Sara w Avonlea
Szczęśliwa gwiazda
Część I AMY JO COOPER
Adorator ciotki Abigail
Przełożyła Beata Hrycak
Część II HEATHER CONKIE
Kosz z niespodzianką
Przełożyła Halina Ostaszewska
Sara w Avonlea
Szczęśliwa gwiazda
podstawie serialu telewizyjnego opartego na wątkach powieści Lucy Maud Montgomery
Nasza Księgarnia
Tytuły oryginałów angielskich Aunt Abigail's Beau Malcolm and the Baby
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995
Aunt Abigail's Beau Storybook written by Amy Jo Cooper Copyright © 1991 by
HarperCollins Publishers Ltd, Sullivan Films Distribution Inc. and Ruth Macdonald and
David Macdonald Teleplay written by Heather Conkie Copyright © 1989 by Sullivan Films
Distribution Inc.
Malcolm and the Baby Storybook written by Heather Conkie Copyright © 1991 by
HarperCollins Publishers Ltd., Sullivan Films Distribution Inc. and Ruth Macdonald and
David Macdonald Teleplay written by Heather Conkie Copyright © 1989 by Sullivan Films
Distribution Inc.
Published by arrangement with HarperCollins Publishers Ltd., Toronto. Based on the Sullivan
Films Production produced by Sullivan Films Inc. in association with the CBS and the Disney
Channel with the participation of Telefilm Canada adapted from Lucy Maud Montgomery's
novels. ROAD TO AVONLEA is the trade mark of Sullivan Films Inc.
Translation © 1995 by Beata Hrycak Translation © 1995 by Halina Ostaszewska © Cover
illustration by Ulrike Heyne, Arena Verlag GmbH Wurzburg
Opracowanie typograficzne Zenon Porada
Część I
Adorator ciotki Abigail
Rozdział pierwszy
- To jest takie... - Sara wzięła głęboki oddech, wiedząc, że pauza nada jej wypowiedzi więcej
wyrazu - romantyczne - westchnęła. Zawirowało nad nią błękitne niebo. Ziemia pod stopami
zako-łysała się rozkosznie. Sara zamknęła oczy, by móc delektować się tym uczuciem.
- Wcale nie wydaje mi się to romantyczne, Saro Stanley. Raczej nieroztropne. Nalegałabym
na przyzwoity ślub - odparła Felicja, kręcąc się w kółko, póki sama nie runęła w wysoką
trawę i nie poddała się zawrotowi głowy. Felicja szczyciła się przecież swą wiedzą na temat
tego, co jest, a co nie jest właściwe i przyzwoite.
Sara nie przykładała większej wagi do opinii swojej kuzynki. Ucieczka z ukochanym
wydawała się jej jedynym sposobem na zawarcie małżeństwa. Pomysł ten był tak
ekscytujący, porywający i pełen romantyzmu, że normalny ślub wydawał się niewart
zachodu.
Otworzyła oczy. Niebo przestało wirować. Sara
popatrzyła na przepływającą leniwie delikatną, białą chmurkę i wciągnęła w płuca słodką woń
traw.
- Ja chcę pójść do ślubu, bo wtedy będę mogła włożyć piękną suknię, taką, jaką miała mama -
powiedziała Cecylka, której już tak bardzo kręciło się w głowie od tego wirowania, że i ona
upadła wreszcie na ziemię.
Felicja poderwała się i znowu zaczęła wirować.
- A ja chcę mieć wielki ślub z mnóstwem gości i przyjęciem weselnym.
Dołączyła do niej Sara, obracając się w kółko coraz szybciej i szybciej.
- Chciałabym mieć huczne przyjęcie z masą gości i muzykami z Halifaxu.
- Nie sądzę, by pozwolono ci na wydanie przyjęcia, gdybyś uciekła z ukochanym -
oświadczyła Felicja.
- Niby dlaczego nie? Na pewno jest to całkowicie dopuszczalne - rzekła Sara, choć wcale nie
była tego pewna. - I pocałowałabym swego męża w obecności wszystkich.
- Saro Stanley! - Felicja, oszołomiona tym wyznaniem, przestała nagle wirować. - Nie
zrobiłabyś tego! - zawołała.
Sara, nie wiedząc, że jej kuzynka już się nie kręci, zatoczyła się na nią i dziewczynki upadły
wśród wybuchów śmiechu.
- Jeszcze zobaczymy - przekomarzała się Sara, a potem wyciągnęła się płasko na ziemi i
nadal chichotała, zaś niebo zataczało nad nią kółka.
8
Przez cały piękny sierpniowy ranek Sara i Felicja dość drobiazgowo zgłębiały temat miłości i
małżeństwa. Dyskusję wywołało opowiadanie, które Sara przeczytała w jakimś piśmie
kobiecym. Pisano tam o małżeństwie z miłości poprzedzonym ucieczką panny młodej z
rodzinnego domu. Historia kończyła się, niestety, tragicznie, lecz Sarze bardzo się podobała.
Przedstawiła ją Felicji z najdrobniejszymi szczegółami.
W tym dniu czekała dziewczęta jeszcze jedna atrakcja. Sara i Felicja wybierały się do ciotki
Abigail, by pomóc jej przy robieniu konfitur i marynat. Sara wcale nie paliła się do
wystawania w parnej kuchni i napełniania słoików owocami i warzywami. Była jednak
ogromnie przejęta, że dzisiaj pozna wreszcie pannę Abigail Ward.
Ś
ciśle mówiąc, Abigail Ward nie była jej prawdziwą ciotką. Była siostrą Jany King, a więc
ciotką Sary tylko po kądzieli. Abigail mieszkała po drugiej stronie miasta, w domu cieszącym
się sławą najschludniejszego w Avonlea. Sara nie mogła się doczekać spotkania owej
wyjątkowej gospodyni i zobaczenia domu, który wzbudzał podziw wszystkich pań z
miasteczka.
Dziewczynki miały jeszcze cały ranek, który mogły spędzić wedle własnego życzenia. Sara
ponownie opowiedziała historię tragicznej miłości, upiększając ją tam, gdzie uznała to za
konieczne. Kiedy już nasyciły się romantyczną opowieścią,
9
jeszcze trochę sobie powirowały, póki ziemia nie zaczęła kołysać się im pod stopami.
Następnie, upojone radością, na chwiejnych, drżących nogach ruszyły w kierunku farmy
Kingów na obiad.
Czyściutko - oto jak powinno być w domu. Abigail Ward wciągnęła powietrze. Jej nozdrza
wypełnił intensywny aromat pasty do polerowania mebli. Wydawał się jej słodszy od woni
wszystkich perfum Arabii.
Podczas gdy jej siostrzenice wirowały w kółko aż do zawrotu głowy, rozmyślając o miłości,
Abigail Ward podziwiała czystość swego otoczenia. Trzymała w ręku ściereczkę do kurzu i
rozglądała się po saloniku. Dębowe podłogi lśniły od świeżej warstwy wosku. Czyste i
wykrochmalone serwetki ułożone na oparciach foteli chroniły je przed zabrudzeniem. Abigail
przesunęła dłonią po mahoniowym stole. Jej postać odbiła się w ciemnym, połyskującym
blacie. Uśmiechnęła się do siebie i przygładziła złociste włosy - choć nie było to wcale
konieczne. Niemal zawsze uczesana była nienagannie.
Machinalnie skierowała wzrok na portret wiszący nad kominkiem. Wielebny Archibald Ward,
ś
więtej pamięci, spoglądał wyniośle spomiędzy świeżo odkurzonych ram. Abigail
uśmiechnęła się do niego nieśmiało. Następnie, obciągając na sobie i tak już gładką spódnicę,
pospieszyła do kuchni przygotować się na przybycie gości.
10
Rozdział drugi
Po skończonym obiedzie Sara zasiadła przy sędziwym, sosnowym stole w kuchni, na farmie
Kingów. Przed nią leżały rozrzucone stare fotografie rodzinne. Przy posiłku dziewczynki
wróciły do porannej rozmowy, a Felicja wpadła na pomysł wyszperania ślubnych zdjęć
rodziców.
- Spójrz, jaką mama miała piękną suknię - westchnęła Felicja.
Sara przyjrzała się pełnej wdzięku dziewczynie, nieśmiało trzymającej bukiet. Rzeczywiście,
suknia była piękna. Biała, połyskliwa satyna doskonale leżała na sylwetce, gładko spływając
w dół i tworząc u stóp obfity zwój materii. Jasne, starannie upięte włosy przykrywał miękki
welon z najznakomitszej koronki. Delikatny splot przywodził Sarze na myśl zawiłą sieć
pajęczą albo cieniusieńkie skrzydła elfów.
Kuchnia Kingów była bardzo przytulna. Podczas gdy Sara studiowała fotografię, wokół
toczyła się codzienna rodzinna krzątanina. Sara przyzwyczaiła się już do tego rozgardiaszu,
tak jak człowiek przyzwyczaja się do starego, ulubionego swetra.
Słońce późnego poranka sączyło się przez duże okno kuchenne, zdobiąc każdą rzecz, której
dotknęło swymi czułymi, złocistymi palcami. Na żelaznym piecyku bulgotała w saganie zupa.
Ciotka Jana mieszała, siekała, kroiła i - jak zwykle - robiła sporo zamieszania.
Sarze przypominała ona dużą białą kwokę,
która wciąż gdacze i przywołuje do porządku swoje stadko. Z ust Jany płynął nieustannie
potok rad, które w większości cała rodzina ignorowała.
Sara obserwowała ciotkę. W tej łagodnej, pulchnej kobiecie, tak innej od smukłej i poważnej
dziewczyny na portrecie, było dużo ciepła. Sara przypomniała sobie kilka samotnych nocy,
kiedy tęskniąc za domem znalazła ukojenie w szerokich ramionach tej wielkodusznej kobiety.
- Nie powinnyście już iść? - spytała ciotka Jana. - Abigail powiedziała, żebyście były w
południe, a wiecie, jak ceni punktualność.
Felicja zerwała się z miejsca, radośnie klasnęła w dłonie i pobiegła po sweter.
- Doprawdy, Felicjo - Sara przemówiła swym, jak mawiała ciotka Hetty, tonem „królowej
Anglii". - Nie rozumiem, jak możesz tak się palić do wkładania kawałeczków owoców i
warzyw do słoików i wstawiania ich do obskurnej, zimnej piwnicy.
- Cóż - obruszyła się Felicja, która potrafiła przybrać równie władczy ton - mówisz tak, bo
nigdy dotąd tego nie robiłaś, Saro Stanley. Moje konfitury są tak samo dobre jak te, które
smażyły dorosłe panie. Dlatego ciotce Abigail szczególnie zależało na mej pomocy.
- Może i masz rację - zauważyła Jana. - Ale przypuszczam, że Abigail prosiła, abyś przyszła
tylko dlatego, że ja odmówiłam pomocy. Moja siostra - rzekła wznosząc oczy ku niebu - ma
12
ś
ciśle określoną metodę robienia różnych rzeczy i biada temu, kto ośmieli się zrobić coś po
swojemu.
- Ciotka bywa czasem nieco kapryśna - przyznała Felicja.
- Mama Klementynki Ray mówi, że to zastarzała twarda panna - wtrąciła Cecylka z ustami
wypchanymi ciastkiem.
Jana roześmiała się. Jej najmłodsze dziecko rozczulało ją do łez.
- Chciałaś powiedzieć, kochanie: zatwardziała stara panna.
Felicja zasznurowała usta, a potem zauważyła przemądrzale:
- Ona nigdy nie wyszła za mąż, mamo.
- Może zachowała zdrowy rozsądek, z którym przyszła na ten świat - zażartował Alek z głębi
starego fotela, w którym usadowił się z książką.
Przez twarz Jany przemknął lekki skurcz. Uśmiech znikł. Wydawało się, że słowa Alka ją
dotknęły.
- Przywykła do życia po swojemu i tyle. To przychodzi z wiekiem.
Felicja, która, podobnie jak jej matka, często miewała własne zdanie, poczuła się w
obowiązku wygłosić swoją uwagę:
- To okropne, że na starość nabiera się różnych nieznośnych nawyków.
- Czy właśnie dlatego ty nabrałaś ich już za miodu, Felicjo? - zadrwił z niej ojciec. Sara
zakryła ręką usta, aby zatuszować uśmiech.
13
Felicja postanowiła nie dać się sprowokować. Ojciec i córka często sobie dokuczali, jak to
bywa wśród ludzi o podobnej naturze. Jedno widzi w drugim to, czego nie może znieść u
siebie.
- Musiała to po kimś odziedziczyć, Alku King
- zganiła go Jana.
Alek udał, że jest pochłonięty lekturą. Uwaga żony ubodia go. „Nie dam jej tej satysfakcji"
- pomyślał. Jego milczenie było dobitne.
W pokoju zapanowało pewne zakłopotanie, które znalazło wyraz w niespotykanym w głosie
Jany wahaniu, gdy zadała kolejne pytanie.
- Alku, czy mógłbyś... umm, podrzucić po drodze dziewczynki?
Alek spojrzał na nią ze zdumieniem.
- Po drodze dokąd?
- Do pani Lloyd! - Janie niemal zaparło ze wzburzenia dech. - Obiecałam, że przywieziesz jej
jajka, pamiętasz?
Książka zamknęła się z trzaskiem. Alek King powoli i z namaszczeniem zdjął druciane
okulary i ostrożnie włożył je do futerału. Sara zastygła, Cecylka również przestała się
nerwowo wiercić.
- Chciałbym, by choć raz ktoś się ze mną skonsultował, zanim zaoferuje moje usługi -
wycedził Alek.
Potem, być może w celu złagodzenia tych słów, a może gwoli wyjaśnienia, dodał:
- Przecież wiesz, że mam coś do zrobienia. Brew Jany uniosła się szybciej, niż królik zrywa
się do ucieczki, słysząc ujadanie psów goń-
14
czych, a podwójny podbródek gniewnie się zatrząsł.
- Tak? - odparła. - Masz na przykład naprawić nasze łóżko zamiast chować nos w książce? -
Jana nigdy nie potrafiła się pohamować, kiedy narosło w niej wzburzenie. - Jedna noga tak się
chwieje, że którejś nocy obudzimy się na podłodze.
Felicja jęknęła ze zniecierpliwieniem.
- Tato, proszę, pospiesz się. Ciotka Abigail będzie na nas zła.
Alek King podniósł się z krzesła z głośnym westchnieniem, które raczej nie kryło jego
niezadowolenia.
- Dobrze, Felicjo, nie gorączkuj się - syknął i nie rzuciwszy w stronę żony ani jednego słowa
czy spojrzenia, udał się do małego, zagraconego przedsionka przy kuchni, w którym rodzina
wieszała płaszcze i zrzucała zabłocone buty.
- Ktoś jest w złym humorze - zauważyła Jana. Miała dość niefortunny zwyczaj wyrażania na
głos podobnych uwag.
Alek King nie raczył odpowiedzieć. Włożył już płaszcz i był prawie za drzwiami, gdy
ponownie zawołała go żona.
- Alku, zapomniałeś koszyka z jajkami! Alek odebrał koszyk, zacisnąwszy usta.
- Czasami wydaje mi się, że ty umyślnie mnie nie słuchasz - poskarżyła się Jana, urażona jego
milczeniem.
Przeciągłe spojrzenie, wymowniejsze od słów, było jedyną odpowiedzią. Alek odwrócił się i
wy-
15
szedł ciężkim krokiem. Sara pospiesznie pocałowała ciotkę Janę na do widzenia i wyszła za
wujem. Felicja dała matce dwa całusy, jakby chciała wynagrodzić jej brak upragnionego
pocałunku taty.
Rozdział trzeci
Ten letni dzień pachniał jakąś obietnicą, chociaż Sara niezupełnie wiedziała, czego się
spodziewać. Było to raczej przeczucie, nieuchwytne wrażenie - nie potrafiła tego dokładnie
określić.
Mijali po drodze pola gotowe do żniw. Samotne drzewo przywdziało już szkarłatny płaszcz
jesieni, jak gdyby również czekało na jakieś szczególne wydarzenie. Cały świat zdawał się
trwać w oczekiwaniu...
Podczas krótkiej podróży Felicja wciąż paplała, wygłaszając swe poglądy na rozmaite tematy,
od robienia przetworów po sprawy matrymonialne. Jej trajkotanie konkurowało z klekotem
kół. Wyglądało na to, że Felicja czuje się w obowiązku nadrobić milczenie pozostałych.
Sara, którą wyobraźnia często przenosiła w światy inne niż ten, w którym żyła, rozumiała, że
umysł potrzebuje czasem krótkiego wytchnienia. Jednak wuj Alek zdawał się być
niesłychanie daleki, chociaż siedział tuż obok niej, na koźle. Jego łagodne, brązowe oczy
wpatrywały się w dal, pogrążone w zadumie. Sara znała to spojrzenie ze skrzętnie
przechowywanej, hołubionej fotografii matki, młodszej siostry Alka. Cała rodzina Kin-
16
gów obdarzona była oczami o subtelnym, troskliwym wyrazie, które jednak potrafiły również
patrzeć z uporem.
Sara ostrożnie dotknęła rękawa wuja. Alek ocknął się z zamyślenia, lekko uniósł głowę i
puścił do niej oko. W przelotnym uśmiechu był smutek.
- To okropne, że biedna ciotka Abigail nigdy nie wyszła za mąż - przenikliwy głos Felicji
wdarł się w rozmyślania Sary.
- Może po prostu nie znalazła odpowiedniego mężczyzny - odparował ojciec z wymuszonym
uśmiechem.
- Przecież mogła wyjść za mąż. Mama tak mówiła.
Kiedy Felicja dorwała się do jakiegoś tematu, nie było mowy o jego zaniechaniu.
- Za bardzo już zdziwaczała, nie nadaje się na żonę - kategorycznie stwierdził Alek, kładąc
kres dyskusji.
Powozik toczył się spokojnie przez Avonlea, po chwili skręcił na dobrze ubitą drogę, przy
której stało kilka domów o szacownym wyglądzie. Na uboczu znajdowała się nieco inna od
pozostałych posiadłość świętej pamięci Archibal-da Warda.
Był to najczyściejszy dom, jaki Sara kiedykolwiek widziała. Nieskazitelnie biała farba lśniła
niczym świeżo wyszorowana twarz. Z gładkiego, zielonego kobierca trawy nie sterczało ani
jedno źdźbło. Na starannie utrzymanych rabatach kwitły przykładnie kwiaty. Na samym
przedzie rosły
2 — Szczęśliwa gwiazda
17
w szeregu jaskrawożółte nagietki, za nimi szkarłatne pelargonie, a posłusznie z tyłu - ostróżki.
Całe otoczenie skromnego domku było wypielęgnowane i schludne.
Ledwie Alek zdążył zatrzymać dwukółkę, dziewczynki już z niej wyskoczyły. Pomachały mu
szybko na do widzenia, pognały do furtki - Felicja upewniła się, czy ją za sobą zamknęła - i
wbiegły po schodach na ganek.
Niewielki, czarny piesek z metalu trzymał wartę przy czerwonych drzwiach. Felicja bez
chwili namysłu otarła podeszwę najpierw jednego, potem drugiego bucika o jego ostry
grzbiet. Sara przyglądała się temu ze zdumieniem. Figurka była doprawdy osobliwa.
- Co ty robisz?
- To skrobaczka. Wytrzyj buty - rozkazała Felicja.
Sara przypatrywała się metalowemu pieskowi ze zgrozą i zakłopotaniem. Zwierzę
wytrzeszczało na świat nic nie widzące oczy. Ogromny pysk z lanego żelaza groził każdemu,
kto ośmieliłby się wnieść do domu choćby odrobinę błota.
- Ale moje buty są czyste.
- Nie szkodzi. - Felicja zastukała dwa razy do drzwi, jakby chciała podkreślić swoje racje. -
Nie wolno ci postawić nogi w przedpokoju ciotki Abigail, jeśli nie zeskrobiesz błota z
bucików. - Wyniosły ton Felicji stał się teraz poufny. Nachyliła się odrobinę i zniżyła głos. -
Wiesz, ona jest bardzo pedantyczna. - Felicja poprawiła sweter i przygładziła włosy.
Po tej przemowie Sara spodziewała się, że drzwi otworzy jakiś potwór. śółte kwiaty polne,
które zerwała tego ranka, nagle wydały się nie na miejscu. Dlaczego nie ścięła kilku róż z
ogrodu ciotki Hetty? Były bardziej wykwintne. Pospiesznie rozejrzała się za miejscem, gdzie
mogłaby dyskretnie wyrzucić nie chciany bukiet, ale było już za późno.
- Dzień dobry, droga Felicjo. Dzień dobry, Saro. - Powitał je głos, którego łagodny ton krył
odrobinę szorstkości. W progu stała starannie ubrana kobieta o miłym wyglądzie.
Abigail Ward była równie schludna, jak jej dom. Szczupłą postać oblekał bezpretensjonalny
strój: wykrochmalona spódnica i zwyczajna bluzka. Panna Ward pozbawiona była wszelkiej
kokieterii. Złociste refleksy w jej pięknych włosach współgrały ze świeżością rumianych
policzków. Przez jej twarz przemknął uśmiech.
- Już dawno chciałam, żebyś mnie odwiedziła, droga Saro. Miło, że przyszłaś.
Ponieważ Sara nie znalazła miejsca, gdzie mogłaby porzucić kwiaty, była zmuszona je
wręczyć.
- To dla ciebie, ciociu.
Ciotka Abigail przyjęła łaskawie bukiet. Zwinnymi i wprawnymi palcami doprowadziła do
ładu niesforny pęk, wyciągając z niego dziwaczny, przywiędły kwiat i przycinając równo
wszystkie łodygi. Okiełznała w ten sposób jego pierwotną dzikość.
- Dziękuję, Saro. Wejdźcie - przynagliła, odwróciła się na pięcie i pomknęła w głąb domu.
Nie pozostało nic innego, jak pójść jej śladem.
19
Rozdział czwarty
Sara ostrożnie wkroczyła na wyfroterowaną podłogę. Powietrze przesycała gorzko-słodka
woń pasty do mebli. Zmarszczyła nos.
Słowo „przytulny" bez wątpienia nie oddawało charakteru tego domu. Chociaż czyste wnętrze
było gustownie urządzone, a politura na meblach pięknie połyskiwała, pokój miał surowy,
niegościnny wygląd.
- Wchodźcie, wchodźcie. - Zacisnąwszy powieki, Abigail napawała się zapachem kwiatów. -
Są śliczne - powiedziała półgłosem, lecz zaraz dodała rzeczowo: - Muszę je do czegoś
włożyć.
- Może do tego wazonu? - Sara podniosła flakon z delikatnej porcelany, stojący na stoliczku
w przedpokoju.
W niebieskich oczach Abigail odmalowało się przerażenie. Pospieszyła w kierunku Sary i z
uprzejmą miną wyjęła z jej rąk cenny przedmiot.
- Och, nie - jej głos podskoczył o oktawę, a następnie się obniżył. - To wazon ciotki Tessy. -
Ostrożnie odstawiła pieczołowicie przechowywaną pamiątkę rodzinną na przydzielone jej
miejsce. - Nie nadaje się do kwiatów.
Przesunęła go odrobinę w lewo, a potem odwróciła się zgrabnie do dziewczynek, uspokojona,
ż
e porządek został przywrócony. Strzepnęła niewidzialny pyłek ze swetra Sary i uśmiechnęła
się łagodnie. - Znajdziemy w kuchni jakiś zwykły wazon. Chodźcie - zarządziła. Potrząsając
nad głową bukietem, postąpiła w stronę kuchni. Gdy
20
znikała w drzwiach, spódnica zatrzepotała wokół jej nóg.
Felicja popatrzyła na kuzynkę. Sara z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia odwzajemniła
jej spojrzenie. Wzruszyły ramionami i podążyły śladem ciotki.
Większość życia upłynęło Abigail Ward na spełnianiu obowiązków. Miała zaledwie
siedemnaście lat, kiedy zmarła jej ukochana matka. Dwa miesiące przed tym tragicznym
wydarzeniem starsza
0 trzy lata siostra Jana poślubiła Alka Kinga. Ponieważ Abigail pozostała sama z ojcem, spadł
na nią obowiązek prowadzenia domu. Przyjęła tę rolę z gorliwym posłuszeństwem. Opieka
nad ojcem
1 spełnianie wszystkich jego życzeń stały się jej głównymi troskami.
Wielebny Ward był człowiekiem uczonym, lecz trudnym we współżyciu. Parafianie
traktowali go jak prawdziwego pasterza, który prowadzi ich ścieżkami cnoty. Dla córek zaś
był kochającym, choć chyba nazbyt surowym rodzicem. Archibald Ward nie uznawał
rozpieszczania dzieci. Dlatego też był powściągliwy w okazywaniu uczuć.
Wielebny Ward posiadał jasno określone zasady, a Abigail dokładała wszelkich starań, by się
do nich stosować. Przez dziesięć lat usługiwała ojcu, gotowała i sprzątała, była mu pomocą i
podporą.
Kiedy wielebny Ward porzucił żywot ziemski, Abigail wiodła dalej życie wypełnione
obowiązkami i starała się wspierać potrzebujących. Każdej
21
wiosny szyła kołdrę dla koła dobroczynnego. W długie zimowe wieczory dziergała
pończochy dla Fundacji na rzecz Wdów i Sierot. Koniec lata upływał jej na smażeniu
słynnych konfitur.
Bulgocące na kuchni truskawki rozsiewały ciepły, słodki aromat. Abigail stała nad wysokim
garnkiem, mieszając gęstą, lepką masę. Wilgotne od pary pasemka włosów opadały miękko
na jej twarz. Abigail pomyślała sobie, że ma udane życie. A nawet jeśli odczuwała pewną
samotność, nigdy by się do tego nie przyznała. Chociaż był kiedyś czas... Abigail wcisnęła w
truskawki drewnianą łyżkę, jakby chciała zdusić natrętne wspomnienia.
Stosy słodkich gruszek, soczystych pomidorów i zielonych, chropowatych ogórków
cierpliwie czekały, aż zostaną zamienione na konfitury i marynaty. Puste słoje, dokładnie
wygotowane, stały karnie na pięknym kredensie z klonowego drewna. Garnki kipiały i
bulgotały na połyskującym białymi kaflami piecu.
Sara usiłowała przypomnieć sobie szczegółowe instrukcje, których udzieliła jej ciotka
Abigail. Nigdy przedtem nie słyszała tylu nakazów i zakazów. Ubrana w świeży i
wykrochmalony fartuszek bała się poruszyć, żeby nie wpaść na coś i tym sposobem nie
złamać którejś z zasad Abigail.
- Chociaż w zeszłym roku wygrałam na jarmarku w kategorii juniorek, na pewno nauczę się
czegoś od takiej mistrzyni, jak ty, ciociu Abigail - paplała radośnie Felicja, zręcznie obierając
i krojąc gruszki. W czystej kuchni czuła się jak ryba
22
/
w wodzie, a zadanie, którego się podjęła, nie sprawiało jej żadnych trudności.
Abigail uśmiechnęła się pobłażliwie do swojej siostrzenicy.
- Nie jestem żadną mistrzynią, Felicjo. Dla mnie to po prostu praca, którą trzeba wykonać.
- Ale co roku wygrywasz wstęgę.
Abigail skromnie skwitowała tę uwagę machnięciem ręki. W jej życiu nie było miejsca na
próżność.
- Wstążki? Co ja mam z nimi robić? - spytała i zarumieniła się lekko, bo w głębi serca
poczuła jednak przypływ dumy. - Im więcej rąk, tym lżejsza praca - wyjaśniła - a poza tym
lubię wasze towarzystwo.
Obieranie gruszek nie przychodziło Sarze łatwo. Spore kawałki soczystych, białych owoców
odpadały najczęściej razem z cienką, żółtą skórką, a wiele z nich lądowało na podłodze.
Z odrobiną zazdrości obserwowała, jak Felicja zgrabnie radzi sobie z gruszką, oddzielając jej
skórkę w jednym pasemku, które zwijało się na stole w spiralkę. Sara przyłożyła nóż i
próbowała dokładnie naśladować ruchy kuzynki. Pasek żółtej skórki wydłużał się, ale
niefortunne szarpnięcie noża oderwało go od owocu. Nieposłuszna skórka zamiast spaść na
blat, ześliznęła się z ostrza i z wdziękiem poszybowała na podłogę. Rozczarowana Sara
ponowiła próbę.
- Saro, postaraj się, proszę, by obierzyny nie spadały na podłogę.
23
Chociaż ciotka chciała, by jej uwaga zabrzmiała sympatycznie, Sara poczuła się bardzo
zawstydzona tą reprymendą. Zamierzała pozbierać wszystkie obierki po skończeniu pracy.
Nie wychowała się w stajni - miała nadzieję, że panna Ward to rozumie. Afektowany uśmiech
Felicji i wyniosłość, z jaką zadarła nos, powiększyły zakłopotanie Sary.
Pospiesznie porwała ze stołu ściereczkę.
- Przepraszam, zaraz posprzątam.
Szybko się schyliła, usiłując udowodnić ciotce Abigail, że i ona ceni sobie czystość. Zanim
zdążyła przyłożyć szmatkę do podłogi, powstrzymał ją pełen przerażenia okrzyk ciotki.
- Och, nie używaj tej ścierki! Ta służy do wycierania naczyń - wyjaśniła rzeczowym tonem,
którym ludzie przemawiają zazwyczaj do cudzoziemców albo osób nierozgarniętych. - Nigdy
nie ścieram nią podłogi.
Właśnie wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Dziewczynki zamarły, a Abigail zmarszczyła
ze zdziwieniem czoło. Zatrzymała się tylko na moment, by poprawić krzesło, które ktoś
odsunął od stołu, i żwawo podeszła do drzwi.
Sara czuła się nieswojo. Była zażenowana i zła, bo napomnienie Abigail dopiekło jej do
ż
ywego. Skąd miała wiedzieć, że ta ściereczka służy do wycierania naczyń?
Podnosząc ręce w geście udawanego zdziwienia, a następnie grożąc palcem, Sara zbeształa
krzesło za to, że nie stało równo z innymi. Mocno je chwyciwszy, popchnęła zabłąkany mebel
na
24
właściwe miejsce, wyolbrzymiając pedantyczne gesty ciotki. Dziewczynki nie próbowały
nawet ukryć chichotu.
Głośny łomot, po którym rozległ się krzyk ciotki Abigail, uciszył ich śmiech. Wstrzymały
oddechy.
Rozdział piąty
Idąc ku drzwiom, Abigail była bardzo zdziwiona. O tej porze nigdy nie przyjmowała gości.
Nikogo się nie spodziewała. Ludzie zwykle nie zaglądali ot, tak sobie. A jeśli przyszedł ktoś z
wiadomością o jakiejś okropnej tragedii? Na samą myśl o tym lekko zadrżała.
Ostrożność nakazała zwolnić kroku. Palce powędrowały w roztargnieniu ku zegarkowi ze
szczerego złota, który miała przypięty do bluzki, blisko serca. Niewidzącymi oczyma
sprawdziła godzinę.
Zebrała się w sobie i otworzyła drzwi.
Czyżby to był duch? Z przestrachu serce podskoczyło jej do gardła. Jak na zjawę, postać
wydawała się zbyt masywna. Abigail otworzyła usta. Minęła cała wieczność, zanim wydobyła
z siebie głos.
- To naprawdę pan? Malcolm MacEwan?
Ogarnęły ją sprzeczne uczucia, ożyło wiele słodkich i kilka gorzkich wspomnień, od których
zaczęło kręcić się jej w głowie.
Malcolm MacEwan przesadził próg i z zapałem porwał w ramiona Abigail Ward. Białe
stokrotki,
25
które dla niej zerwał, rozsypały się, gdy z niezmiernej radości zawirował ze swą ukochaną,
trzymając ją w żarliwym uścisku. Wyglądali jak para kochanków z romantycznej powieści.
Niestety, Abigail była zupełnie nie przygotowana na ten gwałtowny szturm. W chwilach
wzruszenia przywołuje się zwykle łagodne, pieszczotliwe słowa, jednak zaskoczona Abigail
wydała okrzyk tak donośny, że mógłby obudzić umarłego.
Zamiast rozszlochać się z radości na piersi ukochanego, Abigail zastygła, a jej nogi
zesztywniały, niczym maszty flagowe. Gdy tak wirowała w uścisku pana MacEwana, jej buty
zawadziły o stolik, na którym stała paproć, i na podłogę posypały się ziemia i liście.
Pomyślała od razu, że musi pójść po miotłę.
Wreszcie opadła niezgrabnie na podłogę, z trudem łapiąc równowagę. Oprzytomniała,
podobnie jak Malcolm. Stanęli speszeni w stosownej odległości od siebie. Oboje ogarnęła
nagła nieśmiałość. Przypominając sobie o dobrych manierach, Malcolm szybko zerwał z
głowy tweedowy kaszkiet i z szacunkiem przycisnął go do serca.
- Jesteś zaskoczona moim widokiem po tylu latach? - zapytał głębokim głosem ze śpiewnym,
szkockim akcentem. - Nie liczmy, ile ich było.
- W listopadzie minie siedem - przypomniała delikatnie.
Oto ta sama, tylko nieco postarzała twarz, którą kochała i za którą tak bardzo tęskniła.
Gładkie, brązowe włosy Malcolma były teraz przyprószone siwizną. Kilka zmarszczek wokół
oczu
26
i w kącikach ust czyniło go tylko przystojniejszym. Jego piwne oczy nadal promieniały
serdecznością. Przypomniała sobie, jak wiódł za nią tymi szczenięcymi oczyma w drodze ze
szkoły do domu. Wąsów dawniej nie nosił. Nie była pewna, czy mu pasują.
- Nie zmieniłaś się ani trochę, Abby. Patrzył na nią czule, napawając się jej urokiem,
tak jak spragniony poi się wodą ze studni. Przypomniawszy sobie o celu wizyty, odchrząknął
i zwrócił się do niej tonem oficjalnym. Przez siedem lat ćwiczył te kilka słów.
- Złoto Jukonu uczyniło mnie bogatym i pragnę odnowić naszą znajomość. To znaczy, jeśli
nie jesteś jeszcze zajęta.
- Jeśli nie jestem... co takiego? Och! Ależ nie, panie Mac... - Przejęta Abigail oblała się
rumieńcem. - Nie. To znaczy, nie wyszłam za mąż.
- Alleluja. Cieszę się, że znowu cię widzę.
Usłyszawszy krzyk ciotki, dziewczynki pomyślały najpierw, że ktoś na nią napadł, może jakiś
szaleniec. Przysłuchiwały się uważnie, ale z korytarza nie dobiegał żaden inny dźwięk. Sara
wreszcie zdecydowała, że powinny zbadać sprawę.
Po cichu przeszły z kuchni do holu. Felicja zacisnęła dłoń na rękojeści noża do obierania,
który wzięła na wypadek, gdyby trzeba było wykazać się męstwem. Sarze udało się otworzyć
drzwi kuchenne bez jednego skrzypnięcia.
Gdyby zobaczyły szaleńca, chyba byłyby mniej zaskoczone, bo oto jakiś mężczyzna - solid-
27
nej postury, o wyrazistych rysach, przystojny, ubrany w porządny, choć niezbyt gustowny
garnitur w kratkę - całował ciotkę Abigail! Kiedy szybko cmokał ciotkę w czoło, a potem w
oba policzki, przypominał dziobiącego ziarno kurczaka.
Z szeroko rozdziawionych ust Felicji dobył się cichy jęk. Sprawiała wrażenie, jakby odebrało
jej mowę. Na szczęście zdołała oprzytomnieć. Wymachując od niechcenia nożem, jakby dla
zilustrowania swych słów, Felicja wykrztusiła z wahaniem:
- Ciociu Abigail, skoń... skończyłyśmy kroić. Abigail odwróciła ku nim głowę, ale jakaż była
zmieniona! Jej twarz promieniała, a ostre zazwyczaj rysy złagodniały, nabrawszy ujmującego
wdzięku. Powściągliwy uśmieszek przemienił się w szeroki, radosny uśmiech. Surowy kok,
który zawsze sterczał nienagannie na czubku głowy, teraz spłynął na bok, niczym statek
spuszczony z cumy.
Abigail udawała, że nie zauważa zdumionych twarzy i trzymanego w górze noża kuchennego.
Dokonała prezentacji, jak gdyby zawsze przyjmowała w holu dziwnych mężczyzn. Była
wprawdzie nieco zmieszana, lecz zmobilizowała wszelkie talenty pani domu, na które było ją
stać w tej sytuacji.
- Malcolmie, przedstawiam panu Sarę Stanley. Przyjechała do nas z Montrealu.
Nadal lekko oszołomiona Sara szybko skinęła głową.
28
- Może pamięta pan Felicję, córkę mojej siostry Jany. Dziewczynki, to pan Malcolm
MacEwan.
- Milo mi, Saro. Felicjo, nigdy bym cię nie poznał. Byłaś taka maleńka.
Wszyscy poczuli się nieswojo, gdy tak stali, uśmiechając się do siebie. Abigail, zdając sobie
nagle sprawę z panującego wokół chaosu, schyliła się, by pozbierać rozsypany w holu bukiet.
- Zerwałem je dla ciebie po drodze. - Malcolm pospieszył jej z pomocą.
Sara i Felicja przypatrywały się w osłupieniu, jak dwoje dorosłych ludzi schyla się i kuca,
zbierając rozrzucone kwiaty. Poruszali się jak pociągane za sznurki marionetki. Kilka razy
mało brakowało, by zderzyli się głowami.
Malcolm podniósł ułożony na nowo bukiecik.
- Do czego mam je włożyć? O, ten będzie dobry. - Zdecydowanym krokiem podszedł do
stolika w korytarzu i wepchnął kwiaty do wazonu ciotki Tessy.
Na twarzy Abigail odmalowało się przerażenie. Sara i Felicja czekały w napięciu, co z tego
wyniknie. Abigail zatuszowała swą konsternację i uśmiechnęła się z wymuszonym
entuzjazmem.
- Nigdy nie widziałem ładniejszego wazonu - Malcolm był bardzo z siebie zadowolony. -
Przepraszam, młode damy. Nie chciałbym wydać się nieuprzejmy, ale pragnę, jeśli
pozwolicie, zostać przez krótką chwilę sam na sam z waszą ciocią.
Felicja ledwie zdążyła odłożyć nóż na stół, gdy
29
została delikatnie wyprowadzona za drzwi przez Malcolma MacEwana.
- Do widzenia, ciociu Abigail - Felicja odwróciła się, by jeszcze raz zerknąć na ciotkę.
- Miło było pana poznać, panie MacEwan - Sara złożyła wytworny, jak się jej wydawało,
ukłon i szybko podążyła za kuzynką.
Rozdział szósty
Sara i Felicja niemal wyfrunęły z domu ciotki Abigail i popędziły przez bujne łany złocistej
pszenicy. Sara opadła na ziemię i wyciągnęła się na wznak, ukryta wśród szumiących zbóż.
Słońce grzało ją w twarz, a pszenica łaskotała szyję. W głowie Sary zaczęła się układać
pewna historia: historia okrutnie rozdzielonych i boleśnie doświadczonych kochanków;
miłości, która pozostała nieskalana, nawet gdy wystawiono ją na próbę rozłąki; kochanków
szczęśliwie połączonych, których miłość przetrwa na zawsze.
Felicja opadła obok na ziemię. Trawki przyczepiły się jej do włosów. Oczy błyszczały od
ś
miechu. Dziewczynki znowu zaczęły niepohamowanie chichotać. Już po raz trzeci, odkąd
wyszły od ciotki. Jakie to wszystko romantyczne! Jakiż on był cudownie przystojny. Jak
strasznie głupio wyglądała Abigail z włosami w nieładzie i w pomiętym ubraniu!
- Moja niania Luiza nazwałaby go „wspaniałym okazem mężczyzny" - powiedziała Sara.
30
Ponieważ Felicja miała niewielkie doświadczenie w tych sprawach, musiała przyznać rację.
.- Och, biedna ciotka Abigail - westchnęła ze smutkiem, gdyż była pewna, że właśnie smutek
jest właściwym uczuciem w tego rodzaju przypadkach.
- Biedny wazon ciotecznej babki Tessy!
- A czy widziałaś kiedykolwiek takie pocałunki?
- Felicja była tak wstrząśnięta, że nadal czerwieniła się na samo wspomnienie.
Oczy Sary zabłysły z rozbawienia. Porwawszy kuzynkę w ramiona, powiedziała z doskonale
naśladowanym szkockim akcentem:
- Jeśli pozwolicie, dziewczynki, pragnę zostać przez krótką chwilę sam na sam z waszą
ciocią.
- Sara uniosła brew dla dodania wagi swym słowom i nachyliła się lekko. Zanim Felicja
połapała się, co jej grozi, otrzymała trzy głośne całusy w policzek.
- Och, Saro, fuj!
Sara poderwała się i pognała przez pole.
- Saro! - zawołała Felicja, zanim puściła się za nią w pościg. - Nie mogę się doczekać, kiedy
opowiem o wszystkim mamie i tacie!
Siedem lat wcześniej Malcolm MacEwan opuścił Avonlea bez słowa wyjaśnienia. Udręka
spowodowana jego wyjazdem niemal złamała Abigail serce. Wiadomość o tym, że opuścił
miasto, dotarła do niej przez przypadek, gdyż Malcolm nie przysłał żadnego listu ani nie
podał przyczyny odjazdu. Dobrze pamiętała uczucie, jakie ogarnęło
31
ją, gdy o tym usłyszała. Zamawiała właśnie muślin w sklepie Lawsona. Cztery metry -
przypomniała sobie dokładną długość. Nowina jakby niechcący wyrwała się z ust pani Potts.
Abigail była tak poruszona, że w pierwszej chwili miała wrażenie, jakby miasteczko
nawiedziło trzęsienie ziemi. Oprzytomniawszy, rozejrzała się dookoła. Dlaczego nikt inny
nawet nie drgnął? Za jej plecami ktoś syknął na panią Potts, by się uciszyła. Wszyscy z
zaciekawieniem i współczuciem przyglądali się Abigail.
Ona jednak postanowiła nie okazywać swego smutku. Z pogodną twarzą, która zadawała
kłam jej wewnętrznemu cierpieniu, załatwiała dalej swoje sprawunki. Była tak
przekonywająca, że rozeszła się plotka, iż to chłodna Abigail Ward złamała biedne serce
Malcolma MacEwana, nie zaś odwrotnie. Od tego dnia pracowała usilnie nad zachowaniem
pozorów; nikt nie wiedział, że skrywają one jej miłosny zawód.
Przez kilka lat po wyjeździe Malcolma Abigail snuła fantazje na temat jego powrotu. Co noc
leżąc w łóżku wyobrażała sobie, jak to nastąpi. Pewnego pięknego dnia on pojawi się na
drodze, wejdzie przez furtkę na ścieżkę i na schody pod same drzwi. Zapuka zdecydowanie.
„Któż to może być?" - pomyśli sobie Abigail. Odłoży ściereczkę do kurzu i otworzy drzwi.
Jakaż będzie zaskoczona jego widokiem! Ale za żadne skarby nie okaże mu swojej radości. O
nie. Pozostanie opanowana, zachowa rezerwę, powita go nawet trochę chłodno.
On wejdzie, oskrobawszy przedtem podeszwy
32
butów. Ona przebaczy mu dopiero wtedy, gdy będzie błagał ją o to na kolanach i wyzna jej
dozgonną miłość. Następnie odbędzie się skromna ceremonia zaślubin i będą żyli w szczęściu
i harmonii do końca swoich dni.
Przez wiele lat to ciche marzenie osładzało życie Abigail. Ale gdy lata mijały, a Malcolm nie
powracał ani nie pisał, jej nadzieja przemieniła się w gorycz. Kiedy Abigail przybyło lat,
zdała sobie sprawę, że były to tylko dziewczęce urojenia. Rumieniła się na myśl, że mogła
trwać przy tak naiwnym marzeniu. Pogodziła się z faktem, że Malcolm znikł z jej życia.
Niemądrze byłoby myśleć inaczej.
Ale teraz Malcolm MacEwan powrócił.
Rozdział siódmy
- Włóż to, włóż - przynaglał Malcolm. Jego solidna postać zatrzęsła delikatnym krzesłem w
saloniku.
Dziesięć granatów o gruszkowatym kształcie zwieszało się z grubego, złotego łańcuszka
niczym łzy. Naszyjnik był bardzo - Abigail usiłowała znaleźć właściwe słowo - strojny.
Wolała znacznie prostsze ozdoby.
- Nie jestem przyzwyczajona do tak... bogatej biżuterii, panie MacEwan.
Malcolm wyjął z dłoni Abigail ciężki łańcuch i zawiesił go jej na szyi. Pomyślał sobie, że
jego ukochana kobieta jest zawstydzona. Zawsze taka
3 — Szczęśliwa gwiazda
33
była. Nigdy nie pragnęła niczego dla siebie, tylko obdarzała innych. Z ogromną
przyjemnością stwierdził w duchu, że wkrótce postara się to zmienić.
- Jeśli cię to uszczęśliwi, będę ci codziennie kupował prezenty - powiedział entuzjastycznie,
zakreślając ręką szeroki łuk, jakby chciał wyrazić ogrom swej miłości. Niestety, mały stolik
stojący obok jego krzesła padł ofiarą tego entuzjazmu. Zwalił się na dywan nagle, z głuchym
łoskotem. Delikatna filiżanka, która do tej pory stała niewinnie na wypolerowanym blacie,
poszybowała za stolikiem. Herbata rozlała się, zostawiając brązową plamę na błękitach i
czerwieniach orientalnego dywanu.
Abigail aż podskoczyła. W okamgnieniu znalazła się na kolanach ze szmatką w ręku.
Speszony swą niezdarnością i czując, że powinien coś zrobić, Malcolm również poderwał się
z miejsca.
- Przepraszam. Pozwól, że powycieram. Mężczyźni potrafią być tacy niezręczni, prawda?
Jakby w odpowiedzi na to pytanie, potrącił nogą przewrócony stolik.
- Proszę usiąść, panie MacEwan - powiedziała niemal władczym tonem Abigail.
Posłusznie opadł na miejsce, a krzesło aż jęknęło. Na kilka minut zapanowało pełne
zakłopotania milczenie.
- Przepraszam, Abby. Brakuje mi ogłady. Będę się musiał wiele nauczyć. Może zechcesz
trochę mi w tym pomóc.
34
Te pełne pokory i szczere przeprosiny zmiękczyły serce Abigail.
- Nic się nie stało. Powinnam była pamiętać, że z pana taki niezgrabiasz.
- Przepraszam również, jeśli wprawiłem cię w zakłopotanie. To dlatego, że ujrzenie kogoś po
latach nigdy dotąd nie sprawiło mi aż takiej radości.
- A ja nigdy w życiu nie byłam tak zaskoczona czyimś widokiem, panie MacEwan. - Stropiła
ją nuta goryczy, która zaostrzyła ton jej głosu.
- Mów mi Malcolm, Abby. Nie chcę się czuć jak ktoś obcy.
- Jest pan dla mnie kimś raczej obcym, panie MacEwan. Dwudziestego trzeciego listopada
minie siedem lat.
- Wiem i nie pozwolę, by przepłynęło mi przez palce więcej czasu.
Chyba oboje poczuli jednocześnie owo srogie spojrzenie, którym przeszywał ich mężczyzna z
wiszącego na ścianie portretu.
- Niech mnie diabli, jeśli oczy twojego ojca nie śledzą mnie tak jak wtedy, gdy siedział na
tym właśnie krześle - powiedział Malcolm, wiercąc się nerwowo.
Malcolm stanął przed wizerunkiem surowego starszego pana ze śmiałością, na jaką nigdy
dotąd by się nie poważył.
- Postawiłem na swoim, prawda? Nie przyjąłeś moich oświadczyn. „Wróć, Malcolmie, kiedy
będziesz bogaty. Wówczas będziesz mógł poślubić Abigail". - Zadowolony z siebie Malcolm
zwrócił twarz ku Abigail. - Sądził, że to bezpieczny układ
35
- ciągnął. - Lecz ja dopiąłem swego, chociaż zabrało mi to trochę czasu.
Abigail zadała cichym głosem przez tyle lat skrywane w sercu pytanie:
- Dlaczego wyjechał pan tak nagle, bez jednego słowa? - Dawne cierpienia odżyły na nowo.
- Nie zdawał pan sobie sprawy, jak ja się poczuję?
Szczera twarz Malcolma zdradzała wyrzuty sumienia. Wyznał cicho:
- Wstydzę się tego i jest mi przykro. Ale nie było czasu. Chciałem dokonać czego w życiu,
ż
ebyś była ze mnie dumna. Myśl o tobie dodawała mi sił. A teraz siedzisz tu przy mnie.
Słowa te podziałały na jej udręczone serce jak balsam. Oczy Abigail napełniły się łzami
radości. Mogło je powstrzymać jedynie szybkie mruganie powiekami. Lekkość, której nie
czuła od długiego, długiego czasu, rozjaśniła jej duszę.
- Abby - rozległ się cichy głos. - Pamiętasz, co do siebie czuliśmy?
Zarumieniła się na myśl o długo tajonych namiętnościach.
- Tak. - Po tym słowie nastąpiło ledwie słyszalne westchnienie.
- Czy, umm, mogę... - szybko się poprawił
- mógłbym znowu cię odwiedzić?
Abigail bez zastanowienia rzuciła szybkie spojrzenie na portret ojca, jakby szukając tam
przyzwolenia. Malcolm poszedł za jej wzrokiem. Wyczuwając jej zakłopotanie, wziął sprawę
w swoje ręce.
36
Przyjąwszy oficjalną pozę, stanął przed wizerunkiem świętej pamięci Archibalda Warda. Nie
musiał już więcej czuć pokory wobec człowieka, który tak niesprawiedliwie go potraktował.
Odchrząknął i przemówił do portretu tonem, który, miał nadzieję, wyrazi szacunek, jakiego
wcale nie odczuwał:
- Wielebny panie Ward, jestem bogaty. Zawsze dotrzymywał pan słowa. Czy mogę teraz
starać się o pańską córkę Abigail? - Przemawianie do portretu wydało mu się nieco śmieszne.
Ale kobiety miewają dziwne kaprysy. Abigail właśnie tego pragnęła. Kochał ją tak bardzo, że
poszedłby na koniec świata i z powrotem, gdyby tylko tego zażądała.
- Powiedział „tak". A co powiesz ty? Czy mogę? - Odwrócił do niej twarz.
Abigail się uśmiechnęła. Drogi Malcolm.
- Tak, tak, może pan... możesz, Malcolmie - wymówiła na głos imię, za którego
wypowiedzeniem tęskniła siedem nie kończących się lat.
Rozdział ósmy
Abigail dumnie kroczyła przez miasto z Malcolmem pod ramię. Dzień był rześki i piękny, a
niebo jasnoniebieskie. Pomimo ciepłego wiatru wyczuwało się chłód nadchodzącej jesieni.
Mężczyźni uchylali kapelusza, a kobiety witały skinieniem głowy promieniejącą szczęściem
parę. Abigail nie pamiętała cudowniej szego dnia.
37
Przyjazd Malcolma MacEwana był dla Avonlea wielką sensacją. W całym miasteczku
huczało od domysłów.
- Widziałam, jak Abigail Ward spacerowała z tym mężczyzną. Wyglądała jak kotka, która
połknęła kanarka - oznajmiła pani Biggins zaraz po wejściu do sklepu Lawsona.
- Przypuszczam, że zdaje sobie sprawę, jakie ma szczęście, iż ktoś się do niej zaleca, chociaż
ona jest już w tak zaawansowanym wieku - pani Potts zaostrzyła pazurki. Jej drapieżna natura
ujawniała się zawsze, gdy tylko zaczynano plotkować.
Pani Biggins nie mogła zapanować nad podnieceniem.
- Na dodatek on ma pieniądze. Zapłacił mi z góry za wynajęcie pokoju i wyżywienie na cały
miesiąc.
- Jeszcze jakie pieniądze - pan Lawson autorytatywnie cedził słowa. - Jest poważnie
zainteresowany kupnem nieruchomości. Chce mieć duży dom.
- A do tego dzieci - dodała pani Lawson, chichocząc z powodu własnej śmiałości.
- Abigail nie jest już młódką. Niech się lepiej pospieszy, jeśli zależy jej na dzieciach -
stwierdziła stanowczo pani Biggins.
Pani Potts aż wytrzeszczyła oczy, wygłaszając z powagą kolejne zdanie:
- No cóż, mogę tylko wyrazić nadzieję, że jego maniery uległy poprawie. Chociaż na Jukonie
raczej trudno nabrać ogłady. - Zacisnęła usta i pokiwała głową.
38
Brzęczenie dzwonka nad drzwiami oznajmiło ich przyjście. Gdy weszli do sklepu, Abigail
zauważyła kątem oka uciszający gest pana Lawsona. Poczuła, jak fala ciepła napływa jej do
twarzy, gdyż domyśliła się, że wszyscy rozmawiali na jej temat. Mimo zażenowania starała
się zapanować nad głosem.
- Dzień dobry, panie Lawson. Pani Lawson...
- Abigail...
Jest tu pani Biggins i ta wścibska pani Potts - uświadomiła sobie Abigail z udręką. Zdobyła
się jednak na promienny uśmiech.
- Witam panie - powiedziała.
Okrągłe oczy pani Potts spoczęły badawczo na Abigail. Na jej nalanej twarzy pojawił się
nikły uśmiech. Pani Biggins odkłoniła się ze znaczącą miną.
W tym właśnie momencie Malcolma przepełniła duma i miłość.t Nie mógł się powstrzymać
od złożenia siarczystego pocałunku na policzku ukochanej.
- Malcolmie! - zapiszczała Abigail. - Ludzie patrzą.
- Niech sobie patrzą, Abby - zagrzmiał Malcolm.
Nonszalancko wyjął z ust spore cygaro, cisnął je na podłogę i bezlitośnie zgniótł obcasem.
Abigail zamarła ze zgrozy, po czym rzuciła się na niedopałek, jak kot na mysz. Pióra na
kapeluszach pani Potts i pani Biggins poruszyły się współczująco, jakby obie damy chciały
powiedzieć: „biedna Abigail".
39
Dlaczego Malcolm zachowywał się w taki sposób? Ludzie uznają go za gbura i fanfarona.
Abi-gail poczuła, że z zażenowania napływają jej do oczu łzy.
- Dzień dobry, panie Lawson. Witam panie. W otoczeniu tak pięknych dam czuję się, jakbym
wszedł do ogrodu pełnego kwiatów - skłonił się szarmancko Malcolm.
Pani Biggins zachichotała, przysłaniając usta dłonią obleczoną w koronkową rękawiczkę.
Pani Potts zbliżyła się i wyciągnęła pulchną rękę gestem księżnej.
- Jestem wprost oczarowana - zagruchała. - Minęło tyle czasu, panie MacEwan. Już się
obawialiśmy, że coś się panu przytrafiło. - Jej sarkazm, nie zauważony przez Malcolma,
zrobił jednak wrażenie na Abigail.
Malcolm z galanterią pocałował podaną dłoń. Z dumnie wypiętą piersią podszedł do
sklepowej lady.
- Czym mogę służyć, panie MacEwan?
- Cóż, panie Lawson, Abby uważa, że przydałby mi się nowy garnitur. Nigdy nie zwracałem
uwagi na te wszystkie wysokie, nakrochmalone kołnierzyki, ale jak już kobieta coś
postanowi, nie ma co dyskutować. Co mi pan poleci?
Pan Lawson podrapał się w głowę.
- Mam kilka ładnych, gotowych garniturów, ale nie jestem pewien, czy znajdzie się coś w
pańskim rozmiarze.
- Takiej właśnie wymówki szukałem, panie Lawson. - Malcolm poklepał go serdecznie po
40
plecach. Pan Lawson poprawił okulary, które po tym wstrząsie zsunęły mu się z nosa, i dał
Malcolmowi znak, by za nim poszedł.
- A przy okazji... - Malcolm zatrzymał się, jakby dopiero teraz przypomniał sobie prawdziwy
cel wizyty - mamy małą uroczystość z powodu naszego ponownego spotkania, prawda,
Abby?
Mając przykrą świadomość, że skupiają się na niej oczy wszystkich, Abigail zdobyła się na
słaby uśmiech. Dlaczego on musi tak głośno mówić?
- Będziemy więc potrzebować trochę produktów, panie Lawson. - Malcolm rozejrzał się
wokół wyniośle.
- Prosimy... - rozpoczęła Abigail.
- Prosimy pięć funtów najlepszej w sklepie czekolady. - Malcolm złożył zamówienie, czyniąc
ręką szeroki gest, po czym zakręcił się na pięcie z rozanielonym wyrazem twarzy. Ludzie z
Avon-lea już nigdy nie będą widzieć w nim ubogiego Malcolma MacEwana.
„Chyba mnie nie usłyszał - wywnioskowała w duchu Abigail. - Inaczej nie byłby aż tak
niegrzeczny, by mi przerwać. Później zamienię z nim na ten temat słówko".
Odczuła ulgę, gdy Malcolm oddalił się nieco.
- Przyjęcie? Nie obawiasz się zabrudzenia podłóg, Abigail? - wycedziła pani Potts głosem
słodkim jak miód.
- To nie jest prawdziwe przyjęcie. Po prostu mały poczęstunek dla mojej siostry Jany i jej
rodziny. - Abigail postanowiła zlekceważyć sarkazm. Miała ochotę powiedzieć im, że
Malcolm
41
jest naprawdę dobrym człowiekiem. Może bywa nieokrzesany, ale serce ma złote. Poczucie
winy z powodu własnego skrępowania sprawiło, że uznała za konieczne wystąpić w obronie
Malcolma. Utrze tym starym intrygantkom nosa. Właśnie miała je zwymyślać, gdy litość w
oczach pani Biggins i pełen zadowolenia uśmiech na twarzy pani Potts uzmysłowiły jej
boleśnie, jak cała ta scena musiała wyglądać. Zaczerwieniła się.
Odczuła ulgę, kiedy pan Lawson zapakował czekoladę, a ona mogła wymknąć się ze sklepu,
pozostawiając Malcolmowi kupno nowych ubrań.
Rozdział dziewiąty
Nie tylko mieszkańcy Avonlea snuli domysły na temat zalotów Malcolma MacEwana do Abi-
gail Ward. Był to temat nie kończących się dyskusji na farmie Kingów, zwłaszcza między
dziewczynkami.
Sara uważała, że pojawienie się Malcolma to najbardziej romantyczna rzecz, jaka może się
zdarzyć. Przynajmniej raz dziennie opowiadała sobie historię tragicznego rozdzielenia i
szczęśliwego połączenia ciotki Abigail i Malcolma. Za każdym razem dokładała do niej jakiś
nowy szczegół, tak że po czterech dniach, po dodaniu wielu upiększeń i zdobników, opowieść
urosła do rangi jednego z największych romansów wszechczasów.
Felicja emocjonowała się faktem, że jej biedna
42
ciotka Abigail ma wreszcie adoratora. Może będzie ślub? Jakie to byłoby cudowne. Długie
wieczory upływały Felicji na snuciu drobiazgowych planów dotyczących sukni i kompozycji
kwiatowych.
Tyle rozmawiały o panu MacEwanie, że nawet Felek zapragnął go poznać. Nie obchodziła
go, co prawda, bzdurna paplanina dziewczynek, ale na słowa „Jukon", „złoto" i „przygoda"
nadstawiał uszu. Razem z Andrzejem Kingiem bawili się nieustannie w śmiałków i
poszukiwaczy przygód, bazując na skromnej wiedzy na temat życia na surowej północy.
Wreszcie nadszedł dzień, w którym wszyscy mieli poznać Malcolma MacEwana. Abigail
zaprosiła rodzinę Kingów wraz z kuzynostwem - Sarą Stanley i Andrzejem Kingiem - na
przyjęcie. Zanosiło się na wielkie wydarzenie.
Tego wieczora Sara bardzo starannie wybierała strój. Starała się wyglądać jak najlepiej przy
każdej okazji, lecz tym razem wyjątkowo zależało jej na ładnym wyglądzie. Być może sama
zadurzyła się odrobinę w przystojnym Malcolmie MacEwanie?
Zdecydowała się na białą, bawełnianą sukienkę z szerokim, marynarskim kołnierzem
oblamowanym granatową tasiemką. A ponieważ był to wieczór szczególny, postanowiła
włożyć po raz pierwszy białe, atłasowe pantofelki, które ojciec przysłał jej z Montrealu. Z
tkliwością rozpakowała buciki. Wspomnienie o ojcu w sposób naturalny przywiodło jej na
myśl ślub rodziców. Pobrali się z miłości, choć rodzina matki nie była do końca przychylna
43
temu związkowi. Z westchnieniem odzwierciedlającym jej smutek Sara wyraziła w głębi
serca nadzieję, iż Abigail i Malcolmowi wszystko ułoży się szczęśliwie.
Gdy powozik Kingów zajechał przed Różany Dworek, wystrojona Sara czekała już na ganku.
Uważając, by nie ubrudzić białych bucików, wsiadła do powoziku. Alek trzasnął z bicza i
wyruszyli na kolację do ciotki Abigail.
Cóż to było za przyjęcie! Zajmujący całą długość jadalni stół uginał się od potraw. Stała na
nim największa pieczeń wołowa, jaką Sara kiedykolwiek widziała, podana ze złocistym
puddingiem Yorkshire, fasolką szparagową, ziemniaczanym puree oraz dużą ilością sosu do
mięsa. W pokoju rozlegało się pobrzękiwanie srebrnych sztućców, słychać było swobodne
rozmowy i śmiech.
Zdenerwowanie ciotki Abigail zdążyło już trochę osłabnąć. Cały dzień dręczyła ją obawa, że
przyjęcie się nie uda, a tymczasem wszyscy tak dobrze się bawili. Była ogromnie dumna z
Malcolma. Lękała się, że jego maniery mogą być niewłaściwe, ale na szczęście zachowywał
się wspaniale. Przez całą kolację niczego nie rozlał i nie upuścił ani jednej rzeczy. Zresztą
wszyscy bardzo uważali. Biały, lniany obrus przetrwał cały posiłek bez żadnej plamki.
Po kolacji wszyscy przenieśli się do saloniku, by słuchać opowieści o przygodach Malcolma.
Abigail umieściła na tacy swoje najlepsze porcelanowe filiżanki i zaniosła gościom herbatę.
Gdy wchodziła do salonu, wszystkie obawy i złe przeczucia
44
temu związkowi. Z westchnieniem odzwierciedlającym jej smutek Sara wyraziła w głębi
serca nadzieję, iż Abigail i Malcolmowi wszystko ułoży się szczęśliwie.
Gdy powozik Kingo w zajechał przed Różany Dworek, wystrojona Sara czekała już na ganku.
Uważając, by nie ubrudzić białych bucików, wsiadła do powoziku. Alek trzasnął z bicza i
wyruszyli na kolację do ciotki Abigail.
Cóż to było za przyjęcie! Zajmujący całą długość jadalni stół uginał się od potraw. Stała na
nim największa pieczeń wołowa, jaką Sara kiedykolwiek widziała, podana ze złocistym
puddingiem Yorkshire, fasolką szparagową, ziemniaczanym puree oraz dużą ilością sosu do
mięsa. W pokoju rozlegało się pobrzękiwanie srebrnych sztućców, słychać było swobodne
rozmowy i śmiech.
Zdenerwowanie ciotki Abigail zdążyło już trochę osłabnąć. Cały dzień dręczyła ją obawa, że
przyjęcie się nie uda, a tymczasem wszyscy tak dobrze się bawili. Była ogromnie dumna z
Malcolma. Lękała się, że jego maniery mogą być niewłaściwe, ale na szczęście zachowywał
się wspaniale. Przez całą kolację niczego nie rozlał i nie upuścił ani jednej rzeczy. Zresztą
wszyscy bardzo uważali. Biały, lniany obrus przetrwał cały posiłek bez żadnej plamki.
Po kolacji wszyscy przenieśli się do saloniku, by słuchać opowieści o przygodach Malcolma.
Abigail umieściła na tacy swoje najlepsze porcelanowe filiżanki i zaniosła gościom herbatę.
Gdy wchodziła do salonu, wszystkie obawy i złe przeczucia
44
ulotniły się i przez krótką chwilę Abigail czuła się uspokojona. Mężczyzna, którego kochała,
siedział w otoczeniu najbliższych jej osób i skupiał na sobie całą ich uwagę.
- Zobaczyłem to na zakręcie rzeki. Błyszczało w świetle księżyca - powiedział Malcolm
przyciszonym głosem.
- To było złoto? - zapytał z powagą Andrzej. Malcolm przerwał na chwilę opowieść. Przyjrzał
się pełnym entuzjazmu twarzom dzieciaków zwróconym ku niemu w oczekiwaniu. Mrugnął
do siedzącej naprzeciwko Jany.
- Nie, to było maleńkie, przywołujące mnie światełko. Poszedłem w jego kierunku i
zobaczyłem zarys ludzkiej postaci. Potem zarys ten zniknął, po prostu rozpłynął się w
rozrzedzonym powietrzu.
- Jakiś duch? - Felka aż ścisnęło w gardle. Lubił słuchać opowieści o duchach. Zmienił
miejsce, by rozłożyć się wygodniej na podłodze. Cecyl-ka usiadła na kolanach pana
MacEwana, oczy miała szeroko otwarte z przerażenia.
- Nie należę do ludzi, którzy wierzą w takie rzeczy, ale gdy opowiedziałem o tym w
miasteczku, moi kompani orzekli, iż musiał to być stary McGinty pokazujący mi, gdzie
wypłukiwać złoto. - Malcolm z zadowoleniem zaciągnął się cygarem. Jak wszyscy dobrzy
gawędziarze wiedział, gdzie należy zrobić pauzę.
Sara, która również potrafiła snuć niestworzone opowieści, zadała pytanie, na które -
wiedziała o tym - czekał.
45
- Kto to był stary McGinty?
- Górnik z okresu gorączki złota w dziewięćdziesiątym siódmym roku. Nie żył wówczas od
pięciu lat. Podobno został zamordowany przez zazdrosnego wspólnika.
Siedzący przy kominku Alek spojrzał na Malcolma. Wyglądało na to, że jest jedyną osobą,
która źle się bawi na tym przyjęciu. Nie włączał się do ogólnej rozmowy, tylko od czasu do
czasu zdobywał się na uprzejmy uśmiech. „Ten człowiek to prostak nie do zniesienia" -
powiedział sobie w duchu. Usadowiwszy się wygodniej na stołku, wpatrywał się dalej w
płomienie, pogrążony we własnych myślach.
- Nie przestraszył się pan? - przerażona Cecyl-ka przytuliła się do Malcolma.
- Nie boję się duchów. Wróciłem tam pod osłoną nocy i włożyłem do rzeki miskę dokładnie
w miejscu jego zniknięcia.
- Znalazł pan złoto? - Felek otworzył szeroko usta. Nigdy nie słyszał ciekawszej opowieści.
- Owszem. I jeżeli rzeczywiście był to duch starego McGinty'ego, mam wobec niego
ogromny dług. To dzięki niemu zbiłem fortunę i to on dał mi szansę na szczęście.
Pod wpływem jego spojrzenia Abigail oblała się rumieńcem, rozumiała bowiem, co miał na
myśli.
Słowo „szczęście" nie oddaje w pełni uczuć Malcolma, które ogarnęły go w tym momencie.
„Dziś wieczorem, jeśli wszystko pójdzie dobrze, spełni się pragnienie mego serca" -
pomyślał.
46
Wsypał do herbaty łyżeczkę cukru i zamieszał. Wyjąwszy łyżeczkę miał ją właśnie oblizać,
lecz ostrzegawcze spojrzenie Abigail i pełen dezaprobaty ruch jej głowy powstrzymały go
przed kolejnym z towarzyskich nietaktów. Speszony odłożył łyżeczkę na spodek. Kątem oka
dostrzegł, że obserwuje go Alek. Gorąca fala wstydu zalała go aż po cebulki włosów.
- Niech nam pan jeszcze opowie o niedźwiedziu grizzly. - Prośba Felka pozwoliła mu wyzbyć
się onieśmielenia.
- Naprawdę zjadł panu całe zapasy? - spytała Sara.
- Nie tylko zapasy. Zjadł nawet mój kapelusz, który przynosił mi szczęście.
Malcolm zaczął wywijać cygarem, by wydać się bardziej zabawny, i ucieszyło go to, że
dzieciaki się roześmiały.
- Abigail, pozwól, że ci pomogę. - Jana podniosła się z miejsca i wzięła z rąk siostry tacę z
naczyniami. „Jest dzisiaj trochę zdenerwowana" - pomyślała. Obserwując Abigail uważnie, z
troską właściwą starszej siostrze, Jana powędrowała za nią do kuchni, gdzie zaczęły zmywać
naczynia.
- Bardzo się cieszę, że wszyscy dobrze się bawią. - Abigail z nieco wymuszonym uśmiechem
podała siostrze świeżo umytą filiżankę do wytarcia.
- Dzieci są nim wprost zachwycone. Sara i Felicja go ubóstwiają. I muszę przyznać, że, mimo
odmiany losu, jest nadal tym samym Malcolmem.
- Trzeba jednak przyznać, że bardzo zmie-
47
nil się z wyglądu, prawda? - Abigail mówiła z takim pośpiechem, iż Jana nie miała czasu
odpowiedzieć na pytanie. - I, Jano, nie podobają mi się jego wąsy, lecz nie zdobyłam się na
odwagę, by poprosić go o ich zgolenie. Mógłby się obrazić.
Jana znała swoją siostrę na tyle dobrze, by wiedzieć, że martwi ją coś więcej niż wąsy.
Obserwując Abigail odgadła, że targają nią sprzeczne uczucia.
- Och, Jano - nie wytrzymała Abigail - zupełnie nie wiem, co robić.
Wszystkie wątpliwości i obawy, które nękały ją przez kilka ostatnich dni, wybuchły nie
powstrzymanym strumieniem.
- Nie wiem, jak się zachowywać. I, przyznaję, że nie potrafię nie przejmować się tym, co
pomyślałby ojciec. Zawsze mi mówił, że nie nadaję się do małżeństwa.
- Abigail, on po prostu chciał, abyś została z nim w domu.
- Miło było czuć się potrzebną, a teraz wydaje się, że pan... - poprawiła się - Malcolm także
mnie potrzebuje.
Jak to wyjaśnić? Sama nie była pewna, czy wszystko rozumie. Wzięła głęboki oddech.
- Tylko że czasami tak mnie... osacza. Nie przywykłam do takiej troski o moją osobę. To
wyczerpujące.
- Lepsze to, niż być lekceważoną. - Chociaż Jana nie miała zamiaru dzielić się bolesną
tajemnicą, wyraziła tym stwierdzeniem swe utajone
48
obawy, że Alek ostatnio ją zaniedbuje. „Jestem samolubna - skarciła się w duchu. - Abigail
mnie potrzebuje. Powinnam się teraz nią zająć".
Na szczęście Abigail nie zauważyła chwilowego braku zainteresowania ze strony Jany. Była
zbyt pochłonięta własnymi problemami.
- I te prezenty, którymi mnie obdarza. Są zdecydowanie brzydkie. A biżuteria? Nie mogłabym
włożyć nawet połowy. Ale... nie wiem... och, wszystko jest tak pogmatwane. Przypuszczam,
ż
e kupowanie mi świecidełek sprawia mu przyjemność. Po prostu nie wiem, co o tym myśleć.
- Och, Abigail, nie zastanawiaj się - zaapelowała Jana. - Idź za głosem serca.
- Już tak kiedyś postąpiłam. - Odęła dolną wargę, a jej oczy przybrały wyraz głębokiego
smutku.
„Biedna Abigail - pomyślała Jana. - Jest bezradna jak dziecko. Mam nadzieję, że podejmie
właściwą decyzję". Jana zapomniała na chwilę o własnych troskach. Pochwyciła siostrę w
ramiona i ją uściskała.
Rozdział dziesiąty
Przyjęcie udało się znakomicie. Oprócz wspaniałego jedzenia i opowieści była muzyka i
tańce. Cały wieczór upłynął w czarownym nastroju, jaki towarzyszy zwykle świętom.
Ale proszona kolacja dobiegła wreszcie końca, jak to się nieuchronnie dzieje ze wszystkimi
do-
4 — Szczęśliwa gwiazda
49
brymi rzeczami. W korytarzu wuj Alek podawał gościom płaszcze, a ci sennymi głosami
mówili swoje „dziękuję" i „do widzenia".
Sara dygnęła, kiedy przyszła na nią kolej pożegnania.
- Dziękuję za cudowne przyjęcie. Po raz pierwszy tańczyłam w atłasowych pantofelkach,
które przysłał mi mój ojciec.
- I są to pewnie czarodziejskie pantofelki, bo nigdy nie widziałem wdzięczniejszej panny -
Malcolm lekko się skłonił.
Ten komplement sprawił Sarze ogromną przyjemność, chwalił bowiem i dobry gust ojca, i jej
umiejętności taneczne.
Wieczorne niebo mrugało do dzieci tysiącem oczu. Cecylka spała słodko w ramionach ojca.
Pozostali z radosnym znużeniem wlekli się krok za krokiem w stronę powoziku.
- Pozwólcie, że pomogę wam wsiąść - zaproponował Malcolm zeskakując z ganku.
- Dziękujemy. Damy sobie radę. - Odpowiedź Alka była chłodna, a zachowanie pełne
rezerwy. Malcolm nie zwrócił uwagi na oziębły ton tych słów i w mgnieniu oka pomógł
wszystkim usadowić się wygodnie w powozie.
Alek cmoknął na konie i szarpnął wodze. Na ten sygnał zwierzęta posłusznie, bez pośpiechu,
ruszyły w kierunku domu.
Sara patrzyła na machającego na pożegnanie Malcoma, a potem natychmiast zapadła w
głęboki sen.
Abigail stała przy kominku, ogrzewając dłonie.
50
- Abby. - Głos Malcolma wywołał trzepotanie jej serca. Zwróciła ku niemu twarz. Jakiż
wydawał się teraz przystojny. Przeniknęło ją płynące z głębi serca uczucie ciepła.
- Muszę ci coś powiedzieć i chciałbym to zrobić, jak należy. - Delikatnie kładąc jej na
ramionach obie dłonie, poprowadził ją ku krzesłu. Abi-gail miała wrażenie, że unosi się w
powietrzu i jeśli nie będzie nad sobą panować, pofrunie pod sam sufit, lekka jak piórko.
Malcolm sięgnął do kieszeni i wyjął małe aksamitne pudełeczko. Gdy je otworzył,
przemówiło wymowniej niż słowa. Duży brylant rozsiewający ognie znad złotej obrączki
wyraził pytanie, które dręczyło Malcolma.
Abigail zabrakło słów. Próbowała je odnaleźć, ale wszystkie się gdzieś wymknęły. Z trudem
łapała oddech.
- Powiedz tylko słówko, jeśli wolisz większy kamień. - Malcolm przyglądał się jej z
niepokojem.
- Ależ nie, ten jest wystarczająco duży - zapewniła go pospiesznie. W całym swoim życiu nie
widziała tak ogromnego brylantu.
- Podoba ci się?
- Jest piękny, Malcolmie.
Odczuwszy ulgę, zdobył się na śmiałość. Nadszedł czas na następny krok, krok, który miał
mu zapewnić przyszłe szczęście.
- Abby, ćwiczyłem te słowa od chwili, gdy cię poznałem. Czy zdobędziesz się na to, by
zostać moją żoną?
Abigail odwróciła wzrok i popatrzyła na swoje złożone na kolanach dłonie.
- Nie wiem, Malcolmie - odpowiedziała cicho.
Zaczął tracić nadzieję. Przecież ona musi powiedzieć tak! Abigail wolno podniosła się z
miejsca. Oparłszy ramię o kominek, wpatrywała się w ogień. Malcolm dostrzegł utkwione w
nim zimne spojrzenie wielebnego Warda. Stał bezradnie, nadal trzymając pierścionek i
błagając w duchu o odpowiedź.
- Już kiedyś o tym mówiliśmy, a ty odjechałeś. Nie zniosłabym, gdyby zdarzyło się to
ponownie. Nie... - zawahała się - nie po tylu latach mojej miłości do ciebie.
- Kocham cię, Abby.
- Pragnę ci wierzyć. Naprawdę. Och, cóż by sobie pomyśleli mieszkańcy Avonlea?
- Do diabła z tym, co myślą inni! Wybacz tę dosadność - mitygował się Malcolm. - Proszę,
powiedz tak.
Tak więc wyrazili swe lęki i nadzieje. Zdawałoby się, że odgradza ich od siebie zaledwie
kilka centymetrów, ale tak naprawdę dzieliło siedem lat nieobecności i cierpienia. Malcolm
wyciągnął rękę w nadziei, że zniweczy obcość, która zakradła się między nich. Abigail
szybko cofnęła dłoń.
- Nie mogę nawet potrzymać cię za rękę, Abby? Prędko zerknęła na portret ojca. To ten
człowiek
odmówił jej szczęścia. To on odprawił Malcolma. Ale teraz, zą sprawą jakiegoś cudu, po raz
drugi dano jej szansę zdobycia tego, czego, jak sobie uświadomiła, zawsze pragnęła.
52
Podała dłoń, która drżała leciutko w oczekiwaniu.
- Może pan, panie MacEwan.
Z czułością ujął jej drobną rękę. Równie delikatnie przyciągnął Abby do siebie, objął i
pocałował.
Rozdział jedenasty
- Wręcz obsypuje ją biżuterią. I wprost nie mogłam się nadziwić, jak się do siebie odnoszą. A
ty?
Jana wiedziała, że to, co mówi, brzmi niemądrze, ale nie potrafiła powstrzymać potoku słów,
jak zawsze, gdy była zdenerwowana lub czuła się niepewnie. Nic na to nie mogła poradzić.
Był to stary nawyk z dzieciństwa, który jej ojciec nazywał strzępieniem języka.
- Zdaje się, że upłynęło już sporo czasu, od kiedy my odnosiliśmy się tak do siebie... prawda?
Jednak Alek nie przerywał milczenia. Dzieci były już w łóżkach. Dom pomrukiwał i szemrał,
jakby również układał się do snu. Jana zdmuchnęła jedną z lamp w saloniku. Szelest jej wy-
krochmalonej koszuli nocnej z białej bawełny rozbrzmiewał wyjątkowo głośno w
przytłaczającej ciszy. Podeszła do kolejnej lampy i również ją zgasiła.
Alek, nadal w stroju wieczorowym, siedział pogrążony w myślach przy kominku, wrzucając
w ogień drewienka.
„To nienaturalne, żeby siedzieć tak bez słowa"
53
- przekonywała samą siebie Jana. Przez piętnaście lat małżeństwa zawsze o wszystkim sobie
mówili. Skąd ta nagła skrytość? Jana nie mogła znieść tej obcości. Jej mąż zachowywał się
jak źle wychowany chłopiec. Po prostu musiała przemówić.
- Alku, co się stało? Dzisiejszego wieczoru byłeś niemal grubiański.
- Nie byłem grubiański. Po prostu miałem serdecznie dosyć wysłuchiwania opowieści o
bohaterskich wyczynach, życiu w obozowisku poszukiwaczy złota, zbijaniu fortuny i...
- Nie jego wina, że potrafi interesująco opowiadać. Dzieci były zafascynowane.
- Uhmm. - Zacisnął usta i ponownie skierował swoją uwagę na płomienie.
- Myślę, że mógłbyś nieco bardziej się postarać ze względu na Abigail - powiedziała Jana.
- Tak, mogłem udawać, pewnie. Staję się w tym coraz lepszy - powiedział to z takim
smutkiem, że Jana natychmiast pożałowała poczynionego mu wyrzutu.
Alek wziął z kominka lampę naftową. Poruszał się ciężko, jakby na każdym ramieniu dźwigał
ciężar ważący tysiąc funtów. Strudzonym krokiem powlókł się do drzwi.
- Idziesz spać? - spytała nieśmiało. Przystanął. Przygarbił plecy, jak gdyby chcąc
obronić się przed tym pytaniem. Oparł dłoń na klamce i tylko częściowo zwrócił głowę ku
Janie.
- Pójdę sprawdzić stajnię. Poza tym wczoraj wieczorem kury powychodziły z kurnika. Felek
zapomniał założyć kłódkę. - Otworzył drzwi. Jana
54
pomyślała gorączkowo, że nie może pozwolić mu tak wyjść.
- Alku?! - zawołała. Zatrzymał się.
- Pamiętasz, jak kiedyś sypialiśmy od czasu do czasu w stajni? Nasze stare, chybotliwe łóżko
zrobiło się takie niewygodne. Pójdę tam z tobą, jeśli chcesz. - Uśmiechnęła się w nieśmiałym
oczekiwaniu.
Zmrużył oczy, jak gdyby poczuł jakiś ból. Głos uwiązł mu w gardle. Zdołał wymamrotać:
- Nie, idź na górę. Ja przyjdę później.
Jana stała ze świecą w pogrążonym w ciemności pokoju. Przez krótką chwilę, która wydawała
się jej wiecznością, pozostała w zimnym salonie, zmieszana i bardzo, bardzo osamotniona.
Rozdział dwunasty
- Abigail Ward! - Pani Lawson wydostała się zza lady, poszybowała ku nowo przybyłym
klientkom i wyciągnęła łaskawą dłoń.
- Niech dane mi będzie należeć do tych, którzy jako pierwsi mogą pogratulować pani z tej
wspaniałej okazji. - Pani Lawson uwielbiała wesela. Zawsze przyprawiały ją o płacz. Jej oczy
zachodziły mgiełką już przy samym ogłoszeniu zaręczyn.
Poklepała Abigail po ręce i zamrugała powiekami, by cofnąć łzy radości, które nabiegły jej do
oczu.
55
- Wielkie nieba! Cóż za pierścionek. Niech pani popatrzy, pani Potts.
- Widzę go już stąd. Wygląda jak latarnia morska w nocy. - W ustach pani Potts słowa te
zabrzmiały bardziej jak krytyka niż komplement, którym bez wątpienia miały być.
Abigail promieniała, ubrana w bławatkowo-błękitny kostium i elegancki nowy toczek. Pani
Lawson pomyślała sobie, że będzie z niej piękna panna młoda.
Schwyciła Abigail za ręce.
- Wiem, że będzie pani potrzebowała miliona rzeczy, więc proszę pytać bez wahania, jeśli nie
dostrzeże pani tego, czego pani szuka.
- Jana przekonała mnie, że powinnam sprawić sobie nową suknię.
- Suknie - wtrąciła pospiesznie Jana King.
- W takim razie musi pani obejrzeć materiały i fasony. Proszę tędy. - Wskazawszy ruchem
dłoni, by poszły za nią, pani Lawson przemknęła przez sklep i zatrzymała się przed półkami,
na których piętrzyły się tkaniny. W przegródkach ułożono starannie materie wszelkich
kolorów i gatunków. Na dole leżały żurnale lansujące najnowsze fasony z Nowego Jorku,
Montrealu i Paryża.
- Och, Abigail, tylko spójrz na tę kremową satynę! Doskonała na suknię ślubną! -
wykrzyknęła Jana.
- Nonsens, Jano. Nie jestem młodziutką panną młodą. Wolałabym tę fiołkoworóżową taftę.
- Och nie, nie rób tego. Jest taka ponura. Jeśli już nie kremowa, to przynajmniej
brzoskwiniowa.
56
Unosząc dla zachęty obie brwi, pani Lawson namawiała:
- Przy pani kolorycie cery w brzoskwiniowym wyglądałaby pani prześlicznie.
- Na twoim miejscu, Abigail, pozostałabym przy fiołkoworóżowej tafcie. - Oświadczenie pani
Potts wywołało zamierzony efekt, czyli wprawiło wszystkich w zakłopotanie.
- Mój Boże - powiedziała nerwowo pani Lawson, szybko próbując zmienić temat - dziwnie
będzie zwracać się do pani per MacEwan.
- Pani Lawson, zwracanie się do niezamężnej kobiety nazwiskiem, jakie ma nosić dopiero po
ś
lubie, przynosi pecha. Powinna się pani wstydzić. Zwykle w takich razach nie dochodzi do
zaślubin. Chociaż przez wzgląd na ciebie, moja droga Abigail, mam nadzieję, że tak się nie
stanie - wypaliła pani Potts z wrednym uśmiechem. - Opatrzność wie, że to prawdopodobnie
twoja ostatnia szansa na zamążpójście.
Wszystkie panie, z wyjątkiem pani Potts, z zażenowaniem próbowały odwrócić uwagę od
obiektu rozmowy. Jana uległa nagłemu i nieprzepartemu pragnieniu przejrzenia leżącego w
pobliżu żurnala z fasonami ubrań, zaś panią Lawson zaczęło prześladować pęknięcie na
suficie, którego nigdy dotąd nie zauważyła.
- Ojej. Nie mogę się zdecydować. - Abigail była tak wzburzona, że niemal zupełnie
zapomniała, po co znalazła się w sklepie.
Jana usiłowała jej możliwie dyskretnie o tym przypomnieć.
57
- Pamiętaj o swojej wyprawie.
- O czym? - głos Abigail zabrzmiał czysto, jak bicie dzwonu we mgle.
- O bieliźnie - wyszeptała Jana.
- No wiesz, Jano - wymamrotała Abigail, a jej twarz zrobiła się tak czerwona, że nawet burak
wypadłby przy niej blado. Z największą pewnością siebie, na jaką mogła się zdobyć, Abigail
zwróciła się do pani Lawson:
- Chyba kiedy indziej wybiorę materiał. Muszę już iść...
Okazawszy tyle dobrych manier, na ile było ją w tej chwili stać, Abigail opuściła sklep. Jana
poprawiła kapelusz, cisnęła żurnal i wybiegła za siostrą.
- Wie pani - wyraziła swą opinię pani Lawson, gdy znalazła się sam na sam z panią Potts -
zdaje mi się, że Abigail Ward nie umie się znaleźć w tej nowej sytuacji.
- To jasne jak słońce, pani Lawson. - Obie panie pokiwały głowami, jedna ze współczuciem, a
druga z politowaniem.
Rozdział trzynasty
Derek Sutherland otarł zaczerwienioną twarz czystą, płócienną chusteczką, modląc się w
duchu, by wszystkim udało się wpaść we właściwy ton. Jako organista i chórmistrz Avonlea
miał zadanie dość uciążliwe, ale wypełniał je sumiennie i cierpliwie. Obecnemu chórowi nie
brakło zapału, bra-
58
kowało natomiast - jak by to delikatnie ująć? - muzykalności.
Wielebny Leonard dał głową znak, źe Czas rozpocząć hymn. Strzeliwszy z palców, pan
Suther-land uniósł dłonie nad klawiaturą i pozwolił im zawahać się na króciutką chwilę. Chór
obserwował go wyczekująco z na wpół otwartymi ustami, gotów zacząć na dany przez niego
sygnał. Pan Sutherland wziął głęboki oddech i zagrał początkowe akordy hymnu szesnastego.
Zdecydowanym skinieniem głowy dał chórowi znak, by włączył się do pieśni.
Wieczne miłosierdzie Twe, Panie
Głosy wiernych zespoliły się w pieśni:
Wieczna prawda towarzyszy słowu Twemu, chwała Twa rozbrzmiewać będzie od brzegu do
brzegu
W morzu nierozpoznawalnych głosów jeden jawnie się wybijał. Głęboki baryton Malcolma
Mac-Ewana wznosił się i wibrował, niczym potężna fala zalewająca wszystkie głosy dookoła
i niemal zagłuszająca nieszczęsny chór.
Abigail poczuła zakłopotanie, które odczuwała aż nazbyt często, gdy pokazywała się z
Malcolmem w miejscu publicznym. Zaczerwieniła się. Czuła na plecach palące spojrzenia
całej parafii. Wiedziała, że wszyscy patrzą, choć w rzeczywistości pani Potts i pani Biggins
były jedynymi osobami, które zwróciły na nich uwagę.
Próbowała dyskretnie dać Malcolmowi znak, że powinien ściszyć głos. Jednak Malcolm tak
gor-
59
liwie chwalił Boga, że nie zauważył jej wysiłków. Abigail kuliła się wręcz ze wstydu. Modliła
się, by rozstąpiła się ziemia i pochłonęła ją w całości. Czyż on nie zdawał sobie sprawy, w
jakim stawia ją położeniu?
Póki słońce nie wstanie, by świecić już zawsze
Malcolm z zapałem wyśpiewał końcową frazę, zatrzymując się na ostatniej samogłosce i
przeciągając ją do granic możliwości: Aaa-meeeeeen. Usiadł usatysfakcjonowany swym
występem.
Gdy Abigail usadowiła się w ławce kościelnej, odczuwała pewien smutek, lecz i niemałą
ulgą.
Wierni wysypali się z białego, drewnianego kościoła, mącąc ciszę sennej niedzieli w Avonlea.
Pani Potts biegła tak szybko, na ile pozwalały jej krótkie, grube nogi. Koniecznie chciała
znaleźć swą przyjaciółkę, panią Biggins, aby przedyskutować z nią poranne wydarzenia.
Kilka osób dostało szturchańca w plecy, gdy pani Potts torowała sobie drogę przez tłum.
Znalazła panią Biggins na dole schodów. Bolesne, nieco wyniosłe spojrzenie, którym
powitała ją przyjaciółka, dokładnie odzwierciedlało uczucia pani Potts. Dwie plotkarki wzięły
się pod ręce i zaczęły przechadzać, na nowo przeżywając okropne zdarzenie poranne.
- Niemal słyszałam, jak wielebny Ward przewraca się w grobie. Ten MacEwan może i ma
pieniądze, ale pod innymi względami nie zmienił się ani na jotę. - Pani Potts podniosła głos o
jedną oktawę, aby jej opinia dotarła do szerszego grona
60
słuchaczy. - Nadal jest filistrem - syknęła. - Wyobraża sobie pani - śpiewać tak na całe
gardło?
Oczywiście żadna z tych poczciwych dam nie mogła sobie wyobrazić, by taka rzecz
przytrafiła się im albo innej bogobojnej osobie.
Gdy zbliżyły się do wielebnego Leonarda, pani Potts jęła rozprawiać jeszcze donośniej, aby i
pastor został wtajemniczony. Miała nadzieję znaleźć w dobrodusznym duchownym
sprzymierzeńca.
- No cóż, całkowicie zagłuszył chór.
- I za to - wielebny Leonard złożył razem dłonie jak do modlitwy i wzniósł oczy do nieba -
bądźmy mu prawdziwie wdzięczni. - Następnie uśmiechnął się pobłażliwie do swoich
wiernych, lecz zbytnio uszczypliwych parafianek.
Oburzona Pani Potts odeszła niepewnym krokiem, ciągnąc za sobą rozgoryczoną panią
Biggins.
- To się nigdy nie uda, niech pani zapamięta moje słowa - oznajmiła proroczo. Pani Biggins
nie pozostało nic innego, jak przyznać jej rację.
Abigail wyszła z kościoła razem z Malcolmem, przygotowana na chichoty i drwiące
spojrzenia. Zamiast tego powitały ich serdeczne gratulacje i życzenia. Abigail doszła do
wniosku, że była niemądra myśląc, iż każdy surowo ocenia Malcolma, i od razu poweselała.
Czuła się już prawie swobodnie, dopóki nie dostrzegła cierpkich min pani Potts i pani
Biggins, które rzucały w jej kierunku piorunujące spojrzenia.
Policzki Abigail zapłonęły purpurą.
61
- Och, Abigail, moja droga, dosłownie promieniejesz. - Jana King wzięła rumieńce Abigail za
oznakę radości. - Czy zdecydowałaś się już na jakiś termin? Felicja nie daje mi spokoju z
nową sukienką. - Jana schwyciła siostrę za ręce i delikatnie pociągnęła w ustronniejsze
miejsce w nadziei, że może uda się jej przynaglić Abigail do wyznaczenia daty ślubu.
Wszystkich niepokoił fakt, że Abigail jeszcze nie ustaliła terminu.
Gdy Jana i Abigail odeszły razem na bok, Malcolm MacEwan i Alek King niespodziewanie
stanęli twarzą w twarz. Nie mieli sobie nic do powiedzenia. Aby uniknąć skrępowania,
postąpili według przyjętych w takich okolicznościach zasad, czyli uśmiechnęli się do siebie.
Ulga była krótkotrwała i wkrótce znów zaciążyło im niezręczne milczenie. Dla załagodzenia
sytuacji uśmiechnęli się ponownie.
Malcolmowi rzadko brakowało słów. Alek King był jedynym człowiekiem, który potrafił
związać mu język. W dzieciństwie Malcolm niemal czcił dobrze wychowanego, zamożnego
Alka, a nawet mu zazdrościł. Pragnął się z nim zaprzyjaźnić, ale powszechnie lubiany, nieco
starszy Alek unikał jego towarzystwa. To nie pogarda czyniła Alka tak powściągliwym, lecz
typowa dla wieku chłopięcego gruboskórność. Chociaż Malcolm był teraz bogaty, dawne
kompleksy sprawiały, iż czuł się zażenowany w towarzystwie potomka uprzywilejowanego
rodu Kingów.
Na szczęście pojawienie się pana Lawsona wybawiło Malcolma i Alka z niezręcznej sytuacji.
62
Mrugając na znak, że dowiedział się czegoś ważnego, pan Lawson podbiegł do obu mężczyzn
i przystanął pomiędzy nimi. Pospiesznie powitawszy Alka, skierował całą uwagę na
człowieka, którego szacunek i poparcie pragnął sobie zaskarbić.
- Panie MacEwan, ponieważ pytał mnie pan o nieruchomości w okolicy, chciałbym
poinformować, że w środę odbędzie się w Carmody duża aukcja - przerwał i poprawił
okulary, marszcząc nos. - Dom z wyposażeniem.
- Ma pan na myśli gospodarstwo Raffe'a Johnsona? - zapytał Alek.
- Owszem - skinął głową pan Lawson. - Sam bym tam poszedł... - zniżył zachrypły z
przejęcia głos - ale jakoś nie zgadzamy się z żoną na licytacjach. W każdym razie,
pomyślałem sobie, że panu o tym wspomnę. - Uśmiechnął się z satysfakcją, jak przystało na
kogoś, kto właśnie przekazał doniosłą wiadomość.
- Jestem naprawdę wdzięczny, panie Lawson.
- Malcolm rzucił Alkowi znaczące spojrzenie.
- Nigdy nie mogę się oprzeć dreszczykowi, jaki towarzyszy licytacjom.
- Edwardzie! - zawołała z powozu pani Lawson.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział pan Lawson, oddalając się pospiesznie.
- Może i ja tam zajrzę - stwierdził od niechcenia Alek. Wyzywający ton, jakim Malcolm
rzucił ostatnie słowa, nie umknął jego uwadze.
Malcolm klepnął Alka w plecy, co w zamierzeniu miało być przyjacielskim gestem. Ostrzegł
ż
artobliwie:
- Nie będzie tam dość miejsca dla nas dwóch. Ale gdzież się podziały kobiety?
Alek King utkwił nieżyczliwe spojrzenie w plecach odchodzącego Malcolma MacEwana.
Rozdział czternasty
Felek był weselszy od skowronka. Wszak niecodziennie jeździło się do Carmody. I
niecodziennie bywało się na aukcji. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek był na licytacji.
Ten dzień miał być naprawdę wyjątkowy.
Felek upajał się przez chwilę tymi rozważaniami. Przestał go już emocjonować fakt, że
pozwolono mu pojechać, a dziewczyny musiały zostać w domu. Myśl ta absorbowała go
dłuższy czas, lecz już mu się znudziła.
Mógł się do woli napawać tymi rozmyślaniami, ponieważ nie było z kim porozmawiać.
Ojciec milczał. Odpowiadał wprawdzie, kiedy Felek zadawał mu pytania, ale wolał powozić
bez słowa, patrząc prosto przed siebie. Od czasu do czasu pogwizdywał urywki jakichś
melodii.
Ostatnimi czasy rodzice byli jacyś przygaszeni. Zdaje się, że niewiele ze sobą rozmawiali.
Felek przypuszczał, że któreś z nich zrobiło coś niewłaściwego. Nie wiedział kto, ale był
niezmiernie zadowolony, że dla odmiany nie był to on.
Licytacja rozpoczęła się już na dobre, gdy Alek wjechał na farmę Johnsonów i stanął w cieniu
64
jednego z dużych klonów, którymi obsadzony był podjazd.
Tłum ludzi kręcił się po dziedzińcu zalanym ciepłym, jesiennym słońcem. Trawnik
zastawiony był stołami, na których piętrzył się dobytek rodziny Johnsonów: książki, lampy,
porcelanowy serwis do herbaty malowany w czerwone róże, szklane wazony o rozmaitych
kształtach i barwach, kilka srebrnych, zdobionych ramek do fotografii - wszystkie
przedmioty, które składają się na historię rodziny. Alek błąkał się pomiędzy stołami, niedbale
przyglądając się wystawionym rzeczom. Felek nie był nimi zbytnio zainteresowany. Chciał
jedynie obejrzeć stół po przeciwnej stronie podwórza, gdzie sprzedawano lemoniadę,
herbatniki i ciastka. Pociągnął ojca za rękę, by zwrócić jego uwagę, lecz Alek to zignorował.
Najwyraźniej nie był tak głodny, jak Felek.
Przed dużym, szarym budynkiem mieszkalnym stał wzniesiony specjalnie na tę okazję podest.
Felek uznał, że pulchny mężczyzna w meloniku musi być licytatorem. Stał na podwyższeniu i
gadał jak najęty, wskazując to tu, to tam trzymanym w ręku drewnianym młotkiem. Potem,
znienacka, trzasnął młotkiem w stojącą przed nim drewnianą skrzynkę. Felek aż podskoczył z
zaskoczenia.
- Sprzedane dżentelmenowi z wąsami siedzącemu w pierwszym rzędzie! - wrzasnął licytator
wskazując młotkiem.
Malcolma MacEwana rozpierała duma, kiedy otrzymał z rąk pomocnika licytatora
ametystowy
5 — Szczęśliwa gwiazda
65
naszyjnik i kolczyki do kompletu. Wyobraził sobie, jaka Abby będzie szczęśliwa, gdy ujrzy
ten podarunek, gdy ujrzy wszystkie prezenty, jakimi zamierza ją obdarować. Zaśmiał się w
duchu i z zadowoleniem zaciągnął się cygarem.
- To była ostatnia pozycja z biżuterii i sreber
- ciągnął asystent, kościsty mężczyzna z wydatnym jabłkiem Adama, które przy mówieniu
poruszało się w górę i w dół. - Teraz przechodzimy do mebli kuchennych i sypialnianych.
Licytator nachylił się do Malcolma i spytał z kpiną:
- Jest pan zainteresowany kupnem powoziku, żeby odwieźć do domu wszystkie nabytki? -
Jedynie czarne oczy iskrzące się w okrągłej, mięsistej twarzy wskazywały, że był to docinek.
- Nie, łaskawy panie - odparł Malcolm.
- Wszystko ma zostać na swoim miejscu. Bo dom też zamierzam kupić.
Ludzie wokół zaśmiali się dobrodusznie z tej przechwałki. Niektórzy oklaskami wyrazili
aprobatę. Malcolm pozdrowił ich skinieniem głowy i uniesieniem w górę cygara.
Asystent i pomagający mu chłopak ugięli się pod ciężarem kolejnego przedmiotu z listy.
Wytężając siły postawili na ziemi piękne, dębowe łóżko z litego drewna. Był to bardzo
solidny mebel z wysokim wezgłowiem wygiętym w tył i trzema stylizowanymi kwiatami
wyrzeźbionymi po przeciwległej stronie. Politura na drewnie miała głęboki odcień
czerwonawego brązu. Alek podziwiał łóżko ze swego miejsca na dziedzińcu.
naszyjnik i kolczyki do kompletu. Wyobraził sobie, jaka Abby będzie szczęśliwa, gdy ujrzy
ten podarunek, gdy ujrzy wszystkie prezenty, jakimi zamierza ją obdarować. Zaśmiał się w
duchu i z zadowoleniem zaciągnął się cygarem.
- To była ostatnia pozycja z biżuterii i sreber
- ciągnął asystent, kościsty mężczyzna z wydatnym jabłkiem Adama, które przy mówieniu
poruszało się w górę i w dół. - Teraz przechodzimy do mebli kuchennych i sypialnianych.
Licytator nachylił się do Malcolma i spytał z kpiną:
- Jest pan zainteresowany kupnem powoziku, żeby odwieźć do domu wszystkie nabytki? -
Jedynie czarne oczy iskrzące się w okrągłej, mięsistej twarzy wskazywały, że był to docinek.
- Nie, łaskawy panie - odparł Malcolm.
- Wszystko ma zostać na swoim miejscu. Bo dom też zamierzam kupić.
Ludzie wokół zaśmiali się dobrodusznie z tej przechwałki. Niektórzy oklaskami wyrazili
aprobatę. Malcolm pozdrowił ich skinieniem głowy i uniesieniem w górę cygara.
Asystent i pomagający mu chłopak ugięli się pod ciężarem kolejnego przedmiotu z listy.
Wytężając siły postawili na ziemi piękne, dębowe łóżko z litego drewna. Był to bardzo
solidny mebel z wysokim wezgłowiem wygiętym w tył i trzema stylizowanymi kwiatami
wyrzeźbionymi po przeciwległej stronie. Politura na drewnie miała głęboki odcień
czerwonawego brązu. Alek podziwiał łóżko ze swego miejsca na dziedzińcu.
66
- Spójrz, Felku. Sądzisz, że twojej matce podobałoby się takie łóżko? Nie warto naprawiać
tego starego grata, który mamy w domu.
Felek z namysłem przyjrzał się meblowi.
- Nie wiem, tato. Ma za wielkie oparcie z tyłu. Nie mógłbyś wieszać na nim koszuli.
Alek zaśmiał się i wcisnął Felkowi na oczy daszek czapki.
- Zawsze wzdychała za takim łożem. Chyba przyda się jej prezent.
- No pewnie, może znowu zacznie z tobą rozmawiać - dorzucił Felek, poprawiając czapkę.
Ojciec nie przyjął tej uwagi zbyt życzliwie. Wykrzywił usta, które ułożyły się w coś
pomiędzy uśmiechem a grymasem bólu, mocno schwycił Felka za ramię i poprowadził go do
wianuszka licytujących.
- Dziesięć, kto da dziesięć? Dziesięć dolarów
- pytał wyczekująco licytator.
- Dziesięć dolarów! - krzyknął jegomość w ciemnoszarym garniturze.
- Jest dziesięć. Dziesięć i pół. Dziesięć i pół
- zaintonował licytator.
- Jedenaście - dobiegł głos z tłumu.
- Jest jedenaście. Kto da dwanaście? Dwanaście.
- Dwanaście - zawołał Malcolm.
Felek rozpoznał jego głos. Wyciągnął szyję i lustrował tłum, póki go nie znalazł. Podniósł
rękę, by pomachać do pana MacEwana, lecz ojciec powstrzymał go szybko, bo w ten sposób
włączyłby się przypadkiem do licytacji. Malcolm odwrócił się
67
i zobaczył Alka z Felkiem. Uśmiechnął się, skłoniwszy w ich kierunku głowę. Felek
wyszczerzył w odpowiedzi zęby.
- Jest dwanaście dolarów. Kto da trzynaście? - Licytator wywijał młotkiem niby jakimś
wskaźnikiem.
- Trzynaście - odezwał się mężczyzna w szarym ubraniu.
- Trzynaście. Czternaście, mam czternaście. Teraz piętnaście dolarów.
- Piętnaście - krzyknął Alek King. Felek wybałuszył oczy ze zdumienia. Zaczynało się robić
ciekawie.
- Szesnaście - odparował Malcolm MacEwan. Licytator machnął młotkiem w stronę
Malcolma.
- Mam szesnaście. Siedemnaście...
- Siedemnaście - huknął mężczyzna w meloniku.
- Osiemnaście - skontrował jegomość w szarym garniturze.
- Osiemnaście. Było siedemnaście, teraz osiemnaście - wyśpiewał licytator.
- Dwadzieścia - rzucił Alek.
- Jest dwadzieścia. Dwadzieścia jeden?
- Dwadzieścia trzy - zagrzmiał człowiek w meloniku.
- Dwadzieścia pięć - ryknął Malcolm podnosząc cygaro.
- Dwadzieścia pięć dolarów. Teraz dwadzieścia sześć. Kto da dwadzieścia sześć? - przynaglał
licytator.
68
Alek poczuł narastający gniew. Malcolm Mac Ewan umyślnie podbijał stawkę. Postanawiając
nie dać się przelicytować, krzyknął:
- Trzydzieści!
- Jest trzydzieści. Kto da trzydzieści jeden?
- Tato, aż tak bardzo go nie potrzebujesz - zaniepokoił się Felek.
Alek nie słuchał. W jego spojrzeniu malował się upór. Mocno zacisnął pięści i usta.
- Trzydzieści dolarów po raz pierwszy. Trzydzieści i jeden, daje pan trzydzieści jeden? -
prowokował licytator. - Pana kolej, trzydzieści jeden dolarów?...
- To dużo pieniędzy, tato.
- Kto da trzydzieści jeden? Trzydzieści po raz pierwszy, trzydzieści po raz drugi...
- Pięćdziesiąt dolarów - zagrzmiał Malcolm.
Oferta Malcolma była jak policzek. Alek wiedział, że nie może konkurować z taką kwotą.
Wiedział również, że MacEwan zdaje * sobie z tego sprawę. Czuł, że Malcolm zrobił z niego
głupca, że zabawiał się nim tak, jak złośliwy kot bawi się myszką. Alek King nie pozwoli się
tak traktować!
- Pięćdziesiąt dolarów. Kto da więcej? Pięćdziesiąt jeden? Pięćdziesiąt dolarów po raz drugi...
po raz trzeci! Licytator trzasnął młotkiem. Na ten dźwięk aż ścisnęło Alka w dołku.
Malcolm MacEwan odwrócił się i pozdrowił Alka. Ten przymrużył oczy i w odpowiedzi
spojrzał na niego wilkiem. Chwyciwszy za ramię skonsternowanego Felka, obrócił się na
pięcie i zaczął
69
energicznie przedzierać się przez tłum. Biedy Felek ledwie nadążał za ojcem.
Malcolm dogonił ich przy powoziku. Felek siedział już, a Alek odwiązał konie i miał właśnie
wspiąć się na siedzenie, gdy został zagadnięty przez jedynego człowieka na całym świecie,
którego nie chciał widzieć.
- Alku, bez urazy. To tylko zdrowe współzawodnictwo, jak za dawnych czasów. - Malcolm
próbował przypochlebić się Alkowi, ale obaj wiedzieli, że sytuacja nie przypominała wcale
dawnych czasów. Wtedy Malcolm zawsze przegrywał. - Muszę przyznać, że wolę, gdy
jesteśmy sobie równi. - Malcolm uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Gotów był puścić w
niepamięć niedawne żale.
Jego słowa podziałały jak sól na otwartą ranę.
- Nie bylibyśmy równi nawet wtedy, gdybyś posiadł wszystkie pieniądze chrześcijańskiego
ś
wiata, MacEwan - wyrzucił z siebie Alek.
Wsiadł do powozu i ruszył z furią. Malcolm został sam w chmurze opadającego pyłu.
Rozdział piętnasty
Abigail znajdowała tylko jedno słowo na opisanie swego nowego położenia - „katastrofa".
Łzy paliły jej oczy. Zbyt zmęczona, by z nimi walczyć, pozwoliła im spływać po policzkach.
Wiedziała, że będzie musiała dokonać wyboru. Stanowczo nie może żyć dalej w taki sposób.
7o
Bolały ją kolana. Już po raz czwarty w ciągu dwóch dni zmuszona była szorować podłogę w
saloniku. Przysiadła na piętach. Pasma włosów wysunęły się z koka i luźno zwisały wokół jej
twarzy, jakby również były zbyt strudzone, by doprowadzić się do ładu.
„Prosiłam go, żeby wycierał buty, ale on nie słucha" - Abigail skarżyła się w duchu
niewidzialnemu, ale - miała nadzieję - współczującemu słuchaczowi. Wykonała ostatni
zamaszysty ruch i z pogardą cisnęła w wiadro szmatę do podłogi. Zuchwałe kropelki brudnej
wody wyskoczyły z cebra i bryznęły na świeżo umytą posadzkę, jakby drwiąc z jej wysiłków.
Biedna Abigail była nazbyt znużona, by na to zareagować.
Z niemałym trudem wstała z klęczek i podniosła wiaderko. Wszędzie wokół niej stały wazony
pełne kwiatów - dowody miłości Malcolma. Wiedziała, że Malcolm ją kocha, i była z tego
rada. Czasami jednak wolałaby, żeby jego miłość nie była aż tak gwałtowna. A może kochał
ją w niewłaściwy sposób?
Zdawała sobie sprawę, że małżeństwo to kwestia kompromisu, ale wydawało jej się, że
wszystkie dotychczasowe negocjacje były jednostronne. Wprawdzie Malcolm nabrał ogłady i
kupił nowe ubrania, ale było to rzeczą zwyczajną w dystyngowanym towarzystwie. To po
prostu...
Abigail nie wiedziała, jak to określić. Wiedziała natomiast, że w domu panował ciągły nieład.
Nie była zachwycona, że musi spędzać dni na sprzątaniu po kimś, kto nie przejawiał uznania
dla tych
wysiłków. Czystość była dla niej istotna, a Malcolm będzie musiał nauczyć się z tym liczyć.
To postanowienie dodało krokom Abigail stanowczości, lecz wygląd kuchni do której właśnie
wkroczyła, wprawił ją w zniechęcenie. Na stole stały naczynia z resztkami jedzenia. Popiół z
cygara rozsypany był hojnie - jak podczas uroczystości popielcowych - na pożywieniu i
wszędzie, tam, gdzie podobało mu się osiąść. Krzesła stały w bezładzie. Jednak najbardziej
oburzyły ją ślady zabłoconych butów biegnące od drzwi do stołu, tak wyraźne, jak
harmonogram tańców w balowym karnecie.
Abigail zamarła. Pomyślała, że cały ten zamęt grozi zniweczeniem uporządkowanego życia,
które tak pracowicie budowała. Nienawidziła chaosu, broniła się przed nim przez całe życie.
A teraz zanosiło się na to, że zburzy wzniesioną przez nią twierdzę i zmąci jej spokój. Abigail
była przerażona. Brylantowy pierścień ciążył jej na palcu.
Malcolm MacEwan jechał swym powozem przez Avonlea i rozpierała go duma. Gdy ostatnio
tu mieszkał, był biednym chłopakiem, a teraz jest bogatym mężczyzną. Resory powozu
piszczały pod ciężarem ładunku. Przelicytowane łoże jechało dumnie wysoko umieszczone,
niby symbol jego miłości do narzeczonej.
Oczy pani Potts niemal wyskoczyły z orbit, a pani Biggins wyglądała, jakby zamierzała
zemdleć. Czyż on nie miał wstydu? śeby obwozić się z tak intymnym meblem, jakby to był
zwyczajny stół kuchenny! Przejeżdżając obok zgorszonych kobiet, Malcolm zaśmiał się po
cichu i elegancko je
72
pozdrowił. Wielkoduszny Malcolm nie miał czasu dla małostkowych ludzi.
- Dzień dobry, pastorze. Dziękuję za informację o aukcji, panie Lawson! - zawołał Malcolm
mijając dom towarowy. Pan Lawson nieśmiało odwzajemnił pozdrowienie, unosząc
niepewnie rękę, jak gdyby mówił: „Jest pan mile widziany... jak mi się zdaje".
Malcolm nie mógł się doczekać widoku zaskoczonej miny Abigail. Czyż nie będzie
uradowana, gdy się o wszystkim dowie? Kupił taki wspaniały dom, dostatecznie duży dla
nich obojga i jeszcze dla kilkorga dzieci. Taki podarunek może wprawić człowieka w dumę.
Od lat marzył o obsypaniu Abigail prezentami. Przynajmniej tyle mógł zrobić w podzięce za
to, że obdarzyła go miłością. Jego marzenie wreszcie się spełniło.
Gdy w domu została zaprowadzona czystość, Abigail odzyskała spokój ducha. Postanowiła,
ż
e rozmówi się z Malcolmem. Będzie musiał jej posłuchać, a jeśli tego nie zrobi, ona
przedsięweźmie pewne kroki. Jednak nie zdecydowała jeszcze jakie.
Ogłuszające łomotanie do drzwi wyrwało ją z tych rozmyślań. Któż to mógł być, jeśli nie
Malcolm? Zebrawszy się na odwagę, poszła otworzyć. Malcolm uprzedził ją jednak,
ponieważ wtoczył się nieproszony i wyciągnął ramiona ku swej przyszłej małżonce.
- Malcolmie, czy wyczyściłeś buty przed wejściem? - spytała zdecydowanie, gdy nieco
ochłonęła.
- Nie - pochwalił się, dziecinnie zadowolony ze swego wykroczenia.
73
- Masz ubłocone podeszwy. Dopiero wymyłam podłogę!
- Nie przejmuj się drobiazgami, Abby - odparł beztrosko Malcolm.
- Ooch, Malcolmie! - Abigail tupnęła z bezsilności nogą. Potem opanowała się, biorąc głęboki
oddech. Przypomniawszy sobie o niedawnym postanowieniu, odważnie podjęła temat.
- Usiądź, proszę. Musimy porozmawiać o tym, do jakiego stanu doprowadzasz dom.
Malcolm miał inny pomysł. Porwał ją w ramiona, jakby zarówno jej osoba, jak i prośba, były
niewielkiej wagi.
- Mam ci coś do powiedzenia, moja kochana.
- Nie, Malcolmie. Postaw mnie na ziemię! - krzyczała szamocząc się i kopiąc. - Przestań!
Puść mnie!!!
Malcolm nie zważał na te błagania. Uważał, że tak naprawdę Abby wcale nie jest
rozzłoszczona. Doszedł do wniosku, że uspokoi się na widok tego, co jej przywiózł.
Przeniósł ją przez próg i postawił na ziemi dopiero na ścieżce przy płocie. Promieniejąc z
dumy, wskazał ręką swój podarunek.
- Oto mój ślubny prezent dla ciebie. Jak ci się podoba?
Abigail nie potrafiła wyrazić, co czuje. Na widok łóżka stojącego ostentacyjnie przed domem
odebrało jej mowę. Narastała w niej wściekłość, ale zdołała jakoś się opanować.
Malcolm nie zdawał sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje.
- Gdy tylko je zobaczyłem, wiedziałem, że powinno należeć do takiej damy, jak ty. Będzie
pasowało do naszego nowego domu.
Początkowo Abigail sądziła, że się przesłyszała. Po chwili jednak znaczenie tych słów stało
się aż nazbyt jasne.
- Do jakiego nowego domu?
- W Carmody. Kupiłem go na aukcji niecałą godzinę temu. Szkoda, że tego nie widziałaś.
Nikt nie był w stanie mnie przelicytować. Uśmiałabyś się widząc, jak ludzie gapili się na to
łóżko, gdy przejeżdżałem przez Avonlea - Malcolma ogarnęła na to wspomnienie wesołość.
Abigail zmartwiała.
- Jechałeś z tym łóżkiem przez Avonlea? - Co za tupet! śeby tak afiszować się przed całym
miastem swymi prywatnymi sprawami!
Abigail nie potrafiła dłużej panować nad wzburzeniem. Ogarnęła ją niepohamowana
wściekłość. Potrząsnęła bezsilnie pięściami, tupnęła nogą, po czym odwróciła się i wpadła do
domu jak burza, nawet nie oczyściwszy butów. Zatrzasnęła drzwi z taką siłą, że aż
zabrzęczały szyby w oknie.
Nie takiej reakcji spodziewał się Malcolm.
Rozdział szesnasty
Kwiaty, wdzięczne dowody miłości, stały niewinnie w wazonach. Drażniły ją. Dając upust
swej złości, Abigail wyrwała delikatne bukiety z ozdobnych naczyń i cisnęła je do kominka.
- Mam nadzieję, że niczym cię nie uraziłem,
75
Abby. - Malcolm stanął bezradnie w progu. - Jesteśmy przecież zaręczeni. - Zdumiewało go
jej zachowanie, musiał jednak przyznać, że podobała mu się ta werwa. Nie zdając sobie
sprawy z gniewu Abigail, przemówił do niej czule:
- Usiądź. Musimy porozmawiać.
Ponownie włożył cygaro do ust i łagodnie wyciągnął ku niej ręce, usiłując poprowadzić ją do
krzesła.
Odepchnęła go zdecydowanym ruchem.
- Jeśli w ogóle będziemy rozmawiać - wzburzenie dodało mocy jej słowom - to o domu w
Car-mody, który podobno kupiłeś. Poza tym jak śmiesz hańbić mnie, paradując z łóżkiem po
ulicach Avonlea? Już nigdy nie będę mogła spacerować po miasteczku z podniesioną głową!
Malcolm powoli wyjął cygaro z ust i w roztargnieniu strzepnął popiół, który rozsypał się po
dywanie. Abigail ze zgorszeniem zgarnęła pył. Malcolm nie mógł zrozumieć, dlaczego robi
coś podobnego w tak ważnej chwili.
- Nie przejmuj się. Nie przeszkadza mi nieporządek.
- A mnie owszem. Nieustannie po tobie sprzątam.
- W takim razie będę ci pomagał. Nie pozwolę, byś robiła to sama.
- Jestem przyzwyczajona do robienia wszystkiego samodzielnie, panie MacEwan! -
wykrzyknęła. Ją samą zaskoczyła siła, z jaką wypowiedziała te słowa.
Oboje stali drżąc, jedno z oburzenia, drugie ze
76
strachu i zmieszania. Biedny Malcolm nie mógł pojąć, z jakiego powodu Abigail zrobiła taką
awanturę. Przypisał to kobiecej naturze i postanowił być delikatny.
- Jesteś po prostu odrobinę zdenerwowana, Abby. Wiesz, czas wyznaczyć datę naszego ślubu.
No - ponaglał ją - wybrałaś już jakiś dzień?
- Nie, panie MacEwan.
- Malcolmie.
Decyzja, którą musi podjąć, wydała się jej teraz oczywista. To tak jakby ujrzała nagle drogę,
którą należało pójść. Choć zadanie było ciężkie, zdobyła się na stanowczość.
- Muszę ci coś powiedzieć.
Z trudem podeszła do krzesła i usiadła. Zobaczyła na twarzy narzeczonego wyraz bólu i
oszołomienia. Malcolm też opadł na krzesło.
- Nie mogę cię poślubić. - Słowa z trudem wydostały się przez jej ściśnięte gardło.
- Co ty mówisz, Abby?
- Nie mogę za ciebie wyjść - powtórzyła, tym razem z większym przekonaniem, choć na jej
twarzy malowało się cierpienie.
- Co? - Malcolm zdobył się jedynie na szept. Natychmiast popłynął potok wyjaśnień:
- Wiedziałam, że nie zrozumiesz. Nie zdajesz sobie sprawy, co to znaczy dla kobiety porzucić
wszystko, co posiada - własny dom, przyjaciół, całą przeszłość - i przenieść się do odległego
miejsca.
Tak bardzo kręciło mu się w głowie, że nie
77
potrafił pojąć, kto z nich dwojga jest szalony. Wszystko wydawało mu się bez sensu.
- Przecież Carmody nie jest tak daleko - próbował przekonywać.
- Cóż, jeżeli o mnie chodzi, równie dobrze może to być na drugiej stronie księżyca. Nie znam
w Carmody żywej duszy.
- Więc dlaczego mi o tym nie powiedziałaś, zanim kupiłem tę posiadłość? - gniewnie
domagał się odpowiedzi.
- Ponieważ nie pytał mnie pan o zdanie, panie MacEwan! - krzyknęła głośno.
Malcolm zerwał się z krzesła i zaczął przemierzać pokój niczym tygrys w klatce.
- Przecież jeszcze nie jest za późno - próbował udobruchać Abigail. - Mogę sprzedać ten dom
i kupić inny, w Avonlea, jeśli cię to zadowoli. Ale Carmody to przepiękne miejsce! Naprawdę
- perswadował, uparcie nie dostrzegając sedna sprawy.
- Nie. Proszę cię, Malcolmie. To nie rozwiąże problemu. Och, wiedziałam, że nie zrozumiesz.
- Trudno było wyjaśnić to delikatnie, nie raniąc jego uczuć. Postanowiła wziąć winę na siebie.
- Moje nawyki różnią się od twoich, a ja nie potrafię przejąć cudzych przyzwyczajeń. Ciągle
wnosisz do domu błoto i nie przeszkadza ci wieczny bałagan.
Malcolm stanął jak wryty.
- Co u licha, Abby? Chyba żartujesz. - Nie dowierzał własnym uszom. - Może i jestem trochę
niechlujny - Jukon nie jest miejscem, gdzie człowiek uczy się przestrzegać porządku - ale ty
78
możesz to zmienić. Chyba nie chcesz mnie odtrącić dlatego, że nie wycieram butów?
Drżała tak mocno, że nie potrafiła spokojnie usiedzieć. Wstała i podeszła do kominka.
- Nie mogę cię poślubić - wyszeptała z trudem.
- Abby, nie mów tak - błagał rozpaczliwie Malcolm. - Zrobię wszystko, co tylko zechcesz.
Pojadę w każde miejsce. Będę taki, jakim chcesz mnie widzieć. Tylko nie porzucaj mnie.
Łamiesz mi serce. - Głos uwiązł mu w gardle.
- Nie mogę za ciebie wyjść. - Zwróciła ku niemu twarz. - To moje ostatnie słowo.
- Abby...
Dla Abigail nie było odwrotu. Zsunęła z palca pierścionek z brylantem i podała go
Malcolmowi.
Cały jego świat runął. Malcolm poczuł się pusty i nierealny, tak jak czasem człowiek czuje się
we śnie. Na pewno obudzi się wkrótce i uraduje, że było to tylko senne widzenie. Ale nie, to
nie żadne fantazje - uświadomił sobie z rozdartym sercem.
Brylant rzucał błyski, naigrawając się z jego świetlanych niegdyś nadziei. Malcolm z irytacją
machnął ręką, jakby chcąc opędzić się od tego blasku. Słowa, które wypowiedział, zabrzmiały
spokojnie i stanowczo:
- Nie rób tego, proszę. Może brakuje mi manier, na których ci zależy, ale mam swoją dumę.
Jakby dla zademonstrowania tego faktu wyszedł ciężkim krokiem i zatrzasnął za sobą drzwi.
Abigail wcale nie czuła ulgi. Wiedziała, że postąpiła słusznie, choć nie było to przyjemne
zadanie. śycie nie zawsze jest łatwe, nieprawdaż? - jej
79
oczy skierowały to nieme pytanie do portretu ojca. Wielebny Ward w odpowiedzi posłał jej
surowe spojrzenie.
Abigail zastanawiała się z drżeniem serca, cóż na miły Bóg uczyniła.
Rozdział siedemnasty
Wieść o odwołaniu ślubu Abigail Ward i Malcolma MacEwana wywołała wśród
mieszkańców Avonlea poruszenie. Niektórzy zasmucili się, ponieważ lubili tę parę i życzyli
jej jak najlepiej. Jedyną osobą, której ta wiadomość sprawiła satysfakcję, była pani Potts, a to
dlatego, że zawsze czerpała ogromną przyjemność z możliwości wygłoszenia słynnych słów:
„A nie mówiłam?"
Sara i Felicja były załamane, zarówno przez wzgląd na siebie, jak i na Malcolma i Abigail.
Obie tak cieszyły się na to wesele, że przejęły się ogromnie, usłyszawszy o odwołaniu ślubu.
Gdy tylko dziewczynki dowiedziały się o unicestwieniu małżeńskich planów, pognały
pocieszyć Abigail, która - były przekonane - musi okropnie cierpieć. Sara wyobrażała sobie
ciotkę usychającą z rozpaczy. Jej zazwyczaj rumiana cera będzie pewnie blada od smutku,
oczy czerwone i opuchnięte od łez, a postać wychudzona. Osłabła ze zgryzoty, będzie
zmuszona spoczywać cały dzień na sofie.
Sara przedstawiała sobie Abigail leżącą na
80
oczy skierowały to nieme pytanie do portretu ojca. Wielebny Ward w odpowiedzi posłał jej
surowe spojrzenie.
Abigail zastanawiała się z drżeniem serca, cóż na miły Bóg uczyniła.
Rozdział siedemnasty
Wieść o odwołaniu ślubu Abigail Ward i Malcolma MacEwana wywołała wśród
mieszkańców Avonlea poruszenie. Niektórzy zasmucili się, ponieważ lubili tę parę i życzyli
jej jak najlepiej. Jedyną osobą, której ta wiadomość sprawiła satysfakcję, była pani Potts, a to
dlatego, że zawsze czerpała ogromną przyjemność z możliwości wygłoszenia słynnych słów:
„A nie mówiłam?"
Sara i Felicja były załamane, zarówno przez wzgląd na siebie, jak i na Malcolma i Abigail.
Obie tak cieszyły się na to wesele, że przejęły się ogromnie, usłyszawszy o odwołaniu ślubu.
Gdy tylko dziewczynki dowiedziały się o unicestwieniu małżeńskich planów, pognały
pocieszyć Abigail, która - były przekonane - musi okropnie cierpieć. Sara wyobrażała sobie
ciotkę usychającą z rozpaczy. Jej zazwyczaj rumiana cera będzie pewnie blada od smutku,
oczy czerwone i opuchnięte od łez, a postać wychudzona. Osłabła ze zgryzoty, będzie
zmuszona spoczywać cały dzień na sofie.
Sara przedstawiała sobie Abigail leżącą na
80
wznak, z ręką zwieszoną ku podłodze i ściskającą mokrą, mocno zmiętą chusteczkę. Obfite
łzy będą tryskały z jej oczu i spływały po policzkach. Oczywiście, jak zauważyła Felicja, gdy
leży się na plecach, łzy w sposób naturalny płyną w stronę uszu, nie zaś po policzkach, jak
chciała Sara. Jednak Sara zignorowała tę uwagę. Policzki brzmiały znacznie bardziej
romantycznie niż uszy.
Dziewczynki wpadły przez furtkę, wbiegły na ganek, oczyściły buty i zapukały do drzwi
Abigail. Były bardzo zaskoczone, widząc ciotkę zdrową, dość wesołą i krzątającą się, jak
gdyby nic się nie wydarzyło.
Sara wyczuła jednak pewien fałsz w tym ostentacyjnym zachowaniu. Coś jej mówiło, że
wymuszony uśmiech Abigail i nadmiernie wesoły głos skrywają cierpienie.
Trzeba przyznać, że Abigail nie pozyskała jej sympatii przy pierwszym spotkaniu. Wydała się
Sarze sztywna i drobiazgowa, może nawet odrobinę komiczna. Gdy pojawił się w jej życiu
Malcolm MacEwan, Abby zmiękła. Miłość złagodziła jej surowość, a szczęście otworzyło jej
serce.
Teraz była taka jak przedtem: oschła i surowa. Sara nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Abigail
kazała odejść Malcolmowi, i koniecznie chciała ją o to zapytać.
Dziewczynki nie widziały Malcolma od czasu zerwania zaręczyn, ale Sara podsłuchała, jak
pani Biggins opowiadała państwu Lawsonom, że jest zdruzgotany.
6 — Szczęśliwa gwiazd:
81
Nie było żadnych wątpliwości: Sara i Felicja jednogłośnie zgodziły się, że do nich należy
wymyślenie jakiegoś sposobu ponownego połączenia Malcolma i Abigail. Postanowiły, że
Sara poprosi ciotkę Hetty, by pozwoliła jej spędzić noc na farmie Kingów, żeby dziewczynki
mogły się naradzić.
Ciotka Hetty wyraziła zgodę, po długich błaganiach i wyjaśnieniach Sary, że to sprawa życia i
ś
mierci. Oświadczyła wprawdzie Sarze, iż nie zamierza wtrącać się ani w sprawy boskie, ani
w diabelskie, dała się jednak uprosić i zezwoliła Sarze nocować u kuzynki.
Długo po tym, jak posłano je do łóżek, dziewczynki siedziały skulone pod kolorową kołdrą i
nadal się naradzały. Światło rzucane przez świecę otaczało je żółtą poświatą, tworząc jasną
wysepkę w morzu ciemności. Bez końca rozprawiały nad sytuacją, zastanawiając się, co
zrobić.
Jana King siedziała przy starym, kuchennym stole, cerując skarpetki. W garnku na piecu
gotowała się bielizna. Alek siedział po drugiej stronie stołu z nosem w gazecie.
Nadal czuli się ze sobą obco. Jana nie potrafiła określić, o co chodzi, ale miała wrażenie, że
coś jest nie w porządku. Bała się porozmawiać o tym z mężem. Alek zachowywał się raczej
poprawnie, a z dziećmi postępował jak zazwyczaj. Przy niej jednak zamykał się i stawał się
skryty.
- Któż by się spodziewał? Wydawali się tacy
szczęśliwi. - Jana wiedziała, że jeśli przemówi, Alek będzie zmuszony do odpowiedzi. -
Oczywiście Abigail całkowicie wróciła do normy. Przynajmniej robi takie wrażenie. Alek
podniósł wzrok znad gazety.
- Wiedziałem, że kiedy pozna się na MacEwa-nie, nie będzie chciała ciągnąć tej znajomości.
- A mnie szkoda jednak Malcolma - roztkliwiła się Jana. - Podobno odsprzedał farmę w
Carmody z całym jej wyposażeniem jednemu z licytujących. Oczywiście dużo na tym stracił.
Całe miasto huczy od plotek.
- Przynajmniej jest sprawiedliwość na świecie
- burknął Alek.
Po ponad godzinie intensywnego myślenia Sara i Felicja nie zdołały opracować żadnego
sensownego planu połączenia Malcolma i Abigail. Obie stwierdziły, że może kubek ciepłego
mleka rozjaśni im umysł. Włożyły kapcie i zeszły na palcach do kuchni.
Usłyszawszy głosy rodziców, Felicja dała Sarze znak, by się zatrzymała. Dziewczynki
zorientowały się po tonie rozmowy, że coś jest nie w porządku. Przykucnąwszy na schodach,
zaczęły się przysłuchiwać.
- Wydaje mi się, że cieszysz się z cudzego nieszczęścia. Wspaniałe nastawienie, muszę
przyznać. - Jana odłożyła skarpetę i popatrzyła na męża.
- Nastawienie? Nie mam żadnego nastawienia
- Alek zapewnił ją z wymuszonym uśmiechem.
- Owszem, masz, Alku King. - Jana wpadła
83
w furię. Ze złością wstała z krzesła, podeszła do gotującej się na piecu bielizny i wetknęła w
nią długą, drewnianą łyżkę. Potem odłożyła ją i odwróciła się do Alka. - Co się z tobą, na
miłość boską, dzieje? Odkąd ten człowiek pojawił się w mieście, stałeś się wprost nie do
wytrzymania.
- Bzdura. Niby dlaczego miałby on na mnie wywrzeć jakiś wpływ?
- Nie mam pojęcia. W każdym razie zachowujesz się, jakbyś miał muchy w nosie.
Alek zdjął okulary i powoli wstał. Przyjrzał się Janie uważnie.
- Doszło do tego, że nie wolno mi już nawet myśleć, co mi się podoba. Ty ciągle ograniczasz
moją wolność!
- Nie bądź śmieszny. Masz tyle wolności, ile dusza zapragnie.
- Spójrz na mnie, Jano - przemówił z taką gwałtownością, że aż się przestraszyła. - Mam
czterdzieści trzy lata i tak naprawdę nigdy nie żyłem własnym życiem.
Jana zdębiała.
- O czym ty mówisz? Ostatnio obchodziłeś czterdzieste czwarte urodziny.
- Dziękuję za przypomnienie - odparł Alek głosem pełnym sarkazmu.
- Tak czy inaczej, Alku... - Jana starała się załagodzić sytuację. Jeśli jej mąż martwił się tylko
swoim wiekiem, była w stanie go jakoś pocieszyć. - Co to ma za znaczenie?
- A czym ja się mogę pochwalić? Czego dokonałem w życiu?
- Masz rodzinę. Szacunek wszystkich ludzi, którzy cię znają. Farmę. Czegóż chcesz więcej?
- Nie mogła się połapać, o co mu chodzi.
- Farma należała do ojca. Ja zrobiłem tylko tyle, że na niej zostałem.
- Ktoś musiał ją przejąć. Dokonałeś odpowiedzialnego wyboru.
Słowa te rozdrażniły go jeszcze bardziej.
- Nigdy niczego nie dokonałem poza odpowiedzialnymi wyborami. Nigdy nie zaryzykowałem
ani nie miałem żadnych przygód. Nigdy nie pojechałem dalej niż do Halifaxu, bo mężowie i
ojcowie nie robią takich rzeczy. Są odpowiedzialni - zauważył ironicznie.
- No cóż, przykro mi niezmiernie, skoro uważasz, że to ja stanęłam ci na drodze i że to przeze
mnie nie żyłeś własnym życiem. - Słowa Alka tak ją dotknęły, że nie potrafiła powstrzymać
wybuchu złości. - Sądziłam, że wiedliśmy dobre życie.
- Nie o to chodzi, Jano. Po prostu żałuję, że nie osiągnąłem czegoś samodzielnie. Mogłem
pójść na uniwersytet. Nie poszedłem. Mogłem wyjechać z wyspy i zobaczyć kawał świata.
Nie wyjechałem. Spójrz na MacEwana. Odszedł jako żebrak, a wraca jako bohater.
- Jesteś zazdrosny, Alku King! - uniosła się Jana. - Po prostu zazdrościsz Malcolmowi Mac-
Ewanowi. I tyle. - Zwierzenie męża bardzo ją zabolało. - Skoro jesteś niezadowolony z
własnego życia, może powinieneś odjechać tak jak Malcolm
- wyrzuciła z siebie głosem nabrzmiałym od pła-
85
czu i gniewu, odwróciła się na pięcie i wybiegła z kuchni.
Sara i Felicja ledwie zdążyły czmychnąć na górę. Patrzyły z drżeniem, jak zalana łzami Jana
wpada do swojej sypialni i zatrzaskuje za sobą drzwi.
Rozdział osiemnasty
Obudziły go promienie słońca. Otworzył oczy i zmrużył je od blasku. Koń zarżał cicho, a
potem parsknął.
Alek przeciągnął się, wdychając słodką woń siana. Był obolały, strzykało mu w kościach.
Niezbyt dobrze spało mu się w stajni. Dręczyły go wyrzuty sumienia, więc całą noc wiercił
się i przewracał z boku na bok. śałował swoich słów, samolubnych myśli, którym oddawał
się w ostatnich tygodniach. Gdy wypowiedział je głośno, wydały mu się niemądre.
Alek wstał i wyciągnął z włosów kilka źdźbeł siana. Idąc w stronę okienka na poddaszu,
zastanawiał się, która może być godzina. Pewnie kury były już głodne, a nie lubiły, gdy
spóźniał się ze śniadaniem.
W słonecznym świetle świeżego poranka farma wydała mu się jakaś dziwna. Jakby widział ją
pierwszy raz w życiu.
Z dołu dobiegł stukot. Alek wyjrzał przez okno, lecz nie dostrzegł źródła tego hałasu. Zszedł
na dół i wyłonił się z chłodnego mroku stajni tuż przed Malcolmem.
86
Malcolm MacEwan rozwiązywał właśnie sznury, którymi przymocował do powozu
drewniane łóżko. Gdyby nie mial wymizerowanej i bladej twarzy, prezentowałby się w stroju
podróżnym naprawdę przystojnie.
- Malcolmie - Alka szczerze zdumiał jego widok - pomóc ci w czymś?
- Dzień dobry, Alku - Malcolm uśmiechnął się trochę nieśmiało. Odwrócił wzrok i zawzięcie
wpatrywał się w węzły, które starał się rozsupłać. - Nie mogłem opuścić miasta bez
przeprosin za moje zachowanie na aukcji. Każda licytacja bardzo mnie bawi i nigdy nie
wiem, kiedy się wycofać. Nie chciałem cię urazić.
Ostatni węzeł został rozwiązany i lina opadła luźno na ziemię. Alek oblał się rumieńcem
wstydu na wspomnienie własnego postępowania na aukcji.
- Nic się nie stało. Ja też dałem się ponieść. Alek oparł się o powozik. Obaj mężczyźni
zamilkli na chwilę. Pierwszy odezwał się Alek:
- Co masz zamiar zrobić z tym łóżkiem?
- Pomyślałem, że zostawię je tobie.
- Nie bądź śmieszny. Należy do ciebie. Bolesny skurcz wykrzywił na chwilę twarz Malcolma.
- Ja już go nie potrzebuję.
- Ja też niewiele będę miał z niego pożytku
- odparł Alek głosem ochrypłym z goryczy.
- Więc dlaczego licytowałeś tak zawzięcie? Chciałeś wystrychnąć mnie na dudka?
- Myślałem, że to łóżko spodoba się Janie.
- Alek zwrócił twarz ku Malcolmowi i spojrzał mu
prosto w oczy. Chciał być wobec niego szczery, chciał wynagrodzić mu szorstkie słowa
wypowiedziane na aukcji, których teraz tak bardzo się wstydził. - Licytowałem wysoko tylko
dlatego, że ty robiłeś to samo.
Malcolm napotkał jego wzrok.
- Zdaje się, że nabiliśmy tylko kabzę licytatorowi. Raffe Johnson nie posiadał się z radości;
Mężczyźni uśmiechnęli się, wspominając ten dzień, kiedy tak bardzo dali się ponieść
emocjom. Niechęć, jaką dawniej odczuwali wobec siebie, prysła jak bańka mydlana.
- Proszę, zatrzymaj je - nalegał Malcolm.
- Dobrze, wezmę to łóżko, skoro tobie się nie przyda. Ale pozwól mi za nie zapłacić.
- Ja nie potrzebuję więcej pieniędzy, niż mam. I tak nie przyniosły mi one pożytku. - W jego
głosie dał się słyszeć żal, który od pewnego czasu stał się nieodłącznym towarzyszem
Malcolma. Już przeszło tydzień minął od zerwania przez Abigail zaręczyn.
Dwaj mężczyźni zdjęli ramę łóżka z powozu i postawili na ziemi. Alek wyprostował się i
wytarł ręce w koszulę. Zdumiał się, że MacEwan jest aż tak przygnębiony. Chciał podnieść
go trochę na duchu, ale potrafił się zdobyć jedynie na uprzejmą konwersację.
- A więc, uhm, słyszałem, że opuszczasz wyspę.
- Wracam na Jukon, tam jest moje miejsce. Nie mam tu po co zostawać. Świadomość, że tym
razem Abigail odrzuciła mnie z własnej woli, a nie dlatego, że tak nakazał ojciec, w pewnym
sensie ukoiła moją duszę.
Nocami i dniami Malcolm roztrząsał powody zerwania. Doszedł do wniosku, że to on
zawinił. Musiał się komuś zwierzyć, więc zwrócił się do człowieka, którego szanował.
- Wiem, co sobie myślałeś przez ostatnie kilka tygodni, Alku. I właściwie masz rację. Abigail
zasługuje na kogoś lepszego.
- Niczego takiego nie powiedziałem. - Alek jeszcze wyraźniej zdał sobie sprawę z tego, jak
okropnie się ostatnio zachowywał.
- Nie jestem dla niej dość dobry. Ona zasługuje na kogoś lepszego - powtarzał Malcolm.
- Może zmieni jeszcze zdanie.
- Nie zmieni. - Malcolm wydawał się pogodzony. Nie miał już siły dłużej się łudzić. -
Zatroszczysz się o nią w moim imieniu? - spytał cicho.
Alek przytaknął głową. Szczerze żałował, że nie zadał sobie trudu, aby lepiej poznać tego
człowieka.
Malcolm wsiadł do powozu. Alek stanął przy nim i wyciągnął dłoń. Malcolm schwycił ją
mocno i przytrzymał przez chwilę, a potem się uśmiechnął.
- Jako chłopiec wyobrażałem sobie, jak by to było cudownie, gdybym mieszkał na tej farmie.
Zawsze podziwiałem ten kawałek ziemi. Naprawdę ci zazdrościłem - wyznał Malcolm. -1
chyba nadal zazdroszczę.
Alek roześmiał się głośno. Co za ironia losu! Miał właśnie wyznać, że zazdrości Malcolmowi
jego przygód, gdy powietrze przeszyły nagle dwa przenikliwe okrzyki.
89
Sara i Felicja wypadły zza rogu stajni i powitały Alka tak gorąco, jakby dopiero wrócił po
długiej nieobecności. Felicja przywarła do jego płaszcza z trudem łapiąc oddech.
- Tu jesteś, tato. Mama wszędzie cię szuka. Alek delikatnie pogłaskał Felicję po głowie.
Uśmiechnął się do siostrzenicy, która przyglądała mu się z wyrazem ogromnej troski. Poczuł -
co zresztą wiedział cały czas - iż nie zamieni szczęścia rodzinnego na całe złoto i wszystkie
przygody tego świata.
Malcolm MacEwan obserwował tę scenę z zazdrością. „Co za kochane dziewczynki" -
pomyślał.
Felicja zauważyła go dopiero teraz i od razu przypomniała sobie o dobrym wychowaniu.
- Dzień dobry, panie MacEwan.
- Dzień dobry, młode damy. - Uchylił kapelusza. - Cóż, lepiej już pojadę. Muszę złapać
dyliżans o drugiej.
- Dyliżans? - spytała Sara z rosnącym przerażeniem.
- Na stację kolejową. Opuszczam wyspę i jadę w dzicz, Saro. Jeden grizzly jest mi winien
kapelusz - Malcolm puścił do niej oko. - śyczę wam wszystkiego najlepszego. Tobie, Alku,
Janie i waszej wspaniałej rodzinie. Szczęściarz z ciebie.
Malcolm MacEwan odjechał, rozglądając się smutno po okolicy, którą tak bardzo kochał. Był
głęboko przekonany, że już nigdy w życiu jej nie zobaczy.
Rozdział dziewiętnasty
Abigail Ward siedziała w pachnącym, świeżo odkurzonym saloniku i dziergała na drutach.
Nuciła melodyjkę, by było jej raźniej. Wszystko ułożyło się jak najlepiej, pomyślała. W ciągu
ostatnich kilku dni przebyła w myślach tak krętą drogę, by usprawiedliwić swoje
postępowanie, że powstał w jej głowie zupełny mętlik. Jednak zdołała przekonać samą siebie,
ż
e jest zadowolona.
Serce zakołatało jej, gdy usłyszała gwałtowne pukanie do drzwi. Uradowała się na przekór
sobie. Wiedziała, że Malcolm w końcu do niej przyjdzie. Przygładziła włosy.
- Ciociu Abigail! - zawołała z korytarza Felicja. Abigail stłumiła rozczarowanie.
- Wytarłyście nogi? Ile razy mam wam to powtarzać? - zapytała z wymuszonym uśmiechem.
Ale sytuacja była nagląca. Nie czas teraz, by zwracać uwagę na podobne drobiazgi. Sara i
Felicja wpadły do saloniku. Od chwili, w której usłyszały o planach Malcolma, wiedziały, że
muszą działać, i to szybko. Biegły całą drogę z farmy Kingów do domu ciotki Abigail, nie
zatrzymując się ani razu.
Abigail przeraziła się widokiem siostrzenic. Na ich zaróżowionych od biegu twarzach
malowało się rozgorączkowanie.
- Ciociu Abigail - zdołała wysapać Sara - Malcolm MacEwan wyjeżdża! Wraca na Jukon.
Dzisiaj o drugiej odjeżdża dyliżansem na stację kolejową.
91
Abigail zastygła jak rażona piorunem.
- Wyjeżdża? Chyba coś wam się pomyliło...
- Pomyliło? - Sara wbiła w nią oskarżycielskie spojrzenie. - Przecież powiedziałaś mu, żeby
wyjechał. Czyż nie?
- Ale nigdy się nie spodziewałam, że to zrobi! - Abigail osunęła się na krzesło. Poczuła w
sercu panikę. - O Boże, co ja pocznę? Och, Felicjo, Saro, chyba umrę, jeśli Malcolm
MacEwan stąd odjedzie. Byłam szalona! Omal już nie uschłam z tęsknoty, od kiedy... och, co
ja narobiłam? Saro, Felicjo, muszę znaleźć Malcolma! Muszę z nim porozmawiać!
Abigail zerwała się z krzesła i zaczęła gorączkowo przechadzać się tam i z powrotem,
rozpaczliwie szukając wyjścia z sytuacji.
- Może uda mi się zatrzymać dyliżans, jeśli pójdę na przełaj przez pole - rzuciła.
Sara miała lepszy pomysł.
- Dyliżans zatrzymuje się koło sklepu. Pan MacEwan będzie musiał się tam udać.
Zaprzęgniemy tylko konie do powoziku i zaraz będziemy z powrotem!
Abigail zgodziła się. Była szczęśliwa, że ktoś inny nad wszystkim panuje. Tak więc, ledwie
odsapnąwszy, Sara i Felicja wybiegły od ciotki i pędziły teraz do domu tak szybko, jakby od
tego biegu zależało ich życie.
Jana też miała ciężką noc. Spała z przerwami, póki nie obudziło jej poranne słońce. Ledwie
obeschły jej łzy.
Zaczęła się niepokoić, kiedy Alek nie przyszedł na śniadanie. Może wziął poważnie jej słowa
i wyruszył zwiedzać świat? Nie było jeszcze wpół do dziewiątej, gdy omal nie wpadła w
panikę, wyobrażając sobie szczegółowo wszystkie potworności, które mogły mu się
przytrafić. W końcu posłała Sarę i Felicję, by go odszukały.
Gdy dziewczynki nie wróciły, zatrwożyła się i sama wyruszyła na poszukiwania. Obeszła
podwórko, okrążyła stajnię i nagle oczom jej ukazał się niedorzeczny widok. Jej małżonek
leżał wyciągnięty wygodnie na najpiękniejszym łóżku, jakie kiedykolwiek widziała.
- Alku King. Co ty wyprawiasz? I co tutaj robi to łoże?
- Czy nie mówiłaś, że lubisz spać w stajni? - wolno cedził słowa.
- Słucham?
- Masz rację, nie naprawiłem naszego łóżka, ale za to szukałem nowego na aukcji. Malcolm
przelicytował mnie jednak ... - urwał w pół zdania. - To długa historia.
- Nigdy nie wspomniałeś o tym nawet słowem.
Alek wstał i zwrócił twarz ku żonie. Spojrzał na nią wzrokiem przepełnionym miłością.
- Ostatnio zaniedbywałem wiele spraw... zwłaszcza tych dotyczących ciebie.
Jana popatrzyła na męża ze wzruszeniem. Nie czuła już w sercu złości.
- Och, Alku - wyszeptała.
Powoli przysunęli się do siebie i mocno przytu-
liii. Jana uniosła twarz, a Alek schylił swoją, by spotkać jej usta. Niestety, głośny harmider
dobiegający z drugiego końca stajni przerwał tę idylliczną scenę.
Sara postanowiła, że sama zaprzęgnie konia, chociaż nie robiła tego nigdy w życiu. Uparła się
jak osioł. Felicja przyglądała się jej bezradnie. Traciły tylko niepotrzebnie czas.
- Co ty robisz? To wsadź tutaj. - Felicja nie posiadała się ze złości.
- Mam włożyć koniowi rękę do pyska? - Sara zmarszczyła z obrzydzenia nos.
Nie było czasu na ceregiele. Rozjuszona Felicja wyrwała wędzidło z rąk kuzynki, nie mówiąc
nawet „przepraszam".
- Nie musisz - warknęła. - Sama to zrobię.
- Co wy tu u licha wyprawiacie?! - zawołał Alek. Na jego widok dziewczynki natychmiast
podniosły głowy. Były zirytowane, że ktoś im przeszkadza, ale i szczęśliwe, widząc
ponownie Alka i Janę idących pod rękę. Jak za dawnych dobrych czasów...
- Ciocia Abigail szaleje z rozpaczy - zaczęła wyjaśniać Sara. - To sprawa życia i śmierci. -
Nie uznała za konieczne opowiadać całej historii, bo zostało niewiele czasu.
- Rzeczywiście to sprawa życia i śmierci dobrze zaprząc konia do powozu - odezwał się Alek.
- Sprawdzałam. Wszystko jest w porządku - odparła z oburzeniem Felicja.
Nie mając chwili do stracenia, dziewczynki wskoczyły do powoziku i odjechały.
94
- Chciałbyś znowu ujrzeć Abigail i Malcolma razem? - spytała nieśmiało Jana, gdy zostali
sami.
- Tak. Są dla siebie stworzeni, podobnie jak dwoje innych ludzi, których znam.
Alek zajrzał jej głęboko w oczy. Jana odwzajemniła spojrzenie i bez słów zapewnili się o
miłości.
Rozdział dwudziesty
Abigail była w panice. Sądziła, że zdarzyło się jakieś okropne nieszczęście, które zatrzymało
dziewczynki. Co pięć sekund spoglądała na zegarek. Czy zdążą? Chodziła tam i z powrotem
wzdłuż białego płotu i bezskutecznie próbowała walczyć z narastającą histerią.
Zanim dziewczynki przybyły dwukółką, Abigail omal nie wpadła w rozpacz. Z wielkiego
podniecenia niesforne pasemka jej złocistorudych włosów wysypały się spod nakrycia głowy.
Szara wełniana peleryna przekrzywiła się i z jednej strony zawinęła, ukazując purpurową
podszewkę. Kapelusz ledwie trzymał się na głowie. Wystarczyłoby przesunąć go o jeden
centymetr, a wylądowałby na ziemi.
Kiedy nadjechał powozik, Abigail wskoczyła do niego, zanim zdążył stanąć. Silnym
pchnięciem odsunęła Felicję na bok i chwyciła wodze.
Koń ruszył z kopyta. Dwukółka potoczyła się przez ciche ulice Avonlea z hałaśliwym
turkotem.
Pani Potts stała przy starannie utrzymanym białym parkanie otaczającym dom pani Biggins.
Ubrana w fartuch pani Biggins znajdowała się po jego drugiej stronie. Do pani Potts dotarła
właśnie wiadomość o niespodziewanym wyjeździe Malcolma MacEwana i pragnęła
szczegółowo przedyskutować całą tę zagmatwaną sprawę. Obie przyjaciółki doszły do
wniosku, że Abigail Ward zachowała się skandalicznie. Jak mogła po raz drugi odprawić
Malcolma z kwitkiem?!
Najpierw usłyszały coś, co brzmiało jak słabe dudnienie, może odległy grzmot. Dwie
szacowne damy nie zwróciły na to uwagi, gdyż coś tak błahego, jak pogoda, nie mogło im
przeszkodzić w omawianiu ważkich spraw. Jednak odgłos stawał się coraz wyraźniejszy, a
wreszcie rozległ się tuż przy nich. Pani Potts ledwie zdążyła odskoczyć na bok, gdy minęła ją
pędząca na oślep, przechylona na jedną stronę dwukółka. Abigail Ward trzymała cugle i
wyglądała tak, jakby opętał ją diabeł. Dwie kobiety przyglądały się jej w osłupieniu.
Prawdopodobnie po raz pierwszy i ostatni w życiu pani Potts nie mogła wydobyć z siebie
głosu.
Pan Lawson siedział na ganku swego sklepu. Było mu przykro z powodu wyjazdu Malcolma
MacEwana. Lubił tego człowieka. Nagle drgnął. Wyrwał go z zadumy głośny łoskot i turkot
powo-ziku. Abigail Ward zeskoczyła z kozła. Pan Lawson nigdy nie widział jej w takim
stanie.
96
- Panie Lawson - spytała zadyszana - czy był już tu pan MacEwan?
- Owszem, Abigail. Dosłownie przed chwilą, wsiadł do dyliżansu i odjechał. - Zanim
skończył, Abigail wróciła pędem do bryczki i pognała jak strzała. Pan Lawson ze zdumienia
pokręcił głową. Świat jest jednak dziwny... zadumał się.
Sara i Felicja trzymały się kurczowo, gdy ich ciotka przynaglała konia do coraz szybszego
biegu. Na każdym zakręcie drżały z niepokoju, iż powo-zik zupełnie wymknie się jej spod
kontroli, a one wylądują na drodze. Sara schwyciła się poręczy z taką siłą, że aż zbielały jej
palce. Felicja miała z przerażenia łzy w oczach.
Abigail powoziła niemal na stojąco. Pochyliła się do przodu, a nogi lekko ugięła w kolanach.
Jej twarz przybrała dziki wyraz. Peleryna powiewała niczym chorągiew wojenna.
- Wio! - krzyczała na konia, szarpiąc lejce. - Wio, wio! - głos zachrypł jej od wysiłku.
Drzewa zlewały się w jedną kolorową plamę. Grzbiet zwierzęcia pokryły cętki piany, a jego
uszy płasko przylgnęły do łba. Koń wodził boleśnie oczami i naprężał wszystkie mięśnie, a
Abigail nadal go poganiała.
Malcolm siedział w pustym dyliżansie i podziwiał krajobraz, pragnąc wyryć sobie ten widok
w pamięci. Chłonął i delektował się najmniejszym szczegółem, przekonany, że widzi tę
okolicę po raz ostatni.
Wszystko, na co spoglądał - każdy liść, kamień,
7 — Szczęśliwa gwiazda
97
każdy łagodny pagórek - przypominało mu Abi-gail. Widział ją oczyma duszy.
Przywołał obraz jej delikatnej twarzy, pełne miłości spojrzenie, które na niego zwróciła,
zgadzając się go poślubić. Niemal słyszał ten słodki głos, którym wymówiła jego imię -
Malcolmie.
- Malcolmie! - okrzyk ten wdarł się w jego myśli. Czyżby smutek doprowadził go do obłędu?
- Malcolmie! - rozległo się ponownie. Serce podskoczyło mu z radości. To zbyt piękne, by
mogło być prawdziwe!
Malcolm wystawił głowę przez okno dyliżansu. Ujrzał widok, który natychmiast ukoił jego
strapioną duszę. Ukochana Abby pędziła dwukółką co koń wyskoczy.
- Woźnica! Proszę zatrzymać dyliżans! - rozkazał.
Dyliżans zwolnił i stanął. Malcolm stanął na ziemi w samą porę, by pochwycić Abigail, która
rzuciła się mu w ramiona jak stęsknione dziecko.
- Malcolmie! Proszę cię, nie jedź - błagała. - Wyjdę za ciebie. Pojadę, dokąd chcesz. Możesz
wnosić do domu tyle błota, ile ci się podoba!
Malcolm przyciągnął ją do siebie i delikatnie pogłaskał po głowie.
- Już dobrze, dobrze. Oczywiście, że nie wyjadę, jeśli właśnie tego chcesz, droga Abby.
- I zaraz ze mną wrócisz?
- Pewnie, że wrócę. Pewnie, najdroższa! Pocałowali się. Gorąco i długo. Potem znowu.
I jeszcze raz. Mogliby całować się w nieskoń-
98
czoność, gdyby nie ciche chrząknięcie, które dobiegło z powożiku.
Sara Stanley i Felicja King siedziały w bryczce i miały lekko urażone miny. Jedna z
dziewcząt, jak spostrzegł Malcolm, była biała jak papier. Cera drugiej dziewczynki nabrała
osobliwego odcienia zieleni. Malcolm uśmiechnął się do nich i uchylił kapelusza.
- Cóż, moje panny, zanosi się na to, że będziemy mieli okazję poznać się trochę bliżej.
Abigail również się do nich uśmiechnęła, promieniejąc ze szczęścia.
- Niebo mi was zesłało, dziewczynki. Jak mam wam dziękować?
- Możesz zrobić dla nas jedną rzecz - powiedziała Sara drżącym głosem - oddać panu Mac-
Ewanowi wodze. Niech on powozi w drodze do domu.
Tak więc szczęśliwy pan MacEwan ujął lejce, ściągnął konia i powozik ruszył z miejsca.
Jechali do Avonlea wolno i ostrożnie.
Ś
lub Malcolma MacEwana i Abigail Ward odbył się pod koniec września. Wszyscy uważali,
iż szczęśliwie się stało, że tym razem Abigail nie pozwoliła Malcolmowi odejść. Pani Potts
zapewniała solennie każdego, kto tylko zechciał jej słuchać, że od początku wiedziała, iż
dojdzie do wesela.
Wszyscy uczestnicy zaślubin musieli przyznać, że Abigail w roli panny młodej wyglądała
uroczo. Brzoskwiniowy kolor satynowej sukni pięknie
99
podkreślał jej cerę. Z oczu wzruszonej pani Law-son płynęły obficie łzy szczęścia.
Malcolm MacEwan stał dumnie wyprostowany przy ołtarzu, oczekując na spełnienie swojego
największego marzenia. Wszyscy przyznali, iż wyglądał męsko i dystyngowanie w ciemnym
fraku i fularze w paski. Pan Lawson informował zainteresowanych, że ubranie sprowadzono
od najlepszego krawca w Halifaxie.
Alek King stal obok pana młodego jako jego drużba. Był zaszczycony tym wyróżnieniem.
Sara Stanley i Felicja King towarzyszyły ciotce podczas przejścia przez nawę i dumnie
podnosiły głowy stojąc u jej boku, gdy składała ślubowanie. Gdyby nie one, to małżeństwo
mogłoby nigdy nie dojść do skutku.
Rozdział pierwszy
- Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zobaczę Abigail i Malcolma. - Niebieskie oczy Sary
Stanley zalśniły. Szła wraz z ciotką Hetty i kuzynką Felicją główną ulicą Avonlea do sklepu
pana Lawsona.
- Wyobraź sobie... Miesiąc miodowy w Bostonie! - westchnęła głęboko trzynastoletnia
Felicja. - Czyż to nie romantyczne?
Rześki wiatr zawirował nad głowami dziewczynek, muskając ich zaróżowione policzki.
Jesienne klony i dęby mieniły się szkarłatem i złotem niczym ogień pośród majestatycznych
sosen.
To była pierwsza jesień, którą Sara Stanley spędzała na Wyspie Księcia Edwarda. Sara
kochała wiosnę, przepadała za latem, ale teraz czuła, że jej uwielbienie do tych dwóch pór
roku prysło jak bańka mydlana. Nigdy przedtem przyroda nie wydawała się dziewczynce tak
bajecznie piękna.
Sara była już pewna, że jesień w Avonlea zawładnie jej sercem.
Hetty King nie należała do osób, które mitrężą czas na byle głupstwa, dlatego nie przyszloby
jej nawet do głowy przyglądać się drzewom. Dziew-
103
czynki musiały biec, chcąc dotrzymać jej kroku. Podążała naprzód wiedziona stanowczym
zamiarem. Wyprostowana, z wiklinowym koszykiem w ręku, wyglądała tak, jakby miała do
spełnienia ważną misję i wiedziała, że tylko ona, Hetty, może się z tego zadania wywiązać.
- Miesiąc miodowy w Bostonie - prychnęła pogardliwie. - Nieprzyzwoicie daleko, jeśli
chcecie wiedzieć, co o tym myślę. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego nie mogli spędzić go w
Białych Piaskach.
Hetty nie miała romantycznej duszy. Przede wszystkim jednak wciąż myślała sceptycznie
0 związku Abigail z Malcolmem MacEwanem. Czuła, że to małżeństwo skazane jest na
niepowodzenie.
Dwunastoletnia Sara nie podzielała tych obaw. Od czasu, kiedy parę miesięcy temu
przyjechała do Avonlea do domu swoich ciotek, Hetty i Oliwii, zdążyła już nieźle nabroić.
Największym przeżyciem było dla niej swatanie Abigail z Malcolmem. Chyba do końca życia
nie zapomni tej sceny, kiedy powściągliwa, wytworna Abigail chwyciła lejce
1 z rozwianym włosem, gubiąc po drodze kapelusz pognała za dyliżansem, którym
zrozpaczony Malcolm udawał się na stację.
Sara wzięła pod rękę swą śliczną starszą kuzynkę i uśmiechnęła się tajemniczo.
Obie dziewczynki nie posiadały się z dumy, że to właśnie dzięki nim ciocia i wujek odnaleźli
swoje szczęście^
- Gdyby nie nasza pomoc - powiedziała Sara
104
z triumfem w głosie - Malcolm byłby teraz na Jukonie.
- A ciocia Abigail... - Felicja zamilkła na chwilę
- byłaby wciąż starą panną - dokończyła. Wymówiła te słowa tak, jakby staropanieństwo było
straszliwą chorobą.
Hetty chrząknęła cicho i ruszyła do ataku.
- Są na świecie gorsze rzeczy. Jestem tego pewna, Felicjo King - oznajmiła wyniośle. Hetty
nigdy nie wyszła za mąż i szczyciła się tym. Była najstarszą kobietą z rodu Kingów i
szanowaną nauczycielką szkoły w Avonlea i z tego powodu miała tyle satysfakcji, ile -
przynajmniej tak sobie wyobrażała - mogłoby jej dać małżeństwo. - Dzieci, moje panny, nie
powinny wtykać nosa w sprawy dorosłych.
- Wcale nie wtykamy nosa, ciociu - stwierdziła stanowczo Sara.
- Po prostu zrobiłyśmy wszystko, aby strzała Kupidyna dosięgnęła swego celu - dodała
figlarnie Felicja.
- Strzała Kupidyna i cioteczka Abigail. Też mi coś! - obruszyła się Hetty. Z całej siły
przyciskała do głowy swój - nie tyle ładny, co praktyczny
- kapelusz, bo właśnie rozhulał się wiatr i porwał do tańca jesienne liście.
Gdy cała trójka podeszła do drzwi sklepu, zza rogu wyłoniła się Małgorzata Linde.
Spotkawszy się wzrokiem, obie kobiety zesztywniały.
- Spójrzcie, kogo przygnał wiatr! - Te słowa, choć wypowiedziane przez Hetty szeptem,
zagrzmiały jak piorun.
105
Małgorzata Linde wyprostowała się, demonstrując światu swe imponujące kształty. Miała na
głowie czarny kapelusz, upstrzony wstążkami i piórami, i wyglądała w nim niezwykle
okazale. Władczym ruchem zatrzasnęła koszyczek z przyborami do szycia, jakby obawiała
się, że lada chwila jego zawartość porwie wiatr, i rzuciła Hetty jadowite spojrzenie. Była
pewna siebie i wyzywająca. Sara dostrzegła w oczach Małgorzaty zaczepkę i zerknęła na
Hetty, ciekawa jej reakcji.
Hetty King i Małgorzata Linde były śmiertelnymi wrogami. Nie rozmawiały ze sobą od
czasu, kiedy trzydzieści lat temu Małgorzata rzekomo odbiła Hetty jej wielbiciela, Romneya
Penhal-lowa. Sarze trudno było pojąć, że coś, co wydarzyło się przed wiekami, może mieć tak
długotrwałe skutki, ale Hetty zaliczała się do tego gatunku ludzi, którzy nie wybaczają swoich
krzywd. Tak naprawdę Małgorzatę i Hetty łączyło jedno: nieustępliwość.
Hetty, nie mrugnąwszy nawet okiem, posłała Małgorzacie równie kąśliwe spojrzenie,
podniosła wysoko głowę i przeszła na drugą stronę ulicy, prowadząc za sobą dziewczynki.
Małgorzata obserwowała ten pochód przez krótką chwilę, po czym zdecydowanym krokiem
ruszyła do sklepu.
- Ale kapelusz! - wzdrygnęła się Hetty. - Co ona właściwie sobie wyobraża? śe niby kim jest?
Królową Anglii?
Dziewczynki ukryły twarze w dłoniach, trzęsąc
106
się wprost ze śmiechu. Pierwsza opanowała się Sara.
- Ciociu Hetty - nie dawała za wygraną -sądziłam, że wybierałyśmy się do sklepu. A idziemy
w dokładnie odwrotnym kierunku. Czy coś się stało?
- Skoro jest tam teraz Małgorzata Linde, najpierw załatwię sprawy na poczcie. - Hetty
poczuła na plecach gęsią skórkę. - Nie mogę znieść widoku tej kobiety. I nigdy nie będę
mogła.
Dziewczynki wymieniły znaczące spojrzenia. Sara w ostatniej chwili zdążyła przybrać
niewinny wyraz twarzy, gdy ciotka, niczym troskliwa matka, zaczęła poprawiać jej szalik i
pomponiasty beret.
- Teraz słuchajcie uważnie tego, co powiem. W żadnym wypadku nie nadużywajcie
gościnności Malcolma i Abigail. Bądźcie tu z powrotem za godzinę. Ani minuty później.
Musicie mi pomóc zanieść do domu zakupy.
- Będziemy na pewno - powiedziała Sara z lekkim zniecierpliwieniem.
- Akurat. Już ja was znam. - Hetty przeczesała dłonią jasne loki Sary.
- Przecież dwa gruchające gołąbki nie lubią, gdy im się przeszkadza - zaszczebiotała Felicja.
Sara, korzystając z okazji, wyrwała się ciotce, zakręciła się na pięcie i krzyknęła:
- Ścigamy się?! - Po chwili, gnana wiatrem, biegła już ulicą i swymi wysokimi sznurowanymi
butami z błyszczącej skóry roztrącała na boki purpurowe liście. Felicja zdążyła jeszcze
pomachać cioci Hetty na pożegnanie i ulotniła się w sposób, który nie przystoi damom.
„A już z pewnością nie takim damom jak Felicja
- pomyślała Hetty. - Może przy niej Sara trochę się utemperuje". Uśmiechnęła się leciutko i
skierowała swe kroki na pocztę.
Felicja dogoniła wreszcie Sarę. Dziewczynki minęły drewniany dom pani Biggins, okolony
solidnym płotem, przebiegły przez mostek, pogrążony w leciutkiej chłodnej mgiełce, i wpadły
między drzewa o oślepiających barwach.
Przez cały czas Sara upajała się muśnięciami wiatru na policzkach i subtelnym słonym
zapachem morskiej wody, który dolatywał z daleka. Czuła, że może tak biec bez końca.
Gdy dziewczynki znalazły się na skraju Avonlea, były wyczerpane biegiem i śmiechem.
Ostatkiem sił ruszyły przez pola, pozłacane kolorami jesieni, wprost do domu ciotki Abigail i
- teraz już także
- wujka Malcolma.
Rozdział drugi
Abigail, ubrana w śnieżnobiałą koronkową bluzkę, omiatała wzrokiem swój pokoik i z każdą
chwilą ogarniało ją coraz większe przerażenie. Wszędzie walały się pudła, kartony,
błyszczące wstążki i inne ozdóbki, kolorowe papiery i sznurki, a wśród tych śmieci - ślubne
prezenty. Jej wargi
108
zaczęły lekko drżeć. Jeszcze chwila, a rozpłacze się jak dziecko.
Ten niewielki pokoik lśnił czystością, zanim zamieszkał w nim Malcolm. Wychuchany i
pachnący pogrążony był w błogiej ciszy, którą mąciło jedynie miarowe tykanie starego zegara
dziadka.
Abigail przysiadła na piętach i z powrotem włożyła do pudła srebrny imbryk do kawy.
„Teraz wszystko się zmieniło - pomyślała i nagle zrobiło się jej żal, że nieskomplikowane,
spokojne życie, jakie do tej pory wiodła, należało już do przeszłości. Zaraz jednak potrząsnęła
ze złością głową, karcąc się w duchu. - Nie, to przecież niemożliwe, abym myślała w ten
sposób. Nigdy przedtem nie czułam się taka szczęśliwa. Nigdy przedtem".
Znowu wyciągnęła z pudła piękny imbryk i z zachwytem poczęła gładzić palcami jego
misternie rzeźbione brzegi. Uważnie rozejrzała się po pokoju, próbując znaleźć dla tego cacka
właściwe miejsce. Nie miała dużego wyboru. Tylko mały stolik w kącie nie uginał się jeszcze
pod ciężarem niezliczonych ślubnych prezentów.
Malcolm był bardzo hojny. Gdyby mu pozwoliła, kupiłby jej dosłownie wszystko. Już i tak
jej maleńki salonik wyglądał jak bostoński sklep. Abigail przemierzała pokój tam i z
powrotem i uśmiechała się leciutko rozmyślając o swoim świeżo poślubionym mężu. Nagle
potknęła się o jego buty. Uśmiech natychmiast zniknął z jej twarzy.
109
Cisnęła imbrykiem o stół, potem podniosła z podłogi buty i skierowała się do holu. Tam
właśnie było ich miejsce.
Usłyszała turkot zbliżającego się powoziku. Przyjechał Malcolm. Tak, to nie mógł być nikt
inny. Uchyliła gustowne koronkowe firaneczki zdobiące frontowe drzwi i spojrzała na drogę.
Powóz zatrzymał się i Malcolm MacEwan lekkim, zgrabnym ruchem zeskoczył na ziemię. Na
tylnym siedzeniu zostawił jakiś spory przedmiot szczelnie okryty kocem. Niesłychane! Jej
mąż znowu przywiózł do domu coś nowego! Poczuła, że krew zaczyna pulsować jej w
skroniach. Patrzyła na Malcolma jeszcze chwilę, ale gdy ten klepnął przyjacielsko konia,
wskoczył do powozu i dźwignął pakunek z siedzenia, szybkim ruchem zasunęła firanki i
ruszyła do swego pokoju. Ze złością rzuciła buty na podłogę w holu.
„Och, Malcolmie" - westchnęła zrezygnowana i uśmiechnęła się gorzko. Zerknęła na portret
ojca zawieszony nad maleńkim kominkiem. Ojciec spoglądał na nią władczo i srogo, w jego
oczach malowało się potępienie. Miała wrażenie, że wciąż słyszy jeszcze te słowa, które
dawno temu tak bardzo zraniły jej serce:
„Abigail, ten lekkoduch MacEwan nie jest ciebie wart. Zabraniam ci się z nim spotykać. I
wybij sobie z głowy małżeństwo". Zgniotła w dłoniach kolorowy papier i cisnęła go do
kominka. Papier od razu zajął się wielkim żółtym płomieniem. Nagle frontowe drzwi
zamknęły się z trzaskiem i Abigail leciutko drgnęła.
110
- Abby, gdzie jesteś?! - Cały dom wypełnił dźwięczny melodyjny głos.
- Tutaj, Malcolmie - powiedziała Abigail i wyprostowała się. Z całych sił próbowała
opanować wzburzenie.
Gdy w drzwiach pojawił się piękny, wysoki, barczysty mężczyzna, wszystko wokół wydało
się Abigail mniejsze, miniaturowe, jakby należało do jakiegoś bajkowego świata. Malcolm
miał ciemne włosy, równiutko przystrzyżone wąsy i zdrową ogorzałą cerę. Widać było, że
przez wiele lat pracował na powietrzu. Ale najbardziej urzekające były jego chabrowe oczy,
w których paliły się złote iskierki radości. Spoglądał na Abigail z miłością i pożądaniem. Bo
czyż nie była to kobieta, o której śnił przez długie siedem lat i którą wreszcie udało mu się
zdobyć? Przecież aż dwa razy odrzuciła jego propozycję małżeństwa!
„Moja szczęśliwa gwiazdo! Zawsze będę ci wdzięczny za to, że Abigail uwierzyła wreszcie w
swoje przeznaczenie i zrozumiała, że musimy być razem do końca życia" - myślał Malcolm..
- Abby - powiedział głośno. Był wyraźnie czymś przejęty i podniecony jak mały chłopiec. -
Usiądź wygodnie. Chciałbym ci coś pokazać.
Abigail odwróciła się do niego i wolno cedząc słowa zapytała:
- Byłeś na aukcji u Simpsona, prawda?
- Wiesz, chciałem się tam tylko trochę rozejrzeć... I dobrze się stało, bo ubiłem niezły interes.-
Malcolm uśmiechnął się szeroko.
Ale Abigail wcale nie zamierzała poddawać się
urokowi swojego męża. Tym razem Malcolm musiał wysłuchać, co ma mu do powiedzenia.
- Jak to jest w ogóle możliwe, że poszedłeś na jeszcze jedną aukcję! - wyrzuciła z siebie. - Nie
potrzebujemy już niczego! Wykupiłeś z bostońs-kich sklepów wszystkie bezwartościowe
ś
wiecidełka. Zagraciłeś mój dom.
Malcolm uniósł zalotnie brew. W jego oczach pojawił się szelmowski błysk.
- O, bardzo przepraszam, pani MacEwan. Nasz dom.
Abigail złożyła dłonie na piersi i westchnęła głęboko, a Malcolm uniósł palec, obrócił się na
pięcie i pognał do holu. Gdy wrócił, na twarzy miał triumfalny uśmiech, a w ramionach
trzymał prawie nowiutką wiklinową kołyskę.
- Czyż nie jest śliczna, Abby? - spytał, choć mógł już się domyślić, że Abigail nie podzieli
jego radości. - Podoba ci się? - Cierpliwie czekał na reakcję żony.
Abigail nie wierzyła własnym oczom. Wpatrywała się w kołyskę i ostatkiem sił
powstrzymywała łzy.
- Nie potrzebujemy kołyski, Malcolmie - wyszeptała w końcu z trudem.
- Teraz nie, ale przecież nigdy nic nie wiadomo, prawda? - Malcolm uśmiechnął się leciutko.
Nie był już taki radosny jak przed kilkoma minutami.
Abigail przełknęła ślinę.
- Rozmawialiśmy o tym, Malcolmie. Wiesz, co myślę na ten temat - mówiła drżącym głosem
i tak cicho, że trudno było ją zrozumieć.
112
Rozdział trzeci
Sara pierwsza dopadła niskiego, białego płotu okalającego dom ciotki Abigail i dysząc głośno
czekała na Felicję. Już z daleka dostrzegła powóz i ucieszyła się na jego widok. Cudownie, że
Abigail i Malcolm są w domu. Felicja bardzo kochała swoją ciocię, Sara również przepadała
za Abigail, ale obie dziewczynki były także zakochane po uszy w Malcolmie. Lubiły, gdy się
ś
miał, śpiewał piosenki i opowiadał o pracy w kopalni złota. Całą wieczność mogły słuchać
jego opowieści, które snuł wieczorem przy ognisku.
Sara i Felicja wbiegły do ogródka. Po obu stronach wąskiej ścieżki rosły wypielęgnowane
krzaczki miniaturowych róż. Niektóre z nich wciąż jeszcze obsypane były bladoróżowym
kwiatem. Sara schyliła się i zerwała jedną różę. Chciała ją wręczyć Abigail na powitanie.
- Saro, nie daje się komuś w prezencie rzeczy, które do niego należą - powiedziała
protekcjonalnym tonem Felicja, poprawiając swe kasztanowe kręcone włosy wysypujące się
spod beretu.
Sara wzruszyła ramionami i na złość Felicji czym prędzej zerwała drugą różę. Wprawdzie
dziewczynki nie kłóciły się już tak jak dawniej, zdarzały się jednak chwile, kiedy Felicja
wyprowadzała Sarę z równowagi. Gdy stanęły przed wejściem i przez chwilę rozglądały się
za dzwonkiem, zauważyły nagle, że drzwi, ozdobione firaneczkami z delikatnej koronki, są
otwarte. Nietrudno
8 — Szczęśliwa gwiazda 11 $
było się też domyślić, że głos, który dolatywał z pokoju, należał do Malcolma.
- Dobry Boże, Abby! Nie chcę dłużej słuchać tego, że jesteś za stara na dziecko. O co ci
chodzi? Spójrz na siebie! Za stara, też mi coś! Kiedy stałaś przed ołtarzem, nikt nie dałby ci
więcej niż dwadzieścia lat!
Uniesiona dłoń Sary zastygła przy dzwonku. Dziewczynki nie były w stanie się poruszyć.
Patrzyły na siebie bezradnie. Kiedy rozległ się ściszony głos Abigail, ledwo mogły zrozumieć
poszczególne słowa. Nie ulegało jednak wątpliwości, że ciocia była bardzo zdenerwowana.
- No cóż, przybyło mi trochę siwych włosów, od kiedy zostałam twoją żoną, Malcolmie
MacEwanie.
Sara i Felicja znów wymieniły spojrzenia i cicho weszły do holu.
Abigail stała na środku pokoju ze łzami w oczach. Malcolm spieszył właśnie w jej stronę, lecz
gdy objął ją czule, nie wydała się ani trochę szczęśliwsza.
- To, co mówię, wcale nie jest bezsensowne. Takie są fakty. Proszę, Malcolmie, nie wracajmy
do tego tematu. Nigdy nie wyobrażałam sobie, że mogłabym mieć dziecko. Mój czas już
minął. Poza tym nie uważam, aby macierzyństwo było moim powołaniem.
- To samo mówiłaś o małżeństwie - szepnął Malcolm. Jego oczy wciąż błyszczały.
- I może miałam rację... - Głos Abigail drżał lekko. Spojrzała na portret swojego ojca i
przerazi-
ła ją wściekłość bijąca z jego twarzy. - Może w ogóle nie powinniśmy się pobierać. Chyba nie
potrafię dać ci szczęścia.
Sarę coraz bardziej peszyła sytuacja, w jakiej się znalazła. Wcale nie chciała podsłuchiwać
rozmowy Abigail z Malcolmem. Zaczęła się zastanawiać, ile jest prawdy w słowach ciotki
Hetty, która często powtarza stare przysłowie, że ten, kto podsłuchuje, słyszy tylko złe wieści.
Pewne rzeczy, pewne sprawy są zbyt osobiste, by mógł przysłuchiwać się im cały świat. Jeśli
na początku Sara była nawet trochę zainteresowana wymianą zdań między Malcolmem i
Abigail, teraz czuła wstyd. Spojrzała na Felicję. Ta pilnie nadstawiała ucha.
A Malcolm tracił powoli humor.
- To nieprawda! Niech cię piekło pochłonie! Jestem szczęśliwy! Kocham cię! - krzyczał coraz
głośniej.
Abigail podniosła głowę. Miała purpurową twarz. Jej sercem targały tysiące uczuć, których
do tej pory nie znała.
- Nie będziesz szczęśliwy, póki nie doczekasz się dziecka. Tylko pomyśl! Biegasz od aukcji
do aukcji. Znosisz do domu kołyski. W kółko mówisz o tym samym. Nie mam już siły tego
słuchać. Raz na zawsze skończmy tę dyskusję.
- Dobrze. Nie rozmawiajmy o tym - uciął Malcolm. Zaczynał tracić cierpliwość, a nie
zdarzało mu się to często.
W końcu i Felicja poczuła się nieswojo. Sara zauważyła to i lekko trąciła ją łokciem. Dziew-
czynki podeszły na palcach do drzwi. Potem cichutko zamknęły je za sobą.
Abigail utkwiła wzrok w swoich dłoniach. Nigdy przedtem jej mąż nie rozmawiał z nią takim
tonem. Bardzo ją to zabolało.
- Zanieś kołyskę do komórki - rzekła prawie szeptem.
Malcolm czuł się głupio, ale nie umiał w żaden sposób pocieszyć Abigail.
- W porządku - powiedział i poklepał ją po ramieniu. - Przepraszam, Abby. Nie chciałem cię
zdenerwować. - Dźwignął z podłogi kołyskę i ruszył w kierunku kuchni. Nie zrobił nawet
kilku kroków, gdy w jego oczach znów pojawił się figlarny błysk. - Nie myśl jednak, że
sprawa jest skończona! - krzyknął nagle.
- O nieeee! - wrzasnęła Abigail, chwyciła z podłogi papier, zmięła go w dłoniach i rzuciła z
wściekłością w umykającego Malcolma.
Rozdział czwarty
Sara i Felicja wlokły się po czerwonawej zakurzonej drodze. Były przygnębione. Świat stracił
dla nich barwy. Szkarłatnozłote liście nie błyszczały już tak jak przedtem. Wiatr nie szumiał
radośnie wśród drzew. Targał jedynie we wszystkie strony ubraniem, czochrał włosy i
wyciskał z oczu łzy.
- Biedna ciocia Abigail. - Felicja kręciła głową z niedowierzaniem. - Biedny Malcolm.
- Jak to możliwe, żeby ludzie, którzy dopiero co
Il6
wrócili z podróży poślubnej, tak się ze sobą kłócili?
- spytała Sara. Wciąż trzymała w dłoni róże.
- Ciekawe, co powie na to mama - wymamrotała Felicja.
Sara gwałtownie szarpnęła ją za rękę.
- Nie waż się nikomu o tym mówić, Felicjo King! To są ich prywatne sprawy!
- Chyba masz rację - przyznała niepewnie Felicja. - Poza tym, gdyby mama dowiedziała się,
ż
e podsłuchiwałyśmy...
- No, to niezupełnie tak było. - Sara kopnęła z całej siły kamyk, który odbił się rykoszetem od
drzewa i wpadł prosto do rowu. - Może ciocia Hetty miała rację. - W oczach Sary malował się
smutek. - Może nie trzeba było się wtrącać...
- Chyba to my jesteśmy wszystkiemu winne
- biadała Felicja.
- Nie, to nie jest tak, Felicjo! - krzyknęła nagle Sara, w jednej chwili odzyskując całą swą siłę
i odwagę. - Oni muszą być razem! Czuję, że mamy jeszcze coś do zrobienia...
- Myślę, że nieźle już nabroiłyśmy - mówiąc to Felicja nie zdawała sobie sprawy, ile razy w
ciągu nadchodzących dni będzie powtarzać owo zdanie.
Rozdział piąty
W jesienne chłodne popołudnia sklep pana Lawsona wydawał się szczególnie przytulnym
miejscem. Był tam ogromny pękaty piec, a naokoło niego zawsze stało kilka krzeseł. Każdego
dnia
117
w tym ciepłym kątku przysiadało - choć na krótką chwilę - parę osób i ucinało sobie
pogawędkę. Także właściciel sklepu przystawał czasem przy piecu, by porozmawiać z
sąsiadami o polityce, przeczytać jakąś notatkę w gazecie albo ściszonym, tajemniczym
głosem podzielić się uwagami na temat rezultatów ostatnich gonitw w Sum-merside.
Tego popołudnia pani Lawson gościła u siebie dwie zacne damy. Czytała na głos ostatni
numer „Kronik Avonlea", siedząca naprzeciwko niej Małgorzata Linde szyła, ukryta za
manekinem wystrojonym w bluzkę mocno podkreślającą talię
- ostatni krzyk mody z Montrealu - a pani Potts dziergała na drutach sweterek. Wymachiwała
drutami z wielką żarliwością i równie pilnie nadstawiała ucha. Może trafi się jakaś ciekawa
ploteczka, którą przy najbliższej okazji ogłosi całemu światu?
- Chyba nie masz nic przeciwko temu, że posiedzę tu trochę dłużej? - spytała Małgorzata.
- W domu jest tak strasznie pusto...
- Oczywiście, że nie, Małgorzato - odpowiedziała pani Lawson uprzejmym tonem. -Muszę
przyznać, że bardzo polubiłam te nasze spotkania.
- A kiedy wraca Maryla? - Pani Potts jak zwykle była wszystkiego ciekawa.
Małgorzata westchnęła boleśnie.
- Och, przypuszczam, że Ania zatrzyma ją jeszcze przez kilka tygodni. Jej najmłodsze
dziecko ma żółtaczkę. - Małgorzata pochyliła się do przodu
Il8
i ściszyła głos: - Z listu Maryli wnioskuję, że czuje się wyczerpana. .
Pani Potts pokiwała ze zrozumieniem głową. Jej gruby złoty łańcuszek zniknął na moment
wśród koronek zdobiących kołnierzyk.
- Nie jest łatwo opiekować się takim małym dzieckiem. - Odłożyła druty i przyglądała się
fachowym okiem wełnianej robótce. - Mam nadzieję, że niedługo skończę ten sweterek.
Chciałabym, abyś wysłała go Ani razem ze swoim następnym listem, Małgorzato.
- Nie musi się pani spieszyć. Mam zamiar wysłać list dopiero w przyszłym tygodniu. Tak
mało się teraz dzieje w miasteczku. Właściwie nie mam o czym pisać.
Pani Lawson utkwiła wzrok w nekrologach, zapełniających całą kolumnę w gazecie. W
pewnej chwili uniosła brwi wielce zdumiona informacją, jaką tam znalazła.
- Piszą, że właśnie umarł jakiś następny nestor. Kim właściwie są ci ludzie?
- Kimkolwiek są, cierpią na jakieś straszne choroby. I wiemy tylko tyle, że umierają -
stwierdziła pani Potts.
Nie wiadomo, czy dalsza dyskusja zacnych dam rzuciłaby jakieś światło na prawdziwe
znaczenie słowa nestor, bowiem rozważania przerwał głośny dźwięk dzwonka
obwieszczający pojawienie się w sklepie nowego klienta.
Wścibska Małgorzata Linde czym prędzej wyjrzała zza manekina, by sprawdzić, kto wszedł.
Z wrażenia upuściła na kolana kłębek nici.
119
- O, wielkie nieba! To Hetty King! Ona nie może mnie zobaczyć. - Przywarła z całej siły do
krzesła. - Dobrze, że jest tu ten manekin...
Hetty rozglądała się wokół, próbując upewnić się, czy Małgorzata opuściła już sklep.
Zobaczywszy panią Lawson i panią Potts, siedzące przy piecu, uspokoiła się nieco.
Wyglądało na to, że w sklepie nie ma nikogo więcej. Właśnie w chwili, gdy zamierzała
oderwać panią Lawson od gazety i herbatki, z zaplecza wyłonił się pan Lawson.
- Dobry wieczór - powiedział uprzejmie. - Czym mogę służyć?
- Mam dzisiaj długą listę zakupów, panie Lawson. - Hetty sięgnęła do kieszeni palta i
wyciągnęła starannie złożoną kartkę papieru. - Sara ma ostatnio wilczy apetyt.
Małgorzata skurczyła się jeszcze bardziej i wyszeptała tak cicho, jak tylko było to możliwe:
- Hetty King jest bardzo skąpa. To biedne dziecko na pewno nie dojada.
Kobiety, próbując stłumić uśmiech, spojrzały na Hetty, która kątem oka dostrzegła ich
rozradowane twarze i zastanawiała się teraz, co takiego zabawnego mogły znaleźć w tych
potwornie nudnych „Kronikach Avonlea".
W chwili, gdy odczytywała z listy kolejną pozycję, przed sklepem zatrzymał się duży wóz
załadowany meblami. Meble przedstawiały żałosny widok, były stare i obdrapane, wóz też
nie wyglądał najlepiej, a siedzący na koźle mężczyzna sprawiał wrażenie, jakby znalazł się
tam przypadkowo.
120
Szczupły, nienagannie ubrany młody człowiek zeskoczył niezgrabnie z wozu. Od razu można
się było domyślić, że młodzian ów nieczęsto sam powozi koniem. Mężczyzna poprawił
krawat i diamentową spinkę, obciągnął szaroniebieską marynarkę, wygładził kamizelkę, a
potem wyprężył się i ruszył dziarsko przed siebie. Kilka chwil później stanął w drzwiach
sklepu pana Lawsona.
- Zaraz pana obsłużę, panie...
Młody człowiek wlepił wzrok w plecy Hetty. Stał tak przez moment bez ruchu, zanim
zorientował się w końcu, że pan Lawson niecierpliwie oczekuje odpowiedzi.
- Teodor Simpkin, adwokat i doradca prawny
- powiedział z dworskim ukłonem.
Na dźwięk tego głosu Hetty poczuła, że cała drętwieje. Odwróciła się powoli, a kiedy jej oczy
spoczęły na twarzy Teodora Simpkina, znieruchomiała.
- Co za przyjemność znowu panią widzieć, panno King - wyjąkał pan Simpkin, uśmiechając
się obłudnie.
Hetty nie miała jednak zamiaru kryć swoich prawdziwych uczuć. Z całego serca gardziła tym
człowiekiem i było jej wszystko jedno, czy on zdaje sobie z tego sprawę, czy nie.
- Przykro mi, panie Simpkin, ale ja wcale się nie cieszę, że pana widzę. Przepraszam, jestem
zajęta.
- Odwróciła się do lady i zatopiła wzrok w swojej kartce.
Hetty King miała nieszczęście zetknąć się po raz pierwszy z panem Simpkinem, kiedy
pojawił się
121
problem, z jakiego wodopoju mogą korzystać zwierzęta mieszkające na farmie Kingów. Ten
miody niedoświadczony fircyk zbyt poważnie podszedł do swojej pracy i całą sprawę
dokumentnie pogmatwał.
Pan Simpkin również nie pokochał wówczas panny Hetty King. Przez nią omal nie stracił
posady. Z pogardą myślał o tych przeklętych prowincjuszach. Im mniej będzie miał z nimi do
czynienia, tym lepiej. O ileż bardziej odpowiadała mu wielkomiejska atmosfera Char lott eto
wn. Dlaczego jego przełożony każe mu obcować z wieśniakami?
Pan Simpkin chrząknął znacząco, próbując zwrócić na siebie uwagę pana Lawsona.
Właściciel sklepu spojrzał na niego zza okularów i odezwał się grzecznie, choć nieco
chłodniej, niż miał to w zwyczaju:
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, sir, najpierw obsłużę pannę King, a potem...
Ale pan Simpkin nie pozwolił mu dokończyć. Z wyniosłą miną oznajmił:
- Panie Lawson, przyszedłem tu w sprawie najwyższej wagi. Otrzymałem pełnomocnictwo od
zarządcy majątkiem świętej pamięci Roberta i Jany Morrisów. Przypuszczam, że zmarli byli
zadłużeni w pana sklepie.
Twarz Hetty zrobiła się blada jak kreda.
- Czy chce pan przez to powiedzieć, że Jana Morris... nauczycielka z Markdale... nie żyje?
Pan Lawson potrząsnął z niedowierzaniem głową.
122
- Jak to się stało?... Nie mogę w to uwierzyć!...
Trzy damy siedzące przy piecu również przeżyły szok. Pani Lawson wypuściła z rąk gazetę...
Przecież tak niedawno studiowała kolumnę z nekrologami, powinna była zauważyć tę
wstrząsającą informację. Pani Potts klepała ją lekko po policzkach. Nawet Małgorzacie Linde,
która rzadko się czymś wzruszała, cała krew odpłynęła z twarzy. Otworzyła usta w
przerażeniu i trwodze.
Rozdział szósty
Felicja i Sara wolno szły w stronę sklepu. Bez większego zainteresowania patrzyły na wielki
obładowany wóz.
- Chyba ktoś się wyprowadza - stwierdziła Sara.
- Zdaje się, że ten, kto się wyprowadza, nie ma zbyt dużo rzeczy. Cóż to za obskurny wóz! I
te rupiecie! Obrzydliwość! - oświadczyła Felicja. Najstarsza córka Alka i Jany Kingów była
dumna z poziomu życia swojej rodziny. Gardziła każdą rzeczą świadczącą o ubóstwie.
- Lepiej wejdźmy do środka i poszukajmy ciotki Hetty. Może skończyła już zakupy.
Chciałabym wrócić do domu i w zaciszu swojego pokoiku przeżywać smutek. Biedny
Malcolm. Biedna Abigail - wzruszała się Sara.
- Ale kiedy... jak to się właściwie stało? - Hetty zdążyła już trochę ochłonąć po tej
wstrząsającej
123
wiadomości i oczekiwała teraz prostej, jednoznacznej odpowiedzi.
Pan Simpkin z obojętną miną sięgnął po notes.
- W zeszłym tygodniu. Najpierw umarł pan Morris, następnego dnia jego żona. Oboje na
szkarlatynę. To wszystko, co wiem.
- Straszne... - wyjąkała Hetty i nagle jakieś potworne przeczucie ścisnęło ją za gardło. - Oni
mieli małe dziecko... - wymamrotała. - Jestem tego pewna. Co się z nim stało? - spytała
głosem pełnym rozpaczy.
Pan Simpkin kartkował przez chwilę swój notes. W końcu znalazł właściwą stronę, rzucił na
nią okiem i odpowiedział:
- Tak, rzeczywiście, trzymiesięcznego Roberta. O, znalazłem to wreszcie! - wykrzyknął
uradowany i wskazał palcem na zapisane drobnym maczkiem liczby. Potem przeniósł wzrok
na pana Law-sona. Gorąco pragnął mieć już za sobą całą tę nieprzyjemną sprawę.
Znów odezwał się dzwonek. W drzwiach stanęły Sara i Felicja. Pan Simpkin przyglądał się
im przez chwilę z zakłopotaniem, potem rzekł zniecierpliwiony:
- Przejdźmy teraz do rzeczy. Według mojej kalkulacji zmarli byli panu winni pięćdziesiąt
cztery dolary i dwadzieścia sześć centów.
Pani Lawson wytrzeszczyła oczy, skoczyła na równe nogi i pomaszerowała w stronę lady.
- Pięćdziesiąt cztery dolary i dwadzieścia sześć centów?! To niemożliwe! - wysapała.
- Zwykle nie daję takich kredytów, ale oni
124
wyglądali tak poczciwie... - pan Lawson patrzył bezradnie na swoją żonę.
Sara i Felicja przyglądały się tej scenie z wielką uwagą. O kim oni wszyscy, na Boga,
rozmawiają?
Tymczasem pan Simpkin nie miał wcale ochoty ani czasu wysłuchiwać rodzinnych
sprzeczek. Chrząknął głośno i oznajmił:
- Przywiozłem większą część rzeczy, jakie znajdowały się w domu zmarłych. Sprawiło mi to
nie lada kłopot. Mniemam, iż zgodzi się pan ze mną, że wartość tych mebli znacznie
przekracza wysokość długu.
Hetty była zgorszona. Czyż nie należy najpierw zatroszczyć się o los dziecka, a potem
rozmawiać o pieniądzach? Jak można być takim nieczułym?
- Czy mógłby nam pan powiedzieć, co zostało postanowione w sprawie dziecka, panie
Simpkin?
Sara nadstawiła uszu.
- Jakiego dziecka, ciociu Hetty? - spytała. Hetty odwróciła się do niej zdziwiona. Nie
zauważyła, kiedy dziewczynki weszły do sklepu.
- Cicho bądź, Saro - syknęła i z powrotem wlepiła wzrok w pana Simpkina.
Mężczyzna przypomniał sobie nagle wszystkie nieprzyjemne chwile, jakie przeżył niegdyś
obcując z tą damą. Jej rozkazujący ton głosu, jej wielkopariskie maniery... Jakim prawem ta
kobieta przesłuchuje go? Czyż to nie on powinien zadawać pytania?
- Dziecka? - Simpkin patrzył na Hetty groźnie,
125
lekko mrużąc oczy i ściągając brwi. Tak wpatrywał się kiedyś w oskarżonego sędzia z Char
lott eto wn. Zrobiło to wtedy duże wrażenie na Simpkinie.-Dziecko jest pod opieką sąsiadów -
powiedział z udawaną obojętnością. - Ale jutro zabieram je do sierocińca w Charlottetown.
- Do sierocińca?! - Słowa te ledwo przeszły Hetty przez gardło.
- Och, biedne maleństwo ! - szepnęła Sara. Jej serce wypełniło współczucie.
Hetty zrobiła parę kroków w stronę pana Simpkina. Trzymała ręce na biodrach i wyglądała
groźniej niż niejeden sędzia w Charlottetown.
- Teraz niech pan mnie posłucha, panie Simp-kin. To pod moją opieką Jana Morris zaczynała
swą pracę w szkole, kiedy cztery lata temu zjawiła się na wyspie. Bardzo się ze sobą
zaprzyjaźniłyśmy. Jestem absolutnie pewna, że Jana nie życzyłaby sobie, aby jej dziecko
dostało się w ręce ludzi takich jak pan lub skończyło w sierocińcu. - Pan Simpkin wpatrywał
się tępo w swoje wyglansowane do połysku buty. Nie mógł wykrztusić z siebie słowa. -
Znajdę kogoś do opieki nad tym dzieckiem - zakończyła Hetty z naciskiem.
Sara posłała Felicji przeciągłe spojrzenie.
Tymczasem Małgorzata Linde, wciąż schowana za manekinem, zacisnęła mocno zęby.
Postanowiła wkroczyć do akcji. Gwałtownym ruchem podniosła się z krzesła, zdradzając w
ten sposób wszystkim swoją obecność. Kipiała złością i oburzeniem.
126
- Ty znajdziesz kogoś do opieki nad tym dzieckiem?! - ryknęła jak rozjuszony byk. - Nikt z
mojej rodziny nie będzie na twojej łasce, Hetty King! Ten dzieciak to moje ciało i krew!
Ten efektowny występ zrobił piorunujące wrażenie. Pani Potts i pani Lawson wyglądały teraz
tak, jakby zamieniły się w słupy soli. Hetty już na sam widok Małgorzaty zatoczyła się lekko;
gdy jednak dotarł do jej świadomości sens słów, które przed chwilą usłyszała, niemal straciła
oddech.
- Co takiego? - spytała pani Lawson wstrząśnięta do głębi.
- Jestem absolutnie zaskoczona tą informacją, Małgorzato - odezwała się pani Potts i rzuciła
jej zgorszone spojrzenie.
- No tak, oto cała Małgorzata Linde. - Hetty powoli odzyskiwała mowę. - Potrafi skradać się
podstępnie jak lis do kurnika.
Tylko raz w życiu Sara widziała swoją ciocię tak bardzo zdenerwowaną. Było to owej
pierwszej koszmarnej nocy, jaką dziewczynka spędziła w Avonlea. Doszło wówczas do kłótni
z jej nianią Luizą. Wygrała Hetty. Sara zastanawiała się, czy i tym razem cioci się powiedzie.
Małgorzata Linde udała, że nie słyszy obelżywej uwagi Hetty.
- Robert Morris był siostrzeńcem kuzynki mojego świętej pamięci męża Tomasza -
oświadczyła, próbując hamować wzbierający w niej gniew.
Hetty parsknęła lekceważącym śmiechem.
- No tak. Istotnie jest to bliskie pokrewieństwo. - Jej głos był pełen sarkazmu i kpiny.
127
Ale pan Simpkin z ulgą przyjął słowa Małgorzaty Linde. Wreszcie znalazł się jakiś krewny
dziecka. Przede wszystkim jednak mężczyzna myślał o sobie. Nie uśmiechało mu się
podróżować gdzieś z niemowlęciem, szukać miejsca w sierocińcu...
Zrobił kilka kroków do przodu i odezwał się miękko:
- Skoro pani, pani... - przerwał na chwilę, czekając, aż Małgorzata podejdzie do niego trochę
bliżej.
- Linde. Małgorzata Linde, żona Tomasza - przedstawiła się uroczyście Małgorzata. Trzymała
ręce z tyłu i dumnie wyprężała pierś.
Lecz Hetty nie zamierzała dać za wygraną. Wyrosła nagle między Małgorzatą a panem Simp-
kinem i rzekła oskarży cielsko:
- Nie interesowałaś się tym dzieckiem, kiedy Morrisowie żyli. Dlaczego teraz miałabyś
decydować o jego losie?
Małgorzata musnęła lekko swój naszyjnik i spojrzała wyzywająco na Hetty.
- Jest moim obowiązkiem znaleźć dom dla tego dziecka. Nie zamierzam się od tego uchylać.
Nie chciałabym, aby biedny Tomasz pomyślał sobie, że lekceważę jego krewnych.
Hetty wzruszyła ramionami.
- Niewątpliwie Tomaszowi bardzo teraz na tym zależy.
Małgorzata zatrzęsła się cała ze złości. Na jej szyi pojawiły się czerwone plamy. Rozdziawiła
szeroko usta, ale nim zdołała cokolwiek powie-
128
dzieć, Hetty odwróciła się do pana Simpkina i oznajmiła surowym, profesorskim tonem:
- Dziecku potrzebny jest dom. Ja będę się opiekować małym Robertem. Sprawa skończona.
- Ciociu Hetty! Nie mówisz tego poważnie! - Sara chwyciła ją za rękę i zadrżała z przejęcia.
- Obawiam się... obawiam się, że w świetle prawa... nie jest to wszystko takie proste, drogie
panie... - wyjąkał pan Simpkin, ale nikt go nie słuchał, nikt nie zwracał na niego uwagi. Ile by
dał za to, by zniknąć nagle z tego koszmarnego miejsca!
- Ciociu Hetty! Ciociu Hetty! - Sara coraz mocniej szarpała ciotkę za rękę.
- Nie wtrącaj się w sprawy dorosłych, Saro. I wyjdź natychmiast ze sklepu! - warknęła Hetty.
- Prędzej umrę, niż oddam ci to dziecko! Już wolę sama je wychowywać! - Małgorzata
posuwała się wolno w stronę Hetty. Była zła jak osa.
- No właśnie. Po prostu mi zazdrościsz, Małgorzato Linde! Saro, wyjdź stąd natychmiast! -
syknęła Hetty.
Ale Sara wcale nie zamierzała posłuchać swojej ciotki. Wyjść w takiej chwili?
Małgorzata zrobiła jeszcze jeden krok do przodu.
- Zazdroszczę? Tobie? A to niby czego? Kobiety patrzyły na siebie z nienawiścią. Ziały
jadem, który zbierał się w ich sercach przez trzydzieści lat.
- Zawsze pragnęłaś tego, co było moje. - Słowa Hetty zabrzmiały jak najcięższe oskarżenie.
Szczęśliwa gwiazda
129
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz, Hetty.
- O, doprawdy, Małgorzato Linde! Wiesz dokładnie, o czym mówię. To ty, kiedy byłyśmy w
ósmej klasie, sprawiłaś, że Romney Penhallow odwrócił się ode mnie. Nie mogłaś znieść
myśli, że spotykałam się z kimś, kogo nigdy nie byłabyś w stanie zdobyć.
- Wielkie nieba, nie wyciągajmy teraz takich starych spraw - wtrąciła się pani Potts,
spoglądając znacząco na panią Lawson.
Hetty i Małgorzata, z rękami na biodrach, wciąż patrzyły na siebie spode łba. Teraz odezwała
się Hetty. Mówiła wolno, ale bardzo stanowczo:
- Jana Morris była bardziej moją przyjaciółką niż twoją krewną. I nie pozwolę, abyś zabrała
mi jej dziecko. Zapamiętaj to sobie. Tym razem nie dostaniesz tego, co prawnie należy się
mnie.
- Prawnie należy się tobie? - powtórzyła jak echo Małgorzata. Bezczelność Hetty wprost nie
mieściła jej się w głowie.
Pani Lawson nie mogła już dłużej milczeć. Nade wszystko ceniła sobie spokój. Nigdy nie
zdarzało się jej wybuchać gniewem przy świadkach, dlatego czuła się niezręcznie,
uczestnicząc w tej żałosnej scenie. Może nie należała do najbardziej taktownych ludzi na
ś
wiecie, ale nikomu nie byłoby trudno domyślić się w tej chwili, że sprawy zaszły za daleko.
Jako właścicielka sklepu miała obowiązek ratować sytuację.
- Małgorzato! Hetty! - Pani Lawson stanęła między kobietami i patrzyła na nie błagalnie. -
Proszę, usiądźmy i napijmy się herbaty...
130
Lecz ani Hetty, ani Małgorzata nie miały na to najmniejszej ochoty.
- Nie wtrącaj się, Elwiro - powiedziała bez ogródek Małgorzata i odepchnęła od siebie panią
Lawson.
Sara i Felicja stały jak zahipnotyzowane. Chłonęły każde słowo, każdy gest, wszystko, co
działo się wokół.
Pani Lawson zdołała jedynie żałośnie jęknąć. Jeszcze nikt nie potraktował jej w tak
nieelegancki sposób. Czuła się dotknięta. Gdyby nie pani Potts, która objęła ją czule
ramieniem, pewnie zalałaby się łzami.
- Drogie panie, proszę się uspokoić. - Tym razem pan Lawson zdecydował się coś
powiedzieć.
Również pan Simpkin był już śmiertelnie zmęczony i zirytowany tą całą sytuacją. Poza tym
nie cierpiał, gdy ludzie go ignorowali. Odkaszlnął głośno i rzekł:
- Miłe panie, proszę mnie posłuchać. - Jego głos brzmiał stanowczo, jakby pan Simpkin
przemawiał na sali sądowej. - Panno King, jeśli pani Linde jest najbliższą i jedyną krewną
tego dziecka, to z punktu widzenia prawa ona staje się jego opiekunką.
Niewiele myśląc Hetty z całej siły pchnęła pana Simpkina. Zatoczył się lekko, pomachał
bezradnie rękami i jak kłoda zwalił się parę metrów dalej na torby z ziemniakami.
- Słyszysz? Miałam rację! - zaszczebiotała triumfalnie Małgorzata.
- Jeśli sądzisz, że zabierzesz mi to dziecko, jesteś w wielkim błędzie. - Hetty skręcała się
131
Lecz ani Hetty, ani Małgorzata nie miały na to najmniejszej ochoty.
- Nie wtrącaj się, Elwiro - powiedziała bez ogródek Małgorzata i odepchnęła od siebie panią
Lawson.
Sara i Felicja stały jak zahipnotyzowane. Chłonęły każde słowo, każdy gest, wszystko, co
działo się wokół.
Pani Lawson zdołała jedynie żałośnie jęknąć. Jeszcze nikt nie potraktował jej w tak
nieelegancki sposób. Czuła się dotknięta. Gdyby nie pani Potts, która objęła ją czule
ramieniem, pewnie zalałaby się łzami.
- Drogie panie, proszę się uspokoić. - Tym razem pan Lawson zdecydował się coś
powiedzieć.
Również pan Simpkin był już śmiertelnie zmęczony i zirytowany tą całą sytuacją. Poza tym
nie cierpiał, gdy ludzie go ignorowali. Odkaszlnął głośno i rzekł:
- Miłe panie, proszę mnie posłuchać. - Jego głos brzmiał stanowczo, jakby pan Simpkin
przemawiał na sali sądowej. - Panno King, jeśli pani Linde jest najbliższą i jedyną krewną
tego dziecka, to z punktu widzenia prawa ona staje się jego opiekunką.
Niewiele myśląc Hetty z całej siły pchnęła pana Simpkina. Zatoczył się lekko, pomachał
bezradnie rękami i jak kłoda zwalił się parę metrów dalej na torby z ziemniakami.
- Słyszysz? Miałam rację! - zaszczebiotała triumfalnie Małgorzata.
- Jeśli sądzisz, że zabierzesz mi to dziecko, jesteś w wielkim błędzie. - Hetty skręcała się
131
z gniewu. Gdy nagle zorientowała się, że dziewczynki wciąż jeszcze są w sklepie, krzyknęła
zajadle:
- Saro! Felicjo! Ostatni raz powtarzam. Wyjdźcie stąd!
Tym razem Sara zrozumiała, że ciotka nie żartuje. Chwyciła Felicję za rękę i szybkim
krokiem ruszyła w stronę wyjścia. Zanim dziewczynki wyszły, zdążyły jeszcze usłyszeć
podniesiony głos Małgorzaty:
- Bardzo jestem ciekawa, w jaki sposób mnie powstrzymasz, Hetty King!
Rozdział siódmy
Pan Simpkin wygrzebał się w końcu spomiędzy toreb z ziemniakami. Z przesadną godnością
otrzepywał ubranie. Był całkowicie wytrącony z równowagi.
- Nie po to przez cztery lata studiowałem prawo, by teraz w tej zapadłej dziurze rozsądzać
spór o jakąś sierotę. - Jego oczy pałały gniewem.
- Niczego nie musi pan rozsądzać - fuknęła Hetty. - Ta kobieta jest stanowczo za stara na to,
ż
eby wychowywać dziecko.
- Za stara?! Jak śmiesz!
„No, miarka się przebrała" - pomyślała Małgorzata. Złapała, co miała pod ręką - a była to
okrągła maślana bułka, jedna z wielu, jakie leżały w ogromnym koszu na ladzie - i rzuciła nią
w Hetty.
Hetty schyliła głowę i, jak łatwo się domyślić, bułka wylądowała na piersiach pana Simpkina.
132
Przerażona pani Potts, wrzeszcząc wniebogłosy, wczołgała się pod ladę.
Z błyskiem w oczach Hetty sięgnęła po ziemniaka. Ale Małgorzata zdążyła już ukryć się za
manekinem. Ziemniak odbił się od plastikowej figury i potoczył się pod ścianę.
Państwo Lawsonowie, stojący za ladą, przecierali z niedowierzaniem oczy. Bójka w ich
sklepie?!
- Małgorzato! Hetty! Uspokójcie się - bełkotał pan Lawson.
- Powinnyście się wstydzić - mówiła drżącym głosem pani Potts, wyglądając co jakiś czas
spod lady.
Małgorzata wychyliła się zza manekina. Czuła się znieważona. Cała drżała ze złości.
- Hetty King! - krzyknęła. - Ty nie masz zielonego pojęcia o wychowywaniu dzieci!
- Jestem przecież nauczycielką. - Mówiąc to, Hetty zdała sobie nagle sprawę, że nauczycielce
nie przystoi takie łobuzerskie zachowanie, i powoli opuściła rękę z ziemniakiem.
- Ci, którzy potrafią wychowywać dzieci, po prostu je wychowują. Pozostali - uczą w szkole -
rzuciła pogardliwie Małgorzata.
- Będę lepszą matką od ciebie, Małgorzato Linde!
Słowa Hetty zabrzmiały jak wyzwanie.
Sara przycisnęła nos do szyby w oknie wystawowym i osłoniła oczy dłońmi, by móc jak
najlepiej widzieć, co dzieje się w środku.
133
- Przestań - strofowała ją Felicja - bo ciocia Hetty cię zobaczy.
Sara wzruszyła ramionami i odeszła od okna. Prawdę mówiąc, nasłuchała się dziś tylu
różnych nieprzyjemnych rozmów, że miała ich już po dziurki w nosie, a poza tym nawet
stojąc na schodach, daleko od drzwi, była w stanie usłyszeć niemal każde słowo kłótni.
- Jeśli mogę się wtrącić - pan Simpkin z żałosną miną próbował przekrzyczeć jazgoczące
kobiety.
- Niech pan siedzi cicho, młody człowieku. Pan potrafi jedynie mleć jęzorem! - odrzekła
Hetty, a Sara wybuchnęła śmiechem. „Pan Simpkin powinien mieć więcej rozumu i nie
zaczynać z ciotką Hetty" - pomyślała.
Nagle do uszu dziewczynki dotarł jakiś cichy dźwięk, zupełnie niepodobny do wrzasków
dochodzących z wnętrza sklepu.
- Słyszałaś to? - Sara zwróciła się do Felicji, która znudzona już sprzeczką między Hetty i
Małgorzatą, spokojnym krokiem ruszyła w stronę wozu z meblami.
- Pewnie. Ciocia powiedziała o panu Simp-kinie, że miele niepotrzebnie jęzorem - rzekła
beznamiętnym głosem Felicja. Z wielką ciekawością przyglądała się rupieciom upchanym na
wozie.
Sara natężyła słuch. Mogłaby przysiąc, że...
- O rany, znowu to słyszałam! - krzyknęła.
- To niemożliwe, abyś słyszała coś więcej oprócz tego tam trajlowania - powiedziała Felicja,
134
ogarniając powłóczystym spojrzeniem stos mebli i domowych rupieci.
- Naprawdę coś słyszę. Posłuchaj - nalegała Sara. - To jest... to jest chyba płacz. - Zeskoczyła
ze schodka i ostrożnie, prawie na palcach, podeszła do wozu. Znów rozległ się ten dźwięk.
Jakieś cichutkie kwilenie.
Tym razem i Felicja nadstawiła uszu. Trzymała uniesioną wysoko rękę, bo zamierzała
właśnie dotknąć wypłowiałych jedwabnych frędzli zwisających z siedzenia starego krzesła, i
leciutko drżała.
- Słyszałaś to? - spytała podekscytowana Sara.
- Uhm. Słyszałam - Felicja ściszyła głos. - To brzmi jak... - Nie miała śmiałości dokończyć.
Sara nie traciła czasu. Przebiegła na tył wozu. Między dwoma obdrapanymi krzesłami stał
duży wiklinowy kosz na brudną bieliznę, wypełniony po brzegi starymi zszarzałymi kocami.
Raz jeszcze dało się słyszeć ciche popiskiwanie.
- To stąd dochodzi ten dźwięk - powiedziała egzaltowanym tonem Sara. Wciągnęła powierzę,
odchyliła kocyki i obie dziewczynki ujrzały... dziecko. Maleństwo zaciekawionymi oczyma
wpatrywało się w nieznajome twarze. Po jego pulchnych zaczerwienionych policzkach
spływały powoli dwie duże łzy. To było naprawdę dziecko! Wszystko wskazywało na to, że
właśnie się obudziło i że nie bardzo podoba mu się miejsce, w którym ułożono je do snu.
- To jest dziecko! Prawdziwe, najprawdziwsze!
135
ogarniając powłóczystym spojrzeniem stos mebli i domowych rupieci.
- Naprawdę coś słyszę. Posłuchaj - nalegała Sara. - To jest... to jest chyba płacz. - Zeskoczyła
ze schodka i ostrożnie, prawie na palcach, podeszła do wozu. Znów rozległ się ten dźwięk.
Jakieś cichutkie kwilenie.
Tym razem i Felicja nadstawiła uszu. Trzymała uniesioną wysoko rękę, bo zamierzała
właśnie dotknąć wypłowiałych jedwabnych frędzli zwisających z siedzenia starego krzesła, i
leciutko drżała.
- Słyszałaś to? - spytała podekscytowana Sara.
- Uhm. Słyszałam - Felicja ściszyła głos. - To brzmi jak... - Nie miała śmiałości dokończyć.
Sara nie traciła czasu. Przebiegła na tył wozu. Między dwoma obdrapanymi krzesłami stał
duży wiklinowy kosz na brudną bieliznę, wypełniony po brzegi starymi zszarzałymi kocami.
Raz jeszcze dało się słyszeć ciche popiskiwanie.
- To stąd dochodzi ten dźwięk - powiedziała egzaltowanym tonem Sara. Wciągnęła powierzę,
odchyliła kocyki i obie dziewczynki ujrzały... dziecko. Maleństwo zaciekawionymi oczyma
wpatrywało się w nieznajome twarze. Po jego pulchnych zaczerwienionych policzkach
spływały powoli dwie duże łzy. To było naprawdę dziecko! Wszystko wskazywało na to, że
właśnie się obudziło i że nie bardzo podoba mu się miejsce, w którym ułożono je do snu.
- To jest dziecko! Prawdziwe, najprawdziwsze!
135
- Sara z niekłamanym zachwytem przyglądała się małej przestraszonej nieco twarzyczce.
- Jasne, że to jest dziecko - powiedziała Felicja, dziwiąc się bardzo, że Sara tak emocjonuje
się tym oczywistym faktem.
- Felicjo, czy ty niczego nie rozumiesz? - Sara z trudem łapała oddech, próbując przypomnieć
sobie wszystko, co widziała i słyszała podczas kłótni w sklepie. - To jest dziecko, o które
toczy się tam spór. Na pewno.
Felicja powoli kiwnęła głową. Nie znosiła przyznawać Sarze racji, lecz tym razem nie miała
chyba innego wyjścia. Dziecko znów żałośnie załkało.
- Biedne maleństwo. Strach pomyśleć, co je czeka pod jednym dachem z Małgorzatą Linde
- wyszeptała Felicja.
Sara spojrzała na niemowlę zatroskanym wzrokiem. Jej błękitne oczy zaszły mgłą.
- Albo w sierocińcu! - Któż mógłby wiedzieć lepiej od Sary, co znaczy stracić jedno z
rodziców? Lecz nawet jej nie mieściło się w głowie, że można zostać na świecie zupełnie
samym. Bez matki i bez ojca. Poczuła ukłucie w sercu. Patrzyła smutno na to bezbronne
stworzenie i na próżno odpędzała od siebie wspomnienia.
Sara straciła matkę, gdy skończyła niespełna trzy lata. To prawda, nie miała trudnego
dzieciństwa; jej dobry ojciec i wspaniała niania Luiza rozpieszczali ją ogromnie. Lecz mimo
iż kochała ich nad życie, gdzieś głęboko, na samym dnie serca, czuła pustkę po śmierci
mamy. Tego pustego miejsca nic nie było w stanie wypełnić.
136
Na myśl o drogim ojcu, który w domu, w Montrealu, borykał się z jakimiś tajemniczymi
problemami, w oczach Sary zabłysły łzy. Okropnie do niego tęskniła! Przypomniała sobie
pierwsze chwile w Avonlea, to, jak bardzo czuła się nie chciana, nie kochana i przerażona
zachowaniem ciotki Hetty. Wprawdzie teraz wszystko się już zmieniło i Sara bardzo
przywiązała się do rodziny swojej matki, ale patrząc na to niewinne maleństwo była
absolutnie pewna, że powinna je uchronić od złego losu. Ono musiało się znaleźć wśród
kochających je ludzi. Nie w domu Hetty. I nie w domu Małgorzaty.
- Chodź, powiemy im o dziecku - rzekła głośno Felicja. Mocno szarpnęła Sarę za rękaw,
próbując wyrwać ją z zadumy.
- Nie - oznajmiła krótko Sara.
- Co znaczy nie? To oczywiste, że musimy o wszystkim powiedzieć.
Hetty King niejeden raz zarzucała Sarze Stanley, że najpierw coś robi, a potem myśli, i gdyby
ktoś szukał na to dowodu, znalazłby go zapewne właśnie w tych słowach:
- Musimy zabrać dziecko.
- Zabrać dziecko? - spytała oszołomiona Felicja. - Co ty wygadujesz?
Nagle szyba w sklepowym oknie pękła z wielkim hukiem i po drodze potoczył się ziemniak.
Szkło rozprysło się na wszystkie strony.
- Czy naprawdę chciałabyś, żeby właśnie te kobiety zaopiekowały się dzieckiem? Przecież
one się kompletnie do tego nie nadają - powiedziała Sara i nie zastanawiając się długo zaczęła
wyciągać
137
spomiędzy krzeseł wiklinowy kosz. Felicja patrzyła na nią rozszerzonymi oczyma.
- No, dalej! Chwyć za to ucho. Ja będę dźwigać z drugiej strony. - Głos Sary brzmiał tak
stanowczo, że Felicja bez słowa wykonała polecenie. Jęknęła tylko cicho, bo kosz okazał się
bardzo ciężki. - Szybko, śpieszmy się - ponaglała ją Sara.
W chwilę potem dziewczynki szły już w dół ulicy. Z przestrachem w oczach mijały dom
kowala.
Mniej więcej w tym samym czasie Abner Jef-fries, oblepiony czerwonawym kurzem,
postanowił sprawdzić, co u licha dzieje się w sklepie. Szef policji w Avonlea, jak Abner sam
siebie tytułował, powinien dbać o porządek i spokój w miasteczku. Maszerował środkiem
ulicy z dumnie podniesioną głową. Kto, jak nie on, natychmiast zareagował na awanturę w
sklepie? Kto od razu zorientował się, że coś jest nie w porządku?
Tymczasem przez okno wyleciał, przy wtórze wrzasków i krzyków, następny ziemniak,
rozbijając w drobny mak kolejną szybę. Widok ten wprawił Abnera Jeffriesa w osłupienie.
Policjant czym prędzej sięgnął do kieszeni po gwizdek, włożył go do ust, gwizdnął głośno
parę razy i pognał w stronę sklepu. Przebiegł tuż obok Felicji i Sary. Wpatrzony w sklepowe
drzwi gwizdał z zapamiętaniem i w ogóle nie zwracał uwagi na przechodniów.
Dziewczynki spojrzały na siebie znacząco, odetchnęły z ulgą i przyśpieszyły kroku. Nikt już
nie mógł im odebrać ich skarbu.
I38
Rozdział ósmy
W sklepie na podłodze walały się ziemniaki i bułki. Państwo Lawsonowie, pan Simpkin i
oczywiście pani Potts leżeli plackiem pod ladą. Tylko od czasu do czasu któreś z nich
ostrożnie wychylało głowę, by z grubsza ocenić sytuację na polu bitwy. W tej chwili
Małgorzata i Hetty stały zwrócone twarzami do siebie, tak blisko, że niemal dotykały się
nosami.
- Jak żyję, nie spotkałam bardziej zawziętej kobiety. Zmierzasz do celu z siłą konia
pociągowego - powiedziała Małgorzata przez zaciśnięte zęby.
- Ty też przypominasz konia pociągowego. Z wyglądu. - W oczach Hetty zapaliły się iskierki
triumfu. Znała czułe punkty swojego wroga.
Małgorzata drgnęła jak ukłuta żądłem. Straciła chyba resztki zdrowego rozsądku, bo
nabrawszy powietrza w płuca, zamachnęła się i wymierzyła Hetty siarczysty policzek.
Nisko, nad podłogą, cztery pary oczu rozszerzyły się z przerażenia.
Hetty zesztywniała. Nie minęło pięć sekund, gdy na jej policzku pojawiła się szkarłatna plama
w kształcie dłoni. Małgorzata również zastygła w bezruchu. Dopiero teraz zdała sobie sprawę
z tego, co zrobiła. Przeraziła się. Jak spojrzy w oczy Maryli?
W jednej chwili Hetty zrobiła się czerwona jak burak. Niemal bezwiednie jej dłoń
powędrowała do koszyka z jajkami. Gdy Hetty poczuła w pal-
cach znajomy gładki kształt, upiorny uśmiech wypłynął jej na usta. Podniosła rękę i wszyscy
wstrzymali oddechy...
Lecz nagle drzwi otworzyły się z impetem, powietrze przeszył ostry dźwięk dzwonka i do
sklepu wpadł posterunkowy Jeffries. Gwizdał przeraźliwie i wymachiwał rękami. Państwo
Law-sonowie i pani Potts wytrzeszczyli oczy ze zdumienia. Pan Simpkin, odzyskawszy siły i
odwagę, podniósł się z klęczek i z poważną miną, choć niezwykle ostrożnie, ruszył przed
siebie.
Hetty, z ręką uniesioną nad głową, spojrzała na Małgorzatę, potem na Abnera, potem znów na
Małgorzatę. Nie, nie było już odwrotu: musiała to zrobić. Jednym szybkim ruchem rozgniotła
jej jajko na czole. Stała teraz przed nią i z ogromną satysfakcją przyglądała się, jak żółtko i
przezroczyste, galaretowate białko spływają Małgorzacie po twarzy.
- Co to ma znaczyć?! - wrzasnął posterunkowy Jeffries.
Ale Hetty uśmiechnęła się tylko złośliwie i kompletnie ignorując jego wysokość szefa policji
w Avonlea wyszła ze sklepu.
Gdy Małgorzata, roztrzęsiona i zażenowana, drżącą dłonią sięgała do kieszeni po chusteczkę,
spod lady wygramoliła się pani Potts. Z trudem stanęła na nogi i zaczęła lamentować,
spoglądając ze współczuciem na Małgorzatę.
Lecz państwo Lawsonowie nie podzielali uczuć pani Potts. Ze zgrozą patrzyli na swój
zdewastowany sklep.
140
Także pan Simpkin nie przejmował się zbytnio panią Małgorzatą. Parł naprzód w stronę
Abnera Jeffriesa, dziwiąc się bardzo jego bezradności, gdy nagle pośliznął się, biedak, na
ziemniaku, stracił równowagę i runął jak długi na podłogę.
Rozdział dziewiąty
Przez wąskie okienko w stodole Kingów lały się złote strugi gorącego popołudniowego
słońca. Dziewczynki siedziały na miękkim pachnącym sianie i zmieniając się co chwila
rolami przytulały do siebie niemowlę. Nad ich głowami fruwały jaskółki. Wpadały przez
okienko do środka, zataczały kółka i wylatywały na zewnątrz.
Sara przyglądała się z zachwytem drobnej twarzyczce chłopca. Nigdy przedtem nie trzymała
w ramionach niemowlęcia.
Felicja patrzyła na Sarę z zakłopotaniem. Właśnie przed chwilą dowiedziała się, co jej
młodsza kuzynka zamierza zrobić z dzieckiem, i trudno jej było zaakceptować ten szalony
pomysł.
- Przemyślałaś to, Saro? - spytała, a jej piękne czółko lekko się zmarszczyło. - Przecież
słyszałaś, co mówiła ciocia Abigail.
- Powiedziała tylko tyle, że nie chce urodzić dziecka - wyjaśniła Sara. - Ale przecież to
maleństwo już jest na świecie. Kiedy ciocia zobaczy, jakie jest śliczne, na pewno go nie
odtrąci.
Sara przeczuwała, że to dziecko będzie spełnieniem marzeń Malcolma i Abigail.
141
- Chyba masz rację - odezwała się Felicja wciąż jeszcze niepewnym głosem. - Moja mama
twierdzi, że ciocia Abigail zupełnie siebie nie zna i nie wie, czego w życiu pragnie.
- Czy oni mogliby go nie pokochać? - Właśnie w tej chwili niemowlę ścisnęło kurczowo
palec Sary i próbowało wepchnąć go sobie do buzi. - To taki śliczny chłopiec.
Dziewczynki uśmiechnęły się szeroko.
- Och, te jego malutkie rączki, drobne paznokietki! On jest cudowny!
Owo cudowne dziecko zaniosło się nagle przeraźliwym płaczem i Sara bez słowa wręczyła je
kuzynce.
- Może jest cudowne, ale przede wszystkim głodne - zauważyła trzeźwo Felicja. Z wielką
wprawą trzymała chłopczyka w ramionach. - Musimy znaleźć dla niego mleko - dodała z
poważną miną. Zawsze się chwaliła, że to ona wychowała swojego młodszego brata, Felka, i
siostrzyczkę, Cecylkę. Jej mama uparcie pomijała te przechwałki milczeniem.
- Musimy też postarać się o parę innych rzeczy - stwierdziła Sara. - Potrzebujemy kocyka,
pieluszek i...
- Zrobi się. Zaraz wszystko zdobędę.
Sara rzuciła Felicji zaciekawione spojrzenie.
- Zdobędziesz? W jaki sposób?
- Po prostu zwędzę ze strychu. Mama niczego nie zauważy. Od dawna przechowuje tam takie
rzeczy.
- Zadziwiasz mnie, Felicjo. - W głosie Sary
142
wyraźnie dał się słyszeć podziw. - Nie wiedziałam, że zechcesz się do tego mieszać.
Felicja wzruszyła ramionami. Była dumna, bo rzadko jej młodsza kuzynka częstowała ją
pochwałami, ale jednocześnie wciąż miała obawy.
- No cóż, Saro Stanley - powiedziała gorzko. - Nie da się ukryć, że jesteśmy wspólniczkami.
Rozdział dziesiąty
Gdy na pachnącym sianie w stodole Kingów rozgrywała się owa idylliczna scena, w sklepie
panował grobowy nastrój. Pani Lawson skuliła się na krześle przy piecu, a po jej twarzy lały
się strumienie łez. Małgorzata siedziała sztywno obok nadąsanej pani Potts i ścierała z twarzy
resztki jajka.
Z boku, blisko wyjścia, stał pan Simpkin i przyglądał się wybitym oknom.
Natomiast Abner, przybrawszy najbardziej oficjalną minę, na jaką tylko było go stać,
maszerował w tę i z powrotem i patrzył z ukosa na pana Lawsona, który zmiatał z kątów
resztki bułek, rozgniecione ziemniaki i oczywiście skorupki jajka.
- Powinienem obciążyć każdego z was kosztami za wyrządzone szkody - odgrażał się Abner.
- Jeszcze nigdy w życiu nie byłem świadkiem podobnej awantury.
Pan Simpkin ziewnął. Uznał, że nadeszła właściwa pora, by wrócić do sedna sprawy, z jaką
przybył na wyspę.
143
- Panie Lawson, byłbym panu szczerze zobowiązany, gdybym mógł uregulować wreszcie
dług Morrisów. Straciłem na to już prawie cały dzień.
- No cóż, najpierw chciałbym się dowiedzieć, kto zapłaci za dzisiejsze szkody - odburknął
pan Lawson, spoglądając na szczotkę i zapełniony po brzegi kosz.
Z kąta pod piecem dało się słyszeć westchnienie Małgorzaty Linde. Pan Simpkin spojrzał na
jej upaćkaną jajkiem twarz i z trudem powstrzymał się od śmiechu.
- Pani Linde - odezwał się jednak z szacunkiem - muszę sprawdzić zasadność pani roszczeń
do dziecka państwa Morrisów. Jeśli wszystko będzie w porządku, sporządzę odpowiedni
dokument i jutro przywiozę pani chłopca.
Małgorzacie w jednej chwili zrzedła mina. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że przez swoje
butne zachowanie ściągnęła tylko na siebie nowe kłopoty.
- Po co ten pośpiech? - wysapała.
Już miała wyjaśnić, że w tak krótkim czasie nie jest w stanie przyjąć do swojego domu
dziecka, gdy dzwonek u drzwi rozdzwonił się głośno i do sklepu wbiegła jakaś dziewczyna.
Miała około szesnastu lat, świeżą cerę i ciemne kręcone włosy opadające miękko na ramiona.
Zanim jej oczy spoczęły na twarzy Teodora Simpkina, omiotła bystrym spojrzeniem
zdewastowane półki i wybite okna, potem lekko zdezorientowana, spytała:
- Czy pan Simpkin? - Była wyraźnie przestraszona.
144
Pan Simpkin wzniósł oczy do nieba. „Jeszcze coś?" - przeleciało mu przez głowę.
- Tak, panno Purdy - warknął.
- Mama pyta, czy zabrał pan dziecko do sierocińca. - Dziewczyna mówiła urywanym głosem i
dyszała ciężko, jakby biegła bez wytchnienia wiele kilometrów.
- Czy sądzisz, że jestem już w Charlottetown? Ludzie z małych miasteczek doprowadzają
mnie do furii. Przecież powiedziałem twojej matce, że odbiorę dziecko jutro, nieprawdaż?
- Skoro tak, to gdzie ono teraz jest? - niecierpliwie domagała się odpowiedzi Margie Purdy.
Wszyscy w sklepie przenieśli wzrok na pana Simpkina. Nawet pani Lawson przestała na
chwilę szlochać, by nie uronić ani jednego słowa z tej dziwnej rozmowy.
Bardzo powoli zaczęło wreszcie docierać do Teodora Simpkina, z jaką nowiną przybyła do
sklepu panna Purdy.
- O, przepraszam... - mężczyzna wolno cedził słowa. - Oddałem dziecko pod opiekę twojej
matce. Czy chcesz mi powiedzieć, że je zgubiła?
- Nie, proszę pana. Wiem, gdzie je zostawiłam. Bo, widzi pan, mama była zajęta moim
młodszym bratem i poprosiła mnie, abym pilnowała niemowlęcia. Bóg świadkiem, że przez
cały czas darło się straszliwie. Nic nie było w stanie go uspokoić. W końcu wpadłam na
pomysł, że może poczuje się szczęśliwsze na ganku swojego domu, i tam je zaniosłam.
- Ale przecież na ganku domu państwa Mor-
10 — Szczęśliwa gwiazda
145
risów nie było żadnego dziecka - uciął krótko pan Simpkin i posłał dziewczynie lodowate
spojrzenie.
- Cały dzień spędziłem w tym domu, nadzorując załadunek mebli. To absolutnie niemożliwe,
abym nie zauważył dziecka.
- Sądzi pan, że jestem niespełna rozumu, panie Simpkin? Osobiście zaniosłam je na tamten
ganek.
- Dziewczyna nie była już pewna, czy ten młody człowiek nadal jej się podoba. Kiedy ujrzała
go po raz pierwszy, wydał jej się czarujący, ale z każdą chwilą coraz bardziej tracił w jej
oczach. - Nie było mnie może minutę, bo pobiegłam po butelkę. Gdy wróciłam, niemowlę
zniknęło. Myślałam, że pan je zabrał. Moja mama też tak sądziła.
W sklepie zapanowała kompletna cisza. Po oświadczeniu dziewczyny Małgorzacie zrobiło się
lekko na sercu, chociaż* było to uczucie, którego każda matka powinna się raczej wstydzić.
- Czy dziecko zginęło? - wysapała z wielkim trudem. Pani Potts ze współczuciem poklepała ją
po ramieniu. Była pewna, że Małgorzata drży o los niemowlęcia. Gdyby wiedziała, jak jest
naprawdę...
Tymczasem pan Simpkin zamknął oczy. Poczuł w skroniach przeszywający ból. Dlaczego
akurat jemu musiało się to wszystko przytrafić?
- Ty i twoja matka jesteście w błędzie, dziewczyno - prawie już krzyczał. - Nie zabrałem tego
przeklętego dziecka!
- Ale ktoś je zabrał - Margie nie dawała za wygraną. - Przecież zginął cały kosz.
- Jaki kosz?
- Ten, w którym było dziecko.
146
- Na ganku stał tylko jeden kosz, wypełniony po brzegi starymi szmatami - zauważył
rzeczowo pan Simpkin.
- Oprócz szmat - powiedziała coraz bardziej podekscytowanym głosem Margie Purdy - było
w nim także dziecko!
Pan Simpkin odwrócił się nagle na pięcie, podbiegł do drzwi i wyskoczył ze sklepu. Za nim
pognali czym prędzej panna Purdy, posterunkowy Jeffries i Małgorzata. Tymczasem pan
Lawson odłożył na bok szczotkę i szufelkę, podszedł do pieca i opadł ciężko na krzesło.
Dotknął lekko ramienia żony, a potem ukrył twarz w dłoniach.
Ludzie stojący przed sklepem kręcili z niedowierzaniem głowami. Przeszukano już dokładnie
cały wóz. Centymetr po centymetrze. Pan Simpkin jedną ręką przeczesywał nerwowo swoje
ufryzowane włosy, a drugą wskazywał na tył wozu.
- Dokładnie w tym miejscu stał kosz. Widziałem go! - Skulił ramiona i cicho jęknął. - Nie, to
nie mogło się przecież zdarzyć...
Małgorzata nie była już w stanie dłużej milczeć. Zrobiła groźną minę i ruszyła naprzód. Jej
wielki czarny kapelusz, z wstążkami i piórami kołyszącymi się na wietrze, jakoś zupełnie nie
pasował do upaćkanej jajkiem twarzy.
- Panie Simpkin - oznajmiła dumnym, podniesionym głosem - jeśli dziecku stanie się coś
złego, osobiście dopilnuję, aby już nigdy nie przybył pan w sprawach służbowych na wyspę.
Nie potrzeba nam takich prawników.
147
- Na ganku §tał tylko jeden kosz, wypełniony po brzegi starymi szmatami - zauważył
rzeczowo pan Simpkin.
- Oprócz szmat - powiedziała coraz bardziej podekscytowanym głosem Margie Purdy - było
w nim także dziecko!
Pan Simpkin odwrócił się nagle na pięcie, podbiegł do drzwi i wyskoczył ze sklepu. Za nim
pognali czym prędzej panna Purdy, posterunkowy Jeffries i Małgorzata. Tymczasem pan
Lawson odłożył na bok szczotkę i szufelkę, podszedł do pieca i opadł ciężko na krzesło.
Dotknął lekko ramienia żony, a potem ukrył twarz w dłoniach.
Ludzie stojący przed sklepem kręcili z niedowierzaniem głowami. Przeszukano już dokładnie
cały wóz. Centymetr po centymetrze. Pan Simpkin jedną ręką przeczesywał nerwowo swoje
ufryzowane włosy, a drugą wskazywał na tył wozu.
- Dokładnie w tym miejscu stał kosz. Widziałem go! - Skulił ramiona i cicho jęknął. - Nie, to
nie mogło się przecież zdarzyć...
Małgorzata nie była już w stanie dłużej milczeć. Zrobiła groźną minę i ruszyła naprzód. Jej
wielki czarny kapelusz, z wstążkami i piórami kołyszącymi się na wietrze, jakoś zupełnie nie
pasował do upaćkanej jajkiem twarzy.
- Panie Simpkin - oznajmiła dumnym, podniesionym głosem - jeśli dziecku stanie się coś
złego, osobiście dopilnuję, aby już nigdy nie przybył pan w sprawach służbowych na wyspę.
Nie potrzeba nam takich prawników.
147
Rozdział jedenasty
Sara siedziała na sianie, kołysała dziecko i miękkim jedwabistym głosem nuciła mu piosenkę.
Przez okienko wpadało coraz mniej słońca i na dworze zrobiło się chłodniej. Gdy niemowlę
uspokoiło się już zupełnie i zaczęło leciutko mrużyć oczy, Sara prawie bezszelestnie
podniosła się z miejsca i delikatnie ułożyła je w koszu. Ale nie zdążyła nawet otulić go
kołderką, kiedy znów wydarło się wniebogłosy. Szybko wzięła chłopca na ręce. Wolała nawet
nie myśleć, co by się stało, gdyby nagle do stodoły wszedł wujek Alek i odkrył całą prawdę.
Sara przytuliła dziecko, a ono, uspokoiwszy się już nieco, zagruchało pieszczotliwie.
Mogłaby przysiąc, że na jej widok chłopczyk uśmiechnął się lekko i uradowana tym faktem
usiadła z powrotem z dzieckiem na sianie. Gdy usłyszała, że ktoś wspina się po drabinie,
serce skoczyło jej do gardła. Wstrzymała oddech... Uspokoiła się dopiero wówczas, gdy
zobaczyła czubek głowy Felicji.
- To ja - powiedziała Felicja. Jeszcze teraz na twarzy Sary malował się strach.
Niemowlę zakwiliło cicho i Sara zaczęła je kołysać. Cieszyła się, że tak doskonale radzi sobie
z małym dzieckiem. Przecież opiekuje się nim dopiero od kilku godzin.
- Spójrz - powiedziała do Felicji dumna jak paw - prawie już je uśpiłam. Czyż to maleństwo
nie jest cudowne?
Ale Felicja miała głowę zaprzątniętą czymś zu-
148
pełnie innym. Odchyliła połę fartuszka i wysypała na siano cenną zdobycz, wszystko, co
udało jej się wykraść z domu.
- Przyniosłam kocyk, pieluszki i trochę mleka. Znalazłam też starą butelkę po occie i
smoczek.
Na słowa „butelka po occie" Sara żachnęła się z niesmakiem.
- Spokojnie, nie rób takiej miny. Umyłam ją kilka razy. No, daj mi dziecko.
Dziewczynka niechętnie oddała chłopca. Felicja rozsiadła się wygodnie i jak stara
doświadczona niańka wetknęła dziecku butelkę do ust. Piło łapczywie dłuższą chwilę. Sara
przyglądała się tej scenie z zachwytem, ale na twarzy Felicji znów pojawił się wyraz
zwątpienia.
- Naprawdę sądzisz, że postępujemy słusznie? Może powinnyśmy oddać dziecko temu panu.
- Rusz głową, Felicjo King! Jeśli je oddamy, wpadnie w łapy Małgorzaty Linde. Czy nie masz
za grosz wyobraźni? Dla tego maleństwa byłoby to gorsze od śmierci!
- Mam nadzieję - powiedziała Felicja - że przemyślałaś swój plan. Przecież nie możemy tak
po prostu zapukać do drzwi i oznajmić: „Dzień dobry, Malcolmie. Oto dziecko dla ciebie".
Rzeczywiście, Felicja miała rację. Trzeba wymyślić coś mądrego. Plan musi się powieść.
Dziecko najadło się do syta, gaworzyło i mruczało z zadowoleniem, a Sara myślała. Nagle
wpadł jej do głowy znakomity pomysł.
- Już wiem, Felicjo! Zwabisz jakoś Abigail i Malcolma nad morze, a ja włożę dziecko do
koszyka
149
i puszczę go na wodę. Znajdą je wkrótce, tak jak niegdyś znaleziono w sitowiu małego
Mojżesza. Felicja spojrzała na Sarę spłoszonym wzrokiem.
- Zwariowałaś? Przecież ono może się utopić! Dziecko patrzyło na dziewczynki ogromnymi
niebieskimi oczami. Czyżby i ono przeraziło się pomysłu Sary?
Sara skrzywiła się i spuściła nos na kwintę. Co racja, to racja. Ten plan był zbyt
niebezpieczny. Ale za to jaki romantyczny!
- I jeszcze jedno - ciągnęła Felicja. - Zbliża się noc, więc nie mamy dużo czasu. Tu, w
stodole, robi się coraz zimniej. - Jakby na potwierdzenie tych słów wiatr zawył w szczelinach
desek i dziewczynki zadygotały leciutko.
Włosy Sary wciąż jeszcze błyszczały od słonecznego żaru, jaki lał się przez cały dzień z
nieba.
- A gdybyśmy po prostu zostawiły dziecko na wycieraczce? - spytała z błyskiem w oku.
Felicja przygryzła lekko wargę.
- Pod osłoną nocy - dodała po chwili z entuzjazmem.
- I z karteczką! - zakończyła Sara triumfalnym głosem. Dziewczynki uśmiechnęły się
konspiracyjnie i uścisnęły sobie dłonie.
Rozdział dwunasty
Abigail zagłębiła się w swym ulubionym fotelu i zaczęła wyszywać. Lampa świeciła jasno, a
na kominku migotał ogień. Przyjemnie było w domu. Abigail westchnęła leciutko i z
zadowoleniem ro-
150
zejrzała się po pokoju. Poradziła sobie wreszcie z bałaganem. Teraz wszystko stało na swoim
miejscu.
Języki ognia rzucały na ścianę cienie, które kołysały się wolno w dziwnym tańcu, w oknach
gwizdał cicho wiatr. Ale Abigail wciąż czuła w sercu smutek. Gdyby można było cofnąć czas,
gdyby te gorzkie słowa nigdy nie padły z ust Malcolma...
Nagle w saloniku zjawił się Malcolm. Miał niewyraźną minę. Obrzucił pokój badawczym
spojrzeniem i po chwili milczenia oznajmił:
- Muszę odetchnąć świeżym powietrzem. - Czekał przez moment na jakąś reakcję, ale gdy
Abigail milczała uparcie, zapytał: - Masz ochotę na spacer?
- Nie, dziękuję - odpowiedziała, nie odrywając wzroku od swej robótki.
Malcolm patrzył na nią, przechylając lekko głowę. W złotym blasku, bijącym od ognia,
Abigail wyglądała prześlicznie. Pragnął do niej podejść, czule przygarnąć do siebie i obsypać
pocałunkami jej usta, ale... wziął tylko głęboki oddech, wzruszył ramionami i wyszedł z
pokoju.
Gdy znalazł się już w holu, zdjął z wieszaka grubą wełnianą kamizelę, odwrócił się i rzucił
jeszcze jedno spojrzenie na Abigail. Jego żona siedziała w fotelu i wciąż wyszywała.
Sosny otaczające ciasnym kołem dom Abigail i Malcolma kołysały się lekko na wietrze.
Ś
wiatła z okien kładły się na ziemi wąską jasną smugą, którą już z daleka dostrzegły w
ciemnościach Sara
151
i Felicja, wędrujące z ogromnym koszem przez gęste krzaki. Widziały, że w saloniku pali się
lampa, a przed domem stoi powóz Malcolma. Z zadowoleniem skinęły do siebie głowami i
uśmiechnęły się chytrze.
Wszystko szło zgodnie z planem.
Skradały się ostrożnie między rzędami róż. Nagle w oknie zarysował się cień postaci
Malcolma. Serca zamarły im w piersiach. Dziewczynki uskoczyły lekko w bok i przytuliły się
do niskiego białego płotu. Ledwie zdążyły zniknąć w ciemnościach, gdy drzwi otworzyły się
szeroko i na ganku stanął Malcolm. Zamierzał właśnie zejść po schodach i udać się na
samotną wędrówkę po uśpionym miasteczku, ale przystanął usłyszawszy z daleka ciche
wołanie Abigail.
Niewiele myśląc odwrócił się i pognał do domu.
Felicja i Sara odetchnęły głęboko. Zaraz znów wpadły jednak w popłoch, gdyż kocyk w
koszu poruszył się lekko, chłopczyk otworzył oczy i zaczął płakać. Na dziewczynki padł
blady strach.
W jednej chwili cały plan mógł lec w gruzach.
Malcolm wszedł do pokoju. Abigail odłożyła swoją robótkę i stała nieruchomo. Jedynie
głębokie, błękitne oczy zdradzały jej prawdziwe uczucia.
- Może jednak pójdę z tobą - powiedziała niezdecydowanie.
Twarz Malcolma rozjaśniła się.
- Wspaniale. Tylko ubierz się ciepło. Dzisiejszy wieczór jest bardzo chłodny.
752
- Wezmę z kuchni szal. - Ledwie dostrzegalny uśmiech przemknął po twarzy Abigail.
Malcolm stał na środku holu i czekał na Abigail, gdy nagle usłyszał za drzwiami jakiś dziwny
dźwięk. Z początku myślał, że to gwiżdże w gałęziach wiatr, ale z każdą chwilą nabierał
coraz większego przekonania, że jednak się myli. Przez wiele lat sypiał na Jukonie pod gołym
niebem w środku lasu i nauczył się być ostrożny. Kiedy dźwięk ów znów się powtórzył,
Malcolm ruszył w kierunku drzwi. Marszcząc czoło wyjrzał przez okno.
- A to co takiego? - wykrzyknął i wyskoczył na dwór.
Patrzył chwilę z niedowierzaniem na kosz, potem przeniósł wzrok w ciemność i zawołał:
- Hej! Czy jest tam kto? Proszę podejść bliżej! Wokół panowała głucha cisza. Malcolm
pokręcił
głową. „Może to jakieś przywidzenie?" - pomyślał. Zrobił parę kroków do przodu, pochylił
się nad koszem i... zamarł. Minęło dobrych kilka sekund, zanim dotarło do jego świadomości,
ż
e patrzy właśnie na piękne, różowiutkie, niebieskookie niemowlę. Ładniejsze dziecko trudno
byłoby sobie nawet wyobrazić.
Niemowlę poruszyło się, zmarszczyło buzię i zaniosło się płaczem, a Malcolma ogarnęło
dziwne uczucie, jakiego nie doznał jeszcze nigdy w życiu. Wtem otworzyły się drzwi i stanęła
w nich Abigail.
- Malcolmie, to przecież... to przecież jest dziecko - wyszeptała z wielkim trudem.
153
- Tak. To jest dziecko - odezwał się trzeźwo Malcolm. Nie namyślając się długo, dźwignął
kosz i zaniósł go ostrożnie do domu. Abigail stała jeszcze przez moment na dworze,
niepewnie rozglądając się dookoła, a potem, zebrawszy siły, ruszyła za mężem. Tymczasem
w gęstych zaroślach, pod osłoną nocy, dwie niewinne duszyczki ściskały się serdecznie. Ich
plan się powiódł.
Rozdział trzynasty
Abigail zdecydowanym krokiem udała się do saloniku. Wiedziała, że musi stawić czoło tej
niecodziennej sytuacji.
- Ale skąd... Dlaczego?... Och, Malcolmie... - Zatrzymała się, bo nagle, przeleciała jej przez
głowę straszliwa myśl. - Chyba nie masz z tym nic wspólnego, proszę, powiedz... - Patrzyła
na męża z trwogą i nadzieją.
- Abby, przysięgam! Nie mam pojęcia, skąd się wzięło to dziecko - powiedział Malcolm i
ostrożnie postawił kosz na kanapie.
Abigail z ulgą przymknęła powieki. Zaraz jednak, uświadomiwszy sobie powagę całego tego
zdarzenia, otworzyła szeroko oczy i krzyknęła niemal w panice:
- I co teraz zrobimy! - Chyba przestraszyła dziecko, bo rozdarło się nagle okropnie, aż
podskoczyła do góry.
- No cóż, wydaje mi się, że przede wszystkim
154
powinniśmy wyciągnąć je z koszyka. Wygląda na to, że nie czuje się w nim zbyt dobrze -
powiedział Malcolm najłagodniej jak potrafił i odchylił kocyk.
Niemowlę wierzgało nóżkami i wydzierało się na całe gardło, ale gdy tylko znalazło się w
ciepłych ramionach Malcolma, przestało płakać. Dopiero po chwili mężczyzna zauważył w
koszyku jakąś kartkę, wetkniętą pomiędzy stare koce. Objął mocniej chłopca, pochylił się
nisko i sięgnął po nią ostrożnie.
- A to co? Abigail, potrzymaj dziecko.- poprosił, próbując wręczyć żonie niemowlę.
Abigail cofnęła się parę kroków, przerażona myślą, że miałaby wziąć na ręce takie małe
dziecko.
- Nie mogę, Malcolmie - szepnęła. - Przecież wiesz, że dzieci mnie nie lubią. - Patrzyła na
maleństwo osłupiała, gdy nagle cały salonik wypełnił straszliwy wrzask. Abigail posłała
Malcolmowi błagalne spojrzenie.
- Weź ode mnie dziecko - powiedział Malcolm stanowczo i niemal wepchnął chłopca w jej
ramiona.
Trzymała go niezgrabnie, daleko od siebie, jakby był. porcelanową lalką, która w każdej
chwili może rozpaść się na kawałki. Zadziwiające, ale dziecko przestało płakać i zaczęło
przyglądać się Abigail z wielką uwagą.
Malcolm powoli rozkładał kartkę. Ktoś nagryzmolił na .niej parę zdań. Pismo było
niewyraźne, a litery zdecydowanie koślawe.
Jestem małym chłopcem, sierotą - czytał wolno Malcolm. - Moim przeznaczeniem jest śmierć
w sierocińcu albo, co byłoby jeszcze gorsze, życie wśród ludzi, którzy mnie nie kochają.
Proszę, nie odtrącajcie mnie. Chciałbym u was zostać. Proszę...
Malcolm z trudem oderwał wzrok od kartki.
- Co mamy teraz zrobić? - spytał. Głos drżał mu lekko, a z twarzy biło przerażenie. Był
poruszony losem dziecka i nie potrafił tego ukryć.
Abigail spojrzała na Malcolma. Taką samą minę miał wówczas, gdy pokazywał jej kołyskę.
- Nie rozczulaj się tak, Malcolmie. To dziecko nie spadło przecież z nieba. Ktoś musi o nim
coś wiedzieć. Lepiej zameldujmy o wszystkim Ab-nerowi.
- Chyba masz rację... - Malcolm odwrócił wzrok. - Ale jest za późno, by chodzić gdzieś teraz
z takim małym dzieckiem.
Chłopczyk znów zaczął płakać, wiercąc się w objęciach Abigail.
- Czy mógłbyś go ode mnie zabrać? - poprosiła. - Boję się, że zaraz go upuszczę.
- Daj mi tę kruszynkę - odezwał się pieszczotliwie Malcolm i wyciągnął przed siebie ramiona.
Zaczął delikatnie podrzucać dziecko w górę i w dół, a widząc na jego twarzyczce uśmiech
dodał: - Musisz przyznać, kochanie, że to bardzo przystojny kawaler, nieprawdaż?
Malcolm patrzył na dziecko z nieukrywanym zachwytem, a w sercu Abigail rosło
przerażenie.
I56
Rozdział czternasty
Właśnie w chwili, gdy Sara i Felicja dotarły do farmy Kingów, księżyc schował się za
chmurami, które wolno sunęły po niebie. Chłodny wiatr rozwiewał szeleszczące na ziemi
jesienne liście. Niektóre zatrzymały się na drewnianej kratce okalającej altankę, gdzie nagie
poskręcane wąsy klematisa wciąż jeszcze uparcie czepiały się gładkich desek.
- Boję się, Saro - szepnęła drżącym głosem Felicja. Stała przy kuchennych drzwiach, przez
które zamierzała za chwilę wśliznąć się do domu.
- Czego tu się bać? - powiedziała Sara z poważną miną, wyraźnie próbując dodać sobie
animuszu.
- A jeśli zaaresztują nas za porwanie dziecka? Sara wciągnęła głęboko powietrze.
- Nie zrobią tego. Wszystko nam wybaczą, kiedy zorientują się, że dziecko jest szczęśliwe w
domu Abigail i Malcolma.
- Mam nadzieję - rzekła Felicja i westchnęła.
- Lepiej już pójdę. - Sara nie miała szczególnej ochoty przedłużać tej rozmowy. Felicja wciąż
mówiła o tym samym, więc i Sarę zaczęła dręczyć niepewność. Niedawne podniecenie i
radość wygasły już w jej sercu. Teraz czuła nieznośny niepokój. Pomachała Felicji na
pożegnanie i odeszła szybkim krokiem. Felicja cichutko zamknęła za sobą drzwi.
Unoszone wiatrem liście plątały się między stopami dziewczynki, kiedy biegła co tchu w
stronę Różanego Dworku. Gorąco pragnęła, aby ciocia Hetty i ciocia Oliwia już smacznie
spały.
'57
¦
Bez wątpienia postąpiła słusznie, przekonywała samą siebie. Razem z Felicją uchroniła to
biedne dziecko od wielkiego cierpienia. Wiatr smagał ją po twarzy, a ona uśmiechała się,
wspominając minę Malcolma, gdy pochylał się nad niemowlęciem. Nawet z kryjówki w
gęstych zaroślach było widać, że jest wzruszony. Próbowała wyobrazić sobie, co działo się
potem w jego domu, i z radości zaczęła aż podskakiwać do góry.
„Tej nocy Abigail i Malcolm są najszczęśliwszymi ludźmi na ziemi" - myślała z satysfakcją.
Rozdział piętnasty
Gdyby Sara mogła się przemienić w ćmę i usiąść teraz na ścianie w saloniku Abigail,
przekonałaby się, że jej naiwna mrzonka nie miała nic wspólnego z rzeczywistością.
Dziecko wierzgało nóżkami, płakało i wierciło się w ramionach Abigail, która nerwowo
chodziła tam i z powrotem po pokoju. Była u kresu wytrzymałości. Już od godziny niemowlę
darło się na całe gardło, a ona spoglądała bezradnie wokół. Nie wiedziała, co robić. Jak utulić
to nieszczęśliwe, płaczące dziecko? Czuła, że za chwilę odpadną jej ręce. Chłopiec nie był
wątły, to wiedziała na pewno.
Usiadła na kanapie, położyła dziecko obok siebie i rozprostowała zdrętwiałe ramiona.
Zastanawiała się, którą poduszkę może poświęcić na barierkę. Chciała położyć ją na brzegu
kanapy, by niemowlę nie spadło na podłogę. Jej wybór padł na dużą
l58
starą poduchę, prezent od stryjecznej babki Pris-cilli. Już dawno miała zamiar zmienić
pokrycie na bardziej gustowne.
Gdy ruszyła po poduszkę przez pokój, kątem oka zauważyła, że dziecko turla się
niebezpiecznie ku krawędzi prawie półmetrowej przepaści. Dech zaparło jej w piersiach.
Rzuciła się z powrotem w stronę kanapy, zawadzając nogą o stolik. Zupełnie zapomniała, że
przesunęła go niedawno w nowe miejsce.
W ostatniej chwili udało jej się złapać dziecko, tuż nad samą podłogą. Niezdarnie zaczęła
kołysać je w ramionach, potem usiadła. Serce waliło jej jak młotem. Wtem zerwała się z
miejsca. Poczuła, że kanapa jest cała mokra; mokra była również jej spódnica.
Abigail jęknęła głucho i z dzieckiem na ręku ruszyła do kuchni. Zastała tam straszliwy
bałagan. Rozejrzała się dookoła z niesmakiem. Nad piecem zawieszony był niechlujnie
dziecięcy kocyk, a naczynia wciąż suszyły się na kuchennym blacie. Malcolm miał włożyć je
do kredensu, kiedy Abigail wyszywała w saloniku, ale widocznie postanowił najpierw wybrać
się na spacer.
Podeszła do zlewu. Przez chwilę szukała wzrokiem ściereczki, którą zamierzała wytrzeć
kanapę. Znalazła ją wkrótce; pływała w misce z pomyjami. Tyle razy Abigail powtarzała
Malcolmowi, że gdy skończy zmywanie, powinien od razu wyżąć ście-reczkę i powiesić ją
nad kranem. Dlaczego ciągle o tym zapomina? Stała przez moment z cieknącą ścierką w dłoni
i wzywała w duchu na pomoc
159
Pana Boga. Jak ma teraz wykręcić ścierkę, trzymając w objęciach to szamoczące się,
rozkrzyczane dziecko? Próbowała przełożyć je sobie przez ramię, przytrzymując głową i
łokciem, ale niemowlęciu wyraźnie nie spodobała się ta pozycja. Wydarło się jak oparzone i
zirytowana Abigail z powrotem wrzuciła ściereczkę do brudnej wody.
- Malcolmie MacEwanie! - krzyknęła. - Gdzie jesteś? Obiecałeś, że mi pomożesz!
Malcolm stanął w drzwiach kuchni z białą wiklinową kołyską w rękach.
- Co się stało, Abby? - spytał pogodnym głosem. Abigail spojrzała na kołyskę, potem na
Malcolma. Trzymała dziecko sztywno w ramionach. Wciąż wyrywało się i płakało. -
Szczęśliwy los zrządził, że poszedłem dzisiaj na tę aukcję, nie sądzisz? - dodał, a na jego
urodziwej twarzy zagościł na chwilę gorzki uśmiech.
- Trzeba mieć do ciebie anielską cierpliwość, Malcolmie. Gdybym nie była przekonana o
twojej uczciwości, sądziłabym, że maczałeś w tym wszystkim palce. - Abigail uśmiechnęła
się leciutko. W oczach Malcolma również pojawiła się radość. Lecz nagle dziecko zawyło
przeraźliwie i przyjemny nastrój prysł. - Pierwszy raz w życiu czuję się taka bezradna -
jęknęła. - Myślisz, że on jest głodny?
- Niemożliwe - powiedział Malcolm. - W ogóle nie chciał jeść. Przygotowałem dla niego
owsiankę.
Abigail zdębiała.
- Owsiankę?! Nic dziwnego, że to biedne ma-
160
leństwo tak płacze! - Nawet Abigail wiedziała, że takiego małego dziecka nie karmi się
owsianką.
- Pozwól, że go potrzymam. - Malcolm wyciągnął ramiona. - Chyba za mocno go ściskasz.
Ale Abigail odsunęła się od męża i rzekła ostro:
- Wcale go nie ściskam! Czuje się u mnie bardzo dobrze. - Za chwilę zmieniła jednak zdanie i
z ulgą wręczyła dziecko Malcolmowi, bo chłopczyk zaczął wiercić się i płakać jeszcze
głośniej niż do tej pory. - Musi mu coś dolegać - stwierdziła z niepokojem, dotykając twarzy,
rączek i nóżek niemowlęcia. - Zobacz, jaki jest gorący.
- Oczywiście, że jest gorący. Przez ostatnią godziną wiele przeżył.
- Daj spokój. Mówię poważnie - upierała się przy swoim Abigail. - Spójrz, ma wypieki.
- Nie denerwuj się tak, Abby. Ma wypieki od płaczu. - Nagle na koszuli Malcolma pojawiła
się ogromna wilgotna plama. - A płacze, bo ma mokro. Mogłabyś przynieść pieluszkę?
- Malcolmie! Jeszcze nigdy w życiu nie przewijałam dziecka...
Abigail stała nieruchomo jak posąg.
Rozdział szesnasty
Wiatr wciąż wył w gałęziach wysokich sosen chwiejących się nad cichym, śpiącym domem.
Płatki ostatnich w tym roku kwiatków miniaturowej róży spadały na ścieżkę i ginęły wśród
klonowych i dębowych liści.
U — Szczęśliwa gwiazda
161
Stary zegar w saloniku wybił trzecią w nocy. W sypialni na górze Malcolm spał już twardo, a
Abigail zamykała wreszcie oczy. W rogu pokoju stała mała biała kołyska, oświetlona
księżycowym blaskiem. Sprawiała wrażenie, jakby tkwiła tam zawsze. W pewnej chwili
zakołysała się lekko i powietrze przeszył głośny płacz.
Abigail poderwała się gwałtownie, jakby była kukiełką, którą lalkarz pociągnął mocno za
niewidzialne sznurki. Serce podeszło jej do gardła. Skoczyła na równe nogi i chwiejnym
krokiem, potykając się o meble, ruszyła do kołyski. Szła na bosaka; podłoga wydawała jej się
zimna jak lód.
Bez zastanowienia chwyciła dziecko.
- Och, znowu płaczesz - szepnęła, tuląc je do piersi.-Właśnie położyłam się spać. - Przez
chwilę szukała po omacku butelki z mlekiem. Znalazła ją i usiadła w fotelu tuż obok kołyski,
dziecko położyła sobie na kolanach. Mogłaby przysiąc, że uśmiech rozjaśnił jego twarzyczkę.
Wpatrywała się w niemowlę osłupiała. Sama też chyba uśmiechnęła się leciutko, choć trudno
jej było w to uwierzyć. - Cii, już dobrze, już dobrze... - mówiła pieszczotliwie. Zadziwiająco
pewnym ruchem włożyła dziecku butelkę do ust. - Zostałeś sam na świecie? Nie martw się.
Jesteśmy z tobą. Nie będziesz już dłużej samotny.
Niemowlę ssało łapczywie, nie spuszczając z Abigail swych ogromnych niebieskich oczu.
Malcolm również się obudził i przyglądał się
762
teraz z zachwytem tej słodkiej scenie. Nie mógł się napatrzeć na piękne włosy swojej żony,
opadające miękko na ramiona, gdy pochylała się nad dzieckiem i coś czule szeptała.
Dziecko usnęło i Abigail bardzo ostrożnie ułożyła je z powrotem w kołysce. Podeszła na
palcach do łóżka. Wyglądało na to, że jest z siebie dumna. Malcolm przyglądał się jej z
uwagą, spostrzegła to, więc wśliznęła się szybko pod kołdrę i przytuliła się do jego ciepłego
ramienia. Lecz ledwie zdążyła położyć głowę na poduszce, dziecko znów zaczęło płakać.
Wydała z siebie jęk zawodu i usiadła. Malcolm delikatnie dotknął jej dłoni.
- W porządku, Abby. Pozwól, że ja się nim zajmę - powiedział.
- Jak radzić sobie z takim maleństwem? - Abigail czuła, że się za chwilę rozpłacze. Patrzyła
przez łzy na Malcolma, który zbliżył się już do kołyski. - Nie zmrużyłam nawet oka. Nie
wiem, co robić. Przed chwilą był spokojny, usnął nawet. Skąd wiedział, że się oddaliłam?
Malcolm wziął na ręce kwilące dziecko.
- Wiesz, z nim jest zupełnie tak samo jak ze szczeniakiem, którego miałem na Jukonie -
mówił miękkim głosem i rytmicznie klepał dziecko po plecach. - Za wcześnie oddzielono go
od matki i przez trzy tygodnie piszczał po nocach. Wracaj do łóżka, Abby. Zaraz go uspokoję.
Abigail otuliła się kołdrą po same uszy, wciąż jednak dygotała z zimna i wdzięcznymi
oczyma przyglądała się mężowi. Malcolm kołysał dziecko
163
teraz z zachwytem tej słodkiej scenie. Nie mógł się napatrzeć na piękne włosy swojej żony,
opadające miękko na ramiona, gdy pochylała się nad dzieckiem i coś czule szeptała.
Dziecko usnęło i Abigail bardzo ostrożnie ułożyła je z powrotem w kołysce. Podeszła na
palcach do łóżka. Wyglądało na to, że jest z siebie dumna. Malcolm przyglądał się jej z
uwagą, spostrzegła to, więc wśliznęła się szybko pod kołdrę i przytuliła się do jego ciepłego
ramienia. Lecz ledwie zdążyła położyć głowę na poduszce, dziecko znów zaczęło płakać.
Wydała z siebie jęk zawodu i usiadła. Malcolm delikatnie dotknął jej dłoni.
- W porządku, Abby. Pozwól, że ja się nim zajmę - powiedział.
- Jak radzić sobie z takim maleństwem? - Abigail czuła, że się za chwilę rozpłacze. Patrzyła
przez łzy na Malcolma, który zbliżył się już do kołyski. - Nie zmrużyłam nawet oka. Nie
wiem, co robić. Przed chwilą był spokojny, usnął nawet. Skąd wiedział, że się oddaliłam?
Malcolm wziął na ręce kwilące dziecko.
- Wiesz, z nim jest zupełnie tak samo jak ze szczeniakiem, którego miałem na Jukonie -
mówił miękkim głosem i rytmicznie klepał dziecko po plecach. - Za wcześnie oddzielono go
od matki i przez trzy tygodnie piszczał po nocach. Wracaj do łóżka, Abby. Zaraz go uspokoję.
Abigail otuliła się kołdrą po same uszy, wciąż jednak dygotała z zimna i wdzięcznymi
oczyma przyglądała się mężowi. Malcolm kołysał dziecko
I63
w górę i w dół, zataczając nim w powietrzu wielce osobliwe kółka.
- Co ty wyrabiasz, Malcolmie?
- Przepłukuję złotonośny piasek. Wydaje mi się, że ten malec bardzo to lubi.
Chyba rzeczywiście tak było, bo nagle stał się cud. Dziecko przestało płakać, przymknęło
powieki i pogrążyło się w spokojnym głębokim śnie. Malcolm usiadł cicho w fotelu. Z
czułością przyglądał się śpiącemu maleństwu.
Słońce wznosiło się nad powierzchnią morza, na wodzie tańczyły różowe i fioletowe smugi.
Fale delikatnie uderzały o brzeg. Wiatr ucichł już zupełnie, ale powietrze było przejmująco
chłodne - nieomylny znak, że nadchodzi zima.
Przez okienko we frontowych drzwiach wpadały do domu jasne promienie słońca i muskały
wy-krochmalone firaneczki.
Abigail schodziła właśnie ze schodów. Nogi plątały jej się w długiej białej flanelowej koszuli
nocnej, ziewała i przecierała oczy.
- Malcolmie - zawołała cicho, zastanawiając się, gdzie mógł podziać się jej mąż. Dziecka
również nie było w kołysce.
Delikatnie otworzyła drzwi saloniku i zajrzała do środka. Na bujanym fotelu siedział
Malcolm. Pogrążony był w błogim śnie. Obejmował rękami dziecko. Schowane pod koszulą,
przytulało się do jego szerokiej piersi i smacznie spało.
Abigail stała bez ruchu, oczy miała pełne łez.
164
Rozdział siedemnasty
Był piękny jesienny dzień, bez jednej chmurki na niebie. Słońce grzało mocno, tak jak w
letnie popołudnie, i dziewczynki, gdy tylko wybiegły z domu, zrzuciły z siebie ciepłe
płaszcze, wbrew przestrogom troskliwych opiekunów, nie obawiając się bólu gardła i grypy.
Felicja i Sara pędziły przez pole. Z daleka widać było tylko ich głowy tańczące nad wysoką,
złotą trawą. Minęły w biegu rozłożyste zielone sosny i wpadły na polankę, gdzie stał dom
Abigail. Podskakiwały wesoło na ścieżce ozdobionej różyczkami, w sercach nie czuły już
strachu. Nagle do ich uszu doleciał płacz dziecka.
- Czyż nie brzmi to cudownie? - zachwycała się Sara. Wepchnęła ręce do kieszeni i
uśmiechnęła się szeroko. - Pamiętaj - szepnęła podnieconym głosem - o niczym nie wiemy.
Felicja kiwnęła tylko głową. Nie była taka jak zwykle - śmiała, pewna siebie, gotowa do
walki.
Sara zapukała do drzwi. Patrzyła na Felicję, przygryzała wargę i czekała... W jej oczach
pojawiły się figlarne iskierki. Dziewczynkom wydawało się, że stoją na ganku całą
wieczność. Wreszcie ujrzały za firankami jakiś cień i usłyszały skrzypnięcie obracającej się
gałki.
Drzwi otworzyły się szeroko i stanęła w nich Abigail, lecz jakże inna, jak bardzo niepodobna
do siebie. Miała włosy w nieładzie, spięte jedynie kilkoma szpilkami, złote kosmyki
niesfornie opadały jej na czoło. Na samym środku białej bluzki
i65
widniała plama niejasnego pochodzenia. Ale najbardziej zdumiewające były oczy Abigail.
Zwykle bystre i pełne życia - zmatowiały jakoś, przygasły. Pod dolnymi powiekami pojawiły
się ogromne cienie. Te oczy wyglądały tak, jakby błagały o sen.
Dziewczynki wpatrywały się w Abigail jak zaczarowane.
- Och - odezwała się wreszcie, próbując wygrzebać z pamięci ich imiona. - Felicja i Sara,
nieprawdaż? Jak miło was widzieć! - Choć wydawać by się mogło, że jest inaczej, Abigail
naprawdę ucieszyła się na ich widok. Uśmiechnęła się i dodała: - Wejdźcie, proszę.
Spojrzały na siebie, potem weszły do środka, zapominając z wrażenia wytrzeć nogi.
Najdziwniejsze, wręcz niepojęte, było jednak to, że Abigail nie zwróciła na ten szczegół
uwagi.
Dziewczynki niecierpliwie rozglądały się dookoła. Wytężały wzrok, wyciągały szyje,
próbowały zajrzeć do saloniku. Czekały, aż Abigail pozwoli im zdjąć płaszcze, ale ona stała
po drugiej stronie holu i patrzyła na nie nieobecnym wzrokiem. Sara wzięła więc inicjatywę w
swoje ręce. Zdjęła pośpiesznie płaszcz i zawiesiła go starannie na drewnianym kołku przy
drzwiach. Felicja zrobiła to samo.
- Nie mogłyśmy się już doczekać spotkania z ciocią. Jak tam podróż? - spytała przytomnie
Sara.
Felicja kiwnęła głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.
166
- Podróż? - Abigail sprawiała wrażenie, jakby budziła się z głębokiego snu. - Podróż? -
powtórzyła. - Ach, tak, wspaniała, moje kochane. Tak, podróż była udana, dziękuję. -
Spoglądała roztargnionym wzrokiem na kuchenne drzwi, jakby czekała na najgorsze. No
właśnie... nagle rozległ się bardzo osobliwy dźwięk.
Sara spojrzała na Abigail, z wielką wprawą udając niewiniątko.
- Co to? - spytała, a jej niebieskie oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
- Dziecko, Saro - odpowiedziała Abigail bezbarwnym głosem.
- Dziecko? - powtórzyła jak echo Sara i rzuciła Felicji porozumiewawcze spojrzenie.
Rozdział osiemnasty
Kuchnia była naprawdę nie do poznania. Świeżo wyprane pieluszki suszyły się nad piecem,
wisiały niedbale na sznurze przeciągniętym przez haki, które z całą pewnością nie służyły do
tego celu. Zwykle przytrzymywały nisko nad sufitem szeroką półkę pełną pachnących ziół i
lśniących blaszanych naczyń. Na piecu w ogromnym kotle pływały butelki, kuchenny blat,
pełen ściereczek i pieluszek, przypominał stolik do przewijania.
Sara i Felicja ciężko usiadły przy stole. Były wstrząśnięte. Inaczej sobie to wszystko
wyobrażały. Zupełnie inaczej.
167
Tymczasem jedyną szczęśliwą, wypoczętą i zadowoloną z życia istotą w tym niewielkim
domu na polance było dziecko. Ułożyło się wygodnie w ramionach Malcolma i ciekawie
przyglądało się gościom.
- Wiem tylko jedno, musimy ustalić, kto je nam podrzucił - mówiła Abigail. - Nie daje mi to
spokoju. A poza tym wcale nie jestem pewna, czy dziecko jest pod dobrą opieką. Chyba już
ty, Felicjo, byłabyś dla niego lepszą matką. - Słowa, jedno po drugim, wolno płynęły z ust
Abigail, nakładały się na siebie, piętrzyły. Z początku obojętne, z każdą chwilą stawały się
coraz bardziej nerwowe, niespokojne.
Malcolm pogładził Abigail po ramieniu.
- Przecież ty doskonale sobie z nim radzisz, Abby - powiedział łagodnie.
- Najgorsza jest zawsze pierwsza noc. Wszyscy tak mówią - zauważyła roztropnie Sara i
zerknęła na ciocię.
Ale Abigail całkowicie zlekceważyła jej słowa.
- To było okropne - ciągnęła. - Przez cały czas bałam się, że zrobię mu krzywdę. Po prostu
umierałam z przerażenia. - Oparła łokcie na stole - nigdy przedtem Abigail nie zachowywała
się tak nieelegancko - i zakryła rękami twarz. - Ciągle ci powtarzam, Malcolmie, że
powinniśmy coś zrobić. Zameldujmy o tym Abnerowi Jeffriesowi. Może on coś wie.
- Prędzej na równiku spadnie śnieg, niż Abner Jeffries dowie się czegoś więcej ode mnie! -
krzyknął Malcolm. Chłopczykowi zaokrągliły się oczy,
168
nie zaczął jednak płakać, na jego buzi pojawił się szeroki słodki uśmiech.
- Patrzcie, jak on się cudownie śmieje! - zapiszczała Sara.
- Więc co zrobimy? - nie ustępowała Abigail.
- A kuku! - wołała Sara do dziecka, chowając się i wysuwając zza ramienia Malcolma. Po
chwili oderwała się jednak od zabawy i rzuciła obojętnie: - Może następna noc będzie
spokojniejsza...
I znów Abigail udała, że jej nie słyszy.
- Proszę cię, Malcolmie, zróbmy coś - zajęczała.
Zniecierpliwiony, zmęczony, poszarzały na twarzy Malcolm spojrzał na żonę. Zrozumiał, że
nie może już dłużej zwlekać. Podniósł się leniwie z krzesła.
- Dobrze, idę. To oczywiste, że trzeba wszystko ustalić - powiedział, próbując nadać swemu
głosowi stanowczy ton.
Dziewczynki wymieniły między sobą przeciągłe bolesne spojrzenia.
- Chodźmy, moje panny. Podrzucę was do domu.
Wstały i niechętnie zaczęły się szykować do wyjścia.
Malcolm oddal Abigail dziecko. Wzdrygnęła się leciutko, odsunęła je od siebie, ale chłopczyk
zaczął po swojemu gaworzyć, gruchać, próbując jak najwygodniej ułożyć się w jej ramionach.
- Brawo, Lucky! - pochwalił go Malcolm. Wi-
169
dać było, że i dziecko, i Abigail poczuli się wreszcie w swoim towarzystwie względnie
dobrze.
- Jak ty go nazwałeś? - spytała Abigail.
- No... wiesz... Lucky. - Malcolm powoli wkładał płaszcz. - Pamiętasz, wspomniałem ci w
nocy o tym szczeniaku z kopalni. Miał na imię Lucky.
- Nie waż się wołać na to dziecko jak na psa! - oburzyła się Abigail.
Malcolm stał przez chwilę nieruchomo i patrzył ze zdziwieniem na żonę. Jego prawe ramię
ugrzęzło gdzieś w połowie rękawa płaszcza, w oczach zagościły drobniutkie iskierki radości...
Znikły jednak tak szybko, jak się pojawiły, i Malcolm zawołał z poważną miną:
- W drogę, dziewczęta!
Położył im ręce na ramionach i podprowadził do drzwi. Zanim wyszły, posłały Abigail i
dziecku ostatnie smutne spojrzenie.
Gdy odgłos kroków ucichł już zupełnie, w domu usłyszeć można było jedynie tykanie starego
zegara. Abigail wpatrywała się w małą, kruchą istotkę tulącą się do jej piersi. Chłopczyk
zasnął. Jego długie jasne rzęsy muskały delikatnie okrągłe różowe policzki.
- Przecież jesteś chłopcem, a nie jakimś szczeniakiem z Jukonu - powiedziała pieszczotliwie,
okrywając go starannie kocykiem. - Ty też miałeś ciężką noc, prawda? Pewnie, że miałeś. -
Nagle Abigail zadrżała, podniosła powoli głowę, spojrzała daleko przed siebie. - Dlaczego^
na Boga, moje usta szepczą takie czułe słowa!
J70
Rozdział dziewiętnasty
Noc spłynęła miękko na miasteczko. Niebo rozbłysło gwiazdami, gdzieś w oddali zaczęła
pohukiwać sowa. W Różanym Dworku kury spały już na grzędach, chowając łebki w
ciepłych puszystych piórach skrzydeł. Altanka muskana lekkim chłodnym wiaterkiem
kołysała się delikatnie, a liście, którym udało się dziś po południu uniknąć spotkania z miotłą
cioci Hetty, szeleściły cichutko w szparach desek.
W kuchni wciąż paliły się lampy; ciepłymi, radosnymi smugami rozświetlały ponurą
ciemność. Ale w Różanym Dworku nie było ani miło, ani wesoło.
W małym pokoiku na górze leżała na łóżku Sara Stanley. Brodę oparła na rękach i szeroko
otwartymi oczyma przyglądała się rozbrykanym cieniom, jakie kołyszące się gałęzie drzew
rzucały na kwiecistą tapetę. Zwykle lubiła się im przyglądać, bo przypominały jej derwiszów
wirujących w ekstatycznym tańcu, których widziała podczas jednej ze swych podróży z ojcem
do Indii, dawno, dawno temu.
Ale dzisiejszy wieczór był inny. Sara czuła smutek, jakiego nie przeżywała już od wielu
miesięcy. Myślała o swoim ojcu, zastanawiała się, czy teraz śpi, czy może siedzi w bladym
ś
wietle zielonej lampy i pochyla się nad piętrzącymi się na biurku papierami. Łzy napłynęły
dziewczynce do oczu. Bardzo, bardzo tęskniła do ojca.
W pewnej chwili zdała sobie jednak sprawę, że
171
płacze nie tylko dlatego, iż sama czuje się samotna. Płacze również nad losem tego biednego
chłopca. Co się teraz z nim stanie? Może jednak popełniła błąd, może nie powinna wtykać
nosa w cudze sprawy? Może życie u boku Hetty, Małgorzaty lub w sierocińcu pisane było
niemowlęciu w gwiazdach? Czyż pani Linde nie powtarza w kółko: „Nikt nie ucieknie przed
swoim przeznaczeniem?"
Sara usiadła na łóżku i zaczęła okładać pięściami poduszkę. Nie mogła sobie dzisiaj dać z nią
rady, wciąż wydawała się niewygodna, twarda, wciąż wpijała się jej w policzek.
Na dole, w kuchni, ciocia Oliwia odstawiała właśnie czajnik z ognia, potem zaczęła wlewać
wrzątek do pięknego chińskiego imbryka. Ciocia Hetty, która niemal bezszelestnie przeszła z
saloniku do kuchni, równie cicho usiadła przy stole. Przecierała zmęczone oczy i rozmyślała.
Musiała oderwać się od sprawdzania klasówek z matematyki, nie miała dzisiaj do tego serca.
Marzyła o filiżance gorącej herbaty.
Oliwia patrzyła z uwagą na starszą siostrę. Uniosła brwi, zaniepokojona.
- Hetty, nie ruszyłaś nawet obiadu. Proszę, wypij chociaż herbatę i zjedz ciastko.
- Nie mam jakoś apetytu, Oliwio - odezwała się Hetty obojętnym tonem. - Ale herbatę,
owszem, wypiję.
- Cały czas przejmujesz się Małgorzatą Linde, tak? - spytała Oliwia, stawiając przed Hetty
filiżankę i talerzyk.
- Bardziej przejmuję się tym biednym dziec-
172
kiem. Oni jeszcze go nie znaleźli. Wyobrażasz to sobie? - warknęła gniewnie Hetty.
- Wiem, wiem. Całe miasteczko o tym mówi. Okropność. Kiedy pomyślę, że leży gdzieś w
ciemnościach... w lesie, zmarznięte i opuszczone, głodne albo może nawet... - Wyobraźnia
podsuwała Oliwii wciąż nowe, coraz straszniejsze obrazy.
- Oliwio, proszę, przestań! - zawołała Hetty z irytacją. Jej czoło zasępiła chmura wielkiej
troski.
Sara bardzo wyraźnie słyszała każde słowo ciotek. Głosy dochodziły poprzez okratowaną
dziurę w podłodze. Tą drogą szło z kuchni ciepłe powietrze, które ogrzewało pokoik na
piętrze. Dziewczynka zeskoczyła z łóżka i trzęsąc się z zimna i ze strachu uklękła na
lodowatej posadzce. Przycisnęła twarz do gorącej kratki...
Najpierw odezwała się ciocia Oliwia:
- Chyba nie przypuszczasz, że ktoś zabrał z wozu to dziecko? Powiedz, myślisz tak?
Hetty wstała od stołu i zaczęła przemierzać kuchnię tam i z powrotem. Wyglądała bardzo
groźnie. Nawet stojąc w klasie przed tablicą nie miewała takiej surowej miny.
Teraz Sara usłyszała wzburzony głos cioci Hetty.
- Nie mogę wyobrazić sobie, aby ktoś był aż tak niegodziwy: zabrał dziecko i nikomu o tym
nie powiedział. Jeśli jednak miało to miejsce, ta kanalia powinna do końca swoich dni gnić w
więziennych lochach!
Sara odskoczyła gwałtownie w tył, poczuła ucisk w gardle, w świetle księżyca jej twarz stała
się nagle trupio blada.
173
Oliwia wyciągnęła z pieca płaską blaszaną foremkę pełną przyrumienionych ciastek i
postawiła ją na kuchennym blacie. Spojrzała na Hetty. Ta stała nieruchomo, odwrócona do
niej plecami. Zawsze pewna siebie, twarda, niewzruszona jak głaz wyraźnie potrzebowała w
tej chwili pomocy i Oliwia od razu to zrozumiała. Podeszła do niej i delikatnie dotknęła jej
ramienia.
- Jestem pewna, że to jakieś nieporozumienie. Nikt nie mógłby przecież być tak lekkomyślny
i okrutny. Usiądź i zjedz ciastko. Pyszne, pachnące ciastko prosto z pieca. No, proszę.
Hetty dała się podprowadzić do stołu, opadła ciężko na krzesło i zakryła twarz rękami. Oliwia
poklepała ją serdecznie po plecach.
- Napij się trochę - poprosiła.
Sara podniosła się ciężko z podłogi. Czuła, że musi coś zrobić, że sumienie nie da jej spokoju.
Wahała się tylko przez krótką chwilę, potem podeszła do drzwi, otworzyła je i ruszyła przed
siebie. Szybko wtopiła się w ciemność. Schodziła po schodach na czubkach palców i
wyciągała głowę, próbując dojrzeć kuchenne drzwi rozjaśnione srebrnym księżycowym
blaskiem. Wreszcie stanęła w plamie światła i spojrzała przez szparę.
Ciocia Hetty wciąż siedziała przy stole, pocierała skronie i wyglądała tak, jakby przez głowę
przelatywały jej tysiące strasznych myśli. Oliwia, zwrócona tyłem do drzwi, piła małymi
łykami herbatę.
Sara wzięła głęboki oddech i weszła do kuchni.
- Ciociu Hetty - powiedziała cicho. Hetty podskoczyła gwałtownie na krześle.
- Na miłość boską, dziecko, przestraszyłaś mnie okrutnie! Dlaczego wałęsasz się po domu w
ś
rodku nocy?!
Także Oliwia poderwała się na równe nogi. Czym prędzej zarzuciła Sarze na ramiona szal w
szkocką kratę, który zdjęła z oparcia krzesła.
- Jeszcze się zaziębisz, Saro.
- Nie mogę spać - wymamrotała dziewczynka. - Cały czas myślę o tym małym biednym
chłopcu.
- To zupełnie tak jak my - powiedziała Hetty prawie szeptem, sącząc herbatę.
Sara przełknęła ślinę. Rozpaczliwie szukała w myślach odpowiednich słów. Jak powiedzieć
to, co powiedzieć musi?
- Ciociu Hetty - zaczęła wreszcie - a jeśli ktoś wziął to dziecko, bo znał pewnych ludzi,
którzy... może nie zdawali sobie z tego wcześniej sprawy, ale na pewno byliby cudownymi
rodzicami? Czy można by to temu komuś wybaczyć?
Hetty powoli podniosła oczy znad filiżanki.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - wycedziła przez zęby, świdrując Sarę wzrokiem.
- No więc... - Oddech niemal zamarł Sarze w krtani. - Jeśli ta osoba, która zabrała dziecko,
oddała je tym ludziom, a oni je pokochali i wszystko skończyło się dobrze. Czy i w takim
przypadku tę osobę czeka straszna kara?
- Chyba nie mam przyjemności znać tej osoby, nieprawdaż, Saro? - spytała ciotka drżącym
głosem.
- Owszem, ma ciocia... - odpowiedziała pokornie dziewczynka.
175
Hetty złożyła dłonie jak do modlitwy.
- Saro Stanley - odezwała się po chwili - ty nie masz z tym nic wspólnego, prawda? Powiedz
mi natychmiast!
Sara przygryzła wargę. I nagle, w pośpiechu, opowiedziała całą historię z dzieckiem. Z
każdym nowym słowem oczy Oliwii i Hetty napełniały się coraz większym zdziwieniem i
trwogą.
- Uznałyśmy, że dziecko powinno mieć rodziców, którzy naprawdę go pragną, naprawdę będą
je kochać. Dzieci znają się na takich sprawach. Od razu przeczuwają, czy ktoś ich pragnie,
czy nie. Nie chciałyśmy, aby chłopczyk dostał się w ręce Małgorzaty Linde.
Sara, wyrzuciwszy z siebie wszystko, cierpliwie czekała na reakcję ciotek. Oliwia stała
nieruchomo przy piecu, usta miała szeroko otwarte.
- Och, dziecko! Coś ty najlepszego zrobiła! - Jej głos zaskrzypiał nieprzyjemnie.
Ciocia Hetty była blada jak ściana. Siedziała za stołem i bezradnie zaciskała dłonie.
- My, to znaczy kto? - spytała cicho.
- Ja i Felicja - odpowiedziała ze skruchą Sara.
Na dźwięk tych słów Hetty podniosła się energicznie z krzesła i zaczęła nerwowo chodzić po
kuchni.
- Mój Boże! Mój Boże! Powinnam była się domyślić! Nie chciałyście, aby chłopczyk dostał
się w ręce Małgorzaty Linde - powtórzyła jak echo. Do jej głosu, pełnego troski i gniewu,
wkradła się nuta triumfu.
- Właściwie... właściwie uważałyśmy, że i ty,
176
ciociu Hetty, nie powinnaś dostać tego dziecka
- odezwała się Sara niepewnie. „Jak już mam mówić prawdę, to szczerze i do końca" -
pomyślała.
Hetty stanęła w pół kroku i z oburzeniem spojrzała na Sarę.
- Co, proszę?
- Ciociu droga, przykro mi, jeśli się na mnie gniewasz, ale przecież tobie zależało na tym
dziecku tylko dlatego, że nie chciałaś, aby dostała je Małgorzata... - Hetty rozdziawiła usta.
Nawet gdyby była w stanie coś powiedzieć, Sara i tak nie dałaby jej dojść do słowa. - To
Malcolm i Abigail potrzebują dziecka. Dlatego dałyśmy je właśnie im.
- Dałyście dziecko Morrisów Malcolmowi i Abigail?! - wykrzyknęła zdruzgotana tą
wiadomością Hetty.
- No... tak, ale prawdę mówiąc... oni wcale nie wiedzą, kto im je podrzucił - bąknęła Sara.
Hetty usiadła ciężko na krześle. Zacisnęła mocno powieki i znów zaczęła pocierać palcami
skronie.
- Ależ, Saro - odezwała się Oliwia wciąż jeszcze nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą
usłyszała. - Przecież oni nie mogą tak po prostu wziąć czyjegoś dziecka. Muszą o tym
zameldować.
- Malcolm już to zrobił. - Usta Sary zadrżały lekko. - Dzisiaj po południu poszedł do Abnera
Jeffriesa. I wszystko popsuł... - Przerwała na chwilę, z wielkim trudem dusząc w sobie płacz.
- Przykro mi, że nie powiedziałam wam o tym wcześniej, nie chciałam was denerwować.
Ale... ale ja wcale nie żałuję... wcale nie żałuję, że wzięłam to dziecko! - zakończyła
prowokacyjnym tonem.
12 — Szczęśliwa gwiazda
777
Hetty nie była w stanie zebrać myśli. Kiedy dziewczynka stała tak na środku kuchni, ze
skulonymi ramionami i lekko wysuniętą do przodu brodą, Hetty wydało się nagle, że widzi
przed sobą jej matkę, Ruth. Hetty kochała Ruth, swoją młodszą siostrę, jak własne dziecko.
Wychowywała ją od maleńkości. Ruth wyrosła na dziewczynę o silnej woli, była niezależna i
sama chciała kierować swoim życiem. Hetty pozwoliła jej więc odejść i... straciła ją na
zawsze. Wspominając tamte chwile, ostatkiem sił powstrzymywała wzruszenie. Szybko
wzięła się jednak w garść i wróciła do sprawy dziecka Morrisów. Jeśli nawet była teraz zła na
Sarę za jej niecny postępek, czuła jednocześnie ogromną ulgę. Chłopczyk niewątpliwie byl
cały i zdrów.
- Saro Stanley, wpędzisz mnie do grobu - odezwała się w końcu i wstała od stołu. - Rano
opowiesz mi wszystko od samego początku. Dokładnie i ze szczegółami. Teraz marsz do
łóżka!
Sara odetchnęła głęboko.
- Dobranoc, ciociu Hetty. Dobranoc, ciociu Oliwio. Czuję się już o wiele lepiej. Wyznałam,
co leżało mi na sercu, i mogę spokojnie zasnąć - powiedziała cicho i opuściła pokój.
Hetty odprowadziła ją wzrokiem. Przez cały czas kręciła z niedowierzaniem głową.
- Będzie mogła zasnąć snem sprawiedliwego - zauważyła kąśliwie.
- Przynajmniej wiemy, że dziecko jest bezpieczne. - Oliwia zdawała się nieco zdziwiona
zachowaniem Hetty: jej spokój był podejrzany.
i78
- Owszem, jest bezpieczne, ale tylko do chwili, kiedy nie przyjdzie po nie Małgorzata Linde
- stwierdziła stanowczo Hetty.
W tym momencie Oliwia zdała sobie sprawę, że prawdziwa bitwa o dziecko dopiero się
rozpoczyna.
Rozdział dwudziesty
- Spójrz, Malcolmie. Wypił całe mleko! Rzeczywiście tej nocy czuł się już u nas lepiej.
Prawda, maluszku? Tak, pewnie, że prawda.
Twarzyczka dziecka promieniała szczęściem. Chłopczyk, leżał wygodnie w ramionach
Abigail i gapił się na nią z wielkim przejęciem.
- Nie do wiary! Spójrz, uśmiechnął się do mnie! Widziałeś to, kochanie? Naprawdę się
uśmiechnął!
- Abigail wpatrywała się z zachwytem w niemowlę. „Uśmiechnął się czy nie? - zastanawiała
się w myślach. A może tylko czknął lekko, bo zbyt łapczywie pił przed chwilą mleko?"
Malcolm śmiał się i patrzył, szczęśliwy, na Abigail. Siedział wygodnie w fotelu, który
przeniósł wczoraj z saloniku do kuchni. Oboje z żoną doszli do wniosku, że z kuchennego
okna rozpościera się cudowny widok, o wiele ładniejszy niż z okien w pokoju, i że dziecko
uwielbia przyglądać się rozkołysanym na wietrze wysokim sosnom, rosnącym rzędem wzdłuż
szerokich złocistych pól.
Lecz w głębi duszy Malcolm był bardzo smutny. Starał się realnie ocenić całą sytuację,
wmawiał sobie, że postąpił słusznie, powiadamiając Abnera
179
Jeffriesa o podrzuconym dziecku, że tak będzie lepiej dla Abigail, dla niego, dla ich związku -
ale czuł coś zupełnie innego.
Oboje przerażała teraz myśl, że za chwilę do drzwi zapuka pan Simpkin.
- Jakiż to kawaler wypił całą butelkę mleka, co? - ćwierkała Abigail, poklepując dziecko po
plecach. - Któż to taki?
Nagle ktoś załomotał do drzwi. Małżonkowie zastygli w bezruchu, potem wymienili
przeciągłe spojrzenia. Malcolm powoli wstał z fotela i ruszył w stronę holu. Abigail z
dzieckiem na ręku podeszła do zlewu. Stała teraz przy oknie, wciąż klepiąc delikatnie
niemowlę, i patrzyła na sosny. Działo się z nią coś dziwnego.
Przy wejściu rozległy się głosy mężczyzn.
Malcolm przerastał pana Simpkina o głowę. Stali obok siebie, a młody prawnik szczegółowo
objaśniał całą sprawę. Malcolm wcale nie miał ochoty tego słuchać, ale pan Simpkin czuł się
w obowiązku zrelacjonować wszystko, od początku do końca. Nieco dalej, w głębi, dumnie
wypinał pierś Abner Jeffries. Pysznił się jak paw, że to on oficjalnie reprezentuje społeczność
Avonlea, on pilnuje w miasteczku spokoju i porządku, on uczestniczy w tak ważkich
wydarzeniach.
- Najbliższą krewną niemowlęcia jest Małgorzata Linde i mam prawo przypuszczać, że osoba
ta zapewni chłopcu właściwą opiekę - powiedział pan Simpkin mocno onieśmielony
widokiem wysokiego, barczystego mężczyzny. Co sobie właściwie ten dryblas myśli?
Dlaczego patrzy na nich
180
tak bezczelnie? Mogłoby się wydawać, że pan Simpkin i posterunkowy Abner zamierzają
skraść mu dziecko, a jest przecież dokładnie na odwrót.
Do holu weszła Abigail z niemowlęciem w ramionach, stanęła cicho obok Malcolma. Była
przygnębiona.
- Małgorzata Linde? - zapytała z niepokojem i niedowierzaniem. Nie, nie chodzi wcale o to,
ż
e Małgorzata jest zła albo nieuczciwa. Ale czy będzie potrafiła opiekować się takim
maleństwem? Abigail odruchowo przytuliła mocniej dziecko.
Teraz postanowił wkroczyć do akcji Abner Jef-fries. Uznając, że nadeszła właściwa pora,
zrobił krok do przodu i uroczyście przemówił:
- Abigail, rozumiem, co czujesz, ale w obliczu prawa to dziecko należy do Małgorzaty. -
Cofnął się na swoje miejsce, bardzo dumny ze zdania, które udało mu się sklecić. Przez całą
drogę do domu Abigail szukał w myślach właściwych słów.
Abigail spojrzała na Malcolma, ten kiwnął smutno głową, oddała więc dziecko Abnerowi.
- Witaj, kruszynko! - zawołał Abner. Niemowlę odpowiedziało mu przeraźliwym krzykiem i
policjant wystraszył się nie na żarty. - No, widzę, że jesteś bardzo wrzaskliwą kruszynką -
wymamrotał niepewnie. Dwoił się i troił, ale nie potrafił ukoić płaczu dziecka.
- Proszę zabrać też koszyk - powiedziała cicho Abigail. To w tym koszu zostawiono chłopca
przed jej domem... Czy możliwe, że od tego zdarzenia minęły zaledwie dwie noce?
Posterunkowy Jeffries czym prędzej ułożył dzie-
181
cko w koszu. Chłopiec wciąż jednak zanosił się płaczem.
- Do widzenia - rzucił na odchodne pan Simpkin i stuknął lekko obcasami. - Przepraszam za
kłopot.
- Dziękuję, że pan nas zawiadomił - powiedział Abner. - Panu Simpkinowi zajęłoby jeszcze
dużo czasu ustalanie wszystkich szczegółów w tej sprawie.
Młody prawnik przeszył Abnera wzrokiem. Czyżby ten prowincjonalny policjant uważał, że
on, Teodor Simpkin, nie umie sprostać tak banalnemu zadaniu?
Mężczyźni podnieśli kosz i udali się w stronę wyjścia. Omal nie utknęli w drzwiach, bo
postanowili przez nie przejść dokładnie w tej samej sekundzie. Mocowali się ze sobą dobrą
chwilę, potem wygładzili ubranie i wyszli na dwór.
- Proszę powiedzieć pani Linde, że chłopczyk pija tylko letnie mleko! Nie za zimne i nie za
gorące! - krzyknęła za nimi Abigail i wybiegła na schody. Stała smutna i przyglądała się, jak
Abner umieszcza kosz w powoziku. Wkrótce zjawił się przy niej Malcolm. Bez słowa położył
jej rękę na ramieniu.
Nikt z obecnych nie domyślał się nawet, że niedaleko w krzakach czai się pewna szacowna
niewiasta. Hetty King przybyła tu jakiś czas temu, żeby zobaczyć się z Abigail i Malcolmem.
Już z daleka spostrzegła powóz i myślała, że należy on właśnie do nich. Jednak kiedy zza
koronkowej firaneczki u frontowych drzwi wyłoniła się postać pana Simpkina - tak, tego
człowieka doprawdy trudno było pomylić z kimś innym - w mgnieniu
182
oka dała nura w krzaki. W tym samym gąszczu dwie noce wcześniej znalazły schronienie
Sara i Felicja.
Hetty nie zauważona przez nikogo swobodnie śledziła z ukrycia każdy ruch Abnera i
Simpkina. Właśnie sadowili się powozie i ustawiali między sobą kosz. Gdy się już z nim
uporali, pan Simpkin ściągnął mocno lejce i koń posłusznie ruszył naprzód.
- Powiedzcie, proszę, pani Linde, że dziecko najlepiej uśpić, kołysząc nim jak sitem do
przepłukiwania złotonośnego piasku! - krzyknął za nimi Malcolm i zrobił kilka kolistych
ruchów w powietrzu. - O, tak!
- Nigdy nie byłem poszukiwaczem złota! - wrzasnął z pogardą pan Simpkin. - Nie mam więc
pojęcia, o czym pan mówi!
Gdy powóz zniknął w oddali, Abigail zalała się łzami. Malcolm objął ją czule i poprowadził
do domu.
Hetty pojęła w mig, co się stało.
- Więc jednak to Małgorzata Linde dostanie dziecko - powiedziała do siebie. - Jeszcze
zobaczymy! - Pogroziła pięścią i puściła się biegiem za powozem. Pędziła ile tchu w
piersiach.
Rozdział dwudziesty pierwszy
W sklepie pana Lawsona wszystko wróciło już do normy. Przy piecu znów zgromadziło się
parę osób. Ludzie grzali sobie dłonie, plotkowali i użalali się nad światem. Oczywiście,
przede wszyst-
183
kim mówili o zniknięciu dziecka Morrisów. Nie wiedzieli jeszcze, że chłopiec się odnalazł w
domu Abigail i Malcolma, bo Abner Jeffries i pan Simp-kin postanowili na razie milczeć.
Uznali, że najlepiej będzie zachować dyskrecję i nie ogłaszać w miasteczku owych
rewelacyjnych wieści dopóty, dopóki dziecko faktycznie nie trafi do ich rąk. Dopiero wtedy
powiadomią o wszystkim panią Linde. śywili nadzieję, że w ten sposób uda im się uniknąć
kolejnej awantury, na którą obaj nie mieli najmniejszej ochoty.
- Gdyby to wszystko nie było takie straszne, mogłoby się nawet wydać zabawne - szepnęła
pani Lawson. - Oto Teodor Simpkin przez pomyłkę zabiera z meblami dziecko!
- Wcale mnie to nie dziwi - odrzekła pani Potts. - Teodor Simpkin nie odróżniłby
niemowlęcia od tary do prania! - Kilka osób, stojących niedaleko, zatrzęsło się ze śmiechu.
Tymczasem pan Lawson obsługiwał właśnie państwo Bigginsów, właścicieli pensjonatu
sąsiadującego ze sklepem. Pan Biggins oparł się o ladę i pochyliwszy się lekko rzekł w
zaufaniu:
- Słyszałem, że Abner zaglądał nawet do studni na farmie Sloana...
- O Boże - wysapała śmiertelnie przerażona pani Biggins. - Chyba nic w niej nie znalazł,
prawda?
- Owszem, starą butelkę po whisky! - wybuchnął śmiechem jej małżonek. Wtórował mu
głośno pan Lawson, a jego żona chichotała cicho, dyskretnie zasłaniając usta ręką.
184
Frywolny nastrój przerwało wtargnięcie do sklepu Małgorzaty Linde. Miała posępną twarz i
od stóp do głów ubrana była na czarno. Gdy sunęła wolno majestatycznym krokiem w
kierunku lady, gdzie stał z niewyraźną miną pan Lawson, wszyscy schodzili jej z drogi. Od
czasu owego niechlubnego epizodu z rzucaniem bułkami i ziemniakami Małgorzata i
właściciel sklepu nie zamienili ze sobą ani jednego słowa.
Małgorzata Linde stała teraz z dumnie podniesioną głową i patrzyła panu Lawsonowi prosto
w oczy.
- Małgorzato... - powiedział chłodno pan Lawson.
- Edwardzie... - odwzajemniła ukłon Małgorzata. Potem odchrząknęła i rzekła: - Należę do
ludzi, którzy potrafią prosić o wybaczenie, gdy są całkowicie pewni, że zrobili coś
niewłaściwego. I chociaż to nie ja sprowokowałam tę awanturę, chciałabym zapłacić za
wszelkie szkody i przeprosić za swoje zachowanie.
Pan Lawson przez chwilę patrzył na nią za-kłopdtany, potem spuścił wzrok i powiedział:
- Nie trzeba, Małgorzato...
- Ale ja nalegam! Muszę dowieść, że moje przeprosiny są szczere - odrzekła Małgorzata i
podała panu Lawsonowi parę banknotów. - Nie zachowałam się tego dnia jak dama,
niezmiernie mi przykro. Hetty King działa mi na nerwy bardziej niż jakakolwiek inna kobieta
na całej kuli ziemskiej, ale zbyt późno sobie to uświadomiłam. Przez nią powiedziałam i
zrobiłam rzeczy, których zawsze będę żałować. - Wypięła pierś i dodała:
185
- Tak czy owak, powiedziałam, co miałam do powiedzenia, i mam nadzieję, że wszystko mi
wybaczycie.
Pani Lawson spojrzała na swoją starą przyjaciółkę i uśmiechnęła się.
- Oczywiście, Małgorzato - odezwała się czule.
Przed sklepem zatrzymał się powóz. Teodor Simpkin i Abner Jeffries wstali z miejsc.
Posterunkowy ostrożnie wyciągnął rękę w stronę kosza i nagle spokój małej uliczki zmącił
przeraźliwy płacz dziecka. Maleństwo ukołysane do snu długą jazdą obudziło się właśnie i
zaczęło wydzierać się na całe gardło.
Pan Lawson bezpiecznie stojący za swoją ladą próbował zmienić temat rozmowy.
Przeprosiny Małgorzaty wprawiły go w dobry nastrój.
- Hm... żadnych wieści o dziecku, Małgorzato?
- wypalił, nie domyślając się nawet, na jak niebezpieczny grunt zdecydował się wkroczyć.
- śadnych. Wszystko jest w rękach Boga - odrzekła z pokorą, poprawiając kapelusz.
Pani Potts przysunęła się do niej bliżej i mocno przesłodzonym głosem szepnęła:
- Tak jest chyba lepiej dla ciebie...
- Jak możesz, Klaro Potts! - obruszyła się Małgorzata. - Bóg wie, że gdyby dziecko było pod
moją opieką, nie dopuściłabym do tego, aby zginęło.
Właśnie w tym momencie Abner Jeffries i pan Simpkin, trzymający między sobą kosz z
płaczą-
186
cym niemowlęciem, zdecydowali się wejść do środka. Gdy odezwał się dzwonek u drzwi,
wszyscy w sklepie zatrzymali się w pół kroku i wlepili wzrok w przybyłych gości.
Szczególnie wystraszona ich widokiem wydawała się Małgorzata Linde.
- Co jest, na Boga...? - wykrztusiła z trudem.
- Znaleźliśmy dziecko, pani Linde - oznajmił triumfalnym głosem Abner. - Jak pani widzi,
jest całe i zdrowe.
- Tak, widzę... - zaczęła. Jej twarz zdradzała wszystko: trudno było zaprzeczyć, że Małgorzata
czuła się bardzo zakłopotana.
Pani Lawson i pani Potts podbiegły do kosza.
- Bóg potrafi czynić cuda, prawda, Małgorzato? - zaszczebiotała słodko pani Potts i pochyliła
się nad niemowlęciem.
Znów odezwał się dzwonek. Tym razem w drzwiach zjawiła się Hetty King. Stękała i sapała,
z ogromnym trudem łapiąc oddech, kompletnie wyczerpana biegiem pod górę za powozem.
Hetty i Małgorzata pożerały się wzrokiem, a wszyscy wokół stali bezradnie, przygotowani na
najgorsze. Niewiele myśląc, Małgorzata zabrała kosz sprzed nosa Hetty i rzuciła jej
triumfalne spojrzenie. Hetty zrobiła groźną minę, ale dla każdego było jasne, że czuła się
zwyciężona.
- Masz więc, Małgorzato Linde, to, czego chciałaś! - wyrzuciła z siebie. Potem odwróciła się
na pięcie i dumnym krokiem wyszła ze sklepu.
I87
Rozdział dwudziesty drugi
Tej nocy Abigail i Malcolm siedzieli cicho przed kominkiem. Czuli się zagubieni, nie mogli
pozbierać myśli.
Mężczyzna podniósł się z krzesła i dorzucił drew do ognia. Spora kłoda grzmotnęła głośno o
kratę, iskry wzleciały w górę. Malcolm sięgnął po pogrzebacz, wzruszył nim lekko kawałki
węgla, wpuszczając do środka powietrze, i drewno buchnęło żółtym płomieniem. Potem stał
przez chwilę zgarbiony i patrzył w ogień.
- To jest urocze dziecko, prawda? - powiedział nagle.
Abigail spojrzała na jego plecy.
- Tak, urocze - odparła, dziwiąc się, w jaki sposób słowa te przeszły jej przez gardło. Z
bolesną miną przełknęła ślinę. - Proszę, nie rozmawiajmy o nim, Malcolmie.
- Zastanawiam się... - zaczął jednak znowu Malcolm cichym głosem - to znaczy... myślę
0 tym, co by było, gdybym porozmawiał z Małgorzatą Linde i w jakiś sposób dał jej do
zrozumienia, że...
- Proszę, kochanie - przerwała mu Abigail - nie dręcz mnie. Nie powinniśmy się łudzić, że
jesteśmy w stanie odzyskać dziecko. To nie jest możliwe. Sam o tym doskonale wiesz -
mówiła nie-swoim głosem. Malcolm odwrócił się i spojrzał na żonę, potem usiadł przy niej na
ławie.
- Och, Abby moja kochana - objął ją czule
1 szepnął: - Skąd tyle smutku w oczach kobiety,
188
która jeszcze tak niedawno uważała, że macierzyństwo nie jest jej powołaniem?
Abigail nie potrafiła już powstrzymać łez, płynęły teraz wolno po jej policzkach, jedna po
drugiej, coraz obficiej.
- Malcolmie... - łkała cicho, a Malcolm z całej siły przytulał ją do siebie. - Znasz mnie lepiej
niż ja sama. Co bym bez ciebie zrobiła?
Rozdział dwudziesty trzeci
Zielone Wzgórze schowane było za wysokimi jabłoniami, odgradzającymi je od drogi do
Avon-lea. Zwykle stanowiło oazę spokoju, ale tego dnia gęsta ściana drzew kryła przed
ś
wiatem sceny zgoła innego rodzaju.
Małgorzata Linde z wychudłą twarzą i dzikim błyskiem w oku biegała gorączkowo po kuchni
bezskutecznie próbując uciszyć wyjące dziecko. Miała na sobie poplamioną suknię, była
potargana i choć dawno minęło już południe, jej włosy wciąż splecione były w warkocz,
jakby dopiero co wstała z łóżka. Jęknęła głucho, uświadamiając sobie, że z garnka, w którym
gotują się butelki dla dziecka, kipi woda, ale gdy ruszyła, by odstawić go z ognia, ktoś
zastukał do drzwi.
- O, nie! - westchnęła.
Za chwilę stukanie powtórzyło się. Ktoś za drzwiami wyraźnie się niecierpliwił.
- Dobrze już, dobrze, zaraz otworzę! - zawołała i rozejrzała się rozpaczliwie po kuchni.
Spostrzegł-
189
szy w kącie kosz, podbiegła do niego i delikatnie ułożyła w nim dziecko. - Zostawię cię tylko
na moment - powiedziała. - O tak, wspaniale... poleź spokojnie chwilę - zaszczebiotała i
ruszyła do drzwi. Ale w odpowiedzi dziecko wydarło się jak oparzone. Małgorzata
podskoczyła do kosza, chwyciła chłopca w ramiona i szybkim ruchem zgarnęła ze stołu
butelkę.
- No, spójrz tylko. Nie płacz! Przecież wszystko jest w porządku, skarbie! Tak, tak, tak...
Mam dla ciebie coś do picia. - Mamrotała pod nosem piskliwym dziecięcym tonem.
Z dzieckiem na ręku wbiegła szybko do holu. Chciała położyć butelkę na stoliku, by móc
swobodnie otworzyć drzwi, ale w pośpiechu źle oceniła odległość i butelka z trzaskiem spadła
na podłogę. Mleko rozlało się po dywanie. Wzniosła oczy ku niebu, zrezygnowana, i
przekręciła gałkę w drzwiach.
Na nieszczęście stała za nimi pani Potts.
Małgorzata rzuciła jej krótkie spojrzenie i bez słowa pobiegła do kuchni po nową butelkę.
Pani Potts nie czekała na zaproszenie. Weszła do środka i ruszyła w te pędy za swoją
przyjaciółką, skrzętnie notując w pamięci jej wygląd.
- O co chodzi, pani Potts? - spytała Małgorzata przez zaciśnięte zęby.
- O Boże, ledwo cię poznałam! - Głos pani Potts był słodki jak likier wiśniowy. - Chciałam
podrzucić ci ten sweter dla dziecka Ani. Nie przyszłaś wczoraj na robótki, więc pomyślałam
sobie, że...
790
- Nie byłam w stanie ruszyć się z domu - rzuciła bez ogródek Małgorzata.
- Czy mogę ci w czymś pomóc? - Nieproszony gość rozglądał się uważnie wokół, węsząc
niezłą sensację, a Małgorzata, bez zbędnych ceregieli, zaczęła popychać go delikatnie, ale
stanowczo w kierunku drzwi. W jej ramionach wciąż płakało niemowlę.
- Nie ma takiej potrzeby, droga pani - rzekła nader nieprzyjemnym tonem. - Świetnie daję
sobie radę. Do widzenia!
Mimo protestów, pani Potts znalazła się wkrótce na schodkach przed domem. W jej uszach
wciąż jeszcze rozbrzmiewał plącz dziecka. Wyprężyła się jak do skoku, ściągnęła mocno brwi
i zdecydowanym krokiem pomaszerowała w dół, prosto do Avonlea.
Była uzbrojona po zęby: miała w zanadrzu tysiące nowych plotek.
- Mówię wam szczerą prawdę! Ona jest u kresu sił. Wygląda jak nie posłane łóżko, a włosy
wiszą jej na karku niczym koci ogon! - wykrzykiwała głośno.pani Potts, wyciągając na
ś
wiatło dzienne coraz to bardziej zaskakujące fakty, które powoli zaczynały układać się w
jedną całość: niepodważalny dowód bezradności Małgorzaty Linde.
Pani Potts była wreszcie w swoim żywiole - krążyła wokół pieca w sklepie Lawsona i
rozgłaszała plotki o przyjaciółce. Oczy błyszczały jej z przejęcia.
- Małgorzata wolałaby chyba umrzeć, niż
191
pokazać się komuś w takim stanie - powiedziała z niedowierzaniem pani Lawson, nie
traktując poważnie rewelacyjnych doniesień wścibskiej Klary Potts.
Gdzieś w tle zamajaczyła postać Hetty King. Hetty udawała, że przyszła do sklepu ot tak
sobie, tylko po jakiś sprawunek, i że gwiżdże na to, w jak kłopotliwym położeniu znalazła się
Małgorzata Linde. Nie mogła jednak powstrzymać się od komentarza, chociaż przez cały czas
usiłowała zachować obojętną minę.
- Moim zdaniem - rzuciła niby od niechcenia - dziecko miałoby lepiej w sierocińcu.
Pani Potts posłała znaczące spojrzenie pani Lawson, potem przeniosła wzrok na Hetty i
rzekła:
- Zadziwiasz mnie, Hetty King. Myślałam, że masz więcej oleju w głowie.
Hetty zacisnęła usta i zaczęła ostentacyjnie przeglądać album wzorów. Wyglądało na to, że
oprócz szukania stosownego fartuszka dla Sary, nic więcej ją nie obchodzi.
Pani Potts nie miała jednak zamiaru ustąpić.
- Jak możesz stać tu tak spokojnie - odezwała się z wyrzutem. - Powinnaś raczej pójść do
Małgorzaty. Jest więcej niż pewne, że nie radzi sobie z dzieckiem.
- I to przede wszystkim ty winnaś z nią o tym porozmawiać - dodała pani Lawson.
Hetty zmierzyła obie panie wzrokiem.
- Moja noga nigdy nie postanie na Zielonym Wzgórzu. Nawet gdyby to miejsce okazało się
jedynym schronieniem na ziemi.
792
Rozdział dwudziesty czwarty
Jak to się stało, nie wiadomo, ale jeszcze tego samego popołudnia Hetty King podkradła się
cicho do domu Małgorzaty.
Właśnie zbliżyła się do drzwi. Cały czas wmawiała sobie, że zerknie tylko przez okno, na
własne oczy przekona się, że z dzieckiem wszystko w porządku, i natychmiast się oddali. Ale
ledwo zdążyła pochylić się i przymrużyć jedno oko - by lepiej widzieć wszystko przez szybę -
drzwi otworzyły się z łoskotem i stanęła w nich Małgorzata. Wyglądała jak upiór i była zła
niczym osa.
- Jak śmiesz szpiegować mnie w moim własnym domu? - zasyczała. - Nie pokazywałaś się tu
przez trzydzieści lat. Czego więc chcesz dzisiaj?
Hetty, nieco speszona tą niezręczną sytuacją, szybko odzyskała zimną krew i uznając, że
najlepszą obroną jest atak, rzekła lodowatym tonem:
- Przyszłam tu, bo mamy ze sobą do pogadania. Och - uśmiechnęła się słodko, przyglądając
się z bliska Małgorzacie - więc to prawda, co mówią o tobie w miasteczku. Tym razem już
mnie nie wystrychniesz na dudka. Przyznaj się, wcale nie chciałaś tego dziecka. Masz teraz
tylko kłopot.
Oczy Małgorzaty zwęziły się z gniewu. Zdecydowanym ruchem zamknęła za sobą drzwi i
powiedziała:
- Nie wrzeszcz tak. Właśnie udało mi się uśpić chłopca. Proszę, odejdź, zostaw mnie w
spokoju.
Ale Hetty położyła ręce na biodrach i stała jak posąg.
13 — Szczęśliwa gwiazda
193
- Nie odejdę, póki nie przekonam się, że dziecko jest całe i zdrowe.
- Dziecko ma się absolutnie dobrze - oświadczyła Małgorzata.
- Więc chcę je zobaczyć. Inaczej nie ruszę się stąd ani na krok.
Małgorzata westchnęła ciężko.
- Na miłość Boską! Daj mi spokój! - krzyknęła, po czym odwróciła się i chwyciła za gałkę.
Najpierw przekręciła ją w jedną, potem w drugą stronę. Hetty zaglądała jej ciekawie przez
ramię, dziwiąc się, dlaczego u licha ta kobieta tak długo majstruje przy drzwiach. Czując te
ukradkowe spojrzenia Małgorzata przesunęła się trochę do przodu i zasłoniła Hetty cały
widok. Jeszcze raz szarpnęła mocno za gałkę, z całej siły pociągnęła ją do siebie, ale drzwi
ani drgnęły.
- Widzisz, co zrobiłaś?! - ryknęła na Hetty, zdesperowana i zła.
- Ja zrobiłam? - Hetty z wściekłością odepchnęła Małgorzatę i chwyciła za gałkę. Mocowała
się z nią przez chwilę, ale bez skutku. - Tylko głupek zatrzaskuje za sobą drzwi! - warknęła.
Niemal jednocześnie obu kobietom zaświtała w głowach ta sama przerażająca myśl.
- Dziecko zostało samo w domu! - rzuciła oskarży cielsko Hetty.
Małgorzata była blada jak papier. Trzęsła się z zimna i ze strachu.
- Na pewno otwarte jest jakieś okno - powiedziała drżącym głosem i zaczęła biegać jak
oszalała po całym ganku. Wszystkie okna były jednak
zamknięte. Zbiegła czym prędzej po schodach i zerknęła w górę. - Będę musiała wejść do
ś
rodka przez okno w sypialni. Tylko ono jest otwarte. - Rzuciła Hetty groźne spojrzenie. -
Boże miłosierny! Przez ciebie, Hetty King, mam tylko same kłopoty!
W mgnieniu oka zniknęła za rogiem domu i równie szybko pojawiła się z powrotem z
drabiną. Stękała głośno i sapała, próbując niezdarnie oprzeć ją o dach ganku. Na jej czerwonej
twarzy pojawiły się kropelki potu, jakby na przekór chłodnemu wiatrowi. Jednym ruchem
zgarnęła swą szeroką spódnicę i delikatnie postawiła stopę na pierwszym szczeblu.
Drewniana poprzeczka ugięła się, zatrzeszczała lekko i nagle pękła z hukiem, a Małgorzata
zachwiała się niebezpiecznie.
- Widzę, że potrzebujesz pomocy, czyż nie, Małgorzato? - spytała ironicznie Hetty.
- Na pewno nie od ciebie, panno King - sapnęła z irytacją Małgorzata. - Mierzi mnie
wszystko, co jest związane z tobą.
- Doprawdy? A Romney Penhallow? Czy on również cię mierził?
- Przestań powtarzać w kółko to samo - ucięła zniecierpliwiona Małgorzata. Całą uwagę
skupiła na wspinaniu się po drabinie i nie miała ochoty słuchać tych niedorzecznych
oskarżeń. - I dowiedz się, że przez te wszystkie lata srodze się myliłaś sądząc, iż umyślnie
skradłam ci jego serce. To bzdura.
Hetty zmierzyła wzrokiem okienko, przez które Małgorzata miała zamiar się przecisnąć,
potem
195
spojrzała na jej szerokie biodra i doszła do wniosku, że na drabinę z całą pewnością wspina
się niewłaściwa osoba.
- Przecież ty nie wejdziesz do środka przez ten wąski otwór! Nie masz najmniejszych szans!
- krzyknęła do Małgorzaty. - Halo! Słyszysz mnie?
- Zaczęła dawać jej niecierpliwie znaki, by zeszła z drabiny, a gdy po jakimś czasie stopy
Małgorzaty dotknęły wreszcie ziemi, dodała: - Sama spróbuję się przecisnąć przez to
przeklęte okno. Chyba powinno mi się to udać.
Sprawdzała przez chwilę, czy drugi szczebel trzyma się mocno, potem stanęła na nim i
ruszyła powoli w górę. Zatrzymała się dopiero przy dachu ganku. Małgorzata obiema rękami
ś
ciskała mocno drabinę i z wielką uwagą przyglądała się Hetty. Gdy ta dotknęła kolanami
dachu, krzyknęła:
- Ostrożnie!
- Trzymaj tylko porządnie drabinę, a nic mi się nie stanie - odpowiedziała oschle Hetty.
- Wcale nie chodziło mi wtedy o niego.
- O kogo? O czym ty mówisz? - Hetty dyszała z wysiłku. Miała teraz bardzo poważny
problem: musiała przedostać się z ostatniego szczebla drabiny na dach i to w jak najbardziej
dystyngowany sposób. W sposób, który przystoi damom.
- Mówię o Romneyu! - zawołała Małgorzata.
- Byłam po prostu zazdrosna! Hetty łypnęła na nią okiem.
- No właśnie, zazdrosna. A o co, jeśli można wiedzieć?
- O twoją nową gronostajową mufkę.
196
Małgorzata przeniosła się na chwilę myślami w tamte odległe lata.
- Co takiego? Jaką gronostajową mufkę?
- Miała takie piękne ozdobne dzwoneczki. Dostałaś ją w prezencie na Boże Narodzenie.
Chciałam mieć dokładnie taką samą, ale moja mama powiedziała, że ta mufka jest zbyt
pretensjonalna.
- Gronostajowa mufka? - powtórzyła Hetty, wysilając pamięć. Bardzo ostrożnie posuwała się
na czworakach po dachu. Gdy dotarła do okna, pchnęła mocno jedno skrzydło. Zatrzeszczało
lekko i okno otworzyło się na oścież.
- Ta, na którą najechał łyżwami Romney. Pamiętasz zabawę na lodzie na farmie Sloana?
Hetty doznała nagle olśnienia.
- To nie byl wcale gronostaj! To było futro bobra. Tak, pamiętam. Romney zrobił w mojej
mufce dwie ogromne dziury! Po tej zabawie nadawała się już tylko na śmietnik.
- Był głupkiem i niezdarą. Kompletnie nie rozumiem, co w nim widziałaś. I te jego okropne
zęby! Wiesz, wyglądał tak, jakby w ogóle nie miał brody.
Hetty uśmiechnęła się do swoich wspomnień.
- Rzeczywiście! - zachichotała i wsunęła głowę przez okno. Wymachiwała chwilę chudymi
pałąkowatymi nogami, a potem lekko wśliznęła się do środka. Gdy szła schodami w dół, do
głównego holu, trzęsła się wprost ze śmiechu. - Romney Penhallow - mówiła do siebie,
kręcąc z niedowierzaniem głową. Dotarła do drzwi i z rozradowaną miną otworzyła je
szeroko. - Chłopcy przezywali go Sową. Pamiętasz, Małgorzato?
797
Małgorzata parsknęła śmiechem.
- Bo nosił takie cudaczne okulary!
Kobiety śmiały się do łez. Zgięte w pół, trzymały się za brzuchy, chwiejąc się to w jedną, to
w drugą stronę. Usiadły na schodach.
- I był prawie łysy! - Hetty uczepiła się ramienia Małgorzaty i znów zaniosła się niemal
histerycznym śmiechem. - Wyłysieć w jedenastym roku życia to duże osiągnięcie!
Nagle spoważniała. Zdała sobie bowiem sprawę, że siedzi obok wroga. Milczała zerkając
ukradkiem na Małgorzatę. Przeniosła się pamięcią w przeszłość. Kiedyś przyjaźniła się z
Małgorzatą Linde. Siedziały w jednej ławce i wszędzie razem chodziły. Dopiero w siódmej
klasie poróżnił je Romney. Wahała się przez chwilę, potem odchrząknęła i rzekła cicho:
- Wydaje mi się, że przez te wszystkie lata nie zachowywałyśmy się zbyt mądrze...
Małgorzata zrobiła wielkie oczy.
- Czyżby? Ja nie chowam do nikogo urazy. To ty ciągle się kłócisz.
- Ja?! - spytała z błyskiem w oku Hetty, i gdyby nagle nie rozległ się przeraźliwy wrzask
niemowlęcia, kąśliwa uwaga Małgorzaty zapoczątkowałaby zapewne kolejną
trzydziestoletnią wojnę.
Małgorzata podniosła, się ciężko ze schodów.
- Widzisz, co zrobiłaś najlepszego? Obudziłaś dziecko. Do końca dnia nie będę już miała
spokoju! - krzyknęła ze złością i powlokła się w stronę kuchni.
Ale Hetty była od niej szybsza. W okamgnieniu 198
znalazła się przy koszu i wzięła na ręce płaczące maleństwo.
- Cii, cii, kruszynko. Cicho, maleńki - mówiła aksamitnym głosem kołysząc delikatnie
dziecko. Chłopczyk wierzgał nóżkami i darł się jak opętany.
- No dobrze, już dobrze. Przestań płakać - prosiła pieszczotliwie.
- Daj mi to dziecko, Hetty. Ja je uspokoję
- odezwała się Małgorzata głosem nie znoszącym sprzeciwu i wyrwała jej z rąk chłopca.
Niemowlę przestraszyło się i rozpłakało jeszcze głośniej niż przedtem.
- Wspaniale. Rzeczywiście je uspokoiłaś! - zaśmiała się Hetty.
Małgorzata spojrzała na nią zrozpaczonym wzrokiem. Twarz błyszczała jej od potu, włosy
lepiły się do wilgotnych policzków.
- Ono płacze tak już od dwudziestu czterech godzin, Hetty - skarżyła się. - Konam ze
zmęczenia. Widzisz, jak wygląda cały dom? Gdyby dzisiaj wróciła Maryla, pewnie kazałaby
mi spakować manatki.
- Przede wszystkim sama spróbuj się uspokoić, Małgorzato - powiedziała Hetty nadając
swemu głosowi profesorski ton. - Po tylu latach pracy w szkole wiem, że dziecko doskonale
wyczuwa nastroje dorosłych.
W tym momencie ktoś zakołatał do drzwi i Małgorzata rzuciła w ich kierunku spłoszone
spojrzenie.
- Dlaczego tak się dzieje, że kiedy masz ochotę być zupełnie sama, bez przerwy ktoś cię
nawiedza?
199
- westchnęła, a potem oddała dziecko Hetty i z ciężkim sercem poszła do holu.
Hetty uśmiechnęła się do niemowlęcia i przytuliła je czule do piersi. Chłopczyk spojrzał na
nią okrągłymi ze strachu oczyma, zmarszczył buzię i znów zaniósł się płaczem. Popatrzyła na
niego smutnym na wzrokiem i zaczęła cicho śpiewać: Biega wkoło sadu wesoła dziewuszka,
zbiera białe kwiatki do swego fartuszka...
Tymczasem Małgorzata otworzyła drzwi. Ujrzała na progu Malcolma MacEwana. Trzymał w
objęciach kilka ogromnych pudeł i jakieś zabawki. Przy płocie stał jego powóz. Zaniemówiła
z wrażenia.
- Przepraszam, że przeszkadzam, pani Linde, ale naprawdę musiałem tu przyjść. Zdaje się, że
ja i Abigail zwariowaliśmy na punkcie tego malca. Czy mogę wejść? Przywiozłem coś dla
niego.
- Usłyszał płacz dziecka dobiegający z kuchni i dodał: - Jeśli mnie uszy nie mylą, dziecko jest
w doskonałej formie. Trzeba przyznać, że ma zdrowe płuca - uśmiechnął się i ruszył w
kierunku kuchennych drzwi, mijając po drodze osłupiałą Małgorzatę.
- Widzę, że nie muszę się fatygować i zapraszać pana do środka - rzekła cierpko po chwili.
Gdy Malcolm wszedł do kuchni, ujrzał niecodzienną scenę. Hetty wyglądała wręcz
komicznie. Podrygiwała z dzieckiem w ramionach jak kauczukowa piłka i mruczała pod
nosem jakąś kołysankę.
- Cześć, Lucky! - zawołał radośnie Malcolm. Podszedł do Hetty i nie pytając nawet o zgodę
200
wziął od niej dziecko. Odetchnęła z ulgą, lecz zaraz spytała zdziwiona:
- Lucky? Cóż to za dziwaczne imię?
Na progu stanęła Małgorzata. Patrzyła pogardliwie na Malcolma.
- No właśnie - odezwała się - a przy okazji, jeśli wolno spytać, co pan w ogóle wie o
dzieciach, Malcolmie MacEwanie?
- Nic, kompletnie nic - odpowiedział mężczyzna, potem uniósł chłopca wysoko i zaczął
klepać go po pleckach. - Zuch z ciebie, stary. No, wszystko w porządku. Jesteś już
bezpieczny. - Wprost trudno było w to uwierzyć, ale niemowlę natychmiast przestało płakać.
Hetty i Małgorzata miały bardzo głupie miny. Patrzyły na siebie, osłupiałe. Naraz krzyknęły
przeraźliwie, bo Malcolm podrzucił dziecko wysoko do góry. Instynktownie ruszyły mu na
ratunek, ale Malcolm, wciąż śmiejąc się głośno, złapał zręcznie chłopca i począł zataczać nim
szerokie kółka, jakby trzymał w dłoniach sito i zanurzał je w wodzie, nabierając z dna rzeki
złoty piasek.
Dziecko wydawało się zachwycone. Gruchało i śmiało się radośnie.
Hetty podeszła cicho do Malcolma. Połaskotała pieszczotliwie zadowolone wreszcie
niemowlę i rzekła:
- No, widzę, Malcolmie, że znasz się na dzieciach. Nie da się zaprzeczyć.
Małgorzata kiwnęła potakująco głową.
- Bardziej nadajesz się na matkę niż ja i Hetty razem wzięte. To fakt.
207
Rozdział dwudziesty piąty
Spadł pierwszy śnieg i okrył białym świeżym puchem krzaczki róż. Śniegowe płatki skrzyły
się w jasnych smugach światła, rozchodzących się z okien domu Abigail i Malcolma, gdzie
zapalono właśnie lampy. Zza zakrętu wyłonił się powóz i kilka chwil później stanął przed
gankiem. Wyskoczył z niego Malcolm okutany w skórzaną górniczą kurtkę.
Abigail, Sara i Felicja siedziały w saloniku. Abigail była zgaszona i smutna. Dziewczynki
pomagały jej pakować kocyki i pieluszki, które miały wrócić z powrotem na strych domu
Kingów.
- Kto wie, Felicjo - odezwała się Abigail, próbując nadać swemu głosowi pogodny ton - może
twoja mama będzie potrzebowała jeszcze kiedyś tych rzeczy.
Dziewczynki spojrzały na siebie melancholijnie i wróciły do pracy. Pierwszy raz w życiu Sara
czuła się tak zawiedziona. Ciocia Hetty uważała, że jej wychowanica dostała niezłą nauczkę,
Sara natomiast - choć nie przyznałaby się do tego nikomu - wiedziała, że gdyby jeszcze raz
znalazła się w podobnej sytuacji i miała decydować o losie jakiejś sieroty, postąpiłaby
dokładnie tak samo jak kilka dni temu.
Jej myśli przerwał odgłos zamykanych drzwi. Abigail podniosła oczy. Doskonale wiedziała,
co Malcolm robił teraz w holu: właśnie wycierał dokładnie buty. To dziwne, ale nie
przywiązywała już do tego większej wagi. Potrząsnęła głową w za-
202
myśleniu. Jakże tęskniła do niedawnego bałaganu, zgiełku, zamieszania... Nie mogła znieść
ciszy, w jakiej pogrążył się dom od chwili, gdy zniknął z niego chłopiec.
W drzwiach pojawił się Malcolm. Wciąż jeszcze miał na sobie zapiętą prawie pod samą szyją
kurtkę.
- Witajcie! - zawołał uradowany. - Jak się macie?
Wystarczyło spojrzeć w wielkie błękitne oczy Sary, by się domyślić, że podle.
- Na Boga, Malcolmie, gdzie byłeś tyle czasu?
- spytała Abigail. - Wyszedłeś z domu wczesnym popołudniem. Jeszcze nie było trzeciej. Nie
powiedziałeś nawet słowa, dokąd idziesz.
- Złożyłem wizytę Małgorzacie Linde. Chciałem zobaczyć dziecko - odpowiedział beztrosko i
zbliżył się do kominka.
- Ach, tak... I co z nim? - Abigail nie odrywała oczu od wielkiego pudła, do którego pakowała
pieluszki. Jej głos drżał lekko.
- Wszystko w porządku. Jest zdrowy jak ryba.
- Malcolm sięgnął po pogrzebacz, włożył go między żarzące się szczapy i rozgarnął je na
boki.
- A Małgorzata? - Abigail starała się nadać swojemu głosowi życzliwy ton.
Sara nie była w stanie przysłuchiwać się tej rozmowie. Gdyby mogła, zatkałaby sobie uszy.
Podziwiała Abigail: miała rozdarte serce, a mimo wszystko trzymała się tak dzielnie.
- Małgorzata? Ma się dobrze - odpowiedział wesoło Malcolm. - Była z nią Hetty King.
Trochę jej pomagała.
203
Sara otworzyła z wrażenia usta i wytrzeszczyła oczy.
- Ciocia Hetty pomagała Małgorzacie Linde?!
- Nie mogła uwierzyć własnym uszom.
- Więc... wygląda na to, że wszystko się jakoś ułożyło - szepnęła Abigail dławiąc łzy.
- Tak, wszystko ułożyło się cudownie. - Malcolm znów się uśmiechnął. Ogień buchnął
wreszcie żółtym płomieniem i w pokoiku od razu zrobiło się cieplej.
- Czy właśnie to wprawiło cię w taki świetny humor? - szepnęła Abigail i ukryła twarz w
dłoniach.
Malcolm odwrócił się od kominka. Nad jego głową wisiał portret ojca Abigail i połyskiwał w
jasnym świetle ognia.
- Nie jest tak źle, Abby. Dziecko jest pod dobrą opieką. Przyjdź, proszę, i przytul mnie.
Pierwszy raz Sara poczuła do Malcolma złość. Jak mógł być taki nieczuły? Wydawało jej się,
ż
e pokochał to dziecko, że mu na nim zależy. Dlaczego więc tak szybko z niego
zrezygnował? Dlaczego oddał je w obce ręce? I to w ręce Małgorzaty Linde?
Abigail również patrzyła na Malcolma z niechęcią.
- Nie przytulę cię teraz. Nie jestem w nastroju
- powiedziała. Miała surową, zaciętą twarz i wyglądała jak wielebny Ward wygłaszający
kazanie podczas niedzielnej mszy.
Malcolm naburmuszył się jak dziecko, zmarszczył brwi i posłał Sarze i Felicji pytające spoj-
204
rżenie. Wszystko wskazywało na to, że i one, tak jak Abigail, nie żywią do niego przyjaznych
uczuć.
- Nie do wiary! Doszło do tego, że niespełna miesiąc po ślubie moja małżonka straciła ochotę
na pieszczoty!
Abigail westchnęła głęboko i przeniosła wzrok na swoją diamentową obrączkę połyskującą w
ogniu. Przekręciła ją delikatnie. Zalśniła jak gwiazda.
- Masz rację, Malcolmie. To głupie. Oczywiście, że cię przytulę, kochanie. - Podniosła się i
wolnym krokiem zbliżyła się do męża. Wtuliła się w jego ciepłe ramiona, lecz nagle...
odskoczyła jak oparzona. Coś było nie tak...
- Uważaj. Nie ściskaj mnie tak mocno, Abby - powiedział Malcolm miękkim jedwabistym
głosem. - Obudzisz maleństwo. A tylko Bóg raczy wiedzieć, ile ten dzieciak naprawdę spał
przez ostatnie dwa dni.
Abigail stała i patrzyła na Malcolma z niedowierzaniem. Lecz dopiero gdy odchyliła połę
jego kurtki i ujrzała przytulone do piersi śpiące niemowlę - jej błękitnoszare oczy roziskrzyły
się jak gwiezdne niebo.
Nie mogła już opanować łez. Szlochając cicho, szeptała:
- Mój chłopiec! Mój kochany mały chłopiec... Sara i Felicja poderwały się z miejsc i zaczęły
skakać do góry z radości, obejmując na przemian to Abigail, to Malcolma. Oszalałe ze
szczęścia dotykały delikatnie dziecko i szczypały się nawzajem, jakby chciały się upewnić, że
nie śnią.
- Wreszcie jest w swoim domu! - wołała Sara.
20$
- Będziecie się nim opiekować? - spytała rzeczowo Felicja.
- A co na to Małgorzata? Co na to Hetty? - mamrotała Abigail, próbując zebrać myśli.
- Obie doszły do wniosku, że bardziej nadają się na matki chrzestne. Postawiły jednak
warunek: chcą nam od czasu do czasu pomagać. - Malcolm śmiał się radośnie.
- A ten młody prawnik? Czy on już o tym wie? Czy się zgadza? - dopytywała się Abigail.
- Tym zajmie się Małgorzata. Ów cudak Simp-kin jest już zapewne w połowie drogi z
Charlotte-town do Avonlea. Mam przeczucie, że mało go obchodzi los dziecka. Chce tylko
jak najszybciej mieć kłopot z głowy.
Malcolm objął czule Abigail. Potoki łez płynęły jej po twarzy, ale nie dbała już o to, nie
wstydziła się ich.
- Widzisz - powiedziała Sara do Felicji i dumnie podniosła głowę. - Mówiłam ci, że wszystko
się ułoży. To był wspaniały plan.
Felicja zmarszczyła brwi ostrzegawczo, ale było już za późno. Słowa Sary dotarły do uszu
Abigail i Malcolma. Powoli oderwali wzrok od niemowlęcia, spojrzeli na siebie, a potem
wlepili oczy w dziewczynki.
- No, tego... - jąkała się Sara - to moja sprawka. To znaczy... nasza. Myślałam, że... - gubiła
się w zeznaniach.
- Coś mi się wydaje, Abby - Malcolm odwrócił twarz do żony, potem znowu spojrzał groźnie
na dziewczynki - że mamy z kimś do pogadania.
206
Sara i Felicja próbowały robić niewinne miny, cierpiały jednak katusze i płonęły ze wstydu.
Pragnęły zapaść się pod ziemię.
- Lecz - ciągnął dalej surowym głosem Malcolm - prawdziwy górnik z kopalni złota wie, że
kiedy szczęście uśmiechnie się do niego, musi chwycić je mocno w dłonie i - przerwał na
chwilę - nie zadawać żadnych pytań. - W kącikach jego ust pojawił się leciutki uśmiech, a
oczy rozbłysły radością.
Sara i Felicja rozpromieniły się. Podeszły do Abigail i Malcolma i pochyliły się nad śpiącym
niemowlęciem. Były szczęśliwe.
Na dworze wciąż padał śnieg. Jesień pożegnała Avonlea, a całą ziemię otulił biały puszysty
dywan. Lecz pod nim budziło się już nowe życie, kryjąc w sobie obietnicę nadejścia wiosny.
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA
00-389 Warszawa, ul. Smulikowskiego 4
prowadzi sprzedaż hurtową, wysyłkową i detaliczną książek własnych. Wszystkich informacji
o zakupie udzielają działy:
• handlowy tel. 26-31-65
• sprzedaży wysyłkowej tel. 26-24-31 w. 31
• księgarnia firmowa tel. 26-24-31 w. 15
Redaktor serii Magdalena Koziej-Ostaszkiewicz Redaktorzy Magdalena Koziej-
Ostaszkiewicz Ewa Miszewska-Michalewicz Redaktor techniczny Maria Bochacz
ISBN 83-10-09928-2
PRINTED IN POLAND
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995 r. Wydanie pierwsze. Skład: „Polico",
montaż okładki: „Radius" w Warszawie. Montaż, druk i oprawa: Drukarnia Wydawnicza S.A.
im. W. L. Anczyca, Kraków. Zam. 3192/95