokoju. - Czy coś jest źle? Ponieważ zachowujesz się naprawdę dziwnie.

Spojrzałam na niego, szybkim spojrzeniem w bok, więc nie mógł tego zobaczyć i zorientowałam się, że Tolliver wygląda jakby nie wiedział co powiedzieć.

- Wiem, ze powinniśmy wyjechać, - powiedział.

- Więc dlaczego przyjąłeś zaproszenie duchownego?

- Ponieważ nie wydaje mi się, żeby policja pozwoliła wyjechać nam z tego miejsca i chcę, żebyśmy byli pomiędzy innymi ludźmi, kiedy tylko możemy. Ktoś dopiero co próbował cię zabić raz, policja jest tak zajęta śledztwem w sprawie morderstw, że nie widzę, żeby ktokolwiek próbował znaleźć tego kto zaatakował cię, a przypuszczam, że atakującym był ten, kto zabił chłopców. W innym razie, dlaczego taka wściekłość, dlaczego podjął ryzyko? Zakończyłaś jego zabawę i gry, wściekł się, przyjechał by uderzyć cię, jeśli tylko by mógł. Dostał swoją szansę. Prawie cię zabił. Nie wiem, czy brałaś pod uwagę, jakie miałaś szczęście, że wyszłaś z tego z wstrząsem mózgu i pękniętym ramieniem.

To była długa mowa jak na Tollivera i wygłosił ją cichym głosem z przerwami, by uniknąć uwagi innych ludzi. Na końcu doszliśmy do mojego pokoju, ale machnęłam ręką w dół korytarza po przeciwnej stronie i podreptaliśmy dalej. Nic nie mówiłam. Byłam zła, ale nie wiedziałam kogo o to winić. Wierzyłam, że Tolliver ma całkowicie rację.

Patrzyliśmy przez okno na końcu tego skrzydła. Deszcz zamienił się w paskudną mieszankę deszczu ze śniegiem. Stukało, kiedy uderzał w szyby. No pięknie. Biedni badacze. Może mogli przerwać i schronić się w cieple swoich pojazdów.

Szłam bardzo powoli, w tym czasie przeszliśmy przed stanowiskiem pielęgniarek i blisko mojego pokoju. Nadal nie miałam nic mądrego do powiedzenia.

- Myślę, że masz rację, - powiedziałam, - ale…

Chciałam powiedzieć: to omija sprawę twojej wrogości do Manfreda i jego babci. Dlaczego jego zainteresowanie mną sprawia, że jesteś taki zły? Dlaczego Manfred, bardziej niż ktokolwiek, kto popatrzył na mnie drugi raz. Nie powiedziałam nic z tego. I on nie poprosił mnie, żebym dokończyła myśl.

Cieszyłam się widząc łóżko i oparłam się o nie ciężko. Pomógł mi usiąść, ściągnął mi kapcie i ostrożnie położył mnie na poduszce. Zastaliśmy pościel zasłaną i wyprostowaną.

Tolliver zabrał książkę dla siebie i jedną dla mnie również, na wypadek, gdyby moja głowa poczuła się lepiej. Przez następną godzinę czytaliśmy w spokoju, stukanie lodu uderzającego o okno, były jedynym dźwiękiem w pokoju. Cały szpital wydawał się być uśpiony. Popatrzyłam na ścienny zegar. Niedługo ludzie będą wychodzić z pracy, przyjdą odwiedzić krewnych i przyjaciół i za chwilę ruch na korytarzu będzie większy. Kiedy wielki wózek z kolacją przejechał wokół i pielęgniarki z lekarstwami, ponaglając wieczornych odwiedzających. Wtedy będzie znów cicho, kiedy ci którzy nie chcą zostać w szpitalu, opuszczą go na noc i jedynymi pozostałymi będzie personel, pacjenci i kilka oddanych dusz, które śpią na rozkładanych krzesłach przy łóżkach swoich pacjentów.

Tolliver zapytał mnie, czy chcę żeby został. Oczywiście czułam się lepiej. Było wzruszające, że myśli o tym, żeby zostać na krześle drugą noc pod rząd. To było dziwnie kuszące. Może czułam się lepiej wystarczająco, by mieć energię by część jej przeznaczać na strach. Bałam się

I w końcu nie mogłam być samolubna, by skazywać go na noc na krześle, ponieważ byłam przestraszonym kotkiem.

- Wracaj do motelu, - powiedziałam. - Nie ma powodu, ale którego miałbyś niewygodnie spędzić noc. Zawsze mogę zadzwonić po pielęgniarkę.

Która może przyjdzie po trzydziestu minutach. To mały szpital, jest tak wiele innych pacjentów, wygląda na to, że mają braki w personelu. Nawet sprzątaczki ruszają się energicznie, ponieważ mają tyle pracy.

- Jesteś pewna? - zapytał - Motel jest pełen reporterów, tutaj jest znacznie ciszej.

Nie wspomniał o tym wcześniej.

- Tak, przypuszczam, że tak jest, - powiedziałam. - Pewnie mam szczęście, że jestem tutaj.

- Nie ma co do tego wątpliwości. Jeżeli o mnie chodzi, mam zamiar udawać, że nie ma mnie w pokoju. Jedna kobieta pukała dzisiaj rano przez dwadzieścia minut.

Musiał sobie radzić z własnymi problemami, a ja nawet nie zapytałam. Poczułam się winna.

- Przepraszam, - powiedziałam. - Nie pomyślałam o prasie.

- To nie twoja wina, - powiedział. - Przyciągasz uwagę mediów poza tym wszystkim, wiesz przecież. Jest inny powód… - z jego twarzy nie można było wyczytać o czym myśli. Myślał znów o Manfredzie i Xyldzie, pewny, że Xylda przyjechała do miasteczka, by wykorzystać darmową reklamę związaną z wielokrotnym morderstwem. Nie, nie umiem czytać w myślach. Po prostu znałam Tollivera bardzo dobrze.

- Nie myślę, że Xylda mogłaby tak korzystać w zwykłych warunkach, - powiedziałam. Starałam się być praktyczna i uczciwa. - ale jest tak krucha, a Manfred tak niechętnie przywiózł ją .

- To on tak mówi, - odpowiedział Tolliver.

- Dobrze, on tak mówi. Wygląda na to, że myślisz, że Manfred jest zdolny przywlec chorą kobietę, gdzieś, gdzie ona nie musi być, tylko by zaspokoić swoje pożądanie do mnie, ale nie wydaje mi się, żeby to była prawda.

Popatrzyłam się krytycznie na Tollivera. Po sekundzie wyglądał na trochę zakłopotanego.

- Okay, Zgadzam się, że on naprawdę kocha tego starego nietoperza, - powiedział. - I zabiera ją wszędzie, gdzie ona chce jechać, tak daleko jak chce.

To było największe ustępstwo jakie mogłam dostać, ale w końcu to było coś. Nie lubiłam myśli, że Tolliver i Manfred spotkają się i wdają się w dyskusję na ten temat.

- Mieszkają w twoim motelu?

- Acha, mogę ci powiedzieć, że nie ma tam więcej wolnych pokoi. Droga przez góry jest prawie zablokowana, ponieważ jest tak dużo nowych ciężarówek i pojazdów przedstawicieli prawa. Jedno pasmo jest otwarte, przez ludzi z krótkofalówkami, którzy puszczają ruch wahadłowo.

Znów, poczułam się podwójnie winna, że w jakiś sposób byłam odpowiedzialna za zaburzenie życia tak wielu ludzi. Odpowiedzialny, oczywiście, był morderca, ale wątpiłam, by on się o to martwił.

Zastanawiałam się, że on myśli o tym. Wyładował swoją nienawiść na mnie.

- Przyczaił się teraz, - powiedziałam. Tolliver nie musiał pytać mnie, o kim mówię.

- Będzie ostrożny, - zgodził się Tolliver. - Pokazał się próbując cię dorwać, ale to była tylko wściekłość, że jego gra jest skończona. Będzie teraz opanowany. Będzie się martwił o gliny.

- Nie będzie miał czasu dla mnie.

- Myślę, że nie. Ale ten facet jest szalony, Harper. I nie możesz być pewna, co myśli. Mam nadzieję, że jutro wyjdziesz ze szpitala. Może gliny skończą z pytaniami i będziemy mogli opuścić to miejsce. Jeżeli poczujesz się wystarczająco dobrze.

- Mam nadzieję, - powiedziałam. Czułam się lepiej, ale to nie znaczyło, że czułam się wystarczająco dobrze by podróżować.

Tolliver uściskał mnie zanim wyszedł. Powiedział, że kupi coś do jedzenia po drodze do motelu i przez resztę wieczoru będzie unikał reporterów.

- Nie, żeby tu można było gdziekolwiek iść, - powiedział. - Dlaczego nie mamy więcej zleceń w miastach?

- Sama zadaję sobie takie pytania, - powiedziałam. - Mieliśmy zlecenie w Memphis i to jedno w Nashville. - Nie chciałam znów mówić o Tabicie Morgenstern. - A wcześniej byliśmy w St. Paul. I to zlecenie na cmentarzu w Miami.

-Ale większość naszych zleceń jest z małych miejscowości.

- Nie wiem dlaczego. Czy kiedykolwiek byliśmy w Nowym Jorku?

- Pewnie. Pamiętasz? Ale to była dla ciebie naprawdę, naprawdę ciężka praca, ponieważ to był zaraz po 9.11.

- Zdaje mi się że starałam się zapomnieć, - powiedziałam. To było jedno z najgorszych doświadczeń, jakie miałam jako zawodowy…. kimkolwiek byłam. - Nigdy więcej nie podejmę się czegoś takiego, - powiedziałam.

- Acha, Nowy Jork odpada.

Patrzyliśmy się na siebie przez długą chwilę.

- Okey, więc, - powiedział. - pójdę już. Postaraj się zjeść kolację i przespać. Skoro czujesz się lepiej, może nikt nie będzie przeszkadzał ci w nocy.

Pokręcił się po pokoju, przez minutę lub dwie, upewniając się, że składany stolik jest właściwie ustawiony, oczyszczając go na przybycie kolacji, przyciągając przycisk wzywający pielęgniarkę do ramy łóżka, przesuwając telefon bliżej stolika przy łóżku, żebym mogła łatwo po niego sięgnąć. Położył moją komórkę do małej szuflady pod stolikiem.

- Zadzwoń do mnie, jeżeli byś czegoś potrzebowała, - powiedział i wyszedł.

Zdrzemnęłam się na chwilkę, zanim przywieziono kolację. Wieczorem dostałam coś bardziej konkretnego. Zawstydziłam się, że zjadłam większość jedzenia na moim wózku. Nie było okropne. I byłam naprawdę głodna. Nie napychałam się specjalnie kaloriami przez ostatnie dwa dni.

Po tym wszystkim, jako atrakcję, inny lekarz wpadł powiedzieć mi, że robię postępy i myśli, że będę mogła wyjść do domu jutro rano. Wydawał się nie interesować, kim jestem i gdzie miałam dom. Był zapracowany jak wszyscy inni których napotkałam w szpitalu. Nie pochodził stąd, sądząc po jego akcencie. Zastanawiałam się co przywiało go do Doraville. Przypuszczam, ze pracował na izbie przyjęć razem z dr Thomasonem.

Asystentka Barneya Simsona, bardzo młoda kobieta o imieniu Heathem Sutcliff, przyszła tuż po wizycie lekarza.

- Pan Simpson prosił, ze bym sprawdziła jak się pani czuje. Wielu reporterów chce panią zobaczyć, ale chęć zapewnienia spokoju i prywatności innych pacjentów sprawiła, że odmawiamy im możliwości wizyty. Nie łączymy też telefonów do pani pokoju… to był pomysł pani brata.

Nic dziwnego, że mogłam odzyskiwać siły w spokoju.

- Dziękuję, - powiedziałam. - To naprawdę wielka pomoc.

- Dobrze. Ponieważ to naprawdę nie jest w porządku w stosunku do innych ludzi w tym skrzydle, kiedy różni ludzie kręcą się wkoło. - popatrzyła na mnie z powagą, żeby pokazać mi, że uważa moje kłopoty z reporterami za złą rzecz. Potem wyślizgnęła się ze drzwi, zamykając je delikatnie za sobą.

Najbardziej interesującą rzeczą, jaka zdarzyła się po jej odejściu, było zabranie mojej opróżnionej tacy z kolacją. Po tej poruszającej ekscytacji, starałam się przez chwilę oglądać telewizję, ale ścieżka dźwiękowa przyprawiła mnie o ból głowy. Czytałam może przez pół godziny. Stopniowo stałam się śpiąca, tak że tylko opuściłam książkę na brzuch i ruszyłam ręką, by wyłączyć światło przełącznikiem wiszącym na ramie mojego łóżka.

Obudził mnie jaskrawy błysk i wyczucie dźwięku i ruchu bardzo blisko mnie. Skuliłam się, machnęłam swoją zdrową ręką, by zatrzymać atakującego z dala. Po chwili wyczucia, nacisnęłam przycisk, który włączył światło i drugi, który wezwał pielęgniarkę. Ogłuszona, zobaczyłam, że w pokoju było dwóch mężczyzn. Mieli tłumoki z płaszczy i wrzeszczeli na mnie. Nie rozumiałam, ani słowa z tego co mówili. Cały czas naciskałam przycisk wzywający pielęgniarkę i wrzeszczałam głośniej. Po jakiś trzydziestu sekundach w moim pokoju było więcej ludzi niż mogło się zmieścić.

Wieczorna pielęgniarka była sztywną kobietą znacznej szerokości. Była również wysoka i gardziła makijażem, ale z pewnością, w ciągu ostatniego tygodnia, spotkała butlę czerwonej farby do włosów. Podziwiałam ją przez ponad sekundę. Ruszyła na reporterów, jakby była uzbrojona. Właściwie, gdyby miała broń, tych dwóch mężczyzn byłoby bez wątpienia martwych. Szpitalna ochrona była tu również ( mężczyzna starszy niż mój lekarz, dużo za mało dopasowany), również sanitariusz (zadowalająco wysoki i muskularny) i inna pielęgniarka, która dodała swój pogląd to tego, który wyrażała moja wielka pielęgniarka, jak myślałam o niej.

Oczywiście, to było głupie zdarzenie i po pierwsze powinnam o tym pomyśleć, uwzględnić to, powinnam go przewidzieć. Ale w tej chwili nie mogłam dostrzec żadnego z tych punktów. Byłam bardzo przerażona, moje cerce biło jak u królika, moja głowa bolała, jakby znów mnie ktoś uderzył. Moje ramię bolało w miejscu w którym się uderzyłam, kiedy w panice zatoczyłam się na ramę łóżka.

Kiedy wszyscy załatwili sprawę i pielęgniarki dały reporterom pierwszą słowną chłostę na którą zasłużyli, ochrona i sanitariusz wyprowadzili intruzów, a dwóch mężczyzn starało się ukryć uśmiechy.

Takie miałam problemy: przestraszona, zraniona, samotna.

Rozdział 6

Tolliver był rozjuszony, kiedy wszedł do pokoju następnego ranka. Pielęgniarki były pełne ekscytacji nocnym zdarzeniem i aż dygotały by przekazać mu o wielkim wydarzeniu. Rzuciły się złaknione na niego. Rezultat był taki, że Tolliver prawie zionął ogniem, kiedy trzasnął moimi drzwiami.

- Nie mogę w to uwierzyć, - powiedział. - Co za gnoje! Przekraść się do szpitala w nocy i do twojego pokoju. Jezu, musiałaś… czy spałaś? Przerazili cię? - Przeszedł od wściekłości do niepokoju w ciągu dwóch sekund.

Byłam za bardzo zmęczona, by robić dobrą minę. Budziłam się nerwowo trzy razy w ciągu nocy, pewna, że ktoś jeszcze był w pokoju oprócz mnie.

- Swoją drogą, jak oni się tutaj dostali, - powiedział Tolliver. - Drzwi przypuszczalnie zamknięto po godzinie dziewiątej. Potem musisz nacisnąć przycisk na zewnątrz w pokoju ratowniczym, by wejść. Przynajmniej tak pokazują znaki.

- Może inne drzwi zostały zostawione otwarte przez przypadek, lub ktoś ich wpuścił. Oczywiście, nie wiemy kto tam był. - Starałam się być w porządku. Byłam naprawdę dobrze traktowana w tym małym szpitalu i nie chciałam uwierzyć, że ktoś z personelu wziął łapówkę, lub był złośliwy na tyle, by po prostu wpuścić reporterów z piekła rodem.

Tolliver nawet wysondował lekarzy na ten temat.

Dr Thomason był powrotem na dyżurze. Wglądał na zarówno złego jak i zakłopotanego, ale również wyglądał, jakby słyszał już wystarczająco o tym incydencie.

Popatrzyłam na Tollivera i był wystarczająco mądry by wycofać się.

- Nadal chcecie mnie wypuścić, prawda? - powiedziałam, starając się uśmiechnąć do lekarza,

- Acha, myślimy, że możemy panią wypisać. Dobrze odzyskuje pani siły po tych obrażeniach. Podróżowanie nie będzie dla pani łatwe, ale jeśli jest pani zdecydowana, może wyjechać. Nie prowadzić samochodu, oczywiście, zanim z pani ręką nie będzie dobrze. - Lekarz zawahał się. - Obawiam się, że opuszcza pani nasze miasto ze złymi wrażeniami.

Seryjny morderca, nieoczekiwany napad i nieprzyjemne przebudzenie… dlaczego miałam mieć negatywne wrażenia z Doraville? Ale miałam wystarczająco dobre maniery i rozsądek, by powiedzieć.

- Wszyscy byli dla mnie bardzo mili i nie mogłabym mieć lepszej opieki w żadnym innym szpitalu.

Było miło widzieć ulgę na twarzy dr Thomasona. Może był zaniepokojony, że byłam taką osobą, która grozi procesem sądowym, każdemu, kto krzywo na nią spojrzy.

Myślałam o dobrych ludziach, których tu spotkałam i o fakcie, że Manfred i Xylda przyjechali tutaj wyraźnie po to, by nas zobaczyć. Zdziwiłoby mnie, gdybyśmy nie spędzili reszty dnia w mieście kończąc nasze sprawy. Ale po panice ostatniej nocy, aż drżałam z pragnienia by opuścić to miejsce.

Oczywiście, musieliśmy długo czekać, zanim załatwiono wszystkie papierkowe sprawy i umożliwiono nam upuszczenie szpitala, ale w końcu około godziny jedenastej, pielęgniarka przyszła z obowiązkowym wózkiem inwalidzkim, Tolliver zapakował mnie i wyszedł przyprowadzić samochód pod wejście, by mnie zabrać. Przed drzwiami wejściowymi był inny wózek inwalidzki. Bardzo młoda kobieta, może dwudziestoletnia, przycupnęła na nim, w ramionach miała wypchany tłumoczek. Starsza kobieta, która pewnie była jej matką, stała przy niej. Matka zgarniała przygotowany wózek z różowym kwiatkiem, stertę kartek wśród których również dominował różowy i jakieś pudełka prezentowe. Był tam również plik broszurek. Na górze był tytuł: „Więc Zabierasz Swoje Dziecko do Domu”.

Nowa babcia rozpromieniła się do mnie, ona i moja pielęgniarka zaczęły rozmawiać. Młoda kobieta na wózku inwalidzkim popatrzyła na mnie.

- Popatrz co dostałam, - powiedziała szczęśliwa. - ostatnim razem, kiedy byłam w szpitalu zostawiałam wyrostek robaczkowy, teraz wychodzę z dzieckiem.

- Jesteś szczęściarą, - powiedziałam. - Gratuluję. Jak dasz jej na imię?

- Nazwiemy ją Sparkle, - powiedziała. - Czy to nie miłe? Nikt jej nie zapomni.

To była całkowita prawda.

- Jest niezapomniane, - zgodziłam się.

- To jest Jose, - powiedziała babcia, kiedy jej córka i wnuczka przeszły przez automatyczne drzwi.

- Czy to nie była najmilsza mała dziewczynka? - zapytała moja pielęgniarka. - Pierwsze wnuczę w rodzinie.

Ponieważ babcia była pod czterdziestkę, nie więcej, poczułam ulgę, kiedy to usłyszałam.

Potem był moja kolej wytoczyć się na niewielki krawężnik, Tolliver pospiesznie wyskoczył z auta, by mi pomóc. Po tym jak ostrożnie wsiadłam do auta, zapiął mój pas i znów obszedł samochód by usiąść na fotelu kierowcy.

Pielęgniarka pochyliła się by upewnić się, że siedzę prosto i może zamknąć drzwi.

- Powodzenia, - powiedziała. - Mam nadzieję, że nie będę cię tutaj więcej widzieć.

Uśmiechnęłam się do niej. Byłam pewna, że inni pacjenci czują się gorzej niż ja, ale było mi lepiej, teraz, kiedy byłam w naszym rodzinnym samochodzie i Tolliver był ze mną. Miałam recepty i zalecenia lekarzy, i mogłam wyjechać. To było wspaniałe uczucie.

Zawróciliśmy na parkingu szpitalnym, nie widziałam by ruch uliczny był większy niż zwykle. Żadnych reporterów.

- Wracamy do motelu, czy możemy wyjechać? - zapytałam.

- Zrealizujemy twoje recepty i wyjeżdżamy z miasta - powiedział Tolliver. - Co jeszcze mogliby od nas chcieć?

Zatrzymaliśmy się przy pierwszej aptece jaką zobaczyliśmy. Była parę budynków za szpitalem, to był lokalny prywatny zakład. Wewnątrz była radosna mieszanina zapachów: cukierków, słodyczy, potpourri, automatów z gumami. Można było kupić artykuły papiernicze i ramki do zdjęć, rozgrzewające plastry, czasopisma, papierowe talerze na przyjęcia, czy budziki. Przy wysokiej ladzie z tyłu, można było zrealizować recepty. Przy ladzie stały dwa plastikowe krzesła, a młody mężczyzna za ladą poruszał się tak flegmatycznie, że byłam pewna, że Tolliver i jak będziemy mogli sprawdzić jak są wygodne.

Moim jedynym wysiłkiem było wysiąść z auta i dojść do apteki, więc z przykrością zauważyłam, jak bardzo odżyłam na widok tych plastikowych krzeseł. Usiadłam na jednym, kiedy Tolliver podał plik recept młodemu człowiekowi, którego biały fartuch był tak biały i wykrochmalony, jakby nosił go pierwszy raz. Starałam się przeczytać datę na certyfikacie powieszonym na ścianie z tyłu, ale nie mogłam przeczytać takiego małego druku z takiej odległości.

Młody farmaceuta był oczywiście świadomy.

- Rozumie pani, że musi to zażywać z jedzeniem - powiedział wyjaśnił pokazując brązowy plastikowy pojemniczek z pigułkami. - A te należy brać dwa razy dziennie. Jeżeli będzie miała pani jakieś objawy wymienione w ulotce, proszę zadzwonić do lekarza.

Rozmawialiśmy przez chwilę potem Tolliver zapytał gdzie mamy zapłacić, farmaceuta wskazał kasę z przody sklepu. Poszłam za Tolliverem i doszliśmy do kasjerki, musieliśmy poczekać, aż inny klient rozmieni pieniądze i porozmawia. Wtedy sprzedawca odkrył, że nasze ubezpieczenie nie pokrywa rachunku z leki i musieliśmy zapłacić gotówką całkowitą kwotę. Kasjerka wyglądała na zaskoczoną, ale był miła.

Wyszliśmy ze sklepu i wsiedliśmy do samochodu, kiedy znalazła nas pani szeryf. A byliśmy tak blisko opuszczenia Doraville.

- Przykro mi, - powiedziała, - ale znów cię potrzebujemy.

Nie padał śnieg, ale nadal było wszędzie szaro. Patrzyłam na Tollivera, który zbladł jak śnieg.

- Czego potrzebujesz? - zapytałam, co prawdopodobnie było głupie.

- Możliwe, że jest ich więcej, - powiedziała.

Musieliśmy negocjować. Konsorcjum nie wypisało mi czeku za pierwszą, zakończoną sukcesem pracę, a ja nie pracuję za darmo. Reporterzy byli wszędzie. Nie pracuję przed kamerami, nie kiedy mogę pomóc.

Parking za posterunkiem policji był chroniony przez wysoki płot z ostrym drutem na szczycie, dostaliśmy się do tylnych drzwi posterunku unikając kontaktu z mediami.

Wszyscy na służbie którzy nie byli na miejscu pochówku, a którzy mieli sposobność przejść obok biura szeryf Rockwell zerkali na mnie. W porządku, z moim ramieniem i bandażem na głowie, byłam ciekawym przedstawieniem. Tolliver siedział po mojej zdrowej stronie, więc trzymał mnie za prawą rękę.

- Powinnaś być w łóżku, - powiedział. - Nie wiem co zrobimy z noclegiem, jeżeli zostaniemy. Zwolniłem nasz pokój w motelu i jestem pewny, że jest już zajęty.

Pokręciłam głową w ciszy. Starałam się zadecydować, czy czułam się na siłach poszukać więcej ciał, czy nie. Było prawdą, że to był nasz sposób na życie, ale również było prawdą to, że czułam się jak w piekle.

- Dlaczego uważasz, że są tu ciała? - zapytałam szeryfa. - Znalazłam wszystkich miejscowych, którzy zaginęli.

- Sprawdziliśmy wszystkie raporty o zaginięciach z ostatnich pięciu lat, - powiedziała Rockwell. - Znaleźliśmy dwa więcej, nieco starszych niż chłopcy z parceli Davey'a.

- Co?

- Ten dom i garaż, i ziemia należy do Dona Davey'a i jego rodziny. Don był wdowcem w latach osiemdziesiątych. Ledwo go pamiętam. Zmarł jakieś dwadzieścia lat temu i od tej pory dom był pusty. Krewna która odziedziczyła mieszka w Oregonie. Nigdy nie przyjechała tu, by obejrzeć posiadłość. Nie wydała żadnych dyspozycji. Ma koło osiemdziesiątki i bardzo obojętny jej jest pomysł robienia czegokolwiek z ziemią.

- Czy ktokolwiek wcześniej proponować zakup?

Rockwell wyglądała na zaskoczoną.

- Nie, nie wspomniała o czymś takim.

- Więc, gdzie jest to drugie miejsce?

- Wewnątrz starej stodoły. Podłoga jest z ziemi. Nie była używana od dziesięciu lat, może więcej, ale właściciel po prostu zostawił ją by się rozpadła.

- Dlaczego myślisz, że właśnie tam będzie więcej ciał?

- Aktualnie parcela należy do radcy prawnego Toma Almanda, który nigdy nie przyjechał w pobliże posiadłości. Przy całym zamieszaniu z domem Davey'a, mieszkający obok sąsiad, zastępca Rob Tidmarsh, myśli, że powinniśmy sprawdzić to, ponieważ spełnia takie same kryteria jak dom Davey'a: odosobnione, nie używane, łatwe do kopania. Podłoga stodoły to w większości klepisko. Oglądnęliśmy, Rob znalazł zmienione punkty na podłodze.

- Czy sprawdziliście to sami?

- Jeszcze nie. Pomyśleliśmy, że możesz wskazać nam właściwy kierunek.

- Nie wydaje mi się. Jeżeli to są punkty to jest łatwe do sprawdzenia, po prostu wbić pręt i wydobędzie się zapach. Lub pokopać trochę. Kości nie mogą być głęboko, jeżeli powierzchnia jest zaburzona, łatwo będzie coś zobaczyć. To będzie znacznie tańsze, a ja chcę wyjechać z Doraville.

- Chcą ciebie. Twayla Cotton powiedziała, że ma pozostawione pieniądze, ponieważ znalazłaś chłopców w ciągu jednego dnia. - Szeryf Rockwell popatrzyła na mnie spojrzeniem, którego nie mogłam odczytać. - nie potrzebujesz reklamy? Prasa nadal tu jest, jak zorientowałaś się ostatniej nocy.

- Nie chcę więcej tego robić.

- To nie moja decyzja, - powiedziała, z jakimiś widocznymi szczerymi wątpliwościami.

Popatrzyłam w dół na swoje kolana. Byłam taka śpiąca, martwiłam się że mogłam zasnąć, kiedy usiadłam w biurze szeryfa.

- Nie, - powiedziałam. - Nie chcę tego robić.

Tolliver wstał od razu wraz ze mną, jego twarz była bez wyrazu. Szeryf spoglądała na nas, jakby nie mogła uwierzyć w to co usłyszała.

- Musisz, - powiedziała.

- Dlaczego?

- Ponieważ tak ci mówimy. To jest to, co możesz zrobić.

- Mam wybór. Chcę wyjechać.

- Wtedy aresztuje cię.

- Pod jakimi zarzutami?

- Przeszkadzanie w śledztwie. Cokolwiek. To nie będzie trudne.

- Próbujesz mnie szantażować, żebym została? Jakim przedstawicielem prawa jesteś?

- Takim, który chce rozwiązać sprawę tych morderstw.

- Więc aresztuj mnie, - powiedziałam lekkomyślnie. - nie chcę tego robić.

- Nie jesteś wystarczająco silna by iść do więzienia, - powiedział Tolliver cichym głosem.

Oparłam się o niego, zwalczając uczucie okropnego znużenia. Jego ramię objęło mnie i oparłam głowę na jego piersi. Miałam kilka sekund spokoju, zanim znów zmusiłam mój mózg do pracy.

Miał rację. Ze złamaną ręką i głową, która nie była wyleczona, nie mogłam spędzić dobrze czasu w małomiasteczkowym więzieniu, jak to w Doraville. I jeżeli miasto dzieli więzienie z innym pobliskim miasteczkiem, a tak pewnie było, nie mogło by być gorzej. Więc muszę zrobić to co „oni” chcą ode mnie i może jeżeli dobrze to rozegram, będę mogła odejść. Ale kim są „oni”? Czy szeryf Rockwell ma na myśli policję stanową?

Odsunęłam się od Tollivera. Przyjęłam jego uścisk pod fałszywym pretekstem i wcześniej lub później musiałam przyznać to.

- Potrzebujesz coś zjeść, - powiedział i wróciłam do rzeczywistości.

- Tak, - powiedziałam. Potrzebowałam czegoś do jedzenia i mogłoby pomóc gdybyśmy mieli miejsce byśmy mogli później zostać. Potrzebowałam odpocząć, tak czy inaczej, wynik był jasny.

- Więc dobrze, - powiedziałam. - Zamierzam coś zjeść, a potem się spotkamy.

- Nie możecie opuścić miasta, bez spotkania ze mną, - powiedziała.

- Naprawdę cię nie lubię, - powiedziałam.

Popatrzyła w dół. Nie wiem jakie uczucia chciała ukryć. Może w tej chwili za bardzo nie lubiła siebie.

Wyszliśmy tylnym wyjściem z posterunku i w końcu znaleźliśmy bar Fast food, który wyglądał bardzo anonimowo. Było za zimno, żeby jeść w samochodzie. Weszliśmy do środka. Na szczęście nikt nie czytał gazet, albo byli po prostu za bardzo uprzejmi bym mnie zaczepiać. Co znaczy, że nie było tam żadnych reporterów. Tak, czy inaczej, mogłam jeść w spokoju. Ostatecznie jedzenie był proste, nie było nic, co Tolliver musiałby mi kroić. Cała pomoc jaką musiał mi udzielić, to rozdarcie paczki z keczupem i włożenie słomki do drinka. Jadłam powoli, ponieważ po skończeniu musiałam jechać do tej cholernej stodoły i nie chciałam tego robić.

- Myślę, ze to śmierdzi, - powiedziałam po zjedzeniu hamburgera. - Nie jedzenie, sytuacja.

- Też tak uważam, - powiedział, - Ale nie widzę jak moglibyśmy wyjechać, bez większego zamieszania.

Chciałam mu odszczekać, żeby przypomnieć mu, że to ja będę tym, kto będzie musiał zrobić to niemiłe zadanie, on będzie stał obok, jak zawsze. Na szczęście zamknęłam usta zanim te okropne słowa padły. Byłam przerażona jak mogłam zniszczyć nasz związek dając się ponieść chwili zirytowania. Jak wiele razy w tym tygodniu dziękowałam Bogu, że mam Tollivera ze sobą? Jak wiele razy czułam się wdzięczna, że był tam, służąc za bufor, między mną a światem?

- Harper?

- Co?

- Patrzysz na mnie dziwacznie. Co jest grane?

- Tylko myślę.

- Musisz myśleć jakieś złe rzeczy.

- Acha.

- Jesteś na mnie zła z jakiegoś powodu? Myślisz, że powinienem bardziej wykłócić się z szeryfem?

- Nie wydaje mi się, żeby to dało coś dobrego.

- Mnie również. Więc o co jesteś zła?

- Jestem zła na siebie.

- To nie dobrze. Nie zrobiłaś nic złego.

Starałam się nie westchnąć.

- Cały czas robie coś złego. - powiedziałam i jeżeli mój głos był ponury, cóż, nie mogłam nic na to poradzić. Wiedziałam, że pragnęłam więcej od Tollivera niż mógłby, czy powinien mi dać i musiałam ukryć tą wiedzę przed każdym, zwłaszcza przed nim.

Byłam stanowczo na: „moje życie śmierdzi” i jak szybko się z tym uporam, życie będzie lepsze.

Zadzwoniliśmy do szeryf Rockwell w drodze powrotnej na posterunek, więc mogliśmy się spotkać na zewnątrz. Zaparkowaliśmy nasz samochód i wspięliśmy się do jej auta.

- On nie musi jechać, - powiedziała, wskazując głową na Tollivera.

- On jedzie, - powiedziałam, - I to nie podlega negocjacjom. Wolałabym raczej rozmawiać przez godzinę z reporterami, niż jechać gdziekolwiek bez niego.

Popatrzyła się na mnie ostro. Potem wzruszyła ramionami.

- W porządku, - powiedziała. - Jedzie z nami.

Zawróciła na parkingu, skręciła znów, tak żeby nie przejeżdżać przed frontem posterunku. Zastanawiałam się, czy może poszukuje poklasku, a ona właśnie unikała mediów. Nie mogłam jej zrozumieć.

Nawet po posiłki i chwili odpoczynku, w czasie gdy jechaliśmy do miejsca przeznaczenia w odległym końcu miasta, zdałam sobie sprawę, że moje ciało było jeszcze dalekie od uzdrowienia. Mieliśmy tabletki przeciwbólowe w torebce z apteki z naszym samochodzie. Żałowałam, że nie zabraliśmy ich ze sobą, ale musiałam przyznać się przed sobą, że nie mogłam wziąć żadnej przed praca. Nie wiedziałam co zdarzyło by się gdybym zafałszowała procedurę. Przez chwilę zabawiłam się kilkoma możliwościami, ale zabawa znudziła mi się bardzo szybko. Po pewnym czasie szeryf Rockwell nacisnęła hamulec, przyłożyłam głowę do zimnego szkła okna,

- Czy czujesz się wystarczająco dobrze, by to zrobić? - zapytała niechętnie.

- Po prostu to zróbmy.

Tolliver pomógł mi wysiąść z samochodu i przejść w kierunku grupki mężczyzn stojących przy wejściu do niegdyś czerwonej stodoły. Nie była w tak kiepskim stanie jak garaż i dom u podnóża gór, ale były tu szpary pomiędzy deskami, farba przylegała tylko pasmami do desek, a cienki dach wyglądał jakby tylko on trzymał budowlę razem. Rozejrzałam się dookoła, był tam dom w pewnej odległości, z przodu posiadłości, dom był w dużo lepszym stanie niż stodoła. Więc ktoś nie chciał gospodarstwa rolnego, czy trzymać trzody, po prostu chcieli dom i może trochę przestrzeni dookoła.

Mała grupka ludzi rozstąpiła się by pokazać dwóch ludzi stojących w środku, przytuleni do siebie. Jeden był mężczyzną koło czterdziestki, nosił ciepły płaszcz, ale nie zapiął guzików. Był niskim mężczyzną, nie wyższym niż Doak Garland. Płaszcz pochłaniał go. Mogłam zobaczyć, że pod spodem ubrany był w koszulę i krawat. Obejmował ramieniem chłopca, który mógł mieć dwanaście lat. Chłopiec był niski, krępy z długimi blond włosami, delikatniej zbudowany niż jego ojciec. W tej chwili wyglądał na przytłoczonego szokiem i oczekiwaniem na atrakcję.

Cokolwiek było w stodole, chłopiec wiedział o tym.

Szeryf zatrzymała się kiedy mijaliśmy tych dwoje i utrzymałam moje spojrzenie na chłopcu. Znam cię, pomyślałam i wiedziałam, że mógł zobaczyć w moich oczach to rozpoznanie. Wyglądał na trochę przestraszonego.

Mam powiązanie ze śmiercią, ale jednak zawsze wchodzę w kontakt z kimś kto miał, czy ma jakąś troskę, coś wspólnego ze zmarłymi. Czasami tacy ludzie są całkiem nieszkodliwi. Czasami taka osoba decyduje się pracować w zakładzie pogrzebowym, czy zostaje pracownikiem kostnicy. Ten chłopiec był jednym z takich ludzi. Jestem pewna, że wiele razy nie łapię tego, ale przy chłopcu nie miałam wszystkich umysłowych blokad i mogłam to w nim zobaczyć. Nie wiedziałam jedynie jaką postać to zajęcie, troska przybierze.

Stodoła miała w górze żarówkę, która bardziej zaciemniała, niż rozjaśniała. Była to dość wielka budowla, zupełnie otwarta poza trzema miejscami w tyle wypełnionymi spleśniałym sianem. Wyglądało jakby nie było dotykane przez lata. Były tam stare narzędzia powieszone na ścianie i sprzęt używany w gospodarstwie: stare taczki, kosiarka do trawy, kilka toreb nawozu do trawy, stos starych puszek z farbą w rogu.

Powietrze było bardzo zimne, bardzo gęste, bardzo nieprzyjemne. Tolliver wyglądał jakby próbował wstrzymać oddech. To nie sprawdzało się. Było tu więcej pracy dla Xyldy Bernardo, niż dla mnie, już mogłam to powiedzieć.

Więc powiedziałam szeryfowi.

- Co, ta szalona stara kobieta z farbowanymi rudymi włosami?

- Wygląda na wariatkę, - zgodziłam się. - Ale jest naprawdę medium. To co tutaj jest to nie są martwi ludzie.

- Żadnych zwłok? - Ciężko było powiedzieć, czy Rockwell była rozczarowana, czy ulżyło jej.

- Och, myślę, że są tu jakieś zwłoki. Ale nie ludzkie. Tu jest śmierć, ale nie mogę ich znaleźć. Jeżeli nie masz nic przeciwko, zadzwonię to Xyldy. Jeżeli będzie mogła powiedzieć, co tu jest, możesz dać jej moje honorarium.

Rockwell spojrzała na mnie. Jej twarz pobladła od zimna. Nawet jej oczy wyglądały na jaśniejsze.

- Zrób tak, - powiedziała. - Ale jeżeli zrobi z siebie idiotkę, to będzie twoja wina.

Xylda i Manfred przyjechali tu bardzo szybko, biorą wszystko pod uwagę. Xylda weszła do stodoły ubrana w swój pospolity płaszcz, jej długie farbowane rude włosy dziko poplątały się dookoła twarzy. Była wielką kobietą na wszelkie sposoby, a jej okrągła twarz była szczodrze udekorowana pudrem i szminką. Manfred był ukochanym wnukiem, większość młodych ludzi w jego wieku uciekłaby z krzykiem, zanim pojawili by się publicznie z kimś wyglądającym tak zwariowanie jak Xylda.

Xylda, chodząca z laską, nie powitała nas, nie zawróciła nawet uwagi, że jesteśmy tam. Nie mogłam sobie przypomnieć, czy miała ze sobą laskę parę miesięcy temu, czy też nie. To nadawało jej chwackiego wyglądu. Zauważyłam, że Manfred trzymał swoje ręce lekko na jej tali, jakby mogła nagle przewrócić się.

Skierowała się razem z laską na jedno niewielkie miejsce na klepisku gdzie ziemia była poruszona. Wtedy stanęła zupełnie nieruchomo. Mężczyzna, który wszedł razem z nią, - każdy który był na zewnątrz, z razem z chłopcem i mężczyzną, o którym byłam pewna, że był jego ojcem - mierzyli ją wzrokiem z szyderstwem, a kilku z nich rzuciło komentarze, nie wystarczająco cicho. Ale teraz byli cicho i kiedy Xylda zamknęła oczy i wydawała się słuchać czegoś, czego nikt inny nie mógł słyszeć, poziom napięcia podniósł się prawie widocznie.

- Torturowane zwierzęta, - powiedziała kruchym głosem. - obróciła się z dużą sprawnością, której trudno spodziewać się po raczej starej i zwalistej kobiecie. Wskazała laską na chłopca. - Torturujesz zwierzęta, ty mały sukinsynu.

Trudno obwiniać Xyldę, że nie przebierała w słowach.

- One wykrzykują przeciw tobie, - powiedziała, jej głos brzmiał niesamowicie monotonnie. - Twoja przyszłość jest napisana krwią.

Chłopiec wyglądał tak, jakby chciał wyrwać się i uciec, kiedy te stare oczy zatrzymały się na nim. Nie winiłam go za to.

- Synu, - powiedział mały człowiek w dużym płaszczu. Patrzył na chłopca z łamiącymi serce wątpliwościami wypisanymi na twarzy. - Czy to co ona mówi jest prawdą? Czy mógłbyś zrobić coś takiego jak to?

- Tato, - powiedział chłopak błagalnie, tak jakby jego ojciec mógł zapobiec temu co miało się zdarzyć. - Nie każ mi przechodzić przez to.

Ramię Tollivera zacisnęło się dookoła mojego pasa.

Mężczyzna lekko potrząsnął chłopcem.

- Musisz nam powiedzieć, - powiedział.

- One już były zranione, - powiedział chłopiec, jego głos był wyczerpany i martwy. - Po prostu patrzyłem na nie, aż umarły.

- Kłamca, - powiedziała Xylda, jej głos ociekał odrazą.

Po tym, rzeczy naprawdę pogorszyły się.

Zastępcy szeryfa wykopali i znaleźli wyżej wspomnianego kota, psa, kilka królików - maleńkich królików - i jednego czy dwa ptaki. Kopali dookoła wzniecając kurz z nieświeżego siana, podnoszący się gęsty jak chmury. Odkryli, że pod sianem była podłoga z desek, więc nie mogło pod nią być żadnym martwych zwierząt. Ojciec, Tom Almand, wyglądał na całkowicie oszołomionego. Ponieważ był radcą prawnym w centrum zdrowia psychicznego, mógł dobrze wiedzieć, jak każdy tutaj, że jednym z wczesnych znaków rozpoznawczych późniejszego seryjnego mordercy, było torturowanie zwierząt. Zastanawiałam się jak wiele dzieciaków, które torturują zwierzęta nie wyrastają na morderców, ale przypuszczam, że byłoby to niemożliwe do udokumentowania. Czy było możliwe zrobić coś tak niegodziwego i jeszcze stać się dobrze dostosowanym dorosłym i móc stworzyć zdrowy związek? Może nie studiowałam tego zjawiska, i na pewno nie planowałam bawić się w prowadzenie badań naukowych na ten temat. Widziałam wystarczająco wiele w mojej codziennym życiu zawodowym, by przekonało mnie to że ludzie są zdolni do strasznych rzeczy… a do wspaniałych rzeczy również. W jakiś sposób, kiedy patrzyłam w mokrą od łez twarz Chucka Almanda, lat trzynaście, przyszłego sadysty, nie mogłam czuć się optymistycznie.

Byłam pewna, że szeryf Rockwell mogła być zadowolona. Powstrzymaliśmy miejscowych od popełnienia głupiej pomyłki, odkryliśmy prawdziwe niezrównoważone źródło przyszłych kłopotów i nie zamierzałam policzyć sobie ani pensa za niedogodności na jakie byłam narażona. Byli winni Xyldzie jakieś pieniądze i chciałam się upewnić, że jej zapłacą.

Szeryf jednak nie wyglądała słonecznie. W rzeczywistości wyglądała na zmęczoną, zniechęconą.

-Dlaczego jesteś taka przygaszona? - zapytałam jej.

Tolliver rozmawiał z Manfredem, zmuszał się do uprzejmych gestów. Xylda trzymała się ramienia jednego z oficerów i mówiła mu coś do ucha. Wyglądał na oszołomionego.

- Miałam nadzieję skończymy to tutaj, - powiedziała. Wyglądało, że aż brzydziła się swoimi myślami i uczuciami. - Miałam nadzieję, że to będzie to. Znajdziemy tutaj więcej ciał. Znajdziemy dowody, może jakieś trofea, wskazujące na kogoś, może Toma, jako sprawcę wszystkich morderstw. To by był koniec. Sami rozwiązalibyśmy sprawę, zamiast musieć oddawać ją stanowym, lub FBI.

Sandra Rockwell nie była taka, na jaką wyglądała na pierwszy rzut oka.

- Tutaj nie ma żadnych ludzkich zwłok. Przykro mi, nie możemy machnąć magiczną różyczką i sprawić dla ciebie, żeby to stało się prawdą, - powiedziałam. I byłam szczera. Jak większość innych ludzi, chciałam żeby źli faceci zostali schwytani, chciałam by panowała sprawiedliwość, chciałam ukarania niegodziwców. Ale bardzo często nie może dostać wszystkich tych trzech rzeczy w tym samym czasie, czy w tym samym stopniu. - Czy możemy teraz wyjechać? - zapytałam.

Szeryf na sekundę zamknęła oczy. Poczułam niedobre przeczucie które wpełzło do mojego brzucha.

- SBI chce zapytać o szczątki znalezione na parceli. Chcą przepytać cię jeszcze.

Niedobre pełzające przeczucie zamieniło się węzeł niepokoju.

- Myślałam, że wyjedziemy po tym jak skończymy tutaj.

Mój głos musiał rozejść się, ponieważ wiele osób odwróciło się do nas. Nawet chłopiec będący w centrum zamieszania, odwrócił się, by spojrzeć. Spojrzałam prosto w twarz Chucka Almanda i po raz pierwszy świadomie popatrzyłam w inną ludzką istotę.

- Może byłoby lepiej zastrzelić go teraz, - powiedziałam. Miałam okropne przeczucie. Zastanawiałam się, czy to było to, w jaki sposób Xylda widziała różne rzeczy, czy to było to co sprawiało, że była tak szczególna. Zastanawiałam się, czy Manfred mógł iść tą samą drogą. To nie było jak wolny wybór, który pochodził od Chucka, on był temu przeznaczony od początku, z natury. To było bardziej jakbym mogła widzieć jakich wyborów mógłby dokonać. I prawie ze wszystkich stron stawał się jednym z tych ludzi, którzy kończą jako temat programów dokumentalnych na A&E (to pewnie coś jak nasze Discovery Crime & Investigation, ale nie chce mi się szukać dokładnie )

Czy to co widziałam było prawdą? Czy było nieuchronne? Miałam nadzieję, że nie. I miałam nadzieję, że nigdy nie doświadczę tego znów. Może mogłam zobaczyć wnętrze Chucka Almanda, tylko dlatego że byłam blisko dwóch autentycznych mediów i ich bliskość sprawiła, że poczułam ten kontakt w sobie. Może to było doświadczenie związane z dawnym uderzeniem pioruna. Ten dźwięk u mnie, zawsze wywoływany jest przez uczucie związane z błyskawicą - roztrzęsiona mieszanina strachu i podniecenia. Może miałam zupełnie złą perspektywę.

- Tolliver, - powiedziałam. - Musimy znaleźć jakiś nocleg. Nie pozwalają nam wyjechać po tym wszystkim. - Powinniśmy wyjść z apteki, wyjechać i nie oglądać się za siebie.

Mój brat natychmiast znalazł się przy mnie. Patrzył na szeryf Rockwell przez długą długą chwilę.

- Wiec musi nam pani znaleźć jakiś nocleg, - powiedział. - Zwolniliśmy nasz pokój motelowy.

Z niespodziewaną przytomnością odezwała się Xylda.

- Możecie zostać z nami. Będzie ciasno, ale to lepsze niż nocleg w więzieniu.

Pomyślałam o wciśnięciu się w jednym łóżku z Xyldą, kiedy Tolliver i Manfred będą spać dwie stopy dalej. Pomyślałam o innych możliwościach ułożenia się do snu. Pomyślałam, że może w więzieniu będzie lepiej.

- Dziękuję bardzo, - powiedziałam, - ale jestem pewna, że szeryf pomoże nam znaleźć coś.

- Nie jestem biurem podróży, - powiedziała Rockwell. Wyglądała, że jest zadowolona, że znalazła coś, o co może być zła. - Ale zdaję sobie sprawę, że zamierzaliście wyjechać i spróbuję znaleźć cokolwiek. To wasza wina, że miasto jest takie zatłoczone.

W stodole przez długą chwilę zapadła cisza, wszyscy którzy usłyszeli to, spojrzeli na nią.

- Może nie dokładnie wasza wina, - powiedziała.

- Myślę, że nie, - powiedziałam.

- Wszyscy w mieście, którzy mieli jakieś pokoje do wynajęcia, wynajęli je, - powiedział zastępca. Naszywka na jego mundurze mówiła, że nazywa się Tidmarsh - Rob Tidmarsh, więc to ten sąsiad.- Jedyne miejsce, które przychodzi mi do głowy to domek nad jeziorem Twayli Cotton.

Szeryf rozchmurzyła się.

- Zadzwoń do niej, Rob. - Odwróciła się do nas. - Dziękuję za przybycie tutaj, wymyślimy co robić z tym młodocianym przestępcą.

- Nie pójdzie do aresztu?

- Tom, - powiedziała szeryf, podnosząc głos, - ty i Chuck chodźcie tu.

Ta dwójka wyglądała jakby ulżyło im, że ktoś w końcu mówi do nich. Nie chciałam, żeby Chuck był gdziekolwiek blisko mnie, więc zrobiłam kilka kroków do tyłu. Wiedziałam, że był tylko trzynastolatkiem. Wiedziałam, ze nie zamierza mnie tutaj i teraz skrzywdzić. Wiedziałam, że jego życie było nadal pełne wyborów i możliwości i że mógłby zmienić siebie, gdyby odczuł taką potrzebę.

- Tom, nie zamierzamy odbierać ci Chucka, - powiedziała szeryf Rockwell.

Wąskie ramiona Toma Almanda opadły z ulgi. Był tak miło wyglądającym mężczyzną, tym rodzajem faceta, który będzie szczęśliwy wyjmując twoją paczkę z UPS z bagażnika, czy karmiąc twojego kota, kiedy wyjeżdżasz z miasta.

- Więc co mamy robić? - jego głos chwytał słowa, jakby miał suche usta.

- O tym zadecyduje sędzia. Przekażemy mu sprawę. Pomoże, jeżeli dasz Chuckowi jakąś poradę - to będzie łatwe, he? - zanim odbędzie się rozprawa. Będziemy mieć oko na twojego dzieciaka.

Szeryf Rockwell popatrzyła w dół na chłopaka, ja również.

Chuck patrzył na mnie z prawie taką samą fascynacją. Nie wiem dlaczego większość młodych ludzi tak się mną interesuje. Nie mam na myśli facetów w moim wieku, tylko młodszych. Na pewno, nie planuję przyciągać ich. Nie wyglądam jak czyjaś mamuśka.

- Chuck, popatrz na mnie - powiedziała szeryf.

Chłopak patrzył w kierunku Rockwell, oczami błękitnymi i czystymi jak górskie jezioro.

- Tak, pszepani.

- Chuck, źle myślałeś i robiłeś złe rzeczy.

Pospiesznie popatrzył w dół.

- Czy ktokolwiek z twoich przyjaciół pomagał ci, czy był przy tym, co robiłeś?

Rozległa się długa przerwa, kiedy Chuck Almand starał się zastanowić, jaka odpowiedź da mu jakąś przewagę.

- Tylko ja, szeryfie, - powiedział Chuck. - po prostu czułem się tak źle, po tym jak moja mama…

Przerwał teatralnie, jakby nie mógł wymówić słowa.

Tolliver i ja umieliśmy rozróżnić kłamstwo, kiedy je usłyszeliśmy. Kłamaliśmy przekonywująco każdemu w systemie szkolnym Texarkana, by utrzymać naszą rodzinę razem, kiedy nasi rodzice staczali się. Wiedzieliśmy, ze ten chłopiec nie mówi prawdy. Wstydziłam się za niego, że skrywa się za śmiercią własnej matki. W końcu śmierć jest czymś czcigodnym. Nie chciała opuszczać swojej rodziny.

Chłopiec popełnił błąd spoglądając z powrotem na mnie. Prawdopodobnie myślał, że może kierować wszystkimi dorosłymi kobietami za pomocą tej małej żałości w głosie. Kiedy moje oczy spotkały jego, zadrżał, nie wzdrygnął się, ale blisko.

- Może medium mogłoby powiedzieć nam więcej, - zasugerowała szeryf Rockwell. - Na temat, czy mówi nam prawdę, że był sam.

Nie wydawało mi się, że tak myśli. Myślę, że obserwowała jego reakcję, które mogły powiedzieć jej co chciała. Ale oczywiście medium potraktowało jej pytanie bardzo poważnie.

Xylda odezwała się stojąc za mną.

- Nie zamierzam podejść bliżej niż jard do tego gnoja.

- To mój syn. Moje dziecko. - powiedział desperacko Tom Almand. Objął chłopca ramieniem, co sprawiło mu widoczny wysiłek.

Obróciłam się by popatrzeć na starsze medium. Wymieniłyśmy z Xyldą długie spojrzenie. Manfred popatrzył w dół, na swoją babcię i pokręcił głową.

- Nie musisz tego robić, Babciu, - powiedział. - W żadnym wypadku ci nie uwierzą. Nie policja.

- Wiem. - W tej chwili wyglądała na smutniejszą i starszą.

- Proszę pani, - powiedział Chuck Almand. Jego głos był bardzo młody i bardzo natarczywy, zorientowałam się, ze mówi do mnie. - Czy to prawda, że pani potrafi znaleźć ciała?

- Tak.

- Musza być martwe?

- Tak.

Skinął głową, jakby to potwierdziło jego podejrzenia.

- Dziękuję, że powiedziała mi to pani. - powiedział i wtedy jego ojciec zabrał go by porozmawiać z kilkoma innymi osobami.

Po tym straciliśmy już kontrolę nad wydarzeniami. Po dłuższej pogawędce poza zasięgiem naszego słuchu, szeryf Rockwell powiedziała nam, że Twayla zgodziła się, żebyśmy zostali w jej domu nad jeziorem.

- To przy jeziorze Pine Landing, - powiedziała Sandra Rockwell. - Parker, syn Twayli przyjedzie zabrać was tam.

To była dla niej wielka ulga, że mamy gdzie zostać, gdybyśmy nie mieli łóżek, musieliby pozwolić nam po prostu opuścić miasto. Czułam się zdecydowanie jak ktoś, kto został wypisany rano ze szpitala, nie naprawdę chory, ale zmęczony i trochę roztrzęsiony. Policja wykopywała zwłoki zwierząt, przypuszczałam, że chcieli się upewnić, że nie ma tam zmieszanych żadnych szczątków ludzkich. Przesuwaliśmy się ciągle na tą stronę stodoły, gdzie ziemia była nieporuszona. Tolliver, ja, Manfred i Xylda staliśmy w cichym szeregu. Co chwilkę ktoś w mundurze rzucał zaciekawione spojrzenie w naszym kierunku.

Do czasu kiedy Parker McDraw przyjechał by zabrać nas do leżącego nad jeziorem domku swojej matki, media odkryły, że policja była w starej stodole i zaroili się dookoła jak sępy, jednak z powodu gliniarzy trzymali dystans. Wykrzykiwali moje imię od czasu do czasu.

Po uścisku ręki z Tolliverem, Manfred poprowadził Xyldę odsuwając się od nas.

- Babcia uwielbia fotografów, - powiedział. - po prostu patrzcie.

Patrzyliśmy.

Płomienne czerwone włosy Xyldy, odgradzały jej okrągłą twarz jak apaszka, kiedy kroczyła przez pustą łąkę z towarzyszącym jej Manfredem. Zatrzymała się przy swoim samochodzie, z niechęcią tak fałszywą, że to było prawie zabawne, by dać chętnym reporterom kilka dobrze wybranych słów.

- Jest gotowa do zbliżenia, - powiedział Manfred. Pochylił się, by pocałować mnie w policzek i podążył za nią.

Kiedy Xylda cieszyła się swoja chwilą, Tolliver i ja w końcu uciekliśmy przed tłumem by dojść do ciężarówki Parkera. Podczas gdy ja, miałam jedynie nikłe wspomnienie tego, jak ta ciężarówka wygląda, Tolliver podziwiał ją, kiedy widzieliśmy ją na podjeździe Twayli i zaprowadził mnie prosto do niej.

Syn Twayli był wielki i zwalisty, ubrany w zwyczajne dżinsy, flanelową koszulę i kamizelką. Miał wysokie buty z pasmami brudu. Jego mama nie miała wystarczająco pieniędzy, kiedy był młody, by zabrać go do ortodonty. Serdecznie uścisnął rękę Tollivera. Był trochę mniej chętny uścisnąć moją, jak gdyby kobiety w jego otoczeniu nie oferowały uścisku dłoni.

- Jedźmy stąd, póki jeszcze możemy - powiedział i wślizgnęliśmy się do jego ciężarówki tak szybko jak mogliśmy. Tolliver musiał mnie trochę podnieść. Byliśmy naprawdę zablokowani, ponieważ Parker przyprowadził swojego syna Carsona. Przedstawił nas i nawet w tych warunkach Parker błyszczał dumą z syna.

Garson był ciemnym chłopcem o mocnej budowie ciała. Był niski, ale jeszcze nie wyrósł. Miał szeroką twarz jak jego babcia, a jego oczy były bystre i brązowe. Był przytłumiony i cichy co jak myślę nie było dziwne, od kiedy ciało jego brata została znalezione.

- Nasz samochód jest zaparkowany za posterunkiem policji, - powiedział Tolliver i Parker skinął głową. Wyglądał na przyjacielskiego, ale był małomówny.

Jednak kiedy przejeżdżaliśmy przez korek stworzony przez media, Parker odezwał się.

- Nie miałem szansy podziękować tamtego dnia. Nie odwiedziliśmy cię również w szpitalu, ale mam nadzieję, że rozumiesz dlaczego.

- Tak, - powiedziałam, a Tolliver przytaknął. - Nie myśl więcej o tym. Wykonaliśmy pracę dla której tu przyjechaliśmy.

- Tak, wykonaliście. Nie wzięliście pieniędzy mojej mamy i nie uciekliście z nimi przez góry. Mama jest kobietą, która zawsze robi, to co uważa za właściwe i myśli, że zadzwonienie do was było właściwe. Nie chcę mówić wam, że bardzo nie zgadzałem się z nią i powiedziałem jej o tym. Ale ona miała swoje własne zdanie i miała rację. Potem tamta dwójka… - potrząsnął głową. - nie wiedzieliśmy jak bardzo mieliśmy szczęście z wami, dopóki nie zobaczyliśmy tamtych dwoje.

Miał na myśli Manfreda i Xyldę. Spojrzałam na moja stronę, by zobaczyć jak Carson reagował na to wszystko. Oczywiście słuchał, ale nie widziałam, żeby był smutny.

- Cieszę się, że masz wysoką opinie o nas, - powiedziałam, usiłując znaleźć sposób, na taktowne wyrażenie tego co myślę. - Ale naprawdę nie możesz oceniać książki po okładce, przynajmniej w przypadku Xyldy Bernardo. Ona jest naprawdę kimś. Zdaję sobie sprawę, że jej wygląd i postępowanie działa na niektórych ludzi odstraszająco.

Miałam nadzieję, że byłam wystarczająco pojednawcza by nakłonić go do wysłuchania mnie.

- Jest z ciebie prawdziwy chrześcijanin, - powiedział Parker McGraw, po tym jak przez kilka minut myślał nad moimi słowami. I kiedy już zaczęłam myśleć, że temat jest zamknięty, dodał. - Ale cieszę się, że trafiliśmy na was, przy naszej nadnaturalnej potrzebie.

Po tym wszystkim miał jeszcze poczucie humoru. Ale jego twarz zachmurzyła się żałością tak szybko, że ledwo to dostrzegłam.

- Nie uważam za właściwe, cieszyć się czymkolwiek, kiedy mój syn odszedł z tego świata.

W geście, który prawie złamał mi serce, Carson położył swoją głowę na ramieniu swojego taty, tylko na sekundę.

- Tak mi przykro, - powiedziałam. - Chciałabym móc powiedzieć ci kto to zrobił.

- Och, zamierzamy znaleźć tego kto to zrobił, - powiedział, bez cienia wątpliwości w głosie. Ja i Bethalynn, dorwiemy go. Mamy Carsona, on zasługuje na to, by dorastać bez strachu.

Oczy Carsona spotkały moje. Nie wyglądał teraz na wystraszonego, ale jego tata był obok niego. Spokojne oczy Carsona powiedziały mi, że Carson był wychowany w oczekiwaniu, że dorośli mogą ochronić go od krzywdy. Nawet kiedy jego brat został porwany, Carson był pewny, że on nie będzie. Miałam nadzieję, że miał rację.

Wyglądało na to, że Parker myśli, że Doraville będzie bezpieczne, jeżeli on odkryje i wyeliminuje człowieka, który zabił jego syna. Wyglądało na to, że myśli, że będzie łatwo to zrobić. Na chwilę, kłóciłam się z nim w mojej głowie, ale potem przypomniałam sobie, przez co ten człowiek przeszedł. Miał prawo do małej fantazji, jeżeli to pomoże mu przez to przejść.

Wszyscy mamy swoje własne fantazje.

Rozdział 7

Domek nad jeziorem był używany przez rodzinę Cottonów prze czterdzieści lat, a może dłużej. Od niedawna cieszyła się nią rodzina McGraw. Parker powiedział, że na początku czuli się jak intruzi, ale przetrwanie dzieci Archiego Cottona było dobre dla ich szóstki, a ci nie mieli dzieci, które mieszkały by w Doraville. Wyglądało, że byli zadowoleni, że mogą zostawić dzieciom żony ich ojca to stare miejsce.

- Jeff uwielbiał to miejsce, - powiedział Parker. - Ja i Carson, zostawaliśmy tutaj na wiosnę i łowiliśmy ryby, prawda, Carsonie?

- Pewnie, - powiedział Carson. - Łapaliśmy trochę ryb dla mamy do czyszczenia. Ona tak bardzo uwielbia czyścić ryby. - Zaczął się śmiać do swojego taty.

Zastępca szeryfa na służbie wpuścił nas na ogrodzony parking za posterunkiem. Tolliver i ja wygramoliliśmy się z ciężarówki i wsiedliśmy do naszego samochodu. Wyjechaliśmy z parkingu za Parkerem.

Jezioro Pine Landing było jakieś dziesięć mil za Doraville na północny zachód i te dziesięć mil jechaliśmy wijącą się, wąską dwu pasmową drogą. Po drodze minęliśmy światła uliczne. Jezioro wyglądało, jakby było zamknięte dla społeczności mniejszej niż Doraville, punkcik na mapie nazywał się Hormony. Nie jechaliśmy całą drogą dookoła jeziora, ale z niektórych miejsc, mogłam jasno widzieć, że brzeg jest wysoki. Były tam domostwa rozrzucone dookoła jeziora, okrążaliśmy domy, które wyglądały na całoroczne i budowle które były czymś niewiele większym niż otwartymi pawilonami.

- Musi tu być pięknie w lecie, - powiedziałam, a Tolliver skinął głową.

Jechaliśmy za ciężarówką Parkera w rozsądnej odległości i kiedy skręcił w boczną drogę, pojechaliśmy za nim, jadąc ostro w dół kilka jardów, zanim mogliśmy zaparkować przy ciężarówce na szerokim płaskim miejscu przy brzegu.

Posiadłość Cottonów była jedną z wielu. Był tu dwu piętrowy budynek w bardzo skromnym rozmiarze i można było powiedzieć, że jest dużo dłuższy niż pozostałe, ponieważ dookoła rosły duże drzewa. Może po prostu został wybudowany z większą dbałością o krajobraz niż inne domy. Stosownie rustykalny, z cedrowym dachem i bokami, wtapiał się w otoczenie lepiej niż inne, które widzieliśmy.

Najniższy poziom wydawał się być powierzchnią do przechowywania łodzi i innych rekreacyjnych różnorodności. Była tam ciężka kłódka zamykająca drzwi do wejścia na parter, skierowane na jezioro. Schody biegły po południowej stronie budynku do podestu przed głównymi drzwiami. Zewnętrzne drzwi były oczywiście siatkowe, wewnętrzne były ciężkie, drewniane. Parker otworzył je i gestem zaprosił nas do środka.

- Wiele chat tutaj nie ma ogrzewania czy klimatyzacji, - powiedział, - ale nasza ma. Pan Archie wszystko robił porządnie. Teraz elektryczność jest wyłączona, co jest tutaj pewną regularnością, jeżeli rozpalicie w kominku, wszystko będzie porządku. Mamy człowieka, który posprzątał tu w zeszłym miesiącu.

Rozejrzałam się dookoła. Wewnątrz był bardzo piękny duży pokój. Były tu dwa podwójne łóżka zwrócone nagłówkiem naprzeciw wschodniej ściany, było też kilka składanych łóżek zwiniętych i opartych o ścianę, osłoniętych plastikowymi pokrowcami. Powietrze w domku czuć było stęchlizną, ale nie było nieprzyjemne. Zapach starego cedru był bardzo silny. Na wschodniej ścianie był kominek zrobiony z naturalnego kamienia. Ściany były z niemalowanych cedrowych desek, zwiększające uczucie, że jesteśmy naprawdę w prymitywnych warunkach. Była tam mała kuchenka, antyczna lodówka i para drzwi przez które weszliśmy i wyłożonego kamieniem pomieszczenia, wyglądającego na małą łazienkę.

Położona naprzeciw kominka, zachodnia ściana wychodząca na jezioro była prawie cała szklana i przez szybę mogliśmy widzieć osłoniętą werandę zastawioną kilkoma ciężkimi drewnianymi krzesłami na biegunach.

- Teraz, pościel powinna być tutaj, - powiedział Parker, otwierając szafkę pod umywalką. - Acha, właśnie tam, gdzie Bathalynn powiedziała. - Wyciągnął zamykaną na zamek plastikową torbę, rzucił ją na jedno z łóżek. - Powinno tu być wystarczająco koców. Czasem przyjeżdżamy tutaj wiosną i noce są bardzo zimne. Jeżeli chcecie rozpalić w kominku, drewno jest na dole. Musicie iść w dół w kierunku pomieszczenia z łodziami, ale wewnątrz budynku. - wskazał zapadnię na podłodze. - Trzymaliśmy drewno na zewnątrz, ale ludzie nie są tacy honorowi jak powinni być. Zabraliby wszystko, czego nie zamknęlibyśmy, a nawet wtedy mieliśmy dwa, trzy włamania w roku.

Wszyscy potrząsnęliśmy głowami nad tym dowodem rozluźnienia współczesnej moralności.

Parker westchnął od czubków swoich butów, porywczy dźwięk, który przypuszczalnie miał maskować żałość, która przeszła przez jego twarz. Carson w milczeniu poklepał ramię ojca.

- Widziałem cię dwa lata wcześniej w domu kościelnym, - powiedział. - Mama dostała twój numer telefonu.

I wyszedł, zanim mogliśmy zobaczyć, że płacze. Zdawało mi się już wcześniej, że już go spotkałam i nie byłam zaskoczona, że tak rzeczywiście było. Zastanawiałam się, kiedy będą mogli pogrzebać, to co zostało z ich starszego syna.

Tolliver otworzył zapadnię i zszedł.

- Nie ma okien tu na dole! - zawołał. Usłyszałam pstryknięcie i kwadrat w podłodze rozświetlił się.

- Przyniosę trochę drewna do kominka, - powiedział, jego głos był zduszony. Kiedy położyłam moja walizkę na łóżku bliżej łazienki, usłyszałam serię uderzeń i łomotów i kiedy głowa Tollivera pojawiła się, reszta jego podążyła za nią, jego ramiona były załadowane dębowymi szczapami.

Nie miałam wiele doświadczenia z kominkami. Kiedy Tolliver rzucił drewno na palenisko, przykucnęłam i zajrzałam, by zobaczyć czy przewód kominowy jest otwarty. Nie był. Znalazłam uchwyt który wyglądał na dobrze się zapowiadający i obróciłam go niezręcznie moją zdrową ręką. Voila. Ze skrzypieniem przewód kominowy otworzył się i mogłam zobaczyć szare niebo. Był tam kosz sosnowych szyszek na palenisku, które założyłam były rustykalną dekoracją, ale Tolliver powiedział, że możemy użyć ich do rozpalenia ognia. Ponieważ to były zupełnie pospolite szyszki i było ich tam z milion na zewnątrz, pozwoliłam mu położyć je na palenisko jak dawniej robili harcerze. Ponieważ żadne z nas nie miało zapałek, ani zapalniczki, udało nam się znaleźć zapałki w torbie na półce nad kominkiem i byliśmy bardzo nam ulżyło, kiedy Tolliver najpierw zapalił pochodnię z cienkim płomieniem. Szyszki sosnowe złapały z zachwycającą prędkością i Tolliver ostrożnie położył kilka szczap do kominka, krzyżując je, by umożliwić, jak przypuszczałam przejście powietrza.

Ogień wydawał się sprawiać, że czuł się bardziej męski, więc zostawiłam go z tym. Miałam trochę batoników w mojej walizce, na szczęście i zjadłam jeden kiedy przyniósł na górę podróżną lodówkę, nadal na szczęście dość pełną wody sodowej i butelkowanej wody.

- Lepiej pójdźmy do jakiegoś sklepy spożywczego, kiedy przyjedziemy wieczorem do miasteczka, - powiedziałam.

- Naprawdę chcesz iść na spotkanie do kościoła?

- Nie, oczywiście, że nie, ale jeżeli zamierzamy tu spędzić trochę czasu, może byłoby lepiej iść. Nie chcę, żeby tutejsi ludzie mówili przeciwko nam. - Spojrzałam na zegarek. - Mamy jeszcze trzy godziny. Zamierzam położyć się. Jestem wykończona.

- Nie powinnaś nieść tej torby na górę.

- Niosłam je zdrową ręką. Nie ma problemu.

Ale wzięłam tabletkę przeciwbólową kiedy wyszedł poszperać w samochodzie i to dało efekt.

Rozległo się pukanie do drzwi i podskoczyłam na milę. Tolliver szarpnął się z zaskoczenia, co sprawiło, ze poczułam się trochę lepiej. Spojrzeliśmy na siebie. Nie zauważyliśmy, żeby ktokolwiek jechał za nami i mieliśmy nadzieję omijać reporterów z daleka.

- Tak? - zapytał Tolliver.

Przesunęłam się, by stanąć za nim, przypatrując się uważnie zza jego ramienia. Nasz rozmówca oczywiście nie wyglądał jak żaden reporter, którego kiedykolwiek widziałam. Był to pomarszczony starszy pan ubrany w zestaw przygotowany na zimną pogodę i niosący garnek.

- Jestem Ted Hamilton z sąsiedniego domu, - powiedział starszy mężczyzna uśmiechając się. - Ja i moja żona widzieliśmy jak Parker przywiózł was i żona prawie nie mogła się doczekać, by przesłać wam coś. Jesteście przyjaciółmi rodziny?

- Proszę wejść, - powiedział Tolliver, ponieważ tak wypadało. - Jestem Tolliver Lang, a to jest moja siostra Harper.

- Pani Lang, - powiedział Ted Hamilton, skinął głową w moją stronę. - proszę pozwolić mi położyć to tutaj na kontuarze. - Postawił naczynie które przyniósł.

- Właściwie, nazywam się Connelly, ale proszę mówić mi Harper, - powiedziałam. - Pan i pańska żona mieszkacie tu cały rok?

- Acha, odkąd jestem na emeryturze, właśnie tak robimy, - powiedział. Hamiltonowie musieli mieszkać w małym białym domy tu z boku na północ. Mogłam widzieć dom Hamiltonów z okna i widziałam, że był zamieszkały. Zwykle Hamiltonowie i McGraw'owie mogli nie widywać się nawzajem za dużo, odkąd parking McGraw'ów był w na południowej stronie chaty.

Obramowany na biało dom Hamiltonów był bardzo zwykłym małym miejscem które przypadkiem leżało nad jeziorem, nie miała znaczenia lokalizacja i położenie. I miał warte pochwały, bardzo ładne molo, zauważyłam.

- Będziemy tutaj tylko przez parę dni, - powiedziałam, starając się by zabrzmiało to smutno. - To było okropnie miłe, panie Hamilton.

- Zdaje się, że znacie Twaylę, prawda?

Był zdecydowany wyciągnąć informacje o nas, a ja byłam zdeterminowana nic mu nie mówić.

- Tak, znamy ją, - powiedziałam. - Bardzo miła kobieta.

- Tylko na kilka dni? Może przekonamy was do zostania dłużej, - powiedział pan Hamilton. - Chociaż z nadciągającą złą pogodą, może chcecie przemyśleć zostanie tutaj. Lepiej jest, jeżeli ma się pokój w mieście. Mieszkamy tam, podczas gdy wyjeżdżamy stąd, kiedy wyłączają elektryczność.

- Myśli pan, że to może się zdarzyć.

- Zawsze tam jest, kiedy jest za dużo lodu i śniegu, tak jak prognozują na jutrzejszą noc, - powiedział Ted Hamilton. - Ja i moja żona jesteśmy na to gotowi przez cały dzień. Jedziemy do miasteczka, robimy zakupy w spożywczym, zaopatrujemy się w wodę i olej do naszych latarni i tak dalej. Sprawdzić zestaw pierwszej pomocy, by upewnić się, że możemy załatać przecięcia i tak dalej.

Można powiedzieć, że nadchodząca zła pogoda, była wielkim zdarzeniem dla Hamiltonów i miałam wyraźne wrażenie, że byli zadowoleni z tych całych przygotowań.

- Może wyjedziemy w naszą drogę jutro, przy jakimś szczęściu, - powiedziałam. - Proszę powiedzieć swojej żonie, że doceniamy przygotowanie nam tego. Oczywiście zwrócimy wam naczynie.

Powiedzieliśmy wszystko to kilka razy, kiedy Ted Hamilton wrócił w dół schodów i dookoła naszej chaty by wrócić do swojej. Teraz, kiedy słuchałam, mogłam usłyszeć jak drzwi jego chaty otwierają się i mogłam słyszeć urywek głosu jego żony zadający gorączkowe pytania.

Ściągnęłam aluminiową folię z naczynia odkrywając potrawkę z kurczaka i ryżu. Powąchałam. Ser i kwaśny sos, trochę cebulki.

- Jejku, - powiedziałam, czując szacunek dla kogoś, kto potrafi przygotować danie takie jak to w czterdzieści pięć minut po tym jak Tolliver i ja zatrzymaliśmy się w chatce.

- Jeżeli masz jakieś resztki kurczaka, - powiedział Tolliver, - To ugotowanie ryżu zajmuje koło dwadzieścia minut.

- Nadal jestem w szoku, - powiedziałam. Mój żołądek zaburczał, domagając się trochę potrawki.

Znaleźliśmy plastikowe widelce i łyżki i jakieś papierowe talerze i zjedliśmy połowę zawartości naczynia. To nie było jedzenie z restauracji. Pachniało jak domowe… dom, jakikolwiek dom. Po zjedzeniu położyliśmy aluminiową folię z powrotem na naczynie i włożyliśmy resztę do starej lodówki, położyłam się z powrotem by się zdrzemnąć, a Tolliver na zewnątrz pozwiedzać. Ogień trzaskał w bardzo uspokajający sposób, opatuliłam się kocem. Przygotowaliśmy razem łóżko, dostosowując wszystko do mojego chorego ramienia. Nie było tutaj żadnej poduszki, prawdopodobnie rodzina przywoziła własne za każdym razem, kiedy przyjeżdżali tutaj, ale Tolliver i ja mieliśmy mała poduszkę w aucie i w końcu leżałam otulona w koc, w cieple, zapadłam się w sen, czując się lepiej niż w ostatnich dniach.

Nie obudziłam się, aż do czwartej godziny. Tolliver czytał, leżąc rozciągnięty na swoim łóżku. Ogień nadal się palił, Tolliver dołożył więcej drewna. Ustawił dwa drewniane krzesła blisko ognia.

Nie słychać było dźwięków, jakie najczęściej słyszałam: żadnego ruchu ulicznego, żadnych ptaków, żadnych ludzi. Przez okno ponad moją głową, mogłam widzieć nagie konary dębów nieruchome w spokojnym powietrzu. Przyłożyłam dłoń do szkła. Było cieplejsze. To nie dobrze. Byłam pewna, że lód może nadejść.

- Byłeś na rybach? - zapytałam Tollivera, po tym, jak poruszyłam lekko, by dać mu znać, że się obudziłam.

- Nie wiedziałem, że spodziewasz się, że będę wędkował w zimie, - powiedział. Nie miał takiego wychowania, żadnego polowania i wędkowania dla Tollivera. Jego tata bardziej interesował się pomaganiem twardym facetom omijać prawo, a potem ćpać razem z tymi facetami, niż zabieraniem swoich synów do lasu, dla pogłębienia więzi rodzinnych. Tolliver i jego brat, Mark musieli uczyć się od siebie, by wykazać się w szkole.

- To dobrze, ponieważ nie mam pojęcia jak je czyścić, - powiedziałam.

Przetoczył się przez swoje łóżko i usiadł na brzegu mojego.

- Jak ramię?

- Prawie dobrze, - poruszyłam się troszkę. - I moja głowa czuje się znacznie lepiej. Przesunęłam się, by zrobić mu miejsce i wyciągnął się przy mnie.

- Kiedy spałaś, sprawdziłem nasze wiadomości na telefonie w mieszkaniu.

- Mm-hy.

- Mieliśmy kilka. Włącznie z jedną dotyczącą pracy w wschodniej Pennsylvani.

- Jak długo jedzie się stąd?

- Nie sprawdziłem jeszcze, ale zdaje mi się, że około siedmiu godzin.

- To nie źle. Co to za praca?

- Czytanie na cmentarzu. Rodzice chcą być pewni, że ich córka nie została zamordowana. Koroner stwierdził, że śmierć była w wyniku wypadku. Natomiast rodzice słyszeli od jakiś przyjaciół, że jej chłopak uderzył ją w głowę butelką piwa. Przyjaciele za bardzo boją się chłopaka by zadzwonić na policję.

- Idioci, - powiedziałam. Ale napotykaliśmy głupich ludzi cały czas, ludzi, którym tylko wydawało się, że widzieli wielkie spiski, prawie nigdy nie sprawdzało się to, to uczciwość najczęściej była najlepszą polityką, a najczęściej ludzie, których podejrzewano, że zginęli w wypadku, naprawdę zginęli w wypadku. Jeżeli chłopak był tak przerażający, że grupa młodych ludzi za bardzo się bała, by rozmawiać o nim, może byłaby duża szansa, że „upadek” tej dziewczyny był wyjątkiem.

- Może wyjedziemy stąd wystarczająco, by zając się tym, - powiedziałam. - Czy wspominali o jakimś ograniczeniu czasowym?

- Chłopak niedługo opuści miasto, zaciągnął się do armii, - powiedział Tolliver. - Chcą wiedzieć, że jest winny, zanim zostanie rekrutem.

- Oni rozumieją, prawda? To, że nie mogę powiedzieć im tego. Mogę powiedzieć, ze dziewczyna została uderzona w głowę, ale nie wiem, kto to zrobił.

- Rozmawiałem z rodzicami krótko. Czują, że jeżeli została uderzona w głowę, to będą wiedzieć, kto jest podejrzany, kto to zrobił. Nie chcą, żeby wyjechał, zanim będą mieli szansę przesłuchać go znów. Powiedziałem, że damy im znać co zdecydowaliśmy w ciągu następnych czterdziestu ośmiu godzin.

Nienawidziłam nie móc powiedzieć ludziom tak lub nie od razu, ale musieliśmy utrzymać policję szczęśliwą, dopóki ich żądania stawały się nierozsądne. Moje zeznanie nie brzmią dobrze w sądzie, prawda? Więc to bardzo uciążliwe, kiedy policja zatrzymuje mnie w mieście. Nawet nie wierzą, że to byłam ja, ale nie pozwalają mi wyjechać.

- Szlag cię trafi jeśli zrobisz, szlag cię trafi jeśli nie zrobisz, - zamruczałam. Pamiętałam, że matka mojej matki tak mówiła, to było jedno z kilku wspomnień, które miałam o niej. Pamiętałam ją z dziecięcych wspomnień, nawet jeśli nie była jedną z tych babć, które można było zobaczyć w telewizji. Nigdy nie piekła ciastek, nie robiła swetrów na drutach i tak szybko jak udzielała mądrości, ta wyżej wspomniana mówiła o jej głębi. Zniknęła tak dokładnie jak mogła, kiedy moja matka stała się drapieżna, z powodu swojego przyzwyczajenia do narkotyków. Oczywiście omijanie jej potrzebującej i nieuczciwej córki znaczyło również, że straciła kontakt z nami, ale może to nie był taki łatwy wybór.

- Czy kiedykolwiek miałeś kontakt ze swoją babcią? - zapytałam Tollivera. Nie śledził mojego toru myślenia, ale nie patrzył zaskoczony.

- Acha, od czasu do czasu dzwoni, - powiedział. - Staram się rozmawiać z nią przynajmniej raz w miesiącu.

- To matka twojego ojca, prawda?

- Acha, rodzice mojej matki oboje odeszli. Była ich najmłodsza, więc byli dosyć starzy kiedy umarła. Mój ojciec powiedział, że to sprawiło, ze żyliśmy z dala od nich. Oboje umarli około pięć lat po mojej matce.

- Nie mamy za wielu krewnych.

Rodzina McGraw - Cotton wyglądała na bardzo zżytą. Parker kochał swoją mamę, chociaż wyszła ponownie za mąż. Została lojalna w stosunku do niego, zamiast zapisać się co Country Clubu, z jej nowymi pieniędzmi. Twayla powiedziała, że dorosłe dzieci Archiego Cottona odniosły się dobrze do małżeństwa.

- Nie. - Tolliver nie wyglądał na zaniepokojonego. - Mamy wystarczająco.

Dosięgłam go moją zdrową ręką, by poklepać go po ramieniu.

- Cholernie szczerze, - powiedziałam, z bardzo serdecznym okrzykiem i zaśmiał się cicho.

- Słuchaj, musimy wyjechać do miasta trochę wcześniej.

- Dlaczego?

- Więc, komputer w szpitalu nie działał dziś rano i chcą znów sprawdzić nasz rachunek .

- Czy to znaczy, ze wypisali mnie bez zapłacenia całego rachunku?

- Zapłaciłem, ale chcieli być pewni, że nie będzie później żadnych opłat. Więc poprosili mnie, żebyśmy wpadli.

- Okay.

- Potrzebujesz jakiegoś lekarstwa?

Sprawdziliśmy i wzięłam pigułkę. Zdecydowałam wziąć ze sobą w torebce proszek przeciwbólowy. Mogłam sama skorzystać z łazienki, ale Tolliver pomógł mi poprawić ubranie i pozwoliłam mu pomóc mi również przy szczotkowaniu włosów. To bardzo niewygodnie próbować zrobić to jedną ręką. Zdołaliśmy zakamuflować trochę bandaż.

Tolliver pierwszy zszedł ze schodów, a ja zeszłam ostrożnie za nim. Powiew stosunkowo ciepłego powietrza który zawiał mi w twarz był zadziwiającą zmianą. Szybko stawało się ciemno.

- Czy tutaj zimne powietrze nadchodzi z północy? - zapytałam.

- Acha, najpóźniej jutro, - powiedział. - I do jutra będzie tu ciepło. Musimy słuchać wiadomości w trakcie drogi do miasteczka.

Słuchaliśmy i prognoza pogody była zniechęcająca. Temperatura mogła pozostać w górze przez jutrzejszy dzień i wieczorem ciepłe i zimne powietrze zderzy się i jest duża szansa, ze rezultatem będzie burza ze śnieżycą. To brzmiało okropnie. Widziałam wcześniej tylko jedną, w dzieciństwie, ale nadal pamiętałam, drzewa powalone poprzek drogi, przy naszym parkingu z przyczepami, przenikliwe zimno i brak elektryczności. Trwało ponad trzydzieści godzin, zanim znów włączyli energię. Zastanawiałam się, czy moglibyśmy wyjechać z tego terenu, zanim burza zaatakuje.

Hol szpitala był prawie opustoszały, a dziewczyna która była na dyżurze, przy okienku, była zajęta kończeniem swojej roboty papierkowej. Przeglądała żółte notatki. Jedna z nich była przylepiona na moich aktach, podniosła słuchawkę telefonu, wystukując jakieś numerki.

- Pan Simpson? Są tutaj. - powiedziała. Odłożyła słuchawkę. - Pan Simpson, administrator, prosił, abym zawiadomiła go, kiedy państwo przyjadą. Będzie tu za minutkę.

Usiedliśmy na tapicerowanych krzesłach z metalowymi nogami i spojrzeliśmy na magazyny leżące na stole przed nami. Zniszczone czasopisma nie kusiły nas, więc zamknęłam oczy i ciężko opadłam na krzesło. Znów przypomniałam sobie moje wcześniejsze marzenia o choince: białej choince z złotymi wstążkami i złotymi dekoracjami, zielonej z stadem czerwonych ptaszków przyczepionych na gałązkach, drzewek pokrytych ornamentami z włoskiego szkła i sztucznymi soplami, kapiącymi od bożonarodzeniowych girland. To był dla mnie szok, kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam długie nogi przede mną, nogi przykryte ciemnym materiałem spodni. Barney Simpson opadł na krzesło naprzeciw mnie. Jego włosy wyglądały nawet bardziej zmierzwione, niż kiedy przyszedł do mojego szpitalnego pokoju. Zastanawiałam się czy kiedykolwiek próbował na nie balsamu, to sprawiło by, że byłyby bardziej oswojone.

- Muszę się przyznać, - zaczął. - Dołączyłem adnotacje na waszych altach, więc Britta mogła powiadomić mnie, kiedy przyjdziecie.

- Dlaczego? - zapytał Tolliver. Siedziałam i starałam się nie ziewać.

- Ponieważ pomyślałem, ze możecie wyjechać nie przyjeżdżając na spotkanie dziś wieczór, jeżeli nie złapię was tutaj i nie przypomnę, żebyście przyszli. - powiedział Simpson z pozorem szczerości w głosie. - Britta powiedziała mi, że komputer nie działał kiedy wypisywaliście się dziś rano, więc zdecydowałem wykorzystać sposobność.

- Należy pan do tego samego kościoła?

- Och stawiam się co kilka niedzieli, - powiedział, ani trochę nie zakłopotany, czymś do czego większość południowców wstydziła by się przyznać. - muszę się przyznać, że nie mam dużej zarejestrowanej obecności. Obawiam się, że lubię spać w niedzielę.

Wydaje mi się, że spodziewał się, że doprowadzę go do wygodnego zapewnienia na linii: „Czy nie jak my wszyscy?” lub „My również przegapiliśmy wiele Niedziel.” Ale nic nie powiedziałam. Może to było dziecinne z mojej strony. Tolliver i ja nigdy nie chodziliśmy do kościoła. Nie wiem w co Tolliver wierzył, w każdym razie nie szczegółowo. Wierzę w Boga, nie wierzę w kościół. Kościoły sprawiały, ze przechodził mnie zimny dreszcz. Jedynym powodem, że bywałam w kościele w ciągu ostatnich pięciu lat, było to, że chodziłam na pogrzeb. Przebywanie tak blisko ciała było bardzo rozpraszające. To brzęczenie przy mnie podczas całego nabożeństwa. Jeżeli to będzie pogrzeb Jeffa McGraw'a, a nie rodzaj żałobnego nabożeństwa za zaginionych chłopców, wolałabym nie zgodzić się przybyć.

- Abe Madden ma coś powiedzieć, - powiedział Barney Simpson. - To może być interesujące. Sandra nie mówi wiele, ale wiem, że Abe nie mógłby ścigać zaginionych chłopców, tak jak Sandra chciała, kiedy była zastępcą szeryfa. I to również nie jest sekretem, że był to jeden powód dla którego została wybrana na szeryfa.

Barney Simpson poważnie skinął nam głową, jego wielkie czarne okulary odbijały światło nad naszymi głowami.

- Wiec spodziewam się, że tu może być trochę więcej kontrowersji, niż przy zwykłym nabożeństwie żałobnym. - powiedział Tolliver. - Powiedział pan, że nasz rachunek jest gotowy? Wasze komputery pracują z powrotem?

- Tak, mamy kopie wszystkiego co zostało zrobione dziś wieczorem, więc nie stracimy niczego podczas nadciągającej burzy. Zdaje mi się, że będziecie uważać na pogodę, jak wszyscy inni dookoła. Znaleźliście nocleg?

- Tak, znaleźliśmy, - powiedziałam.

- Przypuszczam, że wróciliście do motelu. Mieliście wielkie szczęście, że znaleźliście cokolwiek.

- Nie, - powiedział Tolliver. - wszędzie są zajęte pokoje.

Podeszliśmy do okienka, sprawdzić rachunek, podczas gdy Barney patrzył na mnie wyczekująco, czekając, aż powiem mu, gdzie znaleźliśmy nocleg, ale tego nie zrobiłam. Nie byłam pewna dlaczego, byłam tak niemiła. Uderzenie w głowę było tylko wymówką. Zmusiłam się by być uprzejmą.

- Czy jest Pani Simpson? - zapytałam, chociaż po prostu mało mnie to interesowało.

- Była, - powiedział, żal zabarwił jego głos szarością. - Nasze drogi rozeszły się kilka lat temu, ona i moja córka przeprowadziły się do Greenville.

- Więc widuje pan czasami swoją córkę.

- Tak, wróciła, by zostać ze mną i odwiedza często swoich kumpli z liceum. Ciężko uwierzyć, że jest już w collegu. Macie dzieci?

- Nie - powiedziałam, potrząsając głowę.

- Cóż, są mieszanym błogosławieństwem, - powiedział administrator z pocieszeniem w głosie, jakby to miało upewnić mnie, ze nie muszę rozpaczać.

Wstałam i przeszłam w stronę Tollivera, który odbierał rachunek od Britty.

- Czy mógłbym zabrać was dwoje na kolację? - zapytał Barney Simpson i staraliśmy się nie wyglądać na za bardzo zadziwionych.

Tolliver szybko spojrzał na mnie, by sprawdzić moją reakcję, na te bardzo niespodziewane zaproszenie.

- Dzięki, ale mamy już plany. Doceniamy pana zaproszenie.

- Oczywiście, oczywiście.

Britta zamknęła swoje okienko i mogłam zobaczyć jej sylwetkę przez szkło, kiedy wstała i zaczęła wkładać swój płaszcz.

Szpital był zamknięty, jak tylko szpital może być.

Wyszliśmy, zmierzaliśmy w stronę drzwi z rachunkiem, żegnani przez Simpsona.

- Co za uroczy facet, - powiedziałam.

- Myśli o tobie, - powiedział Tolliver gniewnie.

- Nie myśli. - odrzuciłam pomysł bez zastanowienia. - Nie dba wcale o mnie. Nie jestem dla niego kobietą, ani trochę.

- Więc dlaczego chce zostać naszym najlepszym przyjacielem.

- Wydaje mi się, ze jest nas ciekawy, - powiedziałam. - Nie ma tutaj okazji spotkać wielu ludzi. Założę się, że jego praca jest dla niego wszystkim. Jesteśmy inni.

Tolliver wzruszył ramionami.

- Nieważne. Co chcesz jeść?

- To jest Doraville. Mamy jakiś wybór?

- Jest za zimno na Sonic. Jest tu McDonald i Satellite Steaks.

- Może być.

Satellite Steaks było podobne do Golden Corral czy Western Sizzlin. W tę zimną noc, perspektywa nabożeństwa żałobnego i przewidywana zła pogoda sprawiły, że każdy w Doraville miał taki sam pomysł. Było tu bardzo łatwo dostrzec obcych, którzy byli tu z ekipami z wiadomości, ale było tu też wielu miejscowych (którzy prawdopodobnie nie przychodzili tutaj podczas letniego sezonu turystycznego), byli też podróżni przejeżdżający miedzy stanową. Miejsce było zapchane. Manfred i Xylda siedzieli przy stoliku dla czwórki. Bez konsultacji z Tolliverem, podeszłam właśnie do ich stolika i zapytałam, czy możemy się dosiąść.

- Och, proszę, - powiedziała Xylda. Miała na sobie chyba z tonę makijażu. Wyglądało na to, że jej spotkanie z mediami w stodole, pobudziło ją do dołożenia ekstra. Jej oczy były zdecydowanie w stylu Kleopatry i rzeczywiście zawiązała apaszkę dookoła swojej głowy jak cyganka, z jej jaskrawymi czerwonymi lokami rozrzuconymi dookoła niej, dawało to szokujący kontrast z jej bladą, pulchną, pomarszczoną twarzą. Usiadłam naprzeciw niej i poczułam podmuch nieświeżych perfum. Tolliver musiał usiąść naprzeciw Manfreda, który nie mógł go zranić. I Manfred pachniał lepiej niż jego babka.

- Jak się czujesz? - zapytał Manfred. Naprawdę wyglądał na zaniepokojonego.

- Coraz lepiej, - powiedziałam. - Moja głowa czuje się lepiej. Ramię boli.

- Słyszałem, że oboje wymeldowaliście się z hotelu. Myślałem, ze dawno wyjechaliście.

- Jutro, lub następnego dnia, - powiedział Tolliver. - Czekamy tylko by zobaczyć się ze stanowymi, którzy chcą zadać nam jakieś pytania. Potem pojedziemy naszą drogą. A wy dwoje?

- Musimy zostać do jutrzejszego popołudnia, co najmniej. - wyszeptała Xylda. - Tutaj nadejdzie więcej martwych ludzi. I czas mrozu jest bliski.

To rozumiałam.

- Tak mówi prognoza pogody. Nadciąga burza ze śnieżycą.

- Mieliśmy nadzieję opuścić miasteczko przed nim. - powiedział szybko Manfred. - Babcia nie powinna być z dala od szpitala dłużej, niż potrzeba. Chcę zabrać ją do domu tak szybko jak może.

Patrzyłam na niego z boku, by odczytać jasno żałość wypisaną na jego twarzy. To sprawiło, że chciałam go uściskać.

Xylda wyglądała jakby była wsłuchana w odległe głosy. Byłam naprawdę zaniepokojona o nią. Kiedyś była sympatyczną oszustką, chociaż zawsze miała swoje momenty prawdziwego talentu. Po prostu za rzadko, by mogła się z tego utrzymać. Teraz, okazało się że jest „na czasie” cały czas. Wykorzystywanie przenikliwego postrzegania rzeczywistości miało pomóc jej zarabiać na życie (nawet jeżeli oszukańczy) zarobek wydawał się być mniejszy i najdalszy.

Zastanawiałam się co Manfred mógłby robić, kiedy ona odejdzie. Był bardzo młody i nadal miał otwarte możliwości. Mógł iść do collegu i dostać stałą pracę. Mógł zostać praktykantem w cyrku. Mógł utrzymać się z drobnej defraudacji i wyrafinowania takiego jakie Xylda prowadziła. To nie był czas i miejsce na wypytywanie go o jego przyszłe plany, kiedy duża przeszkoda, dla każdego z tych planów, siedziała naprzeciw mnie rozlewając sos sałatkowy na swoją bluzkę.

- Ten chłopiec stanie się mordercą, - powiedziała Xylda. Na szczęście jej głos był dosyć cichy. Wiedziałam, że mówi o Chacku Almandzie.

Mówiła o młodym człowieku, który miał wciąż wolny wybór.

- Nie jest jednak takie pewne. Może nadal ocalić siebie. Może jego ojciec znajdzie dobrego terapeutę dla niego i wyprostuje go.

Manfred pokręcił głową.

- Nie mogę uwierzyć, że go nie aresztowali.

- Jest niepełnoletni, - powiedział Tolliver. - I nie ma żadnych świadków przeciwko niemu, poza jego własnym przyznaniem się. Nie wydaje mi się, żeby areszt mógł mu pomóc, a ty? Może właśnie przeciwnie. Może w areszcie stwierdzi jak bardzo cieszy go ranienie ludzi.

- Myślę, że w wiezieniu będzie na drugim końcu. - powiedziałam. - Myślę, że będzie bardziej krzywdzony, i może gdy wyjdzie będzie gotowy zmienić hobby. Wszyscy to przemyśleliśmy. Kelnerka krzątała się by dać nam nasze zamówienia i zapytać Manfreda i Xyldę, czy potrzebują czegoś do picia. Oboje zamówili i zajęło kilka minut zanim mogliśmy kontynuować rozmowę.

- Jestem ciekawy, czy dzieciak taki jak ten jest w każdej społeczności, - powiedział Tolliver - Jeden który lubi powodować ból, podoba mu się mieć władzę nad mniejszymi stworzeniami.

- Był ktoś taki jak on w naszej szkole w Texarkana? - zapytałam. Byłam zdziwiona.

- Acha. Leon Stipes. Pamiętasz go?

Leon miał sześć stóp wzrostu, kiedy byłam w szóstej klasie. Leon był czarny i był w drużynie footbolowej i przerażał jak cholera inne drużyny z którymi graliśmy. Spodziewam się, że przerażał jak cholera również większość graczy w naszej drużynie.

Wyjaśniłam kim był Leon, Xyldzie i Manfredowi.

- Lubił sprawiać ból?

- Acha, - powiedział Tolliver mrocznie. - Acha, naprawdę lubił. W rzeczywistości nie musiał przygważdżać ludzi, wystarczało mu, że zaskowyczeli.

Wzdrygnęłam się z niesmakiem. Jedną ręką otwarłam moją torebkę i wyciągnęłam moją buteleczkę z witaminami. Popchnęłam je w stronę Tollivera, by mi je odkręcił. Usunął pokrywkę zabezpieczoną przed dziećmi, i wytrząsnął jedną. Wzięłam ją.

- Jak się czujesz? - zapytał Manfred. - Ramię boli?

Wzruszyłam ramionami.

- Środek przeciwbólowy działa bardzo dobrze. - powiedziałam. - W rzeczywistości, zastanawiam się, czy nie zasnę na nabożeństwie żałobnym.

- Wkrótce poczujesz się lepiej, - powiedziała Xylda, a ja zastanawiałam się, na czym opiera to, na przezorności, czy na optymizmie.

- A co z tobą Xylda? - popatrzyłam na nią z ciekawością. - Czy nie byłaś w szpitalu w ostatnim miesiącu?

Jest w Internecie strona dla tych z nas, którzy zajmują się paranormalną dziedziną. Sprawdzałam ją od czasu do czasu.

- Tak, - powiedziała, - ale szpital jest zły dla mojej duszy. Za wiele jest tam negatywnych uczuć. Za wiele zdesperowanych ludzi. Nie chcę znów iść tam.

Zaczęłam protestować, zauważyłam ostrzegawcze spojrzenie, które Manfred rzucił mi. Zamknęłam się.

- Nie winię cię, - powiedział Tolliver. - Właśnie za Harper ciągną się negatywne myśli, a była tam, tylko kilka dni.

Mogłam kopnąć go, gdybym mogła zebrać energię. Ugryzłam się w język.

Tolliver i Manfred rozmawiali o samochodach, kiedy jedliśmy, a Xylda i ja wtrącałyśmy nasze własne myśli.

- Niedługo umrę, - powiedziała, kiedy Tolliver poszedł do toalety dla panów, a Manfred płacił ich rachunek.

Byłam wystarczająco pod wpływem środka przeciwbólowego, by przyjąć to spokojnie.

- Przykro mi to słyszeć, - powiedziałam, co zabrzmiało dość bezpiecznie. - Boisz się?

- Nie. - powiedziała, po chwili zastanowienia. - Nie sądzę, żebym się bała. Jestem zadowolona z mojego życia, starałam się robić dobrze, w większości przypadków. Nigdy nie brałam pieniędzy od kogoś, kto nie mógł sobie na to pozwolić i kocham mojego syna i wnuka. Wierzę, że moja dusza wejdzie do innego ciała. To bardzo komfortowe, wiedzieć, że zasadnicza cześć mnie nie umrze.

- Tak, musi tak być, - powiedziałam, prawie nie wiedząc jak zakończyć rozmowę.

- Znajdziesz odpowiedzi na swoje pytania, - powiedziała. - Mój wzrok staje się jaśniejszy kiedy zbliżam się do końca.

Wtedy powiedziałam coś, co zaskoczyła nawet mnie.

- Czy znajdę moją siostrę, Xylda? Czy znajdę Cameron? Ona nie żyje, prawda?

- Znajdziesz Cameron, - powiedziała Xylda.

Schyliłam głowę.

- Nie wiem, - powiedziała Xylda po długiej chwili i podniosłam swoją twarzy, by spojrzeć na nią, starając się wymyślić, co ma na myśli. Manfred podszedł do stołu zostawić napiwek. Tolliver stał w kolejce do kasy. Byliśmy w rogu pośród obcych.

- Ale tutaj są bardziej ważne rzeczy, o których musisz pomyśleć najpierw, - kontynuowała Xylda.

Ciężko było zrozumieć jak cokolwiek mogło by być ważniejsze niż znalezienie ciała mojej siostry. Wyślizgnęłam się zza stolika i zaczęłam z wysiłkiem ubierać płaszcz, kiedy Xylda zaczynała wychodzić. Manfred pomógł mi włożyć moje prawe ramię do rękawa płaszcza i udrapował płaszcz na moim lewym ramieniu. Schylił się nieznacznie i dał mi pocałunek w szyję. Zrobił to tak przelotnie, że wydawało mi się grubiaństwem robić z tego wielką sprawę. W rzeczywistości, nie było to wielką sprawą, dopóki nie zobaczyłam twarzy Tollivera, który pokazał mi co znaczył rzeczywiście ten lekki pocałunek. Tolliver był skłonny zrobić z tego wielką sprawę, więc chwyciłam jego ramię moją zdrową ręką i zaczęłam wyprowadzać go w kierunku drzwi, zmuszając go by poszedł ze mną.

- To nic nie było, - powiedziałam. - nie będziemy nawet myśleć o tym. On jest tylko bardzo młodym mężczyzną w chorą babcią. - Nie byłam pewna jaki to miło sens, ale w tej chwili, to po prostu wślizgnęło się do mojego mózgu, a potem do moich ust. - Po prostu jedźmy na to spotkanie. Jedźmy, lub się spóźnimy.

W jakiś sposób oboje w końcu wsiedliśmy do właściwego samochodu i Tolliver włączył silnik i błogosławione ogrzewanie zaczęło pracować. Zapiął mi pas z niepotrzebną siłą i zapiszczałam z powodu zranionego ranienia.

- Przykro mi. - powiedział, ale nie słychać było, żeby było mu bardzo przykro. - On nadeptuje mi na odcisk. Po prostu czołga się koło ciebie. Jego wyraz twarzy i Bóg wie co jeszcze. Tylko czeka by dotknąć cię.

Zamiast zachować ciszę i pozwolić by temat zniknął, jak powinnam zrobić, ja się odezwałam.

- Czy to nie jest porządku, że ktoś mnie lubi?

- Oczywiście! Tylko nie on!

Tolliver wolałby raczej iść razem z Barneyem Simpsonem, czy Pastorem Doak Garland?

- Dlaczego nie?

Na długą chwilę zapadła cisza, kiedy Tolliver borykał się w tym pytaniem.

- Ponieważ on, więc, on naprawdę ma szansę być z tobą. - powiedział. - Inni faceci nie mają, ponieważ ciągle pracujemy i nie widujesz ich znów, ale on rozumie ten styl życia, podróżuje również z Xyldą.

Otworzyłam usta, by powiedzieć, Więc nie chcesz, bym miała kogokolwiek? Ale jakaś moc poza mną zamknęła mi usta. Nic nie powiedziałam. Tolliver był bliżej prawdy, niż sobie wyobrażał, i bałam się mówić o tym dalej.

- Jest młodszy niż ja. - Musiałam coś powiedzieć.

- Nie za młody, - powiedział mój brat. Zdałam sobie sprawę, że zamieniliśmy się stronami w kłótni o Manfreda. Nagle, starałam się nie uśmiechać. Zdałam sobie sprawę, że środki przeciwbólowe, wzięte z chacie zdecydowanie działały. Miałam kwitnące, ciepłe poczucie, że będzie dobrze, śmieszne odczucie uczucia dla całej ludzkości.

Gdybym kiedykolwiek zaczęła być uzależniona od jakiś farmaceutyków, te środki przeciwbólowe były by moim wybranym prochem. Ale nie planowałam stać się uzależniona. Ból odejdzie, tabletki również. Musiałam obserwować się, po tym przykładzie jaki dała mi moja matka.

- Zwodnicze unikanie tych pigułek, nie boli, - powiedziałam poważnie.

Tolliver miał małe kłopoty z załapaniem o czym mówię, ale udało mu się.

- Tak, nie chcesz skończyć znów w szpitalu, - powiedział. - Ale jedna rzecz, nie możesz prowadzić, kiedy jesteś pod ich wpływem.

- Acha, jak ty troszczysz się, - powiedziałam.

Uśmiechnął się. Poczułam się lepiej.

- Ale troszczę się, - powiedział.

Koło Kościoła Baptystów była prawie pełno od samochodów. Jeden z lokalnych policjantów skierował nas na przepełniony parking. Tolliver zapytał, czy mógłby wysadzić mnie przed wejściem do kościoła i policjant przytaknął. Wysiadłam niezręcznie z samochodu i stanęłam czekając w wewnątrz w westybule. Kiedy inni ludzie minęli mnie, weszłam. Dostrzegłam Twylę siedzącą przy stole tuż przy drzwiach. Miała przeźroczyste plastikowe pudełko przed sobą, pudełko z wąską szczeliną na wierzchu.

Z przodu pudełka był znak, na którym można było przeczytać: „Proszę pomóż naszym rodzinom pogrzebać nasze dzieci”. Był prawie w połowie pełen banknotów i monet.

Twayla zauważyła mnie również i zrobiła przywołujący gest. Przeszłam przez drzwi i usiadłam na wolnym składanym krześle obok niej. Pochyliła się, by mnie uciskać.

- Jak się czujesz, dziewczyno? - zapytała.

Jakkolwiek się czułam, miałam się lepiej niż Twayla. Cokolwiek złego było ze mną, dotyczyło zdrowia. Nie tak jak u niej.

- Wszystko porządku, - powiedziałam. - Jak widzę, ty pracujesz.

- Acha, powiedzieli, że będzie bardziej efektywnie, jeżeli krewny siądzie tu, - powiedziała. - Więc jestem tu. Jeżeli sześciu z tych chłopców jest miejscowych, potrzebujemy co najmniej cztery tysiące dolarów, na każdy pochówek, więc nasz cel to dwadzieścia cztery tysiące. Zbieramy to w całym mieście, ale to biednie miejsce. Myślę, że będziemy mieć szczęście, jeżeli zbierzemy sześć tysięcy podczas tej zbiórki.

- Jak spodziewasz się zebrać resztę, czy uważasz, ze nie uda się?

Twyla wyglądała ponuro.

- Myślę, że się nie uda. Ale zrobimy wszystko co będziemy mogli. Może jeżeli uboższe rodziny będą po prostu mogły zrobić pierwszą wypłatę na pogrzeby z tych darów, każda poszczególna rodzina może płacić resztę o czasie.

Skinęłam głową.

- Dobry pomysł. - Powiedziałam ośmielona środkami przeciwbólowymi. - To nie dobrze, że media nie składają się. Poza wszystkim, oni korzystają całkiem nieźle na tych śmierciach, prawda? Powinni ofiarować coś.

Ogień zapalił się w oczach Twayli.

- To dobry pomysł, - powiedziała. - Zastanawiam się, dlaczego o tym nie pomyślałam. Co wydarzył się dziś z Tomem Almandem? Słyszałam jakieś bardzo zabawne rzeczy. Czy jego chłopak ma kłopoty? Hej, Sarah, - powiedziała, podnosząc swoja okrągłą twarz do kobiety, która nadeszła. - Dziękuję za pomoc. - dodało do starszej kobiety, która wrzuciła parę dolarów przez szczelinę.

- Jest tu wiele ludzi dookoła, którzy mówią o tym, - powiedziałam cicho. Nikt nie zapytał mnie, nie omawiał makabrycznej natury rezultatów przy Tomie Almandzie. Chuck Almand będzie bardzo niedługo pariasem. Nie mogłam przyspieszyć tego procesu. Jeśli niektórzy wiejscy ludzie są bardziej praktyczni w stosunku do zwierząt niż miejscy, wielu mieszkańców Doraville mogło by brzydzić się bólem wymierzanym kotom, wiewiórkom i różnym psom… zwłaszcza jeśli koty i psy okazać się czyimś zwierzątkiem. - ale on nie jest chłopcem, o którym chciałabyś, żeby umówił się na randkę z twoją córką, lub wnuczką.

- Szeryf powiedziała, że nie będziemy mogli dostać ciał, przez co najmniej tydzień, może dłużej, - powiedziała Twayla. - Wygląda na to, że znaleźliśmy w końcu Jeffa, ale nie możemy pogrzebać go.

- W tym samym czasie, - powiedziałam, - chcecie znaleźć każdy kawałek dowodów, które mogą powiązać jego śmierć z zabójcą.

- Nie lubię myśleć, że będą go kroić, - powiedziała Twayla. - Nie mogę myśleć o tym.

Nie wiedziałam co powiedzieć, a rozmazana wyjątkowa życzliwość pigułek, nie dała mi żadnego natchnienia. Zdecydowałam, że najlepiej będzie zachować ciszę. Patrzyłam wkoło na tłum na ławkach. Mount Ida był większym kościołem, niż wyobrażałam sobie z zewnątrz. Ławki były wypolerowane do połysku, a dywan był nowy. Z przodu kościoła były sztalugi z powiększonymi fotografiami zamordowanych chłopców, każdy z gałązkami kwiatów przy podstawie. Chciałabym móc patrzeć na nich, zanim dotknęłam każdego z tych młodych ludzi w mój bardzo własny sposób, ale robienie tego teraz, wyglądało by wulgarnie.

Była tu grupka przedstawicieli prawa w mundurach w jednej z przednich ławek. Rozpoznałam włosy szeryf Rockwell i wydawało mi się, że również zobaczyłam Zastępcę Roba Tidmarsha, który odkrył groby zwierząt.

W jakiś sposób Bernardowie wyprzedzili nas w przyjeździe tutaj. Dostrzegłam nieposłuszną czerwoną głowę Xyldy kilka ławek na prawo i platynowe szpikulce Manfreda obok niej. Patrząc z tyłu ta dwójka nie odznaczała się za bardzo. Było tutaj na widoku wiele farbowanych włosów i kilka szpiczastych fryzur.

Tolliver wszedł z twarzą zaczerwienioną od zimna. Wrzucił dwudziestkę przez szczelinę. Był zaskoczony znajdując mnie siedzącą z Twaylą, ale pochylił się by potrząsnąć jej ręką i powiedzieć jej, jak przykro nam było.

- Doceniamy, że możemy korzystać z waszej chaty, - powiedział. - To wielka różnica, mieć miejsce na nocleg.

Nawet nie pomyślałam o podziękowaniu jej i byłam zła na siebie.

- Bardzo mi przykro, że Harper została zraniona, - powiedziała Twayla i poczułam się lepiej, kiedy zdałam sobie sprawę, że nie byłam jedyną, która zapomniała wspomnieć o czymś podstawowym. - Mam nadzieję, że złapią tego kto to zrobił i jestem pewna, że to ten sam gnój który zabił naszego Jeffa. Tu jest coś jeszcze o czym zapomniałam, - powiedziała, wciskając czek między moje dłonie. Skinęłam głową i wsunęłam go do kieszeni na piersi w marynarce Tollivera. Poszliśmy przejściem by znaleźć wolne miejsce. Zatrzymaliśmy się przy ławce, z wolnym miejscem na środku i kiedy siedzący na ławce zobaczyli nas, byli wystarczająco mili, że przesunęli się, byśmy mogli usiąść na końcu. Powiedziałam „Dziękuję” kilka razy. Poczułam się dobrze, że usiadłam na wyściełanej ławce, ramię w ramię z Tolliverem. Byliśmy w wystarczającej odległości od drzwi, by uniknąć nieustannego powiewu zimnego powietrza dobiegającego od wejścia.

Przychodzący pomruk ucichł i tłum nastała cisza. Drzwi już się nie otwierały i nie zamykały. Pastor Garland wszedł, wyglądając młodzieńczo i w jakiś sposób słodko. Ale jego głos był czymkolwiek oprócz słodkim czy pełnym spokoju, kiedy czytał pismo święte, które wybrał na tę okazję. Wybrał ustęp z Ecclesiastes, powiedział nam i zaczął czytać.

- Wszystko ma swoja porę… - zaczął.

Wszyscy wokoło mnie schylili głowy, chociaż oczywiście Tolliver i ja nie rozpoznaliśmy tego ustępu. Słuchaliśmy z wielką uwagą. Czy on mówił, że to był czas dla chłopców na śmierć? Nie, może nacisk, był na „czas na żałobę”. To było teraz, oczywiście. Reszta jego czytania była z rzymian i wątek, który płynął z niego był o utrzymywaniu naszej własnej prawości na świecie pozbawionym tego. I to było niesamowicie stosowne.

Nie było tu punktu, który mówił, że morderstwa były zdarzeniami, które zgromadzenie powinno przyjąć filozoficznie. Nie było tu punktu, który mówił ludziom w Doraville, że powinni nadstawić drugi policzek, to nie był policzek społeczności powinien być uderzony. Te dzieci zostały ukradzione. Tu nie było ofiary z innych zamordowanych dzieci, bez znaczenia jak bardzo Pismo Święte było cytowane.

Nie, Doak Garland był mądrzejszy niż się wydawało. Mówił mieszkańcom Doraville, że muszą trwać i wierzyć w Boga, pozwolić by zły czas przeminął, a Bóg pomoże im w tej próbie. Nikt nie mógł się nie zgodzić z tą wiadomością. Nie tutaj, nie dziś wieczorem. Nie przez tymi twarzami, stojąc przed zgromadzeniem, spoglądając na nich. Obserwowałam zastępcy szeryfa ceremonialnie dodali jeszcze dwie sztalugi, ale były puste. Dwóch chłopców, którzy byli obcy. Poczułam się poruszona.

- To są dzieci z naszej społeczności, - powiedział Doak. Wskazał dłonią twarze. Potem wskazał dwie puste sztalugi. - I to są jeszcze inne dzieci, ale zostały zamordowane i pogrzebane wraz z naszymi i musimy się również za nie pomodlić.

Na jednym zdjęciu był profil jednego z chłopców wzięte ze zdjęcia footbolowego z liceum. Skrzywiony chłopak, wyglądający na bardzo twardego… widziałam go w jego grobie, pobitego i pociętego, torturowanego poza jego wytrzymałością, pozbawiony każdego śladu męskości. Nagle ta tragedia wyglądała nie do zniesienia i głos Doaka Garlanda wzrastał w jego kazaniu, łzy wypłynęły z moich oczu. Tolliver wyłowił jakieś chusteczki ze swojej kieszeni i poklepał moją twarz. Wyglądał na trochę oszołomionego. Nigdy nie reagowałam w ten sposób jak teraz przy poprzednich sprawach, bez znaczenia jak okropnych.

Zaśpiewaliśmy pieśń, lub dwie, modliliśmy się długo i głośno, jedna kobieta zemdlała i pomagano jej w westybule. Unosiłam się przez nabożeństwo na chmurze proszku przeciwbólowego, cały czas płacząc z emocji, których nie mogłam utrzymać w ryzach. Kiedy administrator szpitala, Barney Simpson, przeszedł z tacą przechodząc po dalsze dary koło ławek, mężczyzna dwie ławki przede mną obrócił głowę i trącił ręką swojego sąsiada, który wrzucał datek i zobaczyłam ku swojemu zdumieniu, że Tom Almand przyszedł na nabożeństwo. Zabrał swojego syna ze sobą i to wydało mi się złe. Adwokat powinien zostać z domu z chłopcem. Chuck był uginał się pod takim okropnym ciężarem, nie powinien być w miejscu gdzie atmosfera była pełna niezachwianej żałości i przerażenia. Czy potrzebował przypomnienia, że kłopoty innych były gorsze niż jego? Nie byłam prawnikiem. Może jego tata wiedział lepiej.

Sięgnęłam przez siebie, by uścisnąć Tollivera moja zdrową ręką. Popatrzył na mnie badawczo. Był niespokojny i mogłam powiedzieć, że pragnął być wszędzie, tylko nie tutaj. Ruchem głowy wskazałam Toma Almanda i Chucka, i po przeglądnięciu tłumu z pustą twarzą, Tolliver popatrzył się na mnie znacząco, co powiedziało mi, ze zauważył ich. Jak gdyby mógł poczuć nasze spojrzenie, Almand odwrócił się trochę i spojrzał prosto na nas. Myślałam, że mógł wyglądać odrażająco, czy być złym, czy cierpiącym. Co czuje ojciec takiego dziecka? Nie miałam wskazówki, ale byłam dość pewna, że był to mieszanka bolesnych emocji.

Tom Almand patrzył bezmyślnie. Nie byłam nawet pewna, że rozpoznał mnie.

Okay, to było przedziwne. Mogłabym dodać czterdzieści dolarów więcej do zbiórki na tacy, gdybym mogła dowiedzieć się, co Almand myśli.

- He, - powiedział Tolliver, co wyraziło to w krótkim słowie.

Kiedy zbiórka była skończona, wszyscy usiedli powrotem w otwartej ciszy. Ale poruszenie przeszło przez tłum, kiedy mężczyzna w kiepskim garniturze podniósł się z przedniej ławki i podszedł do pulpitu.

- Niektórzy z was mnie nie znają, jestem Abe Madden, - powiedział i rozległ się następny mały szmer poruszenia. - wiem, że niektórzy z was winią mnie za to, ze nie zorientowaliśmy się wcześniej, że ci chłopcy zastali zamordowani. Może, jak niektórzy z was myślą, że dałem to co chciałem by było, a nie to co powinienem. Chciałem, żeby ci chłopcy byli w porządku, po prostu trochę zaszaleli. Może powinienem bardziej ich szukać, zadawać bardziej dociekliwe pytania. Niektóry w moim własnym wydziale mówili mi to. - wydawało się, że patrzył w stronę pani szeryf, kiedy to mówił. - Niektórzy w moim wydziale myśleli, ze mam rację. Wiemy, że się myliłem, proszę was o wybaczenie za wielką pomyłkę którą zrobiłem. Kiedy byłem w biurze, byłem waszym sługą i rozczarowałem was. - I wrócił na swoje miejsce.

Nigdy nie słyszałam czegoś takiego jak to. Ile to musiało kosztować dumnego mężczyznę, zrobić coś takiego… Nie mogłam sobie wyobrazić. Tolliver był pod mniejszym wrażeniem.

- Teraz przyznaje się i prosi o wybaczenie, - wyszeptał. - Nikt nie może go więcej wskazać palcem, spłacił swój dług.

Członek każdej rodziny przemawiał, niektórzy krótko, niektórzy długo, ale słyszałam bardzo mało ognia i siarki. Spodziewałam się więcej homofobistycznych elementów, wyjaśniających naturę morderstw, ale nic takiego nie usłyszałam. Gniew był skierowany na gwałt, a nie seksualne preferencje gwałcicieli. Tylko dwóch członków rodzin mówiło o zemście i tylko z punktu widzenia ujęcia przez policję odpowiedzialnej grupy. Nie było namawiania do linczu, nie było potrząsania pięścią. Żałość i ulga.

- Teraz wiemy, że to już koniec. Nasi synowie więcej nie będą ginąć. - powiedział ostatni mówca. Wtedy zobaczyłam nagły ruch w ławce w której siedzieli Bernardowie. Manfred chwycił Xyldę za ramię i jego twarz obróciła się w jego kierunku. Wyglądała na złą i natarczywą. Ale po kilku sekundach uspokoiła się. Może byłoby lepiej, gdybyśmy wtedy wyszli, wykręcilibyśmy się od reszty nabożeństwa. Byłam senna, źle się czułam i nie pragnęła, niczego bardziej niż oprzeć głowę o ramię Tollivera i usnąć. Wiedziałam jasno, że było by to złe, więc skupiłam się na siedzeniu prosto i trzymaniu otwartych oczu. W końcu nabożeństwo kończyło się, zaśpiewaliśmy końcową pieśń. Wtedy mogliśmy wyjść. Wyszłam w ławki pierwsza, ponieważ siedziałam na końcu i potężny mężczyzna w kombinezonie wziął moją rękę.

- Dziękuję, młoda damo, - powiedział i zaczął wychodzić z kościoła, bez innego słowa. To był pierwszy z wielu ludzi, którzy dotykali mnie, lekki uścisk, uchwyt dłoni, klepnięcie w ramię. Przy każdym kontakcie słyszałam: „Dziękuję”, lub „Niech cię Bóg błogosławi” i za każdym razem byłam zaskoczona. Nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Byłam pewna, że nigdy już się nie zdarzy. Doak Garland objął mnie swoimi białymi rękami, kiedy doszłam do jego miejsca przy drzwiach, lekko, więc mnie nie zranił. Barney Simpson górujący nade mną, minął mnie, poklepał mnie lekko. Parker McGraw powiedział: „Bóg zapłać”, a Bethalynn zapłakała, jej ramiona obejmowały pozostałego syna.

Nikt nie zadał mi ani jednego pytania, jak znalazłam chłopców. Wiara w Doraville wydawała się zależeć od akceptacji tajemniczych dróg Bożych i dziwnych narzędzi, jakie wybiera by spełnić swoja wolę.

Oczywiście, to ja byłam dziwnym instrumentem.

Rozdział 8

Jechało za nami kilka samochodów, długą drogą dojazdową do Jeziora Pine Landing. Oczywiście, za jeziorem była mała wioska Hormony, a inny ludzie również mieszkali nad jeziorem, wiec nakazałam sobie przestać wariować. Kiedy skręciliśmy, inne samochody pojechały swoją drogą. Tolliver nie komentował jednej, czy drugiej drogi, a ja nie mówiłam nic, żeby nie wyjść na paranoiczkę.

Nie zostawiliśmy zapalonego światła na zewnątrz, w rzeczywistości nie byłam pewna, czy tu w ogóle było jakieś światło. Starałam się zorientować w położeniu schodów, zanim Tolliver zgasi silnik. Miałam kilka sekund zanim światła samochodowe się wyłączyły, więc pospiesznie, tak szybko jak mogłam, wyszłam, dopóki mogłam widzieć drogę. Usłyszałam dźwięk dobiegający z zarośli.

- Co to jest, u licha? - powiedziałam. Zatrzymałam się, by popatrzeć i wtedy zobaczyłam gramolącą się niewielką postać niedaleko drogi, która mignęła między nami, a następną nie zajętą chatą, ledwo widoczną przez gęste drzewa i krzaki.

- Szop pracz, - powiedział Tolliver, słychać było ulgę w jego głosie. Właśnie wtedy światła samochodowe zgasły i przeszliśmy naszą drogę do chaty w nerwowej ciszy. Tolliver wyciągnął klucz i po kilku próbach zdołał przekręcić go we właściwą stronę.

Poszukałam palcami po ścianie, próbując znaleźć przełącznik światła. Znalazłam, w ułamku sekundy mieliśmy cud światła elektrycznego.

Podczas naszej nieobecności wygasł ogień w kominku, Tolliver zaczął rozpalać go na nowo. Naprawdę zachowywał się jak osadnik, spodziewałam się, że czuł się bardzo męski. Nie tylko znalazł krewną (mnie), potrzebującej jego opieki i uwagi, ale dostarczał mi ognia. Wkrótce mógł zacząć rysować na ścianach polowanie na bizony. Kiedy obrócił się, uśmiechnęłam się do niego.

- Gotowa do łóżka? - zapytał.

- Jestem gotowa włożyć piżamę i poczytać, - powiedziałam. Było bardzo wcześnie, ale byłam wyczerpana. Otworzył moją walizkę i wyciągnął moje flanelowe spodnie do spania i cienką górę z długimi rękawami, którą miałam do tego. Dostałam ten komplet od niego pod choinkę, był ciemno niebieski z srebrnymi półksiężycami na spodniach i srebrno błyszczącą górą. Nie wiedziałam co powiedzieć, kiedy otwarłam pudełko, ale polubiłam ją.

- Chcesz, żeby ci w czymś pomógł? - zapytał, bardzo starając się nie okazać ani śladu zakłopotania w głosie. Byliśmy przyzwyczajeni do swojej obecności, kiedy czasami dzieliliśmy pokój, ale pomaganie mi z ubraniami, było trochę bardziej osobiste.

Przebiegłam w myślach ten proces.

- Potrzebuję pomocy przy ściągnięciu koszulki, - powiedziałam, - i musisz odpiąć mój stanik.

Pielęgniarka pomogła mi zrobić mi to dziś rano.

Weszłam do bardzo prostej łazienki, w której było tylko kilka stopni zimniej, niż w głównym pokoju, gdzie było cieplej od kominka. Zajęłam się skomplikowanym zadaniem, jakim było ściąganie ubrań i nakładanie piżamy. Ale przegrałam ze skarpetkami. Powiesiliśmy kilka ręczników, zanim wyszliśmy, wiec wyszorowałam twarz, co miało wystarczyć na dzisiejszą noc. Po kilku jękach i przekleństwach miałam ubrany dół od piżamy, koszulę miałam na wpół ściągniętą, wyszłam z łazienki, by Tolliver mógł pomóc mi z resztą.

Nastąpiła długa chwila ciszy.

- Masz dużo siniaków na ramionach i żebrach, - powiedział, a jego głos brzmiał surowo.

- Acha, no tak. - wymruczałam. - To się zdarza, kiedy ktoś uderzy cię czymś wielkim. Rozepnij stanik, okey? Zamarzam.

Ledwo poczułam jego palce, kiedy odpiął haczyk.

- Dzięki, - powiedziałam i przebiegłam powrotem do łazienki. Moja misja była zakończona, pozbyłam się ubrań, zrzuciłam buty, ale zostawiłam skarpetki. Było za zimno, by je ściągnąć.

Tolliver odchylił dla mnie prześcieradło i koce, oparł poduszkę. Moja książka była na stole, ale po stronie mojej chorej ręki. Nie wiedziałam o tym, kiedy kładłam się do łóżka.

Przykrył mnie kiedy układałam się w łóżku. Potem przykrył mnie znów. Kiedy wreszcie położyłam się, to nawet w tym nierównym starym łóżku, czułam się bosko.

- Jestem cała opatulona, - powiedziałam, czując się bardziej śpiąca. - Poczytasz mi opowiadanie?

- Sama sobie przeczytaj swoje cholerne opowiadanie, - powiedział Tolliver, ale się uśmiechał i pochylił się, by mnie pocałować. - Byłaś dzisiaj naprawdę dzielna, Harper. Jestem z ciebie dumny.

Nie wiedziałam co takiego dzisiaj zrobiłam, co było takie znakomite.

- To był niezwykły dzień, - powiedziałam, moje powieki opadły.

Zaśmiał się, ale jeżeli cokolwiek odpowiedział, przegapiam to.

Kiedy obudziłam się, był już dzień. Nie musiałam wstawać w nocy, by iść do łazienki. Tolliver spał jeszcze w łóżku po mojej lewej stronie. W wielkich oknach chaty nie było żadnych kotar. Może były ściągane na zimę, lub może rodzina po prostu ich nie powiesiła, by móc oglądać drzewa na zewnątrz. Odwróciłam głowę i spojrzałam ponad Tolliverem, by popatrzeć przez szklane drzwi na werandę. To była weranda, czy balkon? Byliśmy na drugim piętrze budynku. Zdecydowałam, że to weranda i mogłam zobaczyć, że pogoda nie była dobra by stać na niej. Niebo było czyste i niebieskie, wiatr wiał i w jakiś sposób wyglądał na zimny. Jeżeli pogodynka się nie myliła, teraz był najcieplejszy punkt dnia.

Gdybyśmy mogli dziś wyjechać, ruszylibyśmy do Pensylvanii.

Było tu zimno, ale nie zimniej, może moglibyśmy ominąć z boku prognozowaną zimową burzę. Prawdopodobnie mogłabym nigdy nie zobaczyć Twayli Cotton. Może mogłabym znów zobaczyć Chucka Almanda, za kilka lat w wiadomościach, kiedy zostanie aresztowany za zabicie kogoś. Jego tata mógłby płakać i zastanawiać się co zrobił źle. Kiedy opuścimy Doraville, miasteczko wróci do interesu żałobnego i uczynnych gości z mediów. Kierownicy zakładów pogrzebowych, będą mieć niespodziewany wzrost zysków. Hotele i restauracje również. Szeryf Rockwell będzie szczęśliwa, kiedy po raz ostatni zobaczy stanowych chłopców. Ona sami będą szczęśliwi, kiedy opuszczą Doraville i wrócą tam, gdziekolwiek mają siedzibę.

Manfred i jego babcia mogli wrócić do swojego domu w Tennessee. Kiedyś, w ciągu następnych kilku miesięcy, Xylda umrze. Manfred pójdzie na swoje, zacznie swoją karierę dostarczania nadnaturalnego pojmowania ignorantom i wykształconym. Czasami będzie szczery, czasami nie. Pomyślałam o niespodziewanej paranoi Tollivera dotyczącej Manfreda. Uśmiechnęłam się do siebie. To była prawda, że byłam zaintrygowana Manfredem, nawet jeśli nie był dokładnie tym, czego oczekiwałam. Jego pewność siebie i jego przekonanie, że byłam atrakcyjna… no cóż, jakiej kobiecie, by się to nie podobało? To duża potęga. Ale obawiałam się, podążyć za tym… to prawdopodobnie więcej niż flirt z Manfredem, to faktycznie przenosiło atrakcję na następny poziom. Nawet jeśli nie byłam, znacznie starsza w latach niż on, to w inny sposób czułam, że wielu sprawach mam dużo poważniejsze podejście.

Naprawdę musiałam wstać i iść do łazienki. Z niechęcią westchnęłam, odkryłam się i usiadłam. Niskie łóżko nie było dobre do takich manewrów i ciężko było zachować ciszę, ale chciałam by Tolliver spał tak długo jak tylko mógł. Wczoraj miał ciężki dzień, opiekując się mną.

W końcu stałam na nogach i zmierzałam w stronę łazienki. Po zrobieniu koniecznych rzeczy, jedną ręką wyszczotkowałam włosy, z bardzo kiepskim wynikiem i wyszczotkowałam zęby, trochę bardziej wydajniej. Od razy poczułam się lepiej. Kiedy otwarłam drzwi, tak szybko jak to możliwe, zobaczyłam, że Tolliver nadal się nie rusza, więc wymiotłam popiół z kominka, zostawiając żar. Ostrożnie dodałam więcej drewna, starając się rozmieścić je ciasno, ale zachowując wentylację, jak robił to Tolliver. Ku mojej satysfakcji, ogień zapłonął, Acha!

- Dobra robota, - powiedział Tolliver głosem ciężkim od snu. Opadłam na jedno z dwóch sędziwych, drewnianych krzeseł jakie ustawił przed kominkiem. Spłowiałe poduszki czuć było wilgocią i starym psem. Oczywiście rodzina wstawiła tu zniszczone meble. Nie ma potrzeby specjalnie kupować mebli do miejsca, gdzie przyjeżdża się na odpoczynek, gdzie będziesz przychodził mokry od pływania. Także chata była bardzo podatna na kradzież, a kto chce kusić złodziei czymś wartościowym. Mówiłam sobie jak wdzięczna byłam Twayli, że pozwoliła nam tutaj zostać, nie dość że za darmo, to jeszcze z daleka od reporterów. Ale w tym samym czasie, przyznałam się, ze wolałabym być raczej w motelu, z punktu widzenia komfortu.

Tolliver miał podłączony do ładowarki telefon, który teraz zadzwonił.

- A niech to, - powiedział, a ja zgodziłam się z tym uczuciem. Ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę to rozmawianie z kimkolwiek.

- Halo, - powiedział, potem usłyszałam - Zdaje mi się, że możemy, - i - Okay, - bardzo wymijające odpowiedzi. Rozłączył się i zajęczał.

- To był agent SBI, Klavin. Chce żebyśmy przyjechali za godzinę na posterunek.

- Muszę napić się kawy zanim stawię czoła jakiemukolwiek glinie. - powiedziałam.

- Acha, racja. - Wstał z łóżka i przeciągnął się - Spałaś dobrze?

- Acha, myślę, że nie ruszałam się całą noc. - Sama też się trochę przeciągnęłam.

- Wezmę prysznic. Co zamierzasz zrobić z kąpielą?

- Zdaje się, że muszę oczyścić się gąbką. Nie chcę moczyć bandaży. - To była następna rzecz, której zamierzałam szybko się pozbyć.

- Okay, pospieszę się. - Toliver potrafił wziąć najszybszy prysznic ze wszystkich, wiedziałam o tym, wyszedł z łazienki i wycierał ręcznikiem swoje włosy, kiedy nadal starałam się wybrać ubrania na dzisiaj. Mogłam dać sobie radę ze ściągnięciem piżamy, mogłam dać sobie radę z umyciem się, lepiej lub gorzej, ale ubranie się to było naprawdę ciężkie przeżycie. Starałam się zrównoważyć skromność z potrzebą, a nie był to łatwy wyczyn. Ubieranie bielizny było, można powiedzieć, jakby mnie ktoś bykiem uderzył. Manewrowałam niezręcznie by założyć mój stanik na ramiona i włożyć cycki w miseczki, więc Tolliver mógł mi go zapiąć.

- Jezu, cieszę się, że nie muszę nosić tych rzeczy, - narzekał. - Dlaczego nie dają zapięcia z przodu? To miałoby więcej sensu.

- Są takie zapinane w przodu. Po prostu nie mam takiego.

- Daj mi swój rozmiar. Kupię ci jakiś na urodziny.

- Chciałaby, zobaczyć cię, jak robisz zakupy w Victoria's Secret.

Uśmiechnął się.

Mieliśmy kilka wolnych minut, by iść do McDonalda na ich naleśniki. Wprawdzie obiecywałam sobie, że będę nienawidzić McDanalda, ale naleśniki były dobre, no i była kawa. I dzięki Bogu, było tam ciepło. Okna były zaparowane. Miejsce było pełne zwalistych mężczyzn w obszernych kurtkach, często w wojskowy wzór. Wszyscy nosili wielkie buty i mieli świeżo ogolone twarze. Niektórzy z nich mogli wychodzić do pracy na miejscu zbrodni, inni mogli iść do swoich codziennych zajęć. Nawet obecność śmierci nie mogła zatrzymać zwykłego życia w Doraville. To była pocieszająca myśl, jedna z tych, które miałam milion razy wcześniej. Praca taka jak moja sprawia, że jestem osobą „płynącą z życiem”

Nie chciałam opuszczać domowej atmosfery McDonalda, - okey, wydaje się, że to bardzo źle jeżeli myślisz, że McDonald jest domowy, - dla niemiłego spotkania które nas czekało. Ale chcieliśmy być na czas i mieliśmy nadzieję, że pozwolą nam później wyjechać z miasteczka. Tolliver zostawił nasze rzeczy w chacie. Powiedział, że nie zabierze dużo czasu, wrócić do chaty po nasze rzeczy w walizkach, gdybyśmy mieli pozwolenie na wyjazd. Musimy trochę uporządkować chatę i zwrócić klucze.

Przejechaliśmy koło napastującej nas prasy, kiedy musieliśmy zaparkować z przodu posterunku. Nie było tu przyjacielskiego oficera przy bramie tylnego parkingu, który by nas przepuścił, a nie pomyśleliśmy by wcześniej zadzwonić. Przedstawiciele prasy wyglądali dzisiaj na trochę przerzedzonych i zastanawiałam się, czy śledczy nadal kopią w stodole. Przeszłam przez resztę tłumu z kilkoma „Bez komentarza”, a oni nie mogli iść za nami na posterunek.

Kiedy usiedliśmy przy stole w pokoju konferencyjnym, ostrożnie niosąc nasze dodatkowe kubki kawy, które przynieśliśmy ze sobą, musieliśmy trochę poczekać. Rozpostarta na tablicy była wielka mapa „Posiadłości Dona Davey'a”. Rysunek był hojnie oznaczony. Tolliverowi było ciężko przeczytać druk, z miejsca w którym siedział, ale ja uśmiechnęłam się do niego wyniośle i przeczytałam oznaczenia.

- Pierwszy grób jest oznaczony „Jeff McGraw” i wszyscy inni są oznaczeni imionami chłopców którzy tam byli, - powiedziałam. Złapałam się na tym, że mówię cichym głosem, jak gdybym mogła zakłócić spokój zmarłych. - Dwa groby, gdzie chłopcy nie byli miejscowi, są również nazwane. Może były jakieś dowody tożsamości przy ciałach. Przy najdalszym na północ napisane jest „Chad Turner”, a przy drugim „James Ray Pettijean” - przesunęłam swoje krzesło trochę bliżej Tollivera. - Zdaje się, że robią teraz sekcję zwłok, - powiedziałam.

Naprawdę nie robiło mi to żadnej różnicy, co działo się z ciałem po tym jak dusza odeszła, to był śmieć. W jakiś sposób, to że było tu tak dużo ciał, dawało mi zimne podejście.

- Czy coś pozostało na tej grobowej parceli? - Zapytał Tolliver, ostrożnie, pamiętając, że są tu uszy, które mogą słuchać.

- Nie, - powiedziałam równie ostrożnie. Żadnych dusz, żadnych duchów, a to jest duża różnica. Widywałam często dusze utrzymujące się dookoła bardzo świeżego ciała. A ducha widziałam tylko jednego.

Pell Klavin i Max Stuart właśnie weszli. Dwóch agentów SBI wyglądało na bardzo zmęczonych. Zastanawiałam się, czy było więcej agentów, którzy przyjechali by im pomóc. Dwóch mężczyzn przyciągnęło sobie krzesła i ciężko na nie opadli, dokładnie naprzeciw nas, zakrywając sobą mapę.

- Czy możesz powiedzieć nam coś, czego już nie wiemy? - powiedział Stuart.

Zirytowałam się, że nawet nie spróbowali zachować najzwyklejszej grzeczności, ale potem pomyślałam, że ślęczeli całą noc nad biografią chłopców i usprawiedliwiłam obu agentów. Ale sama również nie byłam skłonna oferować bezsensownej uprzejmości.

- Przypuszczalnie nic, - powiedziałam. - Wszystko co potrafię, to znajdywanie ciał. Jestem w tym dobra, ale nie jestem detektywem.

- Nie możemy szukać w ten sposób.

- Wydaje mi się, że to jak wszyscy. To oczywiście wszystkie ciała są na tym kawałku posiadłości.

- Skąd wiesz, że nie pogrzebano kilku gdzie indziej?

- Nie wiem. Ale tam nie ma ostatecznej daty.

Obaj pochylili się do przodu, czekając na wyjaśnienia.

- Tam są szeroko rozciągnięte daty śmierci, - powiedziałam. - Tam są zamordowani w ciągu ostatnich sześciu lat. I chłopak McGraw'ów jedyny zmarły w ostatnich trzech miesiącach. O ile morderca był aktywny w ciągu bardzo długiego czasu, są bardzo duże szanse, że wszystkie jego ofiary są razem. Może ma jakiś teren, gdzie grzebał wcześniej. Pewnie zacznie szukać nowego. Ale myślę, że wszystkie prawdopodobne ofiary z ostatnich kilku lat są tutaj. - wzruszyłam ramionami. To tylko moja opinia.

Stuart i Klavin wymienili spojrzenia.

- Och, i wszyscy z nich, którzy tam są, zostali zamordowani w tym samym miejscu, - powiedziałam. - Więc według mnie, jeżeli to było jego ulubione miejsce do zabijania, to wszystkie ciała tam są.

Stuart wyglądał na zadowolonego.

- Tak, my też myślimy, że wszyscy zmarli w starej szopie na działce.

Cieszyłam się, że nie otwarliśmy zwisających drzwi, kiedy tam byliśmy. Nie chciałam wiedzieć jak wyglądało wnętrze. Przez moje chwile ze śmiercią, miałam jasne wyobrażenie jak to było.

- Czy… czy jest jeszcze jakieś miejsce, gdzie chcecie, żebym sprawdziła? - Bałam się, że powiedzą tak, ale Max Stuart pokręcił głową.

- Nie wiemy jak robisz, to co robisz, - powiedział. - Gdybyśmy nie widzieli wyników, nie uwierzylibyśmy. Ale widzieliśmy wszystkie ciała i słyszeliśmy jak znalazłaś je, żadne dochodzenie nie znajdzie powiązania pomiędzy tobą i kimkolwiek stąd. Więc musimy uwierzyć w twoje zadziwiające umiejętności. Nie wiemy jakie mają rozmiary, czy ograniczenia. Czy jest cokolwiek co możesz nam powiedzieć o tych chłopcach?

Musiało im być niewiarygodnie ciężko powiedzieć coś takiego. Zaczynałam zaprzeczać automatycznie, ale potem to przemyślałam. Wytłumaczyłam, tak dokładnie jak mogłam.

- Widzę chwilę śmierci, - powiedziałam. - Widzę ich ciała w grobie. Poczekajcie.

Zamknęłam oczy, chwytając poręcz mojego krzesła zdrową ręką i przyciskając chorą rękę do siebie. Zajrzałam prosto do grobu.

- Wielu z nich było ukrzyżowanych, prawda? - powiedziałam. Klavin wzdrygnął się. Stuart spojrzał na tablicę, na to co było wydrukowane obok chłopięcych imion. - Ale to jest religijna społeczność i może to jest zbieg okoliczności. - popatrzyłam powrotem na ciała, sięgając w głąb ziemi w swojej pamięci. Ach tak. - Złamane kości, - powiedziałam. Niektórzy z nich mieli złamane kości.

- Nie od tortur? - zapytał mnie Tolliver.

- Niektóre świeże złamania były od tortur. Ale kiedyś w przeszłości, przynajmniej czwórka z nich złamała kość. - wzruszyłam ramionami.

- Czy to znaczy, że nad nimi wszystkimi znęcano się w dzieciństwie? Czy to od normalnego wypadku? - Agent Stuart schylił się do przodu, jakby mógł wyciągnąć odpowiedzi z mojej głowy. - Co ci chłopcy robili normalnie? Dlaczego zostali wybrani?

- Nie wiem. To co widzę, to tylko przebłysk: ciało, emocje, sytuacja. Kiedyś widziałam zwierzątko nieboszczyka, czy może złapałam myśli umierającej osoby. Nie widzę osoby, która spowodowała śmierć.

- Po prostu powiedz nam wszystko co wiesz, - powiedział Klavin.

Podejrzliwie popatrzyłam od jednego do drugiego. Słuchali, oczywiście, patrzyli na mnie spojrzeniem pełnym cierpienia, co znaczyło, ze nie wierzyli w ani jedno słowo, które powiedziałam. Przesłuchujący mówili mi już wcześniej: „Och, proszę każdy mały szczegół może pomóc…” potem było jak: „Och, wszystko co możesz zrobić? Co w tym jest dobrego?”

- Obiecujemy, że będziemy pełni szacunku, - powiedział Klavin, właściwie odczytując moje spojrzenie. - Domyślamy się, ze miałaś kłopoty z przedstawicielami prawa w przeszłości.

Pomyślałam o tym. Pomyślałam o czeku Twayli Cotton wsuniętym do mojej dłoni wczorajszej nocy, czek, który był na więcej niż kwota, na którą umówiliśmy się za znalezienie jej wnuka. Pomyślałam o rodzinach zgromadzonych w kościele, o żalu i strachu. Biorąc pod uwagę to i szyderstwo od mężczyzn, których nie będę widziała już więcej, uznałam, ze szyderstwo się nie liczy.

Wzięłam głęboki wdech, zamknęłam oczy, by lepiej się skoncentrować i znów zajrzałam do grobu. Sięgnęłam do najbliższego drogi. Wskazałam go na szkicu.

- To jest Tyler, - powiedziałam. - Był torturowany. Jego skóra została pocięta na pasy. Został zgwałcony. Na jądra miał złożony zacisk. Był gotowy na śmierć i przywitał ją, bo wiedział, ze pomoc nie nadejdzie. Przyczyna śmierci - uduszenie. W przeszłości złamał nogę.

Usłyszałam, że któryś z agentów wziął krótki wdech. Nie otwierałam oczu, by sprawdzić który. Tolliver wziął mnie za rękę i chwyciłam ją mocno. W moich myślach, przeszłam do następnego grobu.

- Hunter, - powiedziałam. - Pobity, zgwałcony, napiętnowany. Myślał, że ktoś przyjdzie, tuż przed śmiercią. Przeżył dwa dni. Hipotermia. - Hunter zmarł podczas takiej pogody, zimnej i wilgotnej. Zdaje się, że to było listopadowe uprowadzenie. - Nie miał złamań. Miał… skoliozę. Widziałam krzywiznę na jego kręgosłupie, błyszczała przede mną.

Przeszłam przez litanię tortur i śmierci.. Seks i ból. Młody mężczyzna, użyty i wyrzucony. Dwóch przypadkowych chłopców nie miało szczególnych problemów z kościami, ale miejscowi mieli… oprócz Jeffa McGraw i Aarona Robertsona. Więc było to pięćdziesiąt procent. Złamane kości były celem śmierci.

Zmarli z różnych powodów. Większość powodów była dziwnie bierna, jak uduszenie i hipotermia, która zabiła Tylera i Huntera.

- Bierna? - z głosie Klavina zabrzmiało oburzenie. Wyciągnął białą chusteczkę z kieszeni i wytarł nos. Złapał przeziębienie badając miejsce zbrodni. - Uprowadzeni, torturowani, zgwałceni. To brzmi według mnie bardzo aktywnie.

- To nie jest to, co staram się przedstawić, - powiedziałam. - Oni zostali zabici. Nie zostali zadźgani, postrzeleni czy otruci. Coś z tego byłoby natychmiastową przyczyną śmierci. Hunter po prostu tam został i zmarł. Może pogoda przeszkodziła im w wizycie, może morderca znudził się nim. Uduszenie, - cóż, możesz również się rozmyślić w ciągu kilku ostatnich sekund.

- Rozumiem, co masz na myśli, - powiedział Stuart. - Jakby śmierć była czymś w rodzaju uzupełnienia, czy doświadczenia.

- Jak przyjemność, która nie przychodzi ze śmiercią, ale z tym, co było wcześniej, - powiedziałam. Ból był atrakcją. I w końcu kiedy wszyscy zostali wykorzystani i nie reagowali już na nic, nie byli już wystarczająco dobrzy.

Ale to nie było dokładnie tak. Komentarz Stuarta o doświadczeniu był bliższy temu co myślałam, niż to co starałam się wytłumaczyć.

Tolliver wyglądał jakby miał nudności.

- To nie dokładnie to, co usłyszeliśmy od innego medium, - powiedział Klavin, kwestionując moja wypowiedź. - Powiedziała, że morderca siedział i obserwował chwilę śmierci biorąc z tego „orgazmiczną” przyjemność.

- Prawdopodobnie Xylda ma rację, - powiedziałam natychmiast. - Nie jestem medium, ona jest. Lub może… - Wtedy przerwałam. Obaj agenci patrzyli na mnie z taką ekspresją, że czułam ją dobrze. Mówiła ona wyraźnie, jakby powiedzieli to na głos: Obserwuj ją. Wycofuje się i stara się zastąpić brednie, które inne dziwadło powiedziało nam.

- Czy kiedykolwiek pomyśleliście, - powiedziałam bardzo powoli, bardzo niechętnie. - Że może jest dwóch morderców?

Obaj wybałuszyli na mnie oczy. Nie mogłam zrozumieć żywych tak dobrze jak martwych. Jak dotąd rozmawiało mi się z obydwoma agentami dobrze, ale nie miałam pojęcia co ich twarze teraz mówią.

- To wszystko co mogę wam powiedzieć, - powiedziałam i wstałam gotowa do wyjścia. Tolliver pośpiesznie również wstał. - Czy możemy opuścić miasto? - zapytałam. - gdziekolwiek będziemy chcieli?

- Jeżeli będziecie informować nas jak was znaleźć, ciebie i twojego brata, możecie ruszać w drogę. - powiedział Stuart, tonem głosu, który sugerował, że będzie szczęśliwy, kiedy zobaczy nasz odjazd.

- Nie jestem jej bratem, - powiedział gniewnie Tolliver. Zabrzmiało to tak, jakby kłócił się o to przez poprzednią godzinę.

Stuart spojrzał zadziwiony.

- W porządku, nieważne, - powiedział wzruszając ramionami. - Oboje możecie iść.

Byłam tak zadziwiona wybuchem Tollivera, że grzebałam się zbierając swoją torebkę i idąc za nim. Prawie zostawił mnie w chmurze kurzu. Przeszedł przez posterunek, ze mną ciągnącą się z tyłu. Miałam małe kłopoty z drzwiami i zwolniłam wystarczająco, tak że doszłam do niego, kiedy doszedł do samochodu. Stał z rękami na masce, patrząc z wściekłością na szarą farbę. Pozostali ludzie z wiadomości krzyczeli do nas, ale ich zignorowaliśmy.

Nie miałam pojęcia co powiedzieć. Po prostu stałam tam i czekałam. Chciałam wsiąść do samochodu, ale on miał kluczyki w ręce. Mgła w powietrzu zaczynała stawać się mocniejsza, stając się prawie deszczem. To było żałosne.

W końcu wyprostował się i bez słowa do mnie, odtworzył drzwi. Zeszłam na dół z krawężnika do drzwi od strony pasażera, otworzyłam drzwi, wsiadłam i zatrzasnęłam je. Dziękowałam Bogu, że to moje lewa ręka ucierpiała. Nadal w bez słowa, Tolliver wychylił się ponad mną i pociągnął pas dookoła mnie i zapiął go.

- Gdzie? - powiedział.

- Do biura doktora.

- Boli cię?

- Tak.

Wziął głęboki wdech. Zatrzymał powietrze przez minutę. Wypuścił je.

- Przykro mi. - powiedział, zostawiając otwartą kwestię z jakiego powodu było mu przykro.

- Okay. - powiedziałam, nie będąc pewna na jakim gruncie poruszamy się. Miałam kilka pomysłów. Niektóre z nich były bardziej przerażające od innych.

Tolliver znał położenie biura doktora wcześniej, z jednej ze swoich przejażdżek z i do szpitala. Budynek z czerwonej cegły w którym było biuro dr Thomasona, był mały. Kiedy weszłam, przewidywałam długie czekanie. Mężczyzna, który nie był moim bratem, podszedł do okienka, powiedział kobiecie w nim, kim jestem i że chciałabym zobaczyć się z doktorem.

- Poczekajcie w środku, to może zająć trochę czasu, - powiedziała, wsuwając okulary powrotem na nos. Postukała w polakierowane jak hełm włosy, upewniając się, że nadal mają dobry kształt, zdawało mi się, że Tolliver roztaczał nad nią swoją magię. Wrócił z podkładką z przypiętymi do niej formularzami.

- Oczywiście, mamy dużo czasu na to, - powiedział. Siedziałam na niebieskim plastikowym krześle naprzeciwko odległej ściany. W poczekalni była młoda matka z dzieckiem, które na szczęście spało, starszy mężczyzna z balkonikiem stanął przed nim i bardzo nerwowy nastolatek, który kręcił się.

Pielęgniarka w fartuchu w morskim kolorze podeszła do drzwi i zawołała: Sallie i Laperla!

Młoda matka, prawie bardziej nerwowa niż sam nastolatek, wstała z niemowlakiem w nosidełku przytulonym w ramionach.

- Zastanawiam się, czy ona wie, że La Perla to marka bielizny, - zamruczałam do Tollivera, ale ledwo uśmiechnął się do mnie.

Chłopak przeszedł obok linii krzeseł, zanim nie znalazł się przy nas na odległość głosu.

- Ty jesteś tą, która znalazła ciała, - powiedział.

Oboje spojrzeliśmy na niego. Skinęłam głową.

Powiedział mi, kim byłam, ale nie mógł wymyślić czegoś innego, by mi powiedzieć.

- Znałem ich wszystkich, - powiedział w końcu. - To byli dobrzy chłopcy. Może Tyler miewał małe kłopoty. I Chester, rozbił nową Impalę swojego taty. Ale byliśmy młodzieżową grupą przy Mount Ida.

- Wy wszyscy?

- Cept Dylan, on jest katolikiem. Mieli swoją własną grupę młodzieżową. Ale reszta, wszyscy razem chodziliśmy do Mount Ida.

Zwykle nudziły mnie takie sztywne rozmowy, ale nie dzisiaj.

- Czytałeś dziś artykuły w gazecie? - zapytałam.

- Acha.

- Czy spotkałeś tych dwóch chłopców spoza miasta?

Spojrzał zaskoczony.

- Nie, nigdy. - powiedział. - nigdy o nich nie słyszałem. Myślę, że oni jechali autostopem, lub coś w tym rodzaju. Oni byli z daleka.

Nie czytałam tego artykułu. „Byli z daleka” dla tego chłopca mogło znaczyć Kentucky czy Ohio. Rozumiał tylko, że tych dwóch spoza miasta nie było z Północnej Karoliny.

Młoda matka wyszła, jej dziecko płakało. Zatrzymali się przy okienku na minutę, potem przeszli przez drzwi. Mogłam widzieć coraz bardziej padający deszcz. Musiała biec do samochodu. Pielęgniarka zawołała starszego mężczyznę, który szedł powoli z ostrożnością na twarzy. Powłócząc nogami przeszedł przez drzwi do wewnętrznego gabinetu poprzedzany przez swój balkonik. Jak tylko wszedł przez drzwi, pielęgniarka znów zawołała.

- Rory! - nasz towarzysz skoczył na nogi i pobiegł z powrotem.

Teraz, kiedy byliśmy sami, pomyślałam, ze Tolliver mógł się do mnie odezwać, ale oparł się i zamknął oczy. Rozmyślnie mnie wyłączył, a ja nie wiedziałam co z tym zrobić. Jeżeli był po prostu nie w sosie z jakiegoś nieznanego problemu, mogłam z nim dyskutować. Gdybym go w jakiś sposób zraniła, czy gdyby ukrywał jakąś osobistą, nieznaną żałość do mnie, mogłabym pomóc mu. Ale jeżeli upierał się by być twardo głowym, wtedy mógł tylko dusić się w swoim własnym sosie.

Oparłam głowę o ścianę i zamknęłam oczy.

Prawdopodobnie wyglądaliśmy jak para idiotów.

Po jakiś dziesięciu minutach, stary mężczyzna przeszedł swoją drogę powrotną i Rory pospieszył się, by otworzyć drzwi.

- Atak alergii. - powiedział do nas beztrosko, kiedy stary mężczyzna przeczłapał obok nas. Nie wiedziałam, czy tłumaczy swoją własną wizytę, czy tego starszego mężczyzny, ale skinęłam głową na tę wiedzę.

Pielęgniarka otworzyła znów drzwi. Była bardzo schludną kobietą koło czterdziestki piątki, z ciemnymi włosami i jasnymi niebieskimi oczami. Była tak zdrowa i pogodna, że poczułam się lepiej patrząc na nią.

- Pani Connelly, - powiedziała i popatrzyła na nas uprzejmie.

Tolliver skoczył na nogi i sięgnął w dół, by pomóc mi wstać. To było właśnie dziwaczne. Wzięłam jego rękę i podciągnął mnie. Pielęgniarka wskazała nam wyznaczoną pokój. Zważyła mnie, zmierzyła, zmierzyła mi ciśnienie krwi, co było w porządku. Potem zaczęła zadawać pytania. W większości były powtórzeniem tego co było w formularzu i informacje z mojego pobytu w szpitalu.

- Więc chce pani widzieć się dzisiaj z dr Thomasonem, żeby sprawdził pani rany? - jej głos zabrzmiał nieco podejrzliwie.

- Tak, boli mnie bardziej, niż się spodziewałam, pomyślałam, że może to, ponieważ jestem bardzo, no wie pani, przygnębiona.

- Och, zdaje mi się, że w takiej pracy jak pani, to może być… zrozumiałe.

- Ale oczywiście, proszę mi wybaczyć, musi pani czuć się w ten sam sposób, tutaj w biurze dr Thomasona.

- Ponieważ większość chłopców, była naszymi pacjentami? Tak, to bardzo smutne. Bardzo, bardzo smutne. Nigdy nie myślisz, że coś takiego mogłoby spotkać kogoś kogo znasz. Znaliśmy tych chłopców, dwójka była pacjentami dr Whitelaw'a.

- Babcia Jeffa powiedziała, że był tutaj niedawno, - skłamałam.

- Och, musiała pani ją źle zrozumieć. Jeff chodził do dr Whitelaw'a.

- To musi być przykre.

- Nie ma problemu. Powiem dr Thomasonowi, że jest pani gotowa. - Przeszła szybko w swoich pielęgniarskich butach o miękkich podeszwach i zanim zdarzyłam cokolwiek pomyśleć, dr Thomason wpadł do pokoju.

- Witam, młoda damo. Mercy powiedziała mi, że nie czujesz się tak dobrze jak miałaś nadzieję. Wyszłaś ze szpitala - zobaczmy - dopiero wczoraj? Prawda? - Pokręcił głową, jakby sprawdzanie mijającego czasu było niewiarygodnym zajęciem. - Dobrze, proszę pozwolić mi zobaczyć. Żadnej gorączki, ciśnienie krwi dobre, - mamrotał, sprawdzając co Marcy zapisała na wykresie. Ignorował Tollivera, tak jakby go tu nie było. Dr Thomason oglądał, uderzał, dotykał i słuchał. Zadawał pytania bardzo szybko, ledwie dając sobie czas na przyswojenie odpowiedzi… jak gdyby nie wierzył, że mogłam powiedzieć mu prawdę, czy jak gdyby nie był zainteresowany prawdą. Stał tuż przede mną. Kiedy siedziałam na stole, jego oczy były niewiele niżej niż moje i kiedy patrzył na mnie jego oczy wyglądały prawie fosforyzujące za złotymi okrągłymi okularami.

Uśmiechnął się do mnie.

- Według mnie wyglądasz dobrze, pani Connelly. Zdrowiejesz tak, jak każdy chciałby po takim ataku. Nie ma podstaw do niepokoju. Wszystko jest tak, jak powinno być. Mam nadzieję, że masz jeszcze proszki przeciwbólowe?

- Tak, - powiedziałam.

- Dobrze. Gdyby się skończyły, martwiłbym się o ciebie. Możesz iść. Po prostu nie będziesz się czuć cudownie na chwilę.

- Och, więc dziękuję, za zbadanie mnie.

- W porządku. Powodzenia. Możesz podróżować. - Wyszedł zamaszyście, biały fartuch trzepotał mu pomiędzy nogami. Bez dwóch zdań, był zadowolony, że wyjeżdżam z miasta. Tolliver podszedł i pomógł mi zejść ze stołu. Wyszliśmy w ciszy, płacąc po drodze. Spojrzałam na wielką szafkę z aktami przy recepcji. Gdybyśmy byli śmiałymi detektywami, mogłabym wymyślić sposób, by zająć recepcjonistkę, czy pielęgniarkę i przejrzeć akta zmarłych chłopców. Ale nie byłam i nie było na tej ziemi takiej wymówki, która mogłaby zająć recepcjonistkę, pielęgniarkę, czy doktora na tak długo, by wystarczyło na więcej niż otwarcie odpowiedniej szuflady. Kobiety robią tak cały czas w kinie i w telewizji. Muszą mieć lepszych scenarzystów. Prawdziwe życie nie daje szans na oglądanie prywatnych akt, zanim po prostu nie włamiesz się w nocy i ich nie przeczytasz, a ja nie mogłam tego zrobić. Wolałam nie ryzykować więzienia.

Zapytałam samą siebie, dlaczego byłam taka zaangażowana. Przedstawiciele prawa byli wykwalifikowani i efektywni, mieli laboratoria i specjalistyczna wiedzę pod ręką. Powinni znaleźć tego, kto to zrobił, ja miałam bardzo małe możliwości. Morderstwa skończyły się. Ktoś mógł iść do więzienia po długim i okropnym śledztwie.

- Jest coś co dręczy mnie w związku z tą sprawą, - powiedziałam. Chciałam przerwać to milczenie. - Jest tu coś złego.

- Coś złego, poza zamordowanie ośmiu dzieciaków? - Głos Tollivera był wyrównany, ale jego słowa były drażliwe.

- Tak. Coś jest źle.

- Jak co?

- Po prostu myślę, że ktoś jest w niebezpieczeństwie.

- Dlaczego?

- Nie wiem. Po prostu… co ty robisz?

- Wracam do chaty.

- Wyjeżdżamy?

- Lekarz powiedział, że czujesz się wystarczająco dobrze by podróżować.

Włączyłam radio samochodowe. Po ciepłym poranku, temperatura spadała nagle, jak prognozowano.

- Jakie wieści o pogodzie, Ray? - zapytał kobiecy głos na miejscowej stacji.

- W kilku słowach Candy, wiadomość to… zostańcie w domu! Śnieżyca nadciąga i nie chcielibyście by was złapała. Patrole drogowe radzą wszystkim zmotoryzowanym, by zostali na noc w domu. Nie próbujcie podróżować. Poczekajcie do rana i wysłuchajcie wtedy aktualnych wiadomości drogowych.

- Więc Ray, powinniśmy przynieść dużo drewna na podpałkę i dużo starych filmów.

- Acha, możesz oglądać je, zanim wyłączą prąd! - powiedział Ray. - Wyciągnijcie gry planszowe, latarki i świece, zaopatrzcie się ludziska w wodę.

Przez następne dwie minuty radzili ludziom na tym terenie, jak przygotować się na śnieżycę.

Bez słowa, zatrzymaliśmy się przy małym Wal-Marcie.

- Zostań w samochodzie, - powiedział Tolliver szorstko. - Wszyscy będą się przepychać. - Parking był naprawdę zatłoczony, ludzie wracali do samochodów z wózkami wypchanymi potrzebnymi rzeczami, więc nie sprzeczałam się. Trzymaliśmy w samochodzie przez całą zimę koc, owinęłam się nim, kiedy Tolliver wyszedł.

Ponieważ było nas tylko dwoje i nie planowaliśmy zostać tutaj dłużej niż było konieczne, Tolliver nie miał za wiele do kupienia. Mimo to, minęło prawie czterdzieści pięć minut zanim wyszedł ze sklepu z wózkiem.

Wróciliśmy nad jezioro i zaparkowaliśmy tuż przy schodach, w połowie drogi na stromym podjeździe. Zdecydowałam, że mogę pomóc przenieść jedną rzecz na raz, z bagażnika samochodu na środek schodów do części mieszkalnej. Wtedy Tolliver mógł zejść w dół kilka stopni, zabrać rzeczy i zanieść do środka. Zaoszczędziłam mu trochę pracy i poczułam, że się do czegoś przyczyniłam. Ale trzęsłam się, kiedy skończyłam.

Była jeszcze jedna rzecz, którą musiałam zrobić. Jako ostatni środek zapobiegawczy, podparłam samochód na nachylonym podjeździe i zaparkowałam równolegle do drogi. Nie była to porządna praca, ponieważ prowadziłam jedną ręką, ale nie mogliśmy ryzykować na oblodzonym zboczu. Zamknęłam samochód i poszłam w dół podjazdu, po schodach, poruszając się ostrożnie. Było czuć w powietrzu pierwszy powiew wilgoci.

Ted Hamilton przyszedł trochę później, by upewnić się, że słyszeliśmy wiadomości o pogodzie. Jego żona, Nita, przyszła z nim, była mała, szczupła i ruchliwa jak jej mąż. Oboje wyglądali na bardzo podekscytowanych perspektywą nadciągającej śnieżycy.

Tolliver przyniósł tak dużo drewna, że pomyślałam, że może powinniśmy zapłacić Twayli za nie. Starsza para pokiwała głową z aprobatą i zadowoliła się miłą rozmową. Odsłoniliśmy pozostałe dwa krzesła, które były oparte o krzesło. Były to wyścielane składane krzesła, więc ich uśmiechy stały się mniejsze, ale usiedli. Mogliśmy zaoferować Hamiltonom tylko butelkowaną wodę i czekoladowe ciasteczka, później podziękowaliśmy Nicie za jej wspaniałą potrawkę, którą planowaliśmy dokończyć na kolację.

- Och nie, wszystko w porządku. - powiedziała Nita, mówiąc za siebie i Teda, po tym jak spojrzała w jego kierunku. - wiecie, zawsze martwimy się o tą sosnę, która rośnie za chatą.

- Dlaczego? - zapytałam.

- Korzenie sosny rosną za płytko i to naruszają chatę, - powiedział Ted. - Bardzo niedobre planowanie. Mówiłem coś Parkerowi o tym, zeszłego lata, ale tylko się śmiał. Mam nadzieję, że nie będzie żałował, że nie słuchał.

Okey, byli tym rodzajem ludzi.

- Jesteśmy tutaj cały rok, nie jak ludzie, którzy przyjeżdżają tutaj kiedy jest dobra pogoda i wszystko dzieje się dobrze, - powiedziała Nita. Jak gdyby byli ludzie, którzy naprawdę utknęli nad wzburzonym jeziorem, kiedy nie działo się dobrze. Prawdziwi przyjaciele.

- Możemy tylko mieć nadzieję, że sosna da sobie radę z lodem - powiedział Tolliver. - Dziękuję za uświadomienie nad tego. - może mówił trochę sarkastycznie, ponieważ twarz Teda zaostrzyła się trochę.

- Mam nadzieję, że nic się nie stanie, - powiedział Ted. - Nie chciałbym, żeby coś stało się waszej dwójce. Zwłaszcza, że jesteście tu z wizytą.

- Mamy szczęście, że jesteście tutaj, - powiedziałam, ugłaskując wzburzone piórka Teda. - Myślę, że byłabym wystraszona, gdybyśmy byli sami.

To uszczęśliwiło Teda i Nitę.

- Jesteśmy za następnymi drzwiami. Nie wahajcie się zadzwonić do nas, gdybyście coś potrzebowali. Mamy wszelkiego rodzaju niezbędne rzeczy, wszystko co mogło by być potrzebne.

- Dobrze to wiedzieć, - powiedziałam i w końcu, dzięki Bogu, wyszli. Upewnialiśmy siebie nawzajem, że jesteśmy bardzo szczęśliwi, że mamy siebie na miejscu, dopóki nie zeszli na dół i nie wrócili powrotem do swojej chaty.

Przynieśliśmy radio, które trzymaliśmy w bagażniku i włączyliśmy je. Prognoza pogody była nadal taka sama. Wiadomości policyjne były nadal takie same. Zdaje mi się, że żywiłam jakąś dziwaczną nadzieję, że aresztowali kogoś, kogoś sekretnie podejrzanego. Lub może kogoś kto właśnie przyszedł się przyznać, nie mogąc dłużej wytrzymać ciężaru winy. Powiedziałam to Tolliverowi.

- Facet, który mógł zrobić coś takiego, tak często, chłopakom których znał, - powiedział Tolliver. - nie będzie nigdzie chodził i mówił, że jest mu przykro, o ile nie pragnie uwagi. Pewnie jest wkurzony, że nie może zrobić tego znów, że musi wspominać swoje stare zbrodnie, zamiast przeżywać nowe. A ty jesteś jedyną odpowiedzialną za to.

Spojrzałam na Tollivera. To było to, co go męczyło.

- Nie wydaje mi się, - powiedziałam, tak spokojnie jak tylko mogłam. - Myślę, że przyszedł do motelu w napadzie złości i to wystarczy. Myślę, że teraz będzie bardziej skoncentrowany na trzymaniu swojej skóry nietkniętej i pozostaniu na wolności. Nie zamierza zrobić niczego, co skierowało by na niego uwagę policji. Pewnie jest całkowicie przygnębiony.

Tolliver przemyślał to, co mu powiedziałam.

- Mam nadzieję, - powiedział, ale zabrzmiało to nieprzekonująco. Podszedł do okna i wyjrzał w ciemność. - Słyszałaś to? - zapytał.

Podeszłam i stanęłam obok niego przy oknie. Mogłam słyszeć plink-plink-plink, kiedy lód stukał o szybę. W świetle, które rozlewało się z okna i mocnym światłe skierowanym w dół, które ze względów bezpieczeństwa Hamiltonowie umocowali wysoko na słupie, mogliśmy widzieć cienkie kawałki lodu uderzające prosto w ziemię. To było bardzo niesamowite. Nigdy w życiu nie czułam się tak wyobcowana.

Nie przestawało padać, kiedy szykowaliśmy się do snu. Byłam zmęczona, ale nie tak obolała, jak myślałam, że będę. Moja głowa była w porządku, a moje ramię miało się znacznie lepiej. Mogłam poradzić sobie z rozebraniem się i ubraniem piżamy, bez większej pomocy, jeżeli Tolliver znów odpiął mi stanik. Oboje czytaliśmy przez chwilę, jak zauważył Tolliver, jeżeli mieliśmy światło, powinniśmy je wykorzystać. Czytałam starego Harlana Cohena, W końcu stałam się za bardzo śpiąca, by trzymać otwarte oczy, a łóżko wokół mnie było ciepłe. Odłożyłam książkę i zamknęłam oczy. Trochę później usłyszałam jak Tolliver wyłączył lampę pomiędzy łóżkami i jedyne światło, które dochodziło do pokoju, było nikłym blaskiem z lamp Hamiltonów. Byłam za bardzo wyczerpana, by zauważyć to wczorajszej nocy i nie myślałam o tym teraz… dopóki nie obudziłam się jakiś czas później i światło znikło. Chata była pogrążona w całkowitych ciemnościach. Wiatr wył dookoła rogu chaty jak banshee (zjawa z mitologii irlandzkiej, najczęściej zwiastująca śmierć przyp. mój) i słyszałam dziwny dźwięk w wietrze.

- Co to jest? - zapytałam i mój głos zabrzmiał okropnie.

- To zamarznięte konary ocierają się o siebie, - powiedział Tolliver - Obudziłem się kilka minut wcześniej i nasłuchiwałem. Właśnie tak stwierdziłem.

Wystraszałam się bardzo łatwo, kiedy dotyczyło to Matki Natury.

- Okay, - powiedziałam, ale nie zabrzmiało to jakbym się uspokoiła.

- Chodź do mnie, jestem bliżej ognia, - powiedział Tolliver. - Przynieś koce.

Wyskoczyłam z łóżka szybciej niż mogło to być możliwe. Moje nagie stopy łomotały o deski, kiedy wyszarpnęłam koce z łóżka i przyniosłam je do Tollivera. Rzuciłam je nieporęcznie na łóżko. Wsunęłam się obok niego, zanim przykrycie opadło na nas. Zęby szczękały mi z zimna i strachu.

- Chodź tutaj, - powiedział i objął mnie ramionami - Byłaś poza przykryciem tylko sekundę lub dwie.

- Wiem, - powiedziałam. - Jestem tchórzem. Jestem mięczkiem.

Zagrzebałam się w jego ciepło.

- Jesteś najbardziej odważną osobą jaką znam, - powiedział, kiedy przycisnęłam twarz do jego piersi. - Słuchasz mnie?

Odsunęłam się wystarczająco by powiedzieć.

- Acha, słucham.

- Nie jestem twoim bratem, - powiedział, zupełnie innym głosem.

Na sekundę przestałam słyszeć ryk wiatru dookoła chaty, czy przerażające uderzenia oblodzonych konarów.

- Wiem, - powiedziałam. - Wiem o tym.

I pocałował mnie.

Kochałam go tak długo. Jeśli to wszystko mogło zmienić, zmieniło się, nie mogłam nic na to poradzić i oddałam mu pocałunek.

To był długi pocałunek, mocny pocałunek. Widziałam go wchodzącego za tak wiele drzwi, z innymi kobietami, ale w końcu był ze mną.

Zaczął coś mówić.

- Nic nie mów, - powiedziałam.

I pocałowałam go znów, z mojej własnej inicjatywy. Wyglądało na to, że jest to odpowiedź, na te jego nie zadane pytanie.

- To ty, - powiedziałam, gdy całował moje gardło. Wsunęłam moją zdrową rękę pod jego bluzę, dotykając niesamowitej skóry na jego plecach, jego piersi i prawie płaskich sutków. Otarłam twarz o włosy na jego piersi, a oddech utknął mu w gardle. Jego ręce również nie próżnowały i kiedy znalazły moje piersi wydał następny, zupełnie odmienny dźwięk. Mogłabym płakać z radości.

- Tak koszulka musi zniknąć, - powiedział i zaczął nad tym pracować. - Jak twoje ramię? - zapytał.

- Okay, nie martw się o to, - wyszeptałam. - Jeżeli tylko nie będę na nim leżeć, będzie dobrze.

Czułam się jakbym mogła znów zostać uderzona łopatą i nie dbałabym o to. Moje ciało i moje serce po raz pierwszy były równocześnie zaangażowane. Wyglądało na to, że jego ręce wiedzą, gdzie mają iść i co zrobić, kiedy już tam się znajdą. Znaliśmy się nawzajem tak dobrze pod każdym innym względem, że naturalne było, że mogliśmy łatwo zrozumieć nasze pożądanie w tej nowej strefie. Znaliśmy nawzajem swoje oczekiwania, ale nie co do tego szczególnego dotyku, teraz zamierzaliśmy nauczyć się tego.

Jego penis był długi i nie tak gruby. Był obrzezany. Miał niewielkie zakrzywienie u góry. Był bardzo wrażliwy dookoła jąder. Uwielbiałam dotykać go w tych miejscach, w których wcześniej nie miałam prawa tego robić, a jemu podobało się to, że może swobodnie pieścić mnie między nogami. Uwielbiał to, a jego palce były bardzo pomysłowe.

- Chciałbym cię widzieć, - powiedział, ale ja byłam zadowolona z ciemności. Sprawiała, że byłam trochę bardziej odważna, a moje zmysły skupiły się na dotyku, więc nie miałam czasu by myśleć. Gdybym miała na to czas, nie mogłabym czuć się tak wspaniale, jak się czułam.

Kiedy w końcu pozbyliśmy się ubrań, kiedy byłam pewna, że żadne z nas nie zamierza się wycofać, kiedy w końcu wszedł we mnie, to była najszczęśliwsza chwila w moim życiu. Odrzuciłam swoją osłonę.

- Kocham cię, - powiedziałam.

- Zawsze, - powiedział Tolliver.

Rozdział dziewiąty

- Przydałyby mi się chusteczki, - wymamrotałam. Odpoczywałam na jego piersi. Nasze ubrania były gdzieś pod przykryciem, razem z nami, a przynajmniej większość z nich.

- Po prostu użyj mojej koszulki, - powiedział leniwym głosem i zdusiłam chichot.

Pomacałam dookoła nas, może łaskocząc go trochę i znalazłam to co wyglądało na koszulkę.

- Mam nadzieję, że nie drażnisz się, ponieważ zamierzam jej użyć, - powiedziałam.

- Śmiało, - pocałował czubek mojej głowy.

Więc wytarłam się trochę i jego również klepnęłam.

- Hej, bądź ostrożna, to moja ulubiona część ciała, - wymamrotał.

- Moja również, - powiedziałam, a on się zaśmiał. Czułam jego brzuch, który wznosił się i opadał. To było wspaniałe.

- Nie myślałem, że kiedykolwiek to zrobimy, - powiedział, zabrzmiało to nagle bardzo poważnie.

- Ja również. Myślałam, że będę nadal patrzeć jak odchodzisz z kelnerkami.

- A ten gliniarz, ten w Sarne. Naprawdę mnie przestraszył. Że nie powiem nic o Manfredzie.

- Naprawdę?

- Acha. Mam na myśli, te kolczyki i tatuaże, ciężko się z tym pogodzić, ale on tak ciągnie się za tobą. Jego babcia nie będzie żyć wiecznie. Mam przeczucie, że Manfred może powiedzieć, kiedy Xylda umrze, a on będzie wolny, że może jeździć z tobą. A ty będziesz chciała, bym miał normalne życie, do czego zawsze starasz się mnie popchnąć i wywalisz mnie, a zatrudnisz Manfreda, by był twoim menagerem, a ja będę musiał znaleźć pracę gdzieś daleko od ciebie.

- To się nie zdarzy, prawda?

- Nie jeśli mam cokolwiek do powiedzenia. A mam, prawda?

- Wierz mi, pamiętam, że powiedziałam ci co czuję do ciebie.

- Mógłbym usłyszeć to znów.

- Uhu. Ty pierwszy.

- Kocham cię. Nie kocham cię tak, jak powinienem kochać siostrę. Kocham cię jak mężczyzna kocha kobietę. Chcę być w tobie znów, teraz. Chcę kochać się z tobą, ciągle i ciągle.

Powstrzymałam się od pisku. Naprawdę? Wzięłam głęboki wdech.

- Dlaczego? - powiedziałam, co może było gorsze.

- Ponieważ jesteś piękna i mądra, - powiedział natychmiast. - Ponieważ zawsze mocno próbujesz, bez względu co robisz. Ponieważ jesteś uczciwa i ponieważ chcę od lat zobaczyć twoje cycki, a do cholery, jest tu za ciemno i nie widzę.

- Widziałam twojego penisa, kiedy wychodziłeś spod prysznica, a drzwi nie były zamknięte, - powiedziałam. - To było rok temu.

- Och, i śniłaś o nim od tej pory, - powiedział z nadzieją.

- Wiec, właściwie… tak. Ale nie nadymaj swojego ego.

- To nie jest ego, to co się nadyma.

- No, czuję. - polizałam kciuk i przesunęłam po czubku jego członka.

- O Boże.

Zrobiłam to znów.

Tylko zaczerpnął powietrza.

- Rób tak dalej, - powiedział.

Więc robiłam, potem on zaczął robić mnie coś, co mi się spodobało i bawiliśmy się tak, dopóki nie byliśmy gotowi połączyć się znów. Ten raz był nawet lepszy, doszliśmy w tym samym czasie. Pomyślałam, że mogliśmy potłuc się nawzajem na kawałki. Tym razem zasnął tak szybko, jak tylko skończyliśmy i później znów użyłam jego koszulki.

Zasnęłam tak głęboko, że wielki trzask, który się rozległ, zupełnie mnie zaskoczył. W rzeczywistości, przeraził mnie tak bardzo, że prawie zaczęłam krzyczeć.

- Drzewo się przewróciło, - powiedział Tolliver. - To było drzewo. Spokojnie, dziecinko, to nie było w nas.

Gramoliliśmy się szukając swoich ubrań. Tolliver odrzucił koszulkę z prostym komentarzem „wilgotne”, i znalazł swoją walizkę poklepując miejsce, gdzie spodziewał się, że będzie. Wyłowił inny, powiedział mi i usłyszałam go grzebiącego się dalej. Wstałam z łóżka po drugiej stronie i przeszukałam podłogę za butami.

Po wielu „Ooops” i „Gdzie jesteś? Znalazłem latarkę” w końcu znaleźliśmy się i podeszliśmy do okna. Tolliver zaświecił latarkę i wyjrzeliśmy na zewnątrz. Wypuścił potężny strumień światła z latarki, którą dostał dzisiaj w Wal-Marcie. Ujrzeliśmy, że to ta sosna o którą Hamiltonowie tak się martwili, padła pod ciężarem lodu i zablokowała drogę dojazdową Hamiltonów. Miałam okropne przeczucie, że ich samochód był pod nią.

- Czy z ich dachem wszystko porządku? - zapytałam. Nie mogliśmy tego stwierdzić.

- Zdaje mi się, że muszę iść i sprawdzić co z nimi, - powiedział Tolliver.

- Pójdę z tobą, - powiedziałam.

- Nie, nie pójdziesz. Nie ze złamanym ramieniem. Nie wyjdziesz na zewnątrz, by iść po gładkim lodzie. Jeżeli stało się tam coś złego, wrócę i zabiorę cię,- powiedział. - Jak się ma twoje ramie? Nie stuknęliśmy go za bardzo?

- Nie, wszystko dobrze.

- Więc wrócę za kilka minut.

Naprawdę nie mogłam kłócić się z powodami, dla których powinnam zostać. To miało sens. Czekałam w zimnej chacie, kiedy Tolliver schodził w dół po oblodzonych schodach i zaczął powoli przechodzić przez przód naszej chaty do Hamiltonów. Szturchnęłam ogień i dodałam kłodę, potem przyciągnęłam krzesło do okna i owinęłam się kocem.

Połowa mnie zamierzała śledzić światło, które Tolliver trzymał w dłoni, podczas gdy druga połowa stała w niewielkiej odległości krzycząc: „Właśnie spałaś z Tolliverem! Właśnie spałaś z Tolliverem!” czując jednocześnie przerażenie z zachwytem. Był to jedyny raz, kiedy mogłam powiedzieć, że właśnie (dosłownie) spieprzyłam najlepszy związek jaki kiedykolwiek miałam - możliwe, że otwierając drzwi do większego szczęścia.

Nawet myśląc to czułam się naiwna. Ale Boże, może wszystko będzie w porządku. Przerwałam tę niespójną wewnętrzną paplaninę, by zdawać sobie sprawę, że Tolliverowi ciężko dostać się do drzwi domu Hamiltonów, przez konary drzewa.

Otworzyłam okno, z dużym wysiłkiem. Bycie jednorękim jest do bani.

- Potrzebujesz, żebym ci pomogła? - zawołałam. Mój głos brzmiał dziwnie.

Poczułam, ze Tolliver powstrzymuje się od powiedzenia, że to ostatnia rzeczna świecie, jaką potrzebuje.

- Nie, dzięki, - zawołał z cudowną powściągliwością.

Nawet słuchanie jego głosu, sprawiało, że brakowało mi oddechu. Było w tym coś dziwnego. Jakieś utrzymujące się napięcie. Byłam rozświetlona i rozmarzona, jak dziewczyna, która właśnie przeżyła swój pierwszy francuski pocałunek, chciałam być tutaj i teraz.

Drzwi Hamiltonów otwarły się i mogłam zobaczyć Teda Hamiltona. Był ubrany w kapelusz, który wyglądał groteskowo, ale teraz był bardzo odpowiedni, biorąc pod uwagę, jak wiele ciepła traci twoje ciało przez głowę. Wymienili z Tolliverem kilka słów, potem Tolliver zaczął wracać z powrotem do naszego tymczasowego domu.

Otworzyłam drzwi, kiedy doszedł do szczytu schodów, wepchnął się do środka.

- O mój Boże, jak zimno jest na zewnątrz, - powiedział i podszedł prosto do ognia. Dorzucił parę szczap i stał tam przez chwilę, przybliżając twarz do ognia tak blisko jak mógł, bez przypalenia wąsów. Zamknął oczy ze szczęścia czując ciepło.

- Wszystko z nimi w porządku?

- Acha. Są wściekli. Ted powiedział kilka słów, które jak myślę zostały mu z Wojny Koreańskiej. Cieszę się, że nie jestem członkiem rodziny McGraw-Cotton. Właściwie powiedział, ze zaskarży ich do sądu.

- Zastanawiam się, czy będzie miał szanse w sądzie.

Tolliver wyciągnął rękę, ogrzewając jedną, potem drugą.

- Chciałbym powiedzieć, że to będzie śmieszne, ale wiesz, jaki może być system sprawiedliwości.

Zapadła cisza, patrzyliśmy na siebie.

- Jest ci przykro? - zapytał.

- Nie. A tobie?

- Powinniśmy zrobić to dawno temu. Mówiłaś, że powinienem opuścić cię. Nie wiedziałem, czy chcesz tego, czy nie. W końcu zdecydowałem, wóz, albo przewóz. Co o tym myślisz?

- Myślałam, ze kocham cię tak bardzo, że nie powinnam zatrzymywać cię przy mnie, ponieważ musisz znaleźć swoja własną drogę. Myślałam, że może pomyślisz, że to jest prymitywne i chore. Czy… może poczujesz jakiś rodzaj żalu i odpowiedzialności za mnie, co byłoby gorsze.

- Jeżeli chodzi o mnie, jesteś cudowna. - powiedział. - Poraził cię piorun i zamiast zawodzić i jęczeć o tym, czy zgłosić inwalidztwo, ty odkryłaś zdatne do użycia umiejętności i wymyśliłaś sposób by je wykorzystać. Masz umysł i charyzmę, by zamienić to w swój własny biznes.

- Charyzmę, - powiedziałam pogardliwie.

- Masz, czy nie zauważyłaś sposobu w jaki mężczyźni cię lubią?

- Dojrzewający chłopcy lubią mnie, - powiedziałam. - To nie jest zupełnie duży plus.

- Nie tylko dojrzewający, - powiedział Tolliver. - Ci po prostu nie wiedzą jak to ukryć.

- Mówisz, że jestem magnes na facetów? Bądź realistą.

- Nie w tym rodzaju, w jakim lubiana jest, no nie wiem, Shakira czy Beyonce. Nie jesteś blond trzęsącą-cyckami rodzajem dziewczyny, ale jesteś bardzo atrakcyjna i wierz mi, mężczyźni to czują.

- Jeżeli chodzi o mnie, najważniejsze, że ten mężczyzna to czuje, - powiedziałam. Spojrzałam na jego twarz.

- Sprawiasz, że brakuje mi oddechu, - powiedział.

Spojrzałam w dół i uśmiechnęłam się.

- W końcu teraz wiesz wszystko co złe o mnie.

- Nie wiedziałem, ze wydajesz ten dźwięk kiedy dochodzisz, - powiedział i to mnie na chwilkę brakło oddechu.

- Nie wiedziałam, ze masz to niewielkie zakrzywienie na penisie, - odrzuciłam.

- Och… to znaczy… mam nadzieję, że to w porządku?

- Acha… - upewniłam go. - cudownie dotyka mnie wewnątrz.

- Och… Hmmm.

- Zastanawiałam się, jeżeli nie masz nic przeciwko…

- Acha?

- Może mógłbyś dotknąć tak znów?

- Myślę, że mogłabyś mnie przekonać. Jeżeli podasz dobre argumenty.

- Chcesz, żebym zeszła niżej?

W migoczącym świetle kominka, mogłam dostrzec jego rozszerzone źrenice.

- Och, - powiedział.

- Polizać cię? W ten sposób? - wyciągnęłam język i polizałam lekko trzepocząc.

- To byłaby sztuczka, - powiedział ochryple. - Jezus, Harper, nie rozumiem dlaczego faceci nie jadą za nami z miasta do miasta, tylko po to by patrzeć jak to robisz.

- Ponieważ nigdy nie robiłam tego nikomu innemu, tylko tobie, - powiedziałam, - Chyba nie myślisz, że mogłabym powiedzieć coś takiego komuś innemu?

- Proszę, - powiedział. - Proszę zrób mi tak. I nikomu innemu.

Klęknęłam ostrożnie przed nim i pociągnęłam w dół jego spoconą bieliznę, którą ubrał przed swoja wyprawą do Hamiltonów. W jakiś sposób to, że nadal miał na sobie ubranie, sprawiało, że to co robiłam było bardziej nieprzyzwoite.

Spojrzałam do góry, by upewnić się, że patrzy jak spełniam swoją obietnicę. O tak. Obserwował każdy ruch, jak gdyby był zahipnotyzowany.

- O mój Boże, - powiedział. Reagował w bardzo satysfakcjonujący sposób.

Przy moich ograniczonych doświadczeniach, mężczyźni zawsze cieszyli się z seksu, byli z niego zadowoleni, bez względu jak bardzo niedoświadczony był ich partner. Nie byli krytyczną grupą. Chcieli tylko mieć orgazm. Wystarczało włożyć ich penis w odpowiednią dziurę i wydawać entuzjastyczne dźwięki, a byli szczęśliwi. Tak było, jak byłaś z osobą, którą nie znałaś dobrze.

- Dla ciebie wszystko, dziecinko, - powiedziałam i sprawiłam, że jęknął.

Obudziłam się następnego ranka, kryształowo czyste światło dobiegało przez niezasłonięte okna. Zamrugałam i zadrżałam. Zagrzebałam się głębiej pod przykrycie, bliżej do drugiego ciała w łóżku. Tolliver! Byłam w łóżku z Tolliverem i byliśmy nadzy. Westchnęłam ze szczęścia i pocałowałam do w szyję, co było najłatwiejszą rzeczą do zrobienia.

- Zdaje mi się, że muszę teraz przestać mówić do ciebie „siostrzyczko”, - powiedział, jego głos był ciężki od snu.

- Acha.

- Zdaje mi się, że Manfred nie ma szczęścia.

- Acha.

- Zdaje mi się, że słyszę piłę łańcuchową, co znaczy, ze na zewnątrz chaty są ludzie, którzy wycinają drzewo, a my nie mamy na sobie ubrań.

- Och… nie.

- Acha, słyszysz ich?

Słyszałam. Jak to mogło być, że nawet jeżeli było tu pięćdziesiąt wolnych domków letniskowych i chat dookoła jeziora, my jesteśmy jedynymi, którzy mają sąsiadów. I musiałam wyjść z ciepłego łóżka, iść do łazienki i opłukać się wodą. Paskudztwo. Zdecydowanie potrzebowałam gąbki, z którą musiałam stanąć nago z lodowatej łazience, gdzie nie było żadnych zasłon na oknach, a głupi Hamiltonowie byli na zewnątrz, próbując uwolnić swoje auto uwiezione przez drzewo.

- Mam nadzieję, że ich auto jest jak naleśnik, - powiedziałam.

- Nie myślisz tak.

- Nie. Tak. Może trochę. - Zaśmiałam się. - Po prostu nie chcę wychodzić z łóżka.

- Myślisz, że wejdą na schody i będą podglądać?

- Och, tak. W każdej chwili. - Jego ręka znalazła moją pod ogromna stertą koców i chwycił mocno moje palce.

- Ja również nie chcę wychodzić z tego łóżka, - powiedział i pocałował mnie. Jego ręka oswobodziła moją, by prześlizgnąć się przez moją klatkę piersiową. - ale jestem też wyczerpany.

- Och, biedactwo. Wykończyłam cię?

- Jestem cieniem siebie.

- Zabawne. Wyglądasz całkiem realnie. - powiedziałam, przesuwając rękę przez jego (okey, płaski i muskularny) brzuch.

- Kobieto, potrzebuje paliwa, - powiedział. - Jeżeli mam sprostać twoim nienasyconym żądaniom.

- Nawet nie spotkałeś jeszcze nienasycenia, - powiedziałam. Potem uśmiechnęłam się. - Nie mogę uwierzyć, że zrobiliśmy to Tolliver. Tego zawsze chciałam.

- Ja również. Ale mój metabolizm mówi mi, najpierw jedzenie, potem rozmowa.

Pocałowałam go.

- Więc tak będzie.

Wślizgnęłam się z powrotem w spodnie od piżamy i rzuciłam się do łazienki. Piętnaście przenikliwo zimnych minut później, byłam trochę bardziej czysta i byłam ubrana w kilka warstw czystych ubrań. Miałam na sobie dwie pary skarpetek i jakieś gumiaki, które Tolliver wyciągnął z półki Wal-Mart'a dzień wcześniej. Kiedy Tolliver zajął moje miejsce w łazience, poszukałam i ponad kuchenką znalazłam tanią metalową patelnię, nalałam do niej trochę wody i położyłam ją na dużym ogniu. Kiedy tylko woda zrobiła się ciepła, użyłam zwiniętej koszulki Tolliver by zdjąć patelnię z ognia i nalałam gorącą wodę do dwóch kubków z czekoladą. Cukier mógł pomóc przywrócić nam energię.

Tolliver uśmiechnął się, kiedy zobaczył parę unoszącą się znad kubków.

- Ach, to cudowne, - powiedział. - Cud kobieta.

Usiedliśmy na dwóch krzesłach blisko ognia, piliśmy i jedliśmy słuchając radia na baterię. Drugi były w okropnym stanie, ponieważ temperatura podniesie się powyżej zera dopiero po południa, drogi nie będą oczyszczone, aż do następnego ranka. Nawet wtedy będą pokryte lodem. Ekipy elektrowni naprawiały zerwane linie energetyczne, o czym będą donosić, a także sprawdzać odcięte gospodarstwa. Obywatele pilnie mają sprawdzić swoich starszych sąsiadów. Spojrzałam przez okno.

- Z Hamiltonami w porządku, Tolliver, - powiedziałam.

- Sprawdzałaś swój telefon? - zapytał.

Kiedy go włączyłam miałam kilka wiadomości.

Pierwsza była od Manfreda.

- Hej, Harper, moja babcia naprawdę źle się poczuła wczoraj i jest w szpitalu, tutaj w Doraville, - powiedział Manfred.

Druga wiadomość była od Twayli, mającej nadzieję, że wszystko z nami w porządku, tutaj w chacie. Trzecia była od Manfreda.

- Byłoby wspaniale, gdybyś ty i Tolliver mogli zostać, jest parę spraw związanych z Babcią o których chciałbym porozmawiać, - powiedział, starając się bardzo brzmieć jak dorosły, ale nie zupełnie mu się to udało.

- Brzmi to źle, - powiedziałam, - Zupełnie jak wyłączanie zepsutej maszyny.

- Myślisz, że możemy pojechać do miasteczka? - powiedział Tolliver. - Nie jestem pewny, czy wyjedziemy z podjazdu.

- Nie zauważyłeś, że przestawiłam samochód przed burzą? Jest przy drodze.

- Gdzie każdy, kto będzie próbował wjechać w tą ciasną drogę może go grzmotnąć.

- Gdzie nie musimy przejeżdżać po oblodzonym zboczu i najprawdopodobniej skończyć w jeziorze. - Widocznie wspaniały seks i nasz zmieniony związek nie zmienił naszych okazyjnych utarczek.

- Okey, to był dobry pomysł, - powiedział. - Więc wygląda na to, że możemy jechać do miasteczka koło południa, kiedy stopnieje wszystko co ma stopnieć.

Jakoś nie zaczęliśmy rozmawiać o tym, co zdarzyło się pomiędzy nami i w jakiś sposób było to dobre. Tolliver nie mógł znaleźć sobie miejsca, tak jak spodziewałam się i wyszedł, na jakąś godzinę lub dwie, pomóc Tedowi Hamiltonowi. Kiedy wracając wszedł na schody, słyszałam jak tupie zrzucając śnieg i lód z butów. Czytałam przy ogniu i trochę się niepokoiłam. Popatrzyłam wyczekująco, a on podszedł i swobodnie pocałował mnie w policzek, tak jakbyśmy byli małżeństwem od lat.

- Twoja twarz zamarza, - powiedziałam.

- Moja twarz zamarzła, - poprawił mnie. - Dzwoniłaś do Manfreda? Sprawdziłem samochód, kiedy byłem na zewnątrz i odpalił.

- Zadzwonię do niego teraz, - powiedziałam i okazało się, że muszę zostawić wiadomość na poczcie głosowej Manfreda.

- Prawdopodobnie wyłączył komórkę, kiedy jest w szpitalu, - powiedział Tolliver.

Otworzyłam usta, żeby zadać kilka pytań o nasz nowy związek, ale znów stwierdziłam, że mądrze będzie zostawić to. Właściwie, dlaczego Tolliver miał wiedzieć więcej niż ja?

Rozluźniłam się i pozwoliłam by napięcie mnie opuściło. Wszystko może być tak jak do tej pory. Nie musimy wysyłać nigdzie zawiadomień. Nagle przyszła mi do głowy okropna myśl.

- Te nowe układy mogą być trochę mylące dla naszych sióstr, - powiedziałam.

Mogłam wyczuć z wyrazu twarzy Tolliver, że nie dotarło to do niego.

- Acha, - powiedział. - Wiesz… masz rację. Mariella i Gracie… och, Boże. Iona.

Nasz ciotka Iona, no tak, dokładnie mówiąc moja ciotka Iona, była opiekunem naszych dwóch przyrodnich sióstr, które były dużo młodsze od nas. Iona i jej mąż wychowywali dziewczynki w najbardziej odmienny sposób, jaki tylko był możliwy, niż życie jakie wiodły z moimi rodzicami. W sposób który był całkowicie słuszny. Było dużo lepiej być wychowywanym jako fundamentalny chrześcijanin, niż jako dzieciak, który nie wie co to jest prawdziwy posiłek, dzieciak na łasce wszelkich szumowin, które nasi rodzice wpuścili do przyczepy. To właśnie był sposób w jaki byłam wychowywana jako nastolatka. Marcella i Gracie były dobrze ubrane, dobrze nakarmione i czyste. Miały stabilny dom do którego mogły wracać każdego dnia, a jeżeli ich wczesne lata doprowadziły do tego, że buntują się przeciwko obecnemu reżimowi, niech tak będzie. Staraliśmy się budować pomost pomiędzy nami i dziewczynkami, ale to była ciężka praca.

Myślenie o reakcji Iony na nasz nowy związek było nudne.

- Zdaje mi się, że przez ten most przejdziemy kiedy dojedziemy do niego, - powiedziałam.

- Nie będziemy nic ukrywać, - powiedział Tolliver z nagłą niezłomnością. - Nawet nie będę usiłował.

Było mi miło słyszeć to. Byłam pewna swoich uczuć, ale to zawsze miło wiedzieć, że partner czuje to samo. Odetchnęłam z ulgą.

- Żadnego ukrywania się, - powiedziałam.

Zjedliśmy na lunch kanapki z masłem orzechowym.

- Żona Teda pewnie upichciła na piecu zdrowy posiłek, - powiedziałam.

- Hej, jesz zdrowo prawie cały czas.

Moje zwyczaje żywieniowe zmieniły się, z różnych powodów, od kiedy zatrzymaliśmy się w Doraville. Miałam zmienić to wkrótce. Z takimi problemami zdrowotnymi jakie miałam, opłacało się zapobiegać jak tylko mogłam, przestrzegając właściwych zasad.

- Jak twoja noga? - zapytał Tolliver, podążając za moim tokiem myślenia.

- Bardzo dobrze, - powiedziałam wyciągając prawą nogę i pocierając ją. - Myślę, że nie będę biegać przez kilka dni.

- Kiedy możesz ściągnąć opatrunek?

- Za pięć tygodni, tak powiedział doktor. Postaram się być wtedy w St. Luis, więc nasz doktor to sprawdzi.

- Wspaniale, - Tolliver uśmiechnął się tak szeroko, że wiedziałam, że myśli o kilku rzeczach, które będą dużo prostsze, kiedy moje ramię będzie zdrowe.

- Hej, chodź tutaj, - powiedział. Siedział na podłodze przed ogniem, oparty o krzesło. Poklepał podłogę pomiędzy swoimi nogami i usiadłam koło niego. Objął mnie ramionami. - Nie mogę uwierzyć, że mogę tak zrobić, - powiedział. Gdyby moje serce mogło się zatrzymać, to by to zrobiło. - To cudowne dotykać ciebie. Mogę dotknąć cię, tak jak chcę. Nie muszę myśleć dwa razy za każdym razem.

- Naprawdę myślałeś dwa razy?

- Myślałem, że może wystraszę cię.

- Tak samo jak ja.

- Idioci.

- Acha, ale teraz jest dobrze.

Siedzieliśmy tam zadowoleni, dopóki Tolliver powiedział mi, że zdrętwiała mu noga. Stwierdziliśmy, że jeżeli chcemy spróbować dojechać do miasteczka, to czas wyjechać.

Rozdział 10

Kilka razy podczas wycieczki do miasteczka, prawie żałowałam, że włączyłam swoją komórkę i dostałam wiadomość Manfreda. To była najbardziej przerażająca podróż samochodem, jaką kiedykolwiek odbyłam. Tolliver prowadził, ale powiedział wszystkie brzydkie słowa, jakie miał w słowniku, a kilku nawet nie rozumiałam. Spotkaliśmy tylko jeden samochód podczas naszej podróży, wypełniony nastoletnimi chłopcami, którzy chyba pragnęli śmierci. Tak szybko jak to pomyślałam, przypomniałam sobie chłopców w zamarzniętej ziemi i zrobiło mi się przykro.

Na przyszpitalnym parkingu dla odwiedzających było tylko kilka samochodów. Teren dookoła niedużego budynku pokryty był śniegiem, co wyglądało prawie pięknie. Kiedy weszliśmy, przy recepcyjnym biurku nie było nikogo, więc błąkaliśmy się, dopóki nie znaleźliśmy stanowiska pielęgniarek. Wypytaliśmy się tam o Xyldę Bernardo.

- Och, ta medium, - powiedziała pielęgniarka, wyglądając na trochę pod wrażeniem. - Jest na OIOM-ie (Oddział Intensywnej Opieki Medycznej), jej wnuk jest w poczekalni, jeżeli chcecie się z nim zobaczyć. Powiedziała nam jak iść i znaleźliśmy Manfreda siedzącego z głową schowaną w rękach. Był w jednej z tych poczekalni, które są małymi zaułkami między rzędem krzeseł, zaśmieconej kubkami od kawy i starymi magazynami. Poczekalnia wyglądała tak, jakby sprzątaczki nie posprzątały dzisiaj. Nie było dobrze.

- Manfred, - powiedziałam. - powiedz nam, co stało się Xyldzie.

Odsunął ręce i mogliśmy zobaczyć, że ma czerwone oczy. Jego twarz był mokra od łez.

- Nie rozumiem, - powiedział. - Czuła się lepiej. W nocy miała jakieś załamanie, ale rano czuła się lepiej. Lekarz ją oglądał. Był pastor i modlił się z nami. Mieli ją przenieść do normalnego pokoju. Potem nagle - wyszedłem tylko na minutkę, tylko by kupić sobie kawę i zatelefonować - kiedy wróciłem, była w śpiączce.

- Jak mi przykro, - powiedziałam. Naprawdę nic nie możesz powiedzieć, żeby było lepiej, prawda?

- Co mówi lekarz? - zapytał Tolliver.

Usiadłam obok Manfreda i położyłam mu rękę na ramieniu. Tolliver usiadł naprzeciwko nas, pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach. Popatrzyłam mu w twarz, taką poważną, taką skoncentrowaną i poczułam falę miłości, która prawie mnie uderzyła. Musiałam skoncentrować się, by wrócić myślami do nieszczęścia Manfreda i Xyldy.

- To ten sam lekarz, który zajmował się tobą, - powiedział Manfred, - Facet z białymi włosami. Wygląda okey. Powiedział, że nie wydaje mu się, żeby się obudziła. Nie wie dlaczego nastąpiła taka odmiana, ale nie jest zaskoczony. To wszystko jest… nie wydaje mi się wystarczająco pewne. Nikt nie mówi mi dokładnie co się jej stało. Myślałem, że lekarstwo jej pomagało.

- Zadzwoniłeś do swoich bliskich?

- Moja matka jest w drodze. Ale przez warunki drogowe od Tennessee do miasteczka, nie ma szans, żeby przyjechała zanim Babcia odejdzie.

To było okropne.

- Twoja mama polega na tobie z podjęciem decyzji?

- Acha. Powiedziała, że wie, że postąpię właściwie.

To wspaniałe, że matka tak mówi, ale to duża odpowiedzialność.

- Miałem nadzieję, - powiedział Manfred po długiej chwili, - że mogłabyś pójść zobaczyć ją i mogłabyś dać mi jakąś radę.

Popatrzył na mnie, kiedy to powiedział, zabrzmiało to bardzo poważnie. Po chwili zrozumiałam co miał na myśli. chciał wiedzieć, czy jej dusza była tu nadal. Okay. Wzdrygnęłam się w środku, ale skinęłam głową.

Pokazał mi drzwi do OIOM-u, który oczywiście był dość mały, tak jak szpital. Pomyślałam, że Xylda skorzystałaby przy przeniesieniu do czegoś większego, z większą ilością urządzeń, ale nie było takiej możliwości. Znów natura pokonała technologię. Wyglądało to dla mnie zdumiewająco, patrzeć na Xyldę Bernardo podpiętą to tych wszystkich urządzeń. Cicho notowały wszystko, co dzieje się wewnątrz niej, a jednak kiedy Manfred chciał dowiedzieć się czegoś tak podstawowego, jak to, czy dusza jego babci była nadal przywiązana do jej ciała, musiał zapytać mnie.

Przytrzymałam przez chwilę bezwładną rękę Xyldy, ale to nie było potrzebne dla zadania, które dostałam. Dusza Xyldy była tutaj nadal. Było mi prawie przykro. To mogłoby uprościć decyzję rodzinie, gdyby jej dusza już odeszła.

Barney Simpson wsunął głowę w drzwi i spojrzał na mnie pytająco.

- Myślałem, ze już wykopaliśmy panią stąd, - powiedział, w jego głosie słychać było brak szacunku dla cichej postaci na łóżku.

- Odwiedza pan pacjentów na OIOM-ie?

- Nie, rodziny tych pacjentów. Zobaczyłem kogoś tutaj i przyszedłem sprawdzić.

- Przed minutą rozmawiałam z jej wnukiem, - powiedziałam.

- Jesteście dobrymi przyjaciółmi. To jest ta druga pani, prawda?

- Xylda Bernardo. Tak, jest medium.

- Powiedziała przedstawicielom prawa o Chucku Almandzie.

Po sekundzie skinęłam głową. To było mniej więcej prawda.

- Tak.

- Co za niepospolity talent, - powiedział Simpson. Przejechał ręką swoje bujne, ciemne włosy, starając się ugłaskać je, ale nie udało mi się.

- Jest z pewnością poza szablonem, - powiedziałam. Zrobiłam krok w kierunku drzwi. Chciałam złożyć raport Manfredowi. Simpson cofnął się o krok, by pozwolić mi przejść. Pielęgniarka przeszła obok nas, wchodząc do pokoju Xyldy.

- To znowu tu, - powiedziała do Simsona, - Nie możesz wyjechać?

- Nie. Mój samochód zamarzł, - powiedział uśmiechając się.

- Więc nie jesteś tu dobrowolnie, - powiedziała.

- Chciałbym pojechać do domu.

Tak jak ja.

W czasie, gdy dotarłam do Manfreda, Barney Simpson kontynuował swoją rundkę odwiedzin.

- Jest nadal nietknięta, - powiedziałam.

Manfred zamknął oczy, nie mogłam domyślić się z przerażenia, czy wdzięczności.

- Więc będę tutaj z nią czekał,- powiedział. - Dopóki nie odejdzie.

- Co możemy zrobić dla ciebie? - zapytał Tolliver.

Manfred spojrzał na niego z takim wyrazem twarzy, że prawie pękło mi serce.

- Nic, - powiedział. - Wiem, że przejmujecie się nią. To dobrze, mieć was za przyjaciół. Naprawdę jestem wdzięczny, że podjęliście wysiłek by przyjechać do miasteczka, by ją zobaczyć. Gdzie zatrzymaliście się?

Powiedzieliśmy mu o chacie nad jeziorem. Uśmiechnął się słysząc opowieść o Hamiltonach.

- Kiedy wyjeżdżacie? - zapytał. - Zdaje się, że gliniarze wam odpuścili?

- Zdaje się, ze wyjedziemy jutro, - powiedziałam. Ale zanim odjedziemy, przyjedziemy do szpitala by sprawdzić co z tobą. Na pewno nic nie możemy zrobić dla ciebie?

- Na razie w szpitalu nadal jest elektryczność, - powiedział Manfred, - mogę kupić coś na gorąco do jedzenia, kawiarnia jest otwarta.

Fraza „szpitalna kawiarnia” nie brzmi bardzo apetycznie, ale „jedzenie na gorąco” już bardziej. Namówiliśmy Manfreda by poszedł z nami i zjedliśmy gorące herbatniki z sosem i hamburgery z jakąś zieloną fasolką. Przysięgłam sobie, że w przyszłym tygodniu będę biegać dwa razy częściej.

W ostatniej minucie prawie zawróciłam, by zostać z Manfredem. Wyglądał na tak samotnego.

- Nie ma mowy, żebyś została tutaj, Harper, chociaż bardzo doceniam twoją propozycję. Teraz można tylko siedzieć i czekać, a to mogę zrobić sam. Moja matka będzie tutaj jutro rano, jeżeli drogi będą suche. Będę od czasu do czasu wychodzić z pokoju Babci by sprawdzić pocztę głosową.

Uściskałam Manfreda, a Tolliver uścisnął mi rękę.

- Przyjedziemy, jeżeli tylko będziesz nas potrzebował, - powiedział, a Manfred przytaknął.

- Nie myślała jasno ostatniej nocy, - powiedział. - Była zmęczona. Ostatni moment, kiedy trzeźwo myślała był wczoraj. Powiedziała mi, ze myśli, że chłopak na pewno zabijał zwierzęta, ale coś jeszcze się tam zdarzyło.

- Jak co? - już odchodziłam, ale odwróciłam się powrotem do Manfreda. To były złe wiadomości.

Wzruszył ramionami.

- Nie powiedziała mi. Powiedziała, że cała posiadłość zalana była złem.

- Hmmm, - dobrze, „zalana złem” brzmi naprawdę źle. Co Xylda miała na myśli. Tak właśnie jest z medium.

- Użyła innego słowa.

- Jakiego?

- To zalanie. Nazwała to… miazmat? Czy jest takie słowo?

Manfred nie był głupi, ale nie był też oczytany.

- Acha, jest. To znaczy, jak gęsta, niemiła atmosfera, prawda Tolliver?

Tolliver przytaknął.

Czyżbym przeoczyła coś, jak ciało? Czy popełniłam błąd? Myśl była tak mocna, tak szokująca, że ledwo poczułam przenikliwe zimno podczas naszej drogi do samochodu.

- Tolliver, powinniśmy wrócić na posiadłość.

Spojrzał na mnie jakby odbiła mi szajba.

- W taką pogodę, chcesz iść szperać na prywatnej posiadłości? - zapytał, wkładając wszystkie swoje wątpliwości w jednym zdaniu.

- Wiem, że pogoda jest zła. Ale Xylda…

- Równie często Xylda jest starą oszustką i ty o tym wiesz.

- Nie w tym momencie, - ta myśl docierała do mnie. - pamiętasz, kiedy byliśmy w Memphis, powiedziała „w czas mrozu będziesz bardzo szczęśliwa”

- Acha, - powiedział. - Pamiętam to. To jest czas mrozu i zanim chciałaś iść naruszyć czyjeś prawo własności, byłem szczęśliwy. - Nie wyglądał na szczęśliwego. Wyglądał na zmartwionego. - Właściwie, chciałbym wrócić do chaty, dołożyć do ognia i znów stać się szczęśliwym.

Uśmiechnęłam się. Nic nie mogłam na to poradzić.

- Dlaczego po prostu nie poprosimy? - zapytałam.

- Po prostu zapytać faceta, czy możemy znów obejrzeć jego posiadłość? Poprosić go, czy nie pochował jakiś ciał tam, gdzie nie sprawdziliśmy? Ponieważ tu jest miazmat zła?

- Okey, rozumiem twój punkt widzenia. Po prostu myślę, że powinniśmy coś zrobić.

Tolliver zapalił samochód w chwili kiedy wsiedliśmy i w końcu ogrzewanie zaczęło pracować. Ustawiłam je tak, by ogrzewanie wiało w kierunku mojej twarzy.

- Możemy przejechać obok i zerknąć, - powiedział bardzo niechętnie.

- Potem zajmiemy się twoim planem o chacie.

- Okey, ta część brzmi dobrze.

Prześledziliśmy naszą wczorajszą drogę i na przemian ślizgając się i podskakując jechaliśmy przez prawie puste ulice do posiadłości Toma Almanda. Na terenie gdzie policja i media parkowały swoje samochody, było widać rozjechaną ziemię, czarne błoto z utwardzonego terenu rozrzucone było wszędzie. Tolliver zaparkował w miejscu, gdzie nasz samochód był niewidoczny z domu. Wysiadłam z auta i ostrożnie przeszłam do stodoły. Co tam przeoczyłam?

Wewnątrz stodoły powietrze było zimne i nadal zatęchłe, w klepisku było kilka dziur. W tych miejscach były pogrzebane ekshumowane zwierzęta. Pomyślałam o chłopcu, Chucku, ale potem wypędziłam z moich myśli jego smutne oczy i skoncentrowałam się na szczególnych wibracjach które pochodziły ze śmierci - ludzkiej śmierci.

Kiedy otwarłam oczy, Chuck Almand stał przede mną.

- Mój Boże, przeraziłeś mnie! - powiedziałam, unosząc rękę w rękawiczce do gardła.

Miał ubrane ciepłe buty i ciepły płaszcz, czapkę, rękawiczki i szalik, więc był ubrany stosownie do pogody.

- Co pani tutaj robi? - zapytał. - Myśli pani, że coś pominęła?

- Tak, - powiedziałam, nie mając rozsądnej historyjki do opowiedzenia, - Tak, zastanawiam się, czy czegoś nie pominęłam.

- Myśli pani, że tutaj mogą być martwi ludzie?

- Sprawdzam.

- Nie ma żadnych. Wszyscy są pogrzebani na starej farmie Daveya.

- Nie wiesz o jakiś innych?

Jego oczy zamrugały, a ja usłyszałam coś na zewnątrz. Dzięki Bogu.

Drzwi stodoły otwarły się i wszedł mój brat.

- Hej, Chuck - powiedział swobodnie. - Kochanie, skończyłaś?

- Acha, tak mi się wydaje. - powiedziałam, - Jak spodziewaliśmy się, nic tu nie ma.

Bystre, jasne oczy Chucka Almanda wpatrywały się we mnie.

- Nie bój się mnie, - powiedział.

- Nie wydaje mi się, żebym się bała, - powiedziałam, starając się uśmiechnąć. I była to prawda, nie byłam specjalnie przestraszona. Ale czułam się bardzo niepewnie koło niego i byłam skoncentrowana na nim w jakiś bezosobowy sposób.

Wtedy usłyszałam inny głos wołający z zewnątrz.

- Hej, Chuck, kolego, jesteś tam? Kto tam jest?

Ku mojemu zakłopotaniu twarz Chucka zmieniła się w mgnieniu oka i chłopiec uderzył mnie w brzuch tak mocno jak tylko mógł. Jego wargi poruszały się, kiedy mnie uderzył, widziałam to z mojego miejsca na podłodze.

- Wynoście się stąd! - krzyknął, kiedy wpatrywałam się w niego klęcząc na zimnym klepisku. - Wynoście się! Wtargnęliście na teren prywatny!

Tom Almand rzucił się do przodu, drzwi do starej stodoły zaskrzypiały i zatrzeszczały, kiedy pchnął je, widząc co się dzieje.

- Synu, synu, O mój Boże, Chuck coś ty zrobił?

Tolliver był przy mnie pomagając mi podnieść się.

- Ty sukinsynu, - powiedział do chłopca. - Nie śmiej jej więcej dotknąć. Nic ci nie zrobiła.

Nic nie powiedziałam, tylko patrzyłam w jego oczy, swoją zdrową ręką obejmując się w pół. Może uderzy mnie ponownie. Tym razem chciałam być przygotowana.

Ale jedyne co się zdarzyło to dużo gadania. Tom Almand przepraszała ciągle i ciągle. Tolliver jasno wyjaśnił, że nie zamierza pozwolić by ktokolwiek mnie skrzywdził. Również wyjaśnił jasno, że nie chce by chłopak zbliżył się kiedykolwiek do mnie. Tom stwierdził, że nie powinniśmy wtargnąć na jego teren. Tolliver powiedział, że policja sama przywiozła nas tutaj dzień wcześniej. Tom poinformował nas, że dzisiaj nie jest dzień wcześniej i mamy wynosić się do diabła z jego ziemi. Tolliver powiedział, że zrobimy to z radością i że będzie miał szczęście, jeżeli nie zadzwonimy na policję, by zameldować o napadzie jego syna.

Osłabłam, kiedy Tolliver pomagał mi wsiąść do samochodu. Był bardzo przejęty. Starał się nie powiedzieć „a nie mówiłem”, ale promieniowało to z niego. Boże błogosław go, że zdołał tego nie powiedzieć.

- Tolliver, - powiedziałam, kiedy byliśmy bezpieczni w samochodzie, w drodze powrotnej do chaty.

- Tak?

- Zaraz jak mnie uderzył, zanim zaczął wrzeszczeć, chłopak powiedział: „przepraszam, znajdź mnie później” - powiedziałam.

- Nie słyszałem, żeby coś takiego mówił.

- Powiedział to bardzo cicho, więc nie słyszałeś. Więc jego ojciec nie słyszał.

- Powiedział, że powinnaś znaleźć go później?

- Powiedział, że przeprasza. Potem powiedział, żebym znalazła go później.

- Więc jest schizofrenikiem? Może stara się przekonać swojego ojca, że jest?

- Myślę, że stara się przekonać swojego ojca do czegoś, ale nie jestem pewna do czego.

Resztę podróży do chaty jechaliśmy w ciszy. Nie wiem o czym myślał Tolliver, ale ja starałam się zrozumieć co się stało.

Kiedy zaparkowaliśmy na górze zbocza, zauważyliśmy, że dom Hamiltonów był cichy, tylko dym wychodził z komina. Może zdrzemnęli się. To był dobry pomysł.

- Nie podoba mi się, kiedy myślę jak siedemdziesięcio-pięcio latek. - zrzędziłam, kiedy szliśmy z podjazdu po schodach do drzwi.

- Och, założę się, że pomyślimy o czymś, czego na pewno nie będą robić Hamiltonowie. - powiedział Tolliver, a coś intymnego w jego głosie sprawiło, że przyspieszył mi puls.

- No, nie wiem, Hamiltonowie są bardzo krzepcy i zdrowi, jak na ludzi w ich wieku.

- Myślę, że przy takim zakładzie moglibyśmy ich zrujnować, - powiedział Tolliver.

Zaczęliśmy zaraz po wejściu, z przerwą na dołożenie drewna do kominka i zamknięcie drzwi, zdołaliśmy przeprowadzić ciekawą próbę. Nie wiem jak Hamiltonowie spędzają wieczór, ale nasz spędziliśmy bardzo miło. I ostatecznie mogliśmy też się zdrzemnąć.

W nocy zrobiłam gorącą czekoladę i zjedliśmy trochę masła orzechowego. Mieliśmy też kilka jabłek. Zastanawiałam się, czy rozmawialibyśmy ze sobą tak wiele, gdyby był prąd, ale pewnie nie robiłyśmy tego. Jest coś intymnego w byciu razem w ciemnościach i za każdym razem, kiedy kochaliśmy się czułam pewność co do niego, a nasze nowe relacje stawały się bardziej solidne. Jak również oboje, wolelibyśmy raczej rzucić się z urwiska, niż po tym co przeżyliśmy razem, znów wrócić do związków na jedną noc.

- Ta ostatnia kelnerka w Sarne, - powiedziałam. Spojrzałam na niego spod oka. - Byłam o nią naprawdę zazdrosna i przez parę tygodni nie mogłam wymyślić dlaczego.

- Z dwóch powodów. Miałem nadzieję, że przyjdziesz do nas, przywalisz kobiecie, wyrzucisz ją i powiesz mnie, że jestem ten jeden i jedyny. A poza tym, byłem napalony. - powiedział Tolliver. - Dodatkowo, ona zaproponowała. Okey, trzy powody.

- Kusiło mnie to, - przyznałam się. - Ale nigdy nie czułam, że mogę zaryzykować. Ciągle myślałam: Co jeżeli poproszę go, by tego nie robił, a on zapyta mnie dlaczego? I Co mam mu odpowiedzieć? Nie rób tego, bo kocham cię? A ty powiedziałbyś, OmójBoże, nie mogę więcej z tobą podróżować.

- Myślałem, że powiesz to samo, - powiedział. - Że powiesz, że nie możesz być z kimś, kto cały czas chce iść z tobą do łóżka, że musisz mieć jasną głowę do pracy, i nie chcesz mieszać interesów z pożądaniem. No i że miałaś lepszych kochanków niż ja.

- Jestem kobietą, - powiedziałam, - nie śpię z każdym kto chce spać ze mną. Potrzebuję trochę więcej niż to.

- Nie wszystkie kobiety są takie, - powiedział.

- No cóż, ale większość z nich jest.

- Użyjesz tego przeciwko mnie? Tych przypadkowych kobiet?

- Nie jeżeli jesteś wolny od chorób. A wiem, że jesteś. - sprawdzał się tak regularnie jak tylko mógł i zawsze używał prezerwatyw.

- Więc, - powiedział. - jesteśmy teraz razem.

Właściwie to zadał pytanie.

- Tak, - powiedziałam. - Jesteśmy teraz razem.

- Nie będziesz umawiać się z kimś innym.

- Nie. A ty?

- Nie. Ty jesteś tą jedyną.

- Okey. Dobrze.

I tak po prostu, byliśmy parą.

Wyglądało to bardzo dziwnie, przygotować się do łóżka, a potem wspiąć do łóżka Tollivera.

- Nie musimy zawsze spać w jednym łóżku, - powiedział. - niektóre łóżka są za wąskie, a czasem nawet gorsze niż to. Ale chcę sypiać z tobą. Naprawdę sypiać.

Ja też chciałam naprawdę sypiać z nim, a to było łatwiejsze niż myślałam. W rzeczywistości, to, że słyszałam jego oddech obok mnie, pomogło mi to usnąć szybciej niż normalnie. Nie spałam z kimkolwiek w tym samym łóżku od dawna, a nawet nie na całą noc, odkąd dzieliłam łóżko z moją siostrą Cameron. Kiedy zostawałam z facetem, często nie usypiałam, aż do ranka.

Budziłam się kilka razy w nocy, rejestrowałam moją nową sytuację i usypiałam z powrotem. Podczas jednego z tych przebudzeń, zobaczyłam, że mój telefon wibruje na podłodze przy łóżku. Sięgnęłam w dół i odebrałam.

- Halo? - powiedziałam cicho, nie chcąc obudzić Tollivera.

- Harper?

- Tak.

- Umarła, Harper.

- Manfred, tak mi przykro.

- Harper, może ktoś ją zabił. Nie było mnie w pokoju.

- Manfred! Nie mów tego na głos. Nic nie mów, jeżeli ktokolwiek może cię usłyszeć. Gdzie jesteś?

- Stoję przed szpitalem.

- Dlaczego tak myślisz?

- Myślę tak, ponieważ czuła się lepiej. Pielęgniarka nawet powiedziała, że myśli, że Babcia zamierza coś powiedzieć. Potem umarła.

- Manfred, chcesz, żebyśmy przyjechali?

- Nie przed rankiem. Jest bardzo zła pogoda. Nic tutaj nie możecie zrobić. Zostańcie w łóżku. Zobaczymy się rankiem. Może moja matka będzie tu również.

- Manfred, musisz wrócić do motelu i zamknąć drzwi. Nie jedz i nie pij niczego w hotelu, dobrze? - starałam się wymyślić więcej rad. - I nie bądź z nikim sam, okey?

- Słyszę cię, dziecinko,- był ledwie świadomy. - wsiadam teraz do samochodu i jadę do motelu.

- Zadzwoń do mnie kiedy dojedziesz.

Zadzwonił znowu za dziesięć minut, by powiedzieć mi, że jest bezpieczny w pokoju. Pyza tym, widział jakiś reporterów, którzy tam pili i powiedział im, że ktoś śledził go. Byli więc takim ostrzeżeniem, jak tylko pijani mogą być, wszyscy oburzyli się z obrzydzeniem, że ktokolwiek może śledzić go w taką smutną noc. W jakiś sposób już wiedzieli, że Xylda odeszła. Może zapłacili komuś z szpitalnego personelu, by dostarczał im wiadomości.

Nic z tego nie obudziło Tollivera, co zdziwiło mnie, dopóki nie spostrzegłam, że był na zewnątrz, wcześniej pomagając Tedowi Hamiltonowi. Potem mieliśmy swoje własne, pełne wigoru ćwiczenia w domu.

Było po trzeciej nad ranem, kiedy ostatni raz rozmawiałam z Manfredem. Pomodliłam się za niego przez kilka minut. Kiedy wiedziałam, że jest bezpieczny, a Xylda już nie można pomóc, znów zasnęłam.

wyziew



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harper Connely 03 rozdz 1 7
Harmonogram ćwiczeń s5 2014 TABL 03 (08 10 14 )
arkusz kalkulacny technilogia V sem, do uczenia, materialy do nauczania, rok2009 2010, 03.01.10
na5 pieszak 03 02 10 1 id 43624 Nieznany
03 Rozdz I (B J 2012) Nieznany (2)
IS wyklad 03 16 10 08 MDW id 22 Nieznany
ćw 9 rozdz. 10, Psychologia, Osobowość, opracowania
monter budownictwa wodnego 712[03] z1 10 n
Matw 03 16 10 06
2 1 I B 03 ark 10 zbiorczy plan kolizji
ei 03 2002 s 10 12
Biologia, Rozdz 10
SONG HONGBING Wojna o pieniądz 2 rozdz 10
Turowski - Wielkie struktury społeczne SKRYPT - rozdz. 10, Jan Turowski - Wielkie struktury społeczn
Wykład 03 [19.10.05], Biologia UWr, II rok, Zoologia Kręgowców

więcej podobnych podstron