Rafael Sabatini Szczęśliwa gwiazda kapitana Blooda


RAFAEL SABATINI

SZCZĘŚLIWA GWIAZDA KAPITANA BLOODA

Przełożyła Elżbieta Marszał

ROZDZIAŁ 1 - SMOCZA GARDZIEL

Z fregaty był przepiękny okręt, od sylwetki po detale wypieszczony z największą matczyną miłością, jakże często widoczną w dziełach hiszpańskich budowniczych. Żeniąc pobożność z wiernopoddaństwem, nadano mu imię „Święty Filip”, a wyposażono z przepychem równym urodzie jego linii. Bogato rzeźbione sprzęty, zielone zasłony z adamaszku, złocone, spiralne ornamenty grodzi, wszystko to się złożyło na wykwintne wnętrze wielkiej kabiny skąpanej w promieniach słońca, wpadających przez wysokie okna rufowe, szeroko teraz otwarte ponad spienionym kilwaterem.

W kabinie Piotr Blood, obecny właściciel okrętu, chwilowo powróciwszy do swojej prawdziwej profesji medyka, nachylał się przy Hiszpanie złożonym na leżance pod komorą rufową. Kształtnymi, lecz mocnymi dłońmi, którym zręczność nadawała delikatności dotyku dłoni kobiecych, zmienił Hiszpanowi opatrunek otwartego złamania kości udowej. Na koniec zaciągnął łupki opaskami usztywniającymi, wyprostował się i skinieniem głowy odprawił czarnego stewarda, pełniącego rolę pomocnika.

- Jest bardzo dobrze, Don Ilario. - Mówił lekkim tonem, bardzo płynną, nawet wytworną hiszpańszczyzną. - Mogę już zaręczyć słowem, że będzie pan znów chodził na dwóch własnych nogach.

Blady uśmiech trochę rozjaśnił cienie na zapadniętym od boleści, szlachetnym obliczu pacjenta.

- Dzięki Bogu - rzekł - i panu. - Prawdziwy cud - Żaden cud. Zwykły zabieg chirurgiczny.

- Ach! A osoba chirurga? To jest cud. Któż by uwierzył, że zostałem uzdrowiony przez kapitana Blooda?

Wysoki i gibki Piotr Blood odwijał już rękawy cienkiej batystowej koszuli. Jego oczy, tak zadziwiająco niebieskie pod czarnymi brwiami i w opalonej na kolor mahoniu, orlej twarzy, z powagą mierzyły rozmówcę.

- Lekarzem zostaje się na całe życie - zauważył filozoficznie, jakby tytułem wyjaśnienia. - A ja byłem kiedyś lekarzem, jak chyba wiadomo panu.

- Jak przekonałem się na własnej skórze, z pożytkiem dla niej. Ale jakiż to alchemik losu zmienia lekarza w bukaniera? Kapitan Blood uśmiechnął się w zadumie.

- Moje kłopoty wzięły się z myślenia - podobnie jak w pańskim przypadku - wyłącznie o obowiązku lekarza, z tego, że w rannym widziałem tylko pacjenta, nie dbając o to, skąd pochodzą jego rany. Był nieszczęsnym buntownikiem, walczącym u boku księcia, Mon-moutha. Kto opatruje buntownika, ten jest buntownikiem. Tak głosi prawo chrześcijańskich istot ludzkich. Przyłapano mnie z krwią na rękach, przyłapano na ohydnej zbrodni opatrywania ran buntownikowi i zostałem za to skazany na śmierć. Złagodzono mi karę, bynajmniej nie z miłosierdzia. W koloniach byli potrzebni niewolnicy. Z ładunkiem podobnych nieszczęśników przewieziono mnie za morze i sprzedano na Barbadosie. Uciekłem i sądzę, że chirurg musiał umrzeć mniej więcej w tej samej chwili, w której narodził się kapitan Blood. Jednak duch lekarza nadal pokutuje w ciele bukaniera, o czym pan sam się przekonał, don Ilario.

- Z wielkim dla siebie pożytkiem i głęboką wdzięcznością. A ten duch dalej praktykuje niebezpieczne miłosierdzie, które zabiło lekarza?

- Ach!

Żywe oczy z przenikliwym błyskiem obserwowały rumieniec pokrywający blade policzki Hiszpana i dziwny wyraz jego spojrzenia.

- Nie obawia się pan, kapitanie, że historia może się powtórzyć?

- Ja już niczego się nie obawiam.

Blood sięgnął po kaftan z czarnej satyny, bogato obszytej srebrnym galonem. Poprawił kaftan na ramionach, przed lustrem ułożył na szyi kosztowny kołnierz z brabanckiej koronki, odrzucił pukle czarnej peruki i, gotów do wyjścia, przystanął wytworny i męski w każdym calu, bardziej pasując do antykamer Eskurialu niż do rufowego pokładu na pirackim okręcie.

- Proszę teraz odpocząć, najlepiej przespać się do wybicia ośmiu szklanek. Nie ma objawów gorączki. Niemniej zalecam spokój. Pacjent jednak nie zdradzał ochoty do zażywania spokoju.

- Jedną chwilkę, don Pedro... Proszę jeszcze nie odchodzić... Ta sytuacja mnie zawstydza. Nie mogę tak kłamać, mając ten wielki dług wdzięczności wobec pana. Ja żegluję pod fałszywą banderą.

Ironiczny uśmiech zagościł na wąskich wargach Blooda.

- Czasami to bardzo wygodne, jak sam miałem okazję się przekonać.

- Och, to zupełnie, co innego! Ja plamię swój honor. Dla pana - podjął nagle, nie spuszczając czarnych oczu z kapitana - jestem tylko jednym z czwórki hiszpańskich rozbitków, których pan uratował z owej rafy przy Saint Yincent i wspaniałomyślnie podjął się wysadzić w Santo Domingo. Moje poczucie honoru wymaga, aby pan poznał całą prawdę.

Blood miał lekko rozbawioną minę.

- Wątpię, czy mógłby pan wnieść dużo nowego do mej wiedzy. Mam przyjemność z don Ilario de Saavedra, nowym królewskim gubernatorem Hispanioli. Zanim się rozbił w wichurze, pański okręt wchodził w skład eskadry markiza Riconete, z którym otrzymaliście wspólne zadanie oczyszczenia Morza Karaibskiego od tego wcielonego diabła, pirata i bukaniera, nieprzyjaciela Boga i Hiszpanii imieniem Piotr Blood.

Bezbrzeżne zdumienie odmalowało się na obliczu don Ilaria.

- Yirgen Santissima - Panno Przenajświętsza! To pan wie o tym?

- Z chwalebną roztropnością włożył pan swoją nominację do kieszeni tuż przed zatonięciem pańskiego okrętu. Z roztropnością nie mniej chwalebną ja ją sobie obejrzałem zaraz po wciągnięciu pana na pokład. W moim fachu nie przesadza się z dobrymi obyczajami.

Ta szczera odpowiedź tyleż wyjaśniła, co na nowo zdumiała Hiszpana.

- I mimo to nie tylko obszedł się pan ze mną łaskawie, ale odwozi mnie, w rzeczy samej, do Santo Domingo. - Nagle zrzedła mu mina.

- Ale, rozumiem. Pan liczy na moją wdzięczność i...

Kapitan Blood przerwał mu w pół słowa.

- Wdzięczność? - Zaśmiał się. - To ostatnie uczucie, na jakie bym liczył. Ja liczę tylko na siebie, mój panie, i na nic więcej. No i niczego się nie obawiam, jak już wspomniałem. A pan niczego nie jest dłużny bukanierowi, tylko lekarzowi, co oznacza dług zaciągnięty u ducha. Czyli umorzony. Proszę się nie trapić, czy ma pan zobowiązania wobec mnie, czy wobec króla. Zostałem ostrzeżony. Dajcie sobie spokój, don Ilario.

Z tymi słowy opuścił skołowanego i oszołomionego Hiszpana. Wychodząc na śródokręcie, gdzie kręciło się dobre osiem dziesiątków piratów, jakaś połowa załogi, Blood zauważył mętność w niedawno klarownym i czystym powietrzu. Pogoda wcale się nie ustaliła na dobre po przejściu huraganu ponad tydzień temu, kiedy to kapitan wziął na pokład don Ilaria i jego trzech towarzyszy ze skalistej wysepki, na którą wyrzucił ich sztorm. Właśnie przez te przeciwne, dość gwałtowne wiatry na przemian z okresami bezwietrznej ciszy, „Święty Filip” wciąż nie osiągnął portu przeznaczenia, znajdując się około dwudziestu mil na południe od Saony. Z żaglami to zwisającymi, to wypełnionymi podmuchami wiatru, ledwie pełznął teraz po łagodnie rozkołysanej, połyskliwej toni w kolorze najciemniejszego fioletu. Odległe wzgórza Hispanioli niedawno jeszcze widoczne wyraźnie po prawej burcie, obecnie zniknęły w szarej mgiełce. Nawigator Chaffinch, stojący przy rumplu pod ścianą rufówki, zagadnął przechodzącego Blooda.

- Idzie nowa bieda, kapitanie. Zaczynam wątpić, czy w ogóle dojdziemy do Santo Domingo. Mamy Jonasza na pokładzie.

Co się tyczyło biedy, Chaffinch miał rację. W południe dmuchnął wiatr od zachodu, przynosząc taki sztorm, że koło północy wszystkich na pokładzie opadła mimochodem wypowiedziana przez nawigatora wątpliwość, czy w ogóle dojdą do Santo Domingo. Pod nawałą ulewy, przy trzasku piorunów i wśród walących weń olbrzymich fal, okręt stawiał czoło wichurze, uparcie sztormując na północny zachód. Dopiero o świcie wyzionąwszy resztki tchu, wichura odstąpiła „Świętego Filipa”, który nurzając się w czarnej toni i w jej długich, gładkich wałach wodnych, rachował i lizał swoje rany. Wyrwana poręcz nadburcia pokładu rufowego poszła na dno razem z falkonetami. Morze zabrało szalupę ze śródokręcia, a pogruchotane kawałki drugiej leżały na desce rozprzowej, wczepione pomiędzy wanty i paduny fokmasztu. Ze wszystkich zniszczeń nad pokładem najpoważniejsze było uszkodzenie, jakiemu uległ grotmaszt. Pękł i nie dość, że stał się bezużyteczny, to jeszcze groził runięciem. Trzeba jednak oddać gwałtownej wichurze tę małą sprawiedliwość, że przeniosła ich prawie do samego celu podróży. Na północy, o niecałe pięć mil przed dziobem widniała El Rosario, za którą leżało Santo Domingo. Don Ilario musiał w swoim własnym interesie zapewnić im nietykalność na wodach hiszpańskiego portu i pod lufami dział portowej twierdzy króla Filipa.

Był jeszcze dość wczesny, jasny już i promienny ranek po burzy, kiedy poobijany okręt tylko pod bezanem i skośnymi żaglami wydętymi łagodną bryzą, ale bez skrawka płótna na gołym grotmaszcie, jeśliby pominąć banderę Kastylii pod jego jabłkiem, mozolnie minął dawno temu naniesiony nurtami Ozamy naturalny falochron i wszedł wąskim wschodnim kanałem do przedporcia Santo Domingo. Wysondowawszy osiem sążni przy samym brzegu mierzei, wznoszącej się na koralowym fundamencie niczym molo, „Święty Filip” dobił do owej szerokiej wówczas na ćwierć i długiej na blisko milę wyspy, przez całą długość której biegła środkiem niska grań zwieńczona kępami sabali. Tutaj okręt rzucił kotwicę i wystrzałem z działa oddał salut najwspanialszemu w Nowej Hiszpanii miastu po drugiej stronie zalewu. Jaśniało nieskazitelną bielą i urodą, jak bezcenny klejnot w szmaragdowym pierścieniu rozległej sawanny, miasto placów, pałacowych rezydencji i kościołów jakby żywcem przeniesionych z Kastylii, z górującą nad wszystkim iglicą katedry, miejscem ostatniego spoczynku prochów Krzysztofa Kolumba.

Przy białym molo wszczął się ruch i niebawem ku „Świętemu Filipowi” pośpieszyła gromada łodzi pod wodzą dwudziestowiosłowej złoconej barki, powiewającej żółto-czerwoną flagą Hiszpanii. Pod czerwonym nettem ze złotymi frędzlami, odziany w beżowe tafty i szerokoskrzydły kapelusz z piórem, siedział w barce gruby, smagły dostojnik o nalanych, sinawych policzkach, który już wkrótce pocąc się t sapiąc, wkraczał po burtowym trapie na śródokręcie fregaty.

Kapitan Blood cały w czarnej i srebrnej gali oczekiwał gościa przy wyniesionej na pokład leżance z przykutym do niej don Ilariem. Rannemu dotrzymywali kompanii trzej współrozbitkowie, za nimi zaś szereg bukanierów strojnych w moriony i kirysy hiszpańskiej piechoty prężył się z muszkietami u nogi. Don Clemente Pedroso, ustępujący gubernator, na którego miejsce przybywał don Ilario, nie dał się jednak zwieść pozorom. Rok temu, u brzegów Puerto Rico, na pokładzie zdobytego i złupionego przez kapitana Blooda galeonu, Pedroso spotkał się z piratem twarzą w twarz, a twarzy Blooda nie można było zapomnieć. Don Clemente raptownie przystanął w pół kroku. Na jego śniadym, gruszkowatego kształtu obliczu odmalowała się mieszanina strachu i złości. Kapitan złożył mu dworny ukłon, zamiatając pokład piórem kapelusza.

- Myślę, że pamięć waszej ekscelencji przynosi mi zaszczyt. Proszę jednak nie sądzić, że żegluję pod fałszywą banderą. - Wskazał w górę na flagę, która umożliwiła „Świętemu Filipowi” złożenie tej wizyty. - To z powodu obecności na pokładzie don Ilaria de Saavedra, nowego gubernatora Hispanioli z ramienia króla Filipa.

Don Clemente wlepił wzrok w blade, szlachetne oblicze człowieka na leżance, nie mówiąc słowa, tylko głośno sapiąc, podczas gdy don Ilario pokrótce wyjaśnił sytuację i przedłożył królewski dokument, nieco rozmyty od morskiej kąpieli, ale wciąż czytelny. Przedstawił również trzech uratowanych razem z nim Hiszpanów oraz zapewnił, że wszystko potwierdzi ostatecznie markiz Riconete, admirał wielkiego oceanu, który lada dzień zawinie ze swoją eskadrą do Santo Domingo.

Don Clemente w ponurym milczeniu wysłuchał tych słów i z ponurą miną obejrzał dokument. Sytuacja, oraz obecność kapitana Blooda budziły w nim wściekłość, którą przezornie starał się od tej chwili pokrywać wyniosłą postawą. Jednak rzucało się w oczy, że spieszno mu było do pożegnania.

- Moja barka jest do dyspozycji waszej ekscelencji, don Ilario. Chyba nic nas tu nie zatrzymuje.

Na wpół obrócił się do odejścia, w swej niepohamowanej pysze już w ogóle nie dostrzegając kapitana Blooda,

- Nic - przyznał don Tlario - poza złożeniem podziękowania memu wybawcy i spłatą długu wdzięczności.

- Mniemam, naturalnie, że musimy pozwolić mu swobodnie odpłynąć - nie odwracając się, cierpko rzucił don Clemente.

- Chyba nie miałbym wstydu, odpłacając się taką małą i nędzną monetą - rzekł don Ilario - zwłaszcza przy obecnym stanie jego okrętu. I tak będzie to tylko drobnym zadośćuczynieniem za oddaną mi wielką przysługę, jeśli pozwolimy kapitanowi zaopatrzyć się tutaj w drewno i wodę, świeżą żywność i łodzie w zastępstwie tych, które stracił. Musi również otrzymać prawo azylu w Santo Domingo na dokonanie napraw.

- Naprawami nie potrzebuję kłopotać Santo Domingo - wtrącił Blood. - Tutaj mi będzie wprost idealnie i za pańskim pozwoleniem, don Clemente, chwilowo obejmę tę wysepkę w posiadanie.

Don Clemente, w którym wszystko się gotowało podczas wypowiedzi don Ilaria, obrócił się i nagle wybuchnął.

- Za moim pozwoleniem?! - zawołał, żółknąc na twarzy. - Dziękuję Bogu i wszystkim świętym, że nie dźwigam tej hańby, skoro to don Ilario jest gubernatorem.

Saavedra zmarszczył brwi.

- Proszę o tym nie zapominać - wycedził zimno - i spuścić z tonu, don Clemente, jeśli łaska.

- Och, sługa uniżony waszej ekscelencji - ustępujący gubernator pokłonił się z jadowitą ironią. - Pańskie rozkazy, naturalnie, zadecydują, ile czasu ten wróg Boga i Hiszpanii będzie korzystał z gościny i protekcji Jego Katolickiej Królewskiej Mości.

- Tyle, ile będzie potrzebował na dokonanie napraw.

- Rozumiem. A kiedy już ich dokona, ma, naturalnie, odpłynąć bez przeszkód, aby dalej napadać i grabić okręty Hiszpanii?

- Ma moje słowo - odparł Saavedra lodowatym tonem - że może swobodnie odpłynąć, i że przez następne czterdzieści osiem godzin nie podejmiemy pościgu ani innych kroków przeciwko niemu.

- I na to ma pańskie słowo? Na wszystkie kręgi piekła! On ma pańskie słowo...

- I on tak sobie myśli, że przezornie będzie mieć również pańskie słowo, przyjacielu - przerwał mu Blood z szyderczą uprzejmością.

Nie kierował nim strach o własną skórę, lecz wielkoduszność wobec don Ilaria - ponosząc wspólną odpowiedzialność, don Clemente nie mógłby później wystąpić przeciw swemu następcy, o co kapitan podejrzewał byłego gubernatora.

Don Clemente omal nie padł trupem. Gwałtownie zamachał rękami.

- Słowo! Moje słowo! - dławił się ze złości. Twartnu nabrzmiała, jakby miało ją rozsadzić. - Myślisz, że ja dam słowo pirackiemu zbójowi? Myślisz...

Och, jak pan sobie życzy. Jeśli pan woli, mogę zakuć pana w dyby pod pokładem i zatrzymać obu, pana i don Ilaria na okręcie do czasu, gdy będę znów gotów wyjść w morze.

- To gwałt.

Kapitan Blood wzruszył ramionami.

- Może pan tak to nazwać. Ja nazywam to braniem zakładników. Don Clemente z coraz większą nienawiścią przeszywał go spojrzeniem.

- Muszę zaprotestować. Pod przymusem...

- Pod żadnym przymusem. Albo gwarantuje mi pan bezpieczeństwo, albo zakuwam pana w dyby Ma pan wolny wybór. I gdzie tu przymus?

Milczenie przerwał don Ilario.

- Opamiętaj się, mój panie! Pański opór jest wysoce nie na miejscu. Jeśli nie zaręczycie słowem honoru, to poniesiecie konsekwencje, mój panie.

Tak przyparty do muru don Clemente, mimo całej zawziętości i wbrew sobie złożył wymagane przyrzeczenie. Po czym zły jak osa zszedł z pokładu, w przeciwieństwie do don Ilaria, który dopiero po dwornym pożegnaniu został wraz z leżanką spuszczony na stropach* do czekającej barki. Don Ilario i kapitan Blood rozstali się wśród zapewnień o wzajemnym szacunku i przyjaźni, mając pełną świadomość, że po wygaśnięciu rozejmu bynajmniej nie powstrzymają one nowego gubernatora od podjęcia wrogich działań, podyktowanych służbowymi obowiązkami. Kapitan z uśmiechem patrzył, jak powiewająca flagą, czerwona barka łyska wiosłami i pruje przez zalew w kierunku mola*. Kilka mniejszych łodzi popłynęło w ślad za nią. Przy burcie „Świętego Filipa” pozostali handlarze w łodziach pełnych owoców, warzyw, świeżych ryb i mięsa, licząc na sprzedaż swych towarów i wcale się nie przejmując, że kupiec jest piratem.

Wolverstone, jednooki olbrzym, nieodstępny towarzysz Blooda od wspólnej ucieczki z Barbadosu, oparł się przy nim o nadburcie.

- Mam nadzieję, że nie będziesz zbytnio polegał na słowie tej opasłosinej, gubernatorskiej gęby?

- Ajaj, Ned, to brzydko mieć taką podejrzliwą naturę. Człowiek ślubuje pod słowem honoru, a ty musisz wyrządzać mu krzywdę, powątpiewając w jego szczerość? Wstyd, Ned, oj wstyd, ale mimo wszystko, aby nie narażać go na pokusy, ufortyfikujemy się na naszej wyspie.

Nie zwlekając, wzięli się po piracku, czyli szybko i fachowo, do roboty. Zbudowali schodnie łączące okręt z wyspą i na ten skrawek piasku i korali wytoczyli dwadzieścia cztery działa „Świętego Filipa”, tak je rozmieszczając, żeby trzymały port pod ostrzałem. Wznieśli namiot z żaglowego płótna, ściąwszy palmy na podpory, założyli kuźnię i położywszy uszkodzony maszt, ściągnęli go na ląd do naprawy. Okrętowi cieśle przystąpili tymczasem do reperacji nadbudówek, a pirackie załogi trzech łodzi dostarczonych z rozkazu don Ilaria zwoziły pitną wodę, drewno i niezbędne zapasy, za które Blood skrupulatnie płacił co do grosza.

Piraci pracowali dwa dni bez przerw i przeszkód. Rankiem dnia trzeciego warta podniosła alarm, jednak nie od strony portu ani miasta naprzeciwko mierzei, lecz od strony otwartego morza za plecami piratów. Pilnie wezwany kapitan Blood wyszedł na grań, żeby ze szczytu wzniesienia rozpatrzyć się w sytuacji. Towarzyszyli mu Wolverstone, Chaffinch, Hagthorpe, szlachcic z Kornwalii, dzielący z Bloodem koleje losu, oraz Ogle, były kanonier królewskiej marynarki. W odległości niecałej mili od wyspy ujrzeli eskadrę pięciu galeonów, które w glorii wimpli i bander szły pod wszystkimi żaglami, pełnymi słabej, lecz wzmagającej się morskiej bryzy. Na oczach grupki pirackiej starszyzny wykwitł biały obłoczek dymu w kształcie kalafiora przy burcie prowadzącego galeonu, a salut armatni na dobre rozbudził grzmotem jeszcze wpół uśpione miasto.

- Piękny widok - zauważył Chaffinch.

- Dla poety albo kapitana okrętu odparł Blood. - A ja dziś nie jestem ani jednym, ani drugim. Sądzę, że to będzie admirał wielkiego oceanu króla Filipa, markiz Riconete.

- A on nie dał słowa honoru, że zostawi nas w spokoju - ponuro i zbytecznie przypomniał Wolverstone.

- Już ja postaram się, aby to uczynił, zanim go przepuścimy przez Smoczą Gardziel.

Blood obrócił się na pięcie i złożywszy dłonie w trąbkę, donośnie i wyraźnie wydał rozkazy kilkudziesięciu piratom przy stojących w dole działach. Gromada natychmiast przystąpiła do wykonania poleceń i przez najbliższe pięć minut wszyscy zwijali się jak w ukropie, ciągnąc i taszcząc dwa rufowe działa „Świętego Filipa” na szczyt wzniesienia. Ledwie ustawiono te używane do ostrzeliwania ścigających, ciężkie kanony, o donośności półtorej mili, a już Ogle migiem wyrychtował jedną z nich. Po komendzie Blooda przyłożył lont do zapału i posłał trzydziestofuntową kulę prościutko po trawersie przed oddalony o trzy ćwierci mili dziób admiralskiego okrętu. Nie istnieje żaden sygnał szybciej i skuteczniej kładący okręt w dryf.

Zaskoczenie zaskoczeniem, ale ten trzydziestofuntowy grom z jasnego nieba zatrzymał markiza Riconete niemal w miejscu. Ze sterem wychylonym do oporu okręt admirała wykonał zwrot na bakburtę i stanął w łopocie. Na dźwięk trąbki, której nikłe tony doleciały ponad skąpaną w słońcu tonią aż do piratów, cztery pozostałe galeony powtórzyły ten sam manewr. Szalupa spuszczona z flagowego okrętu pomknęła w kierunku wyspy, żeby zbadać źródło cudu.

Piotr Blood z Chaffinchem i jeszcze dziesiątkiem swoich ludzi oczekiwał przybicia szalupy do plaży. Wolverstone i Hagthorpe zajęli stanowiska po drugiej stronie mierzei, obserwując zamarły w napięciu port i molo. Młody, wymuskany oficer wysiadł z szalupy na brzeg i w imieniu admirała zażądał wyjaśnień wrogiego powitania. Otrzymał je.

- Dokonuję tutaj naprawy okrętu, na co mi zezwolił don Ilario de Saveedra w podzięce za pewną drobną przysługę, którą miałem honor mu oddać, kiedy rozbił się podczas niedawnej burzy. Admirał wielkiego oceanu musi potwierdzić zezwolenie don Ilaria i złożyć własne ślubowanie, że zostawi mnie w spokoju do zakończenia niezbędnych napraw, zanim zaryzykuję wpuszczenie was do portu.

Młody oficer zesztywniał z oburzenia.

- Niezwykłe to słowa, mój panie. Kim jesteście?

- Nazywam się Blood. Kapitan Blood, do usług.

- Kapitan... Kapitan Blood! - młodzieniec szeroko otworzył oczy. - Ty jesteś kapitan Blood? - Znienacka parsknął śmiechem. - I ty masz czelność przypuszczać, że...

- Nie podoba mi się ta „czelność” - przerwał mu Blood. - A jeśli chodzi o to, co ja przypuszczam, proszę za mną. Oszczędzimy sobie jałowej dyskusji.

Ociągając się, Hiszpan podążył za nim w górę zbocza. Przystanęli na szczycie.

- Miał mi pan właśnie powiedzieć, rzecz jasna - podjął Blood - abym lepiej polecił duszę Bogu, bo armaty waszej eskadry zmiotą mnie z tej wyspy. Proszę łaskawie rzucić okiem.

Końcem długiej hebanowej laski wskazał krzątaninę u stóp wyniosłości, gdzie barwny zastęp piratów dwoił się i troił przy ściągniętych na ląd działach okrętowych. Sześć przetaczano na nowe pozycje, skąd ogniem na wprost mogły niepodzielnie panować nad wąskim kanałem Smoczej Gardzieli. Grań całkowicie osłaniała tę baterię przed ewentualnym ostrzałem od strony morza.

- Chyba się pan orientuje w celu tego przedsięwzięcia. I być może słyszał pan, że ogień mojej artylerii jest wyjątkowo celny. A gdyby nawet nie był, mogę bez przechwałek zapewnić, a pan, jako człowiek inteligentny bez wątpienia zgodzi się ze mną, że pierwszy okręt, który wysunie bukszpryt* zza tego tam cypelka, pójdzie na dno, nim zdąży dać ognia ze swoich dział. - Z czarującym wdziękiem wsparł się na lasce. - Proszę przekazać pańskiemu admirałowi wszystko, czego pan się tu dowiedział oraz moje ukłony i zapewnienie, że może wejść do portu Santo Domingo, gdy tylko złoży obietnicę, o którą proszę, lecz ani chwili wcześniej. - Odprawił Hiszpana gestem. - Bóg z wami, mój panie. Chafflnch, odprowadź pana oficera do łodzi.

Zaślepiony złością Hiszpan nie zdobył się na żadną wymianę grzeczności. Na pożegnanie zmełł w ustach jakąś hiszpańską mieszaninę teologii ze sprośnością i wściekły zbiegł na dół. Łódź zabrała go z powrotem do admirała. Jednak albo niedokładnie zdał sprawę, albo admirał nie należał do ludzi, których łatwo przekonać. Bowiem godzinę później salwy przeorały grań, a huk dział eskadry wstrząsnął powietrzem poranka.

Spłoszone mewy poderwały się i krążyły z wrzaskiem nad wyspą. Za to piraci nic sobie nie robili z kanonady, osłonięci naturalnym bastionem grani przed nawałą żelaza. W okresie słabszego ognia Ogle niczym wąż podpełznął na górę do stanowisk kanon tak usadowionych, że wysuwały tylko szyje ponad granią. Pomaleńku, starannie wymierzył jedno działo. Nie mógł chybić do takiego celu, jaki stanowiły ostrzeliwujące mierzeję, oddalone o trzy czwarte mili hiszpańskie okręty w szyku torowym. Z kanony, której istnienia nikt wśród Hiszpanów nie podejrzewał, Ogle wpakował trzydziesto-funtową kulę w środkowy galeon, roztrzaskując nadburcie śródokręcia. Kula ostrzegła markiza, że skończyła się zabawa w bezkarne bombardowanie piratów. Zagrały trąbki, cała eskadra wykonała zwrot przez sztag i odeszła halsem pod przybierający na sile wiatr. Ogle pożegnał Hiszpanów kulą z drugiego działa, już bardziej na wiwat, lecz i tak nieźle popędzając im kota. Gwizdnął na swoich kanonierów, aby bez pośpiechu załadowali działa podczas sromotnej ucieczki wroga.

Przez cały dzień Hiszpanie leżeli w dryfie poza zasięgiem dział Ogle'a, oddaleni na bezpieczną, ich zdaniem, odległość półtorej mili. Korzystając z okazji, Blood polecił wciągnąć pod grań jeszcze sześć armat i umocnić przedpiersie baterii, na co połowa palm poszła pod topór. Główne siły piratów, odzianych jedynie w luźne skórzane portki, migiem uwinęły się z tą robotą, a tymczasem pozostali, pod kierunkiem cieśli, najspokojniej w świecie robili swoje, usuwając uszkodzenia. Ogień buzował w kowalskim ognisku, młoty dzwoniły na kowadłach. Tę scenę mrówczej krzątaniny nawiedził pod wieczór, przepłynąwszy zalew w swojej barce, don Clemente Pedroso, arcyodważny z miny, choć ziemisty na twarzy, jak nigdy. Zaprowadzony na grań, gdzie kapitan Blood z pomocą Ogle'a nadal dyrygował budową przedpiersia, jego ekscelencja, pieniąc się ze złości, zapytał jak bukanierzy sobie wyobrażają koniec tej całej zabawy.

- Jeżeli ktoś żywi co do tego jakieś wątpliwości, to niech się nie łudzi - rzekł kapitan Blood. - Koniec nastąpi z chwilą, kiedy admirał zagwarantuje mi nietykalność, o którą prosiłem.

Czarne oczka don Clemente'a wyrażały wrogość i wrogość była w zmarszczce u nasady jego haczykowatego nosa.

- Pan nie zna markiza Riconete.

- Jest jeszcze gorzej, bo markiz nie zna mnie. Ale myślę, że wkrótce obaj poznamy się bliżej.

- To pan się łudzi. Obietnica złożona przez don Ilaria w niczym nie wiąże admirała. On nigdy nie pójdzie z panem na ugodę. Blood roześmiał mu się w nos.

- Przebóg, w takim razie może tkwić tam, gdzie jest, dopóki nie ujrzy dna w baryłkach z wodą. Potem może umierać z pragnienia, albo odpłynąć na poszukiwanie wody. Prawdę mówiąc, chyba nie będziemy musieli czekać tak długo. Pewnie pan zauważył, że wiatr przybiera na sile od południa. Kiedy zacznie dmuchać na dobre, pański markiz może mieć kłopoty w sąsiedztwie brzegu.

Don Clemente ulżył sobie, ciskając kilka zawoalowanych bluźnierstw. Blood sprawiał wrażenie, jakby się dobrze bawił.

- Rozumiem pańską mękę. Pan już mnie widział, jak dyndam na szubienicy.

- Niewiele rzeczy w życiu sprawiłoby mi większą przyjemność.

- Niestety! Przykro mi, ale chyba będę musiał rozczarować waszą ekscelencję. Może zje pan ze mną kolację na okręcie?

- Nie jadam z piratami, mój panie.

- A jadaj pan sobie choćby i z diabłem - odparł Blood.

I don Clemente w gniewie poczłapał na swych krótkich, grubiutkich nóżkach z powrotem do barki. Wolverstone odprowadził go zasępionym okiem.

- Bogać tam, Piotrze, mądrzej byłoby zatrzymać tego hiszpańskiego pajaca. Przysięga krępuje go nie mocniej niż pajęczyna. Podstępna glista dołoży wszelkich starań, żeby nam zaszkodzić, nie bacząc na przysięgi.

- Zapominasz o don Ilario.

- Myślę, że don Clemente też może zapomnieć o nim.

- Będziemy mieć się na baczności - obiecał Blood z pewnością siebie. Tej nocy piraci spali jak zwykle na okręcie, pozostawiwszy jednak obsługę przy działach i wachtę w łodzi zakotwiczonej pośrodku Smoczej Gardzieli, na wypadek, gdyby admirał wielkiego oceanu próbował przejść ryzykowny przesmyk pod osłoną nocnych ciemności. Przez cały następny dzień, a była to niedziela, wszystko dalej tkwiło w martwym punkcie. Za to w poniedziałkowy ranek rozwścieczony admirał ponownie zasypał mierzeję gradem kuł i po tym przygotowaniu śmiało wszedł do cieśniny, zamierzając przebić się siłą.

Bateria Ogle'a nic nie ucierpiała, ponieważ Hiszpanie nie znali ani jej rozmiarów, ani dokładnej pozycji. Ani też Ogle nie zdradził się wcześniej niż dopiero wówczas, gdy miał wroga o pół mili. Wtedy dał salwę z czterech dział do prowadzącego galeonu. Dwa pociski chybiły, trzeci gruchnął w wysoki kasztel dziobowy, a czwarty trafił na linii wody i wywalił w kadłubie dziurę, przez którą zaczęło się wdzierać morze. Trzy pozostałe okręty hiszpańskie czym prędzej wykonały zwrot z wiatrem i uciekły prawym halsem na wschód. Przechylony na bok, uszkodzony galeon chwiejnie podążył za nimi, w ogromnym pośpiechu wyrzucając za burtę działa i wszelki ciężki sprzęt, jakiego mógł się pozbyć, aby podnieść dziurę w burcie ponad linię wody.

Tak się zakończyła ta próba sforsowania cieśniny, zaś Hiszpanie, zawróciwszy na wiatr i żeglując lewym halsem, około południa znaleźli się na swej poprzedniej pozycji w odległości półtorej mili. Znajdowali się tam nadal, kiedy z Santo Domingo wypłynęła szalupa wioząca list, w którym nowy gubernator don Ilario nakazywał markizowi Riconete przyjąć warunki kapitana Blooda. Szalupa musiała walczyć ze wzburzonym morzem, jako że wiatr ponownie przybrał na sile, a złowieszcze czarne chmury zaciągnęły południowy horyzont. Zapewne obawa przed zmianą pogody w połączeniu z listem don Ilaria skłoniły markiza do ustępstwa w sytuacji, gdy upór zdawał się obiecywać jedynie upokorzenie.

Tak więc znany już piratom hiszpański oficer znowu odwiedził wysepkę u wejścia do zalewu, przywożąc Bloodowi żądane przyrzeczenie admirała na piśmie, w wyniku czego galeony mogły się wieczorem schronić w porcie przed nadciągającą gwałtowną wichurą. Nie napastowane przepłynęły Smoczą Gardziel i rzuciły kotwicę pod miastem po drugiej stronie zatoki. Markiz Riconete był do żywego zraniony w swej dumie, toteż bardzo zajadły spór rozgorzał owego wieczoru w pałacu gubernatora. Niebezpieczna doktryna, wyłożona przez admirała i poparta przez don Clemente'a, że słowo dane pod groźbami nie wiąże honorowo, ścierała się do upadłego ze zdecydowanym, szlachetnym stanowiskiem don Ilaria, że warunki muszą być dotrzymane.

Zaufanie Blooda do danego mu słowa honoru stanowiło źródło rosnącej irytacji Wolverstone'a, który nie wierzył w istnienie czegoś takiego jak hiszpańskie sumienie i honor. Bynajmniej nie uznawał też podjętych środków bezpieczeństwa za dostateczne, choć do strzeżenia Smoczej Gardzieli pozostawiono tylko sześć dział, a cała reszta została teraz przetoczona i wycelowana na port. Kilka następnych spokojnych dni wcale nie uśpiło czujności w jednym lecz bystrym oku olbrzyma, jednak dopiero w piątkowy ranek, kiedy mając już naprawiony maszt, byli prawie gotowi do wyjścia w morze, Wolverstone wypatrzył wreszcie coś, jak mu się wydawało, godnego uwagi. Pod wpływem tej obserwacji wezwał Blooda na rufę „Świętego Filipa”.

- Jakiś dziwny ruch szalup odchodzi tam w tę i we w tę, pomiędzy hiszpańską eskadrą a molem. Sam popatrz. I tak to już leci dobre pół godziny. Łodzie pełne ludzi płyną do mola, a wracają puste do okrętów. Może mi powiesz, co tam jest grane?

- To chyba zupełnie jasne - rzekł Blood. - Wysadzają załogi na ląd.

- Tyle i ja wygłówkowałem. Ale czy mógłbyś mnie oświecić, jaki jest sens albo cel tej operacji? Gdzie nie ma sensu, tam zwykle się kryje coś złego. Nie zaszkodzi tej nocy postawić na wyspie ludzi pod bronią.

Chmura na czole Blooda wskazywała, że Wolverstone'owi udało się zasiać ziarno podejrzenia.

- Diablo to dziwne, w rzeczy samej. A jednak... Przebóg, nie uwierzę, żeby don Ilario zdradził.

- Nie chodzi o don Ilaria, tylko o don Clemente'a. Słowo honoru nie powstrzyma tej pełnej żółci małpy od żadnego świństwa. A jeśli z Riconete'a jest drugi taki gagatek, na co wygląda...

- Don Ilario ma teraz władzę.

- Nie przeczę. Ale oprócz władzy jeszcze ma złamaną nogę i siedzi w łóżku, więc tamci dwaj mogą go śmiało olewać, wiedząc, że sam król Filip dałby im rozgrzeszenie.

- Jeżeli dybią na naszą zgubę, to po co wysadzają załogi na ląd?

- Liczyłem, że kto jak kto, ale ty, Piotrze, potrafisz mi rozwiązać tę zagadkę.

- Skoro nie potrafię, będę musiał pójść i poszukać rozwiązania. Właśnie przybił do burty barkas* handlarza owocami. Blood wychylił się przez poręcz nadburcia.

- Hej, człowieku! - zawołał. - Dajcie te bataty na pokład.

Obróciwszy się, wezwał kilku piratów ze śródokręcia i rzucił im krótkie polecenie, zanim sprzedawca owoców z koszami batatów na głowie wspiął się po trapie. Poproszony do kabiny kapitańskiej, poszedł nie podejrzewając, że zawieruszy się do końca dnia. Jego metyski pomocnik został podobnie zwabiony na pokład i zamknięty ze swoim patronem w ładowni. A wówczas brudnawy, bosy, opalony jegomość w zatłuszczonej koszuli, luźnych perkalowych spodniach i w chuście portowego handlarza na głowie zszedł z pokładu „Świętego Filipa” do barkasu i odprowadzany niespokojnymi spojrzeniami zgromadzonych przy nadburciu piratów powiosłował przez zalew w kierunku hiszpańskiej eskadry. Dobiwszy do admiralskiego galeonu, pokrzykiwał przez jakiś czas, wychwalając swoje towary po próżnicy. Wreszcie zadudniły kroki na pokładzie. Wartownik w morionie stanął przy relingu i kazał mu się zabierać razem z owocami do diabła, dorzucając niedyskretną, ale już zbędną informację, że nikogo nie ma na okręcie, czego tylko taki głupek mógł nie zauważyć. Pomostując ordynarnie, handlarz odpłynął do mola, wysiadł z barkasu i poszedł ugasić pragnienie w portowej tawernie, gdzie było rojno od marynarzy hiszpańskiej eskadry. Przy dzbanie wina wkupił się w łaski gromady Hiszpanów swoją niezwykłą opowieścią o morzu krzywd doznanych z rąk piratów i zajadłą krytyką admirała za to, że pozwala piratom panoszyć się na mierzei u wejścia do portu, zamiast wyprawić ich najkrótszą drogą do piekła. Płynny hiszpański handlarza nie budził żadnych podejrzeń, a wojowniczość i jawna nienawiść do morskich rozbójników zyskały mu powszechne uznanie.

- To nie nasz admirał - zapewnił go jakiś bosman. - Markiz nigdy by nie poszedł na układy z tą hołotą. To wina tego mięczaka, gubernatora Hispanioli. To on dał im zezwolenie na naprawę okrętu.

- Gdybym to ja był admirałem Kastylii - rzekł handlarz - klnę się na Najświętszą Panienkę, że załatwiłbym się z nimi, nie pytając nikogo o zdanie.

Wśród ogólnego śmiechu tęgawy Hiszpan klepnął go w plecy.

- Admirał też tak myśli, mój ty zuchu.

- Na przekór jego gubernatorskiej mięczakowości - dorzucił drugi Hiszpan.

- Właśnie dlatego my wszyscy jesteśmy na lądzie - przytaknął trzeci.

I tak ze strzępów informacji, które wystarczyło po prostu złożyć w całość, wyszła na jaw prawda o szykowanej piratom zgubie. Tak bardzo przypadli Hiszpanie handlarzowi do serca i tak bardzo handlarz przypadł do serca Hiszpanom, że było już dobrze po południu, kiedy się wreszcie wytoczył z tawerny i powrócił do swego barkasu i handlu. Interesy zawiodły go ponownie na drugą stronę zalewu, a w końcu pokazał się przy „Świętym Filipie”, holując drugi, bardzo pojemny barkas za sobą. Zacumował pod trapem i wszedł na pokład śródokręcia, prosto na Wolverstone'a, który z ulgą, acz nie bez oburzenia powitał przebierańca.

- Nie było mowy o schodzeniu na brzeg. Po jaką cholerę żeś tam polazł? Kiedyś włożysz palec między drzwi o jeden raz za dużo. Blood roześmiał się.

- Wcale nie pchałem palca między drzwi. A jeśli nawet, to ryzyko się opłaciło. Słusznie darzyłem don Ilaria zaufaniem. Tylko dzięki temu, że on dotrzymuje danego słowa, nie poderżną nam wszystkim gardeł dzisiejszej nocy. Bo gdyby wyraził zgodę na użycie żołnierzy garnizonu, jak chciał don Clemente, nigdy byśmy się nie dowiedzieli o niczym, zanim nie byłoby już za późno. Ponieważ don Ilario odmówił, don Clemente spiknął się z admirałem, drugą taką krzywoprzysięską kanalią. Wspólnie wykombinowali śliczny plan za plecami don Ilaria. Dlatego markiz ściągnął swoje załogi na ląd i trzyma je w pogotowiu. Mają cichaczem odbić w łodziach o północy, przepłynąć nie strzeżony, płytki przesmyk zachodni i niejako tylnymi drzwiami zajść nas od strony morza, zaskoczyć uśpionych na pokładzie „Świętego Filipa” i wyrżnąć w pień. Będą ich przynajmniej cztery setki. Niemal wszelka żywa dusza z eskadry. Markiz Riconete chce sobie zapewnić przewagę.

- A nas tutaj wszystkiego osiemdziesięciu chłopa! - Wolverstone wzniósł swoje jedyne oko do nieba. - Zostaliśmy jednak uprzedzeni. Możemy przerzucić działa i rozbić ich w drzazgi podczas lądowania.

Blood pokręcił głową.

- Nie zrobisz tego niepostrzeżenie. Zobaczą, jak przetaczamy działa i będą wiedzieli, że zwąchaliśmy pismo nosem. I zmienią plany, co by mi wcale nie pasowało.

- Tobie by to nie pasowało! A ta ich nocna napaść ci pasuje?

- Widząc zastawioną na mnie pułapkę, byłoby co najmniej dziwne, gdybym nie złowił w nią myśliwego. Zauważyłeś, że przyholowałem drugi barkas? Czterdziestu ludzi wejdzie do tych dwóch łodzi, reszta popłynie w naszych czterech szalupach.

- Popłynie? Dokąd? Chcesz uciekać?

- Oczywiście. Ale nie dalej, niż mi się opłaci.

Zwlekał do ostatniej chwili. Dopiero godzinę przed północą wsadził swoją załogę do sześciu łodzi. A nawet wówczas nie śpieszył się z wypłynięciem. Zaczekał, aż ciszę nocną zakłóciło odległe poskrzypywanie dulek, świadczące o tym, że Hiszpanie już mają za sobą kawał drogi do płyciutkiej cieśniny po zachodniej stronie mierzei. Wtedy kazał wreszcie odbijać, wydając „Świętego Filipa” na pastwę wrogów skradających się ku niemu po nocy.

Wylądowawszy dobrą godzinę później, Hiszpanie cicho niczym duchy przeszli grań i zakradli się pod baterię dział i okrętowe schodnie. W grobowym milczeniu wtargnęli na pokład „Świętego Filipa”. Tutaj wreszcie pozwolili sobie na chóralny wrzask, starym dobrym zwyczajem zagrzewając się do boju. Ku ich zdumieniu, ten ogłuszający ryk nie obudził pirackiej hołoty, która najwyraźniej pospala się kamiennym snem i tak ufnie, że nawet nie wystawiła wart. Głupie uczucie pominięcia czegoś w rachubach zaczęło docierać do świadomości zbaraniałych Hiszpanów, nie mogących nijak zrozumieć, dlaczego na zdobytym okręcie nie ma żywej duszy. Wtem języki ognia niespodziewanie rozdarły nocne ciemności od strony portu i burtowa salwa dwudziestu dział z hukiem gromu rzygnęła lawiną żelaza w kadłub „Świętego Filipa”. Ci, co mieli zaskoczyć piratów, sami zaskoczeni rzucili się do ucieczki z nabierającej wody fregaty, wypełniając noc krzykiem i przekleństwami. Niepomni towarzyszy ranionych morderczą salwą, Hiszpanie z obłędnym przerażeniem ludzi, na których dybią siły przechodzące wszelkie ludzkie rozumienie, tratowali się na schodniach, byle tylko osiągnąć zbawczy ląd. Wysoki i chudy jak tyka markiz Riconete miotał się na brzegu, zagarniając uciekinierów do szeregu.

- Ani kroku w tył! Ani kroku, psubraty, niech was Bóg świśnie!

Dwojąc się i trojąc, nie szczędząc razów i wyzwisk, oficerowie jako tako sprawili szyki. Podczas gdy „Święty Filip” pogrążał się w ośmio-sążniowej toni, Hiszpanie już w pewnym ordynku stali na plaży i czekali z bronią w pogotowiu. Na co czekali, nie wiedzieli ani oni, ani sam markiz, który doprowadzony do białej gorączki żądał od nieba i piekła wyjaśnienia tego cudu. Niebawem je otrzymał.

W mroku zamajaczyła czarna sylwetka wielkiego okrętu, powoli zbliżającego się ku Smoczej Gardzieli. Plusk wioseł i zgrzytanie dulek świadczyły o przeciąganiu okrętu pod wyjście z portu, a wkrótce wizg bloków i skrzypienie omasztowania doniosły wytężonym hiszpańskim uszom o stawianiu żagli.

Wlepiając razem z don Clementem spojrzenie w ciemność, markiz pierwszy rozwiązał zagadkę. Kiedy prowadził swoich ludzi przeciwko, jak mniemał, uśpionej załodze pirackiej fregaty, piraci, połapawszy się, że ogołocił swoje galeony z załóg, przeprawili się łodziami przez zalew, zawładnęli hiszpańskim okrętem i z jego dział ostrzelali własną fregatę z Hiszpanami na pokładzie. Zdobytym okrętem, flagowym galeonem admirała, wspaniałą „Nadobną Marią” o czterdziestu działach i z admiralskim skarbcem w ładowni, ci przeklęci piraci wychodzili sobie teraz w morze pod nosem wykiwanych Hiszpanów.

Gorzkie były te słowa markiza i gorzka była jego bezsilna wściekłość, którą przez długą chwilę przeżywał wspólnie z don Clementem, dopóki niedawnemu gubernatorowi nie zaświtała w głowie myśl o działach Blooda wycelowanych na przesmyk, wciąż na stanowiskach i niechybnie nabitych, skoro nie zostały użyte. Gorączkowo poinformował admirała, w jaki sposób można jeszcze pobić piratów ich własną bronią, a Riconete uchwycił się pomysłu niczym tonący brzytwy.

- Ślubuję niebiosom, że sukinsyny nie opuszczą Santo Domingo, choć muszę zatopić mój własny okręt. Hej, tam! Działa! Do dział!

Potykając się w mroku, pół setki ludzi pobiegło za nim do nadbrzeżnej baterii. Dotarli tam w chwili, gdy „Nadobna Maria” wchodziła w Smoczą Gardziel. Za niecałe pięć minut miała się znaleźć na linii strzału bezpośredniego. Nie sposób było chybić z tak bliskiej odległości i z sześciu już wyrychtowanych dział.

- Kanoniera! - wrzasnął markiz. - Natychmiast dawać tu kanoniera, żeby mi posłał tego pirackiego diabła na dno piekła.

Ktoś żwawo wystąpił naprzód. W tylnych szeregach rozbłysło światło i podawana z rąk do rąk latarnia dotarła do kanoniera. Ten złapał latarnię, odpalił od niej lont i podszedł do najbliższego działa.

- Stój! - rozkazał markiz. - Zaczekaj, aż będziesz ich miał na wprost.

Przy świetle latarni kanonier w mig się jednak zorientował, że czekanie nic mu nie da. Z przekleństwem na ustach skoczył do drugiego działa, oświetlił otwór zapałowy i pobiegł dalej. Przeleciał tak całą baterię, po ostatnie działo. Kołysząc latarnią w jednej ręce, a skwierczącym lontem w drugiej, zawrócił tak wolnym krokiem, że doprowadził markiza do szaleństwa. W odległości niecałych stu jardów przesuwał się pomaleńku czarny cień kadłuba, nad którym szarzały żagle „Nadobnej Marii”.

- Prędzej, durniu! Prędzej! Odpalaj! - ryknął admirał wielkiego oceanu.

- Proszę samemu spojrzeć, ekscelencjo. - Kanonier postawił latarnię na dziale tak, że jej światło padało prosto na otwór zapału. - Zagwożdżona. Miękki gwóźdź wbity do samego końca. Tak jak we wszystkich pozostałych.

Admirał wielkiego oceanu zaklął obrazowo i z iście hiszpańską pasją.

- O niczym nie zapomina, ten syn psa i czarownicy. Z nadburcia przepływającego galeonu padł strzał i dokładnie wymierzona kula z pirackiego muszkietu roztrzaskała latarnię. Szydercza owacja i wybuch jeszcze bardziej szyderczego śmiechu doleciał Hiszpanów od „Nadobnej Marii” majestatycznie wychodzącej Smoczą Gardzielą na pełne morze.

ROZDZIAŁ 2 - KOMEDIANT

Ruchliwość, jak powszechnie wiadomo, to czynnik od zarania dziejów decydujący o zwycięstwie w przypadku większości wielkich dowódców na lądzie i na morzu. Również w przypadku kapitana Blooda. Bywało, że Blood pojawiał się i uderzał tak nagle, jak jastrząb pikujący na zdobycz. I był też taki czas, u szczytu pirackiej sławy kapitana, kiedy ta jego ruchliwość przybrała rozmiary graniczące z wszechobecnością, a Hiszpanie zaczęli święcie wierzyć i głosić, że jedynie pakt z diabłem może dać człowiekowi tego rodzaju nadprzyrodzoną moc unicestwiania przestrzeni.

Dochodzące doń raz po raz wieści o jego czarnoksięskich mocach kapitan Blood nie tylko przyjmował z rozbawieniem, ale żerując na hiszpańskich przesądach, przy każdej sposobności wykorzystywał bez skrupułów ten dodatkowy atut w postaci zabobonnej trwogi, jaką budził już samym swoim imieniem. Jednak kiedy wkrótce po tym, gdy w Santo Domingo zdobył „Nadobną Marię”, potężny, wyładowany skarbami okręt flagowy hiszpańskiego admirała wielkiego oceanu, markiza Riconete'a, zdarzyło mu się wysłuchać szczegółowej i z wielkim przekonaniem opowiedzianej historii, jak to następnego dnia łupił oddaloną o dwieście mil Cartagenę, przyszło Bloodowi na myśl, że ta i parę innych fantastycznych opowieści o jego wyczynach, które ostatnio obiły się kapitanowi o uszy, być może posiadają podstawy mniej mgliste niż zabobonna wyobraźnia.

Rzecz miała miejsce w Chnstianstadt na wyspie Santa Cruz, gdzie „Nadobna Maria”, zuchwale przechrzczona na „Andaluzyjską Dziewkę” i równie zuchwale powiewająca flagą brytyjską, zawinęła po drewno i wodę, i gdzie Blood w portowej tawernie podsłuchał relację o okropnościach, jakich dopuszczali się jego piraci i on sam podczas tejże napaści. Tawernę wypatrzył Blood, włócząc się, swoim zwyczajem, bez określonego celu po mieście. Takie przybytki wilków morskich stanowiły najodpowiedniejsze miejsca pod słońcem do zbierania okruchów informacji, które potrafił dobrze wykorzystać. Nie pierwszy też raz wysłuchiwał informacji o samym sobie, aczkolwiek nigdy z większym zdumieniem. O krwawej rzezi i gwałtach opowiadał zwalisty, krewki w gębie i rudowłosy Holender imieniem Klaus, kapitan handlowego statku z Scheldt, zabawiając dwóch miejscowych kupców z Francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej. Żeby dowiedzieć się czegoś więcej, Blood podszedł do nich nie proszony, które to najście zostało przyjęte nie tylko z wyrozumiałością, lecz potraktowane przychylnie za sprawą elegancji ubioru i władczej swobody obejścia nieznajomego.

- Witam, messieurs.

Władał francuskim swobodnie, choć nie tak biegle jak hiszpańskim, którym mówił z płynnością rodowitego Hiszpana, nabytą w ciągu dwóch lat spędzonych w sewilskim więzieniu Świętej Inkwizycji. Przysunął sobie zydel, usiadł bez ceregieli i zastukał knykciami w zaplamiony, sosnowy blat stołu, przyzywając szynkarza.

- Powiada pan, że kiedy to się działo?

- Dziesięć dni temu - odparł Holender.

- Niemożliwe. - Blood potrząsnął lokami peruki. - Jak mi wiadomo z wiarygodnego źródła, dziesięć dni temu kapitan Blood był w Santo Domingo. Poza tym, takie łotrostwa, o jakich tu słyszę, to nie w jego stylu.

Jako prosty człowiek o krewkim nie tylko obliczu, ale również usposobieniu, Klaus nie lubił, kiedy mu zaprzeczano.

- Piraci to piraci, łotry co do jednego.

Ostentacyjnie splunął na wypiaskowaną podłogę, jak gdyby podkreślając tym swoje obrzydzenie.

- Przebóg, nie zamierzam ich bronić. Po prostu wiem, że dziesięć dni temu kapitan Blood przebywał w Santo Domingo, więc nie mógł w tym samym czasie znajdować się w Cartagenie.

- Takiś pan pewny, co? - skrzywił się Holender. - No to racz przyjąć do wiadomości, panie szanowny, że ja tylko powtarzam to, co dwa dni temu w San Juan de Puerto Rico opowiedział mi kapitan hiszpańskiego galeonu, jednego z dwóch, które przewoziły sztaby srebra i zdrowo oberwały podczas napaści piratów na Cartagenę Proszę mi nie wmawiać, że pan wie lepiej od Hiszpanów. Oba galeony znalazły schronienie w San Juan. Były ścigane przez całe Morze Karaibskie i nigdy by nie uszły pogoni, gdyby szczęśliwa dla nich kula nie uszkodziła Bloodowi fokmasztu, co zmusiło piekielnika do skrócenia żagli.

Przytoczone fakty nie wywarły na Bloodzie wrażenia. Kapitan zbył je wzruszeniem ramion.

- Trele morele! Hiszpanie wzięli kogoś za Blooda. I tyle. Kupcy zerkali na siebie, speszeni chłodnym politowaniem w jego oczach, wprost niesamowicie niebieskich pod czarnymi brwiami i przy śniadej twarzy. Pojawienie się szynkarza w samą porę zażegnało gotową awanturę, a Blood udobruchał rozsierdzonego Holendra, zapraszając całą, zazwyczaj ciągnącą rum kompanię na wytworniejsze białe wino z Wysp Kanaryjskich.

- Miły panie - obstawał Klaus przy swoim. - Tu nie mogło być żadnej pomyłki. Wielki, czerwony okręt Blooda, „Arabella”, nikomu się nie pomyli z innym.

- Jeśli opowiadali, że ścigała ich „Arabella”, tym bardziej nie można im wierzyć. Albowiem, jak znowu mi wiadomo z wiarygodnego źródła, „Arabella” jest na Tortudze, przechylona do czyszczenia i remontu kadłuba.

- Sporo panu wiadomo - zgryźliwie zauważył Holender.

- Dochodzą mnie wiadomości - padła szczera i grzeczna odpowiedź. - Ma to swoje dobre strony.

- Owszem, jeśli wiadomości są prawdziwe. Tym razem to jakaś wierutna bzdura. Proszę mi wierzyć, mój panie, że kapitan Blood bawi teraz gdzieś w tej okolicy.

Kapitan Blood uśmiechnął się.

- W to uwierzę bez trudu. Tylko nie pojmuję, na czym pan opiera swoje przypuszczenia.

Holender wyrżnął wielką pięścią w stół.

- Czyż nie mówiłem, że opodal Puerto Rico nadwerężył sobie fokmaszt w walce z Hiszpanami? Potrzebny lepszy powód? Będzie musiał przybić do którejś z tutejszych wysp, żeby go naprawić. To pewne.

- Co jest o wiele pewniejsze, to że pańscy Hiszpanie ze strachu przed kapitanem Bloodem widzą „Arabellę” w każdym napotkanym żaglu na horyzoncie.

Podano im wino i chyba tylko dlatego Holender jakoś ścierpiał ten upór przy oczywistym braku racji. Pociągnąwszy łyk, skierował rozmowę na srebrne galeony. Mało, że rzuciły kotwicę u brzegów Puerto Rico dla dokonania napraw, to po ostatniej przeprawie w ogóle nie zamierzały ponownie wyjść z tak cennym ładunkiem w morze do przybycia eskorty.

Akurat ta sprawa tak bardzo zainteresowała kapitana Blooda, że stracił chęć do dalszego sporu zarówno o bestialstwa przypisywane mu w Cartagenie, jak o drugie kłamstwo, dotyczące starcia „Arabelli” ze srebrnymi galeonami.

Tegoż wieczoru w kabinie „Andaluzyjskiej Dziewki”, pośród przepychu adamaszków i aksamitów, rzeźbionych i złoconych ścian, kryształów i sreber świadczących o bogactwie hiszpańskiego admirała, jej niedawnego pana i władcy, kapitan Blood zwołał wojenną naradę. W naradzie udział wzięli jednooki olbrzym Wolverstone, Nathaniel Hagthorpe, ów do przesady uprzejmy szlachcic z Kornwalii oraz mały wzrostem nawigator Chaffinch - wszyscy zesłani z Bloodem za udział w rebelii Monmoutha. W wyniku ich obrad „Andaluzyjska Dziewka” jeszcze tej nocy podniosła kotwicę i niepostrzeżenie wyszła z Santa Cruz, żeby dwa dni później zjawić się pod San Juan de Puerto Rico. Powiewając czerwono-złotą flagą Hiszpanii pod jabłkiem grotmasztu, legła w dryf na redzie, oddała salut wystrzałem armatnim i spuściła szalupę.

Blood oglądał port przez lunetę, wypatrując czegoś na potwierdzenie opowieści Holendra. Wśród pomniejszych jednostek wyraźnie dostrzegał dwa wysokie, żółte, trzydziestodziałowe galeony, których kasztele nosiły ślady rozległych uszkodzeń, obecnie naprawianych. Jak dotąd wyglądało więc na to, że Klaus Mynheer mówił prawdę. I tylko ta część jego historii się liczyła. Ale trzeba było postępować ostrożnie. Portu broniła duża twierdza, której garnizon bez wątpienia miał się bardziej niż zwykle na baczności w związku z pobytem srebrnych galeonów, a ponadto Blood z nie więcej niż osiemdziesięcioma ludźmi na pokładzie „Andaluzyjskiej Dziewki” nie posiadał dostatecznej siły do przeprowadzenia desantu, nawet gdyby jego artyleria szczęśliwym trafem uciszyła twierdzę. Widząc, że musi się zdać raczej na spryt niż siłę, kapitan Blood wsiadł do łodzi i śmiało popłynął do brzegu na rekonesans.

Było mało prawdopodobne, wręcz niemożliwe, żeby wieść o zdobyciu przez Blooda flagowego okrętu hiszpańskiej eskadry zdążyła już dotrzeć do Puerto Rico, przeto biało-złoty przepych i zdecydowanie hiszpańskie linie „Nadobnej Marii” na początek winny piratom w zupełności wystarczyć za przepustkę.

Bez zahamowań zaczerpnąwszy z przepastnej garderoby markiza Riconete'a, Blood wystroił się w kaftan i pludry z fioletowej tafty, w liliowe jedwabne pończochy i pendent z najlepszego kurdybanu* w tym samym kolorze i gęsto nabijany srebrem. Na głowie miał czarną perukę i kapelusz o szerokim rondzie z długim bordowym piórem, ocieniający jego ogorzałe, szlachetne oblicze. Wysoki, wyprostowany, szczupły, lecz krzepki, wsparty na długiej lasce ze złotą gałką, stanął przed kapitanem generalnym Puerto Rico, don Sebastianem Mendesem, wyjaśniając mu cel swojej misji w najczystszej kastylijskiej mowie, której się nauczył w jakże ciężkiej szkole.

Dosłownie przekładając jego imię i nazwisko, niektórzy Hiszpanie zwali kapitana don Pedro Sangre, inni nie inaczej, jak El Diablo Encarnado. Z humorem połączywszy teraz oba przezwiska, Blood bezczelnie przedstawił się jako don Pedro Encarnado, zastępca admirała wielkiego oceanu, markiza Riconete'a, który nie może przybyć na ląd osobiście ponieważ atak podagry przykuł go do koi. Holenderski statek spotkany na morzu pod Santa Cruz przekazał jego ekscelencji admirałowi wiadomość o ataku tych pirackich łotrów na dwa hiszpańskie galeony z Cartageny, które tutaj w San Juan znalazły schronienie. Markiz zauważył je w porcie, ale życzyłby sobie bliższych informacji.

Don Sebastian służył wszelkimi informacjami, nie kryjąc przy tym wielkiego wzburzenia. Był to potężny, choleryczny osobnik o sflaczałym ciele i ziemistej twarzy z wargami grubymi niemal jak u Afrykanina, z czarnym wąsikiem i kilkoma podbródkami sinawymi od brzytwy golibrody. Przyjął fałszywego don Pedra najpierw z całym ceremoniałem należnym zastępcy przedstawiciela katolickiego króla, później z serdecznością stosowną pomiędzy dwoma kastylijskimi szlachcicami przedstawił go swojej delikatnej, nieśmiałej, drobnej, wciąż jeszcze młodej małżonce i zatrzymał na obiedzie, do którego nakryto stół na chłodnym, białym patio, w zielonkawym cieniu oplecionego winoroślą treliażu, gdzie usługiwali im czarni niewolnicy pod okiem sztywnego jakby kij połknął hiszpańskiego majordoma. Wzburzenie don Sebastiana wywołane pytaniami gościa o pirackie gwałty nie minęło przy stole. To prawda - por Dios! - że te srebrne galeony zostały napadnięte przez piratów, tych samych nikczemnych hijos de puta, którzy niedawno uczynili istne piekło z Cartageny. Kapitan generalny sypał przyprawiającymi o mdłości szczegółami, bez najmniejszych względów dla uszu doni Leokadii, co i rusz wzdrygającej się i żegnającej znakiem krzyża podczas tej strasznej opowieści.

Blood był nie mniej wstrząśnięty tym, co przypisywano jemu i jego ludziom, jednak ochłonął z szoku pod wpływem fascynującej informacji, że galeony mają w ładowniach sztaby srebra wartości dwustu tysięcy pesos, nie wspominając już o pieprzu i przyprawach wartych prawie drugie tyle.

- Cóż by to była za zdobycz dla tego wcielonego diabła Blooda,

I cóż to była za łaska pańska, że galeony nie tylko zdołały uciec mu z Cartageny, ale i ujść dalszej pogoni.

- Kapitana Blooda? - spytał gość. - Zatem nie ma wątpliwości, że to jego sprawka?

- Żadnych wątpliwości. Któż inny żegluje dziś po morzach z taką zuchwałością? Niech no on tylko wpadnie w moje ręce, a Bóg mi świadkiem, że zedrę z drania skórę na pludry dla siebie.

- Sebastianie! - zaprotestowała dona Leokadia drżącym głosikiem. - To straszne!

- Niech tylko wpadnie mi w ręce - powtórzył zapalczywie don Sebastian.

Blood uśmiechnął się uprzejmie.

- Wszystko jest możliwe. On może być bliżej niż się panu wydaje.

- Modlę się do Boga, żeby tak było. - I kapitan generalny podkręcił komicznego wąsika.

Po obiedzie gość pożegnał się ceremonialnie, wyrażając żal, że musi wracać i zdać sprawę swemu admirałowi. Ale nazajutrz zawitał ponownie, a kiedy łódź, która przywiozła go na ląd, powróciła do fregaty, gapie z mola mogli zauważyć, jak ten wielki biało-złoty okręt flagowy podnosi kotwicę i stawia żagle. Ze świeżejącym wiatrem, kładącym migotliwe zmarszczki na błękitnej toni, okręt majestatycznie odszedł wschodnim kursem wzdłuż półwyspu, na którym leżało San Juan.

Od wczorajszego dnia Blood trochę się zabawiał na pokładzie wprawkami pisarskimi, znalazłszy wszystkie potrzebne mu rzeczy wśród admiralskich przyborów do pisania - również pieczęć admirała i pergamin zwieńczony godłem Hiszpanii. Z jego trudu zrodził się imponujący dokument, leżący właśnie przed don Sebastianem. Dokumentowi towarzyszyły uprzejme wyjaśnienia.

- Pańska pewność, że kapitan Blood przebywa na tych wodach, skłoniła admirała do podjęcia polowania. Pod swoją nieobecność, jego ekscelencja rozkazuje mi, jak pan widzi, pozostać tutaj.

Kapitan generalny dumał nad pergaminem zaopatrzonym w wielki plaster czerwonego wosku z odciśniętym herbem markiza Ricone-te'a. Z treści wynikało, że ma przekazać don Pedrowi Encarnadzie dowództwo nad wojskowym garnizonem San Juan de Puerto Rico, twierdzą Santo Antonio i jej załogą. Nie należało oczekiwać, że don Sebastian potulnie przyjmie takie rozkazy. Zmarszczył czoło i wydął grube wargi.

- Nic z tego nie rozumiem. Pułkownik Vargas, który dowodzi fortem z mojego rozkazu, to znający swoje rzemiosło, doświadczony oficer. Poza tym - najeżył się - miałem i wciąż mam wrażenie, że to ja jestem kapitanem generalnym Puerto Rico i do mnie należy mianowanie moich oficerów.

Pojednawczości w słowach i tonie pozazdrościłby Bloodowi sam anioł.

- Na pańskim miejscu, don Sebastianie, muszę przyznać - ale to tak tylko między nami - że czułbym dokładnie to samo, co pan. Jednak... Cóż zrobić? Admirałem kieruje najwyższa troska o bezpieczeństwo srebrnych galeonów.

- Czyż ich bezpieczeństwo w San Juan nie jest moją sprawą? Czyż nie jestem przedstawicielem króla w Puerto Rico? Niech sobie pan admirał dowodzi jak mu się żywnie podoba na oceanie, ale na lądzie...

Blood przerwał mu łagodnie, kładąc z poufałością dłoń na ramieniu kapitana generalnego.

- Drogi don Sebastianie! - Ściszył głos do konfidencjonalnego szeptu. - Wie pan, jak to jest z tymi królewskimi faworytami.

- Królewskimi... - Don Sebastian zadławił się własną złością i nagłym zrozumieniem. - Pierwsze słyszę, że markiz Riconete to królewski faworyt.

- Pupilek jego królewskiej mości. Wszystko, oczywiście, między nami. Stąd jego czelność. Nie miałbym panu za złe opinii, że on nadużywa przyjaźni króla. Wie pan, jak królewska łaska potrafi uderzyć ludziom do głowy. - Z westchnieniem umilkł na chwilę. - Przykro mi - podjął - występować w roli narzędzia zamachu na pańskie prawa. Ale jestem równie bezradny jak pan, mój przyjacielu.

W końcu uświadomiony, po jak niepewnym stąpa gruncie, don Sebastian powściągnął gniew za obrazę swego urzędu i z filozoficzną rezygnacją dał się Bloodowi przekonać, że ingerencja admirała ma przynajmniej jedną dobrą stronę, gdyż uwalnia kapitana generalnego od wszelkiej odpowiedzialności za dalszy bieg wydarzeń.

Po tej rozmowie i przez następne dwa dni Piotr Blood wykazał się taktem, ułatwiając zachowanie twarzy zarówno kapitanowi generalnemu, jak i pułkownikowi Vargasowi, który zrazu ani myślał ustąpić bez porządnej awantury. Pułkownik poczuł się nieco udobruchany, ponieważ nowy komendant nie zamierzał niczego zmieniać w zastanych militarnych porządkach. Wręcz przeciwnie, dokonawszy gruntownej inspekcji obronnych umocnień fortu, załogi i uzbrojenia, gorąco pochwalił wszystko, co zobaczył i wielkodusznie wyznał, że nie wiedziałby, jak w czymkolwiek ulepszyć zarządzenia pułkownika.

Rzekomy don Pedro zszedł na ląd i objął dowództwo garnizonu w pierwszy piątek czerwca. A w niedzielę rano na dziedziniec siedziby kapitana generalnego wpadł zajeżdżony, spieniony i drżący koń, z którego siodła zsunął się równie zziajany, młody oficer. Don Sebastian akurat jadł śniadanie w towarzystwie małżonki i tymczasowego komendanta, kiedy ów konny posłaniec stanął przed nim z zatrważającą wieścią, że potężnie uzbrojony okręt bez żadnej bandery, najwyraźniej piracki, zagraża oddalonemu o pięćdziesiąt mil San Patrico. Ostrzeliwuje osadę z dział, jak dotąd bezskutecznie, gdyż ciągły ogień artylerii portowego fortu trzyma pirata na dystans. Niestety, fort goni już resztkami amunicji, a po jej wyczerpaniu zbyt szczupła załoga nie powstrzyma desantu piratów.

Wiadomość nie tyle zaniepokoiła, co niepomiernie zdumiała don Sebastiana.

- Po jakiego diabła piraci mieliby się pchać do San Patrico? Tam nie ma nic, oprócz trzciny cukrowej i kukurydzy.

- Chyba zgaduję, o co chodzi - rzekł Blood. - San Patrico to kuchenne drzwi do San Juan i srebrnych galeonów.

- Kuchenne drzwi?

- Nie rozumie pan? Ci piraci bojąc się przypuścić frontalny atak na pański silnie uzbrojony fort Santo Antonio, zamierzają przemaszerować lądem z San Patrico i uderzyć na pana od tyłu.

Taki dowód błyskawicznej orientacji w niuansach wojennej strategii zrobił wielkie wrażenie na kapitanie generalnym.

- Święci pańscy, zdaje się, że trafił pan w sedno.

Zapowiedziawszy, że zaraz wyda odpowiednie rozkazy i odprawiwszy oficera, żeby się posilił i odpoczął, don Sebastian dźwignął się od stołu i pchnął gońca do fortu po pułkownika Vargasa. Człapiąc tam i z powrotem po rozległej jadalni, w chłodzie i cieniu okiennych żaluzji, dziękował swemu świętemu patronowi, zamęczonemu centurionowi rzymskich pretorianów, za własną przezorność, albowiem Santo Antonio miało amunicji w bród i mógł wysłać tyle prochu i kuł ile tylko załoga San Patrico potrzebowała, żeby nie wpuścić tych pirackich diabłów do portu. Przystanął dla złapania tchu, a biegające za nim spojrzenie doni Leokadii nagle spoczęło na nowym komendancie, który odezwał się chłodnym i opanowanym głosem.

- Z całym szacunkiem, ekscelencjo, pozbawienie Santo Antonio amunicji byłoby błędem. Niewykluczone, że sami będziemy potrzebować każdej kuli. Zbyt wiele tutaj niejasności. Piraci mogą jeszcze zmienić plany, widząc, że lądowanie w San Patrico jest trudniejsze niż im się wydawało. Albo... - I tu przedstawił znany sobie stan faktyczny, ponieważ dokładnie tak właśnie zarządził, - Albo atak na San Patrico to jedynie podstęp, żeby stąd odciągnąć pańskie siły.

Don Sebastian popatrzył tępo przed siebie, gładząc imponujący sinawy podbródek.

- Niewykluczone. Ależ tak, jak Bóg na niebie!

I już wdzięczny Bogu, że jest przy nim ten chłodny, bystry komendant, którego obecność początkowo uważał za kamień obrazy, don Sebastian oddał mu całą inicjatywę. Don Pedro nie ociągał się z jej przejęciem.

- Mamy uzbrojenie srebrnych galeonów. Jest tego sporo. Aż nadto dla potrzeb San Patrico, a dla okrętów w tej chwili to tylko balast. Weźmiemy nie sam proch i kule, ale również działa i natychmiast przetransportujemy wszystko do San Patrico.

- Pan chce rozbroić srebrne galeony? - Don Sebastian aż wybałuszył oczy.

- A na cóż im uzbrojenie tutaj w porcie? Fort obroni je, tak jak i nas tutaj w razie potrzeby. A San Patrico jest w beznadziejnym położeniu. Będzie pan uprzejmy zorganizować potrzebne do transportu muły i woły - don Pedro przeszedł do rzeczy. - Co się tyczy ludzi, mamy dwustu trzydziestu żołnierzy w Santo Antonio i stu dwudziestu na pokładach srebrnych galeonów. Ilu liczy załoga San Patrico?

- Czterdziestu, góra pięćdziesięciu.

- Niech Bóg ma nas w swojej opiece! Skoro bukanierzy zamierzają lądować, muszą liczyć ze cztery, do pięciu setek. Aby stawić czoło takiej sile, San Patrico będzie potrzebowało każdego żołnierza, bez którego możemy się tu obejść. Wyprawię tam pułkownika Vargasa na czele dwustu pięćdziesięciu ludzi - stu pięćdziesięciu z Santo Antonio i stu z galeonów.

- I zostawi pan San Juan bez obrony? Czy pan oszalał? Sebastian z przerażenia nie potrafił pohamować języka. Blood miał minę znającego się na rzeczy człowieka, który nie dopuszcza żadnych wątpliwości.

- Nie sądzę. W forcie zostaje nam setka dział, w tym połowa wielkiego kalibru. Stu ludzi aż nadto wystarczy do ich obsługi. I żeby pan nie myślał, że narażam was na niebezpieczeństwo, któremu sam nie zamierzam stawić czoła, osobiście obejmę nad nimi dowództwo.

Wezwany Vargas był równie jak don Sebastian przerażony takim uszczupleniem obrony San Juan. Sprzeciwił się temu ostro, żeby nie powiedzieć niegrzecznie. Zrobił nowemu komendantowi wykład o sztuce wojennej, pusząc się i wynosząc na wyżyny największego wtajemniczenia. Nowy komendant chłodno ściągnął go z tych wyżyn na ziemię.

- Jeśli pan mi powie, że możemy się podjąć odparcia desantu na San Patrico z siłą mniejszą niż trzystu ludzi, uznam, że musi się pan jeszcze poduczyć swego zawodu. A tak czy owak - dodał, wstając i ucinając tym dalszą dyskusję - to ja mam zaszczyt dowodzić tutaj i ja ponoszę odpowiedzialność. Rad będę, jeśli pan bezzwłocznie podporządkuje się moim rozkazom.

Zacisnąwszy zęby, pułkownik Vargas złożył sztywny ukłon, a kapitan generalny z całego serca podziękował niebiosom za pergamin admirała wielkiego oceanu, całkowicie uwalniający go od odpowiedzialności za wszelkie nieobliczalne skutki tej pochopnej decyzji.

Kiedy katedralne dzwony wezwały wiernych na sumę, pułkownik Vargas, nie bacząc na zbliżającą się porę południowego skwaru, jako że sprawa nie cierpiała zwłoki, wyprowadził swoich żołnierzy z San Juan. Na czele kolumny marszowej, za którą długim rzędem szły obładowane amunicją muły i zaprzęgi wołów ciągnące działa, pułkownik puścił się w drogę przez lekko falistą równinę, drogę prowadzącą do odległego o pięćdziesiąt mil San Patrico.

Jak należało oczekiwać, pirackim żaglowcem atakującym San Patrico był niegdysiejszy okręt flagowy hiszpańskiego admirała wielkiego oceanu, obecnie „Andaluzyjska Dziewka”, wyprawiona tam przez kapitana Blooda z takim właśnie zadaniem. Dowodzący nią Wolverstone otrzymał rozkaz pobawić się z lichym, malutkim fortem San Patrico w kotka i myszkę przez czterdzieści osiem godzin. Po upływie tego czasu, a przed nadejściem posiłków z San Juan, znajdujących się już w połowie drogi, miał niepostrzeżenie odpłynąć pod osłoną nocy i zaniechawszy pozorowanego manewru wrócić z pełną szybkością i naprawdę uderzyć na stosunkowo teraz bezbronne San Juan.

Przez cały poniedziałek gońcy z San Patrico w regularnych odstępach czasu dostarczali meldunki świadczące o tym, że Wolverstone sumiennie wywiązuje się z powierzonego mu zadania. Z meldunków wynikało, że ciągły ogień fortu stanowi dla piratów zaporę nie do przebycia. Kapitan generalny krzepił się tą wieścią, przeświadczony, że z każdą następną godziną rosną szansę zaskoczenia pirata na gorącym uczynku przez admirała wielkiego oceanu, który musiał żeglować gdzieś niedaleko.

- Jutro Vargas z posiłkami stanie w San Patrico - rzekł - i piraci stracą okazję do wylądowania.

Tymczasem jutro przyniosło coś zupełnie odmiennego od przewidywań wszystkich zainteresowanych. O brzasku huk dział zbudził San Juan. Wysuwając nogę z łóżka, don Sebastian zrazu ucieszył się na myśl, że to markiz Riconete po królewsku oznajmia swoje przybycie pełną salwą. Nieustające bombardowanie jednak napełniło kapitana generalnego złym przeczuciem, jeszcze nim wyszedł na taras swojej pięknej rezydencji. Już na tarasie i w świetle tego, co dokładnie oglądał w lunecie, złe przeczucie don Sebastiana ustąpiło miejsca osłupieniu.

Kapitan Blood obudził się z uczuciem wręcz przeciwnym niż don Sebastian. Lecz domysły będące źródłem jego irytacji rozwiały się jeszcze szybciej. Nawet gdyby Wolverstone - rzecz mało prawdopodobna - opuścił San Patrico przed północą, to pod wiejący teraz silny wiatr zachodni nie mógłby dotrzeć do San Juan wcześniej niż dopiero za dwanaście godzin. Co więcej, Wolverstone nie miał zwyczaju z taką beztroską łamać otrzymanych rozkazów.

Na wpół ubrany Blood pośpieszył szukać wyjaśnienia tej kanonady i oto u boku don Sebastiana przeżył wstrząs ani trochę nie ustępujący osłupieniu kapitana generalnego, aczkolwiek z krańcowo innych powodów. Albowiem wielki, czerwony okręt na redzie, bombardujący fort z odległości pół mili, był łudząco podobny do „Arabelli”, którą niecały miesiąc temu zostawił przechyloną u brzegów Tortugi. Wspomniawszy uporczywie powtarzane pogłoski o swoim rajdzie na Cartagene, Blood zadawał sobie pytanie, czy to możliwe, żeby Pitt, Dyke i inni pozostawieni na Tortudze towarzysze wypłynęli grasować na morzu, dopuszczając się takich samych okrucieństw, jak te, które hańbą okryły Morgana i Montbarsa. Nie podejrzewał ich o to, a przecież oglądał swój własny okręt, jak w kłębach armatniego dymu bije burtowymi salwami, krusząc forteczne mury, tylko z pozoru solidne i grube, bo zaprawa była ze zwykłej gliny, o czym Blood z przyjemnością się przekonał podczas inspekcji. U jego boku kapitan generalny Puerto Rico wzywał na przemian to wszystkich świętych z kalendarza, to wszystkich diabłów z piekła na świadków, że oto zjawił się ten wcielony diabeł, kapitan Blood. Stojący przy nim ramię w ramię ów diabeł wcielony zaciskał wargi, puszczając przekleństwa don Sebastiana mimo uszu. Osłoniwszy dłonią oczy przed porannym słońcem, badał wzrokiem linię czerwonej fregaty, od złoconego galionu na dziobnicy po wyniosły kasztel rufowy. To była i zarazem nie była „Arabella”. Różnica wciąż mu się wymykała, chociaż ją wyczuwał. Wielki okręt dokonywał zwrotu przez sztag, obracając się ku niemu całą długością burty. Wówczas, nawet bez liczenia burtowych ambrazur, zyskał niezbitą pewność. Jego własny flagowy okręt miał o cztery działa więcej.

- To nie jest kapitan Blood - rzekł.

- To nie jest kapitan Blood? Może mi pan powie, że ja nie jestem Sebastianem Mendezem? Czyż ten okręt nie nazywa się „Arabella”?

- To nie jest „Arabella”.

Don Sebastian przez chwilę mierzył go pogardliwym spojrzeniem nabiegłych krwią oczu. Po czym podsunął mu swoją lunetę.

- Proszę sobie przeczytać nazwę na rufowej pawęży.

Żeby skierować na fort działa prawej burty okręt robił zwrot przez rufę i pawęż było widać jak na dłoni. Blood ponownie zbaraniał, odczytując wypisaną złotymi literami nazwę „Arabella”.

- Nie rozumiem - mruknął.

Burtowa salwa obróciła w perzynę kolejne tony fortecznych murów, zagłuszając jego słowa. Wówczas to po raz pierwszy działa fortu wreszcie zagrzmiały w odpowiedzi. Ogień był chaotyczny i bardzo niecelny, ale przynajmniej zmuszał atakujący okręt do lawirowania pod ostrzałem.

- Na Boga, w końcu się przebudzili! - zawołał don Sebastian z gorzką ironią.

Blood poszedł po buty, poleciwszy służbie osiodłać i przyprowadzić konia. Kiedy pięć minut później, już w butach ale nadal tylko na wpół ubrany, wsuwał nogę w strzemię, dopadł go kapitan generalny.

- Pan nawarzyłeś tego piwa - wybuchnął. - Pan i ten pański cacany admirał od siedmiu boleści. Pańskie głupie pomysły pozbawiły nas obrony. Mam nadzieję, że pan zapłacisz za to wszystko. Taką mam nadzieję.

- Też mam nadzieję, że za wszystko zapłacę temu zbójowi, kimkolwiek on jest.

Blood mówił przez zaciśnięte zęby, bardziej niż gubernator kipiąc, choć mniej się ciskając z gniewu. Wpadłszy we własne sidła, przeżywał typowe w takiej sytuacji katusze. Tyle zachodu i wybiegów kosztowało go rozbrojenie San Juan i chyba tylko po to, żeby jakiemuś cholernemu przybłędzie łatwiej było przyjść i sprzątnąć mu sprzed nosa całą stawkę w tej grze. Nie domyślał się tożsamości przybłędy, ale dałby głowę, że nie przez czysty przypadek ten czerwony okręt nosił imię „Arabella” i że jego kapitan jest sprawcą owych okrucieństw w Cartagenie, przypisywanych kapitanowi Bloodowi. Jakkolwiek było, jedyne, co miało teraz znaczenie, to za wszelką cenę pokrzyżować szyki temu najbardziej nieproszonemu z gości. I tak za sprawą przedziwnej ironii losu, kapitan Blood pędził na koniu, uskrzydlony nadzieją zorganizowania obrony hiszpańskich siedzib przed napadem piratów, obrony, którą własnymi knowaniami uczynił beznadziejną.

W forcie zastał zniszczenia i zamęt. Już połowa dział zamilkła pod zwałami gruzu. Ze stuosobowej załogi fortu poległo dziesięciu obrońców, trzydziestu odniosło rany. Na nogach pozostało sześćdziesięciu żołnierzy, śmiałych i zahartowanych - na świecie nie było żołnierzy lepszych od hiszpańskich piechurów - lecz nieporadność ich młodego kapitana sprawiła, że stali bezradni jak dzieci, gdy kolejna salwa obróciła w perzynę dwadzieścia jardów fortecznego przedpiersia. Dusząc się pyłem ze skruszonych murów i gryzącym dymem armatniego prochu na głębokim jak studnia dziedzińcu, Blood sklął oficera, który wybiegł mu naprzeciw.

- Będziesz tak czekał do usranej śmierci, aż ci ludzi i działa zasypie pod gruzem?

Kapitan Arania wyprężył się na baczność. Wypiął pierś.

- Możemy zginąć na posterunku, żeby zapłacić za pańskie błędy, panie komendancie.

- To potrafi każdy głupiec. Ale gdybyś miał tyle rozumu, co bezczelności, ratowałbyś działa. Niebawem będą potrzebne. Wyciągnij stąd dwadzieścia dział i ustaw je tam w ukryciu - wskazał gaj drzew pimentowych oddalony o niecałe pół mili w kierunku miasta. - Zostaw mi dwunastu kanonierów do prowadzenia ognia, a pozostałych ludzi zabierz ze sobą co do ostatniego człowieka. I wynieś rannych z tej śmiertelnej pułapki. Stanąwszy w gaju, wyślij po zaprzęgi mułów, konie, woły, co popadnie do dalszego holowania. Załaduj kartaczami. Rusz głową, człowieku i nie marnuj czasu. Do roboty.

Jeżeli kapitanowi Arani brakowało twórczej wyobraźni, to przynajmniej miał aż nadto energii do wprowadzenia cudzych pomysłów w życie. Poddawszy się rozkazom rzutkiego dowódcy, pełen zapału dla akcji, której sens od pierwszej chwili uznał za oczywisty, Arania rzucił się w wir pracy, podczas gdy Blood objął dowodzenie baterią dziesięciu dział ustawionych na południowym przedpiersiu, skąd miały najlepszy obstrzał zatoki. Dwunastu żołnierzy wyrwanych animuszem Blooda z bezczynności, ożywionych jego pogardą dla własnego bezpieczeństwa, spokojnie i w mig spełniało rozkazy.

Odpaliwszy działa sterburty, piracki okręt wykonywał zwrot na wiatr, żeby dać ognia z bakburty. Wykorzystując ten manewr pirata i starając się jak najlepiej ocenić pozycję, z której padnie następna salwa, Blood przechodził od działa do działa i własnoręcznie rychtował każde z nich, niespiesznie i starannie. Wycelował ostatnie, kiedy czerwony okręt, przełożywszy ster, stanął bakburtą do fortu. Blood wyjął lontownicę z rąk muszkietera i przyłożył skwierczący lont do zapału. Wprawdzie liczył na lepsze trafienie przy tej szerokości celu, ale i tak strzał był nie najgorszy. Kula urwała piratowi bukszpryt. Okręt zamyszkował pod wpływem wstrząsu i przechylił się nieznacznie, i to akurat w chwili, gdy odpalał salwę. W wyniku przypadkowej zmiany kąta podniesienia, pociski nieszkodliwie przeszły ponad szańcem i zaryły się w ziemi daleko na tyłach fortu. Okręt natychmiast zawrócił z wiatrem, uciekając spod ostrzału.

- Ognia! - ryknął Blood i pozostałe dziewięć dział wypaliło jednocześnie.

Rufa pirata stanowiła bardzo wąski cel, więc należało się spodziewać co najwyżej moralnego efektu. Lecz i tym razem szczęście dopisało Bloodowi, i o ile osiem dwudziestoczterofuntowych kuł jedynie wzbiło fontanny wody wokół piratów, to dziewiąta gruchnęła w rufowy kasztel, dodając im rozpędu. Hiszpanie wznieśli radosny okrzyk.

- Wiwat, don Pedro!

I trudno uwierzyć, ale ze śmiechem zabrali się do ładowania dział, podniesieni na duchu tym pierwszym, acz niewielkim sukcesem. Nie musieli się śpieszyć. Uprzątnięcie szczątków bukszprytu zajęło piratowi sporo czasu i minęła dobra godzina, nim gotów do odwetu zaczął lawirować* z powrotem, żeglując ostro do wiatru.

W owej bezcennej godzinie wytchnienia Arańia przetoczył działa pod osłonę oddalonego o ćwierć mili zagajnika. Blood też mógł się tam wycofać. Pozostał i z wielką brawurą przystąpił do powtórzenia swojej wcześniejszej taktyki. Niestety, jego ogień chybił, natomiast burtowa salwa czerwonego okrętu z całą mocą uderzyła w fort, otwierając nowy wyłom w rozpadających się obwałowaniach. Po czym, być może rozjuszony poniesionymi szkodami, a na pewno zorientowany na podstawie poprzednich odpowiedzi fortu, że ledwie kilka dział zachowało sprawność, i że teraz będą nie załadowane, pirat podszedł bliżej, wykonał zwrot przez sztag i wypalił z drugiej burty bezpośrednim ogniem. Spowodował wybuch, który targnął oddalonymi o milę domami San Juan. Blood poczuł, jak olbrzymia ręka chwyta go, unosi i gwałtownie ciska na uciekającą gdzieś ziemię. Padł bez tchu, na wpół ogłuszony, podczas gdy z nieba posypał się gruz w jakimś potwornym gradobiciu, a forteczne wały, jakby coś je nagle rozpuściło, z hukiem rzecznej katarakty zeszły w dół i rozpłynęły się w bezkształtne rumowisko. Pechowa kula trafiła w prochownię. To był koniec fortu. Od pirackiego okrętu woda przyniosła wiwaty, niczym echo wybuchu.

Blood ocknął się, otrząsnął z leżącej na nim kupy zaprawy i kawałków gruzu, wypluł piasek z gardła i w myślach zbadał swój stan zdrowia. Bolało go biodro, lecz stopniowo ustępujący ból świadczył o powierzchownym stłuczeniu. Wciąż niezbyt przytomny, pomału dźwignął się na kolana, wreszcie stanął na nogi. Cały roztrzęsiony, z pokaleczonymi dłońmi we krwi, powalany ziemią i osypany pyłem, był przynajmniej w jednym kawałku. Niczego sobie nie połamał. Ale spośród swojej dwunastki zastał jedynie pięciu w takim zdrowiu, jak przed wybuchem; szósty jęcząc, leżał ze złamanym udem, siódmy siedział, trzymając się za wybite ramię. Pozostała piątka zniknęła, pogrzebana w zwałach rumowiska. Zebrawszy rozproszone myśli, Blood poprawił perukę na głowie i zadecydował, że nie ma sensu wysiadywać tej sterty gruzów jeszcze przed chwilą będącej fortem. Piątce, która wyszła bez szwanku, kazał zabrać dwóch rannych do pimentowego gaju, dopilnował ich wymarszu i chwiejnym krokiem podążył za nimi. Kiedy dotarł pod osłonę pachnących olejkiem drzew, piraci już się sposobili do następnego kroku po zniszczeniu fortu. Przystanął na skraju pimentowej plantacji i osłaniając dłonią oczy przed ostrym słońcem, przez chwilę obserwował przygotowania do desantu. Widział, jak spuszczono pięć łodzi na wodę, i jak przepełnione do granic możliwości łodzie odbijają i kierują się ku plaży, a czerwony okręt staje na kotwicy, żeby osłaniać lądowanie. Nie było czasu do stracenia.

Blood wkroczył w cień drzew, gdzie spotkał Aranię i jego żołnierzy. Pochwalił wybór ukrytych przed piratami stanowisk dział, zgodnie z rozkazem załadowanych kartaczami. Dokładnie przyjrzawszy się odległej o niecałą milę plaży, gdzie nieprzyjaciel powinien dobić do brzegu, kazał wymierzyć tam działa i osobiście nadzorował wszystkie czynności. Jako ogniowy namiar wyznaczył łódź rybacką leżącą do góry dnem na piasku, o pół kabla od kredowobiałej linii piany pomiędzy lądem a tonią.

- Zaczekamy - wyjaśnił Arani - aż sukinsyny zrównają się z tą krypą i wtedy wystawimy im przepustkę do piekła.

A dla skrócenia czasu oczekiwania na tę chwilę, udzielił hiszpańskiemu kapitanowi lekcji na temat subtelności sztuki wojennej.

- Zaczyna pan sobie uświadamiać korzyści płynące z odstępstwa od zasad i sztywnych kanonów ze szkolnej ławy, czyli z porzucenia fortu, który był nie do utrzymania i zajęcia nowej pozycji, gdzie można się obronić. Dzięki tej taktyce łotry są zdane na naszą łaskę. Za chwilę ujrzy pan, jak posyłamy ich do wszystkich diabłów, a pozorna klęska zamienia się w zwycięstwo.

I tak by się, niewątpliwie, stało, gdyby nie zgoła nieoczekiwane wydarzenie. W rzeczy samej, kapitan Arana otrzymał tego ranka lekcję bardziej pouczającą, niż to było w zamiarze Blooda. Niebawem miał się naocznie przekonać o jałowości podzielonego dowództwa. Biedy narobił don Sebastian, który tymczasem, na nieszczęście wszystkich, nie próżnował. Jako kapitan generalny Puerto Rico uznał za swój święty obowiązek uzbroić zdolnych do noszenia broni mieszkańców miasta. Nie uważając za stosowne zasięgnąć rady don Pedra, ani nawet zawiadomić go o swoich zamiarach, zebrał swój sklecony naprędce oddział w sile około setki ludzi pod osłoną białych budynków oddalonych o jakieś sto jardów od wody. Tam trzymał ich w zasadzce, żeby w ostatniej chwili uderzyć na lądujących piratów. Wykombinował sobie, że tym sposobem uniemożliwi okrętowej artylerii ostrzelanie swoich żołnierzy i rozpierała go duma z własnej taktycznej genialności. Sama w sobie ta jego taktyka była tyleż słuszna, co oczywista, jednak miała ten jeden niespodziewany minus, że powstrzymując pirackich kanonierów na okięcie, lak samo powstrzymywała hiszpańską baterię w zagajniku Nim zdążył otworzyć odwlekany ogień, Blood ku swemu przerażeniu zobaczył, jak pospolite ruszenie Portorykańczyków z wrzaskiem pędzi plażą do szturmu na piratów i jak w mgnieniu oka powstaje jeden rozfalowany, skłębiony, wojujący, rozkrzyczany tłum, w którym swoi i wrogowie pomieszali się nie do odróżnienia. Kłębowisko walczących przepływało po plaży, zrazu powoli, lecz stopniowo nabierając rozpędu, w miarę jak siły don Sebastiana ustępowały pola prawie o połowę mniej licznej, ale nacierającej z furią gromadzie piratów. Strzelając i drąc się, wreszcie wszyscy zniknęli w mieście, pozostawiwszy za sobą trupy na piasku.

Podczas gdy Blood klął niewczesną interwencję don Sebastiana, kapitan Arańa nalegał na ruszenie z odsieczą. Otrzymał jeszcze jedną lekcję.

- Bitew nie wygrywa się bohaterstwem, a wyrachowaniem, mój przyjacielu. Zbójów na pokładzie jest przynajmniej dwakroć więcej niż tych, którzy wylądowali i dzięki bohaterstwie don Sebastiana już wzięli miasto. Jeśli teraz wyruszymy, to następna gromada wyląduje nam za plecami i będziemy wzięci w dwa ognie. Przeto za pańskim pozwoleniem zaczekamy, aż wysadzą swój drugi rzut, a po jego zniszczeniu zajmiemy się łajdakami w mieście. W ten sposób niczym nie ryzykujemy.

Dość długo jednak przyszło im czekać. W każdej łodzi pozostawiono tylko po dwóch wioślarzy, więc ich droga do okrętu była powolna. Powolny był również załadunek drugiej grupy i powrót do brzegu. Toteż minęło blisko dwie godziny od lądowania pierwszej gromady, zanim druga zeszła na ląd. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że słaby opór stawiony przez San Juan został już w pełni złamany, zatem nie widząc żadnego powodu do pośpiechu, piraci nie śpieszyli się ani trochę nawet wówczas, gdy poczuli piasek plaży pod stopami. Powoli, jak gdyby bawiąc z wycieczką, powyłaziła z łodzi cała ta pstra zbieranina, jedni w kapeluszach, paru w morionach, inni w zawiązanych na głowie kolorowych, brudnych chustach i w ubiorach odznaczających się takąż samą różnorodnością. Parada strojów obrazowała wszelkie warstwy społeczne, od czystej wody bukaniera w bawełnianej koszuli i portkach z surowej skóry, po hidalgo w obszytym koronkami kaftanie, a tu i ówdzie pojawiał się bardziej wojskowy rynsztunek w postaci kirysa. Jednolitość panowała przynajmniej w tym, że każdy nosił bandolet na piersi, muszkiet na ramieniu oraz taką czy inną, długą broń sieczną u pasa. Pirat w jaskrawoczerwonym kaftanie z wyszarganą koronką, zapewne ustanowiony przywódcą, zebrał liczącą z pięćdziesięciu chłopa bandę w niby to wojskowym szyku nad brzegiem morza, sam stanął na czele, machnął pałaszem i dał hasło wymarszu. Ruszyli ze śpiewką na ustach, żeby maszerować w nogę. Ochryple rycząc jakąś sprośną piosnkę, szli naprzód zwartym szykiem, podczas gdy kanonierzy w pimentowym gaju dmuchali na lonty, nie spuszczając oczu z uniesionej ręki kapitana Blooda. Wreszcie piraci zrównali się z krypą, stanowiącą ogniowy namiar Hiszpanów. Blood opuścił rękę i pięć dział wypaliło jednocześnie. Odłamki kartaczy zmiotły czoło kolumny razem z wymachującym pałaszem prowodyrem w eleganckim czerwonym kaftanie. Niespodziewany cios poraził resztę kompanii nagłym paraliżem, z którego niewielu ocknęło się w porę. Albowiem jeszcze dwukrotnie Blood unosił i opuszczał rękę, i jeszcze dwukrotnie ogień pięciu dział kosił te nazbyt zwarte szeregi, aż niemal wszyscy piraci legli pokotem na plaży, niektórzy wijąc się, inni bez ruchu. Paru, może pół tuzina, nie ważąc się wracać do wyciągniętych na piasek, pustych łodzi, uciekło do miasta, odpełznąwszy na brzuchach z obawy przed następną morderczą salwą, siejącą śmierć po plaży. Blood uśmiechnął się upiornie, dostrzegając wstrząśnięte spojrzenie kapitana Arańi. Podjął wojskową edukację tego przezacnego oficera.

- Teraz możemy śmiało ruszać, kapitanie, ponieważ zabezpieczyliśmy sobie tyły przed atakiem. Zapewne zauważył pan, że piraci z ubolewania godnym brakiem pomyślunku, użyli do lądowania wszystkich swoich łodzi. Pozostali na okręcie są tam odcięci jak rozbitkowie na wyspie.

- Ale mają działa - przypomniał Arana. - Co będzie, jeśli otworzą z zemsty ogień na miasto?

- W którym bawi ich kapitan z oddziałem szturmowym? Mało prawdopodobne. Ale dla pewności zostawimy paru ludzi do obsługi naszych dział. Gdyby te sieroty na okręcie potraciły głowy, kilka salw podziała na nie jak zimny prysznic.

Blood wydał odpowiednie polecenia. Wkrótce oddział pięćdziesięciu hiszpańskich muszkieterów, pogrzebanych w mniemaniu piratów pod gruzami fortu, we wzorowym ordynku podążał biegiem od pimentowego gaju do miasta.

Herszta piratów o imieniu nie zachowanym w pamięci miał Blood za ciężkiego durnia, który jak każdy dureń zanadto był pewny swego, zaniedbał środki ostrożności i nie upewnił się, czy siły stawiające mu opór przy lądowaniu wyczerpały możliwości obrony San Juan. Zachłanna chciwość pirata, która popchnęła go do wylądowania, również wydawała się Bloodowi niedorzeczna. Blood widział w pirackim przywódcy małego złodziejaszka, zbierającego okruchy tam, gdzie można zasiąść do suto zastawionego stołu. Polował na wielki łup, ścigał dwa srebrne galeony od Cartageny przez całe Morze Karaibskie, a mając je wreszcie w zasięgu ręki, nie poświęca wszystkich sił, żeby zgarnąć skarb na własność, tylko wykazuje się głupią lekkomyślnością, jak mały dzieciak. Z okoliczności, że milczały działa tych galeonów, musiał wywnioskować - o ile potrafił wyciągać wnioski - że załogi przebywają na lądzie, a jeśli nie potrafił wyciągać wniosków, to luneta - kapitan Blood zakładał, że głupek posiadał przynajmniej lunetę - winna mu umożliwić naoczne stwierdzenie tego faktu.

Tu jednak pojawia się pewien błąd w rozumowaniu Blooda. Przecież to właśnie spostrzeżenie braku załóg i łatwości zagarnięcia galeonów, równie dobrze mogło zachęcić pirata do pozostawienia ich w spokoju, dopóki nie nasyci swej nie zaspokojonej chciwości, grabiąc miasto. W końcu nie zapomniał, że miasta Nowej Hiszpanii często opływały w wielkie bogactwa, a kapitan generalny miał nadto królewską szkatułę w swojej pieczy. Dokładnie tej samej pokusie uległ, łupiąc Cartagenę, podczas gdy srebrne galeony wychodziły w morze. Widocznie nawet tego nie wystarczyło mu za nauczkę, że kto chwyta dwie sroki za ogon, ten zostaje z pustymi rękami, bo i w San Juan stosował tę samą poronioną taktykę i te same ohydne metody, jakimi - Blood już nie potrzebował dalszych dowodów w Cartagenie okrył hańbą wielkiego przywódcę piratów, przybrawszy jego imię.

Zapewne nie bez wpływu na obecne postępowanie Blooda była jego zawziętość, że żaden przybłęda ot tak sobie nie odbierze mu galeonów, o które on sam zabiegał i których zdobycie ułatwił swoimi zarządzeniami, jednak niezwykła zajadłość w postawie kapitana bez żadnych wątpliwości płynęła z wielkiego gniewu za podłe podszywanie się pod niego w Cartagenie i okrucieństwa popełnione tam w jego imieniu. Grzechy drogi życiowej, na którą rzucił go surowy los, były mu dostatecznym ciężarem. Nie mógł ścierpieć, że miano by mu przypisywać jeszcze gorsze występki z powodu bestialskich czynów jakiegoś nędznego komedianta i jego bandy łotrów spod ciemnej gwiazdy. Ponury więc i zawzięty, żeby nie rzec mściwy, kapitan Blood wiódł niewielką kolumnę hiszpańskich muszkieterów do oczyszczenia miasta z bezczeszczącej je bandy fałszywego Blooda.

Już u rogatek doszły go odgłosy w pełni usprawiedliwiające podejrzenia co do rodzaju ulubionej rozrywki piratów. Ich przywódca przeszedł jak burza przez miasto, łamiąc wszelki opór. Po czym wydał miasto swoim ludziom na pastwę. Niech sobie chłopcy pofiglują, nim zabiorą się do pracy, czyli wezmą za galeony w przystani. Więc diabelska kompania, złożona z bywalców więzień we wszystkich zakątkach świata, rozdzieliła się na grupki i rozniosła po mieście falę wyuzdania i gwałtu, paląc, grabiąc, bijąc i mordując z czystej żądzy niszczenia. Sam herszt skierował swe kroki po najbogatszy łup w San Juan. W towarzystwie sześciu kompanów wtargnął do siedziby kapitana generalnego, gdzie don Sebastian zabarykadował się po klęsce swoich niewydarzonych ochotników. Mając w garści don Sebastiana i jego urodziwą, przerażoną, filigranową małżonkę, pirat scedował całą grabież domostwa na czterech kompanów. Dwóch zatrzymał do pomocy we wcześniej umyślonym, osobliwym rabunku, beztrosko pozwoliwszy czterem pozostałym plądrować obejście Hiszpana i do woli żłopać wyborne, sprowadzone z Hiszpanii wina.

Wysoki, smagły, nieokrzesany osobnik, który przedstawił się jako kapitan Blood i odziany był w powszechnie znane czerń i srebro Blooda, rozwalił się wygodnie w jadalni don Sebastiana. W przekrzywionym na bakier kapeluszu z piórem siedział u szczytu długiego stołu 2 czarnego dębu, przewiesiwszy jedną nogę przez poręcz fotela i krzywiąc grube wargi i wygoloną twarz w szyderczym uśmiechu. Naprzeciwko, w drugim końcu stołu, pomiędzy dwoma zbirami stał don Sebastian z wykręconymi do tyłu rękoma, bez peruki, w samej koszuli i spodniach, i z twarzą szarą jak popiół, ale z wyzywającym spojrzeniem czarnych oczu. W pół drogi pomiędzy piratem a don Sebastianem, lecz z dala od stołu, na krześle o wysokim oparciu siedziała dona Leokadia, plecami do otwartego okna, w strachu, który przyprawiał ją niemalże o nudności, a zarazem sparaliżował jej ruchy. Rzekomy Blood miał palce zajęte wiązaniem węzłów na kawałku rzemienia. Rozwlekłym, drwiącym głosem przemówił do swej ofiary, niemiłosiernie kalecząc język hiszpański.

- Więc nie chcesz gadać, co? Myślisz, że będę się dla ciebie fatygować i rozbierać tę twoją pieprzoną budę kamień po kamieniu, żeby znaleźć to, czego szukam? Mylisz się pan, panie hidalgo. Zaraz będziesz nie tylko gadał, zaraz będziesz śpiewał. Na tym ci zagramy.

Cisnąwszy rzemienny różaniec w koniec stołu, dał znak jednemu ze swych ludzi. Zbir migiem założył krępulec na czoło kapitana generalnego, następnie wyjął srebrną łyżkę z kredensu i szczerząc zęby jak małpa, wsunął trzonek łyżki pod rzemień.

- Czekaj - rzucił przywódca. - No, panie donie gubernatorze, widzisz, co cię czeka, jeśli sam sobie nie rozwiążesz języka i nie wyśpiewasz mi, gdzieżeś wściubił swoje pesos. - Z krzywym uśmieszkiem na wargach przyjrzał się Hiszpanowi spod przymrużonych powiek. - Jeżeli wolisz, możemy ci wsadzić zapalony lont między palce, albo przypiekać stopy rozpalonym żelazem. Mamy cały arsenał cudownych środków przywracających głos niemowom. Do wyboru, do koloru, przyjacielu. Milczenie nic ci nie da. No, gadaj. Dublony. Gdzie je chowasz?

Hiszpan z podniesionym czołem i zaciśniętymi ustami, w milczeniu mierzył pirata nienawistnym spojrzeniem. Zbój uśmiechnął się szerszym, jeszcze bardziej pogardliwym i groźniejszym uśmiechem. Westchnął.

- No, dobra. Jestem cierpliwym człowiekiem. Masz chwilkę do namysłu. Jedną chwilkę. - Uniósł brudny palec. - Ja sobie tymczasem przepłuczę gardło.

Nalał po brzegi puchar ciemnej, gęstej malagi ze srebrnego dzbana i wypił jednym haustem. Odstawił piękny kielich tak gwałtownie, że złamał jego trzon. Wykorzystał to jako przykład.

- Tak właśnie załatwię w końcu twój pieprzony kark, ty hiszpański rajfurze, jeśli będziesz się upierał jak osioł. No więc, te dublony. Yamos, maldito! Soy don Pedro Sangre, yo! Nie słyszałeś, że z kapitanem Bloodem nie ma żartów?

Nienawiść wyzierała z oczu don Sebastiana.

- Nie słyszałem o tobie niczego tak obrzydliwego, jak teraz oglądam, ty wszawy piracki bydlaku. Nic ci nie powiem.

Małżonka poruszyła się, wydając nieartykułowany pisk, który zaraz przeszedł w słowa.

- Na litość boską, Sebastianie! Zaklinam cię, powiedz mu. Powiedz. Niech bierze wszystko, co mamy. Po co nam to?

- Rzeczywiście, po co, jeśli nie będziecie żyli, żeby się tym cieszyć - zadrwił pirat. - Posłuchaj się swojej mądrej turkaweczki. Nie? -Wyrżnął pięścią w stół. - Niech ci będzie! Wyciśnijcie mu ten zakuty łeb, chłopaki.

Rozsiadł się wygodniej w fotelu, oczekując dobrej zabawy. Jeden ze zbójów oburącz ujął wetkniętą pod krępulec łyżkę. Zanim jednak zaczął za jej pomocą skręcać rzemień, herszt zmienił zdanie.

- Zaczekaj. Chyba jest pewniejszy sposób. - Śmiejąc się, zdjął nogę z oparcia fotela i usiadł prosto. - Te dony strasznie są dumne ze swych kobitek. - Obrócił się i skinął na donę Leokadię. - Aąui, muger! Aąui* - rozkazał.

- Nie słuchaj go, Leokadio - zawołał jej mąż. - Nie ruszaj się.

- On... on przecież może zaciągnąć mnie siłą. - Była wzruszająca w tym swoim nieposłuszeństwie z rozsądku.

- Słyszysz, ty głupku? Szkoda, że nie masz jej rozumu. No to rusz pupkę, szanowna pani.

Blada, maleńka kobietka, dygocąc ze strachu, dowlokła się do jego fotela. Podniósł blisko osadzone oczy i z obleśnym uśmieszkiem, bezczelnie otaksował tę delikatną, kobiecą kruszynę. Objął ją i struchlałą przyciągnął do siebie.

- Chodź bliżej, kobitko. Co, u diabła!

Don Sebastian przymknął powieki i wydał z siebie ryk ni to wściekłości, ni bólu. Przez chwilę szarpał się jak szalony w uścisku krzepkich rąk. Pirat posadził sobie zmartwiałą ze strachu małą damę niczym bezwolną laleczkę na kolanach.

- Nie zwracaj uwagi na tego zazdrosnego krzykacza, kochaneczko. On ci nic nie zrobi, słowo kapitana Blooda.

Wziął ją pod brodę i uśmiechnął się w jej czarne, rozszerzone przerażeniem oczy. Zniosła ten jego uśmiech i długi pocałunek, jakby była trupem.

- Przetrzepiemy ci piórka, moja kurko, jeżeli twój głupi małżonek nie pójdzie po rozum do głowy. Mam ją, jak widzisz, donie gubernatorze i założę się, że zasmakuje w żeglowaniu ze mną. Ale możesz ją wykupić za schowane dublony. Przyznasz, że i tak jestem wspaniałomyślny. Bo jeśli zechcę, mogę sobie wziąć jedno i drugie.

Pętla na szyję nie sprawiłaby don Sebastianowi większej udręki.

- Sukinsynu! Gdybym nawet ustąpił, to jaką mam gwarancję, że dotrzymasz obietnicy?

- Słowo kapitana Blooda.

Huk dział niespodziewanie wstrząsnął domostwem. Zaraz po pierwszej salwie zagrzmiała druga i trzecia. Wszyscy zdębieli na chwilę.

- Ki diabeł... - zaczął pirat i urwał, wnet znalazłszy poręczne wyjaśnienie. - E tam! Moje dzieci dokazują. I tyle.

Z pewnością mniej by mu było do śmiechu od ucha do ucha, gdyby zmiarkował, że owe salwy właśnie skosiły chyba pięćdziesięcioro tych jego dzieci, ledwo wysiadły na ląd, żeby wesprzeć tatusia, a od pimentowej plantacji zdąża biegiem około pięćdziesięciu hiszpańskich muszkieterów pod wodzą prawdziwego kapitana Blooda, który śpieszy rozprawić się z rozproszonymi po mieście piratami. I rozprawił się z nimi gładko i czysto, po kolei, w miarę jak spotykał zbójów w grupkach po czterech, sześciu, co najwyżej dziesięciu. Ci, co nie padli od kuł na miejscu, byli otaczani i szli do niewoli, nie mając najmniejszej szansy, by zebrać się do kupy i stawić zorganizowany opór.

Rozanielony, bo czerpiąc tym więcej diabolicznej przyjemności z tej sytuacji, im bardziej miał w czubie od idącej do głowy malagi, przywódca piratów nie zwracał większej uwagi na coraz głośniejszy tumult poza czterema ścianami jadalni kapitana generalnego, na wystrzały, wrzaski i palbę muszkietów. Całkowicie przeświadczony, że wszelki opór został zdruzgotany, uważał te hałasy za normalne odgłosy nieustającej zabawy swoich dzieci. Świętujący zwycięstwo piraci powszechnie praktykowali walenie z dział na wiwat, a poza jego własnymi ludźmi, któż by teraz miał muszkiety, żeby sobie postrzelać w San Juan? Nadal więc bez pośpiechu napawał się rozkoszą dręczenia kapitana generalnego wyborem pomiędzy utratą małżonki albo dublonow, aż wreszcie don Sebastian upadł na duchu i wyjawił, gdzie trzyma królewską szkatułę. Jednak nie zaspokoił tym nikczemnego serca pirata.

- Za późno - oświadczył herszt zbójów. - Zbyt długo stroiłeś sobie żarty ze mnie. A przez ten czas ja przywiązałem się do tej twojej zgrabnej dziewuszki. Tak się przywiązałem, że nie mógłbym już żyć bez niej. Daruję ci życie, ty hiszpański kundlu. To więcej, niż zasługujesz za swój przeklęty upór. Ale pieniądze i kobitka płyną ze mną, tak jak i srebrne galeony króla Hiszpanii.

- Dałeś mi słowo! - zawołał Hiszpan jak oszalały.

- Dałem, dałem! Ale to było dawno temu. Nie skorzystałeś z danej ci szansy. Wolałeś sobie stroić ze mnie żarty - naigrawał się pirat, toteż nikt w jadalni nie zwrócił uwagi na szybko zbliżające się kroki. - A ostrzegałem cię, że z kapitanem Bloodem nie ma żartów.

Jeszcze nie przebrzmiało ostatnie słowo, kiedy drzwi gwałtownie stanęły otworem, a dźwięczny, metaliczny głos odezwał się z nutą czarnego humoru:

- Przebóg, miło to usłyszeć z twoich ust, kimkolwiek jesteś. Wysoki mężczyzna o zasmarowanej potem i brudem, pociągłej twarzy, bez kapelusza na głowie, w czarnej, roztarganej peruce i fioletowym kaftanie w strzępach, wkroczył z obnażonym rapierem do jadalni. Trzech muszkieterów hiszpańskich w kirysach i stalowych morionach deptało mu po piętach. Jednym rzutem oka ogarnął sytuację.

- No tak. Tak. Chyba w samą porę.

Zbój strącił dońę Leokadię z kolan i jak oparzony zerwał się na nogi, chwytając za jeden z pistoletów zatkniętych po obu stronach haftowanej szarfy na piersi.

- Co to znaczy? Ktoś ty, do jasnej cholery?

Nieznajomy podszedł blisko, a spojrzenie niebieskich jak szafiry i równie twardych oczu przejęło pirata zimnym dreszczem.

- Nędzny komediancie! Zafajdany oszuście!

Cokolwiek by łotr zrozumiał czy nie zrozumiał, nie miał już wątpliwości, że musi działać błyskawicznie. Wyszarpnął pistolet, na którym trzymał dłoń. Zanim jednak zdążył wymierzyć, Blood zrobił krok w tył. Szybki jak język żmii rapier przeszył ramię pirata i pistolet wypadł mu z bezwładnej dłoni.

- Miałbyś ten sztych w sercu, łajdaku, gdybym sobie nie poprzysiągł, że - z bożą pomocą - kapitana Blooda nigdy nie powiesi żadna inna ręka, jak tylko moja.

Ranny herszt, rycząc i klnąc, uległ i dał się obalić jednemu z muszkieterów na podłogę, podczas gdy Blood z pozostałymi żołnierzami szybko i sprawnie załatwił się z piratami. Ponad zgiełk tej krótkiej walki wzbił się krzyk doni Leokadii, która zrobiła kilka chwiejnych kroczków, klapnęła na fotel i zemdlała. Don Sebastian w niewiele lepszym stanie już po uwolnieniu z więzów, paplał słabym głosem, bezładnie mieszając podziękowania za ten cud w ostatniej chwili z pytaniami, jak do tego doszło.

- Zajmij się małżonką - poradził mu Blood - i nie myśl o niczym. San Juan jest wolne od plagi. Ze trzydziestu tych łotrów siedzi bezpiecznie w miejskim więzieniu, pozostali, jeszcze bezpieczniej, siedzą w piekle. Jeśli w ogóle jacyś umknęli, spotkają się z oddziałem czatującym przy łodziach. Musimy pochować zabitych, opatrzyć rannych, wezwać uciekinierów do miasta. Zajmij się swoją małżonką i domownikami, a mnie zostaw resztę.

I jak nagle się pojawił, tak ponownie zniknął, a za nim jego muszkieterzy wynieśli wierzgających jeńców.

Wrócił przed kolacją, zastając przywrócony ład w domostwie kapitana generalnego, służbę na zwykłych jej posterunkach i nakryty stół. Dona Leokadia zalała się łzami na widok Blooda, jeszcze okrytego bitewnym kurzem od stóp do głów. Don Sebastian przycisnął kapitana do swej obfitej piersi, nie bacząc na kurz, ogłaszając go zbawcą San Juan, bohaterem prawdziwie kastylijskiej miary, godnym przedstawicielem admirała wielkiego oceanu. Taka też opinia panowała w mieście, które owej nocy rozbrzmiewało okrzykami: „Viva don Pedro! Niech żyje bohater San Juan de Puerto Rico!”

Wszystko to było bardzo miłe i wzruszające i wprawiło Blooda, jak się później zwierzył Jeremiaszowi Pittowi, w nastrój zadumy nad dobrą stroną służenia sprawie prawa i porządku. Wymyty i przebrany, w strój jednocześnie za obszerny i za kusy, pożyczony z garderoby don Sebastiana, zasiadł Blood do kolacji przy stole kapitana generalnego, jadł z apetytem i nie gardząc wybornym hiszpańskim winem, ocalałym z najścia na piwnicę gospodarza. Spał snem spokojnym, w poczuciu dobrze wykonanej roboty i przekonaniu, że pozbawiona łodzi i ze szczątkową załogą fałszywa „Arabella” nie zdoła już sięgnąć po srebrne galeony, prawdziwy cel przybycia do San Juan. Na wszelki wypadek oddział Hiszpanów czuwał przy działach w pimentowym gaju. Noc minęła jednak bez alarmu, a kiedy wstał dzień, okazało się, że piracki okręt znika za widnokręgiem, natomiast w majestacie pełnych żagli wchodzi na redę niegdysiejsza „Nadobna Maria”. Przy śniadaniu don Sebastian powitał don Pedra Encarnado wieścią, że okręt jego admirała właśnie rzucił kotwicę w porcie.

- On jest bardzo punktualny - rzekł don Pedro, mając na myśli Wolverstone'a.

- Punktualny? Jak musztarda po obiedzie. Po prostu przybywa za późno, żeby ukoronować pański prześwietny czyn zatopieniem tego pirackiego okrętu. Mam nadzieję powiedzieć mu to osobiście.

Don Pedro zmarszczył brwi.

- To byłoby nieroztropne, zważywszy jego łaski u króla. Lepiej nie drażnić markiza. Dobrze się składa, że on nie może zejść na ląd. Podagra, rozumie pan.

- Więc złożę mu wizytę na pokładzie jego okrętu.

Mars na czole Blooda wcale nie był udawany. Jeżeli nie zdoła odwieść don Sebastiana od jego przecież sensownego zamiaru, cały zgrabnie obmyślony plan weźmie w łeb.

- Nie, nie. Nie robiłbym tego - rzekł.

- Nie? Oczywiście, że to zrobię. To mój obowiązek.

- Ależ nie. To by panu przyniosło ujmę. Proszę pamiętać o swojej wysokiej pozycji. Kapitan generalny Puerto Rico, innymi słowy gubernator, wicekról niemalże. To nie pan winien składać uszanowanie admirałom, ale admirałowie winni je składać panu. I markiz Riconete dobrze wie o tym. Właśnie dlatego, nie będąc w stanie stawić się osobiście ze względu na swoją nieznośną podagrę, przysłał mnie, żebym go zastępował. Co pan ma do powiedzenia markizowi, może pan tutaj powiedzieć mnie, nawet nie wstając z fotela.

Przejęty don Sebastian z namysłem pogładził swoje liczne pod bródki.

- Pańskie słowa zawierają, oczywiście, jakieś ziarno prawdy. Tak jest. W tym jednak przypadku spoczywa na mnie szczególny obowiązek, który muszę spełnić osobiście. Muszę bardzo dokładnie opowiedzieć admirałowi o bohaterskiej roli odegranej przez pana w ocaleniu Puerto Rico i miejscowej szkatuły królewskiej, że nie wspomnę o srebrnych galeonach. Honor temu, kto na honor zasłużył. Muszę dopilnować, don Pedro, żebyś otrzymał zasłużoną nagrodę.

A dońa Leokadia z dreszczem wspomniawszy wczorajsze okropności, którym kres położyła waleczność don Pedra, oraz dalsze możliwe okropności, którym położył kres swoim przybyciem w samą porę, gorąco i żarliwie poparła szlachetne zamiary małżonka. Wobec owej jakże wielkiej kurtuazji don Pedro coraz bardziej jednak posępniał na twarzy.

- Tego się właśnie obawiałem - rzekł. - Czegoś, na co nie mogę pozwolić. Uczynisz mi afront, don Sebastianie, jeśli nie ustąpisz. Nie zrobiłem wczoraj nic ponad to, co z urzędu należało do moich obowiązków. Bohaterami są jedynie ci, którzy nie bacząc na własne bezpieczeństwo, ani nie troszcząc się o własne korzyści, dokonują czynów nie należących do ich obowiązków. Przynajmniej ja tak to pojmuję. I, jak powiadam, upierać się przy układaniu pochwalnej pieśni na moją cześć, to zrobić mi afront. Jestem pewny, że nie pragnąłbyś mi tego zrobić, don Sebastianie.

- Och, cóż za skromność! - zawołała małżonka, składając ręce i wznosząc oczy do nieba. - Ileż w tym prawdy, że wielcy są zawsze skromni.

Don Sebastian wyglądał na zbitego z tropu.

- Postawa godna bohatera. Fakt. Ale jestem nią rozczarowany, przyjacielu. Tylko tak mógłbym spłacić choć drobną cząstkę długu wdzięczności...

- Nie należy mi się żaden dług wdzięczności. - Don Pedro był urażony i stanowczy. - Proszę, don Sebastianie, nie mówmy już o tym więcej. - Wstał. - Lepiej udam się natychmiast na okręt po rozkazy admirała. Powiadomię go we własnych słowach o wszystkim, co tutaj miało miejsce. I mogę wskazać wznoszoną na plaży szubienicę, na której zawiśnie ten przeklęty kapitan Blood. To najbardziej podniesie jego ekscelencję na duchu.

Jak bardzo podniosło, o tym wieści przyniósł don Pedro tuż przed południem, wróciwszy na ląd już nie w pożyczonym, nie dopasowanym ubraniu, lecz ponownie odziany z całym przepychem hiszpańskiego granda.

- Markiz Riconete rozkazuje mi zawiadomić pana, że skoro Morze Karaibskie szczęśliwie zostało uwolnione od niesławnej pamięci kapitana Blooda, misja jego ekscelencji na tych wodach dobiegła końca i nic już nie powstrzymuje go od poddania się konieczności natychmiastowego powrotu do Hiszpanii. Postanowił konwojować srebrne galeony przez ocean i prosi pana o wydanie polecenia ich kapitanom, żeby byli gotowi podnieść kotwicę z początkiem odpływu - dzisiejszego popołudnia o godzinie trzeciej.

Don Sebastian osłupiał.

- Nie powiedział mu pan, że to niemożliwe? Don Pedro wzruszył ramionami.

- Człowiek nie spiera się z admirałem wielkiego oceanu.

- Ależ szanowny don Pedro, brakuje połowy załóg, a okręty nie mają dział.

- Zapewniam, że nie omieszkałem poinformować o tym jego ekscelencję. Tylko się zirytował. Jego zdaniem, skoro każdy galeon ma dość ludzi do obsługi żagli, nie trzeba nic więcej. „Nadobna Maria” ma dość dział do ich obrony.

- Zatem nie pomyślał, co może się zdarzyć, jeśli zostaną rozdzielone?

- Również to wytknąłem. Jak groch o ścianę. Jego ekscelencja jest bardzo pewny siebie.

Don Sebastian wydął policzki.

- No tak! Tak! Co prawda, to jego sprawa. Za co Bogu dzięki. Srebrne galeony sprowadziły dosyć nieszczęść na San Juan de Puerto Rico i z przyjemnością się ich pozbędę. Ale pozwól mi zauważyć, że pański admirał wielkiego oceanu jest wyjątkowo beztroskim człowiekiem. Przypuszczam, że to cecha królewskich faworytów.

Łobuzerski uśmieszek don Pedra dyskretnie przyznał mu absolutną rację.

- Rozumiem więc, że pan wyda rozkazy zaprowiantowania galeonów. Nie wolno dopuścić do tego, żeby jego ekscelencja musiał czekać, a tak czy owak, odpływ nie zaczeka nawet na niego.

- Ależ oczywiście - odrzekł don Sebastian, przesadnie podkreślając swoje posłuszeństwo ironicznym tonem. - Natychmiast wydam polecenie.

- Zawiadomię jego ekscelencję. Będzie zadowolony. Cóż, nadszedł czas pożegnania, don Sebastianie. - Uścisnęli się. - Proszę mi wierzyć, że długo zachowam wspomnienie naszej miłej i owocnej znajomości. Uszanowanie dla doni Leokadii.

- I nie zaczeka pan, żeby popatrzyć, jak wieszają kapitana Blooda? Wieszamy go w samo południe.

- Admirał oczekuje mnie z wybiciem ośmiu szklanek. Nie śmiem się spóźnić.

W drodze do portu Blood jednak zaszedł do miejskiego więzienia. Naczelnik przyjął kapitana z honorami należnymi zbawcy San Juan i na jego jedno słowo otworzył bramy. Minąwszy dziedziniec, na który spędzono zakutych w kajdany, zgnębionych więźniów z wczorajszej batalii, Blood wszedł do kamiennej celi oświetlonej maleńkim, gęsto okratowanym okienkiem wysoko pod sklepieniem. W owej mrocznej, cuchnącej norze siedział na stołku wielki pirat, przygarbiony, z głową w skutych kajdanami dłoniach. Słysząc zgrzyt zawiasów przy otwieraniu drzwi, podniósł zszarzałą twarz i przeszył gościa nienawistnym wzrokiem. Nie poznał swego wczorajszego, umorusanego przeciwnika w tym wytwornym, odzianym w czerń i srebro mężczyźnie, któremu misternie trefiona czarna peruka sięgała ramion, i który zbliżał się, wymachując hebanową laską ze złotą gałką.

- Czy już czas? - warknął więzień w swej marnej hiszpańszczyźnie. Rzekomy kastylijski szlachcic odpowiedział mu w języku angielskim, jaki usłyszeć można w Irlandii.

- Cierpliwości, nie pali się. Masz jeszcze dość czasu na rachunek sumienia, to znaczy, jeśli w ogóle masz sumienie, dość czasu na skruchę za pomysł z tą brudną maskaradą. Mógłbym wybaczyć ci podszywanie się pod kapitana Blooda. To winno mi poniekąd pochlebiać. Ale nie mogę ci wybaczyć występków popełnionych w Cartagenie - mężczyzn pomordowanych dla swawoli, zgwałconych kobiet, strasznych okrucieństw z czystego okrucieństwa, którymi syciłeś swoje chucie i żądze krwi, okrywając hańbą przybrane przez ciebie imię.

Łotr uśmiechnął się szyderczo.

- Gadasz jak obłudny klecha podesłany mi do rozgrzeszenia.

- Gadam, jak ten, kim jestem, czyje imię skalałeś swoją plugawą naturą. Odchodzę, abyś przez tę odrobinę czasu, która ci pozostała, podumał nad urokiem sprawiedliwości, za której sprawą to moja ręka wiesza cię na szubienicy.

Utkwiwszy nieprzeniknione spojrzenie w oniemiałym z osłupienia, jak gdyby już martwym samozwancu, stał jeszcze przez chwilę, po czym obrócił się na pięcie i wyszedł na dziedziniec, gdzie czekał nań hiszpański oficer. Mijając wzniesione na plaży szubienice, wrócił do łodzi i odpłynął ku biało-złotemu okrętowi flagowemu na redzie.

I stało się tak, że tego samego dnia fałszywy kapitan Blood został powieszony na plaży San Juan de Puerto Rico, a prawdziwy kapitan Blood pożeglował na „Nadobnej Marii” czyli „Andaluzyjskiej Dziewce” w kierunku Tortugi, konwojując srebrne galeony wyładowane bogactwem, za to pozbawione zarówno dział, jak i załóg zdolnych do stawienia oporu, kiedy prawda o ich położeniu została później odkryta przez hiszpańskich kapitanów.

ROZDZIAŁ 3 - KOMEDIA

Fortuna* - zwykł mawiać kapitan Blood - nie kocha dusigroszów. Oddaje się temu, kto potrafi nią szastać z wielkopańskim gestem i grać o wysokie stawki.

Można w to wierzyć, lub nie, ale przynajmniej nie da się zaprzeczyć, że kapitan zawsze postępował zgodnie z tym przekonaniem. Wśród licznych przykładów jego hojności utrwalonych w pozostawionym przez Jeremiasza Pitta dzienniku, opisującym dole i niedole Blooda, chyba wszystkie zdarzenia przyćmiewa wspaniały gest, z jakim kapitan Blood pokrzyżował polityczne plany monsieur de Louvoisa wobec Indii Zachodnich, grożące sławnemu bractwu wybrzeża całkowitą zagładą.

Markiz de Louvois, następca wielkiego Colberta na dworze Ludwika XIV, był powszechnie znienawidzony za życia i powszechnie opłakiwany po śmierci. Ta dwoistość powszechnej opinii najlepiej świadczy o zasługach ministra. Dla monsieur de Louvoisa nie było sprawy zbyt wielkiej ani zbyt małej wagi. Nadawszy machinie państwowej w kraju gładki bieg, skierował swoje uzdrowicielskie zapędy ku francuskim posiadłościom na Morzu Karaibskim, gdzie działalność bukanierów drażniła jego poczucie ładu i porządku. Na okręcie jego królewskiej mości, dwudziestodziałowym „Bearneńczyku”, wyprawił więc do kolonii kawalera de Saintongesa, zdolnego, przystojnego szlachcica tuż po trzydziestce, obdarzając go u siebie zaufaniem i wyraźnymi instrukcjami, co należy zrobić, żeby położyć kres złu, za jakie monsieur de Louvois uważał piractwo.

Dla monsieur de Saintongesa w jego bynajmniej niewesołej sytuacji majątkowej, wyprawa okazała się niespodziewanym, a prawdziwym darem niebios, stworzywszy mu okazje, żeby służąc jak najgorliwiej królowi, mógł jeszcze gorliwiej i z jeszcze większym pożytkiem przysłużyć się samemu sobie. Podczas pobytu na Martynice, który za sprawą biegu wydarzeń przedłużył się znacznie ponad urzędowe wymogi, kawaler poznał, uwiódł i w podzwrotnikowym tempie poślubił madame de Yeynac. Po zmarłym małżonku, Homerze de Yeynac, młoda i piękna jak bogini madame odziedziczyła posiadłości na Martynice, zajmujące, jak to posiadłości w Indiach Zachodnich, blisko trzecią część całej wyspy, z plantacjami trzciny cukrowej, przypraw i tytoniu, przynoszącymi roczny dochód godny króla. Z takim bajecznym posagiem padła w ramiona wytwornego, lecz gołego jak piskorz kawalera de Saintongesa.

Kawaler był zbyt rzetelny i zanadto przejęty poczuciem ważności swojej misji, żeby potraktować własny ślub jako coś więcej, niż wspaniałe interludium w służbowych obowiązkach, które sprowadziły go do Nowego Świata. Ceremonia ślubna w Saint-Pierre odbyła się z wielką paradą i przepychem należnymi tak wysoko postawionej damie, po czym monsieur de Saintonges ponownie rzucił się w wir pracy, i to z jeszcze większą pewnością siebie, płynącą ze szczęśliwej odmiany w jego stanie zamożności. Zabrawszy świeżo poślubioną małżonkę na pokład „Bearneńczyka”, opuścił Saint-Pierre, żeby dokończyć inspekcyjną podróż, a potem wziąć kurs na Francję i do woli pławić się w swoim nowobogactwie. Dotychczas wizytował już Dominikę, Gwadelupę, Grenadyny oraz Saint-Croix, która, na dobrą sprawę, nie należała do Korony Francuskiej, lecz do Francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej. Pozostała mu jeszcze najważniejsza w jego misji wizyta na Tortudze, owej drugiej posiadłości Francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, wyspy zamienionej w fortecę tychże angielskich, francuskich i holenderskich bukanierów, obowiązkiem wytępienia których obarczono kawalera. Jego zaufanie we własne możliwości załatwienia tej trudnej sprawy uległo znacznemu umocnieniu na wieść, że Piotr Blood, najniebezpieczniejszy i najbardziej rzutki z tych wszystkich flibustierów został niedawno pojmany przez Hiszpanów i powieszony w San Juan de Puerto Rico.

Przy pięknej choć skwarnej, sierpniowej pogodzie, „Bearneńczyk” spokojnie dotarł do Zatoki Cayona i rzucił kotwicę w tej okolonej skałami przystani, jakby przez samą naturę stworzonej na kryjówkę piratów. Kawaler zszedł na ląd razem ze swoją małżonką, umieściwszy ją w specjalnie przygotowanej lektyce, której jego marynarze torowali drogę w pstrym tłumie Europejczyków, Murzynów, Metysów i Mulatów płci obojga, cisnących się, żeby popatrzeć na ową wielką damę z francuskiego okrętu. Dwaj niemal nadzy Metysi nieśli lektykę z jej drogocennym ciężarem, zaś cokolwiek napuszony, odziany w najcieńszą niebieską taftę monsieur Saintonges z laską w jednej dłoni, a w drugiej z kapeluszem, którym się wachlował, kroczył obok lektyki, klnąc upał, muchy i portowe smrody. Będąc rosłym, rumianolicym mężczyzną, już w tym wczesnym wieku ze skłonnością do tuszy, pocił się jak mysz i miał mokrą całą głowę pod kunsztowną, złocistą peruką.

Łagodnie idąca pod górę, nie brukowana, główna ulica Cayony, kłująca oczy białym blaskiem koralowego pyłu wśród szpaleru omdlałych w skwarze palm, zawiodła go, ledwo zipiącego, w błogosławiony, pełen miłych woni cień ogrodu gubernatora, skąd wkroczył w chłodny półmrok komnat, odgrodzonych od żaru słońca zielonymi żaluzjami. Tu chłodne napoje z rumu, soku cytrynowego i syropu z trzciny cukrowej w umiejętnie dobranych proporcjach towarzyszyły serdecznemu powitaniu dostojnych gości przez gubernatora i jego dwie piękne córki.

Gorąco towarzyszące monsieur de Saintongesowi jednak miało wnet powrócić. Ledwo córki gubernatora wzięły madame de Saintonges pod swe kobiece skrzydła, między panami wywiązała się rozmowa, na nowo otwierająca kawalerowi wszystkie pory. Władający Tortugą z ramienia Francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, monsieur d'Ogeron, coraz markotniejszy i coraz bardziej zasępiony słuchał kategorycznych poleceń gościa, wygłaszanych w imieniu pana de Louvoisa. Na tej odległej od świata wyspie pod swoją władzą, drobny, niewysoki, wytworny pan d'Ogeron zachował w sobie coś z szyku wyższych sfer Paryża, skąd pochodził, a w domu otoczył się wytwornymi sprzętami i atmosferą godną francuskiego arystokraty. Tylko kultura i eleganckie maniery pozwoliły mu teraz ukryć zniecierpliwienie. Na koniec dętej i nachalnej perory kawalera, westchnął z pewnym znużeniem.

- Podejrzewam - rzekł - że pan de Louvois jest słabo poinformowany o stosunkach panujących w Indiach Zachodnich.

Ten cień sprzeciwu wprawił pana de Saintongesa w osłupienie. Pozycja i wszechwiedza pana de Louvoisa w mniemaniu kawalera były niemal tak wielkie, jak jego własne poczucie posiadania owych przymiotów.

- Wątpię, mój panie, czy istnieją jakiekolwiek stosunki na świecie, o których monsieur le marquis nie jest w pełni poinformowany.

Pan d'Ogeron uśmiechnął się łagodnie i uprzejmie.

- Cały świat jest, oczywiście, świadom wielkiej wartości monsieur de Louvoisa. Jego ekscelencja jednak nie żyje tutaj, na tym końcu świata, tak jak ja, co - śmiem uważać - nadaje pewną wartość moim opiniom.

Kawaler zbył sprawę opinii pana d'Ogerona gestem zniecierpliwienia.

- Nie odbiegajmy od tematu. Proszę wybaczyć, że nie będę przebierał w słowach. Tortuga jest pod flagą Francji. Monsieur de Louvois stoi na stanowisku, które śmiem podzielać, że to w najwyższym stopniu niestosowne... Że, krótko mówiąc, ochrona bandy zbójów przez flagę Francji nie przynosi tej fladze honoru.

Łagodny uśmieszek pana d'Ogerona wciąż wyrażał bezmiar politowania.

- Drogi panie, to nie francuska flaga broni flibustierów, to flibustierowie bronią flagi Francji.

Wysoki, jasnowłosy, postawny przedstawiciel Korony zerwał się na nogi, jakby chciał podkreślić swoje święte oburzenie.

- Panie, to uwłaczające słowa... Gubernator wytrwał przy dwornych manierach.

- To fakt jest uwłaczający, nie słowa. Pozwolę sobie przypomnieć panu, że sto pięćdziesiąt lat temu, Jego Świątobliwość Papież podarował Hiszpanii odkryty przez Kolumba Nowy Świat. Od tamtej pory inne nacje, Francuzi, Anglicy, Holendrzy, mniej zważają na papieską bullę niż Hiszpania uważa to za stosowne. Próbują zasiedlić część tych lądów, ziemie, których Hiszpanie nigdy tak naprawdę nie objęli w posiadanie. Ponieważ Hiszpania uparcie traktuje te próby jako pogwałcenie jej praw, Karaiby od lat spływają krwią. Toć owi bukanierzy, których pan darzy taką pogardą, to nikt inny, jak niedawni spokojni myśliwi, rolnicy i kupcy. Hiszpanie przegnali ich z Hispanioli, wyparli ich, Anglików i Holendrów z Saint Christopher, Holendrów z Saint-Croix, bez pardonu mordując, kogo się dało, w tym również kobiety i dzieci. Walcząc o swoje życie, ci ludzie porzucili domostwa, a ruszty do wędzenia mięsa na indiańską modłę, czyli a la bucana, zamienili na mniej pokojowy oręż i w odwecie jęli bić Hiszpanów. Że Wyspy Dziewicze należą dzisiaj do Korony Angielskiej, to jedynie zasługa tych Braci Wybrzeża, jak sami siebie nazywają, tych bukanierów, którzy objęli je na własność w imieniu Anglii. Sama Tortuga, jak i Saint-Croix, dostały się Francuskiej Kompanii Zachodnioindyjskiej, a zatem Francji, tą samą drogą. Pańskim zdaniem, bukanierzy korzystają z ochrony flagi francuskiej. Zachodzi tutaj pomieszanie pojęć. Gdyby nie było bukanierów, trzymających zaborczą Hiszpanię w szachu, to zadaję sobie pytanie, monsieur de Saintonges, czy w ogóle by pan miał po co podejmować tę swoją podróż, albowiem wątpię, czy na Morzu Karaibskim znajdowałaby się jakaś francuska posiadłość do zwiedzenia. - Uśmiechnął się, spostrzegając tępe zdumienie gościa. - Sądzę, że to, co powiedziałem, dostatecznie wyjaśnia, dlaczego pozwalam sobie być odmiennego zdania niż monsieur Louvois, i uważam likwidację bukanierów za najkrótszą drogę do zagłady francuskich kolonii w Indiach Zachodnich.

Tu już pan de Saintonges wyszedł z siebie. I jak to zwykle bywa, do wybuchu doprowadziła go prawda, którą wyczuwał w argumentacji gubernatora. Pochopne słowa odpowiedzi kawalera, każą powątpiewać w mądrość monsieur de Lavoisa, który sobie wybrał takiego ambasadora.

- Powiedziałeś dosyć, mój panie... aż za dużo, jeśli chodzi o przekonanie mnie, że niechęć do rezygnacji z zysków przypadających pańskiej kompanii i panu osobiście z łupów sprzedawanych na Tortudze sprawiła, że za nic panu honor Francji, plamiony tym handlem.

Pan d'Ogeron już się nie uśmiechał. Pobladły z gniewu, sam z kolei ukłuty szczyptą prawdy w oskarżeniu kawalera, gwałtownie zerwał się z fotela. Ale w tym dumnym, opanowanym człowieczku nie było nic z bufonady gościa. Głos miał zimny jak lód i zupełnie wyprany z emocji.

- Monsieur, takie zarzuty można mi stawiać jedynie ze szpadą w dłoni.

Saintonges łaził po całym pokoju, wymachując rękami.

- Tego tylko brakowało! To śmieszne! Jeśli to pana bawi, może pan sobie wysłać wyzwanie na pojedynek monsieur Louvoisowi. Ja jestem jedynie jego rzecznikiem. Powtarzam, co mi przykazano, i czego bym nie powiedział, gdyby pan wykazał więcej rozsądku. Musi pan zrozumieć, monsieur, że nie przypłynąłem tu aż z Francji po to, żeby się pojedynkować w imieniu Korony, lecz żeby wyłożyć jej racje i wydać polecenia w jej imieniu. Jeśli są panu nie w smak, to już nie mój interes. A sprowadzają się do tego, że Tortuga dłużej nie może być ostoją bukanierów. I nic więcej nie mam do dodania.

- Niech Bóg da mi cierpliwość, monsieur! - zawołał pan d'Ogeron w rozpaczy. - A może mi pan jeszcze powie, jak mam je wykonać?

- Cóż w tym trudnego? Wystarczy zamknąć rynek skupu dla pirackich łupów. Skończy pan z tym handlem, skończą się bukanierzy.

- Po prostu! Tak jak splunąć. A co, jeśli bukanierzy skończą ze mną i z tą posiadłością Kompanii Zachodnioindyjskiej? Jeśli zajmą Tortugę, co niechybnie nastąpi? Co wtedy, jeśli łaska, panie de Saintonges?

- Potęga Francji będzie wiedziała, jak wyegzekwować jej prawa.

- Piękne dzięki. Tylko czy potęga Francji zdaje sobie sprawę, jak bardzo będzie musiała być potężna? Czy monsieur de Louvois ma zielone pojęcie o sile i organizacji bukanierów? Czy nigdy nie słyszeliście we Francji o marszu Morgana na Panamę, na ten przykład? Czy macie tam świadomość, że w sumie jest ich jakieś pięć lub sześć tysięcy ludzi pod bronią, i to najgroźniejszych morskich wojowników, jakich wydał świat? Jeżeli się zjednoczą w obliczu niebezpieczeństwa, mogą wystawić flotę czterdziestu albo i pięćdziesięciu okrętów, która jak huragan przewali się przez całe Karaiby, od krańca do krańca.

Te oczywiste prawdy w końcu stropiły monsieur de Saintongesa. Zdeprymowany kawaler przez chwilę wytrzeszczał oczy na gubernatora, zapomniawszy języka w gębie. Zaraz jednak powrócił do swej starej śpiewki.

- Chyba przesadzacie, monsieur, chyba przesadzacie.

- Wcale nie przesadzam. Chcę tylko dać do zrozumienia, że kieruję się czymś więcej niż jedynie własnym interesem, jak to pan obraźliwie mi przypisuje.

- Monsieur de Louvois niewątpliwie wyrazi ubolewanie z powodu tego niesprawiedliwego posądzenia, kiedy przedstawię mu pańskie racje przy składaniu szczegółowego raportu. Ale co do reszty, monsieur, otrzymał pan jasne instrukcje.

- Ale chyba ma pan jakąś swobodę podejmowania własnych decyzji, piastując tak ważną misję. Naocznie i na podstawie moich wyjaśnień upewniwszy się, jak sprawy stoją, chyba nie odda pan Koronie złej przysługi, doradzając monsieur de Louvoisowi, że dopóki Francji nie stać na wyprawienie floty wojennej do obrony jej posiadłości na Morzu Karaibskim, rozsądnie byłoby nie naruszać istniejącego stanu rzeczy.

Kawaler tylko się najeżył jeszcze bardziej.

- Taka rada nawet mi nie przystoi, mój panie. Otrzymałeś rozkazy monsieur de Louvoisa, żeby natychmiast zamknąć to targowisko grabionego na morzu mienia. Tuszę, że upoważni mnie pan do zameldowania monsieur de Louvoisowi o bezzwłocznym wykonaniu tych rozkazów.

Wobec takiej biurokratycznej zatwardziałości, pozostała panu d'Ogeronowi jedynie czarna rozpacz.

- Muszę zaprotestować - rzekł - ponieważ pańskie określenie, monsieur, jest niedokładne. Tutaj nie dociera żadne inne grabione mienie poza mieniem grabionym Hiszpanii, stanowiącym rekompensatę za wszystko, co nam zagrabili i jeszcze nieraz zagrabią kastylijscy kawalerowie.

- Wygaduje pan niestworzone bajki. Mamy pokój między Hiszpanią a Francją.

- Na Morzu Karaibskim, monsieur de Saintonges, nigdy nie ma pokoju. Pozbywając się bukanierów, pozbywamy się broni i wystawiamy gardła pod nóż. To wszystko.

Wszelkie argumenty odbijały się od monsieur de Saintongesa jak groch o ścianę.

- Z kolei ja muszę uznać to za pańskie prywatne zdanie, co nieco wypaczone - proszę się nie obrażać - pańską dbałością o zyski własne i kompanii. Tak czy owak, instrukcje są jasne. Zlekceważenie ich, co chyba też jasne, będzie pana drogo kosztować.

- Wykonanie ich też będzie mnie drogo kosztować - powiedział gubernator z krzywym uśmiechem. Wzruszył ramionami i westchnął.

- Stawia mnie pan między młotem a kowadłem.

- Proszę mi oddać sprawiedliwość i zrozumieć, że ja spełniam mój obowiązek - wyniośle odparł kawaler i słowa te były jedynym ustępstwem wymuszonym przez pana d'Ogerona na jego zatwardziałej próżności.

Jeszcze tego samego wieczoru monsieur de Saintonges odpłynął z Tortugi, wziąwszy kurs na Port-au-Prince, gdzie zamierzał złożyć wizytę przed wyruszeniem w drogę powrotną ku Francji i ku słodkiemu życiu, na które wreszcie mógł sobie pozwolić. Rozpierany podziwem dla własnej stanowczości, jaką się wykazał, odmawiając niewydarzonej prośbie gubernatora Tortugi, nie wytrzymał i zwierzył się swej połowicy z tych, było nie było, służbowych tajemnic, aby pani de Saintonges też mogła podziwiać swojego małżonka.

- Ten piracki paser może i zdołałby mnie odwieść od moich obowiązków, gdybym był mniej czujny. - Kawaler zaśmiał się. - Trafiła kosa na kamień. Monsieur de Louvois nie bez powodu wyznaczył właśnie mnie do tak ważnej misji. Przewidywał kłopoty, ale wiedział, że kto jak kto, lecz ja nie dam się zwieść pozorom, choćby wyglądały na fakty.

Piękna i wyniosła madame de Saintonges o kruczoczarnych włosach, alabastrowej cerze, dorodnym, omdlewającym ciele i piersiach Hebe, wlepiła w męża swoje wielkie, ciemnobłękitne oczy pełne czci i uwielbienia dla mężczyzny z wielkiego świata, który miał otworzyć przed nią drzwi towarzyskich elit Paryża, zamknięte dla żon prostych plantatorów, nawet tych bogatych niczym królowie.

Jednak pomimo całej swojej pełnej podziwu wiary w bezgraniczną mądrość małżonka, ośmieliła się zapytać, czy przedstawione przez pana d'Ogerona argumenty na pewno świadczą li tylko o tym, że gubernator bronił własnych interesów. Spędzając życie w Indiach Zachodnich, nie mogła nic nie wiedzieć o hiszpańskich rozbojach, choć być może nigdy dotąd nie przyszło jej do głowy, jak wielką dla nich tamą była działalność bukanierów. Hiszpania utrzymywała na Morzu Karaibskim znaczną flotę, przede wszystkim do ochrony swoich terenów osadniczych przed napadami piratów. Wyplenienie Braci Wybrzeża oznaczałoby stosunkową bezczynność dla tej floty, a nigdy nie wiadomo, jakich bezeceństw dopuszczą się ludzie z nudów, zwłaszcza jeśli to będą Hiszpanie.

Madame de Saintonges nader delikatnie przedstawiła te swoje wątpliwości ubóstwianemu małżonkowi. Jeszcze bardziej ubóstwianemu za to, że jak na prawdziwego mężczyznę przystało, nie uległ babskim obawom.

- Bądź pewna, że w takim przypadku, mój pracodawca, król Francji, zrobi tu porządek.

Tym niemniej odczuwał pewien niepokój w głębi ducha. Cichutkie i nieśmiałe poparcie małżonki dla racji pana d'Ogerona podsyciło tę wewnętrzną niepewność. Łatwo było zarzucić gubernatorowi Tortugi interesowność i tłumaczyć nią jego strach przed Hiszpanią. Monsieur de Saintonges, jako że sam nabrał niespodziewanego a wielkiego zainteresowania posiadłościami w Indiach Zachodnich, począł zadawać sobie pytanie, czy w końcu nie nazbyt pochopnie uznał obawy monsieur d'Ogerona za przesadne.

A gubernator Tortugi nie przesadzał. Bez względu na to, jak bardzo na jego racjach zaważyła troska o własne interesy, nie ulega wątpliwości, że swoją opinię opierał na solidnych podstawach. Dlatego nie widział przed sobą innej drogi, jak tylko złożyć urząd i natychmiast wracać do Francji, pozostawiając monsieur de Louvoisowi kształtowanie losów francuskich Indii Zachodnich i Tortugi na jego własną modłę. Oznaczało to rezygnację z udziału w zyskach Kompanii Zachodnioindyjskiej. Ale skoro stać się miała wola nowego ministra, to Francuska Kompania Zachodnioindyjska wkrótce nie będzie miała żadnych zysków na Karaibach.

Maleńki gubernator długo nie mógł zmrużyć oka tej nocy, w zamian przesypiając cały ranek, dopóki nie obudziły go wystrzały. Huk dział i grzechot muszkietów nie cichł i minęła dobra chwila, nim gubernator uświadomił sobie, że wystrzały nie zwiastują napaści na port, lecz salwy na wiwat, jakich skały Cayony nigdy jeszcze nie odbijały tak gromkim echem.

Przyczyna owej kanonady zdjęła panu d'Ogeronowi część ciężaru z serca. Pogłoska, że Piotr Blood został wzięty do niewoli i powieszony w San Juan de Puerto Rico okazała się nieprawdziwa, bo oto kapitan Blood we własnej osobie przybywał do Cayony. Wpłynął do przystani zdobycznym hiszpańskim okrętem, byłą „Nadobną Marią”, flagowym galeonem markiza Riconete'a, admirała wielkiego oceanu, zaś w kilwaterze Blooda szły dwa wypełnione skarbami hiszpańskie galeony ze srebrnej floty, zdobyte w Puerto Rico.

Działa grzmiące powitalnymi salwami należały do trzech okrętów flotylli kapitana, uzupełniających wyposażenie w Cayonie podczas jego nieobecności, a od tygodnia pogrążonych w żałobie i zamęcie.

Jak każdy z owych uniesionych radością bukanierów ciesząc się ze zmartwychwstania człowieka, którego sam także opłakiwał - albowiem prawdziwa przyjaźń łączyła gubernatora Tortugi ze sławnym piratem - pan d'Ogeron ze swymi córkami wydał na cześć Blooda powitalną ucztę, nie żałując butelek „zza inkwizycyjnych stosów”, jak nazywał najprzedniejsze wina rodem z Francji. Kapitan stawił się w szampańskim humorze, a przy stole zabawiał wszystkich opowieścią o swej niezwykłej przygodzie w San Juan, gdzie nędzny i nikczemny komediant, uzurpujący sobie prawo do imienia i sławy kapitana Blooda zawisł na szubienicy, dzięki czemu sam Blood mógł bez jednego wystrzału odpłynąć z dwoma srebrnymi galeonami, właśnie zakotwiczonymi u brzegów Tortugi.

- Nigdy nie zdarzył mi się bogatszy połów i wątpię, czy bogatsze w ogóle się trafiają. W samym złocie mój udział wyniesie pewnie ze dwadzieścia pięć tysięcy pesos, które złożę u pana na weksel francuskiego banku. A pieprzu i przypraw dla Kompanii Zachodnio-indyjskiej będzie za grubo ponad sto tysięcy pesos. Wszystko to czeka na pańską wycenę, przyjacielu.

Słowa, które winny poprawić gubernatorowi humor, najwyraźniej wprawiły go w ponury nastrój, przypomniawszy zupełnie nową sytuację. Pan d'Ogeron ze smutkiem spojrzał ponad stołem na swego gościa i ze smutkiem pokręcił głową.

- Wszystko skończone, przyjacielu. Otrzymałem przeklęty zakaz. I tu z najdrobniejszymi szczegółami opisał przebieg wizyty kawalera de Saintongesa i jej skutki dla swej działalności.

- Rozumiesz więc, drogi kapitanie, że rynki Kompanii Zachodnioindyjskiej są już zamknięte dla ciebie.

Na bystrej, gładko ogolonej, ogorzałej twarzy okolonej czarnymi puklami peruki malował się gniew i niedowierzanie.

- Dobry Boże! Czyż nie powiedziałeś temu dworskiemu fircykowi, że...

- Powiedziałem mu wszystko, co powinno przekonać człowieka przy zdrowych zmysłach, nie pominąłem żadnej informacji o tutejszych stosunkach. A ten maniak uparty jak kozioł tylko powtarzał w kółko, że nie wierzy, aby na świecie istniały jakiekolwiek stosunki, o których monsieur de Louvois nie jest dokładnie poinformowany. Dla tego cymbała nie ma boga nad Louvoisa, a kawaler de Saintonges jest jego prorokiem. To było jasne jak słońce. A nosa zadziera monsieur de Saintonges jak wszystkie te dworskie pomiotła. Niedawno na Martynice ożenił się z wdową po Homerze de Yeynacu. Dzięki niej będzie teraz jednym z najbogatszych ludzi we Francji. Wiadomo, co wielki majątek robi z zarozumialców. - Pan d'Ogeron rozłożył ręce. - To koniec, przyjacielu.

Kapitan Blood jakoś nie mógł się z tym pogodzić.

- Nie będziemy potulnie kłaść głowy pod topór. Nie i nie. Ludzie naszego pokroju nie poddają się bez walki.

- Dla ciebie, żyjącego poza prawem, wszystko jest możliwe. Ale dla mnie... Tu na Tortudze reprezentuję prawa Francji. Muszę im służyć i stać na straży ich wyroków. A wyrok zapadł.

- Gdybym zjawił się dzień wcześniej, może zapadłby inny wyrok. D'Ogeron zdobył się na smętną ironię.

- Mimo tego wszystkiego, co mówiłem, wyobrażasz sobie, że zdołałbyś przekonać bufona o jego głupocie?

- Człowieka można przekonać o wszystkim, jeśli mu się przedłoży odpowiednie argumenty w odpowiedni sposób.

- Powtarzam, że przedłożyłem mu wszelkie argumenty, jakie istnieją.

- O, nie. Przedłożyłeś mu tylko te, które ci przyszły do głowy.

- Jeżeli masz na myśli, że powinienem przyłożyć nadętemu cymbałowi pistolet do głowy...

- Ależ przyjacielu! To nie jest argument. To gwałt. Każdy z nas kieruje się prywatą, nikt zaś bardziej od tych, którzy, jak kawaler de Saintonges, są gotowi zarzucać ją innym. Odwołanie się do tej ludzkiej ułomności kawalera, być może przemówiłoby mu do rozumu.

- Być może. Ale co ja wiem o jego interesach?

- Co wiesz o nich? Och, pomyśl tylko. Czyż sam nie opowiadałeś, że on niedawno poślubił wdowę po Homerze de Yeynacu? Tym samym poślubił olbrzymie dobra w Zachodnich Indiach. Lekko i ogólnikowo wspomniałeś mu o hiszpańskich wyprawach łupieskich na zasiedlone obszary innych nacji. Trzeba było powiedzieć to wyraźniej. Trzeba było porozwodzić się o wielce prawdopodobnej napaści Hiszpanów na Martynikę. To by mu dało do myślenia. A teraz odpłynął, a z nim nasza szansa.

D'Ogeron nie widział powodu, żeby podzielać daremne żale za tą utraconą szansą.

- Jest zbyt uparty, żeby się przestraszyć. Nawet by nie słuchał. Jego ostatnie słowa do mnie, zanim odpłynął do Port-au-Prince...

- Do Port-au-Prince! - wykrzyknął Blood, nie dając gubernatorowi dokończyć. - Popłynął do Port-au-Prince?

- Wczoraj. Miał zawinąć tam przed powrotem do Francji.

- Coś takiego! - Kapitan popadł w zamyślenie. - A więc będzie pewnie wracał przez Kanał Tortugański.

- Oczywiście, bo w przeciwnym razie musiałby opłynąć całą Hispaniolę.

- No, chwała Bogu, może się w końcu nie spóźniłem. Nie mógłbym go przechwycić w powrotnej drodze i spróbować na nim mej sztuki perswazji?

- Straciłbyś czas, kapitanie.

- Nigdy nie wiadomo. Dany mi jest wielki dar perswazji. Nie trać nadziei, przyjacielu, dopóki nie poddam monsieur de Saintongesa próbie.

Trzeba jednak było czegoś więcej niż niefrasobliwe zapewnienia, żeby ożywić wygasłe nadzieje w panu d'Ogeronie. Z westchnieniem wszechogarniającej rezygnacji żegnał kapitana Blooda owego popołudnia, bez wiary życząc mu szczęścia w wątpliwym przedsię wzięciu, cokolwiek by się za tym kryło.

Co się za tym kryło Blood sam jeszcze nie wiedział, opuszczając rezydencję gubernatora i wracając na pokład wspaniałej, czterdziestodziałowej „Arabelli”, wyposażonej, uzbrojonej i zaprowiantowanej podczas jego ostatniej nieobecności, każdej chwili gotowej wyjść w morze. Jednak niedługo łamał sobie głowę, za to z tak dobrym skutkiem, że już pod wieczór, mając już gotowy plan, zwołał wojenną naradę w wielkiej kajucie i przydzielił szczegółowe zadania swoim dowódcom. Hagthorpe i Dyke zostawali w Cayonie na straży srebrnych galeonów. Wolverstone obejmował dowództwo na zdobycznym okręcie flagowym hiszpańskiego admirała, „Nadobnej Marii”, i natychmiast wychodził w morze, otrzymawszy bardzo specyficzne i dokładne instrukcje. Ybendlle, francuski bukanier i wspólnik Blooda, miał przygotować swoją „Elżbietę” do opuszczenia portu.

O zachodzie słońca „Arabella” została wyholowana spośród mrowia otaczających ją na kotwicowisku, pomniejszych jednostek. Z nawigatorem Pittem i ogniomistrzem Oggle'm, który dowodził jej artylerią, ale pod rozkazami samego Blooda wyszła z Cayony w towarzystwie podążającej w jej kilwaterze „Elżbiety”. „Nadobna Maria” już znikała za widnokręgiem.

Następnego wieczoru dwa okręty pirackie, „Arabella” i jej tylny matelot, lawirowały pod łagodny wschodni wiatr opodal Point Palmish na północnym wybrzeżu Hispanioli. Gdzieś tutaj, w Kanale Tortugańskim zwężającym się do ledwie pięciu mil szerokości pomiędzy Point Palmish a Portugal Point, kapitan Blood postanowił czekać na rozwój sytuacji.

Mniej więcej o tej samej porze, kiedy „Arabella” i „Elżbieta” rzucały kotwice w pewnej cichej zatoczce u północnego wybrzeża Hispanioli, „Bearneńczyk” podnosił kotwicę w Point-au-Prince.

Portowe zapachy raziły delikatny nosek madame de Saintonges i ze względu na nią - albowiem bogato uposażonym małżonkom należy nadskakiwać - kawaler skrócił wizytę, jakoś mniej się przejmując sprawami wagi państwowej. Rad, że wreszcie ma je wszystkie za sobą, i z niezmąconym przeświadczeniem, że spełnił swoją misję w sposób zasługujący na pochwałę monsieur de Louvoisa, kawaler skierował swoją nawę ku Francji, a swoje myśli ku lżejszym i bardziej osobistym sprawom.

Prawym halsem „Bearneńczyk” szedł słabym półwiatrem* tak powoli, że potrzebował aż dwudziestu czterech godzin na obejście Przylądka Świętego Mikołaja u zachodnich krańców Kanału Tortugańskiego, toteż dopiero na drugi dzień od opuszczenia Port-au-Prince, gdzieś tak pod zachód słońca, wpłynął do wąskiej cieśniny. Monsieur de Saintonges w swobodnej pozie siedział wówczas oparty o szezlong ustawiony na rufowym pokładzie, pod daszkiem z szarego żaglowego płótna. Na szezlongu spoczywała jego piękna, kreolska połowica. Od ogromnych pereł wpiętych w lśniące, czarne włosy, po aksamitnie miękki głos i boskie, posągowe kształty damy, wszystko świadczyło o jej bogactwie. Nawet głębokie zadowolenie z małżeństwa, w którym obie strony dopełniały się wprost idealnie. Rozkosznie wyciągnięta madame de Saintonges pławiła się w pełni swego szczęścia, leniwie poruszając zdobionym klejnotami wachlarzem, gotowa w każdej chwili złożyć swoim gardłowym śmiechem hołd dowcipowi małżonka, czarującego ją perełkami humoru. Idyllę zakłócił dość obcesowo, a na pewno nieproszenie, monsieur Luzan, kapitan „Bearneńczyka”, łykowaty, ogorzały, o orlim nosie i nieco ponad średniego wzrostu mężczyzna, z ruchów i postawy bardziej przypominający żołnierza niż marynarza. Zbliżywszy się, wyjął spod pachy lunetę i wskazał nią morze za rufą.

- Tam jest coś dziwnego - rzekł. - Proszę rzucić okiem, kawalerze. Kawaler de Saintonges wstał pomaleńku, obracając oczy we wskazanym kierunku. Jakieś trzy mile na zachód widać było żagle.

- Okręt - oznajmił kawaler, od niechcenia wyciągając rękę po lunetę.

Stanął przy relingu, gdzie miał lepszy widok i podpórkę pod łokieć.

Luneta przybliżyła mu wielki biały okręt o niezwykle wysokim kasztelu rufowym. Przy wschodnim wietrze szedł pełnym bejdewindem na północ, ukazując w prawym halsie biel majestatycznej sterburty, w której złociły się ambrazury dla dwudziestu czterech dział. Ponad piramidą śnieżnobiałych żagli powiewała na stendze grotmasztu czerwono-złota flaga Kastylii, a nad nią błyszczał krzyż. Kawaler opuścił lunetę.

- Hiszpan - zauważył obojętnie. - Co w nim widzisz dziwnego, kapitanie?

- Och, Hiszpan bez dwóch zdań. Ale szedł na południe, kiedy go wypatrzyliśmy po raz pierwszy. Nieco później skręcił na nasz kurs i zaczął forsować żaglami*. To właśnie to jest dziwne. Bo wniosek jest taki, że postanowił płynąć naszym śladem.

- I co z tego?

- No właśnie. Co z tego? - Kapitan umilkł, jak gdyby głowiąc się nad odpowiedzią. - Pozycja flagi wskazuje, że to okręt admirała. Raczy pan zauważyć jego potężne uzbrojenie. Ma czterdzieści osiem dział, bez rufowych i dziobowych. - Znów umilkł, aż w końcu dorzucił z pewnym naciskiem. - Kiedy płynie za mną taki okręt, lubię wiedzieć, po co.

Madame z niskim, gardłowym śmiechem przeciągnęła się leniwie na szezlongu.

- Wzdryga się pan na widok cienia, kapitanie?

- Zawsze, jeśli to cień Hiszpana, madame.

Kapitan przemówił ostrym tonem. Miał porywcze usposobienie, a zawarty w pytaniu przytyk do odwagi rozeźlił go nie na żarty. Oburzony tym tonem kawaler pozwolił sobie na kilka uszczypliwości, podczas gdy lepiej by zrobił, zainteresowawszy się powodami złych przeczuć kapitana. Luzan oddalił się z ponurą miną.

W nocy wiatr osłabł ledwie do tchnienia i „Bearneńczyk” pełznął tak wolno, że nazajutrz o świcie wciąż znajdował się o jakieś pięć czy sześć mil na zachód od Portugal Point i wyjścia z cieśniny. A brzask ukazał Francuzom wielki hiszpański okręt w tej samej odległości za rufą. Kapitan Luzan dokładnie i z niepokojem przyjrzał mu się przez lunetę, zanim przekazał ją swemu porucznikowi.

- Może ty coś wypatrzysz.

Porucznik długo obserwował zagadkowy okręt, na którym akurat uzupełniono piramidę postawionych żagli o dodatkowe żagle wtykowe. Zameldował o tym stojącemu obok kapitanowi, a przypatrzywszy się z kolei wimplowi na stendze fokmasztu, mógł jeszcze dorzucić informację, że to jest okręt flagowy hiszpańskiego admirała wielkiego oceanu, markiza Riconete'a. To, że podwiesił żagle wytykowe, usiłując złapać najsłabsze bodaj tchnienie nikłego podmuchu, kapitan uznał za potwierdzenie swoich domysłów, że Hiszpan zamierza go doścignąć, a jak każdy doświadczony żeglarz na tych wodach, żywiąc zdrową podejrzliwość wobec intencji wszystkich Hiszpanów, natychmiast podjął decyzję. Forsując żaglami, i tak ostro do wiatru, jak tylko śmiał zaryzykować, poszedł południowym kursem szukać schronienia w którymś z portów na północnym wybrzeżu francuskiej Hispanioli. Hiszpan raczej by tam za nim nie pogonił, jeśli rzeczywiście ścigał „Bearneńczyka”. A już z pewnością by się nie odważył na akt wrogości. Manewr miał również posłużyć za ostateczny sprawdzian zamiarów Hiszpana. Wynik w jednej chwili pozbawił Luzana wszelkich złudzeń. Zobaczył, jak wielki galeon niezwłocznie bierze ten sam kurs, a nawet kieruje dziób jeszcze o rumb ostrzej na marny, bo marny, ale zawsze wiatr. Tak jak bezsporny stał się pościg za „Bearneńczykiem”, tak również stało się jasne, że „Bearneńczyk” zostanie przechwycony, nim zdoła dotrzeć do zielonych brzegów leżących już prawie przed jego dziobem, lecz wciąż oddalonych o dobre cztery mile.

Rozdrażniona wielce uciążliwym w kabinie, a zupełnie, zdawało się, zbytecznym przechyłem na sterburtę, madame de Saintonges jęła zaklinać niebo i piekło pospołu, żeby ktoś jej wreszcie wyjaśnił, co też mogło dziś rano opętać tego błazna dowodzącego „Bearneńczykiem”? Usłużny kawaler w szlafroku i kapciach pośpieszył to sprawdzić, krzywo nasadziwszy perukę, której pukle zwisały mu niczym troki przy pokraśniałym obliczu. Wytoczył się po niemal pionowej schodni na śródokręcie i gniewnymi okrzykami wezwał Luzana. Kapitan stawił się u przedniej balustrady rufowego pokładu i pokrótce wyłożył swój punkt widzenia.

- Dalej pan obstaje przy tym swoim niedorzecznym przywidzeniu? - rzekł monsieur de Saintonges. - Nonsens. Po co jakiś Hiszpan miałby nas ścigać?

- Lepiej nadal zadawać sobie to pytanie, niż zaczekać na odpowiedź - warknął Luzan, rozsierdzając kawalera brakiem respektu.

- Toż to czysta głupota! - wściekł się Saintonges. - Uciekać nie wiadomo przed czym! Na podłość zakrawa, żeby madame de Saintones musiała się fatygować z powodu takich dziecinnych obaw.

Luzan zupełnie wyszedł z siebie.

- Będzie się musiała dopiero nafatygować zadrwił - kiedy te dziecinne obawy się spełnią. Madame de Saintonges - wyjaśnił obcesowo - to piękna kobieta, a Hiszpanie to Hiszpanie.

Odpowiedział mu piskliwy wrzask obwieszczający, że madame we własnej osobie wyłoniła się z luku zejściówki. Rozebrana do negliżu, który ledwie spełniał nakazy przyzwoitości, pośpiesznie narzuciwszy tylko szal na nocną koszulkę, a płaszcz czarnych, błyszczących włosów na kształtne, gołe ramiona, przyszła zobaczyć na własne oczy, co się dzieje. Podsłuchana przez nią uwaga Luzana ściągnęła teraz na jego głowę potok wrzaskliwych obelg, z których kapitan dowiedział się, między innymi, jaki zeń nędzny tchórz, tudzież cham, podlec i łajdak. Jeszcze nie skończyła tyrady, gdy kawaler już wtrącał swoje trzy grosze.

- Pan jesteś wariat! Wariat! Cóż nam może zrobić hiszpański okręt, jak powiada pan, okręt admirała wielkiego oceanu? Płyniemy pod flagą Francji, a Hiszpania nie toczy wojny z Francją.

Opanowując się, Luzan odpowiedział najspokojniej, jak potrafił.

- Na tych wodach, monsieur, nigdy nie wiadomo, z kim Hiszpania może toczyć wojnę. Hiszpania jest przekonana, że Bóg stworzył obie Ameryki wyłącznie dla Hiszpanii. Powtarzam to wam od kiedy wpłynęliśmy na Morze Karaibskie.

Kawaler przypomniał sobie zarówno o tym, jak również i to, że niedawno słyszał bardzo podobne słowa od kogoś innego. Małżonka nie pozwoliła mu jednak zebrać myśli.

- Temu człowiekowi odjęło rozum ze strachu! - pieniła się z szaloną pogardą. - To straszne, żeby taki ktoś dowodził okrętem. Bardziej nadaje się do dyrygowania dziewkami w kuchni.

Jeden Bóg wie, jaka na tę zniewagę byłaby odpowiedź Luzana i jej konsekwencje, gdyby w owej właśnie chwili me rozległ się huk działa, oszczędzając kapitanowi dalszej wymiany zdań i gwałtownie odmieniając scenę i nastroje aktorów.

- Wielkie nieba! - krzyknęła madame.

- Yentredieu! - zaklął jej małżonek.

Dama przycisnęła dłonie do piersi. Kawaler z twarzą białą jak kreda, opiekuńczo opasał ją ramieniem. Luzan, któremu tak bez żenady zarzucali tchórzostwo, roześmiał im się z rufowego pokładu w twarze, bynajmniej nie kryjąc swej złośliwej uciechy.

- Ma pani swoją odpowiedź, madame. I pan, kawalerze. Następnym razem, może nie będziecie tacy skorzy do nazywania moich obaw dziecinnymi, a mojego postępowania idiotycznym.

Z tymi słowy obrócił się do nich plecami, żeby pomówić ze śpieszącym mu na spotkanie porucznikiem. Rzucił głośną komendę. Zaraz po niej zabrzmiała bosmańska świstawka i nagle ze wszystkich stron otoczył Saintongesów rój marynarzy, którzy stawiając się na wezwanie kapitana, hurmą wybiegli z pomieszczeń załogi. Ponad pokładem trwała innego rodzaju krzątanina. Marynarze wdrapywali się na wyblinki* i rozpinali sieci w celu zatrzymania lecących z góry drzewc, strzaskanych podczas bitwy. Huknął drugi wystrzał i trzeci; zapadła krótka cisza, po czym Hiszpan wystrzelił w nich, sądząc po grzmocie, salwę z całej burty.

Kawaler posadził na łukowej zrębnicy swoją białą jak ściana i drżącą małżonkę, pod którą raptownie ugięły się kolana. Bezsilnie klął z rozpaczy. Litując się nad nimi, Luzan, sam zupełnie spokojny, wychylił się przez balustradę, żeby powiedzieć coś, co jak sądził, doda małżonkom otuchy.

- W tej chwili marnuje tylko proch. Typowa hiszpańska bufonada. Ja dam ognia, jak podejdzie na odległość strzału. Moi kanonierzy wiedzą, co robić.

Zamiast podtrzymać na duchu, słowa te jedynie wzmogły wściekłość i rozpacz kawalera.

- Boże wszechmogący! Odpowiadać mu ogniem? Wykluczone. Nie może pan przyjąć bitwy.

- Nie? Zaraz pan zobaczy.

- Przecież nie może pan walczyć, mając madame de Saintonges na pokładzie.

- Niech mnie pan nie rozśmiesza - rzekł Luzan. - Gdybym miał na pokładzie królową Francji, też bym nie oddał mego okrętu bez walki. I nie mam wyboru, proszę zauważyć. Dochodzą nas zbyt szybko, żebyśmy zdążyli do portu. A skąd wiadomo, czy tam będziemy bezpieczni?

Kawaler tupnął nogą w szewskiej pasji.

- W końcu to są piraci, czy Hiszpanie?

Znów zagrały hiszpańskie działa z bliskiej już odległości, co prawda, jeszcze nie tak bliskiej, żeby wyrządzić jakieś szkody, ale wystarczającej, żeby państwo de Saintonges struchleli z przerażenia. Nikt już nie poświęcał im uwagi. Porucznik chwycił kapitana za ramię, wskazując na zachód. Luzan skierował lunetę we wskazanym kierunku.

W odległości około mili na trawersie po stronie sterburty, w pół drogi pomiędzy „Bearneńczykiem” a hiszpańskim admirałem, wielki, czerwony, czterdziestodziałowy okręt pod pełnymi żaglami wychodził zza cypla u wybrzeża Hispanioli. Tuż za nim podążał drugi okręt o niewiele słabszym uzbrojeniu. Nie podniosły żadnej bandery, toteż Luzan z coraz większym niepokojem śledził ich ruchy, zastanawiając się, czy to dalsi napastnicy. Ku swej wprost nieopisanej uldze ujrzał, jak robią zwrot na bakbort i idą w kierunku Hiszpana, wciąż na wpół przesłoniętego chmurą dymu z ostatniej salwy, powoli rozchodzącą się z łagodnym, porannym wiatrem. Choć rzeczywiście łagodny, wiatr sprzyjał parze nowych okrętów, które mając Hiszpana po zawietrznej, szły na niego jak jastrzębie pikujące na czaplę i już po chwili otworzyły ogień z dziobowych dział pościgowych. Za rzedniejącą zasłoną dymu widać było, jak Hiszpan kładzie ster na nawietrzną, żeby stawić im czoło, następnie bije salwą burtowych dział i ponownie znika w wyrzyganych przez lufy, białych kłębach dymu. Wyglądało jednak na to, że chybił z nadmiaru pośpiechu, bowiem czerwony okręt ze swym towarzyszem przez jakiś czas niezmiennie szły swoim dawnym kursem, najwyraźniej nie uszkodzone, po czym zrobiły zwrot na sterburtę i odpowiedziały Hiszpanowi salwami, każdy z całej burty.

Tymczasem Luzan, wbrew protestom monsieur de Saintongesa, też rozkazał dać rumpel od wiatru i zdążył postawić „Bearneńczyka” w łopocie, niespodziewanie zmieniając się z aktora w widza tego morskiego dramatu.

- Dlaczego stoisz, kapitanie? - wrzasnął Saintonges. - Trzymaj kurs! Wykorzystajmy tę przerwę na podejście do portu.

- Podczas gdy inni nadstawiają za mnie głowy?

- Masz damę na pokładzie - wściekał się kawaler. - Trzeba umieścić madame de Saintonges w bezpiecznym miejscu.

- W tej chwili nic jej nie grozi. A możemy być potrzebni. Niedawno temu zarzucił mi pan tchórzostwo. Teraz chce zrobić ze mnie tchórza. Ze względu na madame de Saintonges nie wezmę udziału w walce, chyba że w ostatecznej potrzebie. Ale muszę stać przygotowany do tej ostatecznej potrzeby.

Był tak zawzięty i stanowczy, że Saintonges nie śmiał dalej nalegać. Pokładając zatem nadzieję w owych przez niebo zesłanych wybawcach, wszedł na pokrywę luku i z tego podwyższenia usiłował śledzić losy bitwy, która z hukiem dział przetaczała się na zachód. Nic jednak nie było widać, prócz wielkiej zasłony dymnej, na kształt szeroko rozpostartej, gęstniejącej chmury zawisłej nisko nad tonią i rozciągniętej w leniwym podmuchu na pewnie ze dwie mile. Gdzieś z jej trzewi nadal dawał się przez jakiś czas słyszeć grzmot dział. Potem zapadła cisza, a w końcu na południowym skraju chmury zamajaczyły sylwetki dwóch żaglowców, zrazu przypominające okręty-widma. W miarę jak dym rzedniał, ich kadłuby i takielunki stopniowo rysowały się coraz wyraźniej, a jednocześnie różowiało jądro chmury, szybko nabierając głębokiej, pomarańczowej barwy, aż wreszcie w rozwiewających się dymach można było zobaczyć, że jej źródłem są płomienie stojącego w ogniu okrętu.

Od rufowej balustrady doleciały słowa Luzana, od których kawalerowi wreszcie spadł kamień z serca.

- Płonie hiszpański admirał. Koniec z nim.

Z pary okrętów, które spaliły hiszpański galeon, jeden stał w dryfie, a jego spuszczone na wodę szalupy przeczesywały miejsce akcji. Luzan widział to przez lunetę. Drugi, większy okręt, nie odniósłszy w tej rozstrzygającej potyczce widocznego uszczerbku, szedł na wiatr wschodnim kursem, prosto na „Bearneńczyka”, połyskując czerwienią kadłuba i złoceniami galionu w blasku porannego słońca. Nadal nie podniósł żadnej bandery, który to szczegół ożywił w monsieur de Saintongesie obawy, przytłumione wynikiem bitwy. Ze swą na wpół przyodzianą małżonką stojąc teraz na pokładzie rufowym u boku kapitana, jemu to zadał pytanie, czy uważa za rozsądne, żeby pozostać w dryfie, kiedy okręt o nie ujawnionej przynależności idzie prosto na nich.

- Czyż nie okazał się przyjacielem? Przyjacielem w potrzebie? - odpowiedział pytaniem Luzan.

Madame de Saintonges jeszcze nie zapomniała kapitanowi jego nieliczenia się ze słowami.

- Za dużo pan przyjmuje na wiarę - rzekła. - Wszystko, co tak naprawdę wiemy o nim, to że okazał się wrogiem tego hiszpańskiego galeonu. Skąd pan wie, że to nie są piraci, dla których każdy okręt jest zdobyczą? Skąd pewność, że straciwszy hiszpański łup w pożarze, nie mają teraz wielkiej ochoty powetować sobie tę stratę naszyta kosztem?

Luzan obrzucił ją niechętnym spojrzeniem.

- Jedno wiem o nim na pewno - burknął opryskliwie. - Góruje nad nami zarówno szybkością jak uzbrojeniem. Niewiele byśmy zyskali, uciekając jak szczury, jeżeli zamierza nas doścignąć. I jeszcze coś. Drugi okręt nie zostałby w tyle, gdyby mieli złe zamiary. Oba by szły na nas. Możemy więc bez strachu uczynić to, co nam dyktuje kurtuazja.

Ostatni argument był nie do odparcia i „Bearneńczyk” spokojnie czekał, podczas gdy obcy okręt przy świeżejącym teraz wietrze zbliżał się, marszcząc skąpaną w słońcu, lustrzaną toń. W odległości niecałej ćwierci mili legł w dryf. Opuszczona na spokojne morze szalupa pomknęła ku „Bearneńczykowi”, łyskając złotawymi piórami wioseł.

Cały w srebrze i czerni, wysoki mężczyzna wspiął się z szalupy po sztormtrapie* na francuski okręt i stanął na rufowym pokładzie, elegancki, jak gdyby przybywał wprost z Wersalu lub z madryckiej promenady, a nie z okrętu, który brał udział w bitwie. Oczekującemu na rufie towarzystwu - monsieur de Saintongesowi i jego małżonce w niekompletnym stroju, Luzanowi i porucznikowi - ten wytworny dżentelmen złożył ukłon tak niski, że aż pukle peruki skrzyżowały mu się na brodzie, a bordowe pióro przy zdjętym z głowy kapeluszu omiotło deski pokładu.

- Myślę - oznajmił całkiem płynną francuszczyzną - że należą nam się wzajemne gratulacje, jednak przychodzę po to, żeby się upewnić przed odpłynięciem, czy państwu nie potrzeba dalszej pomocy i czy wasz okręt nie został uszkodzony, zanim mieliśmy honor wkroczyć i udzielić godnej odprawy napastującemu was hiszpańskiemu zbójowi.

Szarmancką galanterią nieznajomy całkiem podbił serca Francuzów, zwłaszcza serce damy. Zapewniwszy, że jeśli o nich chodzi, to nic im nie jest, wyrazili troskę o straty, jakie on sam mógł odnieść w walce, choć żadne nie rzucały się w oczy. Gość machnął z lekceważeniem ręką. Odniósł niewarte wzmianki uszkodzenie bakbortu, stąd niewidoczne, ale tak drobne, że nie było o czym mówić, a wśród marynarzy kilku ma parę zadrapań. Walka - wyjaśnił - trwała tak krótko, że aż poniekąd godne to pożałowania. Miał nadzieję zdobyć ów piękny galeon. Zanim jednak zdążył podejść do abordażu, Hiszpanowi wyleciał w powietrze trafiony pociskiem skład prochu, no i było po zabawie, która nawet się nie zaczęła na dobre. Wyłowił większość hiszpańskiej załogi, a jej resztki wciąż zbiera jego drugi okręt.

- Jeśli idzie o flagowy okręt hiszpańskiego admirała wielkiego oceanu, widać, co z niego zostało, a wkrótce nawet i to zniknie z oczu.

Beztroski, wytworny zbawca „Bearneńczyka” został usadzony w głównej kabinie, gdzie wzniesiono francuskim winem toasty za jego szczęśliwe pojawienie się i zwycięstwo, ratujące Francuzów z niewymownych opresji. Przez cały czas bohater w czerni i srebrze najmniejszym słówkiem nie zdradził swego imienia ani narodowości, chociaż co do tej ostatniej, to z wymowy odgadli, że jest on Anglikiem. W końcu Saintonges nie powstrzymał się od aluzji na ten temat.

- Płynie pan bez bandery, kapitanie - rzekł po kolejnym toaście. Śniady dżentelmen roześmiał się. Odnosiło się wrażenie, że śmiech przychodzi mu z łatwością.

- Szczerze mówiąc, należę do tych, proszę pana, którzy pływają pod każdą banderą, stosownie do okoliczności. Dla większego spokoju byłoby lepiej, gdybym spotkał się z wami pod flagą Francji. Ale w owej gorącej chwili nie pomyślałem o tym. Chyba nie mogliście wziąć mnie za wroga.

- Pływa pan pod każdą, a więc pod żadną banderą? - powtórzył kawaler z osłupiałym spojrzeniem.

- Zgadza się. A obecnie - ciągnął gość z uśmiechem - płynę do Tortugi i to w pośpiechu. Trzeba mi zebrać ludzi i okręty do wyprawy na Martynikę.

Z kolei dama zrobiła okrągłe oczy.

- Na Martynikę? - Zdawało się, że nagle zabrakło jej tchu. - Wyprawa na Martynikę? Wyprawa? Ale w jakim celu?

Jej poruszenie wyraźnie go zaskoczyło. Popatrzył na nią, unosząc brwi.

- Głowy nie dam - odpowiedział z dyskretnym uśmiechem i jakby odrobiną pobłażliwości w głosie - ale zdaje się, że Hiszpania wyposaża eskadrę do napaści na Saint-Pierre. Strata admiralskiego galeonu, który chyba jeszcze płonie nie opodal, może opóźnić przygotowania Hiszpanów, dając nam więcej czasu. Na to właśnie liczę.

Jej czarne oczy zrobiły się jeszcze okrąglejsze, a policzki jeszcze bledsze. Pełne piersi zafalowały gwałtownie.

- Chce pan powiedzieć, że Hiszpanie szykują się do napaści na Martynikę? Na Martynikę?

- Niemożliwe, szanowny panie - natychmiast i z niewiele mniejszym poruszeniem dorzucił kawaler. - Musi pan mieć błędne informacje. Boże wiekuisty! To byłby akt wojny. A Francja i Hiszpania nie są na wojennej stopie.

Czarne brwi ich wybawcy uniosły się ponownie, jak gdyby rozbawili go swoją naiwnością.

- Akt wojny. Być może. A czy ostrzelanie flagi Francji dziś rano nie było aktem wojny ze strony hiszpańskiego galeonu? Czy panujący w Europie pokój przydałby się wam w Zachodnich Indiach, gdyby was zatopiono?

- Poproszono by Hiszpanię o wyjaśnienie, szczegółowe wyjaśnienie.

- I otrzymano by takowe, bez wątpienia. Razem z przeprosinami i jakąś akuratną a kłamliwą historyjką o pomyłce. Ale czy od tego wasz zatopiony dziś rano okręt znów by wypłynął na powierzchnię, a wam samym wróciłoby życie, żebyście mogli ujawnić kłamstwa, którymi hiszpańscy mężowie stanu zatuszowali tę niegodziwość? Czyż nie zdarzało się właśnie tak, i to często, w przypadku napaści Hiszpanii na tereny osadnicze innych krajów?

- Ostatnio się nie zdarzało - odparł Saintonges. Człowiek w czerni i srebrze wzruszył ramionami.

- Pewnie dlatego Hiszpanów na Karaibach zaczęły świerzbieć ręce.

Oszołomiony monsieur de Saintonges nie znalazł na to odpowiedzi.

- Akurat Martynika! - jęknęła dama.

Ich dręczyciel jeszcze dobitniej wzruszył ramionami.

- Hiszpanie zowią ją Martinico, madame. Proszę nie zapominać, że Hiszpania wierzy, że Bóg stworzył Nowy Świat wyłącznie dla jej pożytku, a wola boska wspiera nienawiść Hiszpanów do wszystkich intruzów.

- A nie mówiłem panu, kawalerze? - wtrącił Luzan. - Prawie kubek w kubek moje słowa z dzisiejszego ranka, kiedy pan nie chciał uwierzyć, że coś może nam grozić ze strony Hiszpana.

Jasnoniebieskie oczy nieznajomego o smagłej twarzy spoczęły z błyskiem aprobaty na francuskim kapitanie.

- Otóż to. Tak jest. Aż trudno uwierzyć. Ale macie teraz dowód, jak sądzę, że na wodach i wyspach Morza Karaibskiego Hiszpania nie uszanuje żadnej flagi, prócz swojej własnej, żadnej innej, za którą nie stoi budząca szacunek siła. Osadnicy przeróżnych nacji po kolei doświadczają hiszpańskiej wrogości do obcych na tych terenach. Przejawia się ona w wyniszczających najazdach, grabieży i rzeziach. Nie muszę podawać przykładów. Wszyscy mamy je świeżo w pamięci. Jeśli dzisiaj w rzeczy samej przychodzi kolej na Martinico, wypada się jedynie zdziwić, że dopiero teraz. Bo wyspa jest warta grzechu i grabieży, a Francja nie utrzymuje w Indiach Zachodnich żadnej siły zdolnej powstrzymać tych conąuistadores. Na szczęście my tu jesteśmy. Gdyby nie my...

- Gdyby nie wy? - przerwał mu Saintonges niespodziewanie ostrym tonem. - Jesteście, powiada pan. O kim pan mówi? Kim pan jest?

Nieznajomy sprawiał wrażenie zdumionego tym pytaniem. Przez chwilę spoglądał jak oniemiały, jego odpowiedź z kolei, mimo że potwierdzała podejrzenia kawalera i przekonanie Luzana, tym niemniej raziła Saintongesa niczym grom z jasnego nieba.

- Mówię o Braciach Wybrzeża, rzecz jasna. O bukanierach, proszę państwa. - I z pewnego rodzaju, jak się zdawało, dumą dodał: - Nazywam się Blood. Kapitan Blood.

Saintonges z opadłą szczęką tępo wpatrywał się ponad stołem w smagłe, uśmiechnięte oblicze tego strasznego flibustiera, o którym chodziły słuchy, że nie żyje. Spełniając powierzoną sobie misję, powinien zakuć Blooda w kajdany i zabrać więźnia do Francji.

Jednak w tej chwili i w tych okolicznościach nie tylko byłoby to aktem najczarniejszej niewdzięczności, ale niemożliwe do wykonania ze względu na dwa potężnie uzbrojone bukanierskie okręty nie opodal. Co więcej, na monsieur de Saintongesa nagle spłynęło olśnienie, że byłby to również akt najwyższej głupoty. Zważył w myślach wszystko, co przyniósł mu dzisiejszy ranek: na własnej skórze i w dramatyczny sposób przekonał się, po pierwsze, o wilczej zaborczości Hiszpanii, po drugie, poznał działalność bukanierów, którą mógł teraz uznać tylko za zbawienną, o czym świadczył ów płonący galeon parę mil od „Bearneńczyka”, a dalsze dowody pierwszego i drugiego zawierały się w informacji o hiszpańskim najeździe grożącym Martynice i zamierzanej akcji bukanierów w obronie wyspy, skoro Francja nie ma takich możliwości tu na miejscu. Zważywszy to wszystko - a sprawa Martyniki dotyczyła go bardzo blisko i osobiście, gdyż mogła postawić kawalera w położeniu nie lepszym niż przed wyjazdem z kraju - aż rzucało się w oczy, że nieomylny monsieur de Louvois przynajmniej ten jeden jedyny raz nie ma racji. Było to tak oczywiste i tak łatwe do uzasadnienia, że wzięcie ciężaru takiego dowodu na własne barki Saintonges zaczął sobie poczytywać za swój święty obowiązek. Coś z tych wszystkich przemyśleń i emocji przeniknęło mu do głosu, kiedy chrapliwie wykrzyknął, nie spuszczając z kapitana Blooda osłupiałych oczu:

- Pan jest piratem!

Blood nie wyglądał na obrażonego. Uśmiechnął się.

- Ale łaskawym piratem, jak pan widzi. To znaczy, łaskawym dla wszystkich, prócz Hiszpanów.

Madame de Saintonges obróciwszy się, kurczowo złapała małżonka za rękę. Ruchem tym zsunęła sobie szal z ramion, ukazując jeszcze więcej ze swoich obfitych wdzięków. Nawet tego nie zauważyła. W takiej dramatycznej chwili skromność stała się sprawą bez znaczenia. :

- Co zrobisz, Karolu?

- Zrobię? - powtórzył kawaler jakby jej nie rozumiał.

- Instrukcje, które zostawiłeś na Tortudze mogą oznaczać ruinę dla mnie i...

Uniósł dłoń, żeby powstrzymać to przyznanie się do prywaty.

Cokolwiek by miał zrobić, żadne interesy, poza rzecz jasna, interesami jego władcy, króla Francji, nie mogą wpłynąć na tę decyzję.

- Wiem, kochanie. Rozumiem. To mój elementarny obowiązek. Otrzymaliśmy cenną nauczkę dziś rano. Na szczęście, jeszcze nie jest za późno.

Odetchnąwszy z głęboką ulgą, choć nadal rozgorączkowana i pełna niepokoju, pani de Saintonges zwróciła się do kapitana Blooda.

- Nie ma pan żadnych wątpliwości, że pańscy bukanierzy potrafią obronić Martynikę?

- Żadnych madame. - W jego głosie zabrzmiała absolutna pewność. - Jeśli Hiszpanie nieopatrznie zapędzą się do Zatoki Saint-Pierre, znajdą się jak myszy w pułapce. Już moja w tym głowa. A sam łup z hiszpańskich okrętów pokryje koszty bukanierskiej wyprawy z nawiązką.

Na to roześmiał się Saintonges.

- Noo taak - rzekł. - Łup, to jest to. Hiszpańskie galeony stanowią łakomy kąsek, jak już przychodzi co do czego. Och, ja bynajmniej nie szydzę, panie kapitanie. Tuszę, że nie jestem aż taki małostkowy.

- Nigdy bym nie posądził pana o małostkowość - powiedział Blood. Wstał, odsuwając krzesło od stołu. - Komu w drogę, temu czas. Wiatr przybiera na sile, więc muszę z tego skorzystać. Jeśli się utrzyma, dziś wieczorem będę na Tortudze.

Przystanął lekko pochylony przed madame de Saintonges, czekając na jej pożegnalne wyciągnięcie ręki, ale kawaler chwycił go za ramię.

- Jedną chwileczkę, panie kapitanie. Proszę dotrzymać madame towarzystwa, a ja tymczasem napiszę list, który chciałbym aby pan przekazał gubernatorowi Tortugi w moim imieniu.

- List! - Blood zrobił zdziwioną minę. - Żeby opowiedzieć o tej naszej malutkiej przygodzie? Tyle hałasu o nic, drogi panie.

Monsieur de Saintongesowi zrobiło się głupio przez moment.

- Mam... mam w tym jeszcze inny interes - oświadczył wreszcie.

- Ach! Skoro pan ma w tym jakiś własny interes, to zupełnie co innego. Proszę mną rozporządzać.

Wieczorem tego samego dnia, sumiennie się wywiązując z owej kurierskiej misji, kapitan Blood bez słowa wyjaśnienia doręczył gubernatorowi Tortugi list od kawalera de Saintongesa.

- Od kawalera de Saintongesa, powiadasz pan? - D'Ogeron nie tyle zamyślił się, co zasępił. - W związku z czym?

- Mógłbym zgadywać - rzekł Blood. - Ale po co, kiedy ma pan list w ręku? Proszę go przeczytać, to się dowiemy.

- W jakich okolicznościach zdobył pan ten list?

- Proszę zajrzeć do listu. Być może jest w nim odpowiedź, więc szkoda moich słów.

D'Ogeron złamał pieczęć i rozwinął papier. Ze ściągniętymi brwiami odczytał oficjalne odwołanie przez przedstawiciela francuskiej korony pozostawionych gubernatorowi Tortugi poleceń zaprzestania wszelkiej wymiany handlowej z bukanierami. Monsieur d'Ogeron był proszony kontynuować stosunki z nimi na dotychczasowej stopie, aż do nowych instrukcji z Francji. A kawaler dołączał zapewnienie, że takowe instrukcje, kiedy i jeśli przyjdą, bynajmniej nie zmienią istniejącego stanu rzeczy. Był przekonany, że po dokładnym przedstawieniu markizowi de Louvoisowi wszystkich racji, a zwłaszcza poglądowej lekcji, jaką sam kawaler otrzymał na temat sytuacji panującej w Indiach Zachodnich, jego ekscelencja da się odwieść od wprowadzenia obecnie niestosownych dekretów przeciwko bukanierom w życie.

Pan d'Ogeron wydął policzki.

- A czy dowiem się w takim razie, jak pan dokonał z tym zakutym łbem tego cudu?

- Siła argumentu, jak już mówiłem, zależy od sposobu jego prezentacji. I pan, i ja, obaj przedstawiliśmy kawalerowi de Sainton-gesowi jeden i ten sam obraz. Ale pan posłużył się słowem. Ja czynem. Wiedząc, że głupcy uczą się tylko z własnych doświadczeń, zapewniłem głupcowi doświadczenie. A było to tak.

I zdał szczegółową relację o porannej potyczce morskiej u północnych wybrzeży Hispanioli. Gubernator słuchał, pocierając brodę.

- Tak - rzekł powoli, gdy historia dobiegła końca. - Tak. To musiało być przekonywające. A postraszenie cymbała tym widmem hiszpańskiej napaści na Martynikę i możliwością utraty świeżo zdobytej fortuny było doskonale pomyślane. Ale czy nie pochlebiasz sobie troszkę, przyjacielu, pod względem własnej przebiegłości? Czyżbyś zapominał, jakim to zdumiewająco szczęśliwym dla ciebie trafem hiszpański galeon w takim miejscu i w takim czasie miał śmiałość zaatakować „Bearneńczyka”? Zdumiewająco szczęśliwym trafem! Twoje wyjątkowe szczęście dopisało ci wprost nieprawdopodobnie!

- Wprost nieprawdopodobnie, jak powiadasz - poważnie przytaknął Blood.

- Co to był za okręt, który podpaliłeś i posłałeś na dno? I co za dureń nim dowodził? Czy wiesz?

- Wiem. „Nadobna Maria”, okręt flagowy markiza Riconete'a, hiszpańskiego admirała wielkiego oceanu.

D'Ogeron przeszył go ostrym spojrzeniem.

- „Nadobna Maria”? Co ty wygadujesz? Przecież sam żeś ją zdobył w San Domingo i wróciłeś na jej pokładzie, przyprowadzając jeszcze te srebrne galeony.

- Zgadza się. Tak więc miałem ją pod ręką do odegrania tej małej komedii o podłości Hiszpanów i męstwie bukanierów. Szła pod dowództwem Wolverstone'a i z garstką ludzi niezbędnych do żeglowania i obsługi pół tuzina dział, przeznaczonych na tę ofiarę.

- Bój się Boga! Chcesz mi powiedzieć, że to była jedna wielka komedia?

- Niemal w całości odegrana za zasłoną bitewnych dymów. Bardzo gęstą zasłoną. Narobiliśmy mnóstwo dymu z dział ładowanych samym prochem, a słaby wiatr nam sprzyjał. Wolverstone podpalił galeon w wirze rzekomej bitwy i pod osłoną przyjaznego dymu przedostał się ze swoją załogą na pokład „Arabelli”.

Zdumienie nie gasło w oczach gubernatora.

- I mówisz, że to było przekonywające?

- Nie, że przekonywające. Że to przekonało.

- I z premedytacją... z premedytacją spaliliście ten wspaniały hiszpański galeon?

- To właśnie przekonało. Samo przepędzenie napastnika mogłoby nie wystarczyć.

- Co za marnotrawstwo! Mój Boże, co za marnotrawstwo!

- I kto tu narzeka? Kto tu udaje skąpca? Sądzisz, że to przez drobne oszczędności dochodzi się do wielkich fortun? Przyjacielu, spójrz na list w swoim ręku. Myślisz, że coś takiego można osiągnąć pięknymi słowami? Spróbowałeś ich i wiadomo, jak się skończyło. - Klepnął maleńkiego gubernatora po ramieniu. - Przejdźmy lepiej do interesów. Wreszcie będę mógł sprzedać te moje przyprawy, ale ostrzegam, że oczekuję dobrej ceny - ceny przynajmniej trzech hiszpańskich galeonów.

ROZDZIAŁ 4 - WYZWOLENIE

Nataniel Hagthorpe, szlachcic z Kornwalii, którego los zmusił do wstąpienia w szeregi bukanierów, przez ponad rok od ucieczki w kompanii Blooda z Barbadosu, nieustannie gryzł się tym, że sam przebywa na wolności, podczas gdy jego młodszy brat Tom dalej cierpi w niewoli.

Obaj bracia walczyli w oddziałach Monmoutha, zostali ujęci pod Sedgemoor i skazani na szubienicę za udział w rebelii. Po zamianie kary śmierci na zsyłkę do niewolniczej pracy w koloniach, braci z gromadą innych skazanych buntowników przewieziono w ładowni okrętu na Barbados, gdzie ich zakupił okrutny pułkownik Bishop. Niestety, kiedy Blood z grupką towarzyszy niedoli przystąpił do organizowania ucieczki z wyspy, nie było już wśród nich Toma Hagthorpe'a.

Był jeszcze, kiedy Bishopa odwiedził szlachetnie urodzony pułkownik James Court z wyspy Nevis, wicegubernator Wysp Zawietrznych, przywożąc na Barbados swoją młodziutką małżonkę. Ta zawzięta, mała złośnica, o wiele za młoda, jak na żonę tak podstarzałego mężczyzny, dzięki ślubowi z nim wyrwawszy się z dołów społecznych do wyższej sfery, zadzierała nosa bardziej niż urodzona wielka pani, cała w dąsach i pretensjach, których księżniczka krwi by się powstydziła. Od niedawna bawiąc w Indiach Zachodnich, uparcie nie chciała się pogodzić z pewnymi niedostatkami nowego otoczenia, a zwłaszcza z brakiem białego lokaja do posług na czas dłuższych, morskich podróży. Sądziła, że damie o jej pozycji nie przystoi w takich okolicznościach mieć na posługi kogoś, kogo z pogardą nazywała brudnym czarnuchem. Choćby nie wiadomo jak się piekliła, Nevis nie mogła dać nic innego. Wyspa była wprawdzie , jednym z największych targowisk niewolników, ale ludzki towar pochodził wyłącznie z Afryki, co akurat nie przeszkodziło sekretarzowi stanu w ojczystej Anglii pominąć Nevis w rozdzielniku wysp, do których skierowano kontyngenty kornwalijskich buntowników. Dlatego pani Court umyśliła sobie wykorzystać pobyt na Barbadosie do zadośćuczynienia swej zachciance, a traf chciał, że łakomym spojrzeniem wypatrzyła Toma Hagthorpe'a przy pracy w łanie złocistej trzciny cukrowej pułkownika Bishopa i nie mogła oderwać oczu od półnagiej, umięśnionej, niemal chłopięco zgrabnej sylwetki młodego mężczyzny. Wybrawszy Toma na swoją własność, dopóty nie dawała sir Jamesowi spokoju dopóki nie odkupił niewolnika od plantatora. Bishop nie czynił żadnych trudności ze sprzedażą. Dla niego jeden niewolnik nie różnił się od drugiego, zaś w tym konkretnym przypadku chłopak miał w sobie jakąś delikatność, przez co nie przedstawiał szczególnej wartości dla plantacji i był łatwy do zastąpienia.

Rozłąka z bratem wprawdzie zasmuciła Toma, jednak początkowo bracia wcale nie uważali jej za nieszczęście, lecz za wybawienie od bicza nadzorcy, a wyjazd na Nevis w charakterze lokaja pani pułkownikowej nawet jawił im się jako niewielki, ale zawsze awans dla kogoś choćby i najlepiej urodzonego, kto już upadł tak nisko. Przeto pocieszywszy się zapowiedzią poprawy losu młodszego brata, Nat Hagthorpe niezbyt bolał nad wyjazdem chłopaka z Barbadosu, aż do swojej własnej ucieczki, kiedy to myśl o dalszej niewoli Toma była mu źródłem nieustającej goryczy.

Rachuby Toma Hagthorpe'a, że przynajmniej on jeden zyska na zmianie właściciela i poprawi sobie dolę, wkrótce miały się okazać naiwną mrzonką. Nie bardzo wiadomo, jak do tego doszło. Ale z tego, co jednak wiadomo o samej pani i dalszym biegu wydarzeń można śmiało przypuszczać, że dama nadaremnie próbowała czaru swych migdałowych oczu na urodziwym młodzieńcu, który, mówiąc krótko, potraktował ją jak Józef żonę Putyfara, czym tak rozzłościł piękną zalotnicę, że zrezygnowała z trzymania Toma na służbie. Był niezdarny - poskarżyła się - źle wychowany i bezczelny na dodatek.

- Ostrzegałem cię - powiedział sir James z lekkim znużeniem, bowiem jej wciąż nowe zachcianki ciążyły mu coraz bardziej. - To człowiek dobrze urodzony i jako taki pewnie nie pogodził się ze swoim poniżeniem. Lepiej było zostawić młokosa na plantacji.

- Możesz go tam odesłać z powrotem - odparła. - Ja nie chcę ananasa widzieć na oczy.

Tak oto pozbawiony pracy, do której został zakupiony, Tom powrócił do harówki przy trzcinie cukrowej pod okiem nadzorców ani trochę mniej okrutnych niż nadzorcy Bishopa, za towarzyszy otrzymując bandę szubieniczników, złodziei i oszustów niedawno przybyłych z Anglii.

Nic o tym, rzecz jasna, nie wiedząc, Nataniel i tak nie mógł się już bardziej ani martwić o brata, ani gorączkować, żeby go wreszcie wydostać z niewoli. I o to jedno nie przestawał wiercić Bloodowi dziury w brzuchu.

- Może byś przestał się tak niecierpliwić? - odpowiadał mu kapitan, sam niemal wyprowadzony z cierpliwości tym ciągłym ponawianiem niemożliwej do spełnienia prośby. - Gdyby Nevis była hiszpańską kolonią, moglibyśmy to załatwić bez ceregieli. Ale jeszcze nie wydajemy wojny angielskim okrętom i angielskim koloniom. Nie chcę pozbawiać nas wszelkich widoków na przyszłość.

- Widoków na przyszłość? A jakie my mamy widoki? - warknął Hagthorpe. - Jesteśmy wyjęci spod prawa, czy nie?

- Nie da się ukryć. Lecz wyróżnia nas to, że jesteśmy wrogami jednej Hiszpanii. Jeszcze nie zostaliśmy hestis humani generis i dopóki nie zostaniemy, to tak jak innym ludziom, nie wolno i nam tracić nadziei, że pewnego dnia skończy się nasza banicja. Nie będę kopać tej nadziei grobu zbrojnym desantem na Nevis, Nat, nawet dla ratowania twojego brata.

- Więc on ma tam gnić aż do śmierci?

- Tego nie powiedziałem. Znajdę sposób. Na pewno znajdę. Ale nie traćmy rozumu i poczekajmy trochę.

- Na co?

- Na uśmiech Fortuny. Ogromne mam zaufanie do tej pani. Niejedną wyświadczyła mi przysługę, niejeden raz, więc może znów mi zrobi tę grzeczność. Ale owej damy nie wolno poganiać. Wystarczy, żebyś w nią uwierzył, Nat, tak jak ja wierzę.

I jak się w końcu okazało, wierzył nie bezpodstawnie. Fortuna na którą liczył, uśmiechnęła się do niego nagle i niespodziewanie, zaraz po przygodzie w San Juan de Puerto Rico.

Wieść, że kapitan Blood wpadł w ręce Hiszpanów i odpokutował za swoje grzechy na szubienicy przetoczyła się jak huragan po Morzu Karaibskim, od Hispanioli po kontynent. Wszystkie hiszpańskie kolonie ogarnął szał radości, że ten największy postrach i pogromca niepohamowanej w swoich zakusach Hiszpanii, jaki kiedykolwiek żeglował po morzach i oceanach, zawisnął na szubienicy. Z tego samego powodu cichy, skrywany smutek zagościł w sercach angielskich i francuskich kolonistów, przynajmniej potajemnie sprzyjających bukanierom. Niebawem musiało wyjść na jaw, że srebrne galeony, które wyszły z San Juan pod eskortą flagowego okrętu admirała wielkiego oceanu, rzuciły kotwicę nie w Zatoce Kadyskiej, a w przystani Tortugi, i że to nie admirał wielkiego oceanu, a kapitan Blood we własnej osobie dowodził okrętem flagowym dokładnie w tym samym czasie, kiedy można było oglądać jego zwłoki zwisające z owej szubienicy na plaży San Juan. Lecz dopóki to nie wyszło na jaw, kapitan Blood, jako mądry oportunista, skupił uwagę na wyciągnięciu zysku z miarodajnego doniesienia o swej śmierci. Zdając sobie sprawę, że nie ma czasu do stracenia, jeśli chce jak najpełniej wykorzystać obecne osłabienie czujności w Nowej Hiszpanii, wypłynął z Tortugi na łupieską wyprawę, której celem był kontynent. Wyszedł w morze na „Arabelli”, nad której wodnicą biegł szeroki biały pas wymalowany dla zamaskowania czerwonego kadłuba, a na pawęży rufy widniała teraz nazwa „Maria księżna Modeny”, żeby dać jej imponującym, pięknym hiszpańskim liniom ultrastuartowskie, angielskie antidotum. Z biało-niebiesko-czerwoną flagą Zjednoczonego Królestwa pod jabłkiem grotmasztu, okręt Blooda zawinął do portu na wyspie Saint Thomas, rzekomo po drewno i wodę, a w rzeczywistości powęszyć za czymś godnym upolowania. Tym, co upolowano, był pan Geoffrey Court, uosabiający ten uśmiech Fortuny, o który modlił się Nataniel Hagthorpe, a którego ufnie wyglądał kapitan Blood.

Po roziskrzonej w porannym słońcu, szmaragdowej toni, przypłynęła łódź z czterema błyszczącymi od potu, czarnymi wioślarzami, a w łodzi przybył pan Geoffrey Court, pyszałkowaty paniczyk w blond peruce i śmiałym stroju z fiołkoworóżowej tafty o szamerowanych srebrem pętelkach guzików. Podczas gdy Murzyni wiązali łódź przy wielkim kadłubie, wdrapał się po burtowym trapie i wkroczył na pokład, gdzie wezwawszy niebiosa, żeby go od razu spaliły ogniem, jeśli ma znosić ten piekielny upał i wachlując się kapeluszem z piórem, kategorycznie zapytał o drogę do kapitana tej zapowietrzonej krypy. Ostatnie określenie stanowiło li tylko ozdobnik jego powszedniej i ograniczonej retoryki. Albowiem pokład pod stopami gościa był wyszorowany do białości, mosiądz beczek na pitną wodę i obrotowych falkonetów na rufowym relingu świecił się niczym wypucowane złoto, muszkiety w stojaku przy grotmaszcie nie byłyby dokładniej ani lepiej oporządzone na królewskim okręcie wojennym, a wszelki sprzęt był złożony starannie jak w pudełeczku. Na swoje szczęście przybysz nie dostrzegał, że jego napuszoność wzbudziła lekkie acz nie skrywane rozbawienie wśród kręcących się po forkasztelu i śródokręciu marynarzy, na ogół odzianych tylko w bawełniane koszule i szerokie, perkalowe gacie.

Czarny steward wprowadził gościa po tonącej w cieniu schodni do głównej kabiny rufowego kasztelu, której wnętrze zaskakiwało luksusowym wyposażeniem. Za stołem nakrytym śnieżnobiałym obrusem, przy zastawie z połyskliwych sreber i kryształów, siedzieli tu trzej mężczyźni, a jeden z nich, ubrany z prawdziwą elegancją w czerń i srebro, szczupły, o jastrzębiej, smagłej twarzy, okolonej trefionymi puklami czarnej peruki i górujący nad dwójką towarzyszy wzrostem, podniósł się na powitanie intruza. Nie tak wytwornie, ale nie mniej sympatycznie wyglądali jego dwaj siedzący przy stole kompani. Byli to nawigator Jeremiasz Pitt, młodzieńczy, przystojny i smukłej postaci, oraz Nataniel Hagthorpe, starszy od Pitta, o szerszych barach i surowszej minie.

Różowofiołkowy adonis bynajmniej nie stracił rezonu pod nieruchomym spojrzeniem utkwionych w nim trzech par oczu. Próżność aż biła z tonu, jakim zażyczył sobie wiedzieć, dokąd też płynie „Maria księżna Modeny”. Wyjaśnienie powodu tej ciekawości już sprawiało wrażenie wielkiej łaski z jego strony.

- Nazywam się Court. Geoffrey Court, do pańskich usług. Śpieszę na Nevis, gdzie urzęduje mój krewniak.

Nie można powiedzieć, żeby te słowa nie poruszyły słuchaczy. Na chwilę wszystkich trzech jakby zamurowało, po czym Nataniel Hagthorpe wysapał „Wielki Boże!”, a jego nagła bladość musiała być widoczna, mimo że siedział z twarzą w cieniu, mając wysokie rufowe okna za plecami.

Pan Court był jednak zanadto pochłonięty samym sobą, by zwracać uwagę na cudze miny. Chciał pokazać, jaki to on wielki panicz.

- Jestem ciotecznym bratem sir Jamesa Courta, rezydującego na Nevis wicegubernatora Wysp Zawietrznych. Słyszeliście o nim, oczywiście.

- Oczywiście - rzekł Blood. Hagthorpe nie zdołał się opanować.

- I chce pan, abyśmy go zabrali na Nevis? - zawołał bez tchu, za to ze skwapliwością czytelną dla każdego, odrobinę bystrzejszego człowieka.

- Gdyby to leżało wam gdzieś na kursie. Jeśli o mnie chodzi, to wypłynąłem z kraju, bodajbym sczezł, na zapowietrzonej, przegniłej łajbie, która przy pierwszym silniejszym wietrze o mało się nie rozleciała na kawałki. Puściło jej uszczelnienie nadwerężonego poszycia i ledwo dociągnęła tutaj, przeciekając jak sito. Stąd widać ją na kotwicy. Trzeba mieć cholernego pecha, żeby wypłynąć w takiej stoczonej przez robaki balii.

- A spieszno panu na Nevis? - zagadnął Blood.

- Okropnie spieszno. Oczekiwano mnie tam miesiąc temu. Odpowiedzi udzielił mu Hagthorpe ochrypłym z przejęcia głosem.

- Jak Boga kocham, ma pan wyjątkowe szczęście. Naszym następnym miejscem postoju jest Nevis.

- Niech mnie kule biją! Doprawdy?

Ponura uciecha rozjaśniła opaloną twarz Blooda.

- W rzeczy samej, niezwykły to uśmiech losu - rzekł kapitan.

- Podnosimy kotwicę z wybiciem ósmej szklanki, a jeśli wiatr się nie zmieni, jutro rano rzucamy ją w Charlestown.

- To największe szczęście, jakie mogło mnie spotkać. Największe szczęście, żebym tak skonał. - Rumiane oblicze promieniowało jedną wielką radością. - Los winien mi cośkolwiek za przykrości, jakich od niego doznałem. Za pańskim pozwoleniem, natychmiast sprowadzam moje kufry. Zapłacę za przejazd tyle, ile panowie zażądacie - dodał wielkopańskim tonem.

Z równie wielkopańskim gestem Blood machnął ręką, której dłoń była na wpół spowita w pienistych koronkach mankietu.

- Ta sprawa nie ma żadnego znaczenia. Wypije pan z nami coś dla ochłody?

- Z wielką chęcią, kapitanie...? - Urwał, wyczekując nazwiska, lecz Blood jak gdyby nigdy nic, wydawał polecenia stewardowi.

Steward podał im rum, limony i cukier, i przy ponczu zabawili w dość wesołych humorach, wyjąwszy Hagthorpe'a, zatopionego we własnych myślach. Ledwo pan Court opuścił kabinę, Hagthorpe zerwał się i podziękował Bloodowi za to, co kapitan przypuszczalnie miał na myśli, tak chętnie przystając na przewóz tego pasażera.

- A nie mówiłem, że jeśli zawierzysz opatrzności, ona prędzej czy później przyjdzie ci z pomocą? Nie mnie winieneś dziękować, Nat. Podziękuj Fortunie. To ona ze swego rogu obfitości właśnie wysypała ci pana Courta na kolana. - Parsknął śmiechem. - „Zapłacę za przejazd tyle, ile panowie zażądacie” - przedrzeźniał gościa. - Ile ty zażądasz, Nat, a coś mi się zdaje, że po zapłatę pójdziemy do sir Jamesa Courta.

Dokładnie w tym samym czasie, kiedy pan Geoffrey Court popijał poranny poncz w kabinie „Arabelli”, jego cioteczny brat, sir James, wysoki, chudy pięćdziesięciolatek, tyleż pełen sił witalnych, co pozbawiony siły charakteru, już po śniadaniu siedział przy stole nad torbą przed chwilą dostarczonych mu listów z Anglii. Listy nadeszły z dużym, bo dwumiesięcznym opóźnieniem, ponieważ wiozący je statek został zepchnięty z kursu przez wichury. Sir James wysypał zawartość torby na stół i rozłożył listy, wstępnie i pobieżnie przeglądając korespondencję. Zauważywszy przesyłkę grubszą od reszty, wziął ją do ręki. Odczytał adres, coraz bardziej marszcząc gęste, krzaczaste brwi, aż zeszły mu się w jedną linię. Opaloną, kościstą dłonią trąc brodę, łamał się ze sobą, ale w końcu, jak gdyby nagle podjąwszy decyzję, skruszył pieczęcie i rozerwał papier. Z opakowania wyjął gustowną książeczkę w welinowej oprawie, ze złoconą ornamentacją na grzbiecie i równie złoconym tytułem: „Wiersze Sir Johna Sucklinga”. Prychnął ze wzgardą i ze wzgardą cisnął toto na bok. Książka rozchyliła się przy upadku, a sir Jamesowi spoważniała pociągła twarz na widok tego, co ujrzał. Ponownie wziął zbiorek wierszy do ręki. Welin na wewnętrznej stronie okładki leciutko się wybrzuszał i odstawał przy krawędzi. Spod tej wybrzuszonej powłoki welinu musiał się ulotnić klej, bo cała odeszła, ledwo sir James pociągnął za ów odstający brzeg palcami. Pomiędzy welinem a usztywnieniem okładki siedział złożony arkusz papieru. Sir James wciąż trzymał go w dłoni, kiedy mała kobietka, która z wieku mogła być córką, a w rzeczywistości była jego żoną, dziesięć minut później wpadła jak bomba do jadalni. Miała wzrost co najwyżej średni, dziewczęco wiotką postać, bystre oczy, delikatną karnację, nie tkniętą żarem tropików. Nosiła strój do konnej jazdy, szeroki kapelusz ocieniający twarz i trzymała szpicrutę w ręku.

- Muszę z tobą pomówić - rzekła melodyjnym głosem, ale ton przybierając napastliwy.

Siedzący plecami do drzwi małżonek nie obejrzał się, żeby zobaczyć, kto wchodzi. Na dźwięk jej głosu zarzucił tomik wierszy serwetką. Wciąż nie oglądając się, oświadczył:

- W takim razie sprawy państwowe muszą iść do diabła.

- Zawsze się naigrawasz ze mnie, mój panie. - Napastliwa nuta w głosie zabrzmiała jeszcze ostrzej. - Załatwiasz sprawy państwowe przy śniadaniowym stole?

- Nie - odparł jak zwykle spokojny, nawet ospały z natury. - Nie zawsze się naigrawam. Nie częściej niż przychodzisz do mnie z pretensjami.

- Nie brakuje mi powodów.

Przeparadowała przez jadalnię i wokół stołu, żeby się znaleźć z nim twarzą w twarz. Stanęła wyprężona jak struna, nie zdejmując rękawiczek z dłoni i nie wypuszczając z nich szpicruty, którą skrzyżowała na smukłych, mocnych, dziewczęcych udach. Zmysłowe usta zdradzały rozdrażnienie, mała, spiczasta broda wysunęła się wojowniczo naprzód.

- Obrażono mnie - oznajmiła. Poszarzały na twarzy sir James zmierzył ją wzrokiem.

- Jak amen w pacierzu - rzekł wreszcie.

- Co przez to rozumiesz? Przez ten „amen w pacierzu”?

- Czyż to nie zdarza się tobie podczas każdej konnej przejażdżki?

- A jeśli nawet, to cóż dziwnego, skoro ty sam dajesz przykład? Nie skorzystał z zaproszenia do sprzeczki. Jednego, właśnie kłótni, nauczył się odmawiać tej dwa razy młodszej od niego, pięknej złośnicy, którą poślubił pięć lat temu i która od tamtej pory zatruwała mu życie prostackimi manierami i kłótliwym usposobieniem nieodrodnej córki kramarza.

- Kto dzisiaj? - spytał z rezygnacją w głosie.

- Ten łobuz Hagthorpe. Powinnam go zostawić, żeby zgnił na Barbadosie.

- Zamiast przywozić go, żeby zgnił tutaj. No więc? Co on ci powiedział?

- Powiedział? Wyobrażasz sobie, że był na tyle bezczelny i śmiał przemówić do mnie?

Uśmiechnął się niewesołym uśmiechem. W owych dniach nie żywił już żadnych złudzeń, że większość tego rodzaju kłopotów brała się stąd, że małżonka pozuje na wielką damę, nie mając stosownej ogłady do takiej roli.

- Czymś chyba cię obraził?

- Ten cham zuchwale spojrzał na mnie, jeszcze z półuśmieszkiem na swojej bezczelnej gębie.

- Z półuśmieszkiem? - Krzaczaste brwi powędrowały w górę. - To mogło być najzwyklejsze powitanie, i tyle.

- Mogłam przysiąc, że tak powiesz. Że weźmiesz stronę swoich niewolników przeciwko własnej żonie. Cokolwiek by się stało, ja nigdy nie mam racji. Nie mam. Nigdy. Powitanie? - prychnęła. - To nie było żadne powitanie. A gdyby i było, to czy niewolnik z gminu ma witać mnie uśmieszkami?

- Zdaje się, że wspomniałaś o półuśmieszku. A co do gminu, to wprawdzie on jest niewolnikiem - biedaczysko! - ale urodził się panem.

- Ładny mi pan, a juści! Przeklęty buntownik, który winien zawisnąć na szubienicy.

Głęboko osadzonymi oczyma sir James wpatrywał się w tę delikatną piękność.

- Nie masz w sobie za grosz litości? - zapytał. - Ani też za grosz stałości? Kiedy po raz pierwszy zobaczyłaś go na Barbadosie, tak ci przypadł do serca, że nie ustąpiłaś, dopóki nie kupiłem chłopaka, abyś mogła się wreszcie nacieszyć tym swoim pokojowcem, ale nie minęło...

Przerwała mu, smagnąwszy szpicrutą w stół.

- Nie chcę tego więcej słyszeć! To podłe, zawsze tak szykanować mnie i zastraszać, i obwiniać. Już ja będę wiedziała, co zrobić następnym razem. Ciachnę biczem po tej zadowolonej, chamskiej gębie. Oduczy się wlepiać we mnie gały.

- Chwalebny czyn - zauważył z przekąsem. - I dzielny wobec nieszczęśnika, który musi znieść wszystko, żeby nie spotkało go coś gorszego.

Lecz ona już nie słuchała. Smagnięcie szpicrutą rozrzuciło kilka listów ze sterty na stole. Listy pochłonęły jej całą uwagę.

- Przyszedł statek pocztowy z Anglii?

- Chyba wspominałem o sprawach państwowych. - Przyśpieszony oddech małżonki mógł być tylko jego urojeniem. - Oto i one. Na śniadaniowym stole.

Już grzebała w stercie listów, kolejno oglądając każdą przesyłkę.

- Są listy do mnie?

Minęła dłuższa chwila, zanim raptownie zaciśnięte wargi sir Jamesa ponownie się rozchyliły w odpowiedzi.

- Jeszcze nie przejrzałem wszystkich.

Spod oka obserwował jej nerwowe poszukiwania. W końcu podniosła wzrok na małżonka.

- Nic? - spytała z pełnym zdumienia i urazy niedowierzaniem. Brwi jej się ściągnęły, drobna broda jakby zaostrzyła. - Nic?

- Sama widzisz - rzekł.

Skubiąc dwoma palcami wargę, pomaleńku odeszła od stołu. Nie bez złośliwej uciechy zauważył, że nie ma w niej ani śladu oskarżycielskiej furii, z jaką przybiegła do niego, a wściekłość na niewolnika ustąpiła miejsca zupełnie innym rozterkom. Powoli doszła do drzwi, znikając mu z pola widzenia. Przystanęła z dłonią na klamce. Odezwała się cicho i łagodnie.

- Nie masz żadnych wieści od Geoffrey? Nawet się nie obejrzał, odpowiadając.

- Mówiłem ci, że jeszcze nie przejrzałem wszystkich listów. Wciąż marudziła w progu.

- Nie zauważyłam jego pisma na żadnym z nich.

- W takim razie nie napisał do mnie.

- Dziwne! - bąknęła. - Bardzo dziwne. Powinniśmy już dostać wiadomość, kiedy przyjeżdża.

- Prawdę powiedziawszy, nie jestem stęskniony tej wiadomości.

- Nie jesteś?

Z wolna spłonęła rumieńcem, milknąc na chwilę. Po czym ponownie skoczyła mu do oczu.

- A co ze mną? Ja się dla ciebie, oczywiście, nie liczę, ja, uwięziona na tej parszywej wyspie, bez kulturalnego towarzystwa, bo trudno za takie uznać pastora, komendanta garnizonu i ich żony idiotki. Nie dość się poświęciłam dla ciebie, żebyś mi jeszcze miał żałować goszczenia kogoś z wielkiego świata, kogoś, kto potrafi mówić ze mną o czymś więcej niż tylko o cukrze, pieprzu i cenie czarnuchów?

Nie doczekała się żadnej odpowiedzi.

- Dlaczego nic nie mówisz? - wrzasnęła.

Sir James pobladł pod opalenizną. Pomału obrócił się na krześle.

- Chcesz, żebym ci coś powiedział, chcesz?

W jego głosie pobrzmiewał złowróżbny ton. Pani Court najwyraźniej nie chciała tego czegoś usłyszeć, bowiem na samą zapowiedź raptownie wyszła, trzasnąwszy za sobą drzwiami. I nic nie wiedząc, jakie w owej chwili groziło jej niebezpieczeństwo ze strony ogarniętego szewską pasją małżonka, który już na wpół unosił się z krzesła.

Wszelkie emocje miały jednak krótki żywot w tym apatyczym z natury człowieku. Sir James zaklął i westchnąwszy, opadł na krzesło. Ponownie rozłożył papier, ukrywany w dłoni podczas bytności małżonki w jadalni i ponownie zasępił się nad nim. Długo siedział pogrążony w ponurej zadumie, aż wreszcie wstał i poszedł zamknąć zarówno list jak i welinowy tomik w stojącym między otwartymi oknami biurku. Nareszcie mógł poświęcić uwagę dotąd nie przejrzanym przesyłkom.

Tęsknoty pani Court za wielkoświatowym towarzystwem, leżące u źródła sporej części mizerii tego domu, zostały nieco zaspokojone nazajutrz, kiedy to „Maria księżna Modeny” dotarła do wyspy Nevis, owej rozległej, pokrytej zielenią góry wyrosłej z morskiej toni i rzuciła kotwicę w Zatoce Charlestown.

Pan Geoffrey Court, cały w skowronkach szykując się do zejścia na ląd, właśnie popędzał stewarda Jakuba do zniesienia kufrów, gdy do kajuty wkroczył kapitan Blood.

- Może poczekajmy z tym do jutra - rzekł.

- Do jutra? - Pan Court wybałuszył oczy. - Przecież to Nevis, nieprawdaż?

- Niewątpliwie. To jest Nevis. Ale zanim wysadzimy pana na ląd, musimy załatwić tę drobną kwestię zapłaty za pański przejazd.

- Ha! O to chodzi! -- nadął się pan Court. - Czyż nie powiedziałem, żebyście wyznaczyli cenę, jaka wam się żywnie podoba?

- Powiedział pan. Bóg mi świadkiem, że trzymam pana za słowo. Panu Courtowi nie podobał się uśmiech kapitana. Zrozumiał ten uśmiech na swój sposób.

- Jeśli to ma być... eee... zdzierstwo...

- Jakie tam zdzierstwo. Cena jak najbardziej umiarkowana, a jakże. Proszę usiąść, to wszystko wyjaśnię.

- Wyjaśnię? Co wyjaśnię?

- Proszę siadać.

Ton i postawa Blooda były nie do odparcia. Pan Court usiadł z zamętem w głowie.

- Wygląda to tak - rzekł kapitan Blood, również przysiadając na szafce, plecami do otwartego okna, blasku słońca, migotliwej toni i pełnych dzikiego ptactwa, owoców i warzyw łodzi handlarzy, tłoczących się wokół okrętu. - Otóż chwilowo proszę się uważać za zastaw, że się tak wyrażę, panie Court. Zastaw za bliskiego mi przyjaciela, który również chwilowo jest niewolnikiem w posiadaniu pańskiego ciotecznego brata, sir Jamesa. Słyszeliśmy, jak wysoko sir James ceni sobie i kocha pańską osobę, więc nie ma żadnego powodu do niepokoju. Krótko mówiąc, szanowny panie, ceną za pański przejazd jest wolność dla mego przyjaciela, o którą to zapłatę zwrócę się do sir Jamesa. Ot i wszystko.

- Wszystko? - W tonie pana Courta, w jego wyłupiastych oczach pojawiła się wściekłość. - To gwałt!

- Może pan to nazywać jak się panu żywnie podoba. Pan Court w sposób wyraźny powściągnął swoje uczucia.

- A przypuśćmy, że sir James odmówi?

- No nie, po cóż ma się pan zadręczać takim nieprawdopodobnym przypuszczeniem? Jedno, co w tej chwili jest pewne, to że jeśli sir James wyrazi zgodę, natychmiast wysadzamy pana na Nevis.

- Pytam się pana, kapitanie, co będzie, jeśli on odmówi? Blood uśmiechnął się rozbrajająco.

- Jestem człowiekiem metodycznym i nie lubię zajmować się wszystkim naraz. Na ogół nie warto łamać sobie głowy domysłami. Odłóżmy rzecz całą do chwili, kiedy się zdarzy, a to z tej prostej przyczyny, że może się nie zdarzyć wcale.

Pan Court skoczył na równe nogi jak oparzony.

- To jest... to jest rozbój w biały dzień! Żebym tak sczezł, ale bierze pan na siebie ryzyko za ten zadany mi gwałt.

- Nazywam się Blood - padła odpowiedź. - Więc proszę nie posądzać mnie o to, że trochę mniej, czy trochę więcej ryzyka sprawia mi jakąś różnicę.

Wyznanie poruszyło pana Courta do głębi. Oczy omal nie wylazły mu z orbit, a wzburzona twarz poczerwieniała jeszcze bardziej.

- Kapitan Blood! Ten przeklęty pirat! Być może, ale niech sczeznę, nic mnie nie obchodzi, kim pan jest...

- A cóż by to akurat mogło pana obchodzić? Żądam tylko tyle, żeby pan wrócił do swej kajuty. Muszę, oczywiście, postawić kogoś pod drzwiami, ale nie czekają pana żadne inne ograniczenia ani umniejszenie pańskich wygód.

- Myśli pan, że się poddam temu?

- Mogę zakuć pana w kajdany, jeśli pan woli - uprzejmie zaproponował Blood.

Przyjrzawszy mu się, pan Court prędko wybrał kajutę. Blood udał się szalupą na ląd i odszukał siedzibę wicegubernatora - piękny biały budynek z zielonymi, drewnianymi żaluzjami, stojący w rozległym ogrodzie pełnym gorejących azalii oraz woni pomarańczy i pimentu. Dostęp przed oblicze sir Jamesa okazał się nad podziw łatwy. Przed tak wyraźnie dystyngowaną personą w eleganckim kaftanie z granatowego kamlotu, w kapeluszu przybranym piórem i z rapierem przypiętym na haftowanym złotą nicią pendencie, wszystkie kolonialne drzwi stały otworem. Przedstawiwszy się jako kapitan Peter, czemu trudno by zarzucić kłamstwo, Blood przyjął za zrozumiałe samo przez się, że nosi stopień marynarki wojennej, za to dał do zrozumienia, że żegluje na swoim własnym okręcie. Kapitan Peter odwiedzał Nevis, ten główny ośrodek handlu niewolnikami w Indiach Zachodnich, żeby, jak oświadczył, zakupić jakiegoś zucha, który by mu się nadał na chłopca okrętowego. Został poinformowany, że sir James sam trochę się para handlem niewolnikami, a gdyby nawet informacja była mylna, to pozwala sobie żywić nadzieję, że może zasłuży na pomoc sir Jamesa w tej sprawie.

Powierzchowność kapitana Petera była tak wytworna i miła, jego obejście, idealnie łączące szacunek dla rozmówcy z własną godnością, było tak ujmujące, że wicegubernator osobiście postawił się do jego dyspozycji. Akurat nie mieli niewolników na miejscowym rynku, lecz lada chwila powinien nadejść ładunek Murzynów z wybrzeża Gwinei, więc gdyby kapitan Peter mógł zaczekać kilka dni, to na pewno nie odpłynie z pustymi rękoma. Tymczasem, rzecz oczywista, kapitan Peter zostanie na obiedzie.

I kapitan Peter został na obiedzie, poznając panią Court i wywierając na niej bardzo korzystne wrażenie, a nim obiad dobiegł końca pani Court niepomiernie rozszerzyła zakres gościnności okazanej przez jej małżonka. Zważywszy rzekomy cel wizyty kapitana na Nevis, naturalną koleją rzeczy rozmowa przy stole zeszła na niewolników i porównanie jakości ich pracy z pracą europejskiej służby. Opinia sir Jamesa, że biały człowiek jest o tyle lepszy, że wszelkie porównania z murzyńską służbą są śmieszne, dostarczyła kapitanowi pretekstu do skierowania konwersacji na pożądane tory.

- A mimo to, wszystkich białych znajdujących się tutaj w wyniku rebelii Monmoutha marnujecie na plantacjach. Dziwne, że nikt nigdy nie pomyślał, żeby zatrudnić któregoś z nich w jakimś innym charakterze.

- Do niczego innego się nie nadają - rzekła jaśnie pani. - Nie da się tak buntowniczego żywiołu przerobić na zwykłą domową służbę. Wiem, bo próbowałam.

- Aha! Jaśnie pani próbowała. To dopiero ciekawe. Aż trudno uwierzyć, żeby wybawieni od harówki na plantacji nicponie nie potrafili docenić spotykającej ich łaski losu i przykładnie nie wywiązywali się z obowiązków służby domowej.

Tu wtrącił się sir James.

- Doświadczenie mej małżonki jest mniejsze niż można by wnioskować z jej wypowiedzi. Ona wydaje sąd na podstawie jednego przypadku.

Dama skwitowała tę niepochlebną krytykę pełnym wzgardy spojrzeniem, a kapitan z galanterią pośpieszył jej na odsiecz.

- Ab uno omnes, jak wiadomo, sir Jamesie. Często taka jest prawda. - Zwrócił się do damy, dziękującej mu uśmiechem. - Co to był za pojedynczy przypadek? Co to był za człowiek, który okazał taki brak wdzięczności?

- Jeden z tych skazanych buntowników, zesłanych do kolonii. Znalazłam go na Barbadosie i kupiłam sobie na lokaja. Ale okazał się takim wielkim niewdzięcznikiem, tak mało doceniał tę poprawę losu, że w końcu odesłałam go z powrotem do ścinania trzciny cukrowej.

Kapitan z aprobatą skinął głową.

- Przebóg, dostał to, na co zasłużył. I co się z nim stało?

- Nic. Pokutuje za swoje chamstwo na tutejszych plantacjach sir Jamesa.

- Nieborak był kiedyś dżentelmenem, podobnie jak wielu jego współtowarzyszy buntu, wyprowadzonych w pole - ponownie odezwał się sir James. - Ułaskawienie od szubienicy to dla nich nie łaska, a cięższa kara.

Po tej uwadze zmienił temat, czemu Blood chętnie przyklasnął, uzyskawszy żądane informacje. O czymkolwiek by jednak mówiono, wyjątkowa uroda i młodość idące w parze z rozkosznym i niewinnym urokiem osobistym jej lordowskiej mości, zmuszały kapitana do traktowania pani Court z wyszukaną grzecznością, której by nie poskąpił jej żaden szarmancki mężczyzna oprócz sir Jamesa, z krzywym uśmiechem na wargach obserwującego swoją połowicę. Dama wynagrodziła gościa, nalegając, żeby na okres oczekiwania w Charlestown zatrzymał się w ich domu. Nie chciała nawet słyszeć o odmowie. Jej zdaniem, to kapitan Peter wyświadczy im przysługę. Taki dystyngowany gość zza oceanu nazbyt rzadko umila im monotonię życia na Nevis. Dla dalszej zachęty, zaczęła się rozpływać nad urokami wyspy. Stwierdziła, że musi zostać przewodniczką kapitana po tych pachnących gajach, żyznych plantacjach i kryształowo czystych strumieniach, aby gość uświadomił sobie, jakim to rajem na Ziemi jest miejsce, które przed swoim małżonkiem jakże często nazywała piekłem na Ziemi.

Skrywając pogardę dla jej kobiecych sztuczek pod maską nienagannej kurtuazji, wicegubernator bez żadnych złudzeń powtórzył zaproszenie małżonki, a dama czym prędzej ogłosiła, że każe natychmiast przygotować pokój, niech tylko kapitan pośle kogoś na okręt po niezbędne rzeczy.

Nie dając się długo prosić, Blood pięknie podziękował za gościnę. Zapewne nie potrzebował aż takiej gościnności do osiągnięcia swoich celów na Nevis, jednak nie dało się zaprzeczyć, że pobyt pod dachem sir Jamesa Courta ułatwiał całą sprawę.

Aczkolwiek kapitan Blood wyznawał wiarę w Fortunę, czy też opatrzność, jak określił ją w rozmowie z Hagthorpem, to jednak nie posuwał się w tej swojej wierze tak daleko, żeby usiąść z założonymi rękami i czekać, aż pani Fortuna sama przyjdzie do niego. Dobrze wiedział, że szansę trzeba stwarzać, albo przynajmniej kusić los inteligencją i pracowitością, więc nazajutrz skoro świat był już na nogach i w butach do konnej jazdy, gotów bezzwłocznie przystąpić do poszukiwań. Dowiedziawszy się z wczorajszej rozmowy, w którą stronę wiedzie trop, równo ze wschodem słońca podążył ku stajniom sir Jamesa po niezbędny środek transportu. Nie było nic niezwykłego w tym, żeby nawykły do rannego wstawania gość odbywał konną przejażdżkę przed śniadaniem, pożyczając sobie wierzchowca ze stajni gospodarza. Sam fakt obrania drogi przez plantację też by jeszcze nie świadczył o zainteresowaniu jeźdźca jednym z pracujących tam niewolników. Jak dotąd, Blood liczył na własne siły. Dalej - co się tyczyło spotkania i ewentualnej pogawędki z poszukiwanym niewolnikiem - znowu pokładał nadzieję w opatrzności. Tego ranka los spłatał mu psikusa na początek.

Czy to dlatego, że była rannym ptaszkiem, czy przejęta obowiązkami gospodyni, czy też z powodu przemożnej, nieodpartej słabości do męskich wdzięków przystojnego kapitana, lady Court, wesolutka i mimo tak wczesnej pory żwawa jak rybka, zjawiła się w stajni, żądając konia dla siebie i zaskakując Blooda propozycją wspólnej przejażdżki. Kapitan z filozoficznym spokojem przyjął ten dopust Boży. Dopiero gdy radośnie zaszczebiotała, że pokaże mu kaskady, sklął w duchu rozradowaną szczebiotkę. Jak najgrzeczniej wymówił się swoim zainteresowaniem przede wszystkim plantacjami.

Z żartobliwą przyganą zmarszczyła śliczny nosek.

- Oświadczam, że jestem okrutnie rozczarowana panem, kapitanie. Wczoraj pan mi wyglądał na większego romantyka i poetyczniejszą duszę, na mężczyznę kochającego piękno i cuda dziewiczej natury.

- Wcale się nie zmieniłem od wczoraj, mam nadzieję. Ale jestem również praktycznym człowiekiem, poniekąd badaczem, że się tak wyrażę. Ład stworzony ludzką ręką budzi zarówno mój zachwyt, jak ciekawość.

Nie obeszło się bez sprzeczki, tyleż kokieteryjnej, co głupiutkiej przekomarzanki, śmiertelnie nudnej dla Blooda, zważywszy, że co innego było mu w głowie. Stanęło na kompromisie. Najpierw odwiedzili wodospady, które pomimo wysiłków zalotnej przewodniczki jakoś nie bardzo go zachwyciły, a wracali na śniadanie przez plantacje, która budziła w nim tak żywe zainteresowanie, że bardziej już nie mógł rozczarować swojej pięknej towarzyszki. Żeby nie przegapić niczego w pośpiechu, Blood jechał stępa pomiędzy ścianami wyzłacającej się trzciny, mijając na szerokich przesiekach grupki niewolników, głównie czarnych, w pocie czoła kopiących rowy irygacyjne. Od czasu do czasu kapitan wystawiał cierpliwość damy na próbę i ściągnąwszy wodze, rozglądał się nader bacznie dokoła, a raz zatrzymał się przy nadzorcy, zagadując go najpierw na temat samej uprawy, potem o zatrudnionych niewolników, ich liczbę i zalety. Z informacji nadzorcy wynikało, że nieliczni biali to zesłani skazańcy.

- Łotry, buntowniki, ani chybi - rzekł kapitan. - Paru tych śpiewaków psalmów z czeredy księcia Monmoutha.

- Nie, panie. U nas ino jeden taki z Barbadosu, przywieziony z partią złodziei i oszustów. W tamtej brygadzie, na końcu tych zarośli.

Spiąwszy konie, Blood ze swoją towarzyszką podjechali do wskazanej gromadki kilkunastu gołych do pasa, wynędzniałych ludzi, z których niejeden miał plecy naznaczone pręgami po biczu nadzorcy, a większość była tak spalona na słońcu, że wyglądali jak ciut jaśniejsi Murzyni. Bystre oko kapitana już z daleka wypatrzyło wśród nich osobnika, po którego przybył na Nevis.

Nigdy nie potrafiąc długo wytrwać w roli chodzącej dobroci, jej lordowska mość wyraźnie zaczynała tracić cierpliwość do tych wszystkich głupot. Straciła ją całkowicie, kiedy jej towarzysz wziął i jeszcze raz ściągnął teraz wodze, witając zwalistego nadzorcę uprzejmym dzień dobry. Prawie natychmiast znalazła ujście dla już trudnej do pohamowania irytacji. Wyróżniający się atletyczną budową młodzieniec o rozjaśnionych od słońca złocistych włosach, stał wsparty na motyce i z rozdziawionymi ustami wlepiał szeroko otwarte oczy w kapitana. Pchnęła swą klacz naprzód.

- A ty czego sterczysz jak kołek, gamoniu? Jeszcze się nie nauczyłeś, że to niegrzecznie wybałuszać gały na jaśnie państwo? Zaraz cię nauczę lepszych manier.

Wściekle cięła szpicrutą przez gołe barki. Wziąwszy nowy zamach, powtórzyła uderzenie, lecz niewolnik zdążył wykonać półobrót i zwrócony do niej twarzą przyjął cios na lewe przedramię, jednocześnie chwytając w dłoń i wyrywając jej szpicrutę szarpnięciem, które omal nie wysadziło damy z siodła. O ile pozostali kopacze rowów zastygli w bezruchu, to czujny nadzorca w mig przystąpił do akcji. Z przekleństwem rzucił się ku młodemu niewolnikowi, rozwijając swój długachny bicz.

- Zaćwicz go do gołej kości, Walterze! - wrzasnęła lady. Sprowokowany tą groźbą młodzieniec odrzucił szpicrutę ze srebrną rękojeścią i uniósł motykę do góry.

- Tknij mnie tym batem, a rozwalę ci łeb - warknął.

Rosły nadzorca przystanął. Gotowych na wszystko straceńców wyczuwał z daleka, a tu miał takiego pod samym nosem. Wyrządzona mu niesprawiedliwość i ból przywiodły niewolnika do stanu desperacji, w której człowiek przestaje myśleć o konsekwencjach szalonego czynu. Nadzorca uciekł się do perswazji, próbując zyskać na czasie, dopóki młokosowi nie minie opętanie.

- Zostaw tę motykę. Hagthorpe. Zostaw w tej chwili.

Lecz Hagthorpe roześmiał mu się w żywe oczy, a wówczas jaśnie pani też się zaśmiała śmiechem strasznym w swej złośliwej, mściwej radości.

- Nie ugłaskuj wściekłego psa. Zastrzel go! Masz moje upoważnienie. Zaświadczę, że to był bunt. Zastrzel go, Walterze.

Otrzymawszy taki wyraźny i kategoryczny rozkaz, nadzorca sięgnął do olstra u pasa. Już nawet dobył broni, gdy Blood wychylił się z siodła i trzasnął go po palcach grubą rękojeścią harapa, wytrącając mu pistolet z ręki. Nadzorca wydał okrzyk bólu i zaskoczenia.

- No, tylko spokojnie - rzekł Blood. - Ocaliłem ci życie, w samej rzeczy. Bądź pewny, że tyle by cię kosztowało wypalenie z tego pistoletu.

- Kapitanie Peter!

To był pełen oburzenia i niedowierzania protest lady Court. Kapitan obrócił się ku niej, a pogarda w spojrzeniu jego oczu - wprost niesamowicie niebieskich pod czarnymi brwiami - uderzyła damę jak obuchem.

- Kim pani jest? Kobietą? Na rany boskie, widziałem w Londynie wywożone z miasta nieszczęsne ulicznice, w których było więcej kobiecości.

Dama głośno zaczerpnęła powietrza. Po chwili wściekłość przywróciła jej mowę.

- Ja mam męża, mój panie. Bogu dzięki. Odpowiesz pan za to przed moim mężem.

Z furią spiąwszy klacz ostrogą, odjechała galopem, pozostawiając mu wolny wybór drogi powrotnej.

- A jakże, nawet przed wszystkimi mężami na świecie - odkrzyknął ze śmiechem.

Kiwnął na Hagthorpe'a.

- Chodź, zuchu. Pójdziesz odpowiedzieć razem ze mną. Dopilnuję, żeby sprawiedliwości stało się zadość, ale byłbym głupcem, zostawiając cię przez ten czas na łasce nadzorcy. Łap za puślisko. Złożymy wizytę sir Jamesowi. Z drogi tam, dobry człowieku, bo cię stratuję. Nie przed tobą będę się tłumaczył, a przed twoim panem.

Niańcząc obolałą dłoń, nadzorca z ponurą miną zszedł na bok i kapitan Blood spokojnym stępem ruszył aleją złocistej trzciny, a Tom Hagthorpe kroczył przy nim, trzymając się puśliska. Poza zasięgiem słuchu nadzorcy, Tom zapytał ochrypłym głosem:

- Jakimże cudem trafiłeś tutaj, Piotrze?

- Cudem, powiadasz? Czyżbyś nie wierzył, że ktoś od nas się prędzej czy później zjawi po ciebie? - Roześmiał się. - Szczęście dopisało mi dzisiaj nie tylko w poszukiwaniach. Ta słodka żeńska istotka dostarczyła pretekstu mojemu zainteresowaniu twoją osobą. Teraz już pójdzie łatwo. A tak czy owak, łatwo czy trudno, na mą duszę, nie odpłynę z Nevis bez ciebie.

Dotarłszy do rezydencji wicegubernatora, Blood kazał Tomowi zaczekać w sieni, a sam, kierując się podniesionym, swarliwym głosem jej lordowskiej mości, pomaszerował do jadalni. Tam zastał państwo Court - on z odpychającym, szyderczym grymasem siedział przy nie dojedzonym śniadaniu, ona pomstowała, chodząc tam i z powrotem. Dźwięk otwieranych drzwi sprawił, że zamilkła na chwilę. Po czym jaśnie pani z falującą piersią i pobladłą twarzą, miotając oczyma błyskawice, wybuchnęła na widok intruza.

- Pan jeszcze masz czelność przychodzić tutaj!

- Wydawało mi się, że będę oczekiwany.

- Oczekiwany? Ha! Blood złożył lekki ukłon.

- Bynajmniej nie pragnę się narzucać. Ale odnoszę wrażenie, że winien jestem kilka słów usprawiedliwienia.

- Kilka słów usprawiedliwienia, dobre sobie!

- Jako człowiek łagodny z natury, nie mam zwyczaju uchybiać damie.

- Niedawno żeś mnie pan ochrzcił innym mianem.

- Niedawno zasługiwałaś pani na inne.

Sir James zabębnił palcami w blat stołu. Zarówno jego męski jak i mężowski honor podszeptywał mu, że pan domu nie może dłużej milczeć w takiej chwili.

- Kapitanie - powiedział tonem reprymendy. - Chcę wreszcie poznać prawdę, jeśli łaska.

- Przebóg, niczego nie zamierzam owijać w bawełnę, chociaż prawda może nie przypaść panu do smaku, sir Jamesie.

I Blood dokładnie opisał przebieg wydarzenia, nic sobie nie robiąc z jaśnie pani, która wielokrotnie wchodziła mu w słowa. Wysłuchawszy relacji, sir James popatrzył na swoją spienioną ze złości małżonkę, a w spojrzeniu tym wcale nie było współczucia. Wzrok miał zimny, twardy i pełen niechęci.

- Kapitan Peter uzupełnił twoją powiastkę o to, czego jej brakowało, żeby trzymała się kupy.

- Powinna ci przynajmniej wystarczyć za powód do zażądania satysfakcji, gdybyś nie był podszyty tchórzem.

Nie czekając, aż wicegubernator otrząśnie się ze zniewagi, Blood pośpieszył z gałązką oliwną.

- Jestem do pańskich usług, sir Jamesie, jeśli chodzi o wszelką satysfakcję, jakiej pan zażąda. Wprzód niech mi jednak będzie wolno oświadczyć dla mojej własnej satysfakcji, że jeśli kierując się odruchem, który pan, mam nadzieję, uzna za ludzki, uczyniłem cokolwiek nieprzystojnego, to pokornie proszę o wybaczenie. Sir James pozostał wyjątkowo oziębły i niewzruszony.

- Niewątpliwie wyrządził pan więcej złego niż dobrego, tą swoją interwencją. Nieszczęsny niewolnik, ośmielony pańskim zachowaniem do buntu, musi ponieść jakąś karę. Puszczając jego postępek płazem, pożegnałbym się z dyscypliną i ładem na plantacji. Pan to rozumie?

- Czy to ważne, co on rozumie? - jadowicie zauważyła jaśnie pani.

- Rozumiem tyle, że gdyby nie ta moja interwencja, to niewinny człowiek zostałby z rozkazu jaśnie pani zastrzelony na miejscu tylko dlatego, że nie popełniwszy żadnego wykroczenia, bronił się przed grożącym mu - również z rozkazu jaśnie pani - oćwiczeniem do gołej kości. Powtarzani jej własne ciepłe słowa.

- Teraz to go już na pewno nie ominie - zapowiedziała mściwie. - Chyba że sir James woli powiesić drania.

- Jako kozła ofiarnego za mnie, bo się wmieszałem? - zapytał kapitan sir Jamesa, który ukłuty szyderstwem, pośpiesznie zaprzeczył.

- Nie, nie. Za zamach na nadzorcę.

Ściągnął tym na siebie nowy atak za strony jaśnie pani.

- Bo znieważać mnie, oczywiście, mógł bezkarnie. Ten tu dżentelmen też, jak się zdaje.

Pomiędzy tą parą sir Jamesowi groziło, że utraci zwykły mu kamienny spokój. Walnął pięścią w stół, aż zadzwoniły talerze.

- Nie wszystko naraz szanowna pani, jeśli łaska. Sytuacja jest wystarczająco paskudna. Bóg mi świadkiem. A nie raz i nie dwa ostrzegałem, żebyś nie wyładowywała swojej złości na tym Bogu ducha winnym Hagthorpe'ie. Przez ciebie stoję teraz przed przymusowym wyborem: albo wychłostać biedaka za nieposłuszeństwo, które uważam za w pełni sprowokowane, albo dopuścić do powszechnego rozprężenia dyscypliny wśród niewolników. Ponieważ nie mogę pozwolić na to drugie, winien jestem podziękować pani humorom za zrobienie ze mnie okrutnika.

- Ja zaś tylko sobie samej mogę podziękować za zrobienie z siebie żony głupca.

- Niebawem będziemy mieli okazję porozmawiać o tej sprawie, proszę pani - rzekł, a jakaś zagadkowa, groźna nuta w słowach małżonka sprawiła, że jej pyskata mość z czystego zdumienia zapomniała języka w gębie. Łagodny głos Blooda przerwał ciszę.

- Może ja mógłbym uwolnić pana, sir Jamesie, od tego niełatwego wyboru. Proszę nie zapominać, że zawinąłem tutaj w celu zakupu chłopca okrętowego - ciągnął gwoli wyjaśnienia. - Myślałem o Murzynie, ale pański Hagthorpe wygląda mi na obiecującego zucha. Sprzeda mi pan chłopaka i kłopot z głowy.

Podstarzały wicegubernator przez chwilę ważył to w myślach, a jego zasępione oblicze jakby się nieco rozjaśniło.

- Na Boga! To jest rozwiązanie.

- Zatem nie pozostaje nam już nic innego, jak tylko uzgodnić cenę. Nie wzięli jednak pod uwagę mściwości jaśnie pani, która zamknęła im to łatwe wyjście.

- No a co potem? Toż on jest buntownikiem skazanym na dożywotnie zesłanie do pracy w koloniach. Twoim psim obowiązkiem jest dopilnować tego. Nie waż się przykładać ręki do ucieczki skazańca z Indii Zachodnich.

Zafrasowana, niepewna mina sir Jamesa rozwiała nadzieje Blooda na proste dobicie targu z tym chwiejnym człowiekiem. Przeklinając mściwość pięknej diablicy, kapitan zbliżył się i złożywszy ręce na wysokim oparciu krzesła stojącego w dole stołu, ponuro spoglądał to na jedno, to na drugie z małżonków.

- No, no! - rzekł. - I tak oto nieszczęsny chłopak zostanie wychłostany.

- Zostanie powieszony - sprostowała jaśnie pani.

- Nie, nie - sprzeciwił się sir James. - Chłosta wystarczy.

- Widzę, że nic tu nie wskóram - rzekł Blood, a w jego zachowaniu pojawiła się szydercza układność. - Pozwolicie więc państwo, że będę się żegnać. Omal nie zapomniałem o czymś przed odejściem, sir Jamesie. Na Saint Thomas spotkałem pańskiego siostrzeńca, który strasznie się śpieszył na Nevis.

Zamierzał zaskoczyć oboje i cel osiągnął, ale ich zdumienie nie było większe niż jego własne na widok raptownej i całkowitej zmiany, jaką swoim oświadczeniem spowodował w postawie jaśnie pani.

- Geoffrey! - zawołała łamiącym się głosem. - Chodzi o Geoffreya Courta?

- Tak się nazywa. Geoffrey Court.

- I on jest na Saint Thomas, mówi pan?

Znów to jaśnie pani zadawała pytanie, wykazując coraz bardziej niezrozumiałe podniecenie. Inaczej wyglądał również sir James. Z drwiącym półuśmieszkiem na cienkich wargach obserwował spod krzaczastych brwi swoją małżonkę.

- Nie na Saint Thomas. Pan Court jest tutaj. Na moim okręcie. Przywiozłem go na Nevis.

- No to... - Umilkła bez tchu, marszcząc brwi i nic nie rozumiejąc. - No to dlaczego nie wysiadł na ląd?

- Jestem skłonny uważać, że za zrządzeniem opatrzności. Tak jak opatrzność zrządziła, że poprosił mnie o przewóz. Dla pana, sir Jamesie, winno się liczyć tylko tyle, że on wciąż przebywa na pokładzie mego okrętu.

- Więc pewnie jest chory - zawołała.

- Zdrów jak rybka, szanowna pani. Ale to nie musi trwać wiecznie. Na pokładzie mojego okrętu jestem tak samowładny, jak sir James tutaj na lądzie.

Nie można go było źle zrozumieć. Nie wierząc własnym uszom, wpatrywali się w kapitana jak urzeczeni, aż wreszcie zadyszana i roztrzęsiona dama wybuchnęła świętym oburzeniem.

- Są prawa, które poskromią pana, jak sądzę.

- Nie ma żadnych praw, proszę pani. A Peter to nie jest moje całe nazwisko. I owszem, nazywam się Piotr. Kapitan Piotr Blood, do usług.

Musiał się ujawnić, jeśli jego groźba miała wywrzeć odpowiednie wrażenie. Uśmiechnął się, widząc ich osłupiałe miny.

- Być może dostrzeżecie państwo potrzebę, żeby dla dobra kuzyna Geoffreya okazać odrobinę miłosierdzia w przypadku tego nieszczęsnego niewolnika. Albowiem daję wam moje słowo, że cokolwiek zrobicie z młodym Hagthorpem, ja zrobię to samo z paniczem Geoffreyem Courtem.

Sir James - rzecz niesłychana i niepojęta - parsknął śmiechem, podczas gdy jaśnie pani, wlepiająca w kapitana przerażone oczy, już po chwili zebrawszy się w sobie, znalazła praktyczne wyjście z tej sytuacji.

- Żeby móc cokolwiek zrobić, musi pan wrócić na swój okręt, a nie opuści pan Charlestown dopóty, dopóki pan Court nie będzie bezpieczny na lądzie. Zapomniał pan...

- Nie zapomniałem o niczym, łaskawa pani - przerwał z machnięciem ręki. - Proszę nie uważać mnie za człowieka, który włazi do pułapki, uprzednio nie zabezpieczywszy się przed jej zatrzaśnięciem. Burty „Marii księżnej Modeny” kryją czterdzieści dział, same ciężkie kanony. Dwie burtowe salwy obrócą Charlestown w perzynę. I to właśnie się stanie, gdybym nie wrócił na pokład przed wybiciem ósmej szklanki. Niech jaśnie pani będzie rozsądna i zrezygnuje z pociągnięcia za sznurek od tego dzwonka.

Zrezygnowała, blada i rozdygotana, a tymczasem sir James z poszarzałą twarzą, ale wciąż z cieniem szyderczego uśmieszku na ustach, podniósł wzrok na Blooda.

- Tak postępuje rozbójnik. Pan przystawia nam pistolet do głowy.

- Jaki tam pistolet. Po prostu cztery dziesiątki kanon, naładowanych co do jednej.

Mimo całej swojej brawury, kapitan Blood miał pełną świadomość, że w tym krytycznym stanie rzeczy jeszcze może zajść konieczność przystawienia sir Jamesowi pistoletu do głowy, żeby się wykaraskać z opresji. Ubolewałby nad taką koniecznością, ale był na nią przygotowany. Bynajmniej nie był przygotowany na to, że wicegubernator tak nagle i łatwo podda się losowi.

- Upraszczając sprawę, rzecz jak myślę w tym, że cokolwiek uczynię z Hagthorpem, pan uczyni to samo z moim krewniakiem.

- Dokładnie w tym rzecz.

- Gdybym więc wziął i powiesił Hagthorpe'a...

- Nok rei czekałby pańskiego krewniaka.

- Naturalnie, tylko jedna decyzja jest możliwa.

Pani Court ze słyszalnym westchnieniem ulgi otrząsnęła się z narastającej trwogi.

- Wszystko w twoich rękach - zawołała. - Musisz wypuścić Hagthorpe'a.

- Wręcz przeciwnie - rzekł sir James. - Muszę go powiesić.

- Musisz... - Urwała i z rozdziawionymi ustami utkwiła w nim szeroko otwarte, niebieskie oczy, do których powróciła zgroza.

- Mam psi obowiązek, co pani sama raczyłaś mi przypomnieć. Jak pani powiedziała, nie ważę się przyłożyć ręki do ucieczki Hagthorpe'a z kolonii. Musi wisieć. Fiat iustitia, mat coelum. Zdaje się, że tak to idzie. Cokolwiek by się potem zdarzyło, ja będę miał czyste sumienie.

- Będziesz miał czyste sumienie! - Odchodziła od zmysłów. - A Geoffrey! - Załamała ręce. - Geoffrey!

Jej głos zabrzmiał jak lament. Nagle przychodząc do siebie, napadła z furią na męża.

- Zwariowałeś! Po prostu zwariowałeś! Nie możesz tego zrobić! Nie możesz! Hagthorpe musi odpłynąć. Cóż on w końcu znaczy? Cóż znaczy jeden niewolnik mniej, jeden więcej? Na miłość boską, puść go!

- No a mój obowiązek? Mój psi obowiązek?

- O Boże!

Do reszty zgnębiona taką srogością, padła przy jego krześle na kolana, w udręce czepiając się ramienia małżonka. Odtrąciwszy ją, wybuchnął śmiechem, w którym tyle było szyderczej pogardy, że aż ciarki chodziły po plecach.

Znacznie później, być może nieco schlebiając sobie, kapitan Blood pochwalił się, że to właśnie owa okrutna radość z przerażenia kobiety, rzuciła światło na przedziwny obrót sprawy, wyjaśniła łatwość, z jaką sir James podpisał wyrok na krewniaka i dała klucz do rozwiązania resztek tajemnicy.

Nasyciwszy się swym złośliwym śmiechem, sir James powstał na znak, że rozmowa dobiega końca.

- No to sprawa załatwiona. Pan chyba pragnie wrócić na swój okręt, a ja nie będę pana zatrzymywał. Jeszcze chwilka. Mógłby pan przekazać wiadomość mojemu kuzynowi. - Wicegubernator podszedł do stojącego między oknami biurka i otworzył je kluczem. Wyjął tomik „Wierszy sir Johna Sucklinga” z odstającym welinem na wewnętrznej stronie okładki.

- Proszę przekazać mu moje wyrazy współczucia i tę książkę. Zamierzałem zwrócić mu ją osobiście. Ale tak będzie dużo lepiej.

Proszę zapewnić Geoffreya w moim imieniu, że ukryty w książce list, niemal tak poetyczny jak sam tomik, właśnie został skrupulatnie doręczony. - I podał małżonce złożoną kartkę. - To do was moja pani. Masz.

Skuliła się ze strachu.

- Masz - powtórzył i cisnął jej papier. - Niebawem porozmawiamy o treści listu. Tymczasem to pomoże ci zrozumieć, dlaczego tak rygorystycznie spełniam ten mój psi obowiązek, o którym sama mi przypominałaś.

Klęcząc tam, gdzie ją zostawił przy pustym krześle, rozwinęła list drżącymi palcami. Zaczęła czytać, lecz po chwili z cichym jękiem upuściła papier na podłogę.

Blood wziął tomik wierszy z rąk sir Jamesa. Jeżeli wcześniej czegoś tu jeszcze nie rozumiał, to teraz musiało mu się zupełnie rozjaśnić w głowie i przez moment nie wiedział, co począć z tym fantem. O ile na początku sprzyjało mu szczęście, to obecnie pech prześladował go o krok od celu.

- Szczęśliwej drogi, kapitanie - rzekł sir James. - Nie ma już nic, co by pana tu zatrzymywało.

- Myli się pan, sir Jamesie. Jest jeszcze jeden drobiazg. Ja zmieniłem zdanie. W swoim czasie być może i popełniałem wiele rzeczy, którymi nie mam co się szczycić. Ale nigdy nie byłem niczyim katem i nie mam najmniejszego zamiaru imać się tej profesji w pańskiej służbie. Bez mrugnięcia okiem powiesiłbym tego pańskiego pociotka w ramach odwetu. Jednak ani mi się śni wieszać gagatka dla pańskiej przyjemności. Wysadzę go tutaj na ląd i niech pan sobie sam powiesi krewniaka.

Nagłe przerażenie na twarzy wicegubernatora ucieszyło Blooda. Zniweczywszy sir Jamesowi jego plany słodkiej zemsty, kapitan niezwłocznie podsunął mu ostatnią deskę ratunku.

- Gdyby teraz, kiedy ja zmieniłem zdanie, pan zmienił swoje i sprzedał mi Hagthorpe'a na chłopca okrętowego, ja nie tylko bym zabrał tego pańskiego familianta ze sobą, ale potrafiłbym, jak myślę, wymóc na waszym krewniaku, żeby raz na zawsze dał wam spokój.

Głęboko osadzone oczy sir Jamesa badawczo sondowały oblicze pirata. Blood uśmiechnął się.

- Czysto przyjacielska przysługa za przysługę, sir Jamesie - rzekł, trafiając tym zapewnieniem do udręczonego serca wicegubernatora.

- Zgoda - ustąpił sir James. - Możesz sobie wziąć chłopaka. Na tych warunkach daję ci chłopca okrętowego w prezencie.

Zdając sobie sprawę, że małżonkowie będą mieli sobie bardzo dużo do powiedzenia i że gość w takiej chwili jest intruzem, kapitan Blood niezwłocznie i taktownie pożegnał się i wyszedł. Z sieni zabrał czekającego nań Toma Hagthorpe'a, który oszołomiony poszedł za kapitanem, wciąż nie mogąc uwierzyć w swoje cudowne uwolnienie.

Nie zatrzymywani przez nikogo wynajęli łódź przy molo, spokojnie przybili do „Marii księżnej Modeny” i na jej śródokręciu dwaj bracia po długiej rozłące padli sobie w ramiona, a kapitan Blood przyglądał się temu okiem łaskawego bóstwa. Nat ze łzami w oczach dopytywał się, jakim cudem kapitan uwolnił brata tak szybko i bez użycia siły.

- Nie powiedziałbym, że bez użycia siły - zaprzeczył Blood. - Użyto jej sporo, jeśli mam być szczery. Tyle, że była to siła namiętności. I jeszcze się bez niej nie obejdzie. Ale ta sprawa dotyczy już tylko pana Courta. - Zwrócił się do bosmana. - Jake, wezwij gwizdkiem załogę na stanowiska. Natychmiast podnosimy kotwicę.

Poszedł do kabiny, w której siedział zamknięty pan Court. Zwolnił wartownika spod drzwi i przekręcił klucz w zaniku. W kabinie oczekiwał wielce rozsierdzony dżentelmen.

- Długo jeszcze będziesz tu mnie więzić, krwawy zbóju?

- A dokąd to byś się teraz wybierał?

- Dokąd bym się wybierał? Kpisz ze mnie, przeklęty piracie? Wybierałbym się na ląd, jak wiesz doskonale.

- Czy ja wiem? Coś mi się nie wydaje.

- Nadal zamierzasz tu mnie trzymać siłą?

- Przebóg, może nie będę musiał. Mam dla ciebie wiadomość od sir Jamesa - wiadomość i tomik poezji.

Sumiennie przedłożył jedno i drugie. Pan Court zbladł, oklapł i raptownie przysiadł na skrzyni.

- Może mniej się już palisz do lądowania na Nevis. Może zaczęło docierać do ciebie, że Zachodnie Indie nie są najzdrowszym miejscem dla amorów. Zazdrość w tropikach bywa jak klimat - nieludzko gorąca i zabójcza. Chyba masz tyle oleju w głowie, żeby sobie znaleźć jakiś okręt, którym cały i zdrowy powrócisz do Anglii? Pan Court otarł pot z czoła.

- Więc nie wysadzasz mnie na brzeg?

Przez otwarte okno doleciał ich turkot kabestanu* i brzęk kotwicznego łańcucha. Gest Blooda odnosił się do tych dźwięków.

- Podnosimy już kotwicę. Za pół godziny będziemy na pełnym morzu.

- Może to i dobrze - przyznał pan Court z rezygnacją.

ROZDZIAŁ 5 - ŚWIĘTOKRADZTWO

Przez wszystkie lata swojej banicji kapitan Blood nigdy nie przestał dopatrywać się smutnej ironii losu w tym, że on, urodzony papista*, zawdzięcza wyjęcie spod prawa oskarżeniu o sprzyjanie orędownikowi protestantów, a w Hiszpanii uchodzi za heretyka, czyli najlepszy rodzaj podpałki dla stosu. Długą i pełną rozgoryczenia przemowę na ten temat wygłosił przed swym francuskim wspólnikiem Ybervillem tego dnia, kiedy to z powodu wewnętrznych skrupułów musiał wypuścić z rąk szansę na olbrzymi i łatwy łup, tyle że za cenę drobnego świętokradztwa.

Ybendlle, którego rodzicom marzyła się suknia duchowna dla syna, i który w rzeczy samej był już po święceniach niższych, nim okoliczności wysłały go za morze i wyświęciły na flibustiera, nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać, uważając kapitańskie skrupuły za dziecinadę. Górę jednak wziął w nim śmiech, albowiem ten wysoki i krzepki mężczyzna, już ze skłonnością do niewielkiej nadwagi, miał tak wesołe i dobroduszne usposobienie, jak to zapowiadały jego skore do uśmiechu usta i wesołe, piwne oczy. I chociaż do końca protestował przeciwko temu, narażając się nawet na pośmiewisko, stan duchowny bezsprzecznie stracił w nim wielkiego dostojnika kościelnego.

Stali w porcie wyspy Beąuia, a Yberville pod pozorem nabycia zapasów udał się na ląd w celu zebrania wieści, z których dałoby się wyłuskać jakąś korzyść. „Arabella” żeglowała wówczas na los szczęścia, bez określonego zadania. Jako Bask mieszkający parę lat po hiszpańskiej stronie granicy, Yberville mówił dialektem kastylijskim niczym rodowity Kastylijczyk, za którego mógł w każdej chwili uchodzić, dzięki czemu nadawał się wprost idealnie do takich przeszpiegów w hiszpańskiej kolonii.

Na wielki, kotwiczący na redzie okręt o czerwonym kadłubie i z flagą Hiszpanii bezczelnie wciągniętą pod jabłko grotmasztu, Yberville powrócił z wieścią, że prawdopodobnie kroi im się wielce obiecujące przedsięwzięcie. Według zasłyszanych informacji, don Ignacio de la Fuente, były Wielki Inkwizytor Kastylii, obecnie mianowany kardynałem arcybiskupem Nowej Hiszpanii, płynie do Meksyku na pokładzie osiemdziesięciodziałowego galeonu „Święta Weronika”, wizytując po drodze biskupstwa swojej archidiecezji. Jego Eminencja już odwiedził San Salvador, a teraz, jak donoszą, jest w drodze do San Juan de Puerto Rico, a następnie spodziewają się go w San Domingo, być może w Santiago de Cuba, a już z pewnością w Hawanie, zanim ostatecznie odpłynie na kontynent. Yberville bez żenady wyjawił zysk, jaki w swym grzesznym umyśle uznał za możliwy do wyciągnięcia z tych okoliczności.

- Po samym królu Filipie - orzekł - a przynajmniej po Wielkim Inkwizytorze, kardynale arcybiskupie Sewilli, nie ma na świecie Hiszpana, który przyniósłby okup wyższy niż ten prymas Nowej Hiszpanii.

Blood przystanął w pół kroku. Obaj spacerowali po górnym pokładzie rufowego kasztelu „Arabelli” w promiennym listopadowym słońcu tej krainy wiecznego lata. Rosłej postury Yberville nadal paradował w liliowej satynie i z fioletową podwójną kokardą w trefionych, długich, szatynowych włosach. Na dziobie przy kabestanie oraz przy brasach trwały ożywione przygotowania do wyjścia wielkiego okrętu w morze, a na desce rozprzowej fokmasztu bosman Snęli, świecąc łysiną w wianuszku siwych, rozczochranych włosów, miotał kastylijskie przekleństwa na kilka łodzi z prowiantem, żeby odeszły od burty. Zywe oczy Blooda z dezaprobatą utkwiły w twarzy towarzysza.

- No to co?

- Właśnie to. „Święta Weronika” wiezie świątobliwy ładunek wart tyle, co sztaby srebra w ładowni okrętu idącego z Meksyku.

Roześmiał się. Blood jednak nie zawtórował mu śmiechem.

- Rozumiem. A tobie świta nieładny pomysł, żeby stanąć z nią burta w burtę i porwać arcybiskupa?

- Otóż to, jak Boga kocham! Zasadzić się na „Świętą Weronikę” trzeba by w cieśninie na północ od Saony. Tam upolujemy Jego Eminencję w drodze do San Domingo. Nie widzę trudności.

Blood spochmurniał na twarzy pod szerokim rondem kapelusza. Pokręcił głową.

- To nie dla nas.

- Nie dla nas? Dlaczego nie? Boisz się osiemdziesięciu dział?

- Boję się tylko owej szczypty świętokradztwa w tej zabawie. Gwałt na arcybiskupie i okup za jego głowę! Mogę być grzesznikiem, Bóg mi świadkiem, ale nie tracę nadziei, że w głębi serca jestem prawdziwym synem Kościoła.

- Chcesz powiedzieć synem prawdziwego Kościoła - poprawił go Ybendlle. - Też nie tracę takiej nadziei co do własnej osoby, lecz to nie jest powód, żebym miał skrupuły z żądaniem okupu za Wielkiego Inkwizytora.

- Może i nie. No ale ty masz tę przewagę, że wychowałeś się w seminarium. To pewnie pozwala ci robić co chcesz ze świętościami.

Yberville parsknął śmiechem, usłyszawszy tę złośliwość.

- To pozwala mi nie mylić wyznania rzymskiego z hiszpańskim. Twój Hiszpan z jego Świętym Oficjum, jego autos dafe i stosami jest niemal heretykiem w moich oczach.

- Sofistyka, byle tylko usprawiedliwić porwanie kardynała. A kimkolwiek bym był, nie jestem sofistą, Yberville.

Wobec zdecydowanego tonu i miny kapitana, Yberville westchnął z rezygnacją.

- W porządku. Skoro sobie nie życzysz... Ale marnujemy wspaniałą okazję.

To wtedy właśnie Blood wdał się w owe dywagacje na temat ironii swego losu, dopóki mu nie przerwał dochodzący od kabestanu okrzyk bosmana:

- Asekurować tam!

Po czym rozległ się przenikliwy dźwięk bosmańskiej świstawki i marynarze wdrapali się na górę zluzować gejtawy. „Arabella” odrefowała żagle niczym ptak rozpościerający swoje skrzydła i wyszła w morze dalej szukać szczęścia, bez określonego celu.

Z dominującym powiewem przemykali się spacerkiem wśród Wysp Dziewiczych, pilnie wypatrując, co te słabe wiatry nagonią na horyzont, jednak dopiero trzy lub cztery dni później, chyba z jakieś dwadzieścia mil na południe od Puerto Rico, wypatrzyli sposobną ofiarę. Była to niewielka dwumasztowa karaka o bardzo wysokiej nadbudówce rufowej, uzbrojona w nie więcej niż kilkanaście dział i niewątpliwie hiszpańska, sądząc po wizerunku Matki Boskiej Boleściwej na wydętym grocie. „Arabella” wyostrzyła o rumb czy dwa do wiatru, podniosła flagę Zjednoczonego Królestwa i zbliżywszy się na odległość strzału, posłała kulę przed dziób Hiszpana, nakazując mu stanąć w dryf. Zważywszy potężne uzbrojenie i szybkość rzekomego Anglika, nie należy się dziwić, że karaka czym prędzej usłuchała wezwania. Bez wątpienia dziwne i sprzeczne z wizerunkiem na grotżaglu było jednak to, że stając w łopocie, jednocześnie rozwinęła proporczyk z krzyżem Świętego Jerzego pod jabłkiem grotmasztu. Szalupa spuszczona z karaki pomknęła do „Arabelli” przez ćwierć mili lekko zmarszczonej, szmaragdowej toni. Niski, krępy mężczyzna o rudych włosach i rumianej twarzy, przyzwoicie odziany w ciemnozielony strój, wspiął się z szalupy po trapie na okręt Blooda. Śmiałym, zdecydowanym krokiem pomaszerował na przykrótkich, krzepkich nogach wprost do kapitana, w przepychu czerni i srebra oczekującego przybysza na śródokręciu. Bloodowi towarzyszył niewiele mniej wytworny Ybendlle, olbrzymi Wolverstone, który stracił oko pod Sedgemoor, a chełpił się, że tym pozostałym jednym widzi dwa razy więcej niż normalny człowiek, i wreszcie Jeremiasz Pitt, nawigator „Arabelli”, w którego pasjonującym dzienniku okrętowym przetrwała relacja o tej historii. Pitt w swoim dzienniku podsumowuje gościa z karaki jednym zdaniem: „Nigdy nie spotkałem w gorętszej wodzie kąpanego raptusa”. Spod krzaczastych, rudawych brwi, jego małe oczka piorunowały świdrującym wzrokiem, omiatając całe otoczenie - pokład wyszorowany do białej deski, wybłyszczony mosiądz beczułek z wodą pitną oraz falkonetu na poręczy rufowego nadburcia, równiutkie rzędy muszkietów w stojaku pod grotmasztem. To wszystko nasuwało mu przypuszczenie, że znalazł się na pokładzie okrętu wojennej marynarki królewskiej. W końcu te jego wścibskie piwne oczka powróciły, aby po raz drugi i bliżej przypatrzyć się czekającej nań kompanii.

- Walker jestem - ogłosił z wojowniczą miną i wymową z północnej Anglii. - Kapitan Walker. I rad bym wiedzieć z kim u diaska mam przyjemność, skoro tak was świerzbiły ręce do tej pieprzonej pukawki. Jeżeli kładziecie mi na trawersie kulę przed dziobem, bo przez te papistowskie ozdóbki grota wyglądam na Hiszpana, to, jak Boga kocham, właśnie się rozglądałem za takimi zuchami, jak wy.

Blood zmarszczył brew.

- Jeżeli pan jest kapitanem tej hiszpańskiej łajby, to ja też rad bym wiedzieć, jak do tego doszło.

- Jasne. Pańskie prawo, jak Boga kocham! Parszywa to historia kapitanie, no i długa.

- Chodźmy wysłuchać jej na dole - rzekł Blood, nie namyślając się ni chwili.

Historia została opowiedziana w wielkiej kabinie „Arabelli”, pośród rzeźbionych, pozłacanych ścian, draperii z zielonego adamaszku, kosztownych sreber stołowych i innych wykwintnych sprzętów, jakich nieokrzesany wilk morski z północnej Anglii w najśmielszych marzeniach nie spodziewał się ujrzeć pod pokładem okrętu. Szybko też ochłonął ze swojej wojowniczości, kiedy Blood przedstawił mu siebie i trójkę pozostałych słuchaczy, tych samych ludzi, z którymi przyjmował cudacznego jegomościa na śródokręciu. Kiedy siedli za stołem, a murzyński steward postawił przed nimi kanaryjskie wino, nantejski koniak i dzban bumbo - rumu rozcieńczonego wodą z dodatkiem cukru i gałki muszkatołowej, mały człowieczek odzyskał jednak całe swoje zacietrzewienie i wściekłość, do jakiej doprowadziła go opowieść o własnych przejściach.

Sześć miesięcy temu wyszedł z Plymouth, najpierw żeglując do wybrzeży Gwinei, gdzie wziął na statek trzystu mocnych, młodych Murzynów, nabytych za paciorki, noże i siekiery od afrykańskiego wodza, z którym dokonał już niejednej podobnej wymiany w przeszłości. Z owym cennym towarem w ładowni wziął kurs na Jamajkę, gdzie mógł wszystkich sprzedać na pniu, lecz pod koniec września, gdzieś koło Wysp Bahama, złapała go wczesna gwałtowna wichura, zwiastun zbliżającej się pory huraganów.

- Z boską pomocą utrzymaliśmy się na wodzie. Ale wyszliśmy z tego piekła tak porozbijani i nadwerężeni, że musiałem wyrzucić wszystkie działa za burtę. Spracowany kadłub zaczął przeciekać jak sito, więc pompowaliśmy co sił w rękach, nadbudówki zmiotło prawie w całości, a bezanmaszt był w takim stanie, że nie zaryzykowałbym podnieść na nim nocnej koszuli. Musiałem zawinąć do najbliższego portu w celu uszczelnienia kadłuba, a pech chciał, że najbliższym portem była Hawana. Alkad portu wlazł mi na pokład, przekonał się na własne oczy, że wyglądamy jak zdechła flądra i że tak czy siak, bez dział jestem, że tak powiem, jak bez zębów, więc pozwolili nam wejść do laguny, gdzie zajęliśmy się naprawami, nie wyciągając na brzeg i nie przechylając łajby. Jako zapłatę za to, czego nam było trzeba, zaproponowałem alkadowi część czarnuchów z mej ładowni. Akurat jakiś pomór - ospa, żółta febra, czy nisza cholera wymiotła tamtejsze kopalnie i strasznie brakowało w nich rąk do pracy. Alkad powiedział, że jeśli chcę, to mogę mu sprzedać wszystkich czarnuchów. Widząc w jakim stanie jest mój statek, bardzo żem się ucieszył, że go odlichtuję, pozbywając się całego ładunku, więc zamówienie alkada przyjąłem jak łaskę nieba i wybawienie od wszelkich kłopotów. Jakby nie dość było tego mojego - jak mi się zdawało - szczęścia, alkad płacił nie w złocie, a w surowych skórach, które, jak pewnie wiecie, stanowią główny produkt Kuby. Nie mogła mi się trafić większa gratka, bo w Anglii takie skóry sprzedają się z pocałowaniem ręki po trzykrotnej cenie zakupu, a może i ciut lepiej. No więc alkad daje mi konosament* na skóry i umawiamy się, że wezmę je na pokład, gdy tylko będę w stanie wyjść w morze. Pogoniłem z naprawami, uskrzydlony myślą, że już zbiłem majątek, i że rejs, w którym omal nie poszedłem na dno, będzie moim najzyskowniejszym przedsięwzięciem. Tylko nie wziąłem w rachubę hiszpańskiego łajdactwa. Bo kiedy wreszcie będąc gotowy znowu wyjść z portu, daję znać alkadowi, że mogę ładować skóry z jego konosamentu, wysłany na brzeg mój oficer wraca z pieprzoną wiadomością, że kapitan generalny, jak nazywają gubernatora na Kubie, nie pozwala na załadunek powołując się na obowiązujące prawo, które zabrania cudzoziemcowi prowadzić handel w hiszpańskiej kolonii, zaś alkad radzi nam natychmiast podnosić kotwicę, dopóki kapitan generalny nam pozwala, bo może jeszcze zmienić zdanie. Chyba się domyślacie, jak ja to przyjąłem. Tom Walker, zapewniam was, nie należy do ludzi dających się bezczelnie ograbić komukolwiek, czy to będzie złodziejaszek, czy kapitan generalny. Udaję się więc na brzeg osobiście. Nie do alkada. O nie. Udaję się wprost do kapitana generalnego we własnej osobie, wielce możnego kastylijskiego granda* o nazwisku długim niczym ręka złodzieja. W skrócie łobuz zowie się don Rui Cerera de Valdare y Peńascen, nic mniej, a jeszcze jest hrabią Marcos na dodatek. Największy grand z tej całej grandy. Ciskam mu konosament przed nos i święcie przekonany, że oto zaraz znajdę sprawiedliwość, wyłuszczam bez owijania w bawełnę, jak to zostałem wykiwany przez alkada. Don wzruszył ramionami i uśmiechnął się, i zanim otworzył gębę, już wiedziałem, że to kawał drania. „Zdaje się, że poinformowano pana o obowiązującym prawie” - powiada z drwiącym uśmieszkiem na obleśnych ustach. „I poinformowano dobrze. Dekret Jego Katolickiej Królewskiej Mości zakazuje nam zarówno kupna, jak i sprzedaży czegokolwiek obcym kupcom. Nie mogę pozwolić na załadunek tych skór”. Dla mnie było to gorzkie rozczarowanie, zważywszy zysk, na jaki liczyłem. Ale biorę się w garść. Trudno - mówię - chociaż stawiacie mnie w paskudnym położeniu, a o prawie należało pomyśleć przed wetknięciem mi tego pieprzonego konosamentu. Ale proszę bardzo, możecie go sobie wziąć z powrotem w zamian za moich trzystu Murzynów. Na to on patrzy spode łba. Jakby chciał mnie zabić wzrokiem i przez cały czas podkręca wąsa. „Boże daj mi cierpliwość do tego człowieka” - powiada. „Ta transakcja też była nielegalna. Pan nie miał prawa sprzedać tutaj swoich niewolników!” Sprzedałem ich na prośbę alkada, ekscelencjo - przypominam mu. „Przyjacielu” - rzecze ta łajza - „gdybyś miał popełnić zabójstwo na czyjąś prośbę, czy to by usprawiedliwiało zbrodnię?” To nie ja złamałem prawo - mówię - tylko ten, kto kupił ode mnie niewolników. „Obaj jesteście winni. Przeto żaden nie może zyskać. Niewolnicy zostają zarekwirowani na rzecz skarbu państwa.” Słyszeliście, panowie, jak bez szemrania zniosłem stratę legalnego zysku na skórach. Ale dać się tak obłupić ze skóry temu hiszpańskiemu dżentelmenowi w białych rękawiczkach, ograbić z ładunku trzystu czarnuchów, których wartość uzgodniliśmy na dziesięć tysięcy pesos... Niech mnie szlag trafi!... Tego już nie zdzierżyłem. Wyszedłem z siebie i wściekły jak nie podskoczę i nie wsiądę na tego wytwornego kastylijskiego arystokracika, tego całego don Ruiza Pererę de Yaldare y Peńascen, krzycząc, że wstydziłby się takiej niesprawiedliwości, i żądając przynajmniej zapłaty w złocie za moich niewolników. Ten zimny drań pozwala mi się wywrzeszczeć, po czym znów pokazuje zęby w tym swoim wrednym, drwiącym uśmieszku. „Przyjacielu” - rzecze - „nie masz powodu, żeby się tak pieklić, żadnego powodu, żeby się w ogóle skarżyć. Otóż pozwól sobie powiedzieć, ty heretycki głupcze, że gdybym chciał postąpić tak, jak mi dyktuje obowiązek, to uwięziłbym twój okręt, a załogę i ciebie samego w kajdanach wysłał do Kadyksu bądź Sewilli, gdzie by was oczyszczono z herezji, którą twój rodzaj plugawi świat”.

Kapitan Walker umilkł, żeby nieco ochłonąć z furii, do jakiej się doprowadził tymi wspominkami. Otarł pot z czoła i pociągnąwszy łyk bumbo, podjął opowieść.

- Niełatwo się stracham, ale odwaga wyparowała ze mnie na te słowa. Lepiej dać się ograbić - pomyślałem sobie - niż odziać w błazeńskie sambenito i spalić w ogniu wiary. Żegnam więc jego ekscelencję zanim jego poczucie obowiązku weźmie górę nad tym, co on uważał za swoje miękkie serce - bodaj go szlag!

Znów umilkł.

- Pewnie myślicie - podjął po chwili - że to już kres moich kłopotów. Cierpliwości, ani kres, ani to, co najgorsze. Zrozumiałe, że czym prędzej wróciłem na pokład. Natychmiast podnosimy kotwicę i wyrywamy na morze bez przeszkód ze strony fortów. Nie odeszliśmy jednak na więcej niż jakieś cztery - pięć mil od lądu, gdy za naszą rufą pojawia się karaka hiszpańskiej guardacosta i otwiera ogień, ledwo zbliżywszy się na odległość strzału. Głowę dam, że ten świniowaty kapitan generalny kazał nas posłać na dno. Dlaczego? A dlatego, że jego gadanie o Świętym Oficjum i ogniu wiary było jedną wielką blagą. Ostatnia rzecz, jakiej by sobie życzył ten złodziej, to żeby w Hiszpanii usłyszano o jego metodach bogacenia się w Nowym Świecie. Tak czy siak, guardacosta zasypywała nas kulami gęsto i w takim tempie, na jakie tylko stać było tę ich marną hiszpańską artylerię. Byliśmy bez dział, więc mogli grzać do nas jak w kaczy kuper. A przynajmniej tak im się wydawało. Mieliśmy ich na zawietrznej i skorzystałem z tej naszej jedynej szansy. Wychyliwszy ster do oporu, zawróciłem prosto na nich. Te herbowe gnojki niewątpliwie liczyły, że rozwalą nas na kawałki zanim dojdziemy i - na mą duszę - niewiele brakowało. Przeciekając jak rzeszoto i tonąc w oczach, wreszcie stuknęliśmy w ich burtę, kiedy już woda zalewała nam pokłady. Pan Bóg jednak okazał łaskę heretykom i pozwolił nam wczepić haki w poszycie guardacosta i wleźć na jej pokład, nim resztki mojej łajby zniknęły pod wodą. Sprawiliśmy Hiszpanom krwawą łaźnię, bo cięci byliśmy na zimnych drani jak cholera. Przeczesaliśmy karakę żelazem od dziobu do rufy. Miałem pięciu zabitych i dziesięciu rannych, ale z Hiszpanów uszedł spod noża tylko ten, kto wyleciał za burtę i utonął.

Handlarz niewolnikami potoczył po słuchaczach rozpalonym wyzywającym spojrzeniem.

- I to by chyba było na tyle. Zatrzymaliśmy sobie karakę, rzecz jasna, skoro mój własny okręt poszedł na dno, co wyjaśnia owe papizmy na moim grotżaglu. Wiedziałem, że prędzej czy później wpadniemy przez nie w tarapaty. Mimo to, kiedy z ich powodu, jak przypuszczam, spuściliście mi kulę przed bukszprytem, przyszło mi na myśl, że być może spotkałem przyjaciela.

Opowieść dobiegła kresu, lecz poruszeni nią do żywego słuchacze przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Pierwszy otrząsnął się Wolverstone.

- Jedna z paskudniej szych historii o kastylijskiej obłudzie. Temu kapitanowi generalnemu dobrze by zrobiło przeciągnięcie pod kilem.

- Ja bym przypiekał świnię na wolnym ogniu - rzekł Yberville. Blood zwrócił się do Walkera.

- Zadając sobie trud i opowiadając nam tę niemiłą historię, musiał pan mieć jakiś cel. Czego pan potrzebuje od nas?

- Ano, tylko kompletu żagli, jeśli przypadkiem macie zapasowy, a na to mi wygląda. Zapłacę uczciwą cenę, bo niech mnie szlag trafi, ale ruszać przez ocean z tymi, co mam to samobójstwo.

- I tylko tyle? Przebóg, myślałem, że może pan będzie nas prosić o odebranie kapitanowi generalnemu Hawany pieniędzy za pańskich niewolników, z niewielką - powiedzmy - nadwyżką za nasz trud w imię poetycznej sprawiedliwości. Hawana to bogate miasto.

Walker wytrzeszczył na niego oczy.

- Kpisz ze mnie, kapitanie. Nie jestem głupcem, żeby prosić o niemożliwe.

- Niemożliwe - powtórzył Blood, unosząc czarne brwi. I roześmiał się niespodziewanie. - Na mą duszę, toż to prawie jak wyzwanie.

- Jakie tam wyzwanie. Niezrównane z was wojaki, bez dwóch zdań, ale sam diabeł nie zaryzykuje wejścia bukanierskim okrętem do Hawany.

- Ha! - Blood potarł brodę - Jednak ten jegomość zasługuje na nauczkę, bodaj go diabli wzięli. A obrabowanie złodzieja jest kuszącym przedsięwzięciem. - Popatrzył na swych towarzyszy. - No to co, chłopaki, składamy mu wizytę?

Pitt z miejsca się sprzeciwił.

- Nie, jeszcze nie zwariowaliśmy. Ty, Piotrze, nie znasz Hawany. Jeżeli w Nowym Świecie znajduje się jakiś port, o którym można powiedzieć, że jest nie do zdobycia, to portem tym jest Hawana. Na całych Karaibach nie ma potężniejszych fortyfikacji, o czym Drakę przekonał się swego czasu.

- W rzeczy samej - potwierdził Walker, chociaż na słowa Blooda oczy mu na chwilę rozbłysły jak u wilka. - To jedna wielka forteca. Kanał wejściowy nie ma więcej niż pół mili szerokości, a dostępu bronią aż trzy forty: El Morro, La Punta i La Fuerza. Godziny byście się tam nie utrzymali na wodzie.

Blood miał zamyślone spojrzenie.

- Wy jednak utrzymaliście się na wodzie przez parę dni.

- Ejże, człowieku. Zważ okoliczności.

- Otóż to. Czy nie moglibyśmy sprokurować okoliczności? Dla nas to nie pierwszyzna. Sprawa wymaga przemyślenia i warto się nad nią zastanowić, skoro nie mamy nic innego do roboty.

- Tylko dlatego, że jesteś sentymentalny - wypomniał mu Yberville, który nie mógł się zupełnie pogodzić z przepuszczeniem okazji, jaką stwarzała podróż arcybiskupa. - Prymas Nowego Świata jest wciąż na morzu. Niechby zapłacił za grzechy swoich owieczek. Zysk wcale nie musi być mniejszy niż ze złupienia Hawany, a można by wkalkulować w okup również rekompensatę dla kapitana Walkera za ukradzionych mu niewolników.

- Jak babcię kocham, masz rację - przyklasnął Wolverstone. Jako heretykowi niestraszna mu była żadna myśl o świętokradztwie. - Cackać się z Hiszpanem tylko dlatego, że jest arcybiskupem, to tak jakby palić świeczkę diabłu.

- Nie koniec na tym - wtrącił Pitt, jeszcze jeden heretyk, w przypływie nagłego olśnienia. - Z arcybiskupem w ładowni, moglibyśmy wejść do Hawany, gwiżdżąc na ich forty. Nie odważyliby się kropić do okrętu z jego świątobliwością pod pokładem.

Blood w zadumie bawił się lokiem czarnej peruki. Uśmiechał się zagadkowo.

- Też tak myślę.

- No widzisz! - zapiał Ybendlle z radości. - Religijne skrupuły ustępują przed rozumem. Chwała Bogu!

- Nie powiem, żeby oskubanie tego hultaja kapitana generalnego nie było warte maleńkiego - zaznaczam, że tylko maleńkiego świętokradztwa. Tak, myślę, że to jest do zrobienia. - Wstał gwałtownie. - Kapitanie Walker, jeśli ma pan ochotę zagrać z nami o tę stawkę i odebrać swoją własność, radzę wybić dziury w dnie guardacosta i przenieść swoich ludzi na pokład „Arabelli”. Proszę mi wierzyć, że znajdziemy wam nowy okręt, kiedy już będzie po wszystkim.

- Człowieku! - wykrzyknął maleńki handlarz żywym towarem, a cała jego przyrodzona zapalczywość ustąpiła miejsca osłupieniu.

- Czy ty jesteś poważny?

- Nie za bardzo - rzekł Blood. - Trochę sobie żartuję. Ale ten mój żart będzie drogo kosztował tego don jak-mu-tam-Pererę. No więc albo szukasz z nami szczęścia w Hawanie, i odzyskawszy swój majątek wracasz do domu pięknym okrętem z ładownią pełną skór, albo dostajesz od nas komplet żagli, o który prosiłeś, i wracasz z pustymi rękoma. Wybór należy do ciebie.

Patrząc na Blooda z mieszaniną niemal nabożnej czci i trwogi, Walker w jednej chwili poddał się przemożnej sile witalnej i niezachwianej pewności siebie pirata. W handlarzu niewolnikami obudziła się rogata dusza. Poprzysiągł, że postawi wszystko na jedną kartę, byle tylko mieć okazję wyrównania rachunku z owym dwulicowym kapitanem generalnym. Jedynie Yberville wciąż marszczył czoło.

- No a co z tym arcybiskupem? - nie wytrzymał. Blood uśmiechnął się nieznacznie.

- Arcybiskup stoi. Niczego nie zwojujemy bez arcybiskupa.

- Zwróciwszy się do Pitta, wydał rozkaz, ujawniając tym, jak dalece już przemyślał nie tylko co trzeba zrobić, ale również jak tego dokonać. - Jerry, połóż nas na kurs do Sainte-Croix.

- Po co?- wyrwał się Yberville. -To dużo za daleko na wschód jak na rejs po jego eminencję.

- Oczywiście. Ale wszystko w swoim czasie. Będzie nam potrzeba trochę wyposażenia, a to zdobędziemy na Sainte-Croix. Hiszpańska Karaka ostatecznie nie została zatopiona, jak radził kapitan Blood. Oszczędna natura nie pozwoliła małemu żeglarzowi z północnej Anglii na takie marnotrawstwo, a wrodzona przezorność kazała mu zapewnić sobie i swoim ludziom jakikolwiek powrót do kraju, gdyby plan Blooda nie wypalił i nic by nie wyszło z obiecanego pięknego okrętu.

Poza tym sprawy biegły wytyczonym przez Blooda torem. Żeglując na północny wschód, „Arabella” z guardacostą zawinęły parę dni później do francuskiej kolonii Sainte-Croix, do której bukanierskie okręty miały wstęp wolny. Stali tam czterdzieści osiem godzin, z tym że kapitan Blood, Ybendlle i malutki, łysy bosman Snęli, znający każdy port Karaibów jak własną kieszeń, spędzili większość tego czasu na lądzie. Walker z załogą przesiadł się na „Arabellę” zostawiwszy na karace straż do swego powrotu. Po czterdziestu ośmiu godzinach okręt Blooda wyszedł w morze zachodnim kursem na Puerto Rico i odtąd wszelki ślad po nim zaginął aż do chwili, kiedy wielki, czerwony kadłub „Arabelli” można było dwa tygodnie później wypatrzyć opodal zielonych, falistych pagórków północnego wybrzeża Kuby. „Arabella” szła wzdłuż urodzajnych brzegów wyspy, wykorzystując dość umiarkowane, łagodne wiatry tej strefy i niebawem znalazła się u wejścia do zatoki, nad którą leżała Hawana w przepychu swoich marmurowych pałaców, kościołów, klasztorów, placów i rynków, jak gdyby żywcem przeniesionych ze starej Kastylii do Nowego Świata.

Patrząc z bliska, Blood przekonał się na własne oczy, że zarówno Walker, jak i Jeremiasz Pitt niewiele przesadzali w ocenie siły portowych fortyfikacji. Posępne bastiony i masywne kurtyny twierdzy El Morro zwieńczały skalne urwiska cypla przy samym wejściu do naturalnego kanału po lewej stronie, po prawej wznosiły się półkoliste basteje La Punta, a na wprost, jakby ryglując tor wodny od czoła, majaczył nie mniej groźny La Fuerza. Jakkolwiek wyglądała tu obrona za czasów Drake'a, dziś tylko szaleniec próbowałby przemknąć się pod nosem takich potężnych aniołów stróżów.

„Arabella” stanęła w dryf na redzie, oznajmiła swe przybycie armatnim salutem, podniosła flagę Zjednoczonego Królestwa i czekała na odzew. Ten wkrótce nadszedł w postaci dziewięciowiosłowego barkasu z płóciennym daszkiem, spod którego wyłonił się portowy alkad don Hieronimo, dobry znajomy Walkera. Sapiąc, wdrapał się po sztormtrapie i wtoczył na pokład, żeby wyjaśnić powód obecności angielskiego okrętu na tych wodach.

Kapitan Blood w fioletowo-srebrnej gali przyjął alkada na śródokręciu, mając Pitta i Wolverstone'a u boku. Kilkunastu gołych do pasa marynarzy kręciło się po świecących czystością pokładach, a jeszcze paru wisiało hen pod niebem na pertach, biorąc bombrasle na gejtawy.

Powitawszy alkada z wyszukaną grzecznością, Blood wytłumaczył, że brak wody i drewna zmusił go do zawinięcia do Hawany. Liczy, że Hiszpan w swej łaskawości pozwoli mu zaopatrzyć się w jedno i drugie, a także w świeżą żywność na dalszą drogę do Jamajki, dokąd, jak mimochodem nadmienił, wiezie cenny ładunek niewolników.

Odziany w czerń don Hieronimo o wolim podgardlu, ziemistej cerze i sflaczałym ciele, mierzący jakieś pięć i pół stopy wzrostu i chyba niewiele mniej w pasie, ani myślał iść na lep eleganckiej powierzchowności i dwornej mowy cudzoziemskiego heretyka. Odpowiadał ozięble i z arogancką miną, podejrzliwie myszkując spojrzeniem chytrych, czarnych oczu po wszystkich zakamarkach okrętu. Dopóki nie padła wzmianka o niewolnikach. Wówczas zaszła w nim cudowna przemiana: chłód i opryskliwość ustąpiły miejsca pewnej uprzejmości. Pozwolił sobie nawet pokazać w uśmiechu żółtawe zęby.

Naturalnie, senor capitan może zakupić w Hawanie wszystko.

Perta - Ima rozciągnięta pod reją, na której marynarze pracujący przy żaglach opierają nogi.

Bombramsel bombramzagiel , żagiel podnoszony do piątej, licząc od pokładu rei (bombramrei). I naturalnie, wolno mu wejść do portu bez czekania, a tam na pewno wyjdą mu na spotkanie łodzie handlarzy portowych, którzy potrafią dostarczyć, czego tylko dusza zapragnie. A gdyby czegoś nie mieli, alkad z przyjemnością udzieli kapitanowi wszelkiej pomocy na lądzie.

Po takich zapewnieniach sternikowi przy linobloku polecono dać rumpel od wiatru, a dźwięczny głos Pitta rzucił marynarzom przy brasach komendę do zwrotu przez sztag. Ponownie chwyciwszy wiatr w żagle „Arabella” z barkasem alkada na holu sunęła naprzód, mijając potężne forty, podczas gdy coraz uprzejmiejszy alkad starał się chytrze wyciągnąć z Blooda trochę więcej informacji o ładunku niewolników pod pokładem, Blood odpowiadał półgębkiem i tak wymijająco, że w końcu don Hieronimo musiał odkryć karty.

- Można by odnieść wrażenie, że uczepiłem się tych pańskich niewolników - rzekł. - Ale nie bez powodu, bowiem przyszło mi na myśl, że gdyby to panu odpowiadało, nie musiałby pan ponosić kosztów ich przewozu na Jamajkę. Można by ich sprzedać tutaj w Hawanie.

- W Hawanie? - Blood uniósł brwi. - Czyż nie jest to wbrew prawom Jego Katolickiej Królewskiej Mości?

- Prawo ustanowiono, nie przewidując naszych obecnych kłopotów. Mieliśmy epidemię ospy w kopalniach i brakuje nam rąk do pracy. Siła wyższa zmusza nas do przymknięcia oczu na prawa. Jeśli więc pan kapitan życzy sobie tej transakcji, to nie widzę przeszkód.

- Rozumiem - powiedział Blood bez entuzjazmu.

- No i ceny u nas korzystne - kusił don Hieronimo. - Prawdę powiedziawszy, ceny są wyjątkowe.

- Jak moi niewolnicy. Też są zupełnie wyjątkowi.

- Fakt - potwierdził Wolverstone kulawym hiszpańskim. - Słono kosztują, panie senor alkad. Ale ujrzawszy ich, nie sądzę, żeby się ktoś targował o cenę.

- Może bym mógł ich zobaczyć - podchwycił Hiszpan.

- Czemu nie? - zgodził się Blood bez oporu.

„Arabella” wyszła już z wąskiej cieśniny na błękitne wody rozległej Zatoki Hawańskiej, szerokiej na pełne trzy mile. Marynarz sondujący z deski rozprzowej, podawał głębokość w sążniach, a Bloodowi przyszło do głowy, że przezornie byłoby nie zapuszczać się dalej.

Przeprosiwszy alkada, wziął Pitta na stronę i kazał mu rzucić kotwicę w tym miejscu, jak najdalej od lasu masztów i drzewc, przesłaniających miasto. Po chwili wrócił do Hiszpana.

- Proszę za mną, don Hieronimo - rzekł, ruszając przodem, żeby pokazać drogę do włazu.

Krótkim, wąskim trapem zeszli na międzypokład, w półmrok, gdzie snopy światła z otwartych ambrazur krzyżowały się z promieniami słońca wpadającymi przez odsłonięte kratownice górnego pokładu. Alkad powiódł spojrzeniem po dwóch potężnych bateriach dział z lewej i prawej burty oraz po dwóch rzędach rozwieszonych za działowymi łożami hamaków, w których nawet o tej porze wypoczywała część załogi. Schyliwszy się, aby w niskim międzypokładziu nie wyrżnąć głową w pokładniki, podążył za swym przewodnikiem w stronę rufy, a olbrzymi Wolverstone deptał mu po piętach. Blood wkrótce przystanął i oglądając się na alkada, zagadnął niespodziewanie:

- Czy szanowny pan przypadkiem zna kardynała arcybiskupa don Ignacio de la Fuente, nowego prymasa Nowej Hiszpanii?

- Jeszcze nie, kapitanie. Jeszcze nie zawitał do Hawany. Ale już lada dzień spodziewamy się tego zaszczytu.

- Może spotka was ten zaszczyt wcześniej niż się wam wydaje.

- Jednak nie wcześniej niż byśmy pragnęli. Coś panu wiadomo o podróży kardynała arcybiskupa?

Nie odpowiedziawszy mu, Blood podjął marsz naprzód. W końcu dotarli do drzwi mesy oficerskiej, strzeżonej przez dwóch muszkieterów. Przytłumiona, śpiewna recytacja, która przez całą drogę intrygowała alkada swoim podobieństwem do gregoriańskiego chorału, płynęła stąd tak wyraźnie, że kiedy stanęli, mógł rozróżnić nawet słowa monotonnej pieśni błagalnej:

Hostem repellas longinus,

pacemąue dones protinus,

ductore sic te praevio,

vitemus omne nooxium

Marszcząc brwi, rzucił Bloodowi kosę spojrzenia. - Por Dios! To śpiewają pańscy niewolnicy?

Widocznie znajdują w tym pocieszenie.

Don Hieronimo sam nie wiedział, skąd się bierze jogo podejrzliwość. Coś było tutaj nie tak, jak powinno być

- Dziwnie pobożni, nie uważa pan?

- Pobożni na pewno. Ale nie dziwnie.

Na znak kapitana muszkieter odryglował drzwi, a kiedy otworzył je na oścież, zaśpiew gwałtownie ucichł na słowie saeculorum. Hymn musiał się już na zawsze obejść bez „amen”. Blood zaprosił alkada uprzejmym gestem do środka. Śpiesząc się do rozwiązania tej zagadki, don Hieronimo szybko i śmiało przestąpił próg, i stanął za nim jak wryty, wytrzeszczając z przerażenia oczy.

W przestronnej, lecz skąpo umeblowanej mesie, przesiąkniętej zapachem zęzy i wyczeskowych nici, rozjaśnionej światłem z rufowego okna, ujrzał kilkunastu osobników w białych, wełnianych habitach i czarnych szkaplerzach zakonu świętego Dominika. Milczący i nieruchomi jak posągi o pospuszczanych, zakapturzonych głowach, siedzieli w dwóch rzędach, kryjąc złożone dłonie wewnątrz szerokich rękawów - wszyscy oprócz jednego, który niczym sługa u stóp tronu, stał z gołą głową przy osobnym fotelu, zajmowanym przez iście królewską figurę. Był to mężczyzna słusznej postawy, może czterdziestoletni, przystojny, cały spowity w oślepiającą purpurę. Pod purpurową piuską niewątpliwie krył tonsurę wygoloną w ciemnych, prawie kasztanowatych, bujnych lokach, wąziutki brzeżek koloratki wystawał mu spod kołnierzyka jedwabnej sutanny, złoty krzyż błyszczał na purpurowym gorsie, biskupi szafir skrzył się na serdecznym palcu dłoni w purpurowej rękawiczce. Spokój i surowość biły od tej purpurowej postaci, nadając jej majestatowi prawie nieziemski wymiar. Postać podniosła świetliste oczy na grubasa, który tak bezceremonialnie wtargnął w jej progi. Jednak te świetliste oczy spoglądały z niczym nie zmąconą, wyniosłą obojętnością. Odnosiło się wrażenie, że purpurat pozostawił wszelkie ludzkie namiętności pomniejszym śmiertelnikom, takim jak widoczny przy nim braciszek z gołą głową, rumiany na gębie i o wyglądzie opoja, zawdzięczający tonsurę matce naturze, a nie brzytwie cyrulika, jako że świecił opaloną łysiną w wianuszku siwych, tłustych kędziorów. Bardzo ludzki musiał to być braciszek, sądząc po piorunującym spojrzeniu, jakim mierzył intruza spode łba.

Blood przecisnął się o krok przed struchlałego alkada, trochę odepchnąwszy go od progu. Z kapeluszem w dłoni obrócił się, żeby zaprosić Hiszpana dalej do środka. Ten jednak nie dał kapitanowi dojść do słowa i ciężko dysząc, jakby miał zaraz dostać apopleksji, pierwszy zapytał, co to wszystko znaczy.

Kapitan skwitował jego oburzenie ironicznym uśmiechem.

- To chyba jasne? Rozumiem pańską irytację. Ale ja przecież uprzedzałem pana, że moi niewolnicy są wyjątkowi.

- Niewolnicy? Ci tutaj? - Alkad omal się nie zadławił. - Na sprzedaż? Na Boga żywego, kim jesteś, że się ośmielasz na taki bezbożny, taki szatański żart?

- Jestem Blood. Kapitan Blood. — I dodał z niskim ukłonem:

- Do usług.

- Blood! - Czarne oczka zwęziły się w szparki na przekrwionym obliczu. - Ty jesteś kapitan Blood? Ty jesteś tym pirackim diabłem wcielonym z piekła rodem?

- Tak mnie widzą Hiszpanie. Po prostu są do mnie uprzedzeni. Nie ma o czym mówić. Niechże pan wchodzi.

Ponownie zaprosił alkada gestem do środka, a w następnych słowach potwierdził najstraszniejsze podejrzenia Hiszpana.

- Mam zaszczyt przedstawić pana Jego Eminencji kardynałowi arcybiskupowi don Ignacio de la Fuente, prymasowi Nowej Hiszpanii. Zapowiedziałem, że to może nastąpić wcześniej, niż się panu wydawało.

- Boże miłosierny! - wychrypiał alkad.

Dostojnie niczym dworski mistrz ceremonii, Blood postąpił krok naprzód i pokłonił się nisko kardynałowi.

- Eminencjo, racz przyjąć tego biednego grzesznika, a zarazem ważną osobistość w tych stronach: oto alkad portu Hawany.

W tejże chwili don Hieronimo poleciał naprzód, gwałtownie pchnięty herkulesowym ramieniem Wolverstone'a i ponaglony jego okrzykiem: Na kolana, mój panie, proś jego eminencję o błogosławieństwo.

Spokojne, nieodgadnione spojrzenie głęboko osadzonych oczu prałata spoczęło na klęczącym, przerażonym urzędniku.

- Eminencjo! - wysapał don Hieronimo niemal ze łzami. - Eminencjo!

Niewzruszony tak jak spojrzenie, niski, głęboki głos, zamruczał „Pax tibi, filius meus”, a dłoń z kardynalskim pierścieniem powoli i majestatycznie wyciągnęła się do pocałowania. Jeszcze raz wyjąkawszy „eminencjo”, alkad pochwycił i podniósł tę dłoń do ust, jak gdyby chciał ją zjeść.

- Straszne! - jęknął. - Mój Boże, jakie to straszne! Co za świętokradztwo!

Bezmiernie smutny, bezmiernie wyrozumiały i świątobliwy uśmiech rozjaśnił piękne oblicze prałata.

- Odkupujemy tą niedolą nasze grzechy, mój synu, wdzięczni, że możemy ją znosić, bo przecież po to została nam zesłana. Jesteśmy na sprzedaż, jak się zdaje, ja i ci tutaj biedni bracia świętego Dominika, którzy mi towarzyszą i dzielą ze mną cierpienia z rąk naszych heretyckich pogromców. Musimy się modlić o łaskę hartu ducha, żeby godnie znosić niewolę, mając w pamięci przykład owych wielkich apostołów, świętego Piotra i świętego Pawła, którzy również cierpieli uwięzienie, nie zaprzestawszy głosić zasad wiary.

Don Hieronimo niezdarnie dźwignął się z klęczek, przytłoczony brzemieniem tuszy i rozpaczy.

- Jak też mogło dojść do takiej zbrodni?

- Nie trap się, mój synu, tym, że pozostanę więźniem w rękach tego biednego, ślepego heretyka.

- Trzy słowa - trzy omyłki, eminencjo - oznajmił Blood. - Proszę zauważyć, jak łatwo o pomyłkę i niech to będzie przestrogą przed pochopnymi sądami, gdy zostaniecie powołani na sędziego, co wkrótce nastąpi. Nie jestem biedny. Nie jestem ślepy. Nie jestem heretykiem. Jestem wiernym synem Kościoła. A jeśli nie bez oporów użyłem przemocy wobec waszej eminencji, to nie tylko po to, żeby zdobyć zakładnika do naprawienia potwornej krzywdy wyrządzonej w imieniu katolickiego króla i świętej wiary, ale też i po to, żebyście wy w waszej mądrości i miłosierdziu mogli sami osądzić czyn i sprawcę.

Gołogłowy, rumianolicy, mały braciszek wychylił się zza fotela i warknąwszy jak terier, wycedził przez zęby krótkie słowa tępienia:

- Perro hereje maldito!

Natychmiast uniosła się kardynalska dłoń w rękawiczce, upominając go i powstrzymując władczym gestem.

- Zamilcz, bracie Domingo! Ja mówiłem o ubóstwie i ślepocie twego ducha, nie ciała - łagodnie odpowiedział Bloodowi i ciągnął dalej, zwracając się do kapitana w drugiej osobie liczby pojedynczej, jak gdyby dla dobitniejszego podkreślenia przepaści pomiędzy nimi.

- Albowiem w tym sensie biednyś ty i ślepy. - Westchnął. - Przyznając się do Prawdziwego Kościoła - dodał surowiej - przyznajesz, że ten gwałt jest bardziej haniebny, niż sądziłem o nim.

- Wstrzymaj się z wyrokiem, eminencjo, do wyjaśnienia moich wszystkich pobudek - rzekł Blood, zbliżając się do otwartych drzwi.

- Kapitanie Walker! - zawołał podniesionym głosem.

Krzywonogi, rudy człowieczek, cięty jak szerszeń, wpadł rozkołysanym krokiem na to wezwanie, złożył hardy ukłon purpurowej eminencji i wziąwszy się pod boki stanął przed alkadem.

- Witaj, don Ladrón , jak to ja cię zowię. Nie sądziłeś, że tak szybko znów mnie zobaczysz, ty krwawy łotrze. Pewnikiem nie wiesz, że natura daje angielskiemu żeglarzowi dziewięć żywotów, jak kotu. Wracam po moje skóry, złodzieju. Po moje skóry i mój piękny okręt, zatopiony przez waszych zbójów.

Jeżeli w tej chwili cokolwiek mogło jeszcze powiększyć rozpacz i gniew alkada oraz zamęt w jego głowie, na pewno uczynił to powrót kapitana Walkera. Z pożółkłą twarzą, trzęsąc się od stóp do głów, sapiąc i wykrzywiając wargi, rozpaczliwie szukał słów odpowiedzi. Blood nie dał mu jednak czasu do namysłu.

- No więc, don Hieronimo, chyba już zaczyna pan rozumieć - rzekł. - Przybywamy upomnieć się o zwrot tego, co zostało skradzione i odszkodowanie za doznane krzywdy. Jego eminencja nie jest tutaj niczym innym, jak tylko zastawem w naszych rękach. Nie zamierzam prosić o zwrot skór, z których pan do spółki z kapitanem generalnym okradł tego biednego żeglarza. Zapłacicie w złocie cenę, jaką by osiągnęły w Anglii, to znaczy dwadzieścia tysięcy pesos. I oddacie okręt o ładowności co najmniej równej temu, który guarda-costa zatopiła na rozkaz kapitana generalnego, okręt co najmniej dwudziestodziałowy, w pełni wyposażony, uzbrojony i wyprowiantowany do drogi. Kiedy to nastąpi, znajdziemy chwilkę, żeby pomówić o wysadzeniu jego eminencji na ląd.

Kropla krwi z przygryzionej wargi spłynęła alkadowi na podbródek. Bezsilny gniew doprowadzał go do szaleństwa, ale nie przesłonił mu nagiej prawdy, że działa potężnych fortów hawańskich i admiralskiej eskadry, w których zasięgu ten samotny okręt zuchwale stał na kotwicy, nic tu nie wskórają, dopóki jego świątobliwość prymas Nowej Hiszpanii siedzi w ładowni pirata. Tak samo próba zdobycia okrętu szturmem groziła podobnym śmiertelnym niebezpieczeństwem kardynałowi, będącemu w mocy takich zawziętych i krwiożerczych ludzi. Za wszelką cenę trzeba uwolnić jego eminencję i to jak najszybciej. Zważywszy wszystkie okoliczności, kto wie, czy nie należało dziękować Bogu, że pirackie żądania i tak są dość skromne. Próbując zachować twarz, wyprężył się, wypiął brzuch i przemówił do Blooda tonem pana strofującego służbę.

- Nie pertraktuję z tobą. Zawiadomię jego ekscelencję kapitana generalnego. - Z najwyższą pokorą zwrócił się do kardynała. - Pozwólcie mi odejść, eminencjo, przyjąwszy zapewnienie, że nie pozostawimy was w tej haniebnej niewoli ani chwili dłużej, niż to konieczne. Eminencja pozwoli, że się pożegnam.

Złożył bardzo niski ukłon i niechybnie by wyszedł, gdyby pilnie przysłuchujący się wszystkiemu kardynał mu pozwolił i nie zatrzymał go w pół kroku.

- Chwileczkę, mój panie. Jedną chwileczkę. Ja czegoś tu nie pojmuję. - W zamyśleniu zmarszczył brwi. - Ten człowiek opowiada o odszkodowaniu, o zwrocie zagrabionego mienia. Czy ma prawo używać tych terminów?

Odpowiedzi udzielił Blood.

- Proszę, żeby wasza eminencja był naszym sędzią. Właśnie o tym sądzie już wspominałem. Żeby wysłuchać waszego wyroku, ośmieliłem się podnieść rękę na waszą świątobliwość, za co mam nadzieję uzyskać od was rozgrzeszenie.

I w parunastu zwięzłych, ostrych zdaniach opowiedział, jak ograbiono kapitana Walkera w majestacie prawa. Kiedy opowieść dobiegła końca, kardynał, obrzuciwszy Blooda wzgardliwym spojrzeniem, przemówił do kipiącego ze złości Hiszpana cichym, lecz pełnym oburzenia głosem.

- Nieprawdopodobna bajeczka. Oczywiście, zmyślona. Mnie nie zwiodła. Żaden honorowy Kastylijczyk w służbie Jego Katolickiej Królewskiej Mości nie może być winny tak haniebnego czynu. Słyszysz, szanowny alkadzie, jak ten nisko upadły pirat naraża swą nieśmiertelną duszę, dając fałszywe świadectwo prawdzie?

Spocony alkad milczał zbyt długo, jak na cierpliwość jego eminencji. Nie wierząc własnym oczom, kardynał aż pochylił się do przodu.

- Czyżby pan miał jakieś wątpliwości?

- Ja, znaczy się... Dios mio! - stękał don Hieronimo jak niepyszny.

- W tym jest gruba przesada. To znaczy...

- Przesada! - Cichy głos nagle się podniósł i nabrał ostrości.

- Więc to wszystko nie jest stekiem kłamstw?

Alkad tylko się skulił i zgarbił w ramionach, i uciekł spłoszonymi oczyma przed surowym spojrzeniem prałata, zapomniawszy języka w gębie. Kardynał arcybiskup z kamienną twarzą opadł na oparcie fotela.

- Może pan odejść - zakomunikował złowróżbnie cichym głosem. — Poprosi pan kapitana generalnego Hawany, żeby stawił się tu przede mną osobiście. Muszę się bliżej zapoznać z tą historią.

- On... on może zażądać glejtu - bąknął nieszczęsny alkad.

- Daję mu - rzekł kapitan Blood.

- Słyszał pan? Oczekuję go niezwłocznie. - I majestatycznym gestem dłoni w purpurowej rękawiczce, błyskającej szafirem pierścienia na palcu, odprawił don Hieronima.

Oniemiały ze strachu alkad zgiął się w ukłonie do samej podłogi i wycofał się tyłem, jak gdyby sprzed królewskiego oblicza.

O ile przyniesione przez don Hieronima nowiny o wstrząsającym, świętokradczym zamachu kapitana Blooda na kardynała arcybiskupa Nowej Hiszpanii wprawiły jego ekscelencję kapitana generalnego w osłupienie, konsternację i straszliwą wściekłość, to dołączone na końcu wezwanie i jego przyczyna stały się dla don Ruiza pobudką do wprost nadludzkiej aktywności. Wprawdzie stawił się na wezwanie z czterogodzinnym opóźnieniem, ale stawił się wówczas osobiście i z takim odzewem, którego przygotowanie normalnemu Hiszpanowi w normalnych warunkach zabrałoby cztery dni.

Mając niespokojne sumienie po tym, co usłyszał od swego alkada, don Ruiz Perera de Va doro y Penascon i hrabia Marcos na dodatek, uważał za wskazane nie żałować dla kardynała arcybiskupa żadnych starań, ażeby jak najbardziej udobruchać jego eminencję. W oczywisty sposób przyszło mu na myśl, że niczym tak nie udobrucha i na pewno niczym nie wprawi kardynała w lepszy humor, jak wystąpiwszy w roli bezpośrednio wybawcy jego eminencji z łap przeklętego pirata. Dzięki bezprzykładnym w całej swej karierze zabiegom tak sobie zatem to wszystko wykombinował, żeby stając przed obliczem kardynała arcybiskup na pokładzie „Arabelli”, mógł od ręki spełnić postawione przez kapitana Blooda warunki - jak zrozumiał - wypuszczenia więźnia na wolność. Wspaniały ów wyczyn jak nic przepełni prałata podziwem i wdzięcznością, nie pozostawiając miejsca na jakieś głupstwa.

Tak oto stał się prawdziwy cud, kiedy bowiem cztery godziny po zejściu alkada z pokładu „Arabelli” dobił do niej barkas kapitana generalnego, szerokopokładowa, rejowa, dwumasztowa brygantyna została przyholowani na stanowisko w odległości kabla od rufy pirackiego okrętu, po tronie bakburty. Jakby tego było mało, za don Ruizem i podążającym za nim alkadem, wspinali się po trapie dwaj alguaziles, każdy z ciężkawą, drewnianą skrzynką na ramieniu.

Kapitan Blood przedsięwziął środki ostrożności na wypadek zdrady. Przez otwarte-ambrazury bakburty groźnie wyzierały paszcze dwudziestu dział. Wzdłuż nadburcia stali w szeregu marynarze, niektórzy nadzy do pasa, inni w kompletnym ubraniu, jeszcze inni w najprawdziwszych półpancerzach, lecz jak zauważył jego ekscelencja, wstępując na śródokręcie, wszyscy trzymali muszkiety i zapalone lonty.

Wysoki, o pociągłe twarzy z wydatnym nosem don Ruiz wdział odpowiedni na tak uroczystą okazję, wykwintny czarny strój przybrany złotymi koronkami. Na piersi zawiesił sobie krzyż świętego Jakuba, u boku szpadę ze złoconą rękojeścią. W jednej dłoni trzymał długą laskę, w drugiej chusteczkę obrzeżoną złotą lamówką. Odpowiadając na powitalny ukłon Blooda, pogardliwie wykrzywił wąskie wargi pod czarnym wąsikiem. Ziemista bladość twarzy świadczyła o jego paskudnym nastroju, ukrywanym pod maską buty. Kapitan generalny nie bawił się też w żadne ceregiele.

- Spełniłem twoje bezczelne warunki, panie piracie. Tam jest żądany okręt, a tu w tych skrzynkach jest złoto, dwadzieścia tysięcy pesos. Teraz kolej na ciebie, żebyś dotrzymał swojej strony umowy i położył kres temu nikczemnemu świętokradztwu.

Blood bez słowa odwrócił się i skinął na małego szypra z pomocnej Anglii, który stał za nim, mierząc don Ruiza wściekłym wzrokiem.

- Słyszał pan kapitanie Walker. - Blood wskazał skrzynki postawione przez alguaziles na pokrywie luku. - Jego ekscelencja mówi, że tam jest pańskie złoto. Proszę policzyć, zabrać skrzynki, przenieść się ze swymi ludźmi na pokład owej brygantyny, postawić żagle i odpłynąć, dopóki ja tu jestem i zapewniam wam bezpieczne wyjście w morze.

Osłupiały i wzruszony mały handlarz żywym towarem oniemiał wobec tak wielkiej hojności. Po chwili wyrzucił z siebie potok dziękczynnych słów, aż bełkotliwy ze wzruszenia i niespodziewanej radości.

- Szkoda twojego i mojego czasu, przyjacielu - przerwał mu Blood czym prędzej. - Chyba nie myślisz, że ja nie wiem o tym wszystkim - jaki to jestem wspaniały i szlachetny, i że to był twój najszczęśliwszy dzień, kiedy posłałem ci po trawersie kulę przed sam dziób. Zmykajże, a szepnij w Anglii słówko za kapitanem Bloodem, gdy już tam dopłyniesz.

- Ale tyle złota - Walker wciąż nie mógł przyjść do siebie. - Może pan weźmie choć połowę?

- Daj spokój! Cóż znaczy odrobina złota? Zapewniam cię, że wiem także, jak sobie wynagrodzić mój trud. Zabieraj swoich ludzi i płyńcie z Bogiem, mój przyjacielu.

Uwolniwszy wreszcie palce z miażdżącego uścisku dłoni, w który handlarz niewolnikami włożył wszystkie swoje uczucia, nie mogąc wyrazić ich w odpowiednich słowach, Blood poświęcił uwagę don Ruizowi, z pogardliwym spojrzeniem i grymasem na ustach stojącemu opodal w towarzystwie alkada.

- Proszę za mną, to zaprowadzę panów do jego eminencji. Powiódł ich pod pokład, a Pitt z Wolverstonem zamknęli pochód.

Ujrzawszy majestatyczną postać, jaśniejącą przepychem purpury na skromnym tle mnisich habitów w mesie oficerskiej, don Ruiz z nieartukułowanym okrzykiem podbiegł naprzód i gruchnął przed nią na kolana.

- Benedictus sis - szepnął prymas, podsuwając mu pierścień do pocałowania.

- Panie! Eminencjo! Że też te wcielone diabły poddają waszą świątobliwość takim poniżeniom!

- To nieważne, mój synu - odezwał się łagodny, melodyjny głos. - Ja i ci moi bracia w Chrystusie z wdzięcznością przyjmujemy poniżenia, składając je w ofierze na ołtarzu Pana Miłosiernego. Ważny jest i budzi moją głęboką troskę powód użyty jako pretekst ku temu wszystkiemu, powód, który poznałem dopiero dzisiaj rano. Powiedziano mi, panie hrabio, że w imieniu króla odmówiliście dostawy towaru uprzednio sprzedanego angielskiemu żeglarzowi, że zapłata wzięta za tenże towar, czyli pieniądze Anglika zostały skonfiskowane, że on sam został przegnany z pustymi rękoma i postraszony oskarżeniem przed Świętym Oficjum, i że nawet wtedy, gdy tak ograbiony odpłynął, jedna z pańskich guarda-costas ruszyła za nim w pościg i zatopiła mu okręt. Wysłuchałem tej historii, mój synu, i mimo że twój alkad jej nie zaprzeczył, ja po prostu nie mogę uwierzyć, żeby hiszpański szlachcic i przedstawiciel Jego Katolickiej Królewskiej Mości w tej części świata był winny takiego postępku.

Don Ruiz wstał z klęczek. Na pociągłej twarzy blady był, jak nigdy. Zdecydował się jednak zachować beztroski ton i władczą postawę. Z odrobiną buty miał nadzieję przejść nad sprawą do porządku dziennego.

- To wszystko już przeszłość, eminencjo. Była pomyłka, nie ma pomyłki, bo już zapłaciliśmy za nią i to z nawiązką, jak zaświadczy ten tutaj obecny kapitan bukanierów. Przypłynąłem, żeby mieć zaszczyt odwiezienia waszej eminencji na ląd, gdzie oczekuje was radosne powitanie i wspaniale przyjęcie, do jakiego stęskniona Hawana szykuje się od kilku dni.

Czarujący uśmiech don Ruiza przeszedł jednak bez echa. Na uduchowionym obliczu prymasa malowała się pełna smutku powaga, czoło pozostało nierozchmurzone.

- Ach! Więc przyznajesz się pan do pomyłki. Ale jej nie wyjaśniasz.

Jeszcze chwila, a choleryk z natury i od dawna nawykły do rozkazywania kapitan generalny by zapomniał, że stoi przed kimś, kto w rzeczy samej, jest papieżem Nowego Świata, człowiekiem, którego uprawnienia na tym terenie ustępowały jedynie królewskim, i któremu w pewnych sprawach nawet sam król musiał się podporządkować. Chociaż w porę to sobie don Ruiz przypomniał, jego odpowiedź nie była całkiem pozbawiona arogancji.

- Wyjaśnienie raczej by się okazało nudne dla waszej eminencji i cokolwiek niezrozumiałe, ponieważ kwestia dotyczy szczegółowych uprawnień mojego urzędu. Wielka i powszechnie znana wiedza waszej eminencji chyba nie obejmuje materii będącej przedmiotem prawoznawstwa.

Melancholijny uśmiech rozjaśnił piękne rysy.

- Obawiam się, że pan jest słabo zorientowany, don Ruiz. Musiał pan nic nie słyszeć o tym, że piastowałem wysoki urząd Wielkiego Inkwizytora Kastylii, inaczej wiedziałby pan - bo jedno wynika z drugiego - że jestem doktorem prawa zarówno kanonicznego, jak i świeckiego. Proszę się więc nie lękać, że ja nie nadążę za pańskim prawniczym przedstawieniem tego przypadku, a już o nudzie nie warto nawet wspominać. Mam wiele nudnych obowiązków, mój synu, ale nie da się ich uniknąć z tego powodu.

Kapitan generalny zdał sobie sprawę z konieczności poddania się tej zimnej, nieubłaganej presji. Stłumił złość, opanował nerwy i wynalazł kozła ofiarnego, który nijak by się nie ośmielił mu zaprzeczyć.

- Krótko mówiąc, eminencjo, do tych transakcji doszło bez mojej wiedzy, za zgodą alkada. - Głośne sapnięcie don Hieronima nie powstrzymało jego ekscelencji, który spokojnie ciągnął dalej. - Kiedy się o tym dowiedziałem, nie miałem wyboru, jak tylko unieważnić i zakup, i sprzedaż, ponieważ moim obowiązkiem jest stać na straży prawa, a prawo zabrania wszystkim cudzoziemcom handlu w dominiach Jego Katolickiej Królewskiej Mości.

- Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Lecz o ile mi wiadomo, Anglik z góry zapłacił za towar.

- Przehandlował niewolników, eminencjo.

- Nieważne, co przehandlował. Czy zwrócono mu jego niewolników po unieważnieniu transakcji?

- Prawo, które złamał, przehandlowując niewolników, nakazywało również ich konfiskatę.

- Zazwyczaj tak to się kończy. Ale ta sprawa, o ile mi wiadomo, nie jest zwyczajna. Doszły mnie słuchy, że pański alkad namówił Anglika do tej sprzedaży niewolników.

- Mnie też namawiał dziś rano do sprzedaży moich - wtrącił Blood i szerokim gestem wskazał kardynała arcybiskupa z towarzyszącymi mu zakonnikami. - Nie uczy się na własnych błędach ten pański alkad. Może pan nie chce, żeby on się uczył.

Ignorując Blooda, don Ruiz ostentacyjnie odwrócił się do niego plecami.

- Wasza eminencja chyba nie oczekuje ode mnie legalizacji nieprawości mojego podwładnego? - Pozwoliwszy sobie na uśmieszek, dorzucił sofistyczny argument, którym pognębił kapitana Walkera.

- Jeśli ktoś popełni zabójstwo, nie uniewinnia zabójcy niczyja namowa do zbrodni.

- Bardzo sprytne. Muszę to sobie przemyśleć. Jeszcze do tego wrócimy.

Przygryzając wargę, don Ruiz pokłonił się nisko.

- Do usług waszej eminencji. A na razie, mój barkas zabierze waszą eminencję na ląd.

Kardynał powstał, wysoki i imponujący w purpurowej sutannie, którą obciągnął na sobie. Zakapturzeni dominikanie, dotychczas nieruchomi jak posągi, poruszyli się na ten widok, wracając do życia. Jego eminencja przemówił do nich.

- Pamiętajcie, moje dzieci, ofiarować dziękczynną modlitwę za szczęśliwe uwolnienie. Chodźmy.

Ledwo postąpił krok naprzód, został jednak zatrzymany przez kapitana Blooda.

- Jeszcze trochę cierpliwości, eminencjo. To jeszcze nie koniec. Kardynał uniósł głowę, marszcząc zachmurzone czoło.

- Jak to? Co jeszcze zostało?

Odpowiedź Blooda była przeznaczona raczej dla patrzącego spode łba kapitana generalnego, a nie prałata.

- Jak dotąd, załatwiliśmy li tylko sprawę restytucji. A gdzie kompensata?

- Kompensata! - zawołał prymas, po raz pierwszy tracąc swój wspaniały spokój. - Co to znaczy? - zapytał surowo. - Czy pan łamie dane słowo?

- Przynajmniej tego jednego nigdy mi nie zarzucono. Nie łamię słowa. Wręcz przeciwnie, dotrzymuję je co do joty. Obiecałem alkadowi tylko tyle, że po dokonaniu restytucji, omówimy kwestię lądowania waszej eminencji. I niczego więcej.

Don Ruiz pokazał białe zęby w nienawistnym, złym uśmiechu.

- Pięknie. No dobra. Co dalej zbóju?

- Okazałbym brak szacunku dla jego eminencji prymasa Nowej Hiszpanii, ustalając okup za niego na mniej niż sto tysięcy dukatów.

Don Ruiz ze świstem złapał oddech. Posiniał. Szczęka mu opadła.

- Sto tysięcy dukatów!

- Tyle na dzisiaj. Jutro mogę być mniej skromny.

Kapitan generalny z wściekłością obrócił się do kardynała, wymachując rękoma jak szalony.

- Wasza eminencja słyszy, czego teraz żąda ten łotr?

Lecz odzyskawszy już swój nieziemski spokój, kardynał nie dał się drugi raz wytrącić z równowagi.

- Cicho, mój synu. Cicho! Wystrzegajmy się śmiertelnego grzechu, jakim jest gniew, który i tak nie przyśpieszy mojego wyjścia na wolność, do apostolskiej pracy oczekującej mnie w Hawanie.

Żeby skłonić don Ruiza do ustępstwa trzeba by czegoś dużo więcej, niż takie wezwanie, gdyby szalejąca w nim furia i żądza krwawej zemsty nie podszepnęły mu rozwiązania. Lekko trzęsąc się od tłumionego gniewu, ale dostatecznie panując nad sobą, kiwnął głową, jak gdyby usłyszał rozkaz i w stosunkowo grzecznych słowach przyrzekł natychmiast dostarczyć pieniądze, aby jego eminencja czym prędzej wyszedł na wolność.

Za to już w barkasie, wracając z alkadem na ląd, kapitan generalny wcale nie krył się, że nie tyle mu idzie o wolność dla kardynała, co o zniszczenie zuchwałego pirata, który pobił go jego własną bronią.

- Dureń dostanie złoto na swoją zgubę.

Alkad ponuro pokręcił głową.

- Straszna cena. Mój Boże! Sto tysięcy!

- Trudno. - Don Ruiz niemal dawał do zrozumienia swoim zachowaniem, że uważa tę sumę za tani koszt zabicia człowieka, który go tak bardzo poniżył, że on sam, kapitan generalny Hawany, pan życia i śmierci w tych stronach, został zepchnięty do pozycji uczniaka skazanego na rózgi. - I wcale nie jest aż tak wygórowana. Admirał wielkiego oceanu wyznaczył pięćdziesiąt tysięcy dukatów nagrody za głowę kapitana Blooda. Ja tylko podwoiłem tę sumę - ze szkatuły królewskiej.

- Jednak pieniądze markiza Riconete'a nie przepadną. Natomiast nasze pójdą na dno razem z tym łotrem.

- Może uda się je odzyskać. Zależy, gdzie go poślemy na dno. Tam, gdzie teraz kotwiczy, nie ma więcej niż cztery sążnie i w ogóle po tej stronie jest płytko, aż do samej mielizny. Ale nie w tym rzecz. Chodzi o sprowadzenie kardynała arcybiskupa na ląd, żeby skończyła się ta cholerna nietykalność pirackiego okrętu.

- Czy aby na pewno się skończy? Ten chytry diabeł zażąda gwarancji i przysiąg.

Drapieżny uśmiech wykrzywił sine wargi don Ruiza.

- Dostanie je. Wszystkie gwarancje, wszystkie przysięgi, jakich tylko zapragnie. Nikt przy zdrowych zmysłach nie traktuje poważnie przysięgi złożonej pod przymusem.

Nie podniosło to alkada na duchu.

- Jego eminencja będzie innego zdania.

- Jego eminencja?

- Chyba pan nie wątpi, że ten przeklęty pirat zażąda od jego eminencji przyrzeczenia - glejtu na swobodne wyjście z portu. Widzieliśmy, co to za człowiek, ten kardynał - ograniczony, fanatyczny świętoszek, kurczowo trzymający się danego słowa. Niedobrze brać księży na sędziów. Nie nadają się do tej roli. Nie mają w sobie za grosz człowieczeństwa, za grosz zrozumienia. Co ten prałat ślubuje, tego dotrzyma, obojętnie gdzie i jak mu się wypsnęła taka przysięga. Kapitanowi generalnemu z trwogi pociemniało na chwilę w oczach. Wystarczyło jednak, że trochę pomyślał, a w swoim pokrętnym umyśle znalazł wyjście. Roześmiał się ponownie.

- Dziękuję ci, don Hieronimo, za ostrzeżenie. Ja jeszcze niczego nie ślubowałem, ani nie ślubują ci, którym zamierzam zaufać i którzy bezpośrednio otrzymają moje rozkazy.

Powróciwszy do pałacu, nie zajął się od razu sprawą okupu za kardynała, tylko wezwał jednego ze swych oficerów.

- Kardynał arcybiskup Nowej Hiszpanii wyląduje dziś wieczorem w Hawanie - oznajmił. - Ażeby oddać mu honory, a także powiadomić miasto o tym szczęśliwym wydarzeniu, nakazuję oddać z mola salut armatni. Proszę wziąć kanoniera i stanąć przy nim. W chwili, gdy jego eminencja postawi stopę na brzegu, każe pan kanonierowi dać ognia.

Odprawiwszy jednego oficera, wezwał drugiego.

- Proszę siadać na koń i co tchu pędzić do La Fuerza, potem El Morro i La Punta. W moim imieniu rozkaże pan komendantowi każdego z fortów wycelować działa na ten wielki, czerwony okręt pod angielską flagą, stojący tam na kotwicy. Następnie niech czekają na sygnał, którym będzie wystrzał z działa na molo, kiedy kardynał arcybiskup Nowej Hiszpanii zejdzie na ląd. Natychmiast po usłyszeniu wystrzału, mają otworzyć ogień i zatopić ów piracki okręt. Niech to będzie zupełnie jasne.

Zapewniwszy, że wszystko jest zupełnie jasne, oficer odjechał z rozkazami, a don Ruiz poświęcił swoją uwagę uszczupleniu królewskiej szkatuły o złoto niezbędne do wykupienia kardynała z niewoli. Uwinął się tak prędko, że przed godziną czwartą po południu zawitał u burty „Arabelli” i z jego barkasu wywindowano cztery ciężkie skrzynki na pokład pirata. Widok kardynała arcybiskupa na górnym pokładzie rufowego kasztelu pokrzepił don Ruiza i wiernie towarzyszącego mu alkada na duchu. W sutannie i purpurowym kapeluszu, mając przed sobą gołogłową postać braciszka Domingo, a za sobą rząd pozostałych dominikanów skromnie zakapturzonych, jego eminencja niewątpliwie czekał już w gotowości do podróży na ląd. Ta gotowość oraz pewna swoboda, jaką już cieszył się kardynał, a o której świadczyła sama jego obecność na rufie, ostatecznie upewniły don Ruiza, że z chwilą zapłacenie okupu nastąpi kres świętokradczej niewoli i żadne dalsze przeszkody nie opóźnią pożegnania jego eminencji z tym zapowietrzonym okrętem. Usunięcie jego świątobliwości z „Arabelli” pozbawi ją ochronnego parasola, a wtedy działa hawańskich fortów raz - dwa pogruchoczą jej wręgi. Myślami będąc już przy swoim tryumfie, don Ruiz nie potrafił się powstrzymać od przybrania tonu właściwego przedstawicielowi króla, przemawiającego do pirata w osobie Blooda, który czekał u szczytu trapu.

- Maldito ladrón - przeklęty łotrze - masz tu swoje złoto, cenę świętokradztwa, za które będziesz się smażył w piekle przez całą wieczność. Policz pieniądze i wynoś się.

Blood puścił obelżywe słowa mimo uszu, jakby dotyczyły kogoś innego. Pochyliwszy się nad masywnymi skrzynkami, otworzył wszystkie po kolei, obrzucając ich połyskliwą zawartość pobieżnym, lecz taksującym spojrzeniem. Następnie przywołał swego nawigatora.

- Jeremiaszu, tu jest złoto. Każ je wrzucić pod pokład. Przyjmujemy - dodał niemal z lekceważeniem - że rachunek się zgadza.

- Zwracając się ku rufie i purpurowej postaci przy relingu podniósł głos.

- Księże kardynale, okup został przyjęty i barkas kapitana generalnego czeka, żeby was zabrać na ląd. Ekscelencja musi jedynie dać słowo, że będzie nam wolno odpłynąć bez wstrętów, przeszkód czy pościgu.

Kapitan generalny wykrzywił wargi w nikłym uśmieszku pod wąsem. Chytrość człowieka przejawia się w słowach obliczonych na uśpienie czujności przeciwnika i takie też słowa dobrał don Ruiz, wyrażając swoją nienawiść.

- Teraz możesz odpłynąć bez wstrętów czy przeszkód, hultaju. Ale jeśli kiedykolwiek spotkamy się na morzu, a kiedyś się spotkamy...

- Zawiesił głos.

- ...to zapewne będę miał przyjemność powiesić cię na rei, boś krzywoprzysięzca i okryty hańbą złodziej, a nie hiszpański szlachcic

- dokończył za niego Blood.

Zbliżający się kardynał przystanął u szczytu zejściówki na śródokręcie, żeby udzielić mu reprymendy za owe słowa.

- Kapitanie Blood, pańska groźba jest równie uwłaczająca, jak niezgodne z prawdą, mam nadzieję, są pańskie pomówienia.

Don Ruiz mało się nie udusił z osłupienia, chyba bardziej rozjuszony kardynalską reprymendą niż groźbą i obelgami Blooda, które ją spowodowały.

- Wy macie nadzieję! - wykrzyknął. - Wasza eminencja ma nadzieję!

- Chwileczkę! - Wiodąc za sobą sznureczek zakonników, kardynał pomaleńku zszedł na główny pokład i stanął przed nimi - istne wcielenie nieograniczonej potęgi i majestatu Kościoła. - Powiedziałem, że mam nadzieję, że oskarżenia są nieprawdziwe, co zakłada wątpliwość, która pana obraziła. Za tę wątpliwość, don Ruiz, mam nadzieję niebawem prosić pana o wybaczenie. Pierwej muszę jednak poprosić pana o wyjaśnienie czegoś, co gnębi mnie od pańskiej ostatniej wizyty.

- Na brzegu będę służył waszej eminencji szczegółową odpowiedzią na każde pytanie.

I z tymi słowy don Ruiz zbliżył się do burtowego trapu, zapraszając kardynała do barkasu. Stanąwszy po drugiej stronie u s/czy tu trapu, Blood z kapeluszem w dłoni czekał, jak grzeczność nakazuje gospodarzowi żegnającemu gości. Prymas jednakże nie ruszył się z miejsca.

- Jest jedno pytanie, don Ruiz, wymagające odpowiedzi, zanim przystanę na wylądowanie w rządzonej przez pana prowincji.

Minę miał tak surową i władczą, że kapitan generalny, przed którego spojrzeniem drżeli ludzie, zapomniał ze strachu języka w gębie. Kardynał przeniósł z niego wzrok na towarzyszącego mu don Hieronimo i właśnie alkadowi zadał to kluczowe pytanie.

- Seńor alkad, dobrze zważ to, co mi odpowiesz, albowiem twój urząd, a może i więcej, zależy w tej chwili od twojej prawdomówności. Co się stało z towarem, stanowiącym własność owego angielskiego żeglarza, którą kapitan generalny kazał panu skonfiskować?

Rozbiegane oczy don Hieronimo patrzyły wszędzie, tylko nie na inkwizytora. Zastraszony, ani myślał odpowiadać inaczej, jak z miejsca i szczerze.

- Towar Anglika został sprzedany, eminencjo.

- A uzyskane złoto? Co z nim się stało?

- Złoto przekazałem jego ekscelencji kapitanowi generalnemu. Około dwunastu tysięcy dukatów.

Don Ruiz z wysoko uniesionym czołem i pogardliwym, wyzywającym grymasem na ustach, w grobowej ciszy wytrzymał świdrujące spojrzenie surowych, smutnych oczu kardynała. Lecz następne pytanie zmyło bez śladu tę butę z jego oblicza.

- Czy kapitan generalny Hawany jest również podskarbim królewskim?

- Oczywiście, że nie, eminencjo - chcąc nie chcąc powiedział don Ruiz.

- A czy to złoto za towar skonfiskowany w imieniu waszego pana i władcy zostało z kolei przekazane do szkatuły królewskiej?

- Jeszcze nie, eminencjo. Ale...

- Jeszcze nie! - Kardynał przerwał mu w pół słowa, tym swoim cichym głosem, w którym dał się słyszeć pomruk gromu. - Jeszcze nie? Przecież to już cały miesiąc od tamtych wydarzeń. Otrzymałem odpowiedź, mój panie. Niestety, nie wyrządziłem wam krzywdy posądzeniem o to, że urzędnik Korony interpretujący prawo z taką pokrętną sofistyką, jaką zaprezentowaliście mi dzisiejszego ranka, chyba nie może być uczciwym człowiekiem.

- Eminencjo!

To już był ryk gniewu. Nie panując nad sobą, don Ruiz z posiniałą twarzą postąpił krok naprzód. W każdej sytuacji wybuchnąłby gniewem na takie słowa. Ale publicznej bury i zniewag z ust tego klechy, wydania na szyderstwa i pośmiewisko zgrai piratów, czegoś takiego nie zniósłby żaden kastylijski szlachcic. Spieniony ze złości szukał godnej odpowiedzi na tę zniewagę, gdy prymas, jakby czytając w jego myślach, tak zgromił go, że wszelki gniew wyparował z nieszczęśnika, ustąpiwszy miejsca trwodze.

- Zamilcz! Ośmielasz się podnosić na nas głos? Krótką drogą idziesz do złota, ale jeszcze krótszą do hańby. Nie koniec na tym. Aby nieszczęsny angielski marynarz w milczeniu dał się ograbić, zagroziłeś mu Świętym Oficjum i spaleniem w ogniu wiary. Nawet prawdziwy chrześcijanin, a zwłaszcza prawdziwy chrześcijanin bardziej niż ktokolwiek inny winien wiedzieć, że kto powołuje się na Święte Oficjum w tak nikczemnym celu, ten sam się wystawia na sprawiedliwy gniew inkwizycji.

Od straszliwej groźby w ustach niedawnego wielkiego inkwizytora, jego tonu i słów podważających prawdziwość chrześcijaństwa don Ruiza, niczym od pioruna z jasnego nieba struchlało serce w kapitanie generalnym Hawany. Stał przerażony, już widząc oczyma wyobraźni, jak zostaje odsądzony od czci i wiary, zrujnowany, odesłany do kraju, oskarżony w auto-da-fe, pozbawiony wszelkiej godności, a w końcu i życia.

- Panie!

To był żałosny lament złamanego człowieka. Don Ruiz błagalnie wyciągnął ręce.

- Ja nie widziałem...

- W to wierzę. Occulus habent et not videbunt. Człowiek widzący nigdy by się nie naraził na takie niebezpieczeństwo.

Kardynał nagle odzyskał swój dawny spokój. Przez chwilę stał zadumany wśród otaczającej go pełnej szacunku ciszy. Wreszcie podszedł i z westchnieniem wziął hrabiego Marcosa za ramię. Oddalił się z nim na stronę. Pod forkasztelem, poza zasięgiem słuchu całej reszty zebranych, przemówił bardzo łagodnie.

- Wierz mi, że boleję nad tobą mój synu. Humanum es t errare. Wszyscy jesteśmy grzeszni. Gdzie mogę, okazuję miłosierdzie, bo sam potrzebuję miłosierdzia. Przeto uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc, choć nie mogę wiele. Znalazłszy się na Kubie w twoim kapitanacie generalnym, ja jako inkwizytor wiary będę zmuszony uznać wytoczenie procesu w twojej sprawie za mój święty obowiązek. I z konieczności taki proces musi cię zniszczyć. Żeby tego uniknąć, mój synu, ja nie wyląduję, dopóki ty sprawujesz tutaj urząd kapitana generalnego. Ale to wszystko, co mogę uczynić. Posuwając się tak daleko, być może nawet popełniam grzech sofistyki. Muszę jednak myśleć nie tylko o tobie, i nie tylko o dobrym imieniu dumnej Kastylii, lecz również o honorze całej Hiszpanii, niechybnie splamionej hańbą jednego z jej wielkorządców. Rozumiesz, że zarazem nie wolno mi dopuścić, by ten, kto aż tak rażąco zawiódł zaufanie króla, nadal piastował swój urząd, ani by wykroczenie uszło mu płazem.

- Milczał przez chwilę, podczas gdy don Ruiz ze spuszczoną głową czekał w pokorze, wiedząc, że zaraz usłyszy nieodwołalny wyrok.

- Dziś jeszcze pod dowolnym pretekstem ustąpisz z generalnego kapitanatu i odpłyniesz pierwszym statkiem do Hiszpanii. A wówczas, dopóki nie wrócisz do Nowego Świata, ani nie obejmiesz żadnego państwowego urzędu w kraju, dopóty ja nie przyjmę twego wykroczenia oficjalnie do wiadomości. Nic więcej nie mogę zrobić. I niech mi Bóg wybaczy, jeśli już zrobiłem za wiele.

Wyrok był wprawdzie surowy, ale załamany człowiek wysłuchał go i przyjął niemalże z ulgą, albowiem nie przypuszczał w najśmielszych rojeniach, że tak łatwo wywinie się od kary.

- Niechaj tak będzie, eminencjo - wyjąkał, nie podnosząc spuszczonej głowy. Nagle ją podniósł i zrozpaczonym, osłupiałym wzrokiem spojrzał w pełne współczucia oblicze kardynała.

- Skoro jednak wasza eminencja nie ląduje...?

- Nie troszcz się o mnie. Wcześniej już wybadałem tego kapitana Blooda, przewidując taką decyzję. Zawiezie mnie do San Domingo. Tam złapię okręt, żeby wrócić tutaj, do Hawany, a ty sobie tymczasem zdążysz odpłynąć do kraju.

Don Ruiz ujrzał, jak w ten oto sposób koło nosa przechodzi mu nawet zemsta na owym przeklętym morskim rabusiu, który doprowadził do jego zguby. Podjął ostatnią, słabą, rozpaczliwą próbę odwrócenia chociaż tej sytuacji.

- Eminencja chce zaufać piratom, którzy już raz... Nie dane mu było dokończyć.

- Na tym świecie, mój synu, nauczyłem się pokładać ufność raczej w Niebiosach, niż w człowieku. A ten bukanier, mimo jego wszystkich grzechów, jest synem prawdziwego Kościoła i przekonałem się, że sumiennie dotrzymuje danego słowa. Jeżeli istnieje jakieś ryzyko, muszę je ponieść. Postaraj się swoim przyszłym postępowaniem, żebym poniósł je w dobrej sprawie. A teraz odejdź z Bogiem, don Ruizie. Nie zamierzam dłużej cię zatrzymywać bez powodu.

Kapitan generalny przyklęknął, ucałował kardynalski pierścień i poprosił o błogosławieństwo. Prymas Nowej Hiszpanii uniósł prawą dłoń z wyciągniętymi dwoma palcami i uczynił kciukiem znak krzyża nad jego pochyloną głową.

- Benedictus sis. Pax Domini sit semper tecum. Niech światłość łaski wskazuje ci lepsze drogi na przyszłość. Idź z Bogiem.

Należy jednak wątpić, czy don Ruiz odszedł w pokoju, jak miał przykazane, pomimo całej jego skruszonej pozy u stóp kardynała. Potykając się jak ślepiec ruszył do trapu, krótko wezwał alkada do powrotu i nie zaszczyciwszy nikogo więcej ani jednym spojrzeniem, czy słowem, zlazł do barkasu.

Podczas gdy don Ruiz z alkadem we wzajemnym zrozumieniu dla swej wściekłości wyzywali kardynała arcybiskupa od nadętych, wścibskich, cholernych klechów, okręt Blooda podnosił kotwicę. „Arabella” pod pełnymi żaglami przeparadowała między potężnymi fortami i wyszła z Zatoki Hawańskiej, nie zaczepiona przez Hiszpanów, którym widok przechadzającej się po rufie, imponującej, purpurowej postaci nie pozwolił dać ognia z sygnałowej armaty.

I tak doszło do tego, że kiedy dwa tygodnie później wielki galeon „Święta Weronika” w feerii flag i wimpli, i grzmiąc z dział na powitanie, wszedł do Zatoki Hawańskiej, nie było kapitana generalnego do oddania honorów przybywającemu prymasowi Nowej Hiszpanii. A niziutki, pękaty, choleryczny prałat, zirytowany brakiem jakichkolwiek ceremonii powitalnych, rozeźlił się już całkiem nie na żarty, gdy zbaraniały alkad, zdający się niespełna rozumu, o mało co nie potraktował jego eminencji jak oszusta.

Yberville wyzuty z purpurowych splendorów, które razem z mnisi-mi habitami naprędce skombinowano na Sainte-Croix, nadymał się w owych dniach i puszył na pokładzie „Arabelli”, że od kiedy został bukanierem, świat stracił w jego osobie wielkiego dostojnika Kościoła. Kapitan Blood przyznawał mu rację co najwyżej w tym, że chodziło o stratę wielkiego aktora. Snęli, którego natura wyposażyła w tonsurę wprost stworzoną do roli braciszka Domingo, jako heretyk całkowicie się zgadzał z kapitanem Bloodem.

ROZDZIAŁ 6 - ZADURZONA HIDALGA

Metys z załogi francuskiego brygu przywiózł na Tortugę wiadomość o zajściu, w którym nieszczęsny James Sherarton postradał życie. Paskudna to była historia. Pokrótce rzecz miała się tak.

Sherarton ze swymi angielskimi nurkami łowił perły w Zatoce Wenezuelskiej, opodal jednej z Espada Keys, u wejścia do Jeziora Maracaibo. Poławiacze zebrali już bogate żniwo, gdy napadła ich hiszpańska fregata i nie zadowoliwszy się zagarnięciem angielskiego słupa razem z perłami, Hiszpanie wyrżnęli wszystkich w pień - dwunastu zacnych, poczciwych ludzi, których jedyną zbrodnią była sama obecność na wodach Nowego Świata, do czego Hiszpania nie uznawała praw żadnej innej nacji, prócz swojej własnej.

W tawernie „U króla Francji”, gdzie Metys opowiadał o tej rzezi z mrożącymi krew w żyłach szczegółami, akurat bawił kapitan Blood.

- Hiszpania zapłaci - rzekł. A dając wyraz swojemu romantycznemu poczuciu sprawiedliwości, dodał: - I to zapłaci perłami.

Zatrzymał dla siebie pomysł, jaki na poczekaniu przyszedł mu do głowy. Pomysł tyleż nagły, co oczywisty. Wystarczyła wzmianka o poławiaczach pereł, żeby Blood przypomniał sobie Rio de La Hacha, najbardziej perłodajne łowiska Morza Karaibskiego, przysparzające królowi Filipowi nieprzebranych bogactw. Nie po raz pierwszy zaświtała Bloodowi myśl o najeździe na źródło hiszpańskich skarbów, lecz dostrzegając trudności i niebezpieczeństwa przedsięwzięcia, zwykle odkładał je na korzyść innych, łatwiejszych i bliższych operacji,

Co do owych trudności i niebezpieczeństw, nigdy nie były one większe niż właśnie w tej chwili, gdy niemal zakrawało na to, że sama słusznie urażona Nemezis wyznaczyła go na swe karzące ramię. Blood miał doskonałe rozeznanie sytuacji. Wiedział, że hiszpański admirał wielkiego oceanu, markiz Riconete z potężną eskadrą i ze zdwojoną czujnością krąży po przybrzeżnych wodach kontynentu. Po tym, jak został wystrychnięty na dudka w San Domingo, admirał wstydził się pokazać w Hiszpanii, dopóki nie zmyje z siebie tej hańby. Miarą jego zawziętości niech będzie rozesłana na wszystkie strony wiadomość, że wypłaci ogromną sumę pięćdziesięciu tysięcy pesos za żywego lub martwego kapitana Blooda, albo za informację, która przyczyni się do ujęcia pirata. Zatem jeśli wyprawa na Rio de La Hacha miała się powieść, należało ją przeprowadzić przede wszystkim z zaskoczenia i błyskawicznie. Piraci winni się znajdować już daleko z łupem, zanim admirał zacznie choćby podejrzewać ich obecność u wybrzeży. W tym celu kapitan Blood postanowił najpierw przeprowadzić osobiście rekonesans i dokładnie zapoznać się z terenem, żeby podczas ataku nie miały miejsca żadne niespodzianki.

Odrzuciwszy swój zwykle wytworny strój, złote galony i brabanckie koronki, przyoblekł wysoką postać w szary samodział, wełniane pończochy, prosty, lniany kołnierz i kapelusz bez przybrania. Na głowie zawiązał czarną jedwabną chustę, zamiast peruki. W tym przebraniu, pozostawiwszy na Tortudze swoją piracką flotę, liczącą wówczas cztery okręty obsadzone przez blisko tysiąc bukanierów, samotnie popłynął handlowym statkiem do Curaqao, skąd dalej zabrał go holenderski „Loewen”, regularnie kursujący tam i z powrotem pomiędzy wyspą a Cartageną. Blood przedstawił się jako handlarz skórami, przybierając nazwisko Tormillo oraz mieszane holendersko-hiszpańskie pochodzenie. Na molo Rio de La Hacha wysiadł w poniedziałek. W drodze powrotnej z Cartageny Holender miał w piątek zawinąć do Rio de La Hacha, choćby tylko po to, żeby zabrać senora Tormillo z powrotem na Curacao. Dla pewności, że holenderski szyper solennie dotrzyma obietnicy, Blood zdążył się zaprzyjaźnić z nim w najlepsze, głównie za sprawą nadmiernych ilości wspólnie spożytego bumbo.

Wysiadłszy z szalupy Holendra na ląd wynajął pokój w „Escudo de Leon”, przyzwoitej gospodzie w lepszej dzielnicy miasta i rozgłosił wszem i wobec, że do Rio de La Hacha przyjechał zakontraktować skóry. Szybko znalazł dostawców, budząc ich szacunek wielkością zamówień, a uśmieszek politowania swoją zgodą na wyśrubowane ceny. W pogoni za interesami swobodnie przemierzał miasto wzdłuż i wszerz, przy okazji nie przegapiając niczego godnego uwagi i zbierając potrzebne mu informacje. Tak pracowicie i pożytecznie spędzał czas, że w czwartek wieczorem nie miał tu już nic do roboty. Dokładnie zapoznał się z uzbrojeniem twierdzy portowej, z rozmieszczeniem, rodzajem wojsk i liczebnością garnizonu, z położeniem i fortyfikacjami królewskiej skarbnicy, gdzie przechowywano zbiory pereł, nawet udało mu się z bliska przyjrzeć łodziom na łowisku i poławiaczom pereł nurkującym pod osłoną dziesięciodziałowej guarda-costa oraz ustalić, że markiz Riconete, rozesławszy szybkie okręty patrolowe, sam na główną kwaterę eskadry obrał sobie odległą o sto pięćdziesiąt mil na południowy zachód Cartagenę. Mało tego, Blood wymyślił i dopracował w szczegółach plan uniknięcia hiszpańskich patroli morskich i wzięcia miasta przez zaskoczenie, co by umożliwiało rabunek skarbnicy, zanim admiralska eskadra zdąży przybyć z odsieczą.

W czwartek pod wieczór wrócił zadowolony do swego pokoju na ostatni nocleg w „Escudo de Leon”. Rankiem przypłynie Holender, zabierze go z powrotem i będzie po wszystkim. Tymczasem wszystko potoczyło się inaczej, jak gdyby przeznaczone mu było odmienić życie i losy ludzi, o których istnieniu w owej godzinie nie miał zielonego pojęcia.

Oberżysta powitał gościa wiadomością, że hiszpański szlachcic don Francisco de Yillamarga szukał go przed chwilą w gospodzie i jeszcze raz wpadnie za godzinkę. Usłyszawszy to nazwisko, Blood odniósł wrażenie, że w przedwieczornej, upalnej duchocie nagle wionęło chłodem. Przynajmniej nic po sobie nie pokazał, panując nad oddechem i twarzą.

- Don Francisco de Yillamarga? - - powtórzył z wolna, żeby zyskać czas do namysłu. Czy to możliwe, że w Nowym Świecie jest dwóch Hiszpanów noszących to samo rzadkie nazwisko?

- O ile dobrze pamiętam, niejaki don Francisco de Yillamarga był wicegubernatorem Maracaibo.

- To ten sam człowiek, proszę pana - rzekł oberżysta. - Don Francisco był tam wicegubernatorem, albo co najmniej alkadem gdzieś do zeszłego roku.

- I pytał o mnie?

- O pana, senor Tormillo. Dzisiaj wrócił z głębi kraju i powiada, że ma partię surowych skór do sprzedania.

- Aha! - Było to prawie westchnienie ulgi. Kapitanowi rzeczywiście spadł niewielki bo niewielki, ale zawsze jakiś ułamek ciężaru z serca.

- Don Francisco sprzedaje skóry? Don Francisco de Yillamarga został handlarzem?

Mały pulchny oberżysta rozłożył ręce.

- Siła wyższa, proszę pana. Tu jest Nowy Świat. Tutaj wszystko może spotkać hidalga, jeśli ma pecha. A nieborak don Francisco miał okrutnego pecha. Podległą mu prowincję najechał ten przeklęty pirat, kapitan Blood, no i don Francisco popadł w niełaskę. Siła wyższa. Tak to już bywa. Nie ma litości dla gubernatora, który nie potrafi obronić powierzonej mu placówki.

- Rozumiem. - Blood zdjął szeroki kapelusz i otarł czoło pokryte kroplami potu poniżej rąbka czarnej chusty.

Jak dotąd wszystko było w porządku dzięki jego szczęśliwej, przypadkowej nieobecności podczas wizyty don Francisca. Oto jednak omijające go dotychczas z daleka niebezpieczeństwo, że zostanie rozpoznany, zawitało w progi oberży. A niewielu było ludzi w Nowej Hiszpanii, z którymi Blood mniej by sobie życzył stanąć teraz oko w oko, niż z tym byłym wicegubernatorem Maracaibo, owym dumnym hiszpańskim hidalgiem, z powodów wyniszczonych przez oberżystę zmuszonym kalać sobie ręce handlem. Odroczone spotkanie zapewne sprawiłoby don Francisco tak wielką radość, jak Bloodowi niechybnie wielką przykrość. Nawet u szczytu pomyślności don Francisco jak nic by mu nie darował. W biedzie, możliwość zarobienia pięćdziesięciu tysięcy pesos tylko by pogłębiła żądzę zemsty w tak nisko upadłym dostojniku. Wzdrygnąwszy się na myśl, jak blisko znajdował się od zguby, dziękując Bogu za ostrzeżenie w ostatniej chwili, kapitan zdał sobie sprawę, że nie może już czekać do świtu na przybycie Holendra. Byle jakim statkiem, jeśli trzeba, to samotnie w otwartej łodzi, musi natychmiast opuścić Rio de La Hacha. I nie wolno mu sprawiać wrażenia, że się wystraszył, albo że ucieka. Zrobił strapioną minę.

- Co za pech, że akurat mnie nie było, kiedy przyszedł don Francisco. Nie uchodzi, aby człowiek szlachetnie urodzony miał się trudzić i szukać mnie po raz drugi. Natychmiast złożę mu moje uszanowanie, jeśli mi pan powie, gdzie on mieszka.

- Ależ proszę bardzo. Znajdzie pan jego dom na Calle San Blas, stąd pierwszy zakręt w prawo, a tam już każdy wskaże, gdzie mieszka don Francisco.

Kapitan nie marudził ani chwili.

- Pójdę od razu - rzekł i wyszedł z oberży.

Albo jednak zapomniał, albo pomylił wskazówki oberżysty, bo zamiast w prawo, skręcił w lewo i szybkim krokiem pomaszerował niemal pustą o tej porze ulicą w stronę przystani. Z głębi małej, bocznej uliczki jakieś pięćdziesiąt jardów od mola doleciały Blooda złowróżbne hałasy: szczęk stali, krzyki kobiety i chrapliwe, męskie przekleństwa. Pomny swego położenia, kapitan zapewne by puścił je mimo uszu, mając aż nadto kłopotów z ocaleniem własnej głowy, żeby się troszczyć o cudze. Treść posłyszanego przekleństwa zatrzymała go jednak w pół kroku.

- Perro ingles! Ty angielski sukinsynu!

Dla Blooda była to wiarygodna wiadomość, że w owej mrocznej alejce mordowano jego ziomka. To mu wystarczyło. Na obcej ziemi każdy, w kim bije ludzkie serce, uważa ziomka za rodzonego brata. Kapitan skoczył w mrok wąziutkiej uliczki, w biegu sięgając za pazuchę po pistolet. Również w biegu przyszło mu na myśl, że czego jak czego, ale hałasu to tu nie brakuje. Ostatnią rzeczą, której by sobie życzył, było ściągnięcie gapiów hukiem wystrzału. Pozostawiwszy więc pistolet w kieszeni, dobył rapiera. Zbliżając się do sceny walki, w resztkach szarówki dostrzegł aktorów ulicznego dramatu. Trzej mężczyźni nacierali na czwartego, który przyparty plecami do zamkniętej bramy, owinąwszy sobie lewą rękę płaszczem dla osłony, stawiał opór równie rozpaczliwy, co od początku nadaremny. Już samo to, że się jeszcze bronił, świadczyło o jego wyjątkowej sprawności. Drobna kobieca postać w cienkiej mantylce z czarnego jedwabiu, zarzuconej na ramiona i głowę, bezradnie opierała się o ścianę opodal walczącego kwartetu.

Blood wkroczył do akcji bezgłośnie, szybko i fachowo. Swoje przybycie oznajmił przeszywając plecy najbliższego z trzech napastników rapierem na wylot.

- To wyrówna szansę - zauważył gwoli usprawiedliwienia i wyszarpnął rapier w samą porę, żeby stawić czoło drugiemu Hiszpanowi, który gwałtownie obrócił się i szedł na niego, klnąc, jak tylko Kastylijczycy klnąc potrafią. Blood zręcznie sparował zdradliwe pchnięcie, związał głownię pyskacza i pchnięciem po żelazie przebił trzymające ją ramię. Rozbrojony przeciwnik wycofał się, ściskając zlany krwią rękaw i złorzecząc z jeszcze większą inwencją, podczas gdy ostatni z Hiszpanów, uświadomiwszy sobie nagłą zmianę stosunku sił z trzech do jednego dla siebie na dwa do jednego na korzyść przeciwnika, i bynajmniej tym nie ucieszony, zrejterował przed natarciem Blooda. W chwilę później obaj Hiszpanie byli już daleko, zostawiając ciężko rannego kompana na ziemi. Anglik dyszał i słaniał się na nogach.

- Przeklęte zbóje! - wysapał. - Jeszcze trochę, a byłoby po mnie.

Kobieta podbiegła do jego boku.

- Vamos, Jorgito! Vamos - krzyknęła w gorączkowej panice. Wtem przeszła z hiszpańskiego na całkiem płynną angielszczyznę.

- Szybko, kochany! Szybko do łodzi. Jeszcze tylko parę kroków. No chodź!

Wzmianka o łodzi zabrzmiała Bloodowi w uszach niczym zapowiedź nagrody za jego dobry uczynek. Obudziła w nim uzasadnioną nadzieję, że ratując nieznajomego, uratował siebie, albowiem ze wszystkich rzeczy na świecie najbardziej w tej chwili potrzebował właśnie łodzi. Ponieważ nieznajomy leciał z nóg, Blood podtrzymał go i pośpiesznie obmacał, aż trafił palcami na lepki od krwi lewy bark Anglika. Bez dalszych ceregieli przełożył sobie jego prawe ramię przez kark, ujął rannego wpół i kazał dziewczynie wskazywać drogę. Pomimo strachu o życie kochanka, w lot zrozumiała konieczność zabrania go stąd jak najprędzej, co samo w sobie świadczyło o jej odwadze i zdrowym rozsądku. W uliczce otworzyło się kilka okien, a z tu i ówdzie uchylonych drzwi wyglądały bielejące w mroku twarze, ciekawe przyczyny zamieszania. Choć milczący i pewnie wystraszeni, gapie naglili do pośpiechu.

- Chodźmy - powiedziała dziewczyna. - Tędy. Proszę za mną. Na wpół podtrzymując, na wpół dźwigając rannego, Blood dotrzymywał jej kroku i tak z uliczki wyszedł na nabrzeże. Nic sobie nie robiąc ze spojrzeń przypadkowych przechodniów, przystających i oglądających się za nimi, dziewczyna zaprowadziła go wzdłuż mola do miejsca, gdzie czekała szalupa. Z ławki powstali dwaj nadzy do pasa wioślarze, Indianie lub Metysi. Jeden z nich natychmiast wyskoczył na molo, ale przystanął i w półmroku wpatrywał się w brzemię Blooda.

- Que tal el patroni - warknął.

- Jest ranny. Zanieście go ostrożnie do łodzi. No, szybciej! Szybciej!

Została na nabrzeżu, trwożliwie oglądając się za siebie, dopóki Blood z Indianami nie ułożyli rannego na rufie. Kapitan wyprostował się i podał jej rękę.

- Do łodzi, proszę pani - powiedział rozkazującym tonem i aby zaoszczędzić sobie czasu na jałowe dyskusje, dodał:

- Płynę z wami.

- Ależ nie może pan! Z miejsca odpływamy. Łódź już nie wróci. Nie śmiemy zwlekać ani chwili.

- Przebóg, ja także nie śmiem. Dobrze się składa. Powiedziałem, że płynę z wami. Proszę na pokład. - I bez dalszych korowodów prawie wciągnął ją do łodzi i kazał wioślarzom odbijać.

Jeżeli nawet zajście ją zdziwiło, wnet machnęła na nie ręką. W owej chwili myślała wyłącznie o stanie zdrowia swojego Anglika i że trzeba im natychmiast uciekać stąd, zanim napastnicy wrócą z posiłkami, żeby dobić jej ukochanego. Ani w głowie było dziewczynie marnowanie czasu na zbędne spory z dziwakiem, a pewnie i on sam nie znajdował miejsca w jej świadomości. Na rufie odbijającej od brzegu łodzi przyklękła u boku rannego, który stracił przytomność. Blood przyklęknął z drugiej strony i wprawnymi palcami chirurga, dziś należącymi do bukaniera, wymacał i zbadał ranę nad obojczykiem. . - Nie ma powodu do niepokoju - pocieszył dziewczynę. - To nic poważnego. Stracił trochę krwi, więc miał prawo zemdleć. Wkrótce wróci do sił.

- Gracias a Dios

Wyszeptała krótką modlitwę dziękczynną. Zerknąwszy za siebie w stronę mola, ponagliła wioślarzy do większego wysiłku. Łódź pruła ciemną toń w kierunku okrętowej latarni oddalonej jeszcze o pół mili, gdy ranny poruszył się i rozejrzał dookoła.

- Co do cholery... - Spróbował się podnieść. Blood przytrzymał go oburącz.

- Spokojnie - rzekł. - Bez obawy. Zabieramy cię na okręt

- Zabieracie mnie na okręt? Coś ty za diabeł?

- Jorgito! - krzyknęła panna. - Ten pan ocalił ci życie.

- Ale heca! To ty, Isabelito? - Następnym zdaniem udowodnił, że orientuje się w sytuacji. - Gonią nas?

Uspokajająco wskazała okrętową latarnię na wprost łodzi, co skwitował cichym śmiechem. Po czym sklął Indian.

- Szybciej, leniwe sukinsyny! Mocniej mi ciągnąć, dzikusy! Wioślarze zdwoili wysiłki i chrapliwość oddechów. Anglik ponownie zaśmiał się, cicho jak przedtem, drwiącym, szyderczym śmiechem.

- No i pięknie. Udało nam się wykaraskać bez szwanku. Bogać tam, bez jakiego szwanku. Sikam krwią jak pieprzony chrześcijański męczennik.

- Głupstwo - zapewnił Blood. - Leci trochę krwi. Na pokładzie zaraz to zatamujemy i opatrzymy ranę.

- Jak boga kocham, gadasz niby konował.

- Bo nim jestem.

- Ale heca! To już szczyt szczęścia! Rębacz, który przychodzi z odsieczą, doktor, który wyleczy, a wszystko w jednej osobie. Dobry znak, kochaneczko.

- Łaska Boska - sprostowała panna śpiewnym tonem, przysuwając się bliżej ukochanego.

Z niebawem zasłyszanych półsłówek Blood domyślił się całej prawdy o wzajemnym związku tych dwojga. Byli parą zbiegłych kochanków, on, Anglik nazwiskiem George Fairfax, i ona, młodziutka hidalga z możnego rodu Sotomayorów. Niedawna napaść była dziełem brata panny, który z dwójką przyjaciół usiłował za wszelką cenę udaremnić porwanie siostry. Brat wyszedł cało z potyczki i to właśnie jego pościgu wypatrywała przerażona dziewczyna, bez przerwy oglądając się na coraz odleglejszy brzeg. Jednak kiedy ruchliwe światełka wreszcie zaroiły się na molo, łódź weszła już w czarny cień okrętu i wkrótce dobiła do burty dwumasztowego brygu, a gruby głos powitał ich z pokładu.

Panna pierwsza wdrapała się po trapie. Po niej Fairfax, a zaraz i tuż za nim Blood, jak najbliżej, żeby służyć mu pomocną dłonią i w rzeczy samej prawie wnosząc go na pokład. Rosły marynarz o rozgorączkowanym obliczu, widocznym w świetle zwieszonej z grotmasztu latarni, zarzucił ich u szczytu trapu nerwowymi pytaniami. Oparłszy się o nadburcie, Fairfax złapał oddech i ostro przerwał tę lawinę pytań rozkazami.

- W drogę, Tim, natychmiast! Nie ma czasu brać łodzi na pokład. Weź ją na hol. I nie baw się w podnoszenie kotwicy. Przetnij linę. Stawiaj żagle i wiejemy. Jeśli się nie pośpieszymy, będziemy mieli alkada i wszystkich alguaziles La Hacha na pokładzie. Nie stój tak jak kołek, do cholery.

Na gromkie wezwanie Tima marynarze zaczęli się zwijać jak w ukropie, panna dotknęła ręki kochanka.

- A co z tym dżentelmenem, George? Zapomniałeś o nim. On nie wie, dokąd płyniemy.

Przytrzymując się ramienia kapitana, Fairfax obrócił ku niemu szczupłą, zasępioną twarz i popatrzył spode łba na swego wybawcę.

- Chyba się domyślasz, że nie mogę zwlekać - rzekł.

- Dawno się niczego nie domyślałem z większą radością - padła beztroska odpowiedź. - I mało mnie obchodzi, dokąd płyniecie, byle dalej od Rio de La Hacha.

Zasępiona twarz pojaśniała. Cichy śmiech wykrzywił usta.

- Też pryskasz, co nie? Ja cię kręcę! Do tańca i do różańca. Dobraliśmy się w korcu maku. Więcej życia, Tim. Czy te twoje szczury lądowe nie potrafią ruszać się szybciej?

Rozległ się świst bosmańskiego gwizdka i pośpieszny tupot bosych stóp na pokładzie. Pogoniwszy ludzi w paru krótkich, ostrych słowach, Tim skoczył do poręczy nadburcia i wydał polecenie Indianom, wciąż tkwiącym w łodzi przy trapie.

- Zejdźcie na dół, kapitanie - zwrócił się do Fairfaxa. - Wpadnę do pana, gdy tylko ruszymy i położę łajbę na kurs.

Blood pomógł Fairfaxowi dotrzeć do obszernej, acz skromnie wyposażonej kabiny, którą oświetlała tłuszczowa lampa, wisząca nad stołem z surowego drewna. Obu kapitanom towarzyszył najtroskliwszy z aniołów stróżów w osobie depczącej im po piętach panny. W otwartych drzwiach kabiny kapitańskiej czekał murzyński chłopak. Ujrzawszy swego pana w koszuli przesiąkniętej krwią, krzyknął i stanął jak wryty, łyskając bielą zębów i gałek ocznych w przerażonej, czarnej twarzy. Przejmując dowództwo, Blood wezwał Murzyna do pomocy i wspólnie z nim wniósł znów tracącego przytomność Fairfaxa do środka, po czym zdjęli rannemu buty i złożyli go na koi. Wówczas Blood posłał Alcatrace'a, jak zwał się chłopak, do kambuza po ciepłą wodę i do bosmana po okrętową apteczkę.

Fairfax, mężczyzna tak rosły i słusznej budowy jak sam Blood, spoczywał na wąskiej koi w pozycji siedzącej, podparty poduszkami z całego okrętu. Z na wpół przymkniętymi powiekami zwiesił bezsilnie głowę, a że nie nosił peruki, jego pobladła twarz o wystających kościach policzkowych prawie zniknęła pod opadłą grzywą rudawo kasztanowatych włosów.

Blood rozciął koszulę i obnażył krzepki tors wygodnie usadowionemu pacjentowi. Murzyński steward przyniósł konew wody, płótno lniane i cedrową skrzynkę ze skąpym, okrętowym zasobem medykamentów, a tuż za stewardem do kabiny wkroczyła panna, błagając, żeby pozwolono jej służyć pomocą. Przez furty okienne pootwierane na fioletowawy mrok tropikalnej nocy słyszała skrzypienie bloków i łopot żagli chwytających wiatr, i wreszcie z ogromną ulgą poczuła, jak zwolniony z kotwicy bryg bierze dziobem fale. Minęło zagrożenie pościgiem i przynajmniej jeden ciężar już spadł jej z serca.

Blood szarmancko zaprosił ją do pomocy. Przyglądając się teraz dziewczynie w świetle lampy, potwierdził trafność swych pierwszych spostrzeżeń. Drobna, mała kobietka, prawie dziecko z klasztornej szkoły żeńskiej, ukazała mu śliczną, przejętą buzię z parą błyszczących, czarnych jak węgle oczu na tle woskowej bladości lic. Obszyta złotymi koronkami czarna suknia z przepiękną hiszpańską krezą u szyi i takimiż mankietami oraz perły - niewątpliwie wielkiej wartości - w połyskliwych włosach, jak i pełna dumy postawa panny, wszystko wskazywało na wielką damę. Znalazłszy w niej pojętną i zręczną pomocnicę, w lot spełniającą polecenia, Blood zajął się mężczyzną, z miłości do którego ta młodziutka hidalga z wielkiego rodu Sotomayorów najwyraźniej paliła za sobą mosty. Ostrożnie, delikatnie przemył bark i sine brzegi rany, wciąż jeszcze broczącej krwią. Z trzymanej przez Alcatrace'a apteczki w końcu wygrzebał wyciąg z arniki i obficie zlał nim ranę. Efekt był piorunujący. Fairfax ocknął się jak oparzony.

- Na ogień piekielny! - wrzasnął. - Przysmażacie mnie czy co, do cholery?

- Cierpliwości, mój panie. Taka kauteryzacja* goi ranę. Cierpliwości.

Panna objęła głowę pacjenta ramieniem, podtrzymując go i tuląc. Musnęła wargami spocone czoło.

- Mój biedny Jorgito - wyszeptała.

Mruknął za całą odpowiedź i zamknął oczy. Blood podarł płótno na bandaże. Położył tampon na ranę, obwiązał tampon bandażem, a potem drugim unieruchomił lewą rękę na temblaku. Alcatrace przyniósł czystą koszulę i wspólnie założyli ją przez głowę rannemu, pozostawiając lewy rękaw pusty. Operacja była skończona. Blood poprawił poduszki.

- Proszę spać w tej pozycji. I unikać zbędnych ruchów. Jeżeli nie damy ci się ruszać, najdalej za tydzień wrócisz do zdrowia. Niewiele brakowało. Dwa cale niżej i w tej chwili szykowalibyśmy tobie zupełnie inne łoże. Miałeś szczęście, nie ma co.

- Szczęście? Niech mnie piekło pochłonie!

- Chyba nawet miałbyś za co podziękować.

O ile Fairfax w odpowiedzi na tę łagodną wymówkę wymruczał tylko jakieś przekleństwo, panna poderwała się jak ukłuta. Ponad wąską koją ujęła obie dłonie Blooda w swoje ręce. Na bladej, smutnej buzi odmalowało się uniesienie. Wargi i głos jej drżały.

- Pan byłeś tak dobry, tak dzielny, tak szlachetny.

Zanim odgadł, co ona zamierza, uniosła jego dłonie do ust i obie je ucałowała. Wyrwał ręce, protestując gwałtownie. Uśmiechnęła się do niego smutnym uśmiechem.

- Czyż nie są godne ucałowania te ręce? Czyż nie one ocaliły życie memu Jorgito? Czyż nie one zaleczyły jego rany? Do końca życia będę je wielbić. Do końca życia będę im wdzięczna.

Kapitan Blood miał swoje zdanie na ten temat. Nie zachwycił się Jorgitem. Niskie, cofnięte, małpie czoło, szerokie usta i wulgarny język nie budziły zaufania, choć od biedy można by określić tę jego twarz jako przystojną na swój pospolity, żeby nie powiedzieć prostacki sposób. Była to twarz grubokoścista, o śmiało zarysowanym nosie, wydatnych kościach policzkowych, mocno wysuniętej szczęce. Lat nie mógł Jorgito liczyć więcej niż ze trzydzieści. Pod badawczym wzrokiem Blooda spuścił cokolwiek za blisko osadzone, bladoniebieskie oczy i wybąkał spóźnione podziękowanie, o której to powinności przypomniał mu wybuch panny.

- Przysięgam, że jestem pańskim dozgonnym dłużnikiem. Psiakrew! To dla mnie nie nowina, Bóg mi świadkiem. Zawsze byłem czyimś dłużnikiem, od kiedy sięgam pamięcią. Ale ten dług - niech mnie szlag trafi! - to zupełnie co innego. Gdybyś pan tylko nadział mi jak kurczaka na szpikulec tego rajfura, co dał nogę, byłbym jeszcze dozgonniej wdzięczny. Świat by się doskonale obszedł bez don Serafina de Sotomayora. Bodaj go szlag!

- Senor Jesus! No digas eso, ąuerido! - prędko i ostro ofuknęła go mała hidalga. - Nie waż się mówić takich rzeczy, mój kochany.

Pogłaskała Jorgita po policzku, żeby złagodzić mu burę. - Przenigdy. Gdyby tak się stało, zawsze miałabym wyrzuty sumienia. Umarłabym gdyby przelano krew mojego brata.

- A co z moją krwią? Nie dość jej przelał ze swoimi cholernymi zbirami? I czy nie zamierzał przelać wszystkiej, pieprzony morderca?

- Querido - przemówiła łagodnie jak do dziecka. - On wystąpił w mojej obronie. Uważa to za swój obowiązek. Nigdy bym mu nie wybaczyła, gdyby cię zabił. Wiesz, że to by mi złamało serce. Ale ja rozumiem Serafina. Och, podziękujmy Bogu... Bogu i temu jakże dzielnemu szlachcicowi, że nie stało się nic gorszego.

W tym momencie Tim, wielki, rudowłosy szyper wpadł, żeby zobaczyć, jak ma się pan Fairfax i zameldować, że leżą na kursie, że „Czapla” żwawo idzie ze stałym, południowym wiatrem, i że La Hacha zostało już kilkanaście mil za rufą.

- Więc wszystko dobre, co się dobrze kończy, kapitanie. I musimy znaleźć kwaterę dla dżentelmena, który przybył z panem na pokład. Każę powiesić mu hamak w pentrze. Zajmij się tym, Alcatrace. Pronto! Yamos! - wyprawił Murzyna z tym zadaniem.

Fairfax z na wpół przymkniętymi powiekami spoczywał na poduszkach.

- Wszystko dobre, co się dobrze kończy - powtórzył. Roześmiał się cichutko, a Blood zauważył, że ilekroć Fairfax się śmieje, szyderczy grymas wykrzywia jego niewyparzone usta. Teraz, kiedy sobie leżał wygodnie i ustało krwawienie, z każdą chwilą czuł się coraz lepiej na ciele i umyśle. Ujął spoczywającą na pościeli dłoń panny.

- Tak. Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Przechowasz klejnoty, gołąbeczko?

- Klejnoty?

Drgnęła i zaparło jej dech, i na chwilę ściągnęły się jej brwi w zamyśleniu. Niespodziewanie złapała się za serce i z wystraszoną miną skoczyła na równe nogi.

- Klejnoty?

Fairfax obrócił głowę i zmierzył dziewczynę od stóp do głów spojrzeniem nagle szeroko otwartych, bladoniebieskich oczu.

- Co jest? - zakrakał. - Schowałaś je? Zadrżała jej warga.

- Valga me Dios! Musiałam upuścić szkatułkę, kiedy dogonił nas Serafino.

Zapadła długa, martwa cisza w rodzaju tych, które, jak Blood wyczuwał, zwiastują burzę.

- Upuściłaś szkatułkę! - rzekł Fairfax nie wróżącym nic dobrego, cichym głosem. Z opadłą szczęką gapił się na nią zbaraniałym wzrokiem. - Upuściłaś szkatułkę? - Zimny ogień pomału rozgorzał w bladoniebieskich oczach. - Powiadasz, że upuściłaś szkatułkę? - Tym razem głos mu się podniósł i załamał. - Szlag mnie trafi! Nie do wiary! Psiakrew! Nie mogłaś jej upuścić.

Poraził ją tym niespodziewanym wybuchem wściekłości. Podniosła na niego wylęknione oczy.

- Złościsz się, Jorgito - wyjąkała. - Ale nie wolno ci się gniewać. To niesprawiedliwe. Przypomnij sobie, co się stało. Straciłam głowę. Groziła ci śmierć. Co wtedy znaczyły klejnoty? No i upuściłam szkatułkę. Nie wiedzieć kiedy. Byłeś ranny i myślałam, że pewnie zginiesz, więc jak mogłam wtedy pamiętać o klejnotach? Rozumiesz Jorgito? Po prostu zgubiłam je. Ale one nic nie znaczą. Mamy siebie. One się nie liczą. Niech idą precz.

Nieśmiało spróbowała objąć go za szyję. Odtrącił jej rękę w szewskiej pasji.

- Nic nie znaczą! - ryknął, już nie panując nad swą niewyparzoną gębą. - Żebym tak zdechł! Siejesz gdzieś fortunę, wsadzasz trzydzieści tysięcy dukatów w dupę psu i mówisz, że to się nie liczy... A idźże do wszystkich diabłów, dziewucho! Jeśli to się nie liczy, to powiedz mi, co się liczy?

Blood uznał, że pora się wmieszać. Delikatnie, acz bardzo zdecydowanie przycisnął rannego z powrotem do poduszek.

- Uspokoisz się wreszcie, krzykaczu? Nie dość już upuściłeś sobie krwi jak na jeden wieczór?

Fairfax szarpnął się i nie przestawał szaleć z wściekłości.

- Uspokoić się? Do jasnej cholery! Nic nie rozumiesz. Jak mogę się uspokoić? Mam być spokojny, kiedy ta mała idiotka...

Nie pozwoliła mu dokończyć. Wyprostowała się sztywno. Wargi już jej nie drżały, oczy zrobiły się czarniejsze od nocy.

- Czy to takie ważne dla ciebie, George, że ja zgubiłam swoje klejnoty? To były moje klejnoty. Proszę, żebyś łaskawie pamiętał o tym. Jeśli przepadły, to ja je straciłam i to moja sprawa, i moja strata. A ja nie uważam tego za stratę, skoro zyskałam tak wiele tej nocy. A może nie zyskałam, George? Aż tak bardzo ci zależało na moich klejnotach? Może bardziej niż na mnie?

Ten frontalny atak podziałał na niego jak kubeł zimnej wody.

Opamiętał się i pohamował, milcząc przez chwilę i usiłując odzyskać twarz za wszelką cenę, aż wreszcie wybuchnął śmiechem, który Bloodowi zakrawał na czystą komedię.

- Tam do licha! Rozgniewałem cię, Isabelito? Skaranie boskie ze mną! Taki już jestem. W gorącej wodzie kąpany. Taki mam charakter. Strata trzydziestu tysięcy dukatów może jednak na trochę wyprowadzić człowieka z równowagi. A klejnoty? Phi! Furda klejnoty! Przepadły, to przepadły. - Wyciągnął przymilnie dłoń. - Chodź, Isabelito. Pocałuj na przebaczenie, kochaneczko. Wkrótce kupię ci tyle klejnotów, ile tylko zechcesz.

- Ja nie chcę żadnych klejnotów, George.

Ledwie dała się na wpół udobruchać. Raz obudzone okropne podejrzenie wciąż leżało jej na sercu. Jednak podeszła do niego i pozwoliła się opasać ramieniem.

- Nigdy więcej nie gniewaj się na mnie, Jorgito. Gdybym mniej była w tobie zakochana, bardziej bym pamiętała o szkatułce.

- Ależ oczywiście, gołąbeczko. Oczywiście Tim niepewnie przestąpił z nogi na nogę.

- Lepiej wrócę na pokład, kapitanie.

Ruszył do wyjścia. Przystając w progu, zwrócił się do Blooda.

- Murzyniak rozwiesił panu hamak.

- Może więc wskaże mi pan drogę. Dziś już nie mam tu nic więcej do roboty.

Szyper zaczekał, przytrzymując otwarte drzwi.

- Jeśli ten wiatr się utrzyma - oznajmił - to wejdziemy do Port Royal w niedzielę wieczorem albo w poniedziałek rano.

Blood skamieniał

- Port Royal? - powiedział powoli. - Nie uśmiecha mi się tam wylądować.

Fairfax podniósł wzrok.

- Dlaczego nie? To angielska kolonia. Nie ma się czego obawiać na Jamajce.

- Mimo to nie uśmiecha mi się wylądować na Jamajce. Dokąd płyniecie potem?

- O jejku, to będzie zależeć od mnóstwa rzeczy.

Coraz większa niechęć do tego człowieka zaostrzyła wypowiedź Blooda.

- Byłbym wdzięczny, gdyby pan uzależnił to nieco od mojego dobra, skoro znalazłem się tutaj dla pańskiego.

- Mojego? - Fairfax uniósł jasne brwi. - Żebym tak skonał tu na miejscu! O ile dobrze pamiętam, to pan też dawał drapaka. Zobaczymy jednak, co się da zrobić. Gdzie pan chciał wysiąść na ląd?

Blood powściągnął gniew, aby nie odbiegać od tematu.

- Z Port Royal mógłby pan bez wielkiego kłopotu zabrać mnie przez Cieśninę Zawietrzną i wysadzić na północno-zachodnim wybrzeżu Hispanioli, lub nawet na Tortudze.

- Na Tortudze!

W chytrych, bladoniebieskich oczach pojawił się błysk ożywienia i Blood natychmiast pożałował tej Tortugi. Fairfax mierzył go świdrującym spojrzeniem, wyraźnie ważąc coś w myślach.

- Tortuga, hę? Więc ma się przyjaciół wśród bukanierów? - Parsknął śmiechem. - No, no! Oczywiście, to pańska sprawa. Niech „Czapla” najpierw dopłynie do Port Royal, a potem jesteśmy na pańskie usługi.

- Będę wielce zobowiązany. - Blood prawie nie krył ironii. - Życzę dobrej nocy. I wam, pani.

Po zamknięciu się drzwi za Timem i kapitanem, Fairfax z przymrużonymi oczyma i zagadkowym uśmiechem na wargach przez długi czas leżał zatopiony w głębokim milczeniu i jeszcze głębszej zadumie. Wreszcie dońa Isabela szepnęła nieśmiało:

- Powinieneś spać, Jorgito. O czym tak myślisz?

Jego odpowiedź sprawiła wrażenie pozbawionej jakiegokolwiek sensu.

- O tym, jak brak peruki zmienia człowieka, który jest Irlandczykiem i chirurgiem, i każe się wysadzić na Tortudze.

Uznała to za majaczenie w gorączce, na którą najlepszym lekarstwem będzie sen. Chciała odejść, ale jej nie pozwolił. Zaczął odczuwać palące pragnienie i poprosił o coś do picia. Pragnienie nie ustępowało, dręcząc go i nie dając mu zmrużyć oka, więc czuwała u jego boku, na każde skinienie podając rannemu kubek wody z limonowym sokiem, a raz na uparte żądanie, z domieszką gorzałki. Noc się dziewczynie dłużyła, bo Fairfax prawie milczał, więc gdy po jakichś trzech godzinach ucichł na dobre, jakby wreszcie zmorzony snem, spróbowała wymknąć się na paluszkach, lecz wówczas ranny niespodziewanie zaklął i wybuchnął śmiechem na znak, że czuwa w najlepsze i kazał jej pójść po Tima. Usłuchała dla świętego spokoju, żeby nie denerwować chorego odmową. Kiedy wróciła z Timem do kabiny, Fairfax zapytał szypra, która też może być godzina i ile przebytej drogi zliczył nawigator. Tim zameldował, że przed chwilą wybiło osiem szklanek, a „Czapla” zrobiła już pięćdziesiąt mil z hakiem od La Hacha. Wówczas padło zupełnie nieoczekiwane pytanie:

- Jak daleko mamy do Cartageny?

- Jakieś sto mil. Może ciut więcej.

- W jakim czasie tam dojdziemy?

Oczy szypra zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.

- Przy tym wietrze, może w dwadzieścia cztery godziny.

- No to płyń do Cartageny - zabrzmiał zdumiewający rozkaz.

- Migiem zawracaj.

Zdziwienie na ogorzałej twarzy Tima ustąpiło miejsca trosce.

- Masz gorączkę, kapitanie, ani chybi. Czego byśmy mieli szukać z powrotem na kontynencie?

- Nie mam żadnej gorączki. Słyszałeś rozkaz. Zawracaj i kładź się na kurs do Cartageny.

- Przecie Cartagena...

Tim i dona Isabella wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Przyłapawszy ich na tym i domyślając się co im chodzi po głowach, Fairfax wykrzywił się, jak gdyby zabolał go ząb.

- Skaranie boskie z tobą. Zaczekaj! - warknął, zbierając myśli. W pełni sił, nie potrzebowałby wspólnika, żeby przeprowadzić swój diabelski plan. Sam by załatwił całą sprawę, trzymając gębę na kłódkę. Był jednak osłabiony i zdany na łaskę szypra, toteż doszedł do wniosku, że nie ma innego wyjścia, jak tylko wyłożyć karty na stół.

- Riconete stoi w Cartagenie, a Riconete zapłaci pięćdziesiąt tysięcy pesos za kapitana Blooda, żywego lub martwego. Pięćdziesiąt tysięcy pesos. - Umilkł na chwilę. - To kupa forsy - dorzucił.

- Z czego pięć tysięcy będzie dla ciebie, Tim.

Podejrzenia Tima zmieniły się w pewność.

- Jasne. Jasne.

- Szlag by cię trafił, Tim - rozeźlił się Fairfax. - Czy ty potakujesz mi na odczepne? Uważasz, że mam gorączkę. Tobie by się przydało trochę tej mojej gorączki. Może przybyłoby ci oleju w głowie i bystrości w oku.

- Tak jest - zgodził się Tim. - Tylko skąd wziąć kapitana Blooda?

- Z pentry, gdzieś go zapakował.

- Majaczysz kapitanie.

- Przestaniesz wreszcie? Do diabła z twoją głupotą! To kapitan Blood, powiadam ci. Domyśliłem się, gdy tylko poprosił o zawinięcie na Tortugę. Rozpoznałbym go wcześniej, gdybym nie był na wpół nieprzytomny. Nie uśmiecha mu się lądowanie w Port Royal, jak mówił. Jasne, że mu się nie uśmiecha. Dopóki pułkownik Bishop jest gubernatorem Jamajki. Może to ci otworzy oczy?

Tim z głupią miną zamrugał powiekami i parę razy zaklął z pełnym osłupienia przekonaniem.

- Mam rozumieć, że pan go rozpoznajesz?

- To właśnie masz rozumieć i możesz mi wierzyć, że się nie mylę. A teraz spadaj i rób ten zwrot. To najpierw. Potem radziłbym ci się zająć związaniem jegomościa. Bierz go we śnie, to zaoszczędzisz nam kłopotów. Zmiataj.

- Tak jest. - Tim ruszył do drzwi z zapałem nie ostudzonym przez żadne skrupuły.

Coraz bardziej przerażona, w miarę jak docierało do niej to, co słyszała dońa Isabella zerwała się z miejsca.

- Zaraz, zaczekajcie! Co wy chcecie zrobić?

- Nie twoja sprawa, gołąbeczko - Fairfax władczym gestem zdrowej ręki odprawił Tima z progu kabiny, gdzie zatrzymał szypra krzyk panny.

- A właśnie, że moja sprawa. Nie jestem głupia. Nie możesz tego zrobić, George.

- Nie? Przecież ten hultaj będzie spał jak zabity. Nic łatwiejszego. Zdziwi się, oj zdziwi.

Parsknął serdecznym śmiechem, budząc w niej jeszcze większą trwogę.

- Ale... Dios mio!... nie możesz, nie możesz. Ty nie możesz sprzedać człowieka, który ocalił ci życie.

Obrócił głowę, popatrując na nią z lekceważącym rozbawieniem. Sam zbyt duży łajdak, żeby wiedzieć, jak dużym jest łajdakiem, wyobrażał sobie, że jej sprzeciw płynie z głupiutkich, sentymentalnych wyrzutów sumienia, łatwych do pokonania. Przekonany był również o swojej absolutnej wyższości umysłowej nad dziewczyną, biorąc jej niewinność za naiwność.

- Daj spokój, dziecino, to przecież obowiązek. Ty tego nie rozumiesz. Ten Blood to krwawy pirat, bukanier, rabuś i morderca. Dla takich łotrów nie powinno być miejsca na morzu.

- Może on i jest krwawym piratem, bukanierem i czym tam jeszcze go nazywasz. Nic mi o tym nie wiadomo. Nic mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, że ocalił ci życie i to mnie obchodzi. Jest na twoim okręcie, bo uratował ci życie.

- Bzdura, tak czy owak - burknął Fairfax. - Jest tutaj, bo wykorzystał moje położenie. Przyleciał na pokład „Czapli”, żeby nawiać z kontynentu i z rąk sprawiedliwości. No cóż. Jutro odkryje swój błąd.

Zbladła jak płótno i w strasznej udręce załamała dłonie. Pomału nieruchomiejąc, wpatrywała się w niego jak zahipnotyzowana i z taką miną, jakiej nigdy jeszcze nie widział na tej żywej twarzy i wolałby nigdy nie oglądać. Jej wiara w mężczyznę, o którym w końcu wiedziała tak mało, jej marzenia i sny o nim, rozbudzone słodkimi słówkami, które ścięły ją z panieńskich nóg jak burza i sprawiły, że na jedno skinienie ukochanego rzuciła wszystko, żeby pójść za nim na koniec świata, raz już zostały dotkliwie nadszarpnięte ordynarną awanturą o zgubione klejnoty. Odkrycie cech charakteru, które musiały napawać wstrętem i przerażeniem, mogło ostatecznie i bezpowrotnie zburzyć cały jej świat, gdyby tylko uwierzyła w to, co widzi. Dlatego wciąż się rozpaczliwie starała nie spojrzeć prawdzie w oczy. No bo jeśli George Fairfax rzeczywiście by się okazał takim gagatkiem, jak podejrzewała, to cóż za los czekał dziewczynę będącą teraz całkowicie i nieodwołalnie w jego mocy?

- George - rzekła cichym głosem, siląc się na spokój, któremu wzburzona pierś zadawała kłam. - Nie ma znaczenia, kim jest ten człowiek. Zawdzięczasz mu życie. Gdyby nie on, leżałbyś teraz martwy w owym zaułku La Hacha. Nie możesz zrobić tego, co mówisz. To byłaby hańba.

- Hańba? Diabła tam hańba! - Zarechotał tym swoim paskudnym szyderczym śmiechem. - Nic nie kapujesz. To obowiązek, wierzaj mi. Każdy uczciwy szlachcic ma obowiązek zakuć tego krwawego pirata w kajdany.

Pogarda wypełniła utkwione w nim, szeroko otwarte, czarne oczy.

- Uczciwy? Dobre sobie! Uczciwy szlachcic sprzedaje człowieka, który ocalił mu życie? Za pięćdziesiąt tysięcy pesos, nieprawdaż? To ma być uczciwy szlachcic? Uczciwy, jak Judasz, który sprzedał Zbawiciela za trzydzieści srebrników.

Łypnął ze złością okiem. Każdy łajdak znajduje sobie jakieś usprawiedliwienie, więc i Fairfax znalazł je bez trudu.

- Jeśli ci się coś nie podoba, to możesz mieć pretensje do samej siebie. Gdybyś w swej głupocie nie zgubiła klejnotów, nie musiałbym tego robić. A tak, to widzę w tym zrządzenie opatrzności. Bo niby z czego mam wynagrodzić Tima i załogę, kupić zapasy na Jamajce i zapłacić za czyszczenie spodu okrętu przed podróżą przez ocean? Niby skąd mam wziąć pieniądze?

- Niby skąd! - W jej głosie pobrzmiewała teraz nuta goryczy.

- Niby skąd, skoro ja zgubiłam swoje klejnoty, co? Więc to tak. Po to były? Po to były moje klejnoty? Que verguenza! - Wstrząsnął nią szloch. - Dios mio, que viltad! Ay de mi! Ay de mi! - Wciąż rozpaczliwie czepiając się ostatniego promyka nadziei, ujęła jego rękę w swoje obie dłonie i zmieniła ton, jak gdyby błagała o litość.

- Jorgito...

Lecz pan Fairfax, jak łatwo było przewidzieć, nie grzeszył nadmiarem cierpliwości. Ani myślał dać sobie dłużej wiercić dziurę w brzuchu. Odepchnął dziewczynę z taką siłą, że aż poleciała plecami na ścianę. Ostry ból, który po tym gwałtownym ruchu przeszył mu zraniony bark, doprowadził go do jeszcze większej wściekłości.

- Przestań beczeć, moja panno. Diabli nadali, chyba otworzyłaś mi ranę na nowo. Zajmij się babskimi duperelami, a od moich spraw wara. Wydaje ci się, że babie wolno jeździć mężczyźnie po głowie?

Przy mnie bardzo szybko nauczysz się moresu. Na Boga, już ja cię nauczę. Marsz do łóżka - zakończył rozkazującym tonem.

Widząc, że dalej sterczy tam, gdzie nią cisnął i łapie oddech, blada jak śmierć, osłupiała, irytując go spojrzeniem pełnym niedowierzania i wyrzutu, wrzasnął ze złością:

- Ogłuchłaś? Marsz do łóżka, cholero jedna! Już cię nie ma!

Wyszła bez jednego słowa, szybko i spokojnie, pozostawiając go z dziwnie złym przeczuciem. Zaniepokojony pomyślał o zdradzie, a tknięty nagłym podejrzeniem ostrożnie zlazł z koi i pomimo bólu dowlókł się do progu, żeby podejrzeć ją cichaczem. Akurat zdążył jeszcze zobaczyć, jak znika w wejściu przeciwległej kabiny, skąd po chwili, zza zamkniętych drzwi, dobiegło jej żałosne łkanie. Fairfax nasłuchiwał z szyderczo wykrzywioną wargą. Przynajmniej nie przyszło jej na myśl, żeby donieść o wszystkim kapitanowi Bloodowi. I tak niczego by tym nie zmieniła. Tim i sześcioosobowa załoga bez trudu poradzą sobie, gdyby pirat stawał okoniem. Niemniej jednak dziewczynie mógł jeszcze wpaść jakiś głupi pomysł do głowy i nic nie szkodziło zabezpieczyć się na wszelki wypadek. Głośno przywołał Alcatrace'a śpiącego w najlepsze na rufie. Wyrwanemu ze snu stewardowi, który przybiegł na wezwanie, surowo nakazał nie spać i czuwać, żeby dona Isabella nie opuściła swej kabiny. Z pomocą chłopaka Fairfax dociągnął się z powrotem do koi, ułożył i niebawem, kiedy silny, stały przechył na sterbort powiedział mu, że już wykonano zwrot, wyczerpany zapadł w głęboki sen człowieka, który właśnie zbił majątek.

Winni byli wziąć pod rozwagę, że stały przechył na sterburtę, tak kojący dla pana George'a Fairfaxa, musiałby stanowić zagadkę dla kapitana Blooda, gdyby przypadkiem jeszcze nie spał. A przypadkiem nie spał. Zrzuciwszy jedynie kaftan i buty, w koszuli i spodniach leżał na hamaku rozwieszonym, w ciasnocie i duchocie pentry, mrużąc oczy nadaremnie, bo nawet drzemka omijała go z daleka. Niewesołe myśli, bynajmniej nie o własnych kłopotach, spędzały mu sen z powiek. Ani brutalne reguły pirackiej gry, ani przeżyte rozczarowania, nie zdołały skruszyć romantycznej natury tego człowieka. Dzisiejszej nocy znalazła sobie ujście w mnogich chociaż gorzkich rozważaniach o przypadku małej damy z rodu Sotomayorów.

Troskę i niepokój budziło położenie panny, znajdującej się całkowicie w rękach kogoś, kto nie tylko jest łajdakiem pierwszej wody, ale także chamem i egoistą o małym umyśle i jeszcze mniejszym sercu. Kapitan Blood zadumał się nad niedolą i złamanym sercem, jakże częstym zakończeniem szalonej miłości młodziutkiej dziewczyny do właśnie tego pokroju mężczyzny, który łowi smarkulę na lep bijącej w oczy, acz powierzchownej męskiej urody i namiętnych, czułych zaklęć. W wyobraźni romantycznego pirata panna jawiła się jako gołębica w szponach jastrzębia i wiele by dał, żeby uwolnić ją, zanim zostanie rozdarta na strzępy. Wszystko jednak przemawiało za tym, że zadurzona panienka nie ucieszy się z takiego wyzwolenia, a gdyby nawet, okazując się wyjątkiem od reguły, nakłoniła ucha na słowa rozsądku, to Blood miał świadomość, że nie byłby w stanie udzielić jej pomocy, choćby pragnął tego z całej duszy.

Westchnąwszy, spróbował przegnać myśli o rozwiązaniu nierozwiązalnego, lecz one wracały i dopiero ów sterburtowy przechył okrętu, dotychczas idącego na równej stępce, skierował je na nowe tory. Czy to możliwe, żeby wiatr tak raptownie zmienił kierunek? Musiał zmienić, bo niczym innym nie dało się wyjaśnić zaobserwowanego zjawiska, przynajmniej niczym innym, co by miało ręce i nogi. Tak czy owak, postanowił rzecz sprawdzić. Zsunął się z hamaka, po omacku znalazł i założył kaftan i buty, i wyszedł trapem na śródokręcie.

Na zrębnicy łukowej siedział marynarz, podśpiewując pod nosem, a przed ścianą niskiej rufówki stał sternik przy rumplowym lino-bloku. Blood nie pytał o nic żadnego z nich. Wolał zdobyć potrzebne informacje od niebios, a bezchmurny, gwiaździsty firmament powiedział mu wszystko, co chciał wiedzieć. Gwiazda Polarna świeciła na trawersie po zawietrznej, z prawej burty. W ten sposób otrzymał zdumiewającą wiadomość, że wykonali zwrot przez sztag. Nigdy nie dowierzając niczemu, co wyglądało na sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, wspiął się na pokład rufowy, żeby poszukać Tima. Wypatrzył barczystą sylwetkę przechadzającą się w świetle pary wysokich latarń rufowych i szybkim krokiem podążył jej na spotkanie.

Widok kapitana Blooda stropił szypra na krótką chwilę. Akurat kombinował sobie, czy ich pasażer zdążył już zapaść w głęboki sen, żeby mogli go związać w hamaku bez niepotrzebnej szamotaniny. Ochłonąwszy ze zdumienia, dobrodusznie zagadnął Blooda, pokonującego nachylony pokład.

- Ładna noc, proszę pana.

Blood wybrał okrężną drogę do celu, zarazem wystawiając Tima na próbę.

- Widzę, że wiatr się zmienił.

- Aha - skwapliwie przytaknął szyper. - Ni z tego, ni z owego. Nagle zaczęło mocno dmuchać z południa.

- Opóźni nasze przybycie do Port Royal.

- Jeśli się utrzyma. Ale może znowu zmieni kierunek.

- Może zmieni - powtórzył Blood. - Módlmy się o to. Ramię w ramię doszli do relingu. Oparci o poręcz, spoglądali z góry na rozchodzący się za rufą, białawy, świetlisty ślad kilwateru na czarnej toni. Bloodowi zebrało się na filozofowanie.

- Dziwnie niepewne życie, Tim, takie życie żeglarza, na łasce byle wiatru, który wieje i niesie nas to w jedną, to w drugą, to znów w jeszcze inną stronę, raz sprzyjając nam, raz zawadzając, a niekiedy przynosząc nam klęskę i śmierć. Przypuszczam, że kochasz życie, Tim.

- Też pytanie! Pewnie, że kocham życie.

- I odczuwasz strach przed śmiercią, jak my wszyscy?

- Tam do kata! Prawisz jak kaznodzieja.

- Być może. Akurat jest okazja przypomnieć ci, że jesteś śmiertelny, Tim. My wszyscy lubimy czasami zapominać o tym i zupełnie niepotrzebnie narażamy się na niebezpieczeństwa. Śmiertelne niebezpieczeństwa. Dokładnie takie, jak to, przed którym stoisz właśnie w tej chwili, Tim.

- Nie rozumiem.

Tim zdjął łokcie z poręczy nadburcia.

- Tylko spokojnie teraz - powiedział Blood łagodnie. Chował dłoń za pazuchą, skąd coś twardego i cylindrycznego wpiło się przez kaftan w bok szypra, tuż pod żebra.

- Trzymam palec na spuście, więc gdybyś mi się gwałtownie poruszył, mógłbym pociągnąć przypadkiem. Połóż łokcie z powrotem na poręczy, kochasiu, bo jeszcze gawędzimy. Nie masz się czego obawiać. Nie zamierzam zrobić ci krzywdy, to znaczy, pod warunkiem, że będziesz rozsądny, a chyba będziesz. Powiedz mi, dlaczego wracamy na kontynent?

Tim sapał, zaskoczony i zarazem wystraszony chyba bardziej niż należało, może dlatego, że zyskał już całkowitą pewność, z kim musi mieć do czynienia. Zimny pot wystąpił mu na czoło.

- Wracamy na kontynent? - wyjąkał z głupią miną.

- Właśnie. Dlaczego zrobiłeś zwrot? I dlaczego skłamałeś mi o tym południowym wietrze? Czy ja wyglądam aż na takiego szczura lądowego, który nie potrafi odróżnić północy od południa w bezchmurną noc? Zdaje się, że udajesz głupszego, niż jesteś. Lecz jeśli nie znajdziesz dość oleju w głowie, żeby mi więcej nie łgać, to po tej nocy już nigdy nikogo nie okłamiesz. No więc zapytuję cię jeszcze raz: dlaczego wracamy na kontynent? Tylko mi nie mów, że sprzedajesz Fairfaxa.

Tim głośno sapał, milcząc i bijąc się z myślami. Ze strachu przed Bloodem bał się kłamać, ale jeszcze bardziej bał się powiedzieć prawdę, jako że była taka, jaka była.

- Kogóż bym mógł innego? - burknął.

- Oj, Tim! Znów kłamiesz wbrew moim ostrzeżeniom. Twoje kłamstwa mają jednak przedziwną właściwość mówienia mi prawdy. Bo gdybyś zamierzał sprzedać Fairfaxa, to przecież szedłbyś do La Hacha, a gdybyś szedł do La Hacha, to byś nigdy się nie zapuścił tak daleko tym zachodnim kursem, chyba że nie żeglarz z ciebie, a ciężki idiota, za jakiego cię nie uważam. Zaoszczędzę ci trudu dalszych łgarstw, gdyż - klnę się na Boga - byłby to ostatni gwóźdź do twojej trumny. Czy wiesz, kim jestem? Też radzę wyznać prawdę. Wiesz czy nie?

Tim wiedział, kim jest pytający, który tak wnikliwie i z łatwością dwukrotnie przyłapał go na kłamstwie i właśnie dlatego stał jak słup soli, ani przez chwilę nie wątpiąc, że przy najmniejszym poruszeniu pistolet pod żebrami odstrzeli mu wnętrzności. W końcu strach wydusił z szypra prawdę.

- Wiem, kapitanie. Ale...

- Sza! Nie popełniaj samobójstwa, wciskając mi kolejny fałsz, zwłaszcza że nie musisz. Nie musisz mówić mi nic więcej. Znam resztę. Idziesz do Cartageny, rzecz jasna. Tam jest targowisko na wieziony przez ciebie towar, a kupcem jest markiz Riconete. Jeśli pomysł jest twój, mogę to wybaczyć. Ty nie zaciągnąłeś u mnie żadnego długu wdzięczności, a nigdzie nie znajdziemy powodu, dla którego nie miałbyś zarobić pięćdziesięciu tysięcy pesos, sprzedając mnie Hiszpanom. No więc, czy to twój pomysł?

Tim porywczo wezwał całą hierarchię niebieską na świadków, że wszystko co zrobił, to wykonał rozkazy Farfaxa, który sam jeden wpadł na pomysł tej haniebnej wyprawy do Cartageny.

Blood przerwał mu w połowie potoku zapewnień i protestów, wzmocnionych bluźnierstwami.

- Tak, tak. Wierzę ci. Odniosłem wrażenie, że Jorgito rozpoznał mnie, gdy wspomniałem o Tortudze. Nieostrożność z mojej strony. Ale - do wszystkich diabłów! - ocaliłem mu jego nędzne życie i wydawało mi się, że nawet najgorszy łajdak na Karaibach nie pójdzie na... Mniejsza o to. Powiedz mi jedno: ile ma ci kapnąć z nagrody za moją głowę, Tim?

- Obiecał mi pięć kawałków - rzekł szyper tonem człowieka z pętlą na szyi.

- Wszelki duch! Tylko tyle? Kiepską masz głowę do interesów, ale nie tylko to świadczy o twojej głupocie. Myślałeś, że jak długo będziesz cieszył się życiem i tymi pieniędzmi? A może w ogóle nie myślałeś? No to pomyśl teraz, Tim, i może zaświta ci w łepetynie, że kiedy wyjdzie na jaw, a wyjść musi, w jaki sposób je zarobiłeś, moi bukanierzy dopadną cię choćby na krańcach oceanu. Powinieneś wziąć to wszystko pod rozwagę, przystępując do spółki z łotrem. Mądrzej będzie dla ciebie, chłopie, stanąć po mojej stronie. A co do tych twoich wymarzonych pięciu tysięcy, to ciągle jeszcze jak Boga kocham, masz okazję je zarobić, przechodząc pod moje rozkazy, dopóki przebywam na pokładzie tego brygu. Posłuchasz mnie i możesz w dowolnym czasie wpaść na Tortugę po pieniądze, a bądź pewny, że włos ci nie spadnie z głowy. Masz na to moje słowo. Słowo kapitana Blooda.

Tim nie potrzebował czasu do namysłu. Zamiast czarnego cienia skrzydeł anioła śmierci niespodziewanie ujrzał przed sobą nie tylko światełko życia, ale także nagrodę równie wielką jak to, co by zarobił na łotrostwie, a przy tym wolną od owych przeoczonych zagrożeń, na które Blood właśnie zwrócił jego uwagę.

- Biorę Wszechmocnego na świadka... - rozpoczął z ferworem, ale Blood nie dał mu dokończyć i tej litanii.

- Szkoda twoich słów, bo ja nie wierzę w przysięgi. Wierzę w złoto z jednej ręki, a ołów z drugiej. Od tej chwili nie rozstajemy się, Tim. Nabrałem sympatii do ciebie, mój zuchu. Tylko nie wyobrażaj sobie za dużo, jeśli odejmę pistolet od twoich żeber. Nadal będzie podsypany i odwiedziony. Mam nadzieję, że nie masz swoich pistoletów przy sobie. - Mówiąc to, dla pewności obszukał szypra lewą ręką. - Doskonale. Nie zrobimy teraz, jakby ci się mogło wydawać, zwrotu przez rufę, ponieważ dalej wracamy na kontynent. Tyle, że nie do Cartageny. Sterujemy kursem do La Hacha. Teraz podchodzisz ze mną do przedniej balustrady rufowego pokładu i każesz dać rumpel od wiatru. Odszedłeś dość daleko na zachód. Najwyższy czas pójść prawym halsem, jeśli mamy dopłynąć do La Hacha o wschodzie słońca.

Tim posłusznie podszedł z nim do poręczy i z góry wezwał załogę gwizdkiem na stanowiska. Kiedy wszystko było gotowe, zabrzmiał jego basowy głos: „Zwrot przez sztag!” i za chwilę odpowiedziało mu skrzypienie obracających się rej fokmasztu, pokład przeszedł przez poziom do przechyłu na lewą burtę i bryg poszedł bejdewindem na południowy wschód.

Przez całą tę pogodną, czerwcową noc kapitan Blood i szyper „Czapli” bawili na rufie brygu, nierozłączni niby bracia syjamscy, zawsze razem, czy to siedząc, czy stojąc, czy podchodząc do rufowej przedniej balustrady, aby co jakiś czas wydać załodze komendy. I chociaż głos zawsze należał do Tima, były to komendy kapitana Blooda.

Tim nie sprawiał żadnych kłopotów, ani myśląc zmieniać stan rzeczy, który tak bardzo odpowiadał jego szelmowskiej naturze. Nie zaprzątał sobie głowy w końcu nieuchronną awanturą z Fairfaxem. Kiedy morze poszarzało w bladym brzasku, odważył się jednak zadać nurtujące go pytanie.

- Niech mnie ryby zjedzą, jeśli rozumiem, dlaczego masz życzenie wracać do La Hacha. Myślałem, że dawałeś stamtąd nogę. Bo niby po co w ogóle zawijałbyś na pokład, gdy podnosiliśmy kotwicę?

Blood zaśmiał się z cicha.

- Może i warto, żebyś się dowiedział. Będziesz mógł lepiej wyjaśnić tę kwestię panu Fairfaxowi, gdyby się pogubił w tym wszystkim. Według tego, co słyszałeś o mnie, trudno ci przyjdzie uwierzyć, że z lepszych dni zachowałem resztki rycerskości, przez którą, nawiasem mówiąc, zostałem tym, kim jestem dzisiaj. I nie wyobrażaj sobie, że to Fairfaxa odwożę z powrotem do La Hacha i wydaję na pastwę zemsty rodziny Sotomayorów. Guzik mnie obchodzi, co się stanie z szubrawcem, a sam z natury nie jestem mściwym człowiekiem. Mnie obchodzi jedynie ta mała hidalga. Wyłącznie dla niej wracamy do La Hacha, a to dlatego, że poznałem czarny charakter gagatka, któremu zawierzyła się w złej godzinie zaślepienia. Oddamy ją rodzinie, Tim, całą i zdrową, chwała Bogu. Raczej sobie tym nie zasłużę na jej wdzięczność. Ale przyjdzie pora i na to, kiedy dojrzalszej i lepiej znającej życie kobiecie może zamajaczy przed oczyma obraz piekła, od którego ją właśnie wybawiam.

Coś takiego było dla szypra nie do pojęcia. Zaklął ze zdumienia. Zrozumiał tylko tyle, że z obiecanych mu pięciu tysięcy mogą przez to wyjść nici.

- Skoro jednak wiałeś z La Hacha, musiało ci tam grozić niebezpieczeństwo. Zapominasz o tym?

- Przebóg, nigdy jeszcze żadne niebezpieczeństwo nie zawróciło mnie z raz obranej drogi. A tę już obrałem.

Widząc, że to nie są czcze przechwałki, Tim uznał owe resztki rycerskości w piracie za godną pożałowania plamę na skądinąd świetlanym wizerunku idealnego łajdaka.

Wstający świt ukazał im mgliste zarysy lądu na horyzoncie. Zanim jednak wpłynęli na szmaragdową toń wejścia do portu Rio de La Hacha, wybiło siedem szklanek, a słońce już stało wysoko na trawersie bakbortu. Doszli fordewindem do kotwicowiska. Wyraźnie już zmęczony Tim z zaspanymi oczyma wciąż tkwił u przedniej balustrady rufowego pokładu, użyczając głosu komendom Blooda, który nie odstępował go jak cień.

- Każ rzucić kotwicę.

Tim powtórzył polecenie załodze, po czym dobiegł grzechot od kabestanu i „Czapla” stanęła na kotwicy w odległości ćwierci mili od mola.

- Zbierz wszystkich na śródokręciu.

Kiedy sześcioosobowa załoga stawiła się na wezwanie szypra, Blood wydał następne polecenie.

- Każ im otworzyć główny luk.

Co też niezwłocznie zostało wykonane.

- Teraz każ im wszystkim zejść do ładowni. Powiedz, że mają przesztauować ją pod zabierany stąd ładunek.

Marynarze usłuchali z niejakim zdziwieniem, lecz bez szemrania, a gdy ostatni z nich zniknął w czeluści pod pokładem, Blood powiódł Tima do zejściówki.

- Będziesz łaskaw dołączyć do nich - rzekł. Spotkał się z chwilowym buntem.

- Niech mnie ryby zeżrą, kapitanie, nie możesz...

- Złaź do nich - ponaglił Blood. - No już.

Pod wpływem stanowczego tonu i śmiertelnej groźby, wyzierającej z niesamowicie niebieskich, zimnych oczu, Tim zmiękł niczym wosk i posłusznie zlazł do ładowni. Blood w mig nasunął i zaryglował za nimi pokrywę luku, nic sobie nie robiąc z ryku wściekłości uwięzionych w trzewiach brygu. Czyniona przez nich wrzawa wyrwała pana Fairfaxa z niespokojnej drzemki po jednej stronie rufówki, a dońę Isabellę z czarnej rozpaczy po drugiej stronie.

Pan Fairfax od razu zmiarkował, że stoją na kotwicy i zaintrygowany tym faktem aż do granic niepokoju, i nawet zastanawiając się, czy mógł przespać całą dobę, ciężko zwlókł się z koi i pokuśtykał pod okno. Wychodziło akurat na otwarte morze, toteż jedynym widokiem była zmarszczona szmaragdowa toń i kilka statków w niewielkiej odległości. Najwyraźniej stali więc w porcie. Tylko w jakim? No bo chyba niemożliwe, żeby w Cartagenie? A jeśli nie w Cartagenie, to gdzie ich licho przyniosło? Hałasy w przejściu między zewnętrznymi kabinami rufówki odwróciły jego uwagę od tej zagadki. Usłyszał zdenerwowany i podniesiony, śpiewny głos Alcatrafe'a, który uparcie trwał przy swoim.

- Mam rozkazy, że pani nie wychodzić z kabiny. Ujrzawszy przez okno po drugiej stronie brygu znajome molo Rio de La Hacha, nie pojmując, jak się tu znaleźli i nawet nie pragnąc się dowiedzieć, dońa Isabella nieprzytomna z podniecenia wybiegła ze swojej kabiny. Omal nie odeszła od zmysłów na widok nieustępliwego Murzyna, zagradzającego jej drogę zamierzonej ucieczki.

- Proszę, Alcatrace. Proszę!

Olśniona nagłą myślą wypięła perły z włosów. Podsunęła je Murzynowi na dłoni.

- Weź perły, Alcatrace. Przepuść mnie.

Nie zaprzątała sobie głowy myślą o tym, co zrobi po wyjściu z kabiny, czy nawet po dotarciu na pokład. Złożyła w ofierze wszystko, co jej pozostało, żeby okupić przejście pierwszej przeszkody.

Murzynowi zaświeciły się oczy chciwością. Lecz od chciwości silniejszy był strach przed Fairfaxem, który mógł się obudzić i podsłuchiwać. Steward zamknął oczy i pokręcił głową.

- Kapitan nie kazać, proszę pani.

Rozejrzała się na boki, jak zaszczute zwierzę szukając drogi ucieczki, aż zrozpaczonym spojrzeniem wypatrzyła parę pistoletów na szafce pod przednią ścianą kabiny. To było 10. Zaskakując stewarda, błyskawicznie dopadła szafki, porwała pistolety i obróciła się ku niemu jak fryga, ściskając po jednym w każdej dłoni, zapomniawszy o perłach, które ją zawiodły i teraz toczyły się po podłodze.

- Zejdź mi z drogi!

Wobec tak straszliwej groźby, Murzyn umknął z piskiem przerażenia, a panna bez przeszkód przeleciała jak burza i pomknęła do wyjścia na pokład.

Kapitan Blood kończył na pokładzie przygotowania do tego, co jeszcze pozostało do zrobienia. Był spokojny o swoją najbliższą przyszłość, bowiem pękaty holenderski statek, mający zabrać go z powrotem na Curacao, właśnie wchodził bejdewindem na redę, dotrzymując zawartej umowy. Zanim jednak pomyśli o pokładzie

Holendra, chciał zabrać zadurzoną hidalgę na brzeg, czy jej się to spodoba czy nie, choćby musiał siłą zanieść ją do łodzi. Z przygotowaniami uwinął się szybko. Odwiązał z pachołka hol łodzi i przeciągnął łódź bliżej dzioba, do stóp burtowego trapu. Co uczyniwszy, pośpieszył ku wejściu do rufówki, żeby odszukać pannę, dla której wyszykował łódź do drogi. Był o jard od celu, gdy niespodziewanie i gwałtownie pchnięte drzwi rozwarły się na oścież i ku swemu osłupieniu kapitan stanął oko w oko z dońą Isabellą i parą jej pistoletów. Mierząc do niego z obu pistoletów, przemówiła ostrym tonem i mniej więcej w tych samych słowach, co do Alcatrace'a.

- Z drogi! Zejdź mi z drogi!

W swoim czasie kapitan Blood bez zmrużenia oka spoglądał w lufy wszelkiego rodzaju broni. Jednak pod lufami tych pistoletów, którymi wymachiwały rozdygotane dziewczęce rączki, dusza, jak później wyznał, poszła mu w pięty. Uskrzydlony strachem Blood usłuchał bez namysłu i uskoczywszy w bok, rozpłaszczył się przy ścianie.

Gotów był na najzacieklejszy sprzeciw panny wobec swoich z dobroci płynących zamiarów, ale przecież nie na sprzeciw wyrażony w tak bezpardonowy i zabójczy sposób. Zaskoczenie całkowicie zbiło go na chwilę z tropu. Ochłonąwszy, przeciwstawił niewzruszony spokój owej roztrzęsionej panice, jaką już wyczuwał w tej dziewczynie z pistoletami.

- Gdzie jest Tim? - zapytała. - Jest mi potrzebny! Musi mnie natychmiast zawieźć na ląd. Ale już!

Blood odetchnął z ulgą.

- Wszelki duch! Czyżby pani się opamiętała z własnej woli? A może pani nie wie, gdzie jesteśmy?

- Och, ja wiem, gdzie jestem. Ja wiem...

Urywając raptownie, utkwiła szeroko rozwarte oczy w człowieku, którego miejsce i rola na pokładzie tego okrętu nagle dotarły do jej rozgorączkowanej świadomości. Stojąc tu przed nią, tylko pogłębiał chaos w głowie panny.

- Ale pan... Pan... - zająknęła się, jakby zabrakło jej tchu. - Pan nic nie wie. Grozi panu ogromne niebezpieczeństwo.

- Grozi, fakt, dopóki pani nie przestanie wymachiwać na mnie tymi pistoletami. Proszę je opuścić. Niech je pani opuści, na miłość boską, zanim dojdzie do wypadku.

Kiedy posłusznie opuściła ręce, chwycił ją za ramię.

- No to zapraszam do łodzi, moja panno, skoro sama tego pragniesz. Chwała Bogu! Oszczędzasz mi mnóstwa kłopotów, bo właśnie zamierzałem zabrać cię na ląd, czy chciałabyś tego, czy nie. Chodźmy.

Ze zdumienia zastygła w bezruchu, opierając się jego dłoni i żądając wyjaśnień.

- To znaczy, że pan zamierzał odwieźć mnie na brzeg?

- A myślisz, że niby po co odwiozłem cię z powrotem do La Hacha? Toż przecież za moją sprawą wróciliśmy tutaj dziś rano. Mówi się, że noc przynosi dobrą radę, ale w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że noc na pokładzie tego brygu przyniesie pani tak cudowną radę, jaką zdaje się, że przyniosła.

Niecierpliwie spróbował ją znów pociągnąć do trapu.

- Pan mnie odwiózł z powrotem? Pan? Kapitan Blood? Zesztywniał. Puścił jej ramię. Oczy mu się zwęziły.

- A więc wiesz o tym? Jasne, on musiał to powiedzieć. Czy łajdak wspomniał ci też przy okazji, że zamierza mnie sprzedać?

- Właśnie dlatego chcę wrócić na ląd. Właśnie dlatego dziękuję Bogu, że jestem z powrotem w La Hacha.

- Ach tak. Rozumiem. - Wciąż patrzył na nią spod oka. - Kiedy wysadzę panią na molo, czy mogę wierzyć, że będzie pani trzymać język za zębami, dopóki nie odpłynę?

Rzuciła mu pełne wyrzutu, obrażone spojrzenia. Wysunęła swą drobną, spiczastą brodę do przodu.

- Pan raczy obrażać mnie, mój panie. Ja miałabym zdradzić pana? Jak można mnie o to podejrzewać?

- Nie można. Ale lubię mieć pewność.

- Wczoraj wieczorem jasno powiedziałam, co sądzę o panu.

- Racja. Zaś dzisiaj rano, jak Bóg na niebie, masz powód, żeby myśleć o mnie jeszcze lepiej. A więc w drogę.

Pociągnął ją przez pokład, obok luku, skąd nadal dochodziły okrzyki złości uwięzionych marynarzy, prosto do trapu i na dół do czekającej łodzi. I dobrze się stało, że nie marudzili dłużej, bo ledwie odrzucił linę, gdy dwie twarze wyjrzały na nich z góry, znad szczytu trapu - jedna czarna, druga upiornie blada i wykrzywiona w straszliwej furii. Pan Fairfax z pomocą Alcatrace'a wytoczył się na śródokręcie w chwili, gdy para uciekinierów wsiadała do łodzi.

- Dzień dobry, Jorgito! - powitał go Blood. - Dona Isabella wybiera się ze mną na brzeg. Ale jej brat z resztą Sotomayorów wkrótce cię odwiedzi i daję głowę, że przywiezie alkada na dodatek. Naprawią błąd, jaki popełniłem wczoraj wieczorem, ratując twoje parszywe życie.

- Och, tylko nie to! Tego nie chcę - poprosiła dona Isabella. Blood ze śmiechem pociągnął za wiosła.

- Sądzisz, że będzie czekał? Tym szybciej zdejmie pokrywę z luku, aby znów wyjść w morze. Chociaż diabli wiedzą, dokąd on teraz popłynie? Na pewno nie do Cartageny. Szczerze mówiąc, dopiero ten jego pomysł z Cartageną przekonał mnie, że to nie jest odpowiedni kandydat do ręki szlachetnej damy i skłonił do odwiezienia panienki na łono rodziny.

- A mnie natchnął chęcią powrotu - wyznała z głębokim smutkiem w oku. - Całą noc modliłam się o cud i oto moja modlitwa jest wysłuchana. Pan jej wysłuchał. - Coraz większe zdumienie malowało się na jej drobnej, żywej buzi. - Wciąż nie mam pojęcia, jak pan tego dokonał.

- Ha!

Zatrzymał na chwilę wiosła. Nie wstając z ławki, wyprostował się, wypiął pierś, a jego szczupłą, zuchwałą twarz rozjaśnił uśmiech na wpół komiczny, na wpół zadowolenia z siebie.

- Jam jest kapitan Blood.

Upór panny sprawił, że nim przybili do mola, wyciągnęła z niego pełniejsze wyjaśnienie, i serce w niej zmiękło, a w oczach stanęły łzy.

Wśród mrowia okrętów i portowych hałasów łódź dobiła do omywanych falą stopni nabrzeża i Blood pod ostrzałem ciekawskich, badawczych spojrzeń wyskoczył i podał rękę pannie, pomagając jej przy wysiadaniu. Nie puszczając dziewczęcej dłoni, rzekł:

- Wybaczysz mi, że długo tu nie zabawię.

- Tak, tak. Jedź. I niech cię Bóg prowadzi. - Przytrzymała jego dłoń w swojej. Nachyliła się bliżej. - Zeszłej nocy myślałam, że zesłały cię Niebiosa, żebyś ocalił... tamtego mężczyznę. Dziś wiem, że zostałeś wysłany, żeby ocalić mnie. Nigdy ci tego nie zapomnę.

Jej słowa musiały mu przyjemnie dźwięczeć w pamięci, sądząc po tym, co niebawem odpowiedział na powitanie kapitana holenderskiego brygu. Albowiem nie zapomniawszy, że don Francisco de Yillamarga bawi w La Hacha, Blood z chwalebną przezornością odmówił sobie przyjemności odebrania tych wszystkich podziękowań, jakimi by obsypała go rodzina Sotomayorów i miarowymi, długimi pociągnięciami wioseł szybko zbliżał się do pękatego kadłuba punktualnie i w najszczęśliwszym momencie przybyłego Holendra. Oczekujący gościa kapitan Classens stał na pokładzie przy trapie.

- Wcześnie pan na nogach - powitał Blooda uśmiechnięty, rumiany Holender.

- Jak przystało na wysłannika Niebios - padła tajemnicza odpowiedź, w której Mynheer Classens przez dłuższą chwilę, lecz daremnie doszukiwał się ukrytego żartu.

Podnosili kotwicę, kiedy minęła ich wychodząca w morze „Czapla”, prująca fale pod wszystkimi żaglami, sponiewierana, wściekła, przerażona „Czapla”, umykająca co tchu, byle dalej od tego gniazda jastrzębi.

Zdaje się, że w całej tej przygodzie była to jedyna rzecz, której nie mógł odżałować kapitan Blood.

THE END

- 1 -



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rafael Sabatini Szczęśliwa Gwiazda Kapitana Blooda
Sabatini Rafael Szczesliwa gwiazda Kapitana Blooda
Sabatini Rafael Szczęśliwa Gwiazda Kapitana Blooda
Sabatini Rafael Szczesliwa Gwiazda Kapitana Blooda
Sabatini Rafael Szczęśliwa Gwiazda Kapitana Blooda
Sabatini Rafael Szczęśliwa gwiazda kapitana Blooda
Szczęśliwa gwiazda, Teksty
SZCZĘŚLIWA GWIAZDA Akcent
Palmer Diana Szczęśliwa gwiazda
093 Woods Sherryl Szczesliwa gwiazda 05
[Ariel] Wakacje pod szczęśliwymi gwiazdami
Sara w Avonlea 04 Szczęśliwa gwiazda
Paukszta Eugeniusz Spod Szczęśliwej Gwiazdy
Palmer Diana Cykl Hutton & Co 04 Szczęśliwa gwiazda (Gwiazdy Romansu 49)
Uśmiech losu Tom 1 Kamienica pod Szczęśliwą Gwiazdą Krawczyk Agnieszka
Boswell Barbara Dzieci szczęścia Gwiazdkowe podarunki 01 Następca tronu

więcej podobnych podstron