Sara w Avonlea
Przeklęte skrzypce
Część I
GA1L HAMILTON, MARLENĘ MATTHEWS
Przeklęte skrzypce
Część II
FIONA McHUGH, MARLENĘ MATTHEWS
O gorsetach, o sekretach i o wielkiej miłości
Sara w Auonlea
Przeklęte skrzypce
Na podstawie serialu telewizyjnego opartego na wątkach powieści Lucy Maud Montgomery
Przełożyła Eiva Fiszer
Nasza Księgarnia
Tytuły oryginałów angielskich Aunt Hetty's Ordeal Of Corsets and Secrets and True Love
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1996
Aunt Hetty's Ordeal Storybook written by Gail Hamilton Copyright © 1992 by HarperCollins
Publishers Ltd., Sullivan Films Distribution Inc., and Ruth Macdonald and David Macdonald.
Teleplay written by Marlenę Matthews Copyright © 1991 by Sullivan Films Distribution Inc.
Of Corsets and Secrets and True Love Storybook written by Fiona McHugh Copyright ©
1992 by HarperCollins Publishers Ltd., Sullivan Films Distribution Inc., and Ruth Macdonald
and David Macdonald. Teleplay written by Marlenę Matthews Copyright © 1991 by Sullivan
Films Distribution Inc.
Published by arrangement with HarperCollins Publishers Ltd., Toronto. Based on the Sullivan
Films Production produced by Sullivan Films Inc. in association with the CBS and the Disney
Channel with the participation of Telefilm Canada adapted from Lucy Maud Montgomery's
novels. ROAD TO AVONLEA is the trade mark of Sullivan Films Inc.
Translation © 1996 by Ewa Fiszer
© Cover illustration by Ulrike Heyne, Arena Verlag GmbH Wiirzburg
Opracowanie typograficzne Zenon Porada
Część I
Przeklęte skrzypce
Rozdział pierwszy
Był to człowiek bezduszny, O zimnym jak lód sercu. On nigdy nie powiedział: To tutaj jest
mój dom, To tutaj jest mój kraj, Innego nie chcę.
Sara Stanley zająknęła się, recytując ostatnią linijkę, i zamilkła. Niełatwo było uczyć się na
pamięć wiersza, malując płot - a co dopiero tego wiersza! Zanurzyła pędzel w puszce z farbą
tak zamaszyście, że omal nie ochlapała ciotki Hetty. Hetty też malowała płot, ale
jednocześnie przysłuchiwała się recytacji Sary.
- Ciociu Hetty! To jest taki nieciekawy wiersz. Zanudzimy ich na śmierć.
Stwierdzenie to było wielkim nietaktem wobec panny Hetty King, nauczycielki szkoły w
Avonlea. To ona pieczołowicie wybrała ów wiersz i na pewno nie mogła jej uradować
krytyka wygłaszana przez dwunastoletnią znawczynię z pomalowanym farbą nosem.
- Saro Stanley! Pozwól, że to ja będę decydowała o tym, co jest interesujące - odpowiedziała
cierpkim tonem ciotka Hetty i porywczo machnęła pędzlem, malując następną sztachetę.
7
Hetty King należała do osób, które - kiedy raz powezmą decyzję - uważają, że klamka
zapadła. Włosy upinała w kok z tyłu głowy, każdy jej ruch świadczył, że jest kobietą z
zasadami; kobietą, która nigdy nie zmienia zdania. Nie można było jej przekonać, sprzeciw
utwierdzał ją tylko w uporze.
Sara wzniosła oczy ku niebu. Ciotka Hetty miała wiele zalet, ale nie należała do nich
wyobraźnia. Natomiast fantazja Sary nie miała granic i ciotka Hetty nigdy nie wiedziała, co
jej siostrzenicy strzeli do głowy. No i Sara uważała, że wie lepiej niż ktokolwiek, jaki wiersz
może urzec słuchaczy.
- Ciociu Hetty, mamy deklamować na przyjęciu z udziałem gubernatora! Wiersz musi być
bardziej wymowny.
Gubernator był przecież reprezentantem Korony. Przyjęcie, które miało się odbyć w hotelu
„Białe Piaski", stanowiło ewenement, którym Avonlea będzie żyło wiele miesięcy, a może
nawet lat, należało zatem wybrać odpowiedni wiersz. Sara marzyła o jakimś romantycznym
poemacie, w którym szlachetna dziewica konałaby z miłości albo w którym w strasznym
sztormie na morzu utonęliby wszyscy marynarze, a ich duchy powróciłyby na ziemię, by
pożegnać, szlochając, swych bliskich. Rozdzierający serce patos winien sprawić, że nawet
dostojnemu gubernatorowi wyrwałoby się z piersi rzewne westchnienie.
Sara mieszkała dawniej w Montrealu, bywała wraz z ojcem na eleganckich przyjęciach i
wiedzia-
8
ła, jak zareagują goście na wprawdzie patriotyczny, ale mało efektowny wiersz.
Dziewczynka obawiała się także, że jeśli wiersz nie znajdzie oddźwięku, ciotka Hetty ciężko
to przeżyje. Panna King uważała się za przywódczynię miejscowej społeczności i tę swoją
samozwań-czą rolę traktowała bardzo poważnie. Zatem jeśli dzieci szkolne wyrecytują
wiersz, który uśpi gubernatora, złe języki bardzo długo nie dadzą ciotce spokoju.
Na szczęście, nim doszło do ostrej wymiany zdań, Hetty i Sara dojrzały, jak prostuje się nagle
ciotka Oliwia, która malowała palik z drugiej strony podwórka. Oliwia zobaczyła, że na
rozklekotanym czerwonym rowerze zbliża się listonosz. W ręku trzymał plik listów
przeznaczonych dla Różanego Dworku. Listy były niecodziennym wydarzeniem, Oliwia
pobiegła więc i odebrała pocztę. Zrobiła to tak zręcznie, że listonosz nie musiał zsiąść z
roweru. Dotknął czapki i odjechał, podskakując na wybojach. Oliwia ze swym łupem
skierowała się w stronę domu. Idąc przeglądała listy, natrafiła na dużą białą kopertę i
zatrzymała się. Nie upłynęła sekunda, a już biegła po trawie w kierunku Hetty i Sary.
- Hetty! Patrz! To urzędowy list! Z Ministerstwa Oświaty! Urzędowe listy z ministerstwa
oznaczają zwykle awans... - Oliwia nie potrafiła ukryć radosnego podniecenia. - To musi być
awans. Na pewno zostałaś mianowana wizytatorką.
Hetty przerwała pracę, niewiele brakowało, a upuściłaby pędzel. Ale, jak przystało na głowę
kla-
9
nu Kingów, udało jej się zachować pełen godności spokój.
- Może to rzeczywiście jakiś awans - mruknęła, udając skromność. Przyjemnie by było pójść
na przyjęcie gubernatora w nowej roli...
Okazało się, że nawet Hetty w pewnych okolicznościach potrafi popuścić wodze wyobraźni.
Odbierając list od Oliwii, odetchnęła głęboko; widziała już, jak błyszczy wśród zebranych
gości. Może nawet sam gubernator zwróci na nią uwagę.
Zarumieniła się, rozdzierając kopertę. Od dawna marzyła o awansie, choć raczej dałaby się
powiesić, niż do tego przyznać. Zasługiwała na niego - całą duszą oddawała się szkole w
Avonlea. I bardzo chciała pokazać innym szkołom prowincji, jak powinno się kształcić dzieci.
Sara i Oliwia spojrzały na siebie radośnie, przekonane, że spełnią się wreszcie marzenia
Hetty. Bardzo się więc zdziwiły, gdy Hetty, otworzywszy list, spurpurowiała. Przeczytała go
głośno.
Droga Hetty, piszę do Ciebie tylko parę słów w pośpiechu, by zawiadomić Cię, że zostałam
mianowana Wizytatorem Prowincji. Zaczynam objazd szkół i mam zamiar zatrzymać się w
Avonlea. Cieszę się na spotkanie ze starymi znajomymi i naszą kochaną szkołą.
Oddana Muriel Stacey
Kiedy Hetty skończyła czytać, drżały jej usta i przez chwilę nie mogła wykrztusić słowa.
Oliwia była jeszcze bardziej przybita, to jej nieopatrzne słowa wzbudziły nadzieję siostry.
- Hetty... - wyszeptała.
10
- Kim jest ta Muriel Stacey? - Sara jak zwykle zaczęła zadawać pytania.
Oliwia spojrzała na nią ostrzegawczo.
- Była koleżanką Hetty w seminarium nauczycielskim, a potem dawno, dawno temu uczyły
razem w szkole w Avonlea.
- Muriel Stacey! - Hetty zmięła list. Płonęły jej oczy. Widać było, że nie wspomina z
przyjemnością tamtych lat.
- Cóż, Hetty, to bardzo miłe, że chce cię odwiedzić - szybko wtrąciła Oliwia. W
przeciwieństwie do porywczej, skłonnej do gniewu siostry starała się zawsze załagodzić
konflikt i znaleźć dobrą stronę każdej sytuacji.
Hetty oburzyła się.
- Oliwio, nie bądź śmieszna. Ona wcale nie przyjeżdża w odwiedziny. Przyjeżdża na
inspekcję mojej szkoły.
Hetty prowadziła szkołę w Avonlea zgodnie z wyznawanymi przez siebie zasadami.
Prowadziła dobrze, ale źle znosiła odwiedziny wizytatorów, a co dopiero kiedy takim
wizytatorem miała być jej dawna koleżanka, która nagle została zwierzch-niczką.
- Ależ ciociu Hetty, ona wcale tego nie napisała -zauważyła naiwnie Sara.
- Jest zbyt sprytna, żeby to wprost powiedzieć -syknęła Hetty. - Ale można to przeczytać
między wierszami. Nic mi po takiej inspekcji! Nie potrzebuję jej ani ja, ani moja szkoła.
- Czy panna Stacey pójdzie na przyjęcie gubernatora?
11
Doprawdy, te pytania Sary były nieznośne; Sara nigdy nie wiedziała, kiedy przestać, teraz nie
ostrzegł jej nawet grymas Oliwii.
Wypieki na twarzy ciotki Hetty spurpurowiały.
- O, nigdy by nie ominęła takiej okazji. No, oczywiście, to dlatego właśnie tu przyjeżdża.
Chce się pokazać w świetle reflektorów.
Obie - i Sara, i Oliwia - spojrzały z niepokojem na Hetty. Kiedy Hetty coś już sobie wbiła do
głowy, trzeba było trzęsienia ziemi, aby raczyła zmienić zdanie. Skoro uważa, że panna
Stacey przyjeżdża jej na złość, to życie w Różanym Dworku stanie się bardzo przykre. A od
dawna oczekiwane przyjęcie gubernatora - może się zamienić w udrękę.
Hetty King była osobą pełną zalet, niemniej w tej chwili dała się ponieść emocjom i było aż
nadto widać, że nie potrafi przegrywać. Nie posiadała się ze złości i zachowywała się tak,
jakby uważała, iż Muriel Stacey obrabowała ją umyślnie z czegoś, co się jej słusznie należało.
Rozdęły jej się nozdrza. Wpakowała list do kieszeni fartucha. Widząc zasmucone twarze
swoich towarzyszek, podniosła głowę.
- No, co się gapicie? Robota czeka.
Sara i Oliwia znów wymieniły spojrzenia i bez entuzjazmu zabrały się z powrotem do
malowania. A Hetty chwyciła zapalczywie pędzel i zaatakowała płot tak, że sztachety
zadrżały, a farba prysnęła na trawę.
Sara i Oliwia szybko odskoczyły. Oliwia objęła ramieniem siostrzenicę. Podejrzewała, że
czekają je ciężkie czasy.
1 2
4
13
Rozdział drugi
W sklepie Lawsona zapanowało niezwykłe podniecenie wywołane przyjęciem gubernatora.
Przybył transport kapeluszy zamówionych przez tutejsze panie. Zobaczyły one nadjeżdżającą
furgonetkę i przybiegły do sklepu, nim jeszcze pan Lawson wyjął ze skrzyni pudła z
kapeluszami.
Pani Inglis, pani Spencer, pani Potts i pani Big-gins przepychały się przed ladą, by jak
najprędzej odwinąć z bibułki swój kapelusz i włożyć go na głowę... Pani Lawson na próżno
błagała o spokój; niecierpliwe klientki tłoczyły się przed stojącym w kącie wysokim starym
lustrem. I, jak to zwykle kobiety, nie były zachwycone tym, co zobaczyły.
- Pani Lawson! Ja zamówiłam kapelusz z piórami! - zawołała pani Biggins, wdziewając na
bakier kapelusz składający się przede wszystkim z oślepiająco białych sztucznych kwiatów.
Wśród kwiatów tkwiły sztuczne wiśnie, które grzechotały przy każdym ruchu głowy. Będzie
musiała stać na przyjęciu nieruchomo, jak kołek, bo inaczej wszyscy będą wykręcać szyje, by
zobaczyć, skąd pochodzi ten hałas.
- Zaraz sprawdzę zamówienie - obiecała wyczerpana pani Lawson. - Nigdy dotąd niczego nie
pokręcili, ale tym razem zamawialiśmy wyjątkowo dużo kapeluszy.
- A mój miał być przyozdobiony kwiatami -wtrąciła się do rozmowy pani Potts, która lubiła
być ze wszystkiego niezadowolona, bardziej lubiła tylko plotki. - Skandal!
Pani Potts zerwała z głowy pękaty, granatowy,
słomkowy kapelusz; pani Inglis przyglądała się z niesmakiem w lustrze swemu
jaskraworóżowemu kapeluszowi z szerokim rondem i nawet pani Spencer, której w nowym
kapeluszu było bardzo do twarzy, zrobiła taką minę, jakby chciała zgłosić jakieś reklamacje.
Pani Lawson przeraziła się, że będzie musiała stawić czoło ogólnemu buntowi, i podniosła
uspokajająco ręce.
- Niech się panie nie denerwują - poprosiła. -Zaraz wszystko sprawdzę.
Pośpiesznie przeglądała faktury, co chwilę podnosząc wzrok i patrząc z wyrzutem na swego
małżonka. Nie zamierzał śpieszyć jej z pomocą. Schronił się w kącie za beczułką z
gwoździami. Chętnie zajmował się sprzedażą uprzęży, mąki i ziarna, ale dobieranie kapeluszy
damom uważał za zbyt niebezpieczne zajęcie.
Pani Lawson zgarnęła z lady bibułki. Leżał pod nimi stos gazet. Pani Spencer zapomniała o
swym kapeluszu i rzuciła się na „Kronikę". Znalazła interesującą ją notatkę, a w tym właśnie
momencie weszły do sklepu Hetty King i Sara Stanley.
- Niech no panie tylko posłuchają - zawołała, podnosząc do góry rękę, by uciszyć
przyjaciółki. -Mam! - Zaczęła czytać: - „Panna Stacey, która jako nowa wizytatorka
przyjedzie wkrótce do Avonlea, zatrzyma się w pensjonacie pani Biggins. Panna Stacey
ukończyła Akademię Królowej ze złotym medalem i znana jest ze swoich artykułów na temat
nowoczesnych metod kształcenia".
Hetty miała ochotę odwrócić się na pięcie i uciec,
14
'S
ale opanowała się. I musiała wysłuchać dytyrambów pani Spencer. Pani Potts, która
niejednokrotnie ucierpiała od ostrego języczka Hetty, szybko zorientowała się, że
nauczycielka cierpi słysząc, gdy ktoś chwali Muriel Stacey. Z uśmiechem wykorzystała
okazję.
- Ona chyba dostała złoty medal w tym samym roku, kiedy ty dostałaś srebrny, prawda,
Hetty? Tobie do złotego zabrakło trzech punktów.
- Nie trzech, czterech - poprawiła pani Spencer, patrząc spod oka na Hetty.
Przedziwna rzecz, co też ludzie potrafią zapamiętać, jeśli tylko spodziewają się, że może to
kiedyś zrobić komuś przykrość. Hetty zesztywniała, Sarze wydało się, że słyszy, jak trzeszczą
fiszbiny gorsetu ciotki.
- Zawsze uważałam, że ona na tym egzaminie ściągała - szepnęła Hetty do Sary, próbując w
ten sposób ocalić resztki honoru.
Zachwycona efektem, jaki wywołała lektura artykułu, pani Spencer kontynuowała:
- „... Avonlea wiele zawdzięcza pannie Stacey. Muriel Stacey dbała o wykształcenie swoich
uczniów. To jej zawdzięczają swoje sukcesy Anna Shir-ley i Gilbert Blythe".
Hetty słysząc, jak pani Spencer rozkoszuje się każdym słowem, zmrużyła groźnie oczy i
syknęła przez zęby:
- Wyobraź sobie, Saro Spencer, że wszystkie umiemy czytać i znamy ten artykuł.
Pani Spencer rada, iż trafiła w czuły punkt Hetty, zwinęła gazetę i spojrzała kpiąco. Pani Potts
miała
15
rozanieloną minę. Nie mogła się oprzeć, by nie dorzucić:
- Po prawdzie, odkąd Muriel Stacey stąd odeszła, w szkole jest mniej uczniów. Ona potrafiła
ś
ciągnąć do szkoły wszystkie dzieci.
Pani Potts mogłaby równie dobrze wbić sztylet w serce Hetty, gdyż nikt tak jak Hetty nie
cenił wykształcenia. Panna King uważała, że wykształcenie jest najlepszym lekarstwem na
wszystkie bolączki tego świata. Wyprostowała się więc i ruszyła w stronę lady. Nie, nikt nie
może oskarżać jej o opieszałość - zawsze domagała się stanowczo, by dzieci wypełniały
obowiązek szkolny.
- Drogie panie, nie chcę się przechwalać, ale jeśli chodzi o to, by możliwie dużo dzieci
uczęszczało do szkoły, podjęłam już w tej sprawie odpowiednie kroki.
Spojrzała na panią Spencer, która sceptycznie podniosła brwi. Rozjuszyło to Hetty.
- Właśnie dziś wybieram się na poszukiwanie zbłąkanych owieczek. Odszukam każde
dziecko, które jeszcze nie zaczęło chodzić do szkoły, i jeśli trzeba, zaciągnę je siłą.
Hetty wysunęła dolną szczękę i jasne było, że gotowa jest zagonić do szkoły cały szwadron
dzieci. Pani Potts wszystko zawsze brała dosłownie.
- Muriel Stacey nikogo nie musiała ciągnąć. Dzieci zlatywały się do szkoły jak pszczoły do
miodu.
Pani Potts trafiła w samo sedno - może właśnie dlatego Hetty czuła taką urazę do Muriel
Stacey. Hetty dużo wymagała od uczniów, trzymała ich
16
ż
elazną ręką i dobrze wiedziała, że dzieci wolały pełną życia i wdzięku pannę Stacey. Hetty
wciągnęła powietrze i zrobiła krok naprzód. Kto wie, czy nie doszłoby do rękoczynów, gdyby
pani Biggins nie wybrała tego momentu, żeby podzielić się swoimi wątpliwościami.
Nieczęsto jej pensjonat gościł tak wybitną osobistość, uważała więc, że stwarza to pewne
problemy...
- Hm... Wiecie, że ona się u mnie zatrzyma. Chyba powinnam pierwszego dnia zaprosić ją na
kolację. Co myślicie o pieczonym dorszu w sosie z rzepy?
To pozornie niewinne pytanie wprawiło Hetty w furię. Nie, zwykła właścicielka pensjonatu
nie odbierze Hetty tego, co jej się z urzędu należało. Pierwszy posiłek w Avonlea Muriel
Stacey musi spożyć pod dachem panien King.
- O nie, Myrtle Biggins! Bon ton nakazuje, żebym to ja gościła ją pierwsza. Nie dopuszczę do
tego, by Muriel Stacey mogła się uskarżać, że nie przestrzegam wymogów etykiety. Nie, nie -
pierwszego dnia w Avonlea panna Stacey zje kolację w Różanym Dworku.
I to mówiąc Hetty szybko wyrwała z rąk pani Potts płaski brązowy kapelusz ozdobiony
wstążką.
- Ten jest mój, droga pani. Widzę, że panie nie mają nic lepszego do roboty, niż wykłócać się
o kapelusze.
Obróciła się na pięcie i z kapeluszem w garści majestatycznie wyszła ze sklepu, a za nią
podreptała Sara.
Panie przed ladą najpierw zamilkły, a potem skupiły się w ciasną gromadkę i zaczęły
wymieniać po-
2 — Przeklęte skrzypce
17
gardliwe uwagi. Pani Lawson, która lubiła Kingów, a nienawidziła niesnasek, omal nie
zainterweniowała, stając w obronie Hetty. Ale kumoszek było za dużo, więc tylko potrząsnęła
głową i dalej szukała faktur. Gdzież się one podziały?
Rozdział trzeci
Przyjazd Muriel Stacey zbliżał się wielkimi krokami, a Hetty wciąż rozmyślała o docinkach
pani Potts. Postanowiła przystąpić do akcji. Zapowiedziała, że zamierza sprowadzić do szkoły
nowych uczniów, najwyższa pora się tym zająć. Zaprzęgła konia do dwukółki i wyruszyła na
polowanie. W uszach wciąż dźwięczały jej usłyszane w sklepie złośliwości.
- Jak pszczoły do miodu! Też coś! Czarnulka, kara klacz, położyła po sobie uszy słysząc, jak
Hetty mruczy pod nosem.
- Zobaczysz, Muriel, ty mądralo! Szkoła będzie pękała w szwach!
Dawne współzawodnictwo z seminarium nauczycielskiego znów odżyło.
Skoro Muriel Stacey zamierza węszyć w jej szkole, Hetty zrobi wszystko, by jej koleżanka do
niczego nie mogła się przyczepić. Za wszelką cenę musi znaleźć nowych uczniów. Nie będzie
to łatwe.
Zaczęła od fabryki konserw rybnych pana McCorkadale'a, gdzie pracowało sporo
małoletnich. Może któryś z nich będzie na tyle młody i nie zepsuty, że uda się go namówić na
naukę?
18
Fabryka mieściła się w długim, zdezelowanym budynku krytym pamiętającymi lepsze czasy
szarymi gontami; usytuowana była tak jak należy, tuż koło rybackiego portu. Przez okienka,
na których szybach osiadła sól, widać było maszyny. Ze środka fabryki dobiegał przez
otwarte drzwi potworny hałas.
Przez chwilę Hetty wahała się. Czy zapracowani, nieokrzesani robotnicy chętnie powitają
nauczycielkę? Ale właśnie w tej chwili gwizd syreny oznajmił koniec roboczego dnia i z
fabryki wysypał się tłum mężczyzn, kobiet i wyrostków. Wraz z nimi pojawił się właściciel,
Angus McCorkadale. Był to tęgi, brzuchaty mężczyzna, policzki zwisały mu na kołnierz, a
zniszczony stary kapelusz na łysej głowie częściowo wyrudział, a częściowo zszarzał. Angus
zachowywał się rubasznie, uważał, że jego robotnicy na nic innego nie zasługują.
- Fajerant! Fajerant! Fajerant - wrzeszczał, jakby nie wiedzieli o tym zmordowani ludzie,
którzy tylko marzyli, by uciec od turkotu i zaduchu fabryki. Angus zatrzymywał niektórych
spoconych robotników i wydawał im instrukcje.
- Hej, wy tam! - krzyknął do jakichś dwóch mężczyzn. - śebyście mi do ostatniej chwili
trzymali ryby w lodzie! I nie zapominajcie myć stołów.
Niewątpliwie należało dbać o czystość, przygotowując konserwy rybne, i Angus
McCorkadale bardzo się o to starał. Niemniej z drzwi fabryki buchał wstrętny odór.
- Oj! - Hetty z trudem łapała powietrze. - Tu się można udusić.
- Ryby pachną jak ryby - odpowiedział bezcere-
19
monialnie Angus zastanawiając się, czego tu szuka Hetty King. - Ta fabryka jest dla ryb, nie
dla nauczycielek.
Miało to prawdopodobnie oznaczać, że Hetty powinna jak najszybciej odjechać. Panna King
nie przyjęła jednak tego do wiadomości.
- Sprowadza mnie tu ważna sprawa - poinformowała Angusa, wyjmując z torebki chusteczkę
i zatykając nią nos. - Teraz, kiedy już sezon krabów dobiegł końca, ci chłopcy powinni
chodzić do szkoły.
- Ci chuligani? - Angus zachichotał. - Oni woleliby gnić w lochu, niż zasiąść w szkolnej
ławie.
- Tak pan sądzi? - Hetty rozejrzała się. Byli to na pewno nieokrzesani chłopcy, niemniej
uważała, że potrafiłaby ich ucywilizować.
- Nie sądzę, wiem. Niech się pani sama spyta. Chłopcy gapili się na Hetty i trącali łokciami.
W fabryce ryb rzadko się widywało damy w wy-krochmalonych białych bluzkach spiętych
broszką z kameą. Dało to powód do ogólnej wesołości.
- Owszem, spytam.
Panna King nie miała wyboru. Wiedziała, że ze strony Angusa była to prowokacja, ale nie
cofała się nigdy przed żadnym wyzwaniem. Musi podejść do chłopców. Zamierzała olśnić
Muriel Stacey liczbą uczniów. A wierzyła, że najgorszy chuligan - jeśli raz znajdzie się w
szkole - zmieni się nie do poznania. Wysiadła z dwukółki i podeszła do wyrostków.
- Posłuchajcie mnie, chłopcy! Przyszłam tu... jestem tu po to, by dać wam szansę zdobycia
wykształcenia.
Oczywiście, na Wyspie Księcia Edwarda szkoła
20
podstawowa była obowiązkowa, ale często trudno było ten obowiązek wyegzekwować. Wiele
dzieci nie uczęszczało do szkoły; jedne z nich mieszkały zbyt daleko, inne - kiedy już na tyle
podrosły, iż mógł być z nich jakiś pożytek, zaczynały pracować na farmie albo pomagać ojcu
w połowach ryb. I rodzice, i dzieci nie widzieli, jakie by korzyści miało przynieść ślęczenie
nad książkami, skoro można w pocie czoła zarobić na życie, a podpisywać się pięknym „X".
Młokosi, do których podeszła Hetty, wyglądali i zachowywali się tak, że jasne było, iż od
dzieciństwa prowadzili, mówiąc łagodnie, nie uporządkowane życie i nigdy nie mieli w ręku
książki, nigdy ich noga nie postała w żadnej szkole. Najmłodsi z nich liczyli sobie nie więcej
niż dwanaście lat, ale wszyscy palili fajki lub papierosy i spoglądali na Hetty z nie ukrywaną
wyższością.
- A w tej szkole płacą? - podchwytliwie spytał najwyższy z wyrostków. Włosy opadały mu
kosmykami spod wystrzępionego czarnego melonika; młodzieniec wyraźnie uważał się za
czołowego dowcipnisia bandy.
Stojący obok niego muskularny chłopak z fajką w ustach roześmiał się głośno.
- Czy równie mało jak pan Corkadale?
- No właśnie, ile? - nalegał przywódca, mrugając do kolegów.
Hetty dobrze wiedziała, że każda gromadka młodzieży poluje zawsze na ofiarę, z której
dałoby się pośmiać, i nie zamierzała stać się celem kpin. Rozejrzała się, zobaczyła niewysoki
wózek służący do
21
przewożenia soli i wspięła się na niego. Chciała górować nad swoim audytorium, uważała, że
doda jej to autorytetu.
- Patrzcie no tylko! - zawołał ten muskularny, opalony chłopak. - Czysty teatr!
Hetty spojrzała na kpiące miny wyrostków, na kłęby dymu z fajek. Zacisnęła pięści.
- W szkole rozpoczniecie nowe życie. Przekonacie się. Otworzą się przed wami nowe
perspektywy.
Oczywiście te szczere słowa nie trafiły do nieokrzesanych chłopaków. Ich przywódca,
nazywany Pinczerem, zamiast słuchać, zaczął rozmawiać ze stojącym obok koleżką. I było to
sygnałem do nowych drwin. Chłopcy odwrócili się od Hetty, usiedli na deskach i zaczęli
przerzucać się żarcikami.
Wyłamał się z tego tylko ten opalony chłopak z fajką w zębach. Wpatrywał się w Hetty. W
przeciwieństwie do kumpli okazywał ciekawość.
- Otworzą się przed wami drzwi, które dotąd były zamknięte - ciągnęła Hetty, z trudem
utrzymując równowagę na chwiejącym się wózku. Wózek przekrzywił się i Hetty musiała z
niego zeskoczyć.
- No i po teatrze! - wrzasnął Pinczer i wszyscy, nawet Angus, wybuchnęli śmiechem.
W tym momencie Hetty zrozumiała, że jej szumne słowa na nic się nie zdadzą. Widząc
rozbawiony wzrok pana McCorkadale'a, zdecydowała się przystąpić do sedna sprawy.
- No, kto z was chce się nauczyć czytać i pisać? Nastąpiło głuche milczenie, zupełnie jakby
Hetty
spytała, kto z obecnych chciałby zostać ropuchą.
22
Ale po chwili tamten opalony chłopak wyjął fajkę z ust i zrobił krok naprzód.
- Ja - oznajmił.
Zdziwieni koledzy spojrzeli na niego z rozdziawionymi ustami. On też robił wrażenie
zdumionego własnym wystąpieniem. Rozległy się kpiące okrzyki, Pinczer wykrzywił się
komicznie.
Hetty poczuła, że rumieni się z radości.
- Brawo, chłopcze. - Przyjrzała mu się i dorzuciła z uśmiechem: - Nazywasz się Gustek Pike,
prawda?
Gustek Pike pojawił się w Avonlea parę tygodni wcześniej i przez jakiś czas spał w stodole
Alka Kinga. Ponoć pracował na trawlerze, a gdy trawler zatonął, chłopak zarabiał na życie,
pomagając Alkowi w polu, aż do czasu, kiedy znalazł pracę w fabryce konserw.
Gustek skinął potakująco głową, a Hetty spojrzała triumfalnie na Angusa McCorkadale'a.
- No i co pan na to?
Angus, choć sam umiał czytać, pisać i rachować - bez tych umiejętności nie mógłby
prowadzić fabryki - uważał naukę za zbędny luksus, zwłaszcza dla swoich pracowników. W
dodatku zirytował się, że któryś z podwładnych zadaje kłam jego słowom.
- Po diabła mu to! On już jest za stary, żeby się uczyć.
Angus był pewny swego - Gustek miał blisko szesnaście lat, był, praktycznie biorąc,
mężczyzną i mógł pracować jak mężczyzna. Szkoła jest dla dzieciuchów, których
przyprowadzają tam matki,
23
ż
eby nie psociły w domu. Chodzą do niej, póki nie wyrosną na tyle, by można było mieć z
nich pożytek przy gospodarstwie.
- Mógłby pan uważać na swój język! Człowiek uczy się do późnej starości.
Angus zwrócił się szorstko do Gustka.
- Albo chcesz zarobić, albo latać do szkoły. Wybieraj.
- Ejże... to jak to? Mam stracić zarobek? - Gus-tek nie bardzo wiedział, kiedy się chodzi do
szkoły. I nie przypuszczał, deklarując dzielnie chęć nauki, że może go to pozbawić zarobku.
Angus znów był górą i zaczął się wyśmiewać z Hetty.
- No i co, nie mówiłem pani? Te łobuzy nie mają czasu na naukę.
I Angus uznał, że ma już wścibską nauczycielkę z głowy. Odwrócił się na pięcie i odszedł.
Niech sobie Gustek decyduje; wie już, ile go to będzie kosztowało. Chłopak zawahał się i
Hetty się przeraziła. Musi coś szybko zrobić.
- Angusie McCorkadale, chciałabym zamienić z panem parę słów.
Angus zatrzymał się i niechętnie czekał na nauczycielkę.
- Wstyd mi za pana, Angusie McCorkadale - powiedziała srogim tonem Hetty. - Zawsze
uważałam pana za bogobojnego człowieka.
Angusa przeraził ten nagły atak - Hetty chce podważyć jego religijność? To nieuczciwe.
- Niech pani nie miesza do tego Pana Boga -mruknął, zdjął kapelusz i spojrzał w niebo.
24
- Jego to jak najbardziej dotyczy - Hetty nie ustępowała. - Chodzi o miłość bliźniego!
Rozumie pan? O chrześcijańską miłość bliźniego.
Hetty umiała postępować z Angusami tego świata. Zrobiła krótką pauzę, by tym lepiej
przyprzeć mężczyznę do muru.
- Oto ten chłopiec potrzebuje pańskiej pomocy. Gustek ma olej w głowie. Musi pan postąpić
jak dobry prezbiterianin i dżentelmen. Przecież ten chłopiec może pracować pół szychty rano,
a pół wieczorem.
Angus był człowiekiem zahartowanym w boju, ale nie czuł się na siłach dyskutować z panią
nauczycielką o teologii i obowiązkach dobrego chrześcijanina. Przestępował z nogi na nogę,
miętosił w rękach kapelusz i niechętnym wzrokiem mierzył Gustka.
- No dobrze - zgodził się markotnym tonem. Wiedział, że wpadł w pułapkę. - Niech będzie.
Może pracować przed szkołą i po szkole. Ale - tu podniósł głos, żeby go wszyscy usłyszeli -
jeśli się opuści w pracy, to go wyrzucę.
Odniósłszy zwycięstwo, Hetty uznała za stosowne uścisnąć dłoń Angusa.
- No to załatwione. - Zwróciła się do Gustka, który miał teraz bardzo niepewną minę.
- A więc, Gustku, oczekuję, że punktualnie o pół do dziewiątej pojawisz się w szkole.
Kiedy Hetty z zadowoloną miną wracała do swojej dwukółki, Pinczer zawołał
przedrzeźniając ją.
- A więc, Gustku, czekam na ciebie punktualnie o pół do dziewiątej!
25
- Jego to jak najbardziej dotyczy - Hetty nie ustępowała. - Chodzi o miłość bliźniego!
Rozumie pan? O chrześcijańską miłość bliźniego.
Hetty umiała postępować z Angusami tego świata. Zrobiła krótką pauzę, by tym lepiej
przyprzeć mężczyznę do muru.
- Oto ten chłopiec potrzebuje pańskiej pomocy. Gustek ma olej w głowie. Musi pan postąpić
jak dobry prezbiterianin i dżentelmen. Przecież ten chłopiec może pracować pół szychty rano,
a pół wieczorem.
Angus był człowiekiem zahartowanym w boju, ale nie czuł się na siłach dyskutować z panią
nauczycielką o teologii i obowiązkach dobrego chrześcijanina. Przestępował z nogi na nogę,
miętosił w rękach kapelusz i niechętnym wzrokiem mierzył Gustka.
- No dobrze - zgodził się markotnym tonem. Wiedział, że wpadł w pułapkę. - Niech będzie.
Może pracować przed szkołą i po szkole. Ale - tu podniósł głos, żeby go wszyscy usłyszeli -
jeśli się opuści w pracy, to go wyrzucę.
Odniósłszy zwycięstwo, Hetty uznała za stosowne uścisnąć dłoń Angusa.
- No to załatwione. - Zwróciła się do Gustka, który miał teraz bardzo niepewną minę.
- A więc, Gustku, oczekuję, że punktualnie o pół do dziewiątej pojawisz się w szkole.
Kiedy Hetty z zadowoloną miną wracała do swojej dwukółki, Pinczer zawołał
przedrzeźniając ją.
- A więc, Gustku, czekam na ciebie punktualnie o pół do dziewiątej!
25
Gustek, zamiast się rozzłościć, szturchnął swawolnie Pinczera - jego dobry charakter nieraz
pomagał mu w życiu.
Reszta chłopców wstała. Mieli za sobą ciężki dzień pracy i marzyli, żeby coś zjeść.
- Powodzenia, uczniaku! - zawołał jeden z nich kpiąco, ale i trochę tak, jakby zazdrościł
koledze, że ten zdobył się na odwagę.
Chłopcy odeszli, Gustek został sam. Pociągnął fajkę i wpatrzył się w morze - czyżby już
otworzyły się przed nim nowe horyzonty? Wiała łagodna bryza, pokrzykiwały mewy. Świat
był przyjazny. Łatwo było uwierzyć, że można osiągnąć wszystko, czego się zapragnie.
Gustek uśmiechnął się szeroko. Potrząsnął głową; sam się sobie dziwił, że tych parę słów
Hetty tak na niego wpłynęło.
Rozdział czwarty
Mimo kpin kumpli Gustek Pike nie zmienił zdania. Zdobędzie wykształcenie. W poniedziałek
rano można było zobaczyć, jak pędzi do szkoły, zadyszany, spocony. W szkole zaczęły się już
lekcje. Przez otwarte okna Gustek usłyszał, jak dzieci recytują.
- Dwa razy dziewięć - osiemnaście. Trzy razy dziewięć - dwadzieścia siedem, cztery razy
dziewięć - trzydzieści sześć...
Sara Stanley wraz ze swymi kuzynami Felicją i Felkiem Kingiem też deklamowała tabliczkę
mnożenia.
26
- Pięć razy dziewięć - czterdzieści pięć, sześć razy dziewięć...
Hetty słuchała uważnie. Nagle uderzyła Felka linijką po rękach.
- No, no, Feliksie, nie licz na palcach.
Felek schował ręce. Ten jedenastoletni rosły chłopiec niezbyt przykładał się do nauki. Gdyby
mógł, chętnie przestałby chodzić do szkoły i pomagał ojcu w gospodarstwie.
- Ja nie liczyłem na palcach! One się same ruszały.
Hetty spojrzała na niego sceptycznym wzrokiem i zwróciła się do reszty klasy. Zadowolona
była z postępów swych uczniów, tabliczkę mnożenia znali już naprawdę dobrze. Muriel
Stacey nie będzie się miała do czego przyczepić.
- Świetnie. Teraz powtórzymy wiersz, który zadeklamujecie na przyjęciu gubernatora.
W tej właśnie chwili otworzyły się drzwi i do klasy wpadł zadyszany Gustek Pike. Oczy
błyszczały mu z podniecenia, uśmiechał się od ucha do ucha. W jednej ręce trzymał fajkę, w
drugiej skrzypce, był boso - jego stopy zrogowaciały, nie wiedziały, co to obuwie.
- Uff. Całą drogę leciałem jak głupi. Spociłem się jak mysz.
Felek zachichotał i szybko zakrył usta ręką. Hetty zwróciła się do przybysza. śaden z jej
uczniów nie śmiał powiedzieć, że się poci, nikt nie ośmielał się spóźnić. Hetty podniosła do
góry brwi.
- Dzieci, znacie chyba Gustka Pike'a, który
27
uznał za stosowne spóźnić się do szkoły już pierwszego dnia.
-Przecie mówię, że leciałem jak głupi - powtórzył Gustek.
W klasie zaszumiało. Hetty zrozumiała, że musi czym prędzej zająć się wychowaniem
nowego ucznia.
Co by to było, gdyby go usłyszała Muriel Stacey?
- W naszej szkole należy punktualnie... - Hetty zamilkła ze zgrozy, bo Gustek nonszalancko
potarł zapałkę o katedrę, aby zapalić fajkę. Dopiero po chwili zauważył oburzenie Hetty.
- Natychmiast zgaś to okropieństwo! Nauczycielka wskazała na fajkę i z kolei zdziwił
się Gustek. Od maleńkości palił i nikt mu nigdy tego nie zakazywał.
- Ale ja ją dopiero zapaliłem - zaprotestował. Nie mógł uwierzyć, że ktoś może być do tego
stopnia pozbawiony rozsądku, by kazać mu zniszczyć całą porcję tytoniu.
- Zgaś fajkę! - Hetty była już naprawdę zła. -W szkole nie wolno palić. I po co przyniosłeś te
skrzypce?
Gustek ociągając się zgasił kciukiem fajkę i przytulił do siebie skrzypce. Były stare i
obdrapane, ale wyczyszczone do połysku, a Gustek obchodził się z nimi jak z jajkiem.
Spojrzał na nie i twarz mu złagodniała.
- Ze skrzypcami to ja się nie rozstaję. Zabieram je nawet do wychodka.
Uczniowie dusili się, starając stłumić śmiech. Hetty stała jak rażona piorunem. To słowo -
wycho-
28
dek! Wreszcie uderzyła linijką o katedrę, usiłując przywrócić porządek.
- U nas w szkole nie używa się takich słów. Zrozumiałeś? A skrzypce proszę zostawiać w
domu.
Gustek mógł ostatecznie wyrzec się fajki, ale skrzypce były jego jedynym skarbem, a muzyka
najważniejszą sprawą w życiu. Słysząc taki rozkaz, przytulił je jeszcze mocniej do piersi.
Miał tak zrozpaczoną minę, że Hetty przestała nalegać. Wskazała pustą ławkę, widać jednak
nie dowierzała mu, że usiądzie, gdyż ruszyła w jego stronę, by osobiście tego dopilnować.
Kiedy podeszła bliżej, skrzywiła się.
- Ależ, chłopcze! Od ciebie bije zapach ryb. Bądź tak dobry i przebieraj się, zanim
przyjdziesz do szkoły.
Hm, rzeczywiście w tej szkole czekało człowieka wiele niespodzianek. Gustek nie zdążył
jeszcze usiąść, a już pani nauczycielka skrytykowała jego ubiór.
- Nie mam się w co przebrać - oświadczył chłopak.
Hetty nigdy jeszcze nie spotkała się z czymś podobnym. Przyjrzała się Gustkowi. Koszula
była wystrzępiona, dawno już straciła kołnierzyk. Brązową kamizelkę zapiął na jedyny
ocalały guzik, guziki dziurawej na łokciach kurtki odleciały. I kurtka, i to, co uchodziło za
spodnie, były pełne tłustych plam i przylepionych rybich łusek.
- Nigdy tego nie pierzesz?
- P i e r e! Zawsze na Boże Narodzenie - z dumą oświadczył Gustek.
29
Uczniowie nie wytrzymali. Parsknęli śmiechem. Hetty nie próbowała ich uspokoić.
Westchnęła. Tak, niełatwo będzie zrobić z Gustka przykładnego ucznia.
- Hm, rozumiem. A teraz wyprostuj się i uważaj. Zobaczymy, co umiesz. - Przycisnęła do
nosa chusteczkę. Ten odór był naprawdę straszny. - Jak z czytaniem?
- Nie u m i ę czytać. Myślałem, że mnie pani dziś nauczy.
Gustek z uśmiechem rozejrzał się po klasie; wszystkie dzieci bawiły się jak na
przedstawieniu.
- Myślałeś, że nauczysz się czytać w jeden dzień? - z niedowierzaniem w głosie spytała Hetty.
- Ano - odpowiedział zadowolony z siebie Gustek.
- To piękny zamiar - cierpko zauważyła Hetty. -Obawiam się jednak, że nierealny. No, usiądź
wreszcie w tej ławce za Feliksem.
Gustek rozsiadł się w ławce. Cóż, pierwszy raz był w szkole i zachowywał się tak jak w
baraku wśród koleżków z fabryki.
- Cześć, Felek! - zwrócił się do Felka, z którym -gdy mieszkał w stodole Kingów - parę razy
łowił ryby. O, umiał łowić ryby i Felek bardzo go wówczas podziwiał. Ale wtedy Gustek
pachniał sianem, a teraz... Felek odsunął się i wykrzywił ze wstrętem.
Hetty zwróciła się do jednego z siedzących w pobliżu uczniów.
- Otwórz okno, Tyler. No, Gustku, zaczniemy od początku. Uważaj!
Podeszła do tablicy i wielkimi literami napisała
30
GUSTAW PIKE. Gustek przekrzywił głowę i przyjrzał się temu napisowi, mrużąc oczy.
- Co to? - spytał w końcu.
- Twoje imię i nazwisko.
Hetty nie mogła nawet marzyć, że wywrze to na nieokrzesanym chłopcu aż takie wrażenie.
Gustek przestał się wygłupiać i otworzył szeroko oczy, zupełnie jakby nauczycielka
wyciągnęła zza pazuchy królika.
- Moje nazwisko?!
- Tak, twoje nazwisko - zapewniła go Hetty, karcąc wzrokiem rozbawionych uczniów. - Masz
tu tabliczkę. Przepisz na niej te litery. Wiele razy. Oto kreda. Masz pisać, dopóki ci nie każę
przestać. A wy - tu zwróciła się do reszty klasy - deklamujcie wiersz. No, zaczynamy.
Gustek wziął tabliczkę i kredę. Udało mu się w końcu ułożyć odpowiednio tabliczkę, kredę
zacisnął kurczowo w garści. Ten chłopak naprawdę chciał się uczyć. Czyż mimo kpin
kolegów nie przybiegł do szkoły w Avonlea, choć było do niej tak daleko? Nie zwracając już
uwagi na otoczenie, zaczął starannie kopiować widniejące na tablicy tajemnicze zygzaki, w
których ukryte było jego imię.
Dłuższy czas trwało, nim zdołał po raz pierwszy napisać GUSTAW PIKE. Koślawe litery
tańcowały jak pijane. Gustek z zachwytem wpatrywał się w swoje dzieło. A reszta klasy
recytowała ten ponury wiersz:
...Był to człowiek bezduszny, O zimnym jak lód sercu. On nigdy nie powiedział:
31
To tutaj jest mój dom, To tutaj jest mój kraj, Innego nie chcę.
Gustek spojrzał na Hetty i wyciągnął w jej stronę tabliczkę. Kiedy napotkał jej wzrok,
uśmiechnął się, bardzo z siebie zadowolony. Hetty zajęta była wierszem, ale nawet jej srogie
serce wzruszyło się naiwną radością chłopca.
Gustek znów nachylił się nad tabliczką i już trochę pewniejszą ręką napisał swoje imię i
nazwisko. I jeszcze raz, i jeszcze raz. Hetty King mogła sobie nie cierpieć fajek i smrodu ryb,
ale oto wręczyła Gustkowi klucz do zamkniętego dotychczas świata.
Chłopak uznał ją za bóstwo.
Rozdział piąty
Gustek spędził bardzo miły ranek, pisząc raz po raz swoje imię i nazwisko. Litery zataczały
się jak pijane, to w prawo, to w lewo; czasem były tak spiczaste, że trudno je było odczytać,
czasem zaś tak przysadziste i brzuchate, że nie chciały się zmieścić na tabliczce. Ale Gustek i
tak był zachwycony, z jego twarzy nie schodził uśmiech.
Kiedy panna Hetty ogłosiła przerwę, sięgnął po leżące na pulpicie ławki skrzypki i wraz z
resztą uczniów wybiegł na dwór. Było mu tak wesoło, że podskakiwał jak małe dziecko -
mimo odpracowanej rano szychty kipiał energią.
Chciało mu się tańczyć. Bezwiednie podniósł skrzypce i zaczął na nich wygrywać skoczną
melo-
32
dię. Zbiegli się uczniowie, błyszczały im oczy. Coś podobnego! Muzyka na szkolnym
podwórku!
Gustek śmiał się, wodząc smyczkiem po strunach tak szybko, że umykało to wzrokowi
kolegów. Felek i Sara klaskali w takt muzyki, a Felicja całkowicie uległa czarowi melodii.
Felicja kochała muzykę, zadziwiło ją, że ten nieokrzesany chłopak potrafi tak pięknie grać.
Nic dziwnego, że Gustek ani na chwilę nie chciał się rozstać ze swoimi skrzypcami. Tylko
dzięki muzyce mógł wyrazić to, co czuje - nie znał odpowiednich słów.
Każdy, kto gra na skrzypcach, staje się na Wyspie Księcia Edwarda popularnym człowiekiem,
a Gustek wiedział, jak urzec słuchaczy. Mrugnął do zachwyconych dzieci i, nie przestając
grać, ruszył przed siebie, a wszyscy uczniowie poszli za nim, podtańcowując w takt melodii.
Hetty została sama w pustej szkole. Nigdy nie okazywała swych uczuć, baczny obserwator
dostrzegłby jednak, że jest bardzo zadowolona. W klasie cuchnęło rybami, ale co to miało za
znaczenie, skoro przed chwilą młodziutka istota ludzka wstąpiła na ścieżkę nauki. Hetty
wzięła tabliczkę Gus-tka, spojrzała na krzywe literki i uśmiechnęła się. Zasadziła żołądź
wiedzy, a z żołędzi wyrastają potężne dęby.
Całkowita ignorancja Gustka była dla Hetty prawdziwym wyzwaniem. Robił wrażenie
inteligentnego chłopca. Jeśli tylko nie przejdzie mu zapał do nauki, będą z niego ludzie.
Panna King pomyślała z przyjemnością, że Muriel Stacey zobaczy, co jej się udało zrobić z
nieokrzesanego wyrostka.
Hetty wpatrywała się w tabliczkę tak pogrążona w myślach, że nie zwróciła uwagi na muzykę
i wrzawę dolatującą z podwórza. Wreszcie ocknęła się i wyjrzała przez okno. Gustek
wskoczył właśnie na świeżo przycięte deski oparte na dwóch kozłach, które zostawili tam
robotnicy. Ale za nim na deski wlazła reszta dzieci. Wszystkie chwiały się, jakby szły po
linie. Hetty krzyknęła i podbiegła do drzwi.
- Gustek! Przestań grać! - zawołała rozkazująco. Jak ona ściągnie z desek te dzieci, którym
grozi złamanie karku?!
Niestety, okrzyk Hetty przyniósł nieoczekiwane efekty. Skrzypce umilkły, Gustek przystanął,
dzieci wpadły jedno na drugie. Cecylka King tak się przeraziła, że straciła równowagę,
zachwiała się, rozpostarła szeroko ręce i spadła na ziemię.
Zapanowała głucha cisza, wszyscy wpatrywali się w leżącą na trawie dziewczynkę. Upłynęło
kilka sekund, nim Hetty, Sara i Felicja rzuciły się Cecylce na pomoc. Reszta dzieci zaczęła
powoli i uważnie schodzić z desek.
Ciotka, siostra i koleżanki Cecylki przeżyły moment grozy. Dziewczynka leżała bez ruchu,
miała zamknięte oczy. Po chwili jednak jęknęła i próbowała usiąść. Była lekko oszołomiona i
mocno utytłana w piachu, szybko jednak okazało się, że nic jej nie jest. Gustek stał
nieruchomo na deskach tuż nad nią, zatrwożony, że to jego muzyka spowodowała ten
wypadek.
- Cecylko, mogłaś się zabić! - Hetty otrząsnęła się z przerażenia i zaczęła prawić kazanie.
Była szczęśliwa, że nic się nie stało powierzonemu jej
opiece dziecku, ale jednocześnie rozgniewała się nie na żarty. Kto to słyszał, żeby na jej
podwórzu szkolnym odprawiano podobne bachanalie.
Felicja pomogła siostrze wstać i otrzepała ją z kurzu. Mimo że się przestraszyła upadkiem
siostry, wciąż była pod wrażeniem muzyki; ta urzekająca skoczna melodia nadal dźwięczała
jej w uszach. I nagle dziewczynka przeraziła się, że jej ciotka za chwilę skarci grajka.
Felicja miała do Gustka słabość. Może dlatego, iż Gustek pomógł jej kiedyś w trudnej chwili.
Kiedy pracował na farmie jej ojca, Felicja któregoś wieczoru wymknęła się z domu na
zabawę, na którą rodzice nie pozwolili jej pójść. Gustek próbował ją od tego odwieść, ale gdy
się to nie udało, odprowadził ją, by bezpiecznie dotarła na miejsce. A kiedy Alek King
wtargnął na bal, szukając nieposłusznej córki, Gustek robił, co mógł, aby rozładować gniew
jej ojca. I choć Felicja nie uniknęła zasłużonej kary, do dziś była Gustkowi bardzo wdzięczna.
- Ciociu Hetty! - zawołała, widząc groźny wyraz twarzy panny King. - Ciociu, czy ciocia
słyszała Gustka? Prawda, że on pięknie gra?
Hetty nie słuchała skrzypiec, zresztą nie była muzykalna. W dodatku uważała, że muzyka w
trakcie godzin szkolnych jest czymś niestosownym, zwłaszcza że - jak się okazało - mogła
doprowadzić do niewłaściwego zachowania uczniów, którym w rezultacie groziło
niebezpieczeństwo.
- Powinniście wszyscy dostać dwóje ze sprawowania! - zawołała. - Chwała Najwyższemu, że
nie widziała tego Muriel Stacey, chybaby zemdlała!
35
Groźnie spojrzała na Gustka.
- A ty, Gustawie Pike, masz juź nigdy więcej nie przynosić do szkoły skrzypiec! Słyszysz?
Potem głęboko odetchnęła i kolejno mierzyła wzrokiem małych grzeszników.
- No, dobrze. Bawcie się dalej - pozwoliła łaskawie i wróciła do szkoły.
Dzieci nie bardzo wiedziały, co robić. Najbardziej zmartwił się Gustek. Długo stał
nieruchomo, przyciskając do piersi skrzypce.
Rozdział szósty
Całe popołudnie uczniowie zachowywali się niezwykle przykładnie. Gustek odłożył skrzypce
i ślęczał nad literami z tak poważną miną, że jego kumple z fabryki nigdy by w to nie
uwierzyli. Kiedy nadszedł koniec lekcji, uczniowie rozbiegli się pospiesznie i w klasie
pozostali tylko Hetty i Gustek. Gustkowi trudno było rozstać się z tabliczką i nawet kiedy już
wziął skrzypce i wsadził do ust fajkę, wciąż z zachwytem wpatrywał się w swoje imię i
nazwisko. Hetty wkładała właśnie do teczki zeszyty i książki, kiedy Gustek zupełnie
bezwiednie zadeklamował:
Był to człowiek bezduszny O zimnym jak lód sercu. On nigdy nie powiedział: To tutaj jest
mój dom...
Hetty ze zdziwieniem zaczęła się przysłuchiwać.
36
Gustek nie zwrócił na to uwagi i ruszył w kierunku drzwi. Hetty zatrzymała go w ostatniej
chwili.
- Gustek! Muszę z tobą pogadać.
Chłopiec wyjął fajkę z ust i wsadził ją do kieszeni kurtki, wcale się nie przejmując, że wypada
z niej bezcenny tytoń.
- Skąd znasz ten wiersz? - zapytała Hetty, rada, że jej uczeń tak szybko schował fajkę.
Gustek ucieszył się, że Hetty pyta o wiersz i wcale nie zamierza prawić mu następnego
kazania na temat skrzypiec czy brudnej koszuli.
- Ano słuchałem, jak go deklamowali. I zarecytował wiersz do końca.
- Wspaniale! - zachwyciła się Hetty, która dobrze pamiętała, z jakim trudem wbiła uczniom
ten wiersz do głowy. - Brawo, młody człowieku. Jesteś obdarzony wielkimi zdolnościami i
daleko zajdziesz.
Hetty doceniła tego dnia pilność Gustka, ale nie przypuszczała, że ów nieokrzesany chłopak
może być tak inteligentny. Teraz zapaliły się jej oczy. Oto wśród śmieci znalazła grudkę
złota.
I pomyślała w duchu, że będzie się miała czym pochwalić przed Muriel Stacey.
Zaczęła naprędce snuć plany i już widziała, jak jej nowy uczeń wstępuje na uniwersytet.
Tymczasem Gustek popsuł wszystko, bo schylił się i zaczął dłubać w spuchniętym i brudnym
paluchu nogi. Hetty skrzywiła się z niesmakiem.
- Co ty robisz? To jest ohydne!
Gustek wyprostował się. Podłoga w fabryce konserw była stara, i chłopak wciąż wbijał sobie
w nogę jakąś drzazgę.
37
- Cholernie mnie boli, proszę pani.
No i co Hetty miała zrobić? Westchnęła tylko głęboko. Tak, Gustek był na pewno zdolny, ale
nagle zdała sobie sprawę, że trudno jej przyjdzie wyprowadzić go na ludzi. On nie ma
najmniejszego pojęcia, jak się należy zachowywać, wszystko trzeba mu będzie wytłumaczyć.
- Co za maniery! Wiele będziesz się musiał nauczyć, żeby zostać dżentelmenem. A ja nie
mam tyle czasu.
Hetty zaczęła zamykać drzwi, a Gustek wpatrywał się w nią z rozdziawionymi ustami. Oto
panna King wymówiła następne magiczne słowo - „dżentelmen". Przedtem, gdy powiedziała
„nauka", Gustek zdecydował się usiąść w szkolnej ławie wśród małych dzieci, a teraz, gdy...
- Tak, proszę pani. Chcę być dżentelmenem, ale... - Hetty spojrzała na Gustka i słowa uwięzły
mu w gardle. Zamilkł i spuścił głowę.
Widać było, jak bardzo chce zostać kimś i jak rozpaczliwie szuka przewodnika - trudno było
się temu oprzeć. Hetty z namysłem popatrzyła na Gustka i sięgnęła do teczki. Wyjęła z niej
książkę, zawahała się - była to bardzo cenna książka, ale wręczyła ją chłopcu.
- Hm... Ta książka należała do mego ojca, Izajasza Kinga. Jest w niej mnóstwo ilustracji,
więc... Tytuł tej książki brzmi: Jak zostać dżentelmenem.
Był to gruby tom niewielkiego formatu, oprawiony w skórę - z daleka widziało się, że jest to
skarbnica wiedzy. Gustek wpakował skrzypce pod pachę i ostrożnie wziął do ręki książkę.
Otworzył
38
ją z ciekawością. Na jego twarzy malował się zachwyt.
Niestety, pierwsza ilustracja, na jaką natrafił, przedstawiała wystrojonego pana w cylindrze -
podnosił on do ust filiżankę herbaty, odstawiając mały palec.
- A dlaczego tak mu sterczy ten palec? - spytał ze zdziwieniem Gustek.
- Dżentelmeni tak właśnie piją herbatę - wyjaśniła Hetty, choć sama uważała to za śmieszne. -
Z tej książki nauczysz się, jak się ubierać, jak czesać, jak witać i żegnać.
Gustka jednak najbardziej zainteresował ten palec. Wpatrzył się w ilustrację, rozdymając
nozdrza tak jak tamten pan i wyciągając rękę z odstawionym małym palcem - robiło to wręcz
karykaturalne wrażenie.
Hetty spojrzała na niego z rozpaczą.
- Cóż, nie od razu Rzym zbudowano - szepnęła sama do siebie.
Upewniła się, że drzwi szkoły są dobrze zamknięte.
- Weź tę książkę - powiedziała Gustkowi. - Obejrzyj ilustracje. Możesz się z nich wiele
nauczyć. Ja ci pomogę... Wiesz co, idziemy w tę samą stronę, chodź więc ze mną.
Gustek zrozumiał, że spotkał go zaszczyt odprowadzenia do domu pani nauczycielki.
Zapomniał o palcu i rozpromienił się.
- Tak jest, pani nauczycielko.
Zadowolona Hetty skinęła głową. I potraktowała Gustka tak, jakby już był dżentelmenem -
wsparła się na jego ramieniu. Uważała, że powinna wyko-
39
rzystać każdą okazję, by edukować małego dzikusa. Tak, nie ma ani minuty do stracenia, jeśli
chce olśnić Muriel Stacey. Dłuższy więc czas rozprawiała o tym, na czym polegają dobre
maniery i jak należy się zachowywać w rozmaitych sytuacjach. Gustek skłonił głowę i w
skupieniu słuchał Hetty, starając się nie uronić ani słowa. Panna King z każdą chwilą rosła w
jego oczach. Kobieta, która w ciągu jednego dnia nauczyła go, jak się pisze jego imię i
nazwisko, która ofiarowała mu książkę o tym, jak człowiek staje się dżentelmenem - musiała
mieć kontakt z jakimiś nadprzyrodzonymi siłami.
- Zapamiętaj moje słowa, chłopcze. Nie pożałujesz, że zacząłeś chodzić do szkoły -
obiecywała z entuzjazmem Hetty. - Będziesz umiał czytać, pisać i rachować, i zobaczysz, jak
ci się to przyda w życiu.
Spojrzała spod oka na Gustka zastanawiając się, czy powinna dać upust swej ciekawości. Tak,
powinna, należało przecież dowiedzieć się jak najwięcej o każdym dziecku, które chodziło do
jej szkoły.
- Twoja rodzina... twojej rodzinie nie udało się chyba zdobyć wykształcenia?...
- Nie mam rodziny - poinformował ją Gustek. Hetty, głowa klanu Kingów, którzy znali swych
przodków do dziesiątego pokolenia, nie bardzo mogła w to uwierzyć.
- Nie bądź niemądry. Każdy ma jakąś rodzinę.
- Mama umarła.
- Mój Boże. - Hetty zrobiło się przykro. Biedny chłopak. - Jak się to stało? Chorowała?
40
- Nie. Tata złamał jej serce.
- W jaki sposób? - Hetty się bardzo zainteresowała, może nawet za bardzo jak na damę.
- Bo go wzięli do więzienia.
- Do więzienia?
Gustkowi udało się tym razem naprawdę zgorszyć Hetty. A to, co dorzucił, brzmiało jeszcze
gorzej.
- Ano. Zabił jednego faceta. Rozwalił mu głowę siekierą.
Hetty zatrzymała się i o mały włos nie upuściła teczki.
- Twój ojciec jest mordercą - jęknęła.
- Co robić, on nie był dżentelmenem. - Gustek uśmiechnął się od ucha do ucha. I nim Hetty
zdążyła coś wykrztusić, zawołał: - No, na mnie czas. Robota czeka. Do jutra, pani
nauczycielko. -Klepnął Hetty przyjacielsko po ramieniu i zaczął biec w stronę fabryki. Hetty
została pod furtką Różanego Dworku. Długo nie mogła się otrząsnąć z wrażenia.
Gustek przybiegł do fabryki na parę sekund przed rozpoczęciem szychty. I długie godziny
pracował w pocie czoła pod bacznym wzrokiem pana Angusa McCorkadale'a, który śledził,
czy edukacja nie zaszkodziła jego robotnikowi.
Po szychcie Gustek bynajmniej nie szukał odpoczynku. Cały czas czekał chwili, kiedy będzie
mógł zasiąść nad zeszytem i napisać swoje imię i nazwisko. Jego koledzy rozpalili za fabryką
ognisko i usiedli w krąg, śmiejąc się i żartując. A on ślęczał
41
- Nie. Tata złamał jej serce.
- W jaki sposób? - Hetty się bardzo zainteresowała, może nawet za bardzo jak na damę.
- Bo go wzięli do więzienia.
- Do więzienia?
Gustkowi udało się tym razem naprawdę zgorszyć Hetty. A to, co dorzucił, brzmiało jeszcze
gorzej.
- Ano. Zabił jednego faceta. Rozwalił mu głowę siekierą.
Hetty zatrzymała się i o mały włos nie upuściła teczki.
- Twój ojciec jest mordercą - jęknęła.
- Co robić, on nie był dżentelmenem. - Gustek uśmiechnął się od ucha do ucha. I nim Hetty
zdążyła coś wykrztusić, zawołał: - No, na mnie czas. Robota czeka. Do jutra, pani
nauczycielko. -Klepnął Hetty przyjacielsko po ramieniu i zaczął biec w stronę fabryki. Hetty
została pod furtką Różanego Dworku. Długo nie mogła się otrząsnąć z wrażenia.
Gustek przybiegł do fabryki na parę sekund przed rozpoczęciem szychty. I długie godziny
pracował w pocie czoła pod bacznym wzrokiem pana Angusa McCorkadale'a, który śledził,
czy edukacja nie zaszkodziła jego robotnikowi.
Po szychcie Gustek bynajmniej nie szukał odpoczynku. Cały czas czekał chwili, kiedy będzie
mógł zasiąść nad zeszytem i napisać swoje imię i nazwisko. Jego koledzy rozpalili za fabryką
ognisko i usiedli w krąg, śmiejąc się i żartując. A on ślęczał
41
nad zeszytem, a jednocześnie popijał z kubka herbatę, elegancko odstawiając mały palec.
Pinczer, zdziwiony milczeniem przyjaciela, podszedł i walnął go w ramię. Gustek roześmiał
się i pokazał mu zeszyt.
- Założę się, że nie wiesz, co tu pisze.
- Ano, wygląda, jakby kura nabazgrała coś pazurem - zakpił Pinczer. Gardził głęboko
wszystkim, czego nie rozumiał.
Gustek roześmiał się triumfalnie. Pękał z dumy.
- To moje imię i nazwisko
- A co to kogo obchodzi? -1 Pinczer lekceważąco odwrócił się, a potem sięgnął po leżącą w
pobliżu książkę. Gustek wyrwał ją z jego brudnych łap.
- Tego nie dotykaj!
- No, no, wiesz, lepiej nam coś zagraj. - Muzyka umilała wieczory przy ognisku, a tu dziś
Gustek bezczelnie siedzi i gryzmoli w zeszycie.
- Mam ważniejsze sprawy na głowie - odpowiedział chłopak i znów zabrał się do pisania.
Hetty nakazała mu, żeby każdą wolną chwilę poświęcał nauce pisania.
- Aha! Boisz się pani nauczycielki! - zakpił Pinczer, zaglądając mu przez ramię. I brzdęknął w
struny leżących obok Gustka skrzypiec. Gustek rzucił się w obronie swego skarbu, ale Pinczer
zdążył już te skrzypce porwać i wymachiwał nimi nad głową.
- No, spróbuj mi je odebrać!
- Spróbuj, spróbuj! - zawołała reszta chłopców.
Pinczer znów brzdąknął w struny. Gustek podskoczył i wyrwał mu skrzypce. Pinczer cofnął
się i wraz z kolegami zaczął skandować: - Graj! Graj!
42
Gustek rozejrzał się. Tak, co wieczór grał i weselił się z kolegami. Jego palce tęskniły do
dotyku smyczka, nogi wyrywały się do tańca. Ale umysł i serce dyktowały mu co innego. Po
raz pierwszy poczuł się rozdarty. Musi wybierać między dwoma światami. Krzyki wzmogły
się. Zakłopotany, rozgniewany Gustek wsadził ze złością skrzypce pod brodę.
Kiedy rozległy się pierwsze takty melodii, chłopcy zaczęli klaskać i tańczyć. Gustek poczuł,
ż
e opuszcza go gniew - za bardzo kochał muzykę, by długo opierać się jej czarowi. Wszyscy
obecni już tańczyli, muzyka pozwalała zapomnieć o trudach dnia. Dotyczyło to także Gustka.
Grał, dopóki tancerze nie opadli z sił. A potem zasnął przy wygasającym ognisku, tuląc do
siebie skrzypce. Zeszyt zaś leżał zapomniany na ziemi.
Rozdział siódmy
Zabawa trwała do późna w nocy, toteż chłopcy, gdy obudzono ich na poranną szychtę, z
trudem trzymali się na nogach. Wydawało się im, że spali zaledwie parę minut. A Gustek
znów spóźnił się do szkoły. I co gorsza, wbrew zakazowi Hetty trzymał pod pachą skrzypce.
Uczniowie w klasie pilnie ślęczeli nad książkami. Gustek starał się bezszelestnie dotrzeć do
swojej ławki. Ale od razu przekonał się o czymś, o czym wiedzą wszystkie dzieci -
nauczyciel, nawet stojąc tyłem, widzi każdy ruch ucznia. Hetty, nie podno-
43
sząc głowy znad książki, zobaczyła Gustka i powitała go groźnym tonem.
- Znów się spóźniłeś! A w dodatku znów przyniosłeś skrzypce. Przecież kazałam ci zostawić
je w domu.
- Zapomniałem - tłumaczył się zadyszany Gus-tek, próbując wpakować nogi pod niską ławkę.
Marna to była wymówka.
Tego ranka Hetty była w nie najlepszym nastroju. Mogła ostatecznie wybaczyć uczniowi
nieumyślną przewinę, ale w tym wypadku Gustek zrobił coś, czego mu zabroniła.
-Zapomniałeś!... Hm. I widzę, że zapomniałeś także odrobić lekcje. Gdzie jest twój zeszyt?
Gustek z przerażeniem przypomniał sobie, że otwarty zeszyt pozostał opodal ogniska. Oj, nie
przypuszczał, że aż tak trudno jest zostać przykładnym uczniem.
- Widzi pani, chłopaki popijały i...
- Popijały! - Oburzona Hetty zerwała się z miejsca. Jej uczeń śmie otwarcie mówić w klasie o
pijaństwie! Do czegoś takiego panna King nie przywykła, dzieci w Avonlea były układne i
grzeczne. Zmierzyła Gustka groźnym wzrokiem.
- Musiałem im zagrać do tańca. No, a potem zasnąłem. - Trudno się było dziwić, że sen
zmorzył Gustka, który po dniu w szkole odpracował wieczorną szychtę, cały czas głowił się,
jak zostać dżentelmenem, a wreszcie do późna grał na skrzypcach.
Hetty zacisnęła wargi.
- Pijesz, palisz, grasz na skrzypcach! Pewnie to samo robił twój ojciec.
44
Gustek nie przejął się tą uwagą.
- A jakże! No i w dodatku uganiał się za babami. Jedna była ruda jak...
- Gustawie Pike! Dosyć tego! Milcz! - wybuch-nęła Hetty bojąc się, co jeszcze Gustek gotów
powiedzieć w obecności niewinnych dzieci. - Widzę, że potrzeba ci silnej ręki.
Jej wzrok padł na skrzypce i nim chłopak się zorientował, Hetty podeszła do jego ławki i
chwyciła instrument.
- Koniec ze skrzypcami, Gustku. Konfiskuję je. Włożyła instrument do stojącej za katedrą
szafy
i zamknęła drzwiczki.
Gustek patrzył na nauczycielkę bezradnym wzrokiem.
- Przecież to moje skrzypce - zaprotestował. W końcu były one jedyną rzeczą, którą posiadał,
oprócz fajki i paru łachów. Cenił je bardziej niż własne ręce.
Hetty nie wzruszyła się jego przerażeniem. Nie zwykła zmieniać zdania. Poza tym uważała,
ż
e najwyższy czas, żeby niezdyscyplinowany Gustek nauczył się posłuszeństwa.
- Skrzypce przeszkadzają ci w nauce. A tobie ponoć na nauce zależy.
- Niby tak... Ale...
- śadnych „ale". Niczego się nie nauczysz, jeśli będą się ciebie trzymały takie głupstwa.
Gustek uświadomił sobie, ile go będzie kosztowało wykształcenie.
- Proszę pani, ja kocham muzykę. - Te słowa popłynęły prosto z serca. Odkąd pamiętał, grał
na
45
skrzypcach. Był to jedyny jasny punkt w jego życiu. Tylko skrzypce pomogły mu znieść
utratę matki. I jak wytrzymywałby te długie wieczory pod fabryką, gdyby nie mógł zagrać dla
siebie i dla kolegów?
Hetty nie dała się ułagodzić. Uważała, że walczy o duszę chłopca, i nie zwracała uwagi na
malującą się na jego twarzy rozpacz.
- Ale ona nic ci nie daje. Wodzi cię na pokuszenie. Mówiłeś, że chcesz się nauczyć czytać i
pisać. Przecież chyba pragniesz stać się człowiekiem wykształconym? Jeśli nie wyrzekniesz
się muzyki, skończysz w rynsztoku.
Cóż mógł na to odpowiedzieć biedny, nie umiejący się wysłowić chłopiec? Skulił się w
ławce; w klasie zapanowała cisza. Hetty wyprostowała się, zamierzała w pełni wykorzystać
swą pozycję nauczycielki. W oczach Gustka była bożyszczem. Każde jej słowo było święte,
to ona trzymała w ręku klucze nauki.
Nieszczęście chciało, że w tym momencie Hetty uciekła się do patetycznych słów.
- Widzę, gdzie kryje się niebezpieczeństwo -oświadczyła, wpatrując się w Gustka tak, jakby
znała jego najtajniejsze myśli. - Kryje się w twojej duszy! Słyszysz?
Gustek zbladł. W swoim dotychczasowym wędrownym życiu nasłuchał się wielu dziwnych
rzeczy, nabrał wielu przesądów. Nikt jednak dotąd nie poświęcił mu tyle uwagi. Wziął więc
sobie słowa Hetty do serca.
Hetty widząc, że Gustek pokornie umilkł, wróciła na katedrę. Wszyscy uczniowie znów
zabrali się
46
do zadań. Gustek pilnie pisał i tylko od czasu do czasu spoglądał na szafę, w której pani
nauczycielka uwięziła jego skrzypce.
Hetty nie pozwalała mu próżnować i nawet w czasie pauzy, gdy reszta dzieci wybiegła się
bawić, kazała mu uczyć się następnych liter, tyle że nie w klasie, lecz na dworze. Sama także
zresztą wyszła po chwili na podwórze, niosąc koszyk. Zawołała Sarę.
Dziewczynka zostawiła latawiec i przyszła po swoje śniadanie. Hetty wyjęła z koszyka
kanapkę, wręczyła koszyk Sarze i podeszła do Gustka, który oparł zeszyt o deski i pracowicie
pisał.
- Bardzo dobrze, Gustku - powiedziała wspaniałomyślnie. - Teraz możesz na pięć minut
przerwać i zjeść śniadanie.
Drugie śniadanie było luksusem, o którym Gustek nawet nie słyszał. Spojrzał pożądliwie na
kanapkę Hetty.
- Nie mam śniadania, proszę pani.
Hetty westchnęła i przełamała swoją na pół. śadne dziecko w jej szkole nie ma prawa być
głodne.
- No to się z tobą podzielę.
Oniemiały Gustek wziął kanapkę i wpakował ją do ust. Była to kanapka z szynką, z
upieczonego przez Oliwię chleba. Gustek miał na nią taki apetyt, że bał się, by Hetty nie
zmieniła zdania.
- Ejże, Gustku. Chyba o czymś zapomniałeś. Chłopak zastanowił się, po kilku chwilach udało
mu się znaleźć trafną odpowiedź.
- Dziękuję pani, pani nauczycielko.
I uśmiechnął się, rozkoszując własną elegancją.
47
Po czym przełknął ogromny kęs i zamlaskał. Hetty otrząsnęła się.
- Tak jada się w fabryce - powiedziała ubolewającym tonem. - Dżentelmeni biorą do ust tylko
maleńki kęsek.
I żeby mu pokazać, odgryzła kawaląteczek swojej części kanapki i zaczęła go żuć z
zamkniętymi ustami. Gustek uświadomił sobie, że nic nie grozi jego śniadaniu, że nie ma
przecież do czynienia z żarłocznym Pinczerem. Odstawił więc mały palec i postarał się jak
najwierniej naśladować Hetty. Hetty przełknęła i dopiero wtedy odezwała się.
- Gryź wszystko dziesięć razy - nakazała. - A potem przełknij nie mlaskając. Nie zapomnij o
tym, kiedy wieczorem będziesz jadł z tymi twoimi łobuziakami! Pamiętaj, że już nie jesteś
taki jak oni! Stałeś się nowym człowiekiem.
- Nowym człowiekiem! - Gustek na chwilę zamarł z wrażenia. Skoro tak mówi panna King,
musi to być prawda. I skończył jeść swą kanapkę, żując każdy kęsek dziesięć razy, i
uśmiechając się z dumą, że oto co chwila robi postępy.
Po szkole Felek, Felicja i Sara postanowili odprowadzić Gustka. Felek szedł tuż koło niego; w
pewnej chwili zapytał:
- Wcale cię nie rozumiem. Ja chodzę do szkoły, bo zmuszają mnie rodzice. A ciebie nikt nie
zmusza. Więc dlaczego to robisz?
- On, Felku, chodzi do szkoły, bo myśli o swojej przyszłości. - Sara bacznie przyjrzała się
Gustkowi i jej wyobraźnia zaczęła pracować. - Wiesz, Gustku,
48
może któregoś dnia zostaniesz właścicielem fabryki albo okrętu! Ciocia Hetty mówi, że masz
dużo „wrodzonej inteligencji".
- Albo będziesz muzykiem! - zawołała Felicja. -Tak pięknie grasz na skrzypcach. Jak myślisz,
kim zechcesz zostać?
Gustek zagryzł usta. Skrzypce zostały w szkole, niósł więc tylko zeszyt. Kim chce zostać? -
po raz pierwszy usłyszał to pytanie. Otworzył usta, ale zaraz je zamknął i zaczerwienił się.
- Nie, nie powiem. To głupie.
Taka odpowiedź wzbudziła, rzecz prosta, ogólną ciekawość.
- Proszę cię, powiedz - błagała Felicja.
- Przysięgam, że nie będziemy się śmiać - zawtórował jej Felek.
Gustek bał się zdradzić ze swoimi marzeniami, ale jednocześnie bardzo chciał komuś się
zwierzyć.
- Chciałbym mieć to co wy...
- My? My nie mamy nic.
- Jak to nic? Macie rodzinę.
- Chciałbyś mieć rodzinę?! - wykrzyknęła Sara. Gustek jeszcze bardziej poczerwieniał.
- Mówiłem wam, że to głupie. - Aby uniknąć dalszej dyskusji, wyszczerzył zęby i ruszył
pędem w kierunku fabryki. Sara i Felicja stały jak wryte i tylko Felek zawołał za nim:
- Rzeczywiście jesteś stuknięty! Ja mam mojej rodziny po dziurki w nosie.
- Feliksie! - Felicja zgasiła brata wzrokiem. Ostatecznie była jego siostrą i nie należało do
przyjemności usłyszeć o sobie podobną opinię.
4 — Przeklęte skrzypce
49
Sara westchnęła tylko i ruszyła w stronę Różanego Dworku. Ona też nie miała ojca i matki,
lepiej więc rozumiała Gustka. I pomyślała, że jedną z korzyści posiadania rodziny jest to, że
w domu czeka na człowieka ciepła kolacja.
Rozdział ósmy
Wreszcie nadszedł dzień, którego tak się obawiała Hetty - dzień przyjazdu do Avonlea Muriel
Sta-cey. Panna King uważała za stosowne podjąć pannę Stacey kolacją pierwszego dnia jej
pobytu; zatem od rana w Różanym Dworku trwały przygotowania.
Hetty, wspomagana przez Oliwię i Sarę, pracowała jednak najciężej; postanowiła, że jej
kolacji nie będzie mógł nic zarzucić najsroższy nawet sędzia. Na piecu kuchennym stały
garnki i rondle, a Hetty zaglądała do nich kolejno, tu zamieszała zupę, tam skosztowała
jarzyn. W piecyku zaś piekły się trzy placki z owocami oraz tłusty kurczak. Oliwia i Sara
biegały jak opętane - nic nie mogło zadowolić Hetty.
- Saro, postaw na stole kwiaty! - zawołała. Starała się, nie wychodząc z kuchni, dopilnować,
ż
eby stół został elegancko nakryty. Odbyło się już parę ożywionych dyskusji, który serwis
jest najładniejszy, jakie kwiaty należy zerwać i jak je ułożyć. Oliwia i Sara uważały się za
rodzinne artystki, ale to Hetty przeczytała książkę o tym, jak mają wyglądać wiązanki i
bukiety.
- Ciociu Hetty - spytała Sara, wybierając jak zwykle najmniej odpowiedni moment. - Czy
panna
50
Stacey naprawdę będzie mogła ciocię zwolnić, jeżeli jej się coś nie spodoba?
- Co ty wygadujesz, Saro! Nawet jej to nie przyjdzie do głowy! - zawołała oburzona Oliwia.
Hetty doprowadziła się do takiego stanu zdenerwowania, że nie zdziwiłaby się, gdyby Muriel
Stacey pojawiła się z podręczną gilotyną. Pokręciła zapalczywie głową, jak zwykle, gdy coś
ją rozgniewało.
- Nie przyjdzie do głowy! Akurat! Ta kobieta tylko marzy o tym, żeby mnie obsmarować
przed władzami szkolnymi.
Hetty właśnie sparzyła się w język, kosztując sosu, a teraz zobaczyła, że Oliwia i Sara, inaczej
niż zarządziła, ułożyły kwiaty. Podbiegła więc do stołu.
- Nie, Saro, nie stawiaj tutaj wazonu... Oliwio, te kwiaty wcale do siebie nie pasują.
Sara upuściła stokrotki, które właśnie zamierzała wetknąć do wazonu, i szybko usunęła się
ciotce z drogi.
- Dlaczego ciocia tak się denerwuje?
Hetty wymachiwała wielką drewnianą łyżką. Z jej zwykle starannie upiętego koka zwisały
kosmyki, fartuch przekrzywił się.
- Ja? Ja się denerwuję?... Wiecie co? Jedźcie już po Muriel do pani Biggins, a ja się spokojnie
wykąpię.
Oliwia i Sara spojrzały na siebie. Czy Hetty poradzi sobie z tymi wszystkimi dymiącymi
garnkami? Ale rzeczywiście pannę Stacey należało przywieźć. Z ulgą opuściły dom.
Kiedy wsiadły już do powoziku, Hetty rozejrzała się po kuchni, a potem poszła do łazienki.
Łazienka
51
była drewnianą budą przylegającą do jednej ze ścian Różanego Dworku. Stała tam wąska
ż
elazna wanna, nad nią przemyślnie umieszczono wiadro na sznurze, tak że można było wziąć
prysznic. Drzwi były niskie, toteż teraz sterczała nad nimi głowa Hetty w czepku. Na
drzwiach zawisły halki i spódnica. Hetty zachwycona, że nareszcie jest sama, zanuciła coś
pod nosem i pociągnęła za sznur. Z wiadra powinna popłynąć ogrzana uprzednio na kuchni
ciepła woda. Ale coś się popsuło i woda tylko kapała.
- Przeklęte urządzenie - mruknęła Hetty. Zawsze ta sama historia: kiedy człowiek się śpieszy,
wszystko zaczyna źle funkcjonować.
Jeszcze raz pociągnęła za sznur; sznur zerwał się, woda oblała Hetty, która straciła
równowagę i z krzykiem przewróciła się w wannie. I ugrzęzła w niej, sterczała jej tylko głowa
i ramiona. Mimo wszelkich wysiłków nie mogła się z niej wydostać.
Sara i Oliwia niczego nie podejrzewając usadowiły pannę Stacey na najwygodniejszym
miejscu w powoziku. Sara usiadła z tyłu i z podziwem wpatrywała się w plecy tej jakże
ważnej osobistości. Okazało się, że panna Stacey nie jest bezwzględną, okrutną damą, lecz
pulchną, miłą, uśmiechniętą kobietką. To Hetty była sztywna i chuda, panna Stacey zaś
okrąglutka i wesoła, lśniły jej włosy, błyszczały oczy. A w dodatku znała się na modzie, miała
na sobie elegancki dopasowany kostium i maleńki zawadiacki kapelusik.
- Hetty przygotowała wspaniałą kolację - oznaj-
52
miła Oliwia, zatrzymawszy przed gankiem konia. Pomogła pannie Stacey wysiąść. Miała
zamiar zachwalać kurczaka i marchewkę, ale nagle usłyszała dochodzące z łazienki krzyki.
Rozpoznała głos Hetty.
- Ratunku! Na pomoc! - wołała Hetty.
- Co się tam mogło stać? - Oliwia pobiegła w stronę łazienki. - Hetty! Hetty! - I w tej samej
chwili zobaczyła kłęby dymu wydobywające się z okna kuchni. Nie bardzo wiedziała, co
robić.
- Saro, leć do kuchni! - krzyknęła, a sama znów ruszyła w stronę łazienki. Otworzyła drzwi.
Hetty leżała po szyję w wodzie.
- Moje plecy... Nie mogę się ruszyć - jęknęła Hetty, wciąż jednak starając się wygramolić z
wanny. Czuła się potwornie upokorzona, że ktoś widzi ją w tym stanie. Co gorsza, za plecami
Oliwii pojawiła się Muriel Stacey.
- Hetty! - zawołała niespokojnie panna Stacey, usiłując wejść do łazienki. Hetty wpadła w
szał.
- Odejdź! Oliwio, zabierz ją stąd.
Zanim Oliwia zareagowała, przybiegła z kuchni Sara.
- Ciociu Oliwio, ciociu Oliwio, pali się kolacja! -wrzeszczała dziewczynka przerażona
widokiem kuchni. Ciasta płonęły w piecyku i dym wydobywał się z garnków, w których
jeszcze tak niedawno bulgotały sosy i jarzyny.
Ale Oliwia nie zamierzała opuścić Hetty, bała się, że jej siostra gotowa się utopić.
- Jak to się stało? - pytała, ciągnąc Hetty za ramiona.
53
1
1
Do akcji wkroczyła panna Stacey.
- Oliwio, weź ją za jedno ramię, a ja wezmę za drugie. Saro, leć do kuchni i ugaś ogień. Hetty,
bardzo cię boli?
Rozległ się przeraźliwy jęk - udało się wydostać Hetty z wanny. Oliwia i panna Stacey
owinęły ją w ręcznik i zaniosły do domu, śpiesząc się, by pomóc Sarze - kto wie, czy nie
wybuchł prawdziwy pożar.
Na szczęście okazało się, że Sara wsadziła dymiące garnki do zlewu i oblała wodą. Trzeba
było jeszcze ugasić ciasta i kurczaka, po którym pełzały płomyki, ale kuchnia nie zajęła się.
Na szczęście piec kuchenny był stalowy i nie mógł się zapalić.
Hetty owinięto w pled i posadzono na fotelu w saloniku. Nie pozwalała się dotknąć. Oliwia
posłała więc po doktora Blaira, bo doszła do wniosku, że tylko doktor będzie mógł ustalić,
czy jej siostra czegoś sobie nie złamała.
- Masz szczęście. Nadwerężyłaś sobie tylko ścięgna - poinformował w końcu doktor Blair
swą pacjentkę. Nieźle się namęczył, zanim namówił ją, by pozwoliła się zbadać. Wlał jej do
gardła łyżkę wzmacniającej mikstury. Potem wyprostował się i zamknął swoją czarną
walizeczkę. Owinięta od stóp do głów w szary pled, Hetty patrzyła na niego niechętnym
wzrokiem, wyglądało to dość komicznie, bo na głowie wciąż miała ten swój ozdobny
kąpielowy czepek.
Z kuchni przybiegła panna Stacey w fartuchu Hetty. Nie miała czasu zachowywać się jak
gość,
54
wzięła rządy w swoje ręce. Bardzo to zawsze denerwowało pannę King.
- Hetty, Sarze udało się ocalić kawałek kurczaka. Zrobię szybko deser i zaraz zjemy pyszną
kolację.
Panna Stacey miała minę osoby, która co dzień wyciąga kogoś z wanny i co dzień ratuje od
spalenia resztki jedzenia. Nim jednak Hetty zdążyła jej odpowiedzieć, zabrał głos doktor.
- Co najmniej pięć dni musisz pozostać w łóżku.
- Wiesz przecież, doktorze, że to niemożliwe. Co by się stało z moimi uczniami? - I Hetty
zerwała się z fotela, by udowodnić lekarzowi, że gada bzdury.
Przeszył ją straszny ból i bezwładnie opadła na poduszki.
- Co ty wyprawiasz, Hetty - powiedziała z naganą w głosie panna Stacey. - Sama widzisz, że
cię za bardzo boli. Nie dasz rady spędzić całego dnia w klasie.
Panna Stacey chwilę się zastanawiała i nagle zabłysły jej oczy.
- Już wiem, co zrobimy. Zastąpię cię.
Hetty z rozpaczą spojrzała na swego gościa. Oto sprawdziły się jej najczarniejsze
przewidywania. Pani inspektor zacznie się rządzić jak szara gęś w szkole, w której z takim
trudem udało się wprowadzić żelazną dyscyplinę.
- O, nie. Nigdy do tego nie dopuszczę. Chcę powiedzieć... nie mogę cię tak wykorzystywać.
Zresztą już pewnie zapomniałaś, jak uczy się w wiejskiej szkole.
- Bzdury, Hetty. Z nauczaniem jest tak jak z jaz-
55
dą na rowerze - kiedy człowiek raz się nauczył, nigdy tego nie zapomni.
Panna Stacey uznała, że sprawa została załatwiona, i wróciła do kuchni. Do fizycznego bólu
Hetty dołączyły się męczarnie psychiczne, ale stojąca w drzwiach Oliwia ucieszyła się, że
przynajmniej jeden problem został rozstrzygnięty.
- Dziękuję pani, panno Stacey! - zawołała, nie zwracając uwagi na to, że Hetty patrzy na nią
tak, jakby chciała ją zabić. - Nie wiem, co byśmy bez pani zrobiły.
Tymczasem lekarz jeszcze raz zwrócił się do opornej pacjentki.
- Jedynym lekarstwem na te naciągnięte mięśnie jest kompletny odpoczynek. - Powiedział to
z pewną satysfakcją, że z czystym sumieniem może położyć do łóżka swoją niepokorną
pacjentkę.
Hetty jęczała z bólu i co chwila strofowała młodszą siostrę. Oliwia zaczęła z przerażeniem
myśleć o tych pięciu dniach, które Hetty spędzi w domu.
Rozdział dziewiąty
- Dzień dobry, dzieci! - zawołała radośnie panna Stacey na powitanie uczniów z Avonlea.
Umyślnie przyszła do szkoły parę minut wcześniej, by zaskoczyć wszystkich, oczywiście
poza Sarą i małymi Kingami. Stała obok katedry i wyglądała tak, jakby całe życie spędziła w
tej klasie.
- Jeszcze nie wszyscy się znamy. Nazywam się Muriel Stacey.
56
f
- Dzień dobry, panno Stacey! - wyskandowała klasa. Wszyscy uczniowie usiedli, trzymali się
prosto i tylko uśmiechnięte buzie świadczyły, że cieszą się ze spotkania z pogodną i czarującą
zastępczynią panny King.
Panna Stacey była modnie uczesana, jej bluzkę zdobiły frymuśne zakładki, na ramiona
narzuciła zrobiony szydełkiem ażurowy biały szal -uczniowie nigdy jeszcze nie widzieli
czegoś tak pięknego. Wszyscy cieszyli się pojawieniem panny Stacey i wiele sobie
obiecywali po tym spotkaniu.
Z jednym wyjątkiem. Siedzący na samym końcu klasy chłopak zwiesił głowę. Opadały mu
powieki. Gustek Pike pędził jak szalony, żeby się nie spóźnić, i teraz ciężko za to zapłacił.
Miał podsinione oczy, kiwał się w ławce, wydawało się, że z niej wypadnie. Kiedy panna
Stacey zaczęła mówić, podniósł głowę i usiłował zrozumieć, co mówi. Ale jej głos dobiegał
go z bardzo daleka, w końcu więc zamknął oczy i oparł czoło o ławkę.
- Nie macie powodu do niepokoju - ciągnęła panna Stacey, uśmiechając się jeszcze szerzej,
ż
eby dzieci nie martwiły się zbytnio o swoją nauczycielkę. - Panna King przewróciła się
wczoraj i musi parę dni pozostać w łóżku, a przez ten czas ja ją zastąpię. Niełatwo będzie
zastąpić tak doświadczoną nauczycielkę, ale ja także przez wiele lat uczyłam w szkole i
muszę wam powiedzieć, że najszczęśliwsze chwile w życiu spędziłam właśnie tutaj. - Mu-riel
Stacey ze wzruszeniem spojrzała na ławki i na starą tablicę i zaraz potem oświadczyła: - No,
do-
brze, weźcie zeszyty. Dziś będziemy mieć lekcje na dworze. Ruszamy!
Lekcje na dworze! Na dworze!
Dzieci nie wierzyły własnym uszom. Panna Sta-cey dopiero od paru minut była w szkole, a
już wymyśliła coś, co przyprawiłoby pannę King o atak serca. Wszyscy zerwali się z miejsc.
Chwycili w pośpiechu zeszyty i książki i wybiegli na dwór - bali się, że nauczycielka
mogłaby zmienić zdanie. Kiedy klasa była już prawie pusta, panna Stacey usłyszała -
chrapanie. Odwróciła się i zobaczyła Gustka, który spał, oparłszy głowę o pulpit.
W klasie pozostali już tylko Sara, Felek i Felicja. Sara zmarszczyła brwi, Felek zaczął
chichotać, a Felicja postanowiła bronić Gustka.
- Panno Stacey, Gustek jest okropnie zmęczony. Od trzeciej rano pracuje w fabryce konserw.
- A potem leci do szkoły, po szkole znów pracuje, i w dodatku odrabia lekcje, choć nikt go do
tego nie zmusza. - Felek nie posiadał się ze zdziwienia. On sam za nic na świecie nie
prowadziłby takiego trybu życia.
Hetty King obudziłaby pewnie Gustka, szturchając go linijką, Muriel Stacey nie zamierzała
tego robić. Widziała spracowane ręce i bezbronny wyraz uśpionej twarzy. Ubranie Gustka
było nadal podarte, ale najwyraźniej niedawno je wyprał. Usiłował też przyczesać włosy i
owinął zaropiały palec czystą szmatką. Gustek na serio starał się zostać dżentelmenem.
- Mój Boże... Nic dziwnego, że jest wyczerpany. Biegnijcie na dwór. Zaraz tam przyjdę.
58
Trójka dzieci wybiegła na słońce. A panna Stacey zdjęła szal i otuliła nim Gustka.
Resztę uczniów czekało ruchliwe przedpołudnie. Panna Stacey poinformowała ich, że
rachunki świetnie da się połączyć z gimnastyką. Ustawiła dzieci rzędem i kazała im w takt
tabliczki mnożenia robić skłony. Zeszyty i ołówki odłożono na bok.
- Dziesięć razy dwanaście, sto dwadzieścia. Jedenaście razy dwanaście, sto trzydzieści dwa.
Dwanaście razy dwanaście sto czterdzieści cztery.
Zadyszane dzieci przekonały się, jak miło jest recytować tabliczkę mnożenia, kiedy
jednocześnie można się ruszać. Panna Stacey była z nich bardzo rada.
- Brawo! Brawo! - I zrobiła coś, czego nigdy nie zrobiłaby Hetty - usiadła na taczce.
- Tabliczkę mnożenia znacie świetnie. Co jeszcze macie dzisiaj w planie lekcji?
Dzieci usiadły, częściowo na deskach, częściowo na ziemi, wszystkie zwrócone twarzą do
panny Stacey. Wyglądało to więc na zaimprowizowaną klasę.
- Cóż - powiedziała Sara - ostatnio powtarzaliśmy wiersz, który ciocia Hetty wybrała, byśmy
go zadeklamowali na przyjęciu gubernatora.
- Jaki wiersz?
Sara spojrzała porozumiewawczo na kolegów, wstała i zaczęła deklamować:
...Był to człowiek bezduszny O zimnym jak lód sercu. On nigdy nie powiedział: To tutaj jest
mój dom...
59
Sara, choć była znana ze swych dramatycznych deklamacji, nie potrafiła jednak ożywić tego
wiersza. Ze względu na Hetty panna Stacey usiłowała okazać entuzjazm, choć ona także
wiedziała, iż ów poemat nie porwie tłumów.
Sara, skończywszy recytować, zauważyła nieśmiało, że wiersz nie jest zbyt interesujący.
- Hm - powiedziała ostrożnie panna Stacey - jest to utwór Sir Waltera Scotta, ale rzeczywiście
nie każdemu może się spodobać.
Chwilę zastanawiała się i nagle jej twarz rozjaśniła się.
- Wydaje mi się, dzieci, że wpadłam na dobry pomysł. - Panna Stacey zeskoczyła z taczki,
zrobiła parę kroków i usiadła wśród uczniów.
- Czy nie sądzicie, że przyjęcie u gubernatora to wspaniała okazja, żeby urządzić
przedstawienie na cześć waszej nauczycielki?
Felek spojrzał na pannę Stacey, jakby nagle oszalała.
- Na cześć ciotki Hetty? Dlaczego?
- Bo na to zasługuje - odpowiedziała surowo panna Stacey. - Pewnie nie zdajecie sobie z tego
sprawy, lecz panna King jest jedną z najbardziej szanowanych nauczycielek na całej Wyspie
Księcia Edwarda.
- To wspaniały pomysł, pani nauczycielko! - zawołała Sara Stanley. Ciocia Hetty się ucieszy,
a ona, Sara, nie będzie musiała sto razy dziennie powtarzać tego nudnego poematu. - Czy
zrobimy przedstawienie z muzyką?
- Tak. I z tańcami. - Oczy panny Stacey zabłysły,
60
wyobraziła sobie, jak ta uroczystość będzie wyglądała, a trzeba powiedzieć, że wyobraźnią
dorównywała Sarze. - Ale musimy utrzymać to w tajemnicy. Obiecujecie? Chcę, żeby panna
King miała niespodziankę.
Dzieci skinęły głowami, bardzo im się ta konspiracja spodobała. Panna Stacey klasnęła w ręce
-nagle zaczęła wyglądać jak młoda dziewczyna, uwielbiała niespodzianki.
- Nikomu nie piśnijcie słowa - powtórzyła. - Dobrze?... No to teraz zastanowimy się wspólnie,
co przygotujemy.
Znów coś nowego! Uczniowie mają pomóc nauczycielce w jej planach! Dzieci zeskoczyły z
desek, otoczyły zwartym kołem pannę Stacey i jedno przez drugie zaczęły wykrzykiwać,
pomysł gonił pomysł.
Rozdział dziesiąty
Tymczasem w Różanym Dworku obolała Hetty musiała znieść wizytę trzech kumoszek, które
przybiegły gnane ciekawością. Co właściwie stało się pannie King? Na szczęście nikt nie
domyślał się, że Hetty pośliznęła się w wannie. Sara i Oliwia wiedziały, że jeśli im miłe życie
- muszą milczeć. A panna Stacey zajęta była czymś innym. Niemniej pani Potts, pani Spencer
i pani Biggins bacznie przyglądały się Hetty, mając nadzieję, że uda im się upolować coś
ciekawego i opowiedzieć o tym całemu Avonlea.
Hetty trudno było stawić czoło swoim prześla-
61
dowczyniom. Siedziała w saloniku na kanapie, wsparta o poduszki, otoczona butelkami z
gorącą wodą i czuła się jak zając w kotle. Panie usiadły półkolem, popijały herbatę i śledziły
bacznym wzrokiem każdy ruch swojej ofiary, zadając niby to grzeczne pytania. Oliwia, na
którą spadły obowiązki gospodyni, przyniosła czekoladki. Hetty uwielbiała czekoladki i
Oliwia miała nadzieję, że zrobi siostrze przyjemność.
- Spróbuj, Hetty. Przysłała je panna Stacey. Hetty cofnęła rękę.
Zmartwiona Oliwia poczęstowała gości.
- Pani Biggins?
Pani Biggins wzięła dużą czekoladkę-wypełnioną migdałową masą. Oliwia podeszła do pani
Potts, ale ta nie oderwała wzroku od Hetty.
- Hetty King, jesteś aż zielona. Może powinnaś brać syrop na wzmocnienie. - Umilkła i ku
przerażeniu Oliwii sięgnęła po garść czekoladek. - Muriel Stacey bardzo go zachwala.
Pani Potts dobrze wiedziała, że wzmianka o Muriel zirytuje Hetty i umyślnie wymieniła jej
nazwisko. Hetty pokręciła przecząco głową. Jeśli Muriel zaleca syrop, ona, Hetty, będzie się
od niego trzymała z daleka.
- Za nic. Syropy są może dobre na wątrobę. - Jej wzrok mówił, że wątroba Muriel Stacey
musi być w nie najlepszym stanie.
Pani Spencer spojrzała znacząco na panią Potts i kontynuowała temat, przyjemnie było
patrzeć, jak drażni on Hetty.
- Muriel Stacey miała wczoraj w pensjonacie
62
wspaniałą pogadankę - oświadczyła pani Spencer z niewinną miną. - Nie wiedziałam, że aż
tak modne są obecnie sztuki piękne.
A więc Muriel Stacey nie tylko odbiera nauczycielkom szkoły, ale wygłasza pogadanki w
pensjonatach. Hetty udawała, że nic jej to nie obchodzi, ale widać było, że wkrótce zacznie
zgrzytać zębami. Pani Potts, zupełnie pewna, że jej ofiara się nie wymknie, postanowiła w
pełni wykorzystać okazję. Sięgnęła po leżącą na bocznym stoliku gazetę.
- O, Hetty, czytałaś ten artykuł Oliwii? - zapytała udając, że przypadkiem zobaczyła ową
gazetę, choć od dawna nie spuszczała z niej oczu.
Podniosła do góry pulchną rękę i zaczęła głośno czytać:
- „Dwie ulubione nauczycielki Avonlea..." Tym razem Hetty nie potrafiła ukryć swych
uczuć. To prawda, gazeta leżała tam od rana, ale panna King nawet do niej nie zajrzała. Nie
przypuszczała, że Oliwia napisze artykuł o kimś, kto należy do jej rodziny.
Hetty wytrzymała wszystkie „och" i „ach" słuchaczek, ale w miarę, jak pani Potts czytała
artykuł, zaczęły one najpierw cicho, a potem głośno chichotać. Oliwia, która przyniosła
paniom coś do picia, zatrzymała się przy drzwiach, przerażona wesołością, jaką wywołał jej
artykuł.
- „Różnorodność dodaje życiu smaku" - czytała pani Potts, podkreślając każde słowo. -
„Panna Muriel Stacey, która zaszczyciła ostatnio Avonlea swoją wizytą, i panna Hetty King
są nowoczesnymi ko-
bietami pracującymi zawodowo, lecz mają zupełnie różne gusty. Na przykład na śniadanie
panna Stacey lubi zjeść truskawki i bułeczki z dżemem jabłkowym, które popija kawą, a
panna King woli nie oso-loną owsiankę".
- Nie osoloną? - spytała pani Spencer krzywiąc się. - To chyba smakuje jak obrok.
- „Jeśli chodzi o pielęgnację cery, panna Stacey używa pudru i francuskich kremów" - czytała
dalej pani Potts.
- To musi nielicho kosztować! - zawołała z zazdrością pani Spencer.
- „A panna King używa tylko wody i mydła". Hetty miała tego dość. Spróbowała się podnieść
i wyjść z pokoju, ale... zapomniała o swoich plecach. Poczuła straszny ból i z powrotem
opadła ciężko na kanapę.
Pani Spencer pośpieszyła jej z pomocą.
- Hetty, kochana, pozwól, że cię podtrzymam.
- Dziękuję. Czuję się dobrze. Tyle, że zesztywniały mi mięśnie. Trzeba mi ruchu.
- Zesztywniały jej mięśnie - powtórzyła pani Biggins, patrząc porozumiewawczo na
przyjaciółki.
- Tak, zesztywniały - oświadczyła wyzywająco Hetty. Udało jej się wreszcie podnieść.
Odsunęła panią Spencer, wzięła opartą o kanapę laskę i po-kusztykała do kuchni, opierając się
po drodze o wszystkie meble. Spojrzała na Oliwię tak, że ta nie miała wątpliwości, co o niej
myśli siostra... Kiedy za Hetty zamknęły się drzwi, trzy kumoszki zaczęły trajkotać.
64
- Hm, mydło jest tanie, a wodę ma się za darmo -zadrwiła pani Potts i znów wzięła do ręki
gazetę.
- „Ich ulubione książki: panna Stacey uwielbia Dumę i uprzedzenie, panna King czyta
najczęściej Biblię. Inaczej także spędzają wakacje. W zeszłym roku panna Stacey popłynęła
statkiem po Sekwanie, a panna King wybrała się promem do Hali-faksu".
Promem do Halifaksu! Tego było już za wiele. Wszystkie trzy kobiety wybuchnęły głośnym
ś
miechem.
Hetty schroniła się w kuchni i pojękując opadła na krzesło. Ale właśnie w tej chwili z
saloniku dobiegł śmiech. Hetty poczuła się tak, jakby wylano na nią kubeł zimnej wody, i
znów się zerwała. Do kuchni wbiegła Oliwia z pustym dzbankiem.
- Hetty... - zaczęła, sama nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć.
Hetty spojrzała gniewnie na siostrę. Opierała się o kuchenny stół i wyglądała jak dziki kot
szykujący się do skoku.
- Oliwio King! Chętnie bym ci skręciła kark!
Z saloniku dobiegły kolejne wybuchy śmiechu. Oliwia bezradnie usiadła.
- Strasznie mi przykro. Myślałam, że ten artykuł pokaże, jaka ty jesteś rozsądna i praktyczna.
- Praktyczna! - Na twarzy Hetty pojawiły się wypieki. - Tak, ścierka do naczyń także jest
praktyczna. Ty kretynko, one nie śmiały się z Muriel! One śmiały się ze mnie!
Oliwia dopiero teraz uprzytomniła sobie, jak w uszach Hetty i trzech kumoszek zabrzmiały
sło-
5 — Przeklęte skrzypce
65
wa jej artykułu. Nie da się ukryć - życie Hetty było nudne, życie Muriel fascynujące. Tak,
ośmieszyła Hetty i głęboko ją zraniła. Oliwia rozpłakała się.
Rozdział jedenasty
Muriel Stacey ze zwykłą energią zabrała się do przygotowania przedstawienia, które miało
zabawić gości gubernatora. Była świetną organizatorką -stąd jej sukcesy - ale słuchała także
sugestii dzieci, które w ten sposób czuły, że uczestniczą w zbiorowym przedsięwzięciu.
Spodobała jej się propozycja Sary i przygotowała coś w rodzaju musicalu; ciężko harowała
starając się, by każdy uczeń dobrze znał swoją rolę.
Nie obyło się bez trudności. Chciała, by wszystkie dzieci uczestniczyły w przedstawieniu, i
wpadła na pomysł, żeby Felek zaśpiewał w duecie z Sarą. Sara miała czysty, ładny głosik, za
to biedny Felek był całkowicie niemuzykalny. Wszyscy uczniowie, nie wyłączając Gustka,
który z rozpaczą ogryzał ołówek, z przykrością przysłuchiwali się popisom Felka. Sara
wiedziała oczywiście bardzo dobrze, jak powinna brzmieć pieśń na cześć gubernatora, i
krzywiła się, gdy Felek chrypiał i fałszował tak, że nawet szyby w oknie nie mogły tego
znieść i zaczęły brzęczeć.
... Wysłuchaj mnie cierpliwie,
wysłuchaj mnie uważnie,
O rybach w oceanie zaśpiewam ci piosenkę,
66
Chmury są bardzo groźne,
chmury są bardzo piękne,
Nie każdy dziś na morze wypłynąć się odważy.
Felek nagle wyciął koguta. Sara nie wytrzymała i zatkała uszy.
- Panno Stacey, Felek umyślnie fałszuje -oskarżyła kuzyna Sara, która nie mogła uwierzyć, że
ktoś może aż do tego stopnia nie mieć słuchu.
- Wcale nie umyślnie - zaprzeczył chłopiec. -Nie wygłupiaj się!
Sarze groźnie zabłysły oczy; była pewna, że Felek robi, co może, by nie wystąpić w duecie, a
tymczasem on poczuł się niesłusznie oskarżony.
Felicja zobaczyła, co się święci, i postanowiła ocalić sytuację. Była zachwycona panną
Stacey, zachwycona pomysłem przedstawienia i gotowa zrobić wszystko, żeby nie dopuścić
do katastrofy. A poza tym wiedziała, że zna swych kolegów lepiej niż nauczycielka.
- Panno Stacey, Felek naprawdę nie umie śpiewać... Niech lepiej zajmie się malowaniem
dekoracji. Za to Gustek ślicznie gra na skrzypcach, mógłby akompaniować Sarze. Skrzypce są
tutaj, w szafie.
Oczywiście Felicja nie zamierzała wyjawić nauczycielce, w jaki sposób ten instrument tam
się znalazł. W klasie zapadła głucha cisza. Zdziwiona tym Muriel otworzyła szafę i zobaczyła
skrzypce. Jej twarz rozjaśniła się - to cudownie, będą mieć muzy-
- Świetny pomysł, Felicjo! - zawołała, biorąc do ręki skrzypce. - Gustku, to twoje skrzypce?
Nic nie mówiłeś, że umiesz grać. Proszę cię, zagraj. - I po-
67
dała je Gustkowi. Chłopiec na moment zapomniał
0 wszystkim i chciwie wpatrzył się w instrument. Ale zaraz przypomniał sobie, co
powiedziała Het-ty. W jego oczach pojawiła się panika, cały zesztywniał.
- Ja już nie gram - oświadczył ochrypłym ze wzruszenia głosem.
Panna Stacey podeszła do niego. Kochała muzykę równie silnie jak Felicja.
- Gustku, muzyka bardzo ożywi przedstawienie na cześć waszej nauczycielki. Poza tobą
wszyscy uczniowie biorą w nim udział. Czy nie chcesz zrobić przyjemności pannie King?
Bardzo cię proszę.
Gustek nie dał się przekonać. Pokręcił przecząco głową, usiłując nie patrzyć na ukochane
skrzypce.
- Naprawdę nie chcesz się zgodzić? - Panna Stacey zupełnie nie rozumiała jego zachowania.
Dlaczego ten chłopak nie chce zagrać na swoich własnych skrzypcach?
- Muszę się nauczyć tych liter - mruknął Gustek
1 schylił się nad tabliczką.
Nauczycielka zastanawiała się przez chwilę, czy powinna dalej nalegać. Coś w wyrazie
twarzy Gus-tka sprawiło, że westchnęła i z powrotem włożyła skrzypce do szafy.
Jednocześnie zobaczyła rozczarowane miny dzieci - one też nie mogły zrozumieć odmowy
kochającego muzykę Gustka.
Jednakże panna Stacey nie należała do osób, które łatwo ustępują. Widziała zresztą, jak
chłopiec spojrzał na skrzypce. Postanowiła pogadać z nim na osobności. I późnym
popołudniem wybrała się do
68
fabryki konserw. Mniej niż Hetty przeraziła się odorem, za to bardziej zaciekawiło ją
nieznane otoczenie.
Pierwszego spotkanego robotnika zapytała, gdzie może znaleźć Gustawa Pike'a.
Starszy już mężczyzna zdziwił się wielce, dlaczego do fabryki zaczęły nagle przychodzić
nauczycielki, ale wskazał na jedną z szop i powiedział:
- Tam, proszę pani.
- Dziękuję. - Panna Stacey uśmiechnęła się i poszła we wskazanym kierunku. Gustek sortował
właśnie ryby, wkładając je do kilku beczek. Oddawał się pracy z równym zapamiętaniem, co
pisaniu...
- Czy pomagasz też w połowach? - spytała stając za nim panna Stacey.
Gustek podskoczył słysząc znajomy głos i omal nie upuścił wielkiego dorsza. Odwrócił się i
starał się ukryć zdumienie.
- Tak, czasem, jak mają za mało rybaków. Ja tam głównie pracuję przy sortowaniu. Ale to się
powinno robić taśmowo.
Panna Stacey, słysząc tę fachową uwagę, uśmiechnęła się.
- Widzę, że się na tym znasz, Gustku, choć Felicja powiedziała mi, że pracujesz tu dopiero od
paru miesięcy.
Ależ te nauczycielki są cwane! Panna Stacey była w Avonlea od niespełna tygodnia, a już
dowiedziała się, gdzie i od jak dawna pracuje Gustek. Jej pochwała sprawiła, że Gustek
zarumienił się z radości. Przełknął ślinę i poinformował pan-
69
nę Stacey, że o rybach - jeśli tylko człowiekowi się chce - można się dowiedzieć wielu
ciekawych rzeczy.
- Zresztą o wszystkim - dorzucił.
- O wszystkim? -Ano.
Gustek chciał na tym poprzestać, ale nauczycielka była zanadto zaintrygowana jego słowami.
Nigdy dotąd nikomu aż tyle o sobie nie powiedział, panna Stacey jednak wzbudzała zaufanie i
człowiek miał ochotę jej się zwierzyć.
- Widzi pani, ja to bym się pytał i pytał.
- A o co, Gustku? - pannie Stacey zabłysły oczy, tak jak kiedyś Hetty, gdy pierwszy raz
rozmawiała z Gustkiem.
Gustek wzruszył ramionami. Nie bardzo wiedział, jak wyrazić nurtujące go myśli, które
sprawiały, że tak ogromnie różnił się od swoich kolegów z baraku.
- Bo ja wiem. Nocą to ciągle o czymś myślę. Przysłuchuję się ciszy i myślę.
- Na przykład o tym, dlaczego przestałeś grać na skrzypcach? - zapytała panna Stacey
wykorzystując okazję, by dowiedzieć się wreszcie tego, co skłoniło ją do wyprawy nad brzeg
morza.
Gustek strapił się i spuścił głowę.
- Panna King powiedziała mi, że zmarnuję sobie życie.
- Zmarnujesz sobie życie? Dlaczego?
- Przez te skrzypce ojca. Ojciec zabił człowieka. Te skrzypce są pewnie przeklęte.
Przeklęte! Panna Stacey przeraziła się. Jakieś nie-
70
rozważne słowa Hetty wyrządziły chłopcu wielką szkodę. Trzeba było szybko to naprawić.
- Dlatego się boisz na nich grać? Nie, Gustku, nie masz racji - powiedziała łagodnie.
Twarz Gustka stężała, pokręcił głową. Hetty King była jego bożyszczem. Nie mogła się
mylić. Cokolwiek powiedziała, było święte.
- Mam. Panna King zobaczyła, że we mnie walczy anioł z diabłem.
Byłoby to śmieszne, gdyby nie straszna żałość malująca się na twarzy chłopca. Muriel miała
ochotę wziąć go współczująco za rękę. Opanowała się jednak i tylko ścisnęła mocniej rączkę
parasola.
- Czy pozwolisz mi porozmawiać o tym z panną King?
Było bowiem jasne, że tylko panna King potrafi wpłynąć na zmianę decyzji Gustka. Chłopiec
znów pokręcił przecząco głową.
- To się na nic nie zda. Ona nie będzie pani słuchać. A wie pani dlaczego? Bo ma rację.
Gustek zajął się sortowaniem ryb, głównie po to, by ukryć, że drżą mu wargi, a do oczu
napłynęły łzy. Panna Stacey widziała jego rozterkę, zrozumiała jednak, że nie potrafi go
przekonać. Mimo to dłuższy czas wahała się, nim odeszła.
Panna Stacey nie zaniechała jednak wysiłków, by pomóc chłopcu, i poszła prosto do
Różanego Dworku. Oliwia usadowiła je obie z Hetty w saloniku i podała herbatę i ciasto.
Hetty w ciągu tych wszystkich okropnych dni spędzonych w domu wyobra-
71
ż
ała sobie cały czas, co panna Stacey robi w jej szkole, i miotały nią najgorsze przeczucia. W
saloniku panowała więc atmosfera pełna napięcia.
- Hetty, powiem ci bez ogródek, po co do ciebie przyszłam. Muszę porozmawiać z tobą o
Gustku Pike'u.
- O Gustku? A co on znowu zmalował?
Hetty wypiła łyczek herbaty i oskarżającym wzrokiem wpatrywała się w swego gościa.
Wzrok ten mówił, że jeśli Gustek coś zbroił, to na pewno dlatego, iż jego nowa nauczycielka
nie stanęła na wysokości zadania.
- Ależ nic. Tylko widzę, że jest strasznie nieszczęśliwy.
Panna King niemal zakrztusiła się herbatą.
- Nieszczęśliwy? A niby dlaczego? Chodzi do szkoły, uczy się czytać i pisać.
Hetty nigdy nie przestawała być nauczycielką, czasem nawet nie potrafiła dostrzec w uczniu
osoby, wrażliwej i czującej. Panna Stacey odstawiła filiżankę i głęboko zaczerpnęła
powietrza.
- Słuchaj, Gustek ceni ciebie i szanuje bardziej niż kogokolwiek na ziemi, ale jednocześnie
bardzo mu brakuje gry na skrzypcach. Boi się ich nawet dotknąć.
- Ach, więc to tak! Powinnam była wiedzieć. Wkraczasz w moje kompetencje. Podważasz
moje decyzje? Tak, zabroniłam mu grać na skrzypcach.
Panna Stacey z trudem opanowała się. Zniżyła głos.
- Hetty, proszę cię... Proszę cię, ustąp... W tym jednym jedynym wypadku.
72
- O, nie. Nie mogę. Dzieci utraciłyby dla mnie szacunek.
- Hetty, czasem jesteś strasznie niemądra! - zawołała panna Stacey, oburzenie wzięło górę. -
Nie rozumiem, jak ty...
- Za to ja wszystko dobrze rozumiem - Hetty zabłysły złowrogo oczy. - Robisz, co możesz,
ż
eby zdobyć sobie sympatię moich uczniów!
- Ależ, Hetty...
- Gustaw Pike ma złe skłonności. Musi z tym walczyć.
Panna Stacey miała dosyć uporu Hetty. Wstała. Nie było po co przeciągać tej dyskusji.
- Bardzo mi przykro, że tak uważasz... cóż robić... Do widzenia.
Rozdział dwunasty
Kiedy panna Stacey wyszła z fabryki, Gustek pracował jak oszalały, próbując zagłuszyć
miotające nim uczucia. Dawniej pomagała mu muzyka, teraz czuł w piersiach nieznośny
ucisk, z każdym dniem większy. Starał się nie zwracać na to uwagi, był zdecydowany
nauczyć się czytać i pisać. A nade wszystko chciał wyrwać się ze szponów diabła, który
kiedyś opętał jego ojca, a teraz dobierze się do jego duszy, jeśli Gustek nie wyrzeknie się
muzyki i tańców. Panna King była nauczycielką i wiedziała, co mówi. Będzie jej posłuszny,
choćby miało mu pęknąć z rozpaczy serce.
Było mu trudniej, niż przypuszczał, bo koledzy
73
wciąż nękali go, by im zagrał. To samo zdarzyło się tego wieczoru. Chłopcy po całym dniu
ciężkiej, monotonnej pracy uważali, że należy im się trochę rozrywki. Jak zwykle rozpalili
obok baraku ognisko, żeby odegnać chłód nocy. Ponieważ Gustek za nic nie chciał grać,
namówili pewnego starszego już mężczyznę, by przygrywał im do tańca. Nie był on dobrym
skrzypkiem, znęcał się i nad swoim instrumentem, i nad uszami słuchaczy. Ale ci podpili
sobie, więc pokrzykiwali radośnie, tańcując w takt bardzo niemelodyjnej muzyki.
Gustek także kręcił się przy ognisku, ale nie tańczył. I nie rozmawiał. Stał z rękami w
kieszeni i martwił się. Nie należał już do tego świata - nie należał do żadnego świata. Nawet
nie zdawał sobie sprawy, z jaką zazdrością patrzy na swoich koleżków, którzy przytupywali i
ś
piewali. I nie zauważył, kiedy tuż za nim stanął Pinczer. Pinczer za dużo wypił i zachowywał
się zaczepnie. Bardzo mu się nie podobało, że Gustek przestał się z nim kolegować i wciąż
coś gryzmolił w zeszycie. Uważał, że Gustek się wywyższa.
- Hej, pierwszaku! - zawołał kpiąco. - Nauczycielka wyciera ci pewnie co rano nos! Co,
uważasz może, że nie jesteśmy dla ciebie dosyć dobrzy?
Gustek nic nie odpowiedział, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Pinczera. Wielu ludzi, tkwiąc
po uszy w bagnie, nie lubi patrzyć, kiedy komuś udaje się wyjść na brzeg.
- Hej! Mówię do ciebie! - Pinczer starał się przekrzyczeć muzykę i śpiewy. I żeby Gustek
musiał zwrócić na niego uwagę, wymierzył mu kopniaka. -
74
wciąż nękali go, by im zagrał. To samo zdarzyło się tego wieczoru. Chłopcy po całym dniu
ciężkiej, monotonnej pracy uważali, że należy im się trochę rozrywki. Jak zwykle rozpalili
obok baraku ognisko, żeby odegnać chłód nocy. Ponieważ Gustek za nic nie chciał grać,
namówili pewnego starszego już mężczyznę, by przygrywał im do tańca. Nie był on dobrym
skrzypkiem, znęcał się i nad swoim instrumentem, i nad uszami słuchaczy. Ale ci podpili
sobie, więc pokrzykiwali radośnie, tańcując w takt bardzo niemelodyjnej muzyki.
Gustek także kręcił się przy ognisku, ale nie tańczył. I nie rozmawiał. Stał z rękami w
kieszeni i martwił się. Nie należał już do tego świata - nie należał do żadnego świata. Nawet
nie zdawał sobie sprawy, z jaką zazdrością patrzy na swoich koleżków, którzy przytupywali i
ś
piewali. I nie zauważył, kiedy tuż za nim stanął Pinczer. Pinczer za dużo wypił i zachowywał
się zaczepnie. Bardzo mu się nie podobało, że Gustek przestał się z nim kolegować i wciąż
coś gryzmolił w zeszycie. Uważał, że Gustek się wywyższa.
- Hej, pierwszaku! - zawołał kpiąco. - Nauczycielka wyciera ci pewnie co rano nos! Co,
uważasz może, że nie jesteśmy dla ciebie dosyć dobrzy?
Gustek nic nie odpowiedział, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Pinczera. Wielu ludzi, tkwiąc
po uszy w bagnie, nie lubi patrzyć, kiedy komuś udaje się wyjść na brzeg.
- Hej! Mówię do ciebie! - Pinczer starał się przekrzyczeć muzykę i śpiewy. I żeby Gustek
musiał zwrócić na niego uwagę, wymierzył mu kopniaka. -
74
No, mały, ruszaj! Zapomniałeś już, co to porządny pojedynek?
Gustek był zwykłe pokojowo nastawiony i Pinczer uważał, że może go bezkarnie kopać. Nie
wiedział, że Gustek przeżywa straszną rozterkę. I chętnie rzuci się do bójki. Oczywiście, że
umiał się bić -chłopak, który pracował na trawlerach i w porcie, musiał nauczyć się bronić.
No i rzucił się na Pinczera. Skoczył i wymierzył mu cios w szczękę. Pinczer zatoczył się pod
ś
cianę baraku, która aż zadrżała. Przez chwilę ze zdumieniem wpatrywał się w Gustka. Potem
potrząsając głową jak byk, którego zaatakowały pszczoły, wyprostował się, wrzasnął -i
rozgorzała prawdziwa bójka.
- O, biją się! - zachwyceni chłopcy ucieszyli się niespodziewanym widowiskiem. Otoczyli
kołem walczących, którzy tarzali się po ziemi, i zachęcali ich okrzykami - każdy wybrał sobie
faworyta.
Bójka toczyła się w najlepsze. Pinczer walił Gustka, Gustek walił Pinczera. Pinczerowi udało
się rozkwasić Gustkowi nos, a Gustek chwycił Pinczera za włosy i próbował je wyrwać.
Chłopcy byli tak zainteresowani walką, że nikt nie zwrócił uwagi, iż kiedy Pinczer uderzył w
ś
cianę baraku, na półce przewróciła się puszka z naftą i spływając po ścianie, utworzyła na
podłodze kałużę. Samo w sobie nie było to jeszcze groźne, ale ponieważ walczący chłopcy
wciąż kopali w ścianę, prosto na stos starych sieci rybackich spadła zawieszona na gwoździu
latarnia. Zadymiła, a po sieciach zaczęły pełzać małe płomyczki, jakby nie bardzo wiedząc,
czy mają zgasnąć, czy nie.
75
Gustkowi udało się właśnie wyśliznąć niczym węgorz z ramion Pinczera i przygnieść go
całym ciałem do ziemi, gdy nagle poczuł, że ktoś chwyta go za kołnierz i odciąga od
przeciwnika. To Angus McCorkadale wyszedł z biura i postanowił położyć kres bijatyce.
- Rozdzielcie ich! - zawołał. - Dosyć tego dobrego!
Oczywiście chłopcy widząc szefa szybko go usłuchali. Angus McCorkadale pogroził
Gustkowi pięścią.
- Ostrzegałem cię, Pike!
Nikt, rzecz jasna, nie zamierzał informować An-gusa, że to Pinczer, nie Gustek, rozpoczął
bójkę. Gustek stał, ciężko dysząc. Wciąż jeszcze nie uspokoił się i rozglądał się bezradnie,
pragnąc dać upust swym uczuciom.
Spojrzał na zarośniętego mężczyznę, który mimo całego zamieszania nie przestał przygrywać
na skrzypcach. Wyrwał mu je i zaczął grać. Nigdy dotąd nie grał jeszcze tak zapalczywie,
spod smyczka wydobywała się dzika, oszałamiająca melodia. Dreszcze przebiegły chłopcom
po plecach i wszyscy zaczęliby tańczyć, gdyby płomyczki pełzające po sieciach nie dotarły do
kałuży nafty.
Pożar wybuchł tak, jakby zrodził się z muzyki. Cała ściana szopy stanęła w ogniu.
- Patrzcie! Pożar!
Przez sekundę wszyscy jak zaczarowani wpatrywali się w płomienie. Potem, popychając się,
rzucili się gasić ogień. Angus McCorkadale, którego fabry-
76
ka znajdowała się o paręnaście kroków od baraku, zawołał przeraźliwie:
- Wody! Przynieście wody!
Wszyscy poza Gustkiem usłuchali, tylko Gustek nie mógł oderwać oczu od piekielnego ognia
pożerającego dach szopy. Powoli opuścił skrzypce, spojrzał na nie, spojrzał na pożar... Tak,
panna King miała rację. Jego muzyka była przeklęta. Uległ pokusie i diabeł ukarał go ogniem
piekielnym.
Na szczęście dla fabryki morze było o krok. Szybko ugaszono pożar.
Straty materialne nie były zbyt wielkie, niestety, zdarzenie to sprawiło, że Gustek utracił
wiarę w siebie. Całą noc nękało go poczucie winy. Następnego dnia rano pobiegł do szkoły
tylko po to, by zawiadomić, iż rezygnuje z dalszej nauki.
Panna Stacey bardzo się zmartwiła. Dzieci siedziały nieruchomo, wpatrując się w Gustka. Po
chwili panna Stacey podeszła do szafy i wyjęła jego skrzypce.
- Rozumiemy, Gustku, co przeżywasz - powiedziała ze współczuciem. - Ale nie powinieneś
obwiniać się o pożar. To był przypadek. Proszę cię, zostań w szkole.
Na umazanej sadzą twarzy Gustka malował się upór, oczy były podkrążone. Gustek miał swój
honor. Skoro to na skutek jego gry na skrzypcach spłonęła szopa, chłopak musi zrobić
wszystko, aby naprawić szkody.
- Teraz z powrotem będę pracował cały dzień, żeby zapłacić panu McCorkadale'owi.
77
Widocznie Angus McCorkadale całą winę zrzucił na niego - nie było to trudne, bo Gustek od
samego początku czuł się winny.
Panna Stacey wciąż trzymała skrzypce. W jej ręku wyglądały one tak niewinnie...
- Proszę cię, zastanów się. Jesteś naprawdę bardzo zdolny.
Gustek pokręcił z rozpaczą głową. Wiedział, co ma o sobie myśleć.
- Nie mogę. Na nic się to nie zda. Jestem złym chłopcem. -1 wyciągnął rękę po skrzypce.
W tym momencie otworzyły się drzwi i do klasy wpadła zdyszana panna King. Opierała się
na lasce, niemniej poruszała się bardzo szybko. Zobaczyła, że panna Stacey wręcza Gustkowi
skrzypce.
- Muriel Stacey! Jak śmiesz! Mówiłam ci, żebyś nie dawała mu skrzypiec.
Gustek spojrzał z bólem na Hetty, porwał skrzypce i wybiegł bocznymi drzwiami, jakby
ś
cigały go demony.
- Gustawie Pike! Wróć natychmiast! - zawołała za nim Hetty. Jej uczeń ośmiela się wyjść z
klasy bez pozwolenia! Skandal!
- Ależ, Hetty - karcącym tonem wyszeptała panna Stacey i szybko otworzyła drzwi, które
zatrzasnął za sobą Gustek. Chłopiec był już jednak daleko. Tymczasem Hetty znów ją
zaatakowała.
- Co ty sobie wyobrażasz... - I nagle umilkła; uprzytomniła sobie, że słuchają jej dzieci, które
potem opowiedzą całej wsi o tym, co działo się w szkole. - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli
porozmawiamy na osobności.
78
Pannie Stacey nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. Obie nauczycielki wyszły, Hetty
starannie zamknęła za sobą drzwi. Patrzyła z furią na koleżankę, nie uświadamiając sobie, że
dzieci podbiegły do okien i z zachwytem przyglądały się kłótni.
- Najpierw za moimi plecami zaprowadzasz w mojej szkole własne bałaganiarskie porządki, a
teraz... teraz ta historia ze skrzypcami...
- Ależ, Hetty, mylisz się... - zaczęła się tłumaczyć panna Stacey. - Gustek zabrał skrzypce, bo
postanowił przestać chodzić do szkoły.
- Jak to?
- Wczoraj wieczorem w fabryce zdarzył się wypadek. Chłopcy z baraku pobili się, zaprószyli
ogień i zapalił się barak.
- Pożar! - Hetty bardzo się przejęła. Niemal wszystkie budynki w okolicy były drewniane. -
Wielkie nieba! Czy nikomu się nic nie stało?
- Na szczęście nie. Ale Angus McCorkadale obwinia o wszystko Gustka, Gustek zdecydował
się więc opuścić szkołę, żeby móc mu zapłacić za wyrządzone szkody.
- Opuścić szkołę! Nie, to wykluczone! To jego jedyna szansa, żeby...
Panna Stacey była bardzo tolerancyjną osobą, ale nawet jej cierpliwość miała granice. Muriel
wyprostowała się i zacisnęła wargi. Najwyższy czas, żeby ktoś powiedział Hetty King prawdę
w oczy.
- Hetty, mówię ci to z prawdziwą przykrością, ale nie mam innego wyjścia. To z twojego
powodu Gustek Pike przestał chodzić do szkoły.
79
- Z mojego? Co ty wygadujesz!
- Czyś ty nie widziała, jak bardzo ten chłopak kocha muzykę? Jest nieszczęśliwy, gdy nie
może grać na skrzypcach. A ty powiedziałaś mu coś, co go przekonało, że jego muzyka jest
przeklęta. I w tym przekonaniu utwierdził go wczorajszy pożar.
Do Hetty wreszcie coś dotarło. Bezradnie podniosła rękę.
- Ależ, Muriel, ja nie miałam czegoś takiego na myśli.
- Hetty, on szanuje tylko ciebie. I tylko ciebie posłucha. Pomów z nim, proszę.
Hetty zrozumiała, że musi natychmiast zacząć działać, bo inaczej Gustek na zawsze utraci
szansę kształcenia się.
Muriel Stacey wróciła do szkoły, a Hetty pokuśtykała do Różanego Dworku, zaprzęgła konia
do dwukółki i wyruszyła do fabryki. Dwukółka co chwila podskakiwała na wybojach, a Hetty
przygryzała z bólu usta.
Kiedy przybyła na miejsce, długo szukała Gus-tka, aż wreszcie go dostrzegła. Układał w
beczułce wędzone ryby i zobaczył Hetty dopiero, gdy go zawołała.
- Gustku!
Gustek się odwrócił szybko i wyjąkał:
- Panna King?!
Zachowywał się tak, jakby zobaczył ducha, ale nie zraziło to nauczycielki, która wolno
zbliżała się do chłopca. Było widać, że każdy krok sprawia jej
80
ból. A w dodatku czekała ją przykra rozmowa -Hetty nie zwykła przyznawać się do winy.
- Dużo mnie kosztuje to, co ci za chwilę powiem, proszę więc, żebyś mnie uważnie
wysłuchał.
Gustek wytarł ręce w kurtkę i spuścił głowę.
- Nie miałam racji. - Niewielu osobom w Avon-lea zdarzyło się coś takiego usłyszeć z ust
Hetty. -Rzadko mi się to zdarza, ale wobec ciebie postąpiłam niesłusznie.
Gustek nie bardzo wierzył w to, co słyszy, i już otworzył usta, by zaprotestować, ale Hetty nie
dopuściła go do słowa.
- Nie, nie, chłopcze, nie przerywaj. Widzisz, kiedy kazałam ci przestać grać na skrzypcach,
wcale nie uważałam, że muzyka zaprowadzi cię do więzie-nia^ tak jak twojego ojca.
Uważałam tylko, że skrzypce przeszkadzają ci w nauce.
- Ale mówiła pani, że we mnie siedzi diabeł - zaprotestował Gustek, który wciąż uważał, że
Hetty potrafi czytać w myślach i sercach ludzi.
- Cóż, prawie w każdym człowieku siedzi diabeł... Co prawda, we mnie nie. - Hetty spiesznie
odcięła się od większości zwykłych śmiertelników. -Ale w tobie i w wielu innych, tak...
Widząc wyraz twarzy Gustka, prędko przerwała, przestraszyła się, że chłopiec jeszcze
bardziej zwątpi w siebie.
- Należysz jednak do ludzi, którzy potrafią myśleć i masz wszystkie dane, żeby dojść do
czegoś w życiu. Gustku, powinieneś wrócić do szkoły. -Hetty załamał się głos. - Jeśli nie
wrócisz, będzie mi ciebie bardzo brak.
Przeklęte skrzypce
81
Hetty bała się, że ulegnie emocji, odwróciła się więc i odeszła. A Gustek stał i patrzył,
wzruszony, że może go brakować komuś tak wspaniałemu jak panna King.
Rozdział trzynasty
Uczniowie szkoły w Avonlea nawet się nie spostrzegli, kiedy nadszedł dzień przyjęcia
gubernatora. Miało się ono odbyć w hotelu „Białe Piaski". Był to najwspanialszy budynek w
okolicy, przypominający prawdziwy zamek otoczony pięknymi trawnikami, które schodziły
aż na piaszczystą białą plażę - to stąd pochodziła nazwa hotelu. Z całej Kanady zjeżdżali się
tutaj na wakacje bogaci ludzie, by oddychać ożywczym morskim powietrzem i pławić się w
luksusach.
Tego dnia eleganckie powozy podjeżdżały pod hotel szeroką żwirowaną aleją, po strzyżonych
trawnikach krążyli jeszcze bardziej eleganccy goście. W środku hotelu wisiały flagi, wszędzie
ustawiono kwiaty i wielkie kryształowe wazy z pon-czem. Panie i panowie pysznili się
odświętnymi strojami. Przyjęcie uświetniały sprowadzone przez Lawsonów kapelusze. Hetty
też włożyła nowy kapelusz przyozdobiony kokardą.
W sali balowej ustawiono rzędami krzesła, wkrótce wszystkie zostały zajęte. Hetty wraz z
Oliwią siedziały w pierwszym rzędzie. Hetty oczekiwała niecierpliwie występu dzieci. Bóle
uniemożliwiły jej powrót do szkoły, mogła tylko modlić się w duchu,
82
by Muriel Stacey nie zaprzepaściła jej wysiłków i by dzieci zadeklamowały poemat zgodnie z
jej wskazówkami.
Dziewczynki miały we włosach kokardy, chłopcy fontazie pod szyją. Rozpoczęła się chóralna
deklamacja, której przewodziła Sara. Wszyscy uczniowie, jak umieli, starali się tchnąć życie
w ponury tekst. Widownia - na sali byli obecni rodzice niemal wszystkich dzieci - słuchała z
uwagą. Duże zainteresowanie okazywali także gubernator i jego małżonka. Hetty z uznaniem
skinęła głową, kiedy dzieci skończyły recytować:
...Podwójnie umarł, w proch się obróci I nikt nie będzie po nim płakał.
Dzieci ukłoniły się z ulgą. Przez chwilę panowała cisza - prawdopodobnie obecni wbrew
temu, co sądziła Hetty, słuchali nie na tyle uważnie, by zorientować się, że to już koniec
poematu. Ale zaraz rozległy się uprzejme oklaski, Hetty odpowiedziała na nie, skłaniając
głowę.
- Widzisz - zwróciła się do Oliwii, tak jakby naprawdę sala okazała entuzjazm. - Sama
widzisz, że ten wiersz się spodobał.
Oliwia wstrzymała się od komentarzy.
Akurat w tym momencie oklaski wzmogły się, na podium weszła panna Stacey. Podniosła
rękę prosząc o ciszę, a Hetty gniewnie zmarszczyła brwi -była pewna, że ta podła kobieta jej
kosztem usiłuje zdobyć poklask.
- Dziękuję wszystkim uczniom. Dziękuję państwu - rozpoczęła przemówienie panna Stacey. -
Wasza Ekscelencjo, chcę prosić, by zebrani nie
83
opuszczali jeszcze przez chwilę miejsc. Uczniowie szkoły w Avonlea przygotowali krótkie
przedstawienie na cześć osoby, którą podziwiają i szanują.
Hetty o mało nie wybuchła. Ta sprytna Muriel znów usiłuje zwrócić na siebie uwagę.
- Na cześć tej, która wszystkie swe siły oddała nie tylko szkole, ale całej społeczności
Avonlea. Na cześć panny Hetty King.
Wszyscy spojrzeli na Hetty. Wciąż miała zmarszczone brwi, ale właśnie otworzyła ze
zdziwienia usta. Chwyciła się za serce. Była zakłopotana, lecz po sekundzie zaczęła się
uśmiechać; był to uśmiech szczęścia. Nawet gubernator podniósł się i jej ukłonił. Poczuła się
honorowym gościem. Dobrze pamiętała, jak marzyła o tym owego dnia, gdy otrzymała list z
Ministerstwa Edukacji. Sala znów zaczęła klaskać, tym razem były to prawdziwe oklaski, a
panna Stacey dała znak stojącej na podium młodzieży.
- No, dzieci, zaczynamy przedstawienie - chciała, by odsunęły się na bok, ale nagle
znieruchomiała, wpatrując się w koniec sali. Oczywiście wszyscy się odwrócili. Przy
ozdobnych drzwiach stał szczupły, blady z przejęcia chłopiec. Wyglądało na to, że nie ma
odwagi wejść.
Był to Gustek Pike. Wyszorował się od stóp do głów. Zdobył skądś buty, przyzwoite spodnie,
czystą białą koszulę i zawiązał krawat - dowodziło to, że wiele dni studiował otrzymaną od
Hetty książkę.
Pod pachą trzymał skrzypce. Zdeterminowany walczył z nieśmiałością.
- Gustek! - zawołała panna Stacey.
- Gustaw Pike - szepnęła do Oliwii Hetty. - Co on tu robi?
Prędko się o tym dowiedziała.
Gustek ruszył przykrytym dywanem przejściem. Panna Stacey powitała go ciepłym
uśmiechem i odsunęła się, by chłopiec mógł wejść na podium.
Gustek spojrzał na zebranych i głęboko odetchnął. Wreszcie zobaczył twarz, której szukał.
- Przyszłem tu...p rzys złem, bo muszę powiedzieć coś mojej pani nauczycielce, pannie King.
Znów wszyscy spojrzeli na Hetty, która była równie blada jak Gustek. Patrzyła na skrzypce i
myślała o swoich okrutnych słowach. Czego Gustek chce, co mu znowu strzeliło do głowy?
Chłopiec przełknął ślinę. I zwrócił się do Hetty, jakby była jedyną osobą na sali.
- Nikt mnie nigdy nie pomógł, tylko pani, pani nauczycielko. Wzięła mnie pani do szkoły.
Nauczyła mnie pani żuć każdy kęsek dziesięć razy i nie mlaskać. Gdyby nie pani, nawet bym
nie pomyślał, żeby się kształcić.
Jak na Gustka, było to krasomówcze przemówienie, nie umiał mówić ładniej. Wsadził więc
pod brodę skrzypce i zaczął grać. Od pierwszej nuty wszyscy słuchali jak zaczarowani. Ta
muzyka nie przypominała skocznych melodii, które wygrywał dla kolegów z fabryki. Była
dostojna jak walc i pełna słodyczy, niczym śpiew ptaka wiosną. Skrzypce przemawiały w
imieniu chłopca i trzeba by mieć nieczułe serce, żeby się nie wzruszyć. Obecni na sali
wstrzymali oddech. Usta Oliwii drżały, nawet pan gubernator miał bardzo wzruszoną minę.
85
Hetty siedziała bez ruchu. Nie widziała znajomych twarzy, wpatrzona była w Gustka. Dławiło
ją w gardle. W oczach pokazały się łzy; kto by się tego spodziewał po surowej, pedantycznej
nauczycielce? Hetty pewnie by się rozpłakała, ale Gustek przestał grać i gubernator zerwał się
z fotela. Klaskał i wołał:
- Brawo! Brawo!
- Brawo! - zawołała cała sala i urządziła Gustko-wi owację. Klaskały także dzieci. Hetty
uśmiechnęła się do chłopca i omal nie pękła z dumy. Gustek odpowiedział jej uśmiechem -
panna King raczyła przyjąć jego hołd. Muriel Stacey podniosła do oczu chusteczkę.
Gustek wsunął skrzypce pod ramię i zszedł z podium. Poruszał się teraz jakoś inaczej,
pewniej. Uwierzył, że ma przed sobą przyszłość, uwierzył, że stanie się dżentelmenem, ba -
już nim był.
Część II
O gorsetach, o sekretach i o wielkiej miłości
Rozdział pierwszy
Małgorzacie Linde wydawało się, że pod jednym z jej zębów trzonowych zamieszkała osa.
Ból był nieznośny - bzycząc atakował mózg. Małgorzata siedziała nieruchomo koło
frontowych drzwi, ubrana w żałobne szaty. Z drugiej strony drzwi czekała na nią Maryla.
Małgorzata wiedziała, że Maryla bardzo nie lubi czekać. W pełni zdawała sobie sprawę, iż
powinna nacisnąć klamkę, wyjść z domu i wsiąść do dwukółki. Nie mogła jednak ruszyć się z
miejsca. Była więźniarką swego bólu. Gdzieś w głębi szczęki trzepotała się osa szukając drogi
ucieczki. Małgorzata cicho jęknęła i otworzyła usta. Osa nie wyleciała. Biedna kobieta
osunęła się na stojące w sieni krzesło i przymknęła oczy. Ból wciąż bzyczał w uszach.
Poranne słońce padało z ukosa na Marylę Cuth-bert, która wyprostowana jak żołnierz
siedziała w starej dwukółce. Maryla czuła zapach róż oplatających werandę. Były to późne
róże w pełni rozkwitu. Na ciemnej zieleni płatków krople rosy błyszczały jak diamenty, nie
ukradły ich jeszcze długie palce słońca. Gniada klacz zatupotała w miejscu i wyciągnęła szyję
w kierunku kwiatów. Podniosła łeb i chwyciła w zęby kilka pączków. Maryla nawet nie
drgnęła, choć były to jej ukochane kwiaty. Klacz za-
89
jadała róże, a Maryla siedziała nieruchomo i rozmyślała o Marii Keith.
Zawsze bardzo lubiła tę uśmiechniętą i tryskającą życiem dziewczynę. A oto Maria nie żyje,
umarła licząc zaledwie dwadzieścia cztery lata. I jeśli Małgorzata się nie pośpieszy, spóźnią
się na jej pogrzeb. Maryla poruszyła się niespokojnie. Nienawidziła się spóźniać, a spóźnienie
na pogrzeb byłoby szczytem złego wychowania. Może powinna pójść po Małgorzatę?
Nie wysiadła jednak z dwukółki. Wciąż siedziała wdychając zapach róż. Czuła, jak słońce
grzeje ją w plecy, i rozmyślała o biednej Marii.
Nie zauważyła nawet, że podchodzą do niej Oliwia i Sara. Ilekroć Maryla widziała Sarę, która
odznaczała się niezwykłą wyobraźnią, musiała myśleć o swojej Ani. Ania Shirley była ubogą
sierotą, Sara Stanley pochodziła z bogatej rodziny, ale wyraz jej oczu chwytał Marylę za
serce. Tak bardzo przypominał wyraz oczu Ani. Kiedy po raz pierwszy zobaczyła Sarę,
pomyślała od razu, że temu dziecku bardzo jest brak miłości.
Teraz Sara podbiegła do dwukółki.
- Uważaj, Saro. Nie przestrasz panny Cuthbert -ostrzegła ją cicho ciotka Oliwia, bo z daleka
zauważyła, że Maryla jest całkowicie pogrążona we własnych myślach. Ale Sara już chwyciła
za rękę starszą panią.
- Dzień dobry, panno Cuthbert, nie weźmie mi pani za złe, jeśli spytam, czy ma pani jakiś
talent?
Oliwia King miała ochotę cisnąć w siostrzenicę ciężkim aparatem, który trzymała w ręku.
Kiedy
90
reszcie Sara nauczy się, że to niegrzecznie pytać wszystko prosto z mostu! Ale pomarszczona
twarz anny Cuthbert rozjaśniła się uśmiechem. W ciągu rch wszystkich lat spędzonych z Anią
Maryla rzywykła do mało dyplomatycznych pytań. I choć swoim czasie narzekała na nie -
teraz bardzo jej h brakowało.
- Nie, chyba nie. Tyle, że mój placek z czarnymi godami jest najlepszy na wyspie. - Maryla
nie do-ała, że trzeba nie lada talentu, aby radzić sobie Małgorzatą Linde.
- Sara i ja chcemy odszukać wszystkich mieszańców Avonlea, którzy mają jakiś artystyczny
ta-:nt - wyjaśniła Oliwia. - Chcę o tym napisać ' „Kronice".
- A może pani tańczy? To znaczy, może tańczyła ani za swoich młodych lat? - Sara z
powątpiewałem spojrzała na dość potężne stopy panny Cuth-ert.
- Niestety, urodziłam się chyba z dwiema lewymi iOgami - uśmiechnęła się Maryla. - Ale
pani Linde aiała kiedyś śliczny głos.
- Małgorzata Linde śpiewała? - zapytała, nie krywając zdumienia, Oliwia.
- O tak. To Małgorzata założyła w Avonlea chór.
- Widzi ciocia, ciociu Oliwio? Kiedy człowiek hce się czegoś dowiedzieć, musi zadawać
pytania, chodźmy zaraz porozmawiać z panią Linde. Może >ozwoli się sfotografować? - Sara
już wbiegła na chodki werandy.
- Niestety, to teraz niemożliwe - Maryla spojrza-a na zegarek przypięty do klapy czarnego
ż
akietu. -
91
reszcie Sara nauczy się, że to niegrzecznie pytać wszystko prosto z mostu! Ale pomarszczona
twarz inny Cuthbert rozjaśniła się uśmiechem. W ciągu rch wszystkich lat spędzonych z Anią
Maryla rzywykła do mało dyplomatycznych pytań. I choć swoim czasie narzekała na nie -
teraz bardzo jej h brakowało.
- Nie, chyba nie. Tyle, że mój placek z czarnymi godami jest najlepszy na wyspie. - Maryla
nie doiła, że trzeba nie lada talentu, aby radzić sobie Małgorzatą Linde.
- Sara i ja chcemy odszukać wszystkich mieszańców Avonlea, którzy mają jakiś artystyczny
ta-mt - wyjaśniła Oliwia. - Chcę o tym napisać
„Kronice".
- A może pani tańczy? To znaczy, może tańczyła ani za swoich młodych lat? - Sara z
powątpiewałem spojrzała na dość potężne stopy panny Cuth-ert.
- Niestety, urodziłam się chyba z dwiema lewymi ogami - uśmiechnęła się Maryla. - Ale pani
Linde liała kiedyś śliczny głos.
- Małgorzata Linde śpiewała? - zapytała, nie krywając zdumienia, Oliwia.
- O tak. To Małgorzata założyła w Avonlea chór.
- Widzi ciocia, ciociu Oliwio? Kiedy człowiek hce się czegoś dowiedzieć, musi zadawać
pytania, chodźmy zaraz porozmawiać z panią Linde. Może iozwoli się sfotografować? - Sara
już wbiegła na chodki werandy.
- Niestety, to teraz niemożliwe - Maryla spojrza-a na zegarek przypięty do klapy czarnego
ż
akietu. -
91
reszcie Sara nauczy się, że to niegrzecznie pytać wszystko prosto z mostu! Ale pomarszczona
twarz mny Cuthbert rozjaśniła się uśmiechem. W ciągu rch wszystkich lat spędzonych z Anią
Maryla rzywykła do mało dyplomatycznych pytań. I choć swoim czasie narzekała na nie -
teraz bardzo jej h brakowało.
- Nie, chyba nie. Tyle, że mój placek z czarnymi godami jest najlepszy na wyspie. - Maryla
nie doiła, że trzeba nie lada talentu, aby radzić sobie Małgorzatą Linde.
- Sara i ja chcemy odszukać wszystkich mieszańców Avonlea, którzy mają jakiś artystyczny
tarot - wyjaśniła Oliwia. - Chcę o tym napisać
„Kronice".
- A może pani tańczy? To znaczy, może tańczyła ani za swoich młodych lat? - Sara z
powątpiewałem spojrzała na dość potężne stopy panny Cuth-ert.
- Niestety, urodziłam się chyba z dwiema lewymi ogami - uśmiechnęła się Maryla. - Ale pani
Linde liała kiedyś śliczny głos.
- Małgorzata Linde śpiewała? - zapytała, nie krywając zdumienia, Oliwia.
- O tak. To Małgorzata założyła w Avonlea chór. -Widzi ciocia, ciociu Oliwio? Kiedy
człowiek
hce się czegoś dowiedzieć, musi zadawać pytania. )hodźmy zaraz porozmawiać z panią
Linde. Może >ozwoli się sfotografować? - Sara już wbiegła na chodki werandy.
- Niestety, to teraz niemożliwe - Maryla spojrza-a na zegarek przypięty do klapy czarnego
ż
akietu. -
91
wreszcie Sara nauczy się, że to niegrzecznie pytać o wszystko prosto z mostu! Ale
pomarszczona twarz panny Cuthbert rozjaśniła się uśmiechem. W ciągu tych wszystkich lat
spędzonych z Anią Maryla przywykła do mało dyplomatycznych pytań. I choć w swoim
czasie narzekała na nie - teraz bardzo jej ich brakowało.
- Nie, chyba nie. Tyle, że mój placek z czarnymi jagodami jest najlepszy na wyspie. - Maryla
nie dodała, że trzeba nie lada talentu, aby radzić sobie z Małgorzatą Linde.
- Sara i ja chcemy odszukać wszystkich mieszkańców Avonlea, którzy mają jakiś artystyczny
talent - wyjaśniła Oliwia. - Chcę o tym napisać w „Kronice".
- A może pani tańczy? To znaczy, może tańczyła pani za swoich młodych lat? - Sara z
powątpiewaniem spojrzała na dość potężne stopy panny Cuthbert.
- Niestety, urodziłam się chyba z dwiema lewymi nogami - uśmiechnęła się Maryla. - Ale
pani Linde miała kiedyś śliczny głos.
- Małgorzata Linde śpiewała? - zapytała, nie ukrywając zdumienia, Oliwia.
- O tak. To Małgorzata założyła w Avonlea chór. -Widzi ciocia, ciociu Oliwio? Kiedy
człowiek
chce się czegoś dowiedzieć, musi zadawać pytania. Chodźmy zaraz porozmawiać z panią
Linde. Może pozwoli się sfotografować? - Sara już wbiegła na schodki werandy.
- Niestety, to teraz niemożliwe - Maryla spojrzała na zegarek przypięty do klapy czarnego
ż
akietu. -
91
Pani Linde wybiera się ze mną na pogrzeb Marii Keith. Już się chyba spóźniłyśmy. Przyjdźcie
kiedy indziej, jestem pewna, że pani Linde poczęstuje was herbatą i podzieli się swymi
wspomnieniami.
- Oczywiście, panno Cuthbert. Jak ja mogłam zapomnieć! Hetty opowiadała mi o Marii Keith.
Były panie spokrewnione, prawda?
- To daleka rodzina. Maria Keith wyszła za mojego kuzyna w trzeciej linii - jego matka była z
domu Cuthbert. Bardzo lubiłam tę biedną Marię.
- Tak mi przykro, panno Cuthbert. Proszę przyjąć moje kondolencje. No chodź, Saro.
Ukłoniwszy się grzecznie, Oliwia wzięła za rękę siostrzenicę. Maryla trochę żałowała, że
odchodzą. Na chwilę zapomniała o swoich zmartwieniach.
Usłyszała, jak w domu zegar dziadka wybija dziesiątą. Wielkie nieba, pogrzeb Marii skończy
się, nim dojadą! Maryla wysiadła z dwukółki, przywiązała lejce do rosnącej koło werandy
jabłoni i weszła do domu. Zniecierpliwienie walczyło z przywiązaniem. Jakże często
Małgorzata Linde wywoływała w niej te uczucia.
Kiedy po wyjeździe Ani Małgorzata zamieszkała na Zielonym Wzgórzu, Maryla ucieszyła się
z jej towarzystwa, choć wcale nie była pewna, czy jest to najmądrzejsze rozwiązanie. Różniły
się od siebie jak ogień od wody. Maryla była milcząca i powściągliwa, a Małgorzata mogłaby
każdego zagadać na śmierć Nie, nie da się zaprzeczyć - Małgorzata Linde i Maryla Cuthbert
znajdowały się na dwóch biegunach. To cud, że w ogóle mogły ze sobą wytrzymać. Jednakże
w takie dni jak dzisiejszy,
92
gdy Małgorzata zachowywała się jeszcze bardziej niepoczytalnie niż zazwyczaj, Maryla
podejrzewała, że przyjemniej byłoby mieszkać samej. Wiedziała, że to niezbyt lojalne
uczucie, ale cóż, tak właśnie myślała.
Pełna słusznego oburzenia Maryla otworzyła drzwi domu. Co też ta Małgorzata może robić?
Rozdział drugi
Małgorzata słyszała dobiegające z ogrodu głosy. Każdego innego dnia podbiegłaby z
ciekawością do okna. Uważała, że nic, co dzieje się w miasteczku, nie może umknąć jej
uwadze, że gdyby czegoś nie wiedziała, jej reputacja ucierpiałaby w oczach całego Avonlea.
Dziś jednak nic jej nie obchodziło. Całą energię zużywała na walkę z bólem. Tak, pod ten ząb
musiała dostać się osa.
Małgorzata usiadła bokiem na krześle i spojrzała w lustro. Otworzywszy szeroko usta
wyciągnęła język. Zaskoczył ją widok własnej jamy ustnej. Zęby wyglądały jak koślawy płot,
dziąsła były czerwień-sze niż ziemia wyspy. Z tyłu sterczały dwa szkarłatne migdałki. Nie,
nie dojrzała osy. Znów przeszył ją ból. Dziąsło pod chorym zębem było sinawoblade. W
oczach Małgorzaty pojawiły się łzy rozczulenia nad samą sobą. Nie pocieszył jej nawet widok
najlepszego kapelusza, który włożyła na pogrzeb.
- Małgorzato Linde, co ty wyprawiasz? Stroisz miny do lustra, a ja czekam na ciebie jak żywy
posąg cierpliwości.
93
Małgorzata szybko zamknęła usta, omal nie przygryzając sobie języka. W drzwiach stałą
Maryla, na jej twarzy pojawiły się gniewne rumieńce.
- Jeśli się zaraz nie ruszysz, biedna Maria zostanie pochowana, nim zdążę ją pożegnać.
- Marylo, jeśli ten mój ząb się nie uspokoi, wkrótce pójdziesz na następny pogrzeb -
odpowiedziała gniewnie Małgorzata. - I będziesz żałowała, że nie okazywałaś litości
cierpiącym bliźnim. -Z męczeńską miną wyszła z domu i skierowała się w stronę dwukółki.
Maryli udało się nie wypowiedzieć cisnących się na usta gniewnych słów. Rzeczywiście
Małgorzata marnie wygląda. Maryla zamknęła drzwi i podążyła za przyjaciółką. Wsiadając
do dwukółki i poganiając konia, robiła sobie wymówki. Powinna być dla Małgorzaty
wyrozumialsza, gdzie jej chrześcijańska miłość bliźniego? Te słowa przypomniały jej
problem, który ją od rana nurtował. Nie tyle chodziło o Marię, niech Bóg czuwa nad jej
duszą, ile o tych, których pozostawiła na ziemi.
Wszyscy dziwili się, kiedy Maria Norton, zwana roześmianą Maryśką, wyszła za mąż za
Kennetha Keitha. O Kennetcie nie dałoby się powiedzieć złego słowa, ale był od Marii dwa
razy starszy i prowadził pustelnicze życie. Małgorzata zawsze mawiała, że należy on do
mężczyzn, których bardziej interesują konie niż kobiety. „Lepiej by zrobił, gdyby dalej
zajmował się końmi, zamiast uganiać się za młodymi dziewczynami - oświadczyła
niechętnym tonem, gdy usłyszała o jego zaręczynach. - Zapamię-
94
taj moje słowa, Marylo. Będzie gorzko żałował, że ożenił się z takim dzieciuchem".
Okazało się, że Małgorzata nie miała racji. Małżeństwo układało się dobrze, a kiedy rok
później młodziutka żona Kennetha urodziła bliźnięta, nic już nie brakowało im do szczęścia.
Aż tu nagle zdarzyła się tragedia. Kenneth oczyszczał teren za domem i przywaliło go
drzewo. Zmarł na miejscu. Zrozpaczona Maria starała się jak mogła, by wychować dwójkę
dzieci. Okazało się, że jest to ponad jej siły. Nigdy nie była zbyt mocna. Z roku na rok słabła.
Zaziębiła się, zaczęła kaszleć, nie leczyła się, dostała gruźlicy. Kiedy Maryla odwiedziła ją po
raz ostatni, z trudem już oddychała.
Maryla pokręciła głową, jakby chcąc odegnać to wspomnienie. Nie udało się. Znów widziała
ten ciemny, duszny pokoik. Wychudzona Maria leżała pod prześcieradłem. Co jakiś czas ręce
zaciskały się i otwierały, jakby chcąc złapać powietrze. Na podwórzu ktoś śpiewał, Maryla
nigdy nie dowiedziała się kto. Pewnie któreś z licznych dzieci pani Wig-gins, sąsiadki Marii.
Wysoki jasny głos przypominał, że poza murami tego pokoju kwitnie życie.
Przez cały czas wizyty Maria wpatrywała się błagalnie w Marylę. Maryla widziała, że chce
ona coś powiedzieć, ale słowa więzły jej w gardle, nie miała sił. Maryla bezradnie gładziła
Marię po ręce. Zapadał zmrok.
Zastanawiała się, dlaczego śmierć wybrała sobie tę młodą kobietę z dwojgiem małych dzieci.
Dlaczego nie zabierze zamiast niej Maryli, niepotrzebnej już nikomu starej panny. Walczyła z
tymi myślami,
95
wydawały się jej bluźniercze, ale nie mogła ich od siebie odpędzić.
Wstała, żeby zapalić lampę, a do pokoju wbiegła dziewczynka i szlochając rzuciła się na
łóżko matki. Twarz Marii rozjaśniła się, kobieta położyła na główce małej niemal
przezroczystą rękę i spojrzała na Marylę. Wydawało się, że mówi: „Zrób to, o co cię proszę".
Maryla nachyliła się.
- Powiedz, o co chodzi, Mario? - wyszeptała. Ale w tym momencie wpadła do pokoju pani
Wiggins, żeby zabrać małą do łóżka. Błysk w oczach Marii zgasł. Przymknęła powieki.
Następnego dnia już nie żyła.
Maryla nikomu nie zwierzyła się z tego, co czuła owego dnia. Udawała przed samą sobą, że
nie wie, czego chciała Maria. Ale w głębi serca dobrze wiedziała.
Dwukółka turkocząc jechała polnymi dróżkami, wzbijały się tumany czerwonawego kurzu.
Maryla siedziała ze skupionym wyrazem twarzy. Nie zdawała sobie sprawy, jak szybko jadą.
Małgorzata przytrzymywała obiema rękami kapelusz. Mimo bólu chciała się pochwalić nową
czarną kokardą przy kapeluszu; nie zamierzała jej stracić, nim jeszcze znajdą się na
cmentarzu.
- Marylo, czy mogę cię prosić, żebyś jechała wolniej? Strasznie wieje. Osoba w moim stanie
łatwo może się przeziębić. Maria Keith przeziębiła się, i sama widzisz!
- Maria Keith umarła na suchoty. To nie ma nic wspólnego z przeziębieniem.
96
- Owszem. Galopujące suchoty zaczynają się od przeziębienia. Zawsze mówiłam, że Maria
Keith umrze młodo, no i umarła. Te chude dziewczęta są mało odporne.
- W takim razie, Małgorzato, ty nie masz się czego obawiać. Dożyjesz późnej starości.
Małgorzata poczuła się urażona. Na jej twarzy znów pojawił się męczeński wyraz.
- Nie, Marylo... Długo już z tobą nie pobędę. Ten ból zęba to znak niebios. Zbliża się mój
koniec.
W tym momencie dwukółka skręciła i zobaczyły cmentarz.
Rozdział trzeci
Tola i Tadzio Keith stali nad otwartym grobem matki. Kiedy się ma siedem lat, trudno
zrozumieć, co to takiego śmierć. Matka leżała na łóżku. Przyszli ludzie i włożyli ją do pudła.
A teraz wszyscy gładzili dzieci po głowie i mówili, jak bardzo im przykro. Skoro im tak
przykro, pomyślał Tadzio, to czemu nie oddadzą nam mamy?
Nigdy dotąd Tadzio nie był przedmiotem takiego zainteresowania nieznajomych dorosłych.
Wolałby, żeby przestali się nim zajmować i pomyśleli o jego matce. Zachowywali się tak,
jakby zupełnie o niej zapomnieli. Przecież na pewno bardzo jej w tym ciasnym pudle
niewygodnie... A oni, zamiast ją uwolnić, spuścili to pudło do okropnego czarnego dołu. Nie
mógł tego dłużej znieść.
- Co wy robicie z moją mamą!? Ona się stamtąd
7 — Przeklęte skrzypce
97
nie wydostanie! - wrzasnął biegnąc na sam brzeg grobu.
Pani Wiggins złapała go i odciągnęła.
- Przecież ci mówiłam, dziecko, że twoja mama poszła do nieba. Już nigdy nie wróci.
Czy to mogło być prawdą? Tadzio niezbyt ufał pani Wiggins. Obiecywała, że da mu cukierka,
jeśli włoży te okropne, ciasne, czarne buty. Włożył, ale cukierka nie dostał.
Stojąca obok niego Tola pociągnęła nosem i wzięła go za rękę. Był o pięć minut starszy od
siostry i czuł się za nią odpowiedzialny. Nikomu nie pozwalał ciągnąć ją za włosy - wolno to
było robić tylko jemu. Drugą ręką sięgnął do kieszeni, wyjął ich wspólną chusteczkę do nosa i
podał Toli. Poczuł się lepiej, bo w kieszeni, pod chusteczką, znalazł coś, co może przydać się
mamie. Jeśli zacznie się nudzić, będzie się tym mogła pobawić, a on przez ten czas znajdzie
jakiś sposób, żeby ją z tej dziury wydostać.
Kiedy Maryla spiesznie weszła na cmentarz, zobaczyła dwie samotne małe figurki. Ruszyła w
ich kierunku. Małgorzata próbowała dotrzymać jej kroku, ale nie patrzyła na sieroty, tylko na
spuszczaną do grobu trumnę.
- Coś takiego! Sosnowa trumna! Nie wstyd to w czymś podobnym stanąć przed Obliczem
Pańskim?
Maryla nie zwracała na nią uwagi. Przyśpieszyła kroku, podeszła do dzieci, schyliła się i
objęła je. Tola cicho płakała, ocierając oczy niezbyt czystą chusteczką.
- No, no, maleńka. Nie płacz. - Maryla starała się
98
pocieszyć dziecko, ale Tola, słysząc w jej głosie serdeczność, rozpłakała się jeszcze głośniej.
Maryla zwróciła się w stronę Tadzia. On jednak wysunął się z jej objęć, podbiegł do grobu,
wyjął coś z kieszeni i wrzucił do jamy. A to coś wylądowało na trumnie z miękkim „plum".
- Wielkie nieba! - wrzasnęła pani Wiggins. - Natychmiast wyjmij tę ropuchę z grobu twojej
matki!
- Mama nie może zostać sama! Musi mieć coś do zabawy. - Tadzio położył się na brzuszku,
przechylił nad grobem i pogłaskał ropuchę.
Maryla podniosła go.
- Twoja mama jest już w niebie, Tadziu. Tam nie będzie sama.
Tadzio wybuchnął płaczem.
- Wszyscy mówią: w niebie, w niebie! Ale ci ludzie wpakowali mamę do ziemi. Sam
widziałem. Jak się ona ma stamtąd wydostać? Muszę to wiedzieć.
Nim Maryla zdążyła odpowiedzieć, pani Wiggins dała Tadziowi klapsa. Schyliła się i wzięła
oboje dzieci za rączki.
- Dosyć się już napyskowałeś. Idziemy.
- Nie chcę iść do pani - szlochała Tola. - Chcę do domu. Do mamy!
Maryla z trudem opanowała się i nie podniosła głosu.
- Chwileczkę, pani Wiggins. Dokąd ich pani zabiera? Mówiono mi, że weźmie ich wuj z
Zachodu.
W oczach pani Wiggins pojawił się błysk pogardy.
- Ach, ci handlarze! Taki handlarz spóźniłby się
99
na własny pogrzeb. Ten ich wuj pisze, że przyjedzie po dzieci za dwa tygodnie.
- A pani... czy ich matka prosiła panią, żeby się pani opiekowała nimi do przyjazdu wuja?
- Prosiła? Ona ledwie dyszała. Ten ich wuj Willy zabierze dzieci, bo jest ich jedynym
krewnym.
Maryla już chciała powiedzieć, że nie jedynym, bo i ona jest przecież kuzynką w trzeciej linii,
ale ugryzła się w język. I tylko wyszeptała:
- Proszę pamiętać, pani Wiggins, że gdyby potrzebna była pani pomoc, to zawsze może pani
wpaść do mnie na Zielone Wzgórze.
- Dziękuję ślicznie, panno Cuthbert - odparła pani Wiggins. - Wychowałam własną piątkę, to
sobie jakoś przez dwa tygodnie z tą dwójką poradzę. Nie po chrześcijańsku by było, gdybym
jako sąsiadka nie zajęła się tymi sierotami. - Jej twarz nagle złagodniała. - Bardzo lubiłam ich
biedną mamę. -I oświadczywszy to odmaszerowała w kierunku swego wozu, ciągnąc za sobą
dzieci.
- Uff! - wrzasnął Tadzio, którego uwierały ciężkie buty. - Niech pani tak nie szarpie.
- Im głośniej będziesz krzyczeć, tym bardziej będę szarpać - odpowiedziała pani Wiggins i
znów szarpnęła go za rękę.
Maryla odprowadziła ich wzrokiem. Serce mówiło jej, żeby zabrać dzieci. Coś ją jednak
powstrzymało. Ostrożność, obawa, brak wiary we własne siły? Nie wiedziała. Odwróciła się i
spojrzała na mogiłę. Grabarze zasypywali już trumnę.
- Do widzenia, Mario - szepnęła Maryla. - Niech Bóg ma w opiece twoją duszę. - Wrzuciła do
grobu
100
przyniesioną przez siebie wiązankę polnych kwiatów. Wstała skoro świt, żeby zerwać
ulubione kwiaty Marii... A teraz waha się, by zrobić to, czego na pewno pragnęłaby Maria.
Gdyby ta młoda kobieta pojawiła się nagle przed nią, Maryla wstydziłaby się spojrzeć jej w
oczy.
Rozdział czwarty
Małgorzata Linde też nie próżnowała w ciągu tych paru chwil, kiedy Maryla zajmowała się
dziećmi. Z początku czuła się urażona, że Maryla pośpieszyła do grobu, nie zwracając na nią
uwagi. Stała, trzymając się za obolały policzek, i żałowała, że w ogóle przyjechała z Marylą
na cmentarz. Ostatecznie Maria Keith nie jest jej kuzynką, tylko Maryli. W rodzinie
Małgorzaty nikt nigdy nie popełnił takiego nietaktu, żeby młodo umrzeć. Wszyscy cieszyli się
doskonałym zdrowiem i dożywali późnej starości.
No cóż, Maryla będzie miała za swoje, jeśli Małgorzata okaże się wyjątkiem od tej reguły.
Maryla stanowczo za mało się z nią liczy. Dziś, zamiast pocieszać zbolałą przyjaciółkę,
kazała jej się śpieszyć. Hm, pomyślała Małgorzata, śmierć ma swoje dobre strony, wszyscy
się nad umierającym rozczulają. Weźmy taką Marię Keith. Póki nie umarła, nikt na nią nie
zwracał uwagi. Oczywiście, ona, Małgorzata, umarłaby z większą godnością i miałaby
bardziej uroczysty pogrzeb.
Małgorzata podniosła głowę i rozejrzała się. Ból
101
zęba niemal ustąpił. Czuła się znacznie lepiej. I w tym momencie zobaczyła, że stojący z tyłu
mężczyzna wyraźnie chce do niej podejść. Patrzyła, jak kłaniając się i przepraszając toruje
sobie drogę. Uznała, że jest dystyngowany. Przez całe życie nie widziała chyba nikogo aż tak
dystyngowanego, jak ów dżentelmen.
Poprawiła kapelusz i czekała.
- Bardzo szanowną panią przepraszam. Czy jest pani może krewną nieboszczki?
Stał tuż przed nią. W ręku trzymał kapelusz, pasma błyszczących od brylantyny włosów
przylegały do łysej czaszki. Wydłużona chuda twarz była blada, jasnobłękitne oczy wyglądały
na wyblakłe.
Małgorzata po raz pierwszy od wielu lat zarumieniła się. Tak wiele, wiele lat upłynęło od
chwili, kiedy jakiś pan zwracał się do niej tak uniżenie. Zapominając o zachowaniu Maryli,
zapominając o bólu zęba, uśmiechnęła się.
- Nie, nie jestem krewną. Jestem przyjaciółką kuzynki nieboszczki, panny Cuthbert.
Rozmawia teraz z tymi berbeciami.
Nie odrywał oczu od jej twarzy. Wyciągnął rękę w rękawiczce.
- Pozwoli szanowna pani, że się przedstawię. Si-las Drabble, przedsiębiorca pogrzebowy.
- Miło mi pana poznać, panie Babble - oświadczyła Małgorzata mając nadzieję, że Maryla
widzi, jak ona rozmawia z tak eleganckim panem. - Ja nazywam się Małgorzata Linde, jestem
wdową po Tomaszu Linde. - I miała ochotę zapytać, czy istnieje także pani Babble.
102
- Drabble - poprawił ją, uśmiechając się żałobnie. - Mam nadzieję, że miała już pani czas
przyjść do siebie po tej smutnej stracie.
- O, tak - odpowiedziała żywo Małgorzata. -Tomasz umarł wiele lat temu. Od tego czasu
mieszkam na Zielonym Wzgórzu u panny Cuthbert.
Tym razem Silas Drabble przestał wpatrywać się w Małgorzatę i spojrzał we wskazanym
przez nią kierunku. Jego oczy zabłysły, gdy zobaczył Marylę w czarnej, wytwornej
muślinowej sukni.
- Ach - westchnął. - Jeszcze jedna dostojna dama.
Małgorzata skinęła głową.
- Na tym świecie, łaskawa pani, jedno jest tylko pewne. Każdego czeka śmierć.
- Amen - nabożnie westchnęła Małgorzata.
- I kiedy człowiek wkracza w wiek dojrzały, winien się nad tym zastanowić, prawda,
szanowna pani?
- Oczywiście, panie Bibble, chciałam powiedzieć, panie Babble. - Małgorzata była tak
zachwycona manierami swego rozmówcy, że dość nieuważnie słuchała jego słów.
- Drabble, pani Linde. Silas Drabble. - W dłoni pana Drabble'a pojawiła się czarno
obramowana wizytówka. Podał ją Małgorzacie. - Jestem przedstawicielem firmy „Pomniki i
nagrobki". Pełen asortyment usług: trumny, nagrobki, epitafia. Wszystko w najlepszym guście
i po umiarkowanych cenach. Jeśli Bóg pozwoli, i pani, i jej przyjaciółka mają przed sobą
wiele szczęśliwych lat życia. Ale kiedy zbliży się „skrzydla-
103
ty rydwan śmierci", proszę mnie natychmiast wezwać.
Małgorzata wlepiła w niego oczy. Ten człowiek spadł jej z nieba. Nie dawniej niż przed
chwilą zaczęła planować swój pogrzeb, a tu pojawia się ekspert, który doradzi jej, jak będzie
najbardziej elegancko pojawić się przed obliczem Stwórcy. Z trudem opanowała się, żeby mu
się nie rzucić na szyję.
- Ach, panie Dribble - rozpromieniła się. - Tak się cieszę. Zawsze mówiłam, że jak się już ma
coś zrobić, trzeba to zrobić dobrze. Jestem z tego znana. I nie mam zamiaru spartaczyć
własnej śmierci. -Wzięła wizytówkę i zaczęła ją dokładnie studiować.
Za Małgorzatą pojawił się nagle starzec w towarzystwie syna w średnim wieku. Uroczystość
już się skończyła, wszyscy wracali do swych wozów. Pan Drabble wyciągnął długą szyję i
zmierzył ich wzrokiem konesera. Z tej mąki będzie chleb, pomyślał. Ukłonił się nisko pani
Linde. Jego wargi rozchyliły się w uśmiechu.
Małgorzata zobaczyła rząd śnieżnych zębów. Pomna własnych wad uzębienia, uśmiechnęła
się zamykając szczelnie usta.
- Do widzenia, pani Linde. I niech pani pamięta, że do śmierci należy się przygotować.
Małgorzata znów się rozpromieniła.
- Zawsze to mówię, panie Piddle. Jeśli się ma już coś zrobić, trzeba...
Ale pan Drabble zniknął w tłumie, by odszukać najodpowiedniejszego kandydata do
zrobionej na miarę trumny.
104
Rozdział piąty
- Czuję, że nadchodzą moje ostatnie chwile... Ten ból...
Już po raz dziesiąty tego popołudnia Małgorzata zaczęła głośno jęczeć. Kątem oka spojrzała
na Marylę, ale Maryla zajęta była piciem herbaty; piła już drugą filiżankę.
- Tak spuchłam, że czuję się jak chomik - ciągnęła Małgorzata. - Trzeba spojrzeć prawdzie
prosto w oczy, Marylo, jak człowiek zaczyna puchnąć, winien zacząć żegnać się ze światem.
- Nikt jeszcze, Małgorzato, nie umarł od bólu zęba. Przecież ci mówię, żebyś poszła do
doktora Blaira i wyrwała sobie ten ząb.
- Wyrwać? Czyś ty zwariowała? To by jeszcze bardziej bolało... Zresztą McNabowie i
Linde'owie zawsze umierali nie utraciwszy ani jednego zęba i ja też tak zamierzam zrobić. I
to wkrótce. Ale chcę się do tego przygotować. Nie tak, jak niektórzy...
Maryla nie okazała najmniejszego zainteresowania. Nadal popijała herbatę, nie dając się
sprowokować przyjaciółce.
Małgorzata wzięła leżącą na stole czarno obramowaną wizytówkę i zaczęła się w nią
ostentacyjnie wpatrywać. Dopiero dwa dni upłynęły od pogrzebu Marii Keith, a już wysłała
do pana Drabble'a list, by podzielić się projektami dotyczącymi swego pogrzebu. Nie
wspomniała, czemu oczekuje wkrótce śmierci. Wstyd jej było przyznać się do ropiejącego
zęba mężczyźnie, którego zdrowe zęby lśniły jak śnieg. Nadmieniła tylko, że zachorowała i
obawia
105
się, iż długo nie pożyje, i szybko przeszła do rzeczy. Największy nacisk kładła na wygląd
trumny, zależało jej na opływowym kształcie i pięknym drewnie. Chodziło o to, by trumna
była godna osoby zajmującej jej pozycję społeczną. Dopiero na samym końcu zaczęła się
dopytywać o cenę.
- Zastanawiam się, ile by musiała kosztować dębowa trumna - szepnęła, wpatrując się w
wizytówkę tak, jakby niewidzialnym atramentem napisano na niej cenę.
Maryla nie wytrzymała.
- Małgorzato, podrzyj natychmiast tę wizytówkę. Nie potrzebujesz trumny.
- Owszem, potrzebuję, ale na pewno nie sosnowej.
Biedna Maria, musiało jej być w tej lichej trumnie strasznie ciasno. I nie było na co spojrzeć,
ż
adnych okuć z brązu, żadnych ozdób.
Maryla podniosła ku niebu oczy. Bała się, że jeśli Małgorzata nie przestanie wygadywać
takich bzdur, to ona zacznie krzyczeć. Usłyszała z ulgą, że jakiś pojazd zatrzymuje się przed
domem. Wyjrzała przez okno i z radością zobaczyła, jak z dwukółki wysiadają Oliwia i Sara.
- Kto to? - spytała Małgorzata, chowając się za drzwi. Odkąd jej spuchł policzek, nie zbliżała
się do okien. Nie chciała, aby ją ktoś zobaczył. Uważała, że wygląda, jakby trzymała w ustach
kulę od krokieta.
- To tylko Oliwia i Sara. Przyjechały, żeby cię sfotografować.
- Mnie? W tym stanie? Po co? śeby uwiecznić mój ból zęba?
106
- Nie ma to nic wspólnego z twoim zębem, Małgorzato. Chodzi o kościelny chór.
Powiedziałam im, że to ty go założyłaś.
- A założyłam. Harowałam jak wół... - Małgorzata nagle umilkła... Jak ma się teraz
zachować? Oczywiście, że chciała, aby świat dowiedział się o jej roli w zorganizowaniu
chóru. Ale czy ma pokazać się światu, gdy wygląda jak ropucha?
' Po chwili zastanowienia doszła do wniosku, że za wszelką cenę musi zdobyć rozgłos. Należy
jej się. A jeśli chodzi o spuchnięty policzek, to może dać się sfotografować z lewego profilu.
Spojrzawszy na swoją suknię, jęknęła.
- Nie wpuszczaj ich, Marylo. Nie włożyłam gorsetu.
- To idź na górę i włóż!
-Powinnaś być generałem, Marylo Cuthbert. Wciąż wszystkim rozkazujesz. -1 nim jeszcze jej
zirytowana przyjaciółka otworzyła drzwi, Małgorzata była już na górze.
Maryla serdecznie powitała Oliwię i Sarę. Małgorzata wciąż rozprawiała o swojej śmierci i
trumnach, ona sama martwiła się dziećmi biednej Marii, wobec tego każda rozrywka była
dobra. Tego ranka, wysłuchując skarg Małgorzaty, upiekła swój słynny placek z jagodami i
teraz poczęstowała gości.
Sara z zachwytem wzięła kawałek, Oliwia jednak odmówiła. Oliwia od niedawna pisywała do
„Kronik" Avonlea i nie czuła się jeszcze pewnie w tej nowej dla siebie roli dziennikarki.
Zwykle, gdy szła gdzieś przeprowadzać wywiad, towarzyszył jej Jasper Dale, miejscowy
talent i właściciel pięknego,
107
acz kapryśnego aparatu fotograficznego. Choć Jasper był człowiekiem nieśmiałym i pełnym
rezerwy, dodawał jednak Oliwii otuchy. Niestety, pojechał w interesach do Charlottetown i
Oliwii bardzo go brakowało. Nie była pewna, czy poradzi sobie z aparatem fotograficznym.
Nie było łatwo go obsłużyć. Wymagał tylu starań i uwagi. Próbując nie okazać paniki, Oliwia
ustawiła trójnóg z aparatem tuż obok pianina - zamierzała sfotografować panią Linde z
rękami na klawiaturze.
Sara z zachwytem pochłonęła dwa kawałki placka, nim uprzytomniła sobie, że Oliwia
ustawiła już aparat, a teraz przesuwa doniczkę z piękną lilią tak, żeby ją było widać w tle.
Najwyższy czas pomóc ciotce.
- Słyszałam, że w tym roku pani Linde ma zaśpiewać na jarmarku kościelnym - powiedziała
Sara, niechętnie odkładając widelczyk. - Czy pani Linde zawsze śpiewała?
- Odkąd ją znam - odpowiedziała dumna z przyjaciółki Maryla. - Za młodu miała prześliczny
głos. Stale proszono ją o występy. Śpiewała także w duecie. <¦
- Czy śpiewała kiedyś w duecie z jakimś słynnym śpiewakiem?
- Nie... Choć owszem - był pewien świetny tenor, pastor, który miał własny chór...
Maryla przerwała. Na jej twarzy odmalował się niepokój. Dotknęła drażliwego tematu.
Powinna uważać. Obawiała się, że już powiedziała zbyt wiele.
- Czy to ktoś, kogo znamy? - spytała Sara.
- Nie, nie. I zresztą wkrótce potem Małgorzata
108
wyszła za Tomasza, przestała śpiewać, miała ważniejsze sprawy na głowie.
Sara głęboko odetchnęła. To brzmiało romantycznie.
- Czy chce pani powiedzieć, że pani Linde zrezygnowała z życia artystycznego, bo spotkała
wielką miłość?
- Hm, tak bym tego nie nazwała. - Maryla nie wiedziała, jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji.
Rozejrzała się bezradnie. Na szczęście zawołała ją Małgorzata.
- Marylo, mogłabyś tu przyjść? Potrzeba mi twojej pomocy.
- Panno Cuthbert, czy nie ma pani jakichś pamiątek z tamtych czasów? Programów chóru
albo może fotografii pani Linde?
Na górze znów rozległo się niecierpliwe wołanie Małgorzaty.
- Marylo! Co się z tobą dzieje? Nie mogę znaleźć mojego... no, sama wiesz czego...
- Bardzo bym była wdzięczna, panno Cuthbert -Oliwia poparła Sarę. - W redakcjach gazet
mówi się zawsze, że „jedno zdjęcie warte jest tysiąca słów".
Maryla przystanęła. Trochę straciła głowę.
- Małgorzata schowała swoje stare papiery do komórki - powiedziała niepewnym głosem. -
Ale nie wiem, czy chciałaby, żeby ktoś w nich myszkował. Mogą tam być jakieś listy.
- Och, panno Cuthbert, my nawet nie spojrzymy na listy - zapewniła Oliwia. - Chodzi nam
tylko o dokumenty z okresu chóru. Może są tam teksty hymnów, które się wtedy śpiewało.
No i fotografie.
109
- Marylo! Czekam i czekam!
- No, dobrze. Zajrzyjcie do komórki. Ale poproszę was o dwie rzeczy. Po pierwsze, gdy pani
Linde zejdzie na dół, udawajcie, że nie widzicie jej spuchniętego policzka. Od tygodnia bolą
ją zęby i wybiera się na tamten świat. - Maryla weszła na pierwszy stopień schodów. -
Dobrze, Małgorzato, już idę.
- Panno Cuthbert! Maryla zatrzymała się.
- Tak, Oliwio?
- A ta druga rzecz?
- Druga rzecz?
- Chciała nas pani prosić o dwie rzeczy.
- Ano, właśnie. Byłabym zapomniała... - Maryla umilkła, szukając odpowiednich słów. -
Bardzo was, moje drogie, proszę... nie rozgrzebujcie popiołów... -1 wypowiedziawszy to
tajemnicze zdanie Maryla znikła na schodach.
Rozdział szósty
Oliwia i Sara weszły do komórki. Miały szczery zamiar szukać tylko starych zbiorów
hymnów, zdjęć i nut. Nie chciały wścibiać nosa w prywatne sprawy Małgorzaty. Rzucił im się
w oczy stary kufer. Na wieku widniały inicjały. „M. McN".
- No tak, Małgorzata McNab. Tak brzmiało jej panieńskie nazwisko.
Bez namysłu podniosły wieko. Na stosach listów przewiązanych wstążeczkami leżała
oprawiona fotografia. Sara wzięła ją do rąk.
110
- To pewnie pani Linde za swoich młodych lat. Ojej, jaka ona była śliczna. - Sara ogromnie
zdziwiła się, widząc panią Linde jako ładną, młodziutką panienkę. Choć miała bujną
wyobraźnię, trudno jej było uwierzyć, że ta starsza już kobieta była kiedyś wiotką
dziewczyną. Bo jeśli przysadzista pani Linde z siwymi włosami, wolem na szyi i krzykliwym
głosem wyglądała kiedyś tak jak Sara, to znaczy, że i Sara w przyszłości... Nie, lepiej było o
tym nie myśleć.
- Daj mi też zobaczyć - poprosiła Oliwia i sięgnęła po wyblakłą fotografię.
Z obluzowanej drewnianej ramki wysunęło się zdjęcie, a pod nim było inne, mniejsze. Sara
wyjęła je.
- Ojej! - zawołała. - To pewnie Tomasz. Ciociu Oliwio, nigdy mi ciocia nie mówiła, że był
taki przystojny.
- Bo nie był - odpowiedziała Oliwia, marszcząc z namysłem czoło. - Tomasz Linde był
niskim, brzydkim mężczyzną, ale za to miał złote serce.
- A ten pan jest piękny. - Sara oderwała wzrok od fotografii i podała ją ciotce Oliwii.
- To nie Tomasz - powiedziała powoli Oliwia. -Tomasz nigdy tak nie wyglądał. - Odwróciła
fotografię. Z tyłu przylepiony był do niej kosmyk ciemnych włosów i błękitna wstążeczka. Z
trudem, ale się dało przeczytać wyblakły napis: „Mojej pięknej Małgorzacie. Kroczy w
majestacie jak rozgwieżdżona noc". I dwie literki: „A.D.".
Oliwia i Sara wpatrywały się jak zahipnotyzowane w zdjęcie promiennej, dziewczęcej
Małgorzaty
111
oraz dziarskiego młodzieńca. Wyglądał wspaniale, był taki dystyngowany i naprawdę piękny:
ciemne oczy patrzyły kpiąco spod długich czarnych rzęs. Usta rozchylał szelmowski uśmiech.
Miał na sobie ciemny garnitur i białą koszulę ze sztywnym kołnierzykiem. Z kieszonki zwisał
złoty łańcuszek. Mógł być słynnym młodym tenorem, który objeżdżał z koncertami świat.
Mógł być bogiem greckim w przebraniu zwykłego śmiertelnika. Ale w żadnym wypadku nie
mógł być Tomaszem Linde; tak, Sara była teraz tego zupełnie pewna.
- Spójrz! - Oliwia zaczęła grzebać w kufrze. Pomna ostrzeżenia Maryli, nie dotykała listów.
Ale chyba wolno było obejrzeć książki? Wzięła do ręki oprawny w skórę zbiór hymnów. Na
pierwszej stronie zobaczyła napis „Objazdowy Chór Ewangeliczny". Oliwia ostrożnie
przewracała kruche stroniczki. Na czwartej kartce ujrzała zasuszoną czerwoną różę. I
przywiązany do niej kartonik z literami „A.D.". Wokół tych liter ktoś narysował serduszko.
Oliwia i Sara popatrzyły na siebie znacząco.
- Ukryta fotografia, przystojny młodzieniec, miłosna dedykacja, serduszko wokół inicjałów
A.D. i zasuszona róża - wyliczyła Sara. - Ciociu Oliwio! Co za pasjonująca zagadka. Kto by
pomyślał, że pani Linde mogła mieć kiedyś takie przeżycia...
Oliwia zrobiła zmartwioną minę.
- Maryla ostrzegała nas, by nie odgrzebywać starych spraw. Ale, Saro, to naprawdę
fantastyczna historia.
112
Na górze nieświadoma niczego Maryla pomagała Małgorzacie włożyć gorset. Krępa
przyjaciółka utrudniała jej to. Kręciła się i wierciła, wciąż poprawiając włosy.
- No, Marylo, pośpiesz się - napominała. - Nie mogę im dać tak długo na siebie czekać.
- Nie ruszaj się i wciągnij mocno brzuch. Gorset sięgał od piersi aż po biodra, pełno w nim
było fiszbinów. Należało go z tyłu zasznurować i wtedy sylwetka nabierała kształtu
klepsydry. Jednakże trudno było wtłoczyć w gorset obfite kształty Małgorzaty. Małgorzata
obiema rękami trzymała się poręczy łóżka, a Maryla z całych sił ciągnęła za tasiemki.
- Uf! Szczypie! Uważaj!
- Masz za dużo tłuszczu - powiedziała przez zaciśnięte zęby Maryla.
Małgorzata wstrzymując oddech usiłowała wciągnąć brzuch. Ale teraz musiała odetchnąć, by
zaprotestować. Tasiemka puściła.
- Marylo Cuthbert, uważasz, że jestem za tłusta?
- Już cię prosiłam, Małgorzato, żebyś nie oddychała. Tak, zanadto sobie dogadzasz. Coraz
trudniej jest wbić cię w tę aparaturę.
- Bzdury. Mam taką samą figurę jak dwadzieścia lat temu. To raczej tobie pogorszył się
wzrok. Trudno ci zobaczyć te tasiemki, bo słabo widzisz, a jesteś zbyt próżna, żeby się do
tego przyznać. Nie myśl, że nie zauważyłam. Ciągle mrużysz oczy. A udajesz, że nic ci nie
jest.
Maryla otworzyła usta, chciała Małgorzatę przekrzyczeć. Ale opanowała się, zawiązała
tasiemkę
— Przeklęte skrzypce
113
i zeszła na dół, zostawiając przyjaciółkę samą. Małgorzaty nie dałoby się przekrzyczeć, miała
silniejszy głos. Maryla doszła do wniosku, że nie będzie się z nią kłócić, i tak ma dosyć
kłopotów. Zaczeka jeszcze trochę, a jeśli Małgorzata się nie uspokoi, poprosi ją, by z końcem
miesiąca znalazła sobie inne lokum.
Oliwia z ulgą stwierdziła, że seans fotograficzny się udał. Małgorzata wprawdzie z trudem
oddychała, ale uśmiech nie schodził jej z ust. Usiadła przy fortepianie i posłusznie przybierała
rozmaite pozy, nalegała tylko, żeby na zdjęciach widniał wyłącznie jej lewy profil. Zapytana
o swoją rolę w utworzeniu pierwszego chóru w Avonlea, opowiadała długo i szczegółowo,
umilkła dopiero, gdy Maryla poczęstowała Sarę ostatnim kawałkiem ciasta. Na szczęście Sara
dostrzegła wzrok pani Linde i grzecznie odmówiła.
Kiedy Małgorzata pałaszowała ciasto, Oliwia zadała jej ostatnie pytanie.
- Nic pani, pani Linde, nie wspomniała o Objazdowym Chórze Ewangelicznym. Kogo pani w
tym chórze znała? Czy śpiewał w nim ktoś o inicjałach A.D.?
Małgorzata podniosła głowę i chwyciła się za szyję, jakby się dławiła. Może uwięzły jej w
gardle okruchy ciasta? Oczy załzawiły się, zaczęła kasłać. Maryla pobiegła po szklankę wody.
Małgorzata zaczęła popijać wodę małymi łyczkami, jakby chciała zyskać na czasie. Sara nie
potrafiła dłużej czekać.
114
Podała pani Linde fotografię, którą zabrała z kufra, korzystając z nieuwagi Oliwii.
- Kim on jest?
Małgorzata wyglądała tak, jakby miały jej pęknąć wszystkie naczynka krwionośne. Odebrała
Sarze zdjęcie i zerwała się z krzesła.
- Jak śmiałaś! - zawołała. I zwróciła się do Maryli. - Marylo Cuthbert, jak mogłaś dopuścić,
ż
eby one grzebały w moich rzeczach!
Maryla zawstydziła się.
- Nie sądziłam, że zachowałaś to zdjęcie, Małgorzato. Gdybym wiedziała, nigdy bym się nie
zgodziła, żeby...
- Zachowałam, no i co z tego? A ty nie miałaś prawa. Pan Bóg raczy wiedzieć, jaki z tego
będzie pasztet.
Oliwia spojrzała na Sarę, sygnalizując jej, że czas zmykać. Zabrały aparat i wyszły do sieni.
- Panno Cuthbert, proszę się nie fatygować. Do widzenia, pani Linde. Bardzo paniom
dziękujemy za gościnność.
Maryla odprowadziła je jednak i zamknęła za nimi drzwi. Kiedy wróciła do saloniku,
zobaczyła, że po policzkach Małgorzaty spływają łzy.
- Marylo, co ja mam zrobić? Pod moim zębem założyły gniazdo szerszenie, a te dziewuszyska
nie ustaną, dopóki się nie dowiedzą, co łączyło mnie z Ambrożym!
Maryla objęła Małgorzatę.
- Chodź na górę, pomogę ci zdjąć gorset - powiedziała serdecznym tonem. - A potem musisz
poprosić doktora Blaira, żeby obejrzał ci ten ząb.
115
Rozdział siódmy
Hetty King odłożyła miotełkę z piór do wycierania kurzu i spojrzała z namysłem na
najmłodszą siostrę.
- Objazdowy Chór Ewangeliczny? A na co ci ta wiadomość?
Oliwia podrapała się ołówkiem w głowę.
- To ty o tym coś wiesz? A ja przez całe życie nigdy nie słyszałam, żeby w Avonlea mówiło
się o jakichś ewangelicznych śpiewach.
- Dowodzi to jedynie, że wbrew temu, co ci się wydaje, nie jesteś wszechwiedząca.
- Ale dlaczego nigdy o nich nie wspomniałaś?
- Bo się nie pytałaś.
Oliwia starała się nie okazać zniecierpliwienia.
- Ale teraz pytam. Hetty, opowiedz mi o tym chórze.
Hetty zastanowiła się.
- To była grupa młodych śpiewaków.
- Tyle to się domyśliłam, Hetty.
- Często przyjeżdżali do Avonlea. Byli... byli bardzo popularni. Czego jeszcze chcesz się
dowiedzieć?
- Wszystkiego. Czy mieli kierownika, dyrygenta?
-Tak.
- Jak się nazywał?
- Jak się nazywał? - Hetty zdjęła z kanapy pyłek i wpatrywała się w niego tak, jakby chciała
wyczytać listę nazwisk. I obojętnym tonem dorzuciła: -Cóż, oczywiście, że pamiętam. To
było niezwykłe nazwisko.
116
- Jak brzmiało?
Hetty poprawiła włosy. Uśmiechnęła się, nagle odmłodniała. I wyglądała tak, jakby zupełnie
zapomniała o obecności Oliwii i Sary.
- Zawsze uważałam, że jego imię świetnie do niego pasuje... był piękny jak młody bóg... jak
grecki bóg. Wszystkie panie kręciły się wokół niego jak pszczoły wokół słoika z miodem albo
nektaru bogów... ambrozji... Tak, Ambroży Dinsdale zasługiwał na swoje imię.
- A.D.! - wykrzyknęła Sara, która do tej pory siedziała cicho na krześle, wpatrując się w
ciotkę Hetty. - Och, dlaczego pani Linde odebrała mi tę fotografię. Pokazałabym ją cioci.
- Małgorzata Linde ma fotografię Ambrożego Dinsdale'a? - Ciotka Hetty jakby obudziła się
ze snu. Małgorzata Linde. No, no. A przecież była kobietą zamężną. Hetty zbladła. Chwilę
stała nieruchomo, mnąc w ręku delikatną miotełkę. - Nie wiedziałam, że się tak dobrze znali -
wyszeptała. -Aż tak dobrze, że dał jej swoje zdjęcie - Spojrzała na Oliwię. - Co ci o nim
mówiła?
- Nic. Zaczerwieniła się tylko jak burak, kiedy pokazałyśmy jej to zdjęcie i spytałyśmy o
inicjały A.D.
- To jej chyba całkiem popsuło smak placka - powiedziała ponuro Sara. - A taką miałam na
niego ochotę.
- Czy mówiła wam, że śpiewała z nim w duecie? Nie, nie stale, ale raz czy dwa.
- Nie, nic nie mówiła o duecie. Ale coś o tym wspomniała Maryla. Biedna Maryla! - zawołała
117
Oliwia. - Małgorzata bardzo ostro ją potraktowała, gdy dowiedziała się, że ona wpuściła nas
do komórki.
- Zupełnie nie mogę pojąć, jak Maryla Cuthbert wytrzymuje z tą kobietą. - Hetty znów
zabrała się do ścierania kurzu. Kolorowe pióra muskały dostojne tomy stojące na półkach. Ale
przestała nucić. I nie dotykała grzbietów książek, jak to zwykła robić. Sara uważała, że ciotka
nie tyle sprawdza, czy są wciąż zakurzone, ile po prostu lubi mieć z nimi bliski kontakt.
Hetty myślami bawiła gdzieś daleko. Kiedy Oliwia spytała ją, czy znała Dinsdale'a, obruszyła
się.
- Nie, skąd... to znaczy: czy w ogóle można kogoś znać? Ambro... pan Dinsdale był
czarującym człowiekiem, miał nienaganne maniery... A ja byłam panną...
- Ależ Hetty, Małgorzata wtedy też jeszcze nie wyszła za mąż. Była bardzo młoda. I bardzo
ładna.
- Ja też byłam ładna. Wiele osób twierdziło, że dużo ładniejsza od niej. - Hetty przyłożyła
rękę do piersi, jakby chcąc stłumić emocje.
- No jasne, Hetty. Byłaś śliczna jak obrazek. Sara przyjrzała się z bliska ciotce Hetty. Co jej
się
stało? Trzęsły jej się ręce. Na twarzy pojawiło się rozgoryczenie... trudno było uwierzyć, że
kiedyś była tak śliczna, jak to utrzymywała Oliwia.
- Czy pan Dinsdale miał ładny głos? - spytała nagle Sara.
Z twarzy ciotki Hetty znikło rozgoryczenie.
118
- Śpiewał jak anioł, Saro. Nigdy nie słyszałam bardziej aksamitnego głosu. Ani przedtem, ani
później. Kiedy się go słuchało, dusza zdawała się ulatywać ku niebu. Człowiek zapominał, że
jest zwykłym śmiertelnikiem.
Oczy ciotki Hetty napełniły się łzami. Odwróciła się w stronę półki z książkami i zapalczywie
zaczęła wycierać kurz. Oliwia wertowała swe notatki i nie zwracała uwagi na dziwne
zachowanie siostry.
- Wiesz co, Hetty? - powiedziała z namysłem. -Chyba powinnam napisać artykuł o tym
Objazdowym Chórze Ewangelicznym. Coś mi się zdaje, że odegrał ważną rolę w życiu
Avonlea.
- Tak, tak - zgodziła się zduszonym głosem Hetty.
- No to zabieram się do dzieła - oświadczyła Oliwia zamykając notes. - Pomożesz mi, Saro?
Przepytamy całe miasteczko.
Sara skinęła głową, ale wciąż wpatrywała się w starszą ciotkę.
- A co ciocia o tym myśli?
- Czemu nie? - powiedziała ostro Hetty nie odwracając się. - śadnej dziennikarki nie uda się
powstrzymać, kiedy uważa, że znalazła temat. I to taki, który wzbudzi zainteresowanie
wścibskich czytelników - dodała kwaśnym tonem.
- No to chodź, Saro. - Oliwia wybiegła z pokoju. Sara jeszcze raz spojrzała na ciotkę Hetty.
Wciąż
stała, wpatrując się w książki, z miotełką w dłoni. Poczuła chyba wzrok dziewczynki i
odwróciła się.
- Dajcie mi znać, czegoście się dowiedziały.
119
Rozdział ósmy
Znów to chrząkanie. Rozgniewana Małgorzata stuknęła piórem w stół i wstała. Przeżywała
męki twórcze, układając następny list do swego przedsiębiorcy pogrzebowego. Pisanie listów
ź
le wpływało na stan jej ducha. Czuła się podenerwowana i zirytowana, a w dodatku ten ząb.
Szczęka tak spuchła, że owinęła ją chustką, którą zawiązała na czubku głowy. Wyglądała jak
wielka nakręcana zabawka.
- Jeśli to ten świniak Harrisona zabiera się do moich kwiatów, zrobię z niego kotlety.
Ś
winia pana Harrisona znana była ze swego zamiłowania do wypraw do cudzych ogrodów.
Małgorzata i ten świniak od dawna już toczyli boje.
- Mówiłaś, iż tak cię boli ząb, że nic nie możesz przełknąć - zauważyła Maryla, która
wałkowała ciasto na pieróg.
- Nie musisz mi przypominać o moim nieszczęściu, Marylo. Wiedz tylko jedno: jeśli nie
zabije mnie ból, to umrę z głodu. Odkąd zaczął mi dokuczać ten ząb, nie wzięłam nic do ust.
Maryla mocno ścisnęła wałek do ciasta. Cóż, jeśli Małgorzata chce wierzyć, że potrafiłaby
zagłodzić się na śmierć, to Maryli na pewno nie uda się pozbawić ją tych złudzeń.
- Lepiej usiądź, skończ list i przestań jęczeć i mówić o śmierci.
- Będę mówić o śmierci, póki będę żyła, Marylo. I póki żyję, nie dopuszczę, żeby ten
wieprzek niszczył moje mieczyki. - Małgorzata jako oręż chwyciła fartuch i wybiegła z
kuchni na werandę.
120
Maryla z westchnieniem usiadła przy stole i przymknęła oczy: lada chwila z gardła
Małgorzaty wyrwie się ten straszny wrzask, którym zawsze witała świnię pana Harrisona, a
ten wrzask Marylę ogłuszał - był jak uderzenie topora. Maryla uniosła umączone ręce, żeby
zatkać uszy, ale usłyszała, jak Małgorzata przełyka głośno ślinę, jakby chcąc stłumić krzyk. I
choć zwykle mówiła skrzekliwym głosem, tym razem odezwała się cicho i łagodnie.
- O! Dzień dobry, panie Guabble. Co za miła niespodzianka. Myślałam, że w ogrodzie jest
ś
winia.
Odpowiedział jej męski głos ociekający ulepkiem.
- Dzień dobry, pani Linde. Przyjechałem wziąć miarę na pani trumnę.
Maryla wstała i wyszła na werandę. Mężczyzna stał z kapeluszem w ręku. Jego twarz była
równie biała jak koszula. A garnitur czarny jak noc. I nigdy dotąd Maryla nie widziała tak
pozbawionych koloru oczu. Przyszło jej na myśl, że wyglądają jak dobrze umyte okna. Gdy
zobaczył Marylę, w jego oczach pojawił się błysk. Szybko włożył kapelusz na głowę i znów
go zerwał szarmanckim gestem.
- Silas Drabble, do usług łaskawej pani - ukłonił się. - Pozwoli pani, że złożę jej życzenia
miłego dzionka. - Znów się ukłonił.
Maryla sztywno skinęła głową. Coś ją w tym człowieku drażniło. A Małgorzata zdawała się
nie widzieć, że jest wręcz odpychający. Znikło jej zdenerwowanie. Zapuchnięta twarz
rozjaśniła się w uśmiechu.
- Proszę wejść, panie Rabble. Bardzo się cieszę, że pana widzę. Właśnie miałam do pana
napisać.
121
Pod werandą, wcale nie próbując się ukryć, świnia pana Harrisona chwyciła w ryj
najpiękniejsze mieczyki Małgorzaty i tylnymi nogami zaparła się w ziemię, aby łatwiej jej
było wyrwać bezbronne kwiaty. A Małgorzata zdawała się tego nie widzieć. Patrzyła tylko na
tego swojego przedsiębiorcę pogrzebowego. Wprowadziła go do środka - Maryla musiała
usunąć się z drogi. Usłyszała, jak już w saloniku Małgorzata mówiła, siadając na ulubionym
fotelu Maryli:
- No, do dzieła. Jeśli człowiek chce elegancko odejść, musi wszystko zaplanować.
Planowanie zabiera czas. A ja już tego czasu dużo nie mam.
- Cóż, droga pani, doświadczenie, którego nabyłem w moim zawodzie, nauczyło mnie, że
nigdy nie wiadomo, czy za chwilę nie będzie za późno -oświadczył pan Drabble. - Dlatego
też, zamiast pani odpisywać, ośmieliłem się pojawić osobiście.
- Jak to ładnie z pana strony. Proszę się rozgościć. Maryla zaraz poda panu herbatę.
Maryla aż prychnęła. Nie miała zamiaru tracić czasu dla jakiegoś tam pana Drabble'a.
Pan Drabble jednakże nie dawał się odwieść od swojej misji.
- Nie, pani Linde. Najpierw interes, a dopiero potem przyjemność - oświadczył, wyjmując z
torby wielki centymetr krawiecki. - Może pani będzie uprzejma wstać.
Małgorzata zerwała się na nogi i z entuzjazmem pozwoliła się zmierzyć. Z przyjemnością
patrzyła, jak pan Drabble starannie zapisuje w czarnym notesie jej wymiary, polizawszy
przedtem ołówek bardzo bladym językiem.
122
- Niech pan nie zapomina o Maryli - powiedziała, gdy tylko skończył, bojąc się, żeby jej
przyjaciółka nie poczuła się pominięta.
Pan Drabble ostrożnie zerknął na Marylę. Choć panna Cuthbert była w odpowiednim wieku,
nic nie wskazywało na to, by zamierzała sprawić sobie trumnę. Stała tyłem i nie zwracała na
intruza najmniejszej uwagi. Pan Drabble podszedł do niej, trzymając w wyciągniętej ręce
centymetr. Wyglądał jak hycel, który zamierza schwytać podejrzanego kundla.
- No, panno Cuthbert - powiedział zachęcającym tonem. - To nie będzie bolało. Zmierzę tylko
panią wzdłuż i wszerz.
Maryla odwróciła się, wyprostowała i to ona zmierzyła wzrokiem pana Drabble'a.
- Marylo, bądź rozsądna - powiedziała Małgorzata przymilnym tonem. - Biedny pan Bubble
przyjechał aż z Carmody tylko po to, żeby nas zmierzyć. Przecież go nie odeślesz z pustymi
rękami.
- Na pewno nie. Na pewno nie - wdzięczył się pan Drabble. Wyciągnąwszy ramiona podszedł
i spróbował zmierzyć Marylę w pasie. Ale ona nie zamierzała się poddać. Podniosła rękę,
chwyciła centymetr i zręcznie owinęła go wokół kościstych przegubów rąk pana Drabble'a.
- Będzie pan tak dobry trzymać ręce przy sobie -prychnęła. - Nie dam się zmierzyć. I nie chcę
trumny.
Ze skrępowanymi rękami pan Drabble opadł na fotel i usiłował się rozwiązać. Małgorzata z
dezaprobatą pokręciła głową. Jak
123
Maryla śmie tak ostro traktować ich dystyngowanego gościa? Ale wiedziała, że gdy jej
przyjaciółka wpadnie w gniew, lepiej dać za wygraną. Spróbowała jednak trochę powalczyć.
- No, Marylo. Przecież nie lubisz wyrzucać pieniędzy przez okno. Spójrzmy prawdzie w oczy.
Wkrótce obu nam będą potrzebne trumny; jeśli teraz kupimy obie razem, zaoszczędzimy
ładny grosz.
- Nie zamierzam jeszcze umierać, Małgorzato Linde, i ty też nie!
Pan Drabble uwolnił ręce, położył na kolanach przepaścistą torbę i zaczął w niej grzebać.
- Kiedy łaskawa pani będzie już gotowa umrzeć
- powiedział wyciągając broszurkę - mam dla łaskawej pani model prima. W katalogu numer
pięćdziesiąt. To chluba naszego zakładu. Ręcznie rzeźbiony dąb. - Jego wyblakłe oczy
rozświetliły się. - Pięćdziesiąt centów miesięcznie przez pięć lat albo do chwili zgonu, jeśli
ten nastąpi wcześniej.
- No widzisz - wtrąciła Małgorzata. - To bardzo tanio jak na solidny dąb. W takiej trumnie,
Marylo, nie będziesz się musiała wstydzić na własnym pogrzebie.
Maryla nie raczyła odpowiedzieć. Pan Drabble wziął owo milczenie za dobrą monetę i zaczął
nalegać.
- Trumna jest wysłana najcieńszym atłasem -zniżył głos. - Cudowne, delikatne kolory.
Jasnożół-ty, błękitny, bladoróżowy albo wreszcie... - tu przerwał dla większego efektu -...
nasz najnowszy kolor
- cyklamenowy.
- Cyklamenowy wybieram ja - Małgorzata po-
124
czuła zazdrość. Nie bardzo wiedziała, jak wygląda kolor cyklamenowy, ale uznała, że Maryla
zbyt długo już zaprząta uwagę pana Drabble'a. - Niech pan to zanotuje, panie Scrabble. A jeśli
chodzi o mój strój, wszystko już przemyślałam. Do trumny włożę herbacianą jedwabną
suknię z perłowymi guziczkami i koronkowy szal. Oczyściłam najlepsze pantofle. Znajdzie je
pan na dnie szafy, zawinęłam je w czerwoną flanelę. Gdzie pana ołówek, panie Scribble,
może powinien pan to sobie zanotować... Dalej - kwestia koni. Myślę, że do mojego
karawanu powinno się zaprząc sześć koni. Jak uważasz, Marylo?
- Małgorzato Linde, ty chyba zwariowałaś? Zamiast nam zawracać głowę pogrzebem,
powinnaś poprosić doktora Blaira, żeby ci wyrwał ząb. Od razu zaczniesz nowe życie.
- Nie, Marylo, nie wpuszczaj do serca zielonookiego potwora*. Zazdrościsz mi, że mam
umrzeć pierwsza. A przecież pan Rabble chce wziąć także i twoje wymiary. Marylo! Wróć!
Co się tej kobiecie stało?
A Maryla odwróciła się nagle i wybiegła z pokoju. Małgorzata obdarzyła przedsiębiorcę
pogrzebowego pokornym uśmiechem.
- Niech pan się nie przejmuje, panie Grovel. Ona nie pogodziła się jeszcze z myślą o swoim
pogrzebie. I w ogóle od śmierci tej biednej Marii Keith zachowuje się jakoś dziwacznie.
Pan Drabble ze zrozumieniem przymknął powieki.
* Cyt. z „Otella" Williama Szekspira
125
- Trudno jest pogodzić się ze śmiercią. Ale łatwiej tym, którzy wiedzą, że spoczną w dębowej
trumnie.
- Amen - Małgorzata pochyliła głowę. śadne z nich nie wiedziało, co jeszcze dałoby się
stosownego powiedzieć.
Zapanowała cisza i raptem rozległ się pozornie spokojny głos Maryli.
- Witam, pani Wiggins. Jak miło, że przywiozła pani z wizytą dzieci.
Rozdział dziewiąty
Małgorzata miała rację: od czasu, kiedy Maryla, usłyszała o śmiertelnej chorobie Marii, nie
zaznała chwili spokoju. Rozmyślała o dzieciach, czuła, że los ją z nimi zwiąże. Starała się tę
myśl odrzucić. Nie rozmawiała o tym z Małgorzatą ani nie robiła żadnych planów. Ponieważ
Maria o nic jej nie poprosiła, nie zostawiła żadnego listu, Maryla zachowywała się tak, jakby
ten problem nie istniał.
Nawet teraz, kiedy pani Wiggins zaczęła coś głośno mówić, a dzieci stały wlepiając w nią
wzrok, udawała, że chodzi o zwykłe odwiedziny.
Nie należy z tego wnioskować, że Maryla miała nieczułe serce. Została wychowana tak, by
kierować się zawsze zdrowym rozsądkiem i przed podjęciem decyzji - ważyć wszystkie za i
przeciw. Nie powodowała się nigdy nagłym impulsem, choć leżałoby to w jej naturze. Toteż
od wielu już tygodni walczyła sama z sobą. Instynkt nakazywał jej zająć się dzieć-
126
mi; odebrane wychowanie mówiło, że byłoby to nierozważne, że nikt jej o nic nie prosił, że
jest tylko daleką krewną, jest stara, niezbyt zamożna i ma już na Zielonym Wzgórzu
Małgorzatę Linde. Nic dziwnego, że irytowała ją Małgorzata z tą swoją manią śmierci. Serce
walczyło z rozsądkiem i Maryla nie mogła znaleźć sobie miejsca.
Wcale jej nie zdziwił widok pani Wiggins z dziećmi, ale nie potrafiła wyciągnąć do nich
ramion, choć nakazywał jej to instynkt. Nie, powinna zachować dystans. Podziękuje pani
Wiggins za wizytę i da jej do zrozumienia, że ta wizyta nie potrwa długo.
Panią Wiggins mało obchodziła rozterka Maryli. Chciała się pozbyć kłopotu.
- Dość mam tego chłopaczyska! - krzyczała. -Stłukł mój najlepszy półmisek. A dziś rano
wyrwał pióra z ogona mojego nagrodzonego koguta.
Tadzio wiercił się niespokojnie. W jednej ręce trzymał sfatygowaną walizkę, w drugiej
ukochaną żywą ropuchę. Maryla usiłowała na niego nie patrzyć. Bała się, że ulegnie
porywowi serca.
- Bardzo mi przykro słyszeć, że Tadzio jest niegrzeczny, pani Wiggins - powiedziała
uprzejmie. -Ale cóż ja mam na to poradzić?
- Jak to co? Mówię pani przecież, że nie wytrzymam już z nim ani chwili! Może pani z nim
zrobić, co pani chce. Może go pani zatrzymać albo rzucić na pożarcie świniom. Ja umywam
ręce. - I w tym momencie puściła kołnierz Tadzia tak nagle, że chłopiec upadł. Tola
natychmiast wybuchnęła płaczem i to trochę zmiękczyło serce pani Wiggins.
127
- Tę małą mogę zatrzymać do przyjazdu ich wuja. Ale tego... tego nicponia nie chcę widzieć.
Pani Wiggins wzięła Tolę za rękę i zaczęła ją ciągnąć w stronę dwukółki. W tym momencie
Tadzio także zaczął płakać.
- Niech pani nie zabiera Toli! Mama mówiła, że mamy się sobą opiekować! - krzyknął. - Nie
wolno pani nas rozdzielić.
A Tola zaparła się nóżkami w ziemię i wołała:
- Chcę zostać z Tadziem!
Małgorzata i pan Drabble usłyszeli krzyki i wyszli na werandę. Małgorzata zobaczyła, że pani
Wiggins wsiada do dwukółki tylko z jednym dzieckiem, i przeraziła się, że chłopiec zostanie
na Zielonym Wzgórzu. Szybko chwyciła Tadzia za rękę i pobiegła z nim za panią Wiggins.
- Proszę poczekać, pani Wiggins! Zapomniała pani o tym smarkaczu. Pani Wiggins! Pani
Wiggins!
- No, no, pani Linde! - zawołał ochrypłym głosem pan Drabble... - Nie wydała mi pani
jeszcze dyspozycji w sprawie trumny!,
Maryli wydało się, że jeśli ten zgiełk natychmiast nie umilknie, gotowa jest zwariować.
Podniosła głowę i odwróciła się do pana Drabble'a.
- Panie Drabble - powiedziała i coś w jej tonie sprawiło, że mężczyzna natychmiast zamilkł. -
Nikt w tym domu nie zamierza w najbliższej przyszłości kupować trumny. śegnam pana.
Małgorzata puściła Tadzia i wróciła, by wstawić się za swoim wytwornym gościem. Ale już
było za
128
późno. Pan Drabble poddał się, widząc furię Maryli. Wziął torbę, ukłonił się i zniknął.
- Marylo Cuthbert! - Małgorzata wpadła w gniew. - Czy zdajesz sobie sprawę, że wraz z tym
człowiekiem znika moja piękna dębowa trumna wysłana tym - jak mu tam - cyklamenowym
atłasem? Jak mogłaś mi to zrobić?
Tadzio, który z zaciekawieniem urodzonego naukowca przyglądał się Małgorzacie,
zdecydował się odezwać.
- Proszę pani, co się pani stało? Pani twarz wygląda jak dynia.
Małgorzata zaczerwieniła się.
- Marylo, mam nadzieję, że nie masz zamiaru wziąć do domu tego hultaja - zasyczała. -
Uprzedzam cię: sieroty są niebezpieczne. Pamiętasz chyba, jak takie dziecko z sierocińca
wsypało do studni strychninę? Skonało w męczarniach i ono, i ci biedacy, którzy je
przygarnęli.
- Poczekaj, Małgorzato, zaraz o tym porozmawiamy - przerwała Maryla. Pani Wiggins
zbierała się do odjazdu. Za chwilę dwukółka oddali się, uwożąc Tolę. Lecz Małgorzatę, kiedy
już raz zaczęła mówić, trudno było powstrzymać.
- Tak, wiem - z Anią Shirley wam się powiodło. Ale było to dawno temu i można uznać za
cud... Dwa razy ci się to nie uda... Marylo...
Tymczasem Maryla odwróciła się i zaczęła biec. Nie zważając na swój wiek i pozycję
społeczną, pędziła za dwukółką, jakby od tego, czy ją dogoni, zależało jej życie.
9 — Przeklęte skrzypce
129
- Pani Wiggins! Pani Wiggins! - wołała wymachując rękami. - Niech pani stanie!
Pani Wiggins ściągnęła lejce i spojrzała na zarumienioną twarz Maryli.
- Nie mogę opuścić dzieci Marii - wyjąkała zadyszana Maryla. - Dziękuję pani za uprzejmość,
pani Wiggins, ale zatrzymam oboje.
- Jest pani tego pewna, panno Cuthbert?
- Tak... To znaczy, chcę powiedzieć, że zatrzymam je, dopóki nie przyjedzie po nie ich wuj
Willy.
- Hm... Różne bywają gusta - wypowiedziawszy tę sentencję, pani Wiggins dźwignęła
rozszlochaną Tolę i podała ją Maryli. - Powodzenia! - zawołała popędzając konia. - I niech
pani nie zapomni, co powiedziałam. Jak ten smarkacz będzie broił, proszę go zamknąć w
chlewie.
- Nie zapomnę. I jeszcze raz dziękuję.
I Maryla, przytulając do siebie Tolę, wróciła, by stawić czoło Małgorzacie.
Rozdział dziesiąty
Kiedy dwukółka pani Wiggins zniknęła za zakrętem, Małgorzata zaczęła jęczeć.
- Marylo, Marylo, czy ty mnie umyślnie tak dręczysz?! Co za pomysł, żeby wpuścić do domu
taką parę urwisów. Pan Bóg raczy wiedzieć, do czego są oni zdolni! Sama widziałaś, że pan
Crabble tylko na nie spojrzał, od razu uciekł. A to taki dystyngowany człowiek!... Czy nie
przypomina ci drogiego Ambrożego?
130
Maryla milczała. Postawiła Tolę na ziemi i zabrała oboje dzieci pod pompę, żeby umyć im
buzie. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Może rzeczywiście zachowała
się niemądrze. Była zaskoczona własnym czynem. Czy da sobie radę - nawet tylko przez jakiś
czas - z dwojgiem małych dzieci? Ale czy miała inne wyjście? Nie mogła spokojnie patrzyć,
jak rozdziela się rodzeństwo, jak zapłakana Tola rozstaje się z jedynym bratem, i to w parę
dni po pogrzebie matki. Nie, może rzeczywiście jest niemądra, ale lepiej grzeszyć brakiem
rozsądku niż brakiem serca.
- Spójrz na mnie - rozpaczała Małgorzata. - Lada chwila wezwie mnie do siebie Pan. A ty
pozwalasz, żebym przez tych smarkaczy straciła trumnę. Już wtedy, gdy wzięłaś do domu
Anię Shirley, miałam złe przeczucia, a teraz się one na pewno spełnią.
- To, że wzięłam Anię, było najmądrzejszą rzeczą, jaką zrobiłam w życiu - oburzyła się
Maryla. -Nigdy ani przez moment tego nie żałowałam. Błagam cię, jeśli nie masz mi do
powiedzenia nic, co mogłoby podnieść mnie na duchu, to lepiej milcz.
Małgorzata zacisnęła usta, odwróciła się na pięcie i weszła do domu. Zamknęła się w swoim
pokoju i siedziała tam cicho jak mysz. Maryla zabrała się do przygotowania posiłku.
Kiedy stół został nakryty, pani Linde zgodziła się łaskawie zjeść coś z Marylą i dziećmi. Nie
raczyła się jednak odezwać, choć było widać, że gdy Tadzio zaczął błaznować, bardzo ją to
denerwowało.
- O, jaka fajna świnia! - zawołał chłopiec, odwracając się z krzesłem, żeby się przyjrzeć
wędrującej
131
za oknem świni pana Harrisona. - Ciociu Marylo, czy mogę ją wpuścić? Chciałbym ją
pogłaskać.
- Co to, to nie - odpowiedziała Maryla, nakładając Toli groszku. - I nie mów do mnie ciociu,
nie jestem twoją ciocią, mów do mnie panno Cuthbert.
- Ciągle nie wiem, jak nazwać moją ropuchę -oznajmił Tadzio, kładąc na stole swoją
ulubienicę. -A poza tym ona także jest bardzo głodna.
Małgorzata jęknęła. Nienawidziła ropuch jeszcze bardziej niż świni.
- Uważaj, chłopcze, ani ropuchy, ani świnie nie są odpowiednim towarzystwem przy stole -
powiedziała surowo. - Twój wuj Willy też na pewno tak uważa.
- Akurat! On ma to w nosie - odpowiedział z niewzruszonym spokojem Tadzio. - Jego kot i
jego pies jedzą razem z nim z tego samego talerza.
- Tadziu, natychmiast wynieś stąd tę ropuchę -nakazała Maryla. -1 nie mlaskaj. To
niegrzecznie.
- Mam taki głód, że nie mam czasu na grzeczność. Strasznie dawno nie jadłem kurczaka,
pyszo-ta! - Tadzio zajadał z takim zapałem, że Maryla nie miała serca upominać go za brak
manier i błędy językowe.
Spojrzała na siedzącą grzecznie Tolę.
- Tolu, może zjesz jeszcze kawałek kurczaka?
- Nie, dziękuję, panno Cuthbert - odpowiedziała Tola.
- A ja chętnie sobie dobiorę, dziękuję ci, Marylo - Małgorzata, skoro już raz przerwała
milczenie, nie zamierzała siedzieć cicho. - Choć dziwnym trafem zapomniałaś mnie
poczęstować.
132
Maryla z trudem opanowała się, by nie wytknąć przyjaciółce, iż nie dalej niż rano
utrzymywała, że nic nie weźmie do ust. Powiedziała tylko:
- Tadziu, podaj pani Linde kartofle.
- Dlaczego? Ona już trzy razy dobierała, a ja tylko raz.
- Rób, co ci każę.
Tadzio niechętnie podał Małgorzacie półmisek, a ona nałożyła sobie kilka kopiastych łyżek.
Zaczęła zajadać, chłopiec bacznie ją obserwował. Wreszcie spytał:
- Pani Linde, dlaczego pani nigdy się nie uśmiecha?
Małgorzata spiorunowała go wzrokiem.
- Uśmiecham się, gdy mam do tego powód. Teraz nie mam.
Przez resztę posiłku Tadzio nad czymś rozmyślał. Tola zjadła wszystko, co miała na talerzu,
oblizała do czysta nóż i widelec, westchnęła z zadowoleniem i odsunęła się od stołu.
- Dziękuję, panno Cuthbert. Dawno nie jedliśmy kurczaka z kartoflami. Ani deseru. Jak mama
zachorowała, to pani Wiggins nigdy nie dawała nam deseru. Ludzie mówią, że nawet
tonącemu poskąpiłaby liny. Co to znaczy, panno Cuthbert?
- Powinniście być wdzięczni pani Wiggins, że się wami w ogóle zajmowała. Bardzo ładnie
postąpiła, dbając o was podczas choroby waszej biednej mamy. - Maryla spojrzała na Tadzia,
który zniknął pod obrusem. - Tadziu Keith, albo grzecznie usiądziesz, albo natychmiast
wstaniesz od stołu.
Tadzio podniósł zarumienioną buzię.
133
- Uciekła mi moja ropucha - powiedział, patrząc konspiracyjnie na panią Linde.
Małgorzata nie zauważyła jego podejrzanej miny. Siedziała sztywno. Czuła się urażona. Jak
Maryla może skakać koło tych smarkaczy, kiedy jej przyjaciółka kona z bólu!
- Widzę, Marylo, że jesteś taka zajęta, iż sama muszę zaparzyć sobie imbirową herbatę -
oświadczyła gniewnie i wstała od stołu, okazując każdym ruchem, że uważa się za
męczennicę. Zrobiła krok i upadła. Leżała pojękując i nie mogła się podnieść.
Tadzio i Tola wybuchnęli śmiechem. Maryla rzuciła się na pomoc przyjaciółce. Kiedy ją
podnosiła, zobaczyła, że sznurowadło buta Małgorzaty jest przywiązane do nogi od stołu.
- Tadziu Keith! - zawołała Maryla. - Natychmiast przeproś panią Linde. Jak mogłeś coś
takiego zrobić?!
- Chciałem ją tylko rozśmieszyć - tłumaczył się Tadzio. - Mówiła, że nie ma się z czego
ś
miać. A czy to nie było śmieszne, jak upadła na tyłek?
- Idź i wyszoruj swój niewyparzony język mydłem! Poza tym pani Linde upadła na twarz i to
wcale nie było śmieszne. Marsz do łóżka.
Brat i siostra, wychodząc, wciąż się śmiali.
Małgorzata patrzyła za nimi groźnym wzrokiem. Wszystko wskazywało na to, że między nią
a tymi strasznymi bliźniakami nastąpi zaciekła wojna. Ale Małgorzata zwykła była wygrywać
bitwy. Szybko pozbędzie się z Zielonego Wzgórza tych małych potworków. I wtedy w ciszy i
spokoju zaplanuje swój pogrzeb.
134
Rozdział jedenasty
Małgorzata, szykując się do snu, powtarzała w myśli argumenty, które miały przekonać
Marylę, że czym prędzej powinna pozbyć się dzieci.
- śadnych skarg, żadnego utyskiwania - ostrzegała samą siebie, przeglądając się w lustrze
toaletki. - I nie będę tupać nogami. Muszę odwołać się do zdrowego rozsądku i logiki. I
poruszyć z miejsca sedno sprawy. Tak jak to opisują w gazetach.
Małgorzata czytywała bostońskie gazety, rozkoszując się opisami procesów o morderstwo.
Gdy była sama w kuchni, opierała się łokciami o stół i czytała na głos. Lubiła okrągłe
sformułowania prawniczego języka. „Wysoki Sąd pozwoli..." -zwracała się do pieca. A potem
syczała pod adresem czajnika: „sprawca był wówczas w pełni władz umysłowych".
Teraz w dbałości o cerę wklepywała serwatkę w policzki i powtarzała szeptem słowa, które
miały przekonać Marylę. - Poświęcenie... obowiązek... Winna to jesteś dzieciom, winna samej
sobie. - Tak, to był dobry argument. Poczucie obowiązku Maryli było wręcz legendarne.
Gdyby tylko Małgorzacie udało się ją przekonać, że jej świętym obowiązkiem jest znaleźć
kogoś młodszego, kto zaadoptowałby bliźnięta. Ideałem byłaby jakaś bezdzietna młoda para,
która marzy o dzieciach. Taka para uznałaby Marylę za opatrznościowego anioła. I całą swą
energię poświęciłaby wychowaniu tych urwisów. -I w ten sposób dzieci wyrosną na
czcigodnych obywateli - powiedziała głośno w przekonaniu o włas-
135
nej słuszności. - Tak, Marylo, powinnaś przede wszystkim myśleć o przyszłości tych
biednych sierot. Nie bądź samolubna.
Podniecona Małgorzata ochlapała serwatką chustkę, którą obwiązała twarz. Świeca migotała,
Małgorzata, stojąc przed lustrem, niewidzącymi oczyma wpatrywała się w swoje odbicie.
Nawet nie zauważyła, jak dziwacznie wygląda. Ta spuchnięta twarz, czoło i policzki
ociekające serwatką, bose stopy. Obiema rękami wklepywała żółtawą ciecz w szyję,
zaciskając wargi, żeby się lepiej skoncentrować.
W pięć minut później włożyła flanelową koszulę nocną i dopadła Marylę na podeście
schodów.
- Wielkie nieba! - przeraziła się Maryla, widząc, jak z ciemności wyłania się krępa postać, od
której zalatuje kwaśnym mlekiem.
Maryla zamierzała właśnie wejść do dawnej izdebki Ani, w której umieściła Tadzia.
Zobaczywszy przyjaciółkę, szybko zamknęła już uchylone drzwi. Rozwścieczyło to
Małgorzatę. Poczuła się tak, jakby Maryla wykluczyła ją ze swego nowego życia, które miało
obecnie skoncentrować się wokół dzieci. Zapomniała, że dosłownie przed paroma minutami
poprzysięgła sobie ograniczyć się do logicznych argumentów, i z furią wskazała na drzwi
pokoiku Tadzia.
- Temu malcowi przydałoby się dobre lanie! -wysyczała.
- Małgorzato, uspokój się.
Ale zacietrzewiona, rozgorączkowana Małgorzata nie mogła się opanować.
- Wpędzisz mnie do grobu, Marylo. Czy nie wi-
136
dzisz, co się ze mną dzieje? Nie zmrużę oka. Ten mały łotr gotów nas wymordować jeszcze
tej nocy...
- Ten, jak mówisz, „łotr" ma siedem lat. Zresztą słyszałaś, co powiedziałam pani Wiggins.
Bliźnięta zostaną u mnie tylko do przyjazdu ich wuja.
- Chcesz powiedzieć, że oddasz te dzieci Wil-ly'emu, który pozwala psu jeść z tego samego
talerza? - Małgorzata już niemal zapomniała, co zamierzała powiedzieć. - Z tego, co
słyszałam o tym Wil-lym, należy wnioskować, że Tadzio Keith wrodził się w niego. Nie
zdziwiłabym się, gdybym zobaczyła, jak to chłopaczysko szczeka do księżyca.
Maryla spojrzała na wysmarowane serwatką policzki i spuchniętą szczękę swojej przyjaciółki.
- No, Małgorzato, idź do łóżka. Chyba dostałaś od tego zęba gorączki. Jeśli jutro się nim nie
zajmiesz, ja sama poczynię odpowiednie kroki.
- Nie zmieniaj tematu! Musisz pozbyć się tych dzieci, słyszysz? Jesteś za stara, żeby koło nich
skakać. Powinnaś zacząć myśleć o ważniejszych rzeczach.
- Chodzi ci o trumny?
- Owszem. Jeśli się głęboko zastanowić, to śmierć ma dobre strony. Wyobraź sobie, ile
przykrości zostałoby nam zaoszczędzone, gdybyśmy umarły za młodu. Mnie by nie bolał ten
wstrętny ząb. Nie odprawiłabyś z kwitkiem mojego uroczego pana Crumble'a. I nie
miałybyśmy kłopotu z dziećmi.
- Idź do łóżka, Małgorzato - powtórzyła Maryla, wzięła przyjaciółkę za łokieć i poprowadziła
do jej pokoju. - Wyśpisz się i jutro rano zobaczysz wszystko w jaśniejszych barwach.
137
-Jeśli dożyję jutra - mruknęła Małgorzata, ale uległa.
Maryli udało się położyć dopiero po jedenastej. Tolę ulokowała w swoim pokoju; uważała
bowiem, że lepiej będzie rozdzielić bliźniaki.
Stawiając świeczkę na nocnym stoliku, Maryla przyjrzała się śpiącej dziewczynce. Długie
rzęsy rzucały cień na policzki. Jedna tłusta rączka leżała na poduszce, dotykając jasnych
loczków. Maryli zaparło dech. Tola była taka maleńka, taka krucha... Biedne dziecko, straciło
już obydwoje rodziców. W tym momencie Tola poruszyła się i otworzyła oczka. Spojrzała na
Marylę pytającym wzrokiem. Potem z westchnieniem przewróciła się na bok.
Maryla poczuła się tak, jakby zawiodła dziecko, jakby zapomniała o czymś niezwykle dla
niego ważnym.
- Co ci jest, Tolu? - wyszeptała. - Nie możesz spać?
Maleńka znów odwróciła główkę. I cicho, tak cicho, że Maryla musiała nachylić się nad nią,
by usłyszeć, powiedziała:
- Mamusia zawsze całowała mnie na dobranoc. Maryla poczuła ulgę. Tak, to może zrobić.
Pocałowała Tolę w czoło.
- No, śpij.
Dziewczynka uśmiechnęła się i natychmiast zapadła w głęboki sen.
Wyczerpana Maryla obmyła twarz zimną wodą i rozczesała włosy. Zdejmowała właśnie
trzewiki, gdy do pokoju wpadł Tadzio.
138
- Cii, Tadziu. Obudzisz siostrzyczkę... Co się stało? - Maryla spostrzegła zapłakaną buzię
malca.
- Śniło mi się, że goni mnie naokoło łóżka wielki tłusty duch, a zamiast głowy ma tort -
zaszlochał chłopiec i tak gwałtownie rzucił się w ramiona Maryli, że mało brakowało, a byłby
ją przewrócił.
- Tadziu... Przecież wiesz, że nie ma duchów.
- A jeśli są? Panno Cuthbert, czy mogę dzisiaj spać razem z panią i z Tolą?
- Nie zmieścimy się we trójkę... No, Tadziu, bądź dzielnym chłopcem i wracaj do łóżka.
Tadzio zawahał się.
- To niełatwo być dzielnym w nocy, panno Cuthbert - wyznał. - Co innego w dzień.
- Ale musisz iść spać. Przyjdę otulić cię kołderką.
- Panno Cuthbert... będę dzielny, jeśli pani...
- No co, Tadziu?
- Jeśli mnie pani uściska. Maryla objęła chłopca.
- Nabrałeś odwagi? - spytała po chwili.
- Tak, tylko...
- Tylko co?
- Panno Cuthbert, dlaczego pani Linde mnie nie lubi? Chciałem ją tylko rozśmieszyć, a...
- A tymczasem pani Linde się przez ciebie potłukła i bolą ją wszystkie kości.
- Przepraszam.
- To nie wystarczy, Tadziu. Musisz pomodlić się i poprosić, żeby ci wybaczył Pan Bóg.
Do oczu Tadzia znów napłynęły łzy.
- Nie będę rozmawiał z Panem Bogiem - mruknął.
139
- Tadziu Keith! Co ty wygadujesz!
- Pan Bóg nie słucha dzieci. Nikt nie liczy się z dziećmi.
- Tadziu, skąd ci to przyszło do głowy? To nieprawda.
- Pan Bóg zabrał sobie moją mamę. A przedtem tatusia. I Tola, i ja zostaliśmy sami.
Maryla znów objęła Tadzia.
- Wiem, Tadziu, jak bardzo brak ci mamy. Ale twoja mama ogromnie cierpiała - widziałeś to
-i Pan Bóg wyzwolił ją od cierpień.
- Tak. Ona była okropnie chora. Powiedziała mi, że chce umrzeć i że nie mam się smucić. Ale
ja nie mogę się nie smucić, panno Cuthbert.
- Czy mama ci coś jeszcze powiedziała?
- śe mam opiekować się Tolą. I o nią dbać. I być grzeczny. Ale jak człowiek jest smutny, to
mu trudno być grzecznym, panno Cuthbert. A teraz...
- No co, Tadziu?
- Teraz pani Linde mnie nienawidzi. Wiem, że ona mnie nienawidzi.
- Bzdury pleciesz. Ale, oczywiście, pani Linde polubiłaby cię bardziej, gdybyś był dla niej
grzeczny. Ona ostatnio nie jest sobą.
- A kim jest? Panno Cuthbert, muszę to wiedzieć!
- Tak się tylko mówi, Tadziu. To znaczy, że źle się czuje. Bardzo ją boli ząb.
- Oo! A mnie się jeden ząb chwieje. Chce pani zobaczyć?
- Nie, nie chcę. Chcę zobaczyć, jak idziesz spać.
- Zaraz pójdę. A dlaczego pani Linde nie wyrwie sobie tego zęba?
140
- Nie wiem, Tadziu. Chyba się boi.
- Czego?
- śe to będzie jeszcze bardziej bolało. Musisz być dla niej bardzo miły. No, dosyć tej
rozmowy. Marsz do łóżka. Chodź, jeszcze raz cię uściskam i już na pewno nie będziesz miał
złych snów.
Tadzio uśmiechnął się do Maryli.
- Panno Cuthbert, pani jest dużo lepsza od pani Wiggins. Nic nie szkodzi, że pani jest stara.
Założę się, że nigdy nie dałaby pani chłopcu lania tylko dlatego, że się kręci. Czy chłopiec nie
może być tak samo grzeczny biegając, jak siedząc? Panno Cuthbert, muszę to wiedzieć.
- Tadziu, do łóżka!
Tym razem Tadzio posłusznie podreptał do drzwi. Ale przy drzwiach odwrócił się
przecierając oczy.
- Nie zapomni pani przyjść i mnie otulić?
- Nie, Tadziu.
- Wie pani co, panno Cuthbert? Teraz będę taki grzeczny, że mnie pani nie pozna.
- Dobranoc, Tadziu.
Kiedy w pięć minut później Maryla weszła do izdebki Tadzia, by otulić go kołderką, malec
już mocno spał.
Rozdział dwunasty
Następnego dnia po południu Maryla stała nachylona nad balią. Prała na tarze brudne ubranka
dzieci. Nagle usłyszała przeraźliwy krzyk Małgorzaty, która po sekundzie wbiegła do kuchni
wymachując gazetą.
141
- Spójrz no tylko! - wołała, wtykając „Kronikę" pod nos oszołomionej Maryli. - Oliwię King
należałoby powiesić!
- Wiesz przecież, że bez okularów nie mogę przeczytać słowa. O co chodzi?
- O Ambrożego Dinsdale'a. Chodzi o Ambrożego. Oliwia King wysmażyła o nim cały
artykuł. Teraz wszyscy będą o nim mówić. - Małgorzata wskazała palcem tytuł. - To twoja
wina, Marylo. Zabrałabym do grobu moje złamane serce, a teraz na pewno zaczną się plotki.
- Mówiłam ci sto razy, Małgorzato, że nie sądziłam, iż przechowujesz jego zdjęcie. Gdyby nie
to zdjęcie, Oliwia nie zaczęłaby się nim interesować.
- A niby dlaczego nie miałabym zachować tego zdjęcia na pamiątkę? Gdybyś mnie nie
zmusiła, żebym wyszła za Tomasza Linde, byłabym dzisiaj panią Dinsdale. Zawsze myślałam
o Ambrożym. I ominęło mnie szczęście.
Małgorzata wyciągnęła z rękawa olbrzymią chustkę do nosa. Jej zwykle starannie uczesane
włosy opadały kosmykami na zaczerwienioną twarz.
Maryla podziękowała w duchu Bogu, że umówiła się z doktorem Blairem, który zgodził się
jeszcze tego popołudnia obejrzeć ząb Małgorzaty. Jej przyjaciółka nigdy nie była łatwa we
współżyciu, ale nawet święty straciłby cierpliwość, mając do czynienia z Małgorzatą, którą
boli ząb. Wiedząc jednak, że to się już niedługo skończy, Maryla opanowała
zniecierpliwienie.
- Mówisz tak, jakbym ci kazała wyjść za Tomasza. Prosiłaś mnie o radę, no to powiedziałam
ci, co
142
myślę. Ale decyzję powzięłaś sama. A Tomasz cię wprost uwielbiał. - Nie dodała, że uważała
to za lekką przesadę. W oczach Małgorzaty pojawiły się łzy.
- Nikt nie kochał mnie tak, jak Ambroży Dins-dale. Nie powinnam była cię słuchać... Ileż to
nocy przepłakałam, rozmyślając o Ambrożym!
- Małgorzato, jesteś niemądra.
Pewnie doszłoby do kłótni, gdyby z góry nie dobiegł odgłos tłukącego się szkła.
Tadzio czekał, aż na schodach rozlegną się kroki.
Wiedział, że to, co zrobi, będzie go bolało, ale się nie bał, zanadto był pochłonięty swymi
planami. Czy aby wszystko dobrze obmyślił? Jaki właściwie będzie ten ból? I najważniejsze -
czy pani Linde go polubi? Usiadł na brzegu łóżka. U jego stóp leżało stłuczone lusterko.
Zmartwił się, gdy się stłukło, chciał je tylko lekko strącić na ziemię. Było bardzo ładne. Miał
nadzieję, że panna Cuthbert nie weźmie mu tego za złe. Ostatecznie chodziło o ważne
przedsięwzięcie.
Usłyszał za drzwiami głos Małgorzaty.
- Mogłyśmy się od razu domyślić. To na pewno ten mały łotr znów coś zbroił.
Drzwi otworzyły się i Tadzio poczuł ostry ból w dziąśle. Napłynęła mu do ust krew. Miała
słony smak.
- Tadziu Keith! - zawołała Maryla, która zdążyła zobaczyć, jak z ust chłopca wyskakuje ząb
przywiązany nitką do klamki drzwi.
Tadzio z radosnym okrzykiem zerwał się z łóżka.
143
Chwycił dyndający na nitce ząb i triumfalnie podał go pani Linde.
- To prezent dla pani! - zawołał, a z ust popłynął mu strumyczek krwi. - Panna Maryla
powiedziała mi, że pani się boi wyrwać ząb. No to chciałem, żeby pani zobaczyła, że to wcale
nie takie okropne. -Podał Małgorzacie zakrwawiony ząb. Wzdrygnęła się z obrzydzenia.
- Za nic tego nie dotknę - oburzyła się.
- Ależ, Małgorzato, to tylko ząb. Tadzio chciał ci zrobić przyjemność.
- Przyjemność! Ładna mi przyjemność. Spójrz na to lusterko na podłodze. Czeka nas siedem
lat nieszczęść.
- Małgorzato, nie ucz dzieci takich zabobonów -upomniała przyjaciółkę Maryla, przyglądając
się z przykrością rozbitemu lusterku. Było to ulubione lusterko Ani. - Cóż, skoro się już
przypadkiem stłukło, musimy zamieść szkło.
- To nie był przypadek, panno Marylo - sprostował Tadzio. - Zrobiłem to umyślnie, żebyście
weszły na górę, otworzyły drzwi i wyrwały mi ząb. No i udało się! - oznajmił z
zadowoleniem. Czuł się jak naukowiec, którego teoria została potwierdzona doświadczeniem.
Małgorzata znów zmierzyła go wzrokiem.
- To dziecko nie ma sumienia! Tadzio nadstawił ucha.
- Co to takiego sumienie? Panno Marylo, muszę to wiedzieć!
Maryla zaczęła się zastanawiać. Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, uważała, że z tym
proble-
144
mem najlepiej poradziłby sobie jakiś znawca teologii. Ponieważ jednak nie było kogoś
takiego w pobliżu, spróbowała swych sił.
- Sumienie, Tadziu, mieści się tutaj - wskazała na serce. Zawsze uważała, że to w sercu
znajduje się dusza.
Tadzio wpatrywał się w pannę Cuthbert z zaciekawieniem.
- Gdzie? Nic nie widzę.
- To tak jak z Bogiem, Tadziu. Pana Boga także nie widzisz. Sumienie mówi ci, kiedy
zrobiłeś coś złego.
- No to dlaczego sumienie pozwala mi zrobić coś złego? Powinno mi powiedzieć przedtem.
- I mówi - tylko trzeba się dobrze wsłuchać.
- Marylo, szkoda twojej fatygi. Od razu widać, że z tego małego nic nie będzie.
Tadzio nachylił się, próbując przytknąć ucho do swojej piersi. Z zasmuconą miną podniósł
głowę.
- Nic nie słyszę. Chyba zgubiłem gdzieś to sumienie.
Małgorzata westchnęła. Ząb bolał ją bardziej niż zazwyczaj. Zaczęła marzyć o filiżance
herbaty.
- Chodźmy na dół, Marylo - zaproponowała. -Musimy pogadać. Mam z tobą na pieńku.
Normalnie Tadzio chciałby się dowiedzieć, co Małgorzata ma na pieńku. Ale w tej chwili był
zbyt zajęty swoim wyrwanym zębem. Nagle coś mu przyszło do głowy.
- A co, jak takie sumienie się obsunie i wpadnie do żołądka? Co wtedy? - ruszył w kierunku
drzwi.
- Dokąd to? - spytała Małgorzata, chwytając go za ramię.
10 — Przeklęte skrzypce
145
- Lecę do wychodka, pani Linde, żeby poszukać sumienia. Pewnie je tam zgubiłem.
- Tadziu Keith, jeśli pójdziesz do ubikacji, dostaniesz lanie.
- A co, jak nie odnajdę tego sumienia? Nigdy nie będę dobrym chłopcem. A jeśli nie będę
dobrym chłopcem, to mnie pani nie polubi.
Piwne oczka z niepokojem spoglądały na Małgorzatę. Tadzio wciąż trzymał w brudnej rączce
nieszczęsny ząb. Małgorzata przypomniała sobie, z jaką radością do niej podbiegł, by
wręczyć jej prezent. Gniew opuścił ją całkowicie. Zawstydziła się. Puściła Tadzia.
- No dobrze, idź, gdzie chcesz. Ale żebyś mi szybko wrócił.
Rozdział trzynasty
Maryla zeszła na dół, by skończyć pranie. Wkrótce miała nadejść Oliwia z Sarą i Maryla
chciała przed ich przyjściem dokończyć porządki. Więc choć włożyła okulary, nie miała
czasu przeczytać porządnie artykułu Oliwii, przejrzała go tylko. Nie znalazła w nim jednak
nic, co by usprawiedliwiało gniew Małgorzaty.
Wyjrzała przez okno i zobaczyła siedzącą na trawie Tolę zajętą rozmową z kociakiem
Harrisona. Nigdzie śladu Tadzia. Wzięła kosz z praniem i podeszła do sznura na bieliznę.
Zerwał się wiatr, rozkołysały się gałązki jabłoni. Pomyślała, że pranie prędko wyschnie.
Radowała się każdą chwilą spę-
146
dzoną poza domem - nareszcie nie musi wysłuchiwać skarg Małgorzaty. Ale nie upłynęło
pięć minut, gdy rozległy się znajome kroki.
- Ach, ten artykuł! Co ja mam zrobić? Jestem tak wściekła na Oliwię King, że mogłabym ją
zabić. - Małgorzata wzięła z kosza ręcznik i potrząsnęła nim gwałtownie. Krople wody zrosiły
Maryli twarz.
Maryla westchnęła. Lada chwila pojawi się Oliwia z Sarą i będzie mogła zabrać Małgorzatę
do gabinetu doktora Blaira. Małgorzata nic jeszcze o tym nie wiedziała. Powie jej w ostatniej
chwili, po co drażnić ją przedwcześnie. Na samą myśl o tym, że w końcu będzie musiała ją o
swoich planach zawiadomić, Maryli zaczęło szybciej bić serce. Nie okazała jednak paniki,
wzięła prześcieradło i powiesiła je na sznurze.
- Nie denerwuj się, Małgorzato. Oliwia nie wymieniła twego nazwiska. Pisze tylko o
Ewangelicznym Chórze Ambrożego Dinsdale'a. A ten chór był w swoim czasie bardzo znany.
Małgorzata prychnęła pogardliwie. Sama nie bardzo wiedziała, dlaczego jest taka zła. To
prawda, że Oliwia nie wspomniała o niej, pisząc o Ambrożym Dinsdale'u. Niby powinna się
cieszyć, a jest wściekła. Zamknęła oczy i zaczęła głęboko oddychać, próbując się uspokoić.
Maryla sięgnęła do kosza z bielizną i wyjęła gorset Małgorzaty. Powiesiła go właśnie na
sznurze, gdy pojawił się umazany błotem Tadzio.
Tadzio w drodze do ubikacji trafił nad stawek. Przyszło mu nagle na myśl, że mógłby
zbudować ta-
147
mę. Pracował niczym wytrawny bóbr. Chlapał się w wodzie i zbierał kamienie. Gdy zabrakło
ich przy brzegu, poszedł w kierunku skalnego ogródka Maryli. No i zobaczył na sznurze nie
znaną sobie część garderoby, różową i bardzo obszerną.
- Co to? - spytał.
- To coś w rodzaju bandaża dla grubasów - odpowiedziała Maryla i lekko się uśmiechnęła,
patrząc na Małgorzatę.
- A na co grubasom taki bandaż? - Tadzio tak się zainteresował, że zapomniał o tamie.
- Nie dotykaj mojego gorsetu! - krzyknęła Małgorzata.
- Chcę mu się tylko dobrze przyjrzeć - wyjaśnił Tadzio, przyglądając się owemu różowemu
workowi, z którego zwisały tasiemki. - Więc na co to jest?
- Gorset nosi się po to, żeby znikał tłuszcz -oświadczyła Maryla mając nadzieję, że
Małgorzata się uśmiechnie.
- A gdzie ten tłuszcz znika? - w Tadziu znów obudziła się dusza naukowca.
- Hm... No cóż... To są czary. Puff! - i tłuszczu nie ma.
- Puff? - z niedowierzaniem powtórzył chłopiec.
- Puff, Tadziu: PUFF! PUFF!
- I ty śmiałaś mi powiedzieć, żebym nie opowiadała dzieciom bzdur? - oburzyła się
Małgorzata. -Cóż, nie każdy dba o swój wygląd. Ja dbam i noszę gorset. Jeśli chcesz
wiedzieć...
Ale nikt nie zdążył się dowiedzieć, bo na werandzie pojawiła się Oliwia z Sarą. Twarz Maryli
roz-
148
jaśniła się. Kobieta rozwiesiła pośpiesznie resztę bielizny i podbiegła do gości. Małgorzata
była jednak szybsza. Stała już tam i machała palcem tuż przed nosem Oliwii.
- śądam sprostowania! - wołała ochrypłym głosem.
Uśmiech Oliwii zniknął.
- Sprostowania, pani Linde? Przecież wcale nie wymieniłam pani nazwiska.
- Nie, nie wymieniłaś. To brzydko... chcę powiedzieć, że... No, nieważne. Ale wymieniłaś
nazwisko Ambrożego... I zaraz zaczną się plotki. śądam, żebyś oczyściła moje nazwisko. I to
już! Zrozumiałaś?
Oliwia i Sara patrzyły na panią Linde z otwartymi ustami. Czyżby postradała zmysły?
Stojąca za Małgorzatą Maryla dawała dziewczętom rozpaczliwe znaki.
- Ona nie jest sobą - powiedziała szeptem i chwyciła się za własny policzek, żeby
przypomnieć gościom o bolesnej dolegliwości Małgorzaty.
Oliwia ze zrozumieniem skinęła głową.
- Nie przyszłyśmy tu w sprawie artykułu pani Linde. Przyszłyśmy w sprawie lekarza.
- Lekarza? Jakiego lekarza? O czym ty mówisz? Czy napisałaś też coś o jakimś lekarzu?
Maryla wiedziała, że musi w końcu zabrać głos. Była przygotowana na najgorsze. Ujęła
Małgorzatę za rękę.
- Małgorzato, mam nadzieję, że nie weźmiesz mi tego za złe... Ale tak byłam o ciebie
niespokojna, że dziś rano pobiegłam do doktora Blaira i on zgodził
149
się nas przyjąć. A potem wstąpiłam do Różanego Dworku i poprosiłam Sarę, żeby podczas
naszej nieobecności zajęła się dziećmi. Małgorzata wyrwała rękę. Spurpurowiała.
- Jak śmiałaś?! - zawołała. - Chcesz mną rządzić, tak? Nic z tego! Nie ruszą mnie stąd nawet
dzikie konie! Koniec kropka! - Wbiegła do domu i zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Zaczekajcie chwilę - poprosiła Maryla. - Spróbuję to jakoś załatwić.
Sara popatrzyła na Oliwię.
- To pewnie potrwa, ciociu Oliwio, może przez ten czas pobawię się z bliźniakami. Chcę się z
nimi lepiej poznać.
- Świetnie. A ja na wszelki wypadek zaprzęgnę konia do dwukółki.
Na dworze świeciło słońce, w saloniku panował półmrok. Maryla z trudem dojrzała, że
Małgorzata siedzi przy oknie w fotelu na biegunach.
- Słuchaj, Małgorzato - powiedziała łagodnym tonem. - Ten ząb zatruwa cały twój organizm.
Jeśli go nie wyrwiesz, może się to smutno skończyć.
- I dobrze! - prychnęła Małgorzata. - Lepiej, żebym umarła. Przynajmniej nikt mi nie będzie
przypominał o Ambrożym. Nie będę musiała myśleć o szczęściu, którego się wyrzekłam.
- Hm... niewykluczone. Ale przecież nie możesz umrzeć, dopóki nie zamówisz sobie
odpowiedniej trumny. Zależy ci na wytwornym pogrzebie, prawda?
- A czyja to wina, że dotąd nie zamówiłam?
- Moja. Bardzo mi przykro. Nie powinnam była
150
odprawić pana Drabble'a, póki z nim wszystkiego nie ustaliłaś. Ale wynagrodzę ci to,
Małgorzato. Jeśli pojedziesz ze mną do doktora Blaira, a potem dalej będziesz chciała sprawić
sobie trumnę, sama do niego napiszę i poproszę, żeby wpadł. - Maryla przełknęła głośno
ś
linę. - I obiecuję, że obstaluję trumnę także i dla siebie. Małgorzata wyprostowała się.
- Naprawdę? -Tak.
Małgorzata wyjęła chusteczkę i głośno wytarła nos. Maryla uznała to za zgodę i poszła po
płaszcz i kapelusz przyjciółki. Potem wzięła ją pod ramię i zaprowadziła do dwukółki, w
której czekała Oliwia. Odjechały.
Milczącemu odjazdowi przyglądały się dzieci.
- Biedna pani Linde - powiedział Tadzio. -Strasznie jest ponura. A to wszystko moja wina.
- Dlaczego, Tadziu? - spytała Sara.
Poczuła sympatię do pucołowatego malca, który nieustannie zadawał pytania.
- Wyrwałem sobie ząb, żeby zobaczyła, że to nie boli aż tak bardzo. Ale mi nie uwierzyła.
- Może uwierzy doktorowi Blairowi... Co chcesz, Tolu? - Sara zwróciła się do dziewczynki,
która ciągnęła ją za rękaw.
- Chcę ci pokazać kicię - szepnęła Tola, biorąc za rękę Sarę i prowadząc ją do stodoły.
Tadzio poszedł za nimi, kopiąc kamyki.
- Chciałbym wymyślić coś, żeby pani Linde mnie polubiła.
757
Rozdział czternasty
Przez wysoko umieszczone okienko w stodole wpadały promienie słońca. W potokach światła
mienił się tęczowo pył. Sara wciągnęła w płuca ciepłe aromatyczne powietrze.
- W stodole czuję się zawsze jak w kościele -oznajmiła. - Panuje tu cudowny spokój. Zaraz
zaczynam myśleć o niebie.
- Pani Wiggins mówiła, że nasza mama jest w niebie - dorzuciła Tola, która odnalazła kociaka
i chwyciła go za tylne łapki.
- Saro, a gdzie jest niebo? - spytał Tadzio marszcząc nosek. - Saro, muszę to wiedzieć.
Dziewczynka zastanawiała się przez chwilę.
- Nie jestem pewna. Dawniej myślałam, że jest tam - wskazała w górę.
- Tam? - powtórzyła Tola, podnosząc kociaka za łapy.
- Wszyscy dobrzy ludzie idą do nieba - odpowiedziała Sara i oswobodziła miauczącego kotka.
- Wasza mama też tam na pewno jest.
- Ale jak się tam dostała? - Tadzio podrapał się w głowę i położył na sianie. - Mamusię
wpakowali do dołu w ziemi, sam widziałem. To chyba nie mogła stamtąd wyleźć. Jak
wieczorem wchodziła po schodach, żeby nas ucałować na dobranoc, to sapała i sapała. A
przecież to niebo jest jeszcze wyżej.
- Może wasza mama weszła po tęczy, a potem pożyczyła od aniołów skrzydła.
- A gdzie ci aniołowie są? Chciałbym mieć takie
152
skrzydła... Saro, muszę to wiedzieć. Zaraz bym poleciał do nieba i poprosił mamusię, żeby
wróciła.
Sara spojrzała na chłopca. Jego smutny głosik przypomniał jej, co przeżywała, gdy umarła jej
matka. Była wówczas dużo młodsza od Tadzia, ale wciąż pamiętała tę straszną pustkę w
sercu, choć później przeżyła jeszcze straszniejszą śmierć ojca.
- Ja też o tym marzyłam po śmierci mojej matki - powiedziała cicho. - Z początku byłam
pewna, że jeśli się do tego dobrze przyłożę, to potrafię ją odnaleźć. Szukałam i szukałam, i co
wieczór płakałam idąc spać. Bo uważałam, że ona gdzieś na mnie czeka.
Na buzi Tadzia odmalowała się ulga; oto jest jeszcze ktoś, kto nie potrafi poradzić sobie z
zagadką śmierci. Ale jednocześnie współczucie w głosie Sary przyprawiło go o łzy.
- Chciałbym, żeby mamusia wróciła - powiedział cicho łamiącym się głosikiem - żeby
wszystko było tak, jak przed jej chorobą.
- To niemożliwe, Tadziu. Co się stało, już się nie odstanie.
Łzy potoczyły się po pucołowatych policzkach.
- Dlaczego? Dlaczego mamusia nie może wrócić?
- Tadziu, twoja mama umarła. Ale to nie znaczy, że cię opuściła.
-Nie?
- śyje w twoim serduszku. I choć jej nie widzisz, możesz z nią rozmawiać. Ja też rozmawiam
z moją mamą.
753
Tadzio otarł rękawem mokre policzki. Zamyślił się.
- Tak jak z sumieniem?
- Owszem. Ale to są dużo przyjemniejsze rozmowy.
- Powiedz, Saro, gdzie się to moje sumienie mogło podziać. Wszędzie go szukam. Upuściłem
je czy co?
W tym momencie kociak postanowił odzyskać swobodę ruchów. Wyrwał się z ramion Sary.
Za nim pognała zrozpaczona Tola. Potknęła się o drabinę i upadła. Sara podniosła ją, a potem
zwróciła się do Tadzia, który siedział po turecku na sianie.
- Nie, Tadziu, sumienia nie da się „upuścić".
- Jak znajdę to cholerne sumienie, będę mógł być dobrym chłopcem i pani Linde mnie polubi,
i panna Maryla nas tu zatrzyma.
- Tadziu, nie używaj takich słów... Więc Maryla nie ma zamiaru was zatrzymać? - Sara
zmartwiła się.
- Nie. Odeśle nas do wuja Willy'ego. Saro, widziałaś kiedy psa wuja? Jak myślisz, czy psy"
także mają sumienie? I gdzie ono w nich siedzi, Saro? Muszę to wiedzieć!
- Wiesz co, źle się myśli o pustym żołądku. - Sara otworzyła drzwi stodoły. - Pójdziemy do
spiżarni, ukroimy sobie parę kawałków placka Maryli i zjemy na werandzie przyglądając się,
jak słońce kładzie się spać. No, zobaczymy, kto będzie pierwszy! - I Sara pobiegła przez
podwórko. Za nią pośpieszyła Tola.
Tadzio wstał, wciąż zaprzątnięty myślą o sumie-
154
niu. Kiedy wyszedł ze stodoły, zobaczył, że świnia pana Harrisona radośnie zmierza do
sadzawki. Nagle przyszło mu coś na myśl, coś wręcz genialnie prostego.
- Tolu! Zaczekaj! - wrzasnął.
Tola zatrzymała się na stopniach werandy. Sara zniknęła już w domu.
- Czego chcesz?... Gdzie ty idziesz? - Dziewczynka usiadła na schodku i przyglądała się
bratu. A on na czubkach palców skradał się do sznura z bielizną, jakby schował się tam dziki
zwierz.
- Mam pomysł, Tolu. - Chłopiec mówił cicho, nie chciał widać, by usłyszał go sznur z
bielizną. -Pani Linde musi mnie polubić. A pani Linde nie cierpi świni, rozumiesz?
Tola nie rozumiała. Czekała cierpliwie, aż brat ją oświeci. I przyglądała się świni pana
Harrisona, która z mokrym ryjem oddalała się od sadzawki. Tymczasem Tadzio złapał za
wolny koniec sznura i stanął pod różowym gorsetem pani Linde.
Błysk w jego oczach zaniepokoił Tolę.
- Co ty chcesz zrobić, Tadziu? - spytała z trwogą.
- Chcę, żeby ta tłusta świnia znikła! Zaraz zobaczysz. PUFF - i już jej nie będzie. - Tadzio
podskoczył i chwycił gorset. Gorset był cięższy i sztywniej-szy, niż chłopiec myślał, ale łatwo
dał się ściągnąć ze sznura. Tadzio wrzeszcząc rzucił się w pogoń za świnią. W jednej ręce
trzymał gorset, w drugiej sznur.
Ś
winia Harrisona obejrzała się i zamrugała ślepiami. Jakaś ludzka postać biegła w jej stronę,
wymachując czymś różowym i krzycząc wniebogłosy.
755
Kiedy to coś różowego dotknęło jej grzbietu, świnia zręcznie uskoczyła w bok, a jej
prześladowca wylądował w błocie.
- Świnio! Zaczekaj! - wrzeszczał Tadzio. - Muszę zrobić PUFF!
Ś
winia najwyraźniej nie zamierzała go posłuchać. Ruszyła truchtem w stronę stodoły, gdzie
już wielokrotnie udawało jej się ukryć.
Tadzio podniósł się na nogi i nie tracąc nadziei pognał za nią. Stanął w drzwiach stodoły i
zobaczył, że świnia ukryła się w sianie, wystawał jej tylko zakręcony ogonek.
- Mam cię, świnio! - uradował się chłopiec. Obwiązał się w pasie sznurem, zrobił pętlę i
cichusień-ko podkradł się do swej ofiary. Świnia wysunęła ryj. Wtedy Tadzio zarzucił jej
pętlę na łeb, usiadł na niej okrakiem i zabrał się do dzieła. Ciężko dyszał, bardzo trudno było
nałożyć na świnię gorset, plątały się tasiemki.
- Pani Świnio, niech się pani nie rusza. Zaraz pani zniknie. PUFF... - szeptał, usiłując
uspokoić przerażonego zwierzaka.
Ale świnia miała inne zamiary. Wspięła się na tylne nogi i Tadzio runął na ziemię. Starał się
nie wypuścić sznura, lecz rozwścieczone zwierzę czując ucisk gorsetu rzuciło się przed siebie
galopem i sznur wymknął się z rąk chłopca.
Tadzio leżał na klepisku stodoły i patrzył, jak świnia w gorsecie rusza przez podwórze,
przewracając po drodze Tolę, która wpada do koryta z wodą.
- Puff! Pani Świnio. Puff! - krzyczał Tadzio.
156
Ale pani Świnia pobiegła ścieżką w stronę wsi, nie zwracając na nikogo uwagi.
Tadzio usłyszał plusk wody - to Tola próbowała wygramolić się z koryta. Zamarło w nim
serce. Otworzył usta i wrzasnął ze wszystkich sił:
- Ach, ty podła świnio! Jak już nie chcesz zniknąć, to przynajmniej oddaj gorset. Pani Linde
gotowa mnie zabić.
Rozdział piętnasty
Pani Linde zatrzymała się na środku głównej ulicy Avonlea. Maryla i Oliwia wzięły ją pod
ręce, Małgorzata jednak stała jak posąg. Patrzyła na wywieszkę doktora Blaira. Były na niej
wypisane tylko godziny przyjęć i krótka informacja, że w razie nagłej choroby można się
zgłosić o każdej porze, ale rozgorączkowana Małgorzata zaczęła sobie wyobrażać czekające
ją tortury. Zasiądzie w fotelu i w strasznych męczarniach utraci ząb. Zawsze chwaliła się, że
wszyscy członkowie rodziny McNabów schodzili z tego świata z pełnym uzębieniem. Myśl o
tym, że ona pierwsza zerwie z tą tradycją, była równie trudna do zniesienia, jak myśl o bólu.
- Nie wejdę tam. Dajcie mi spokój - oświadczyła. Oliwia i Maryla spojrzały na siebie z
niepokojem.
Oliwia ruchem głowy wskazała na grupkę ludzi, którzy przyglądali się z zaciekawieniem,
dokąd to, wyraźnie wbrew swej woli, zmierza Małgorzata.
- Pani Linde - wyszeptała Oliwia. - Ludzie patrzą!
157
- Mało mnie to obchodzi! Może sobie patrzeć sama królowa. I tak nie wejdę do środka.
Zbliżyła się tłusta pani Spencer. Miała niby to zatroskaną twarz i nie potrafiła ukryć
ciekawości.
- Może mogłabym pani w czymś dopomóc, pani Linde? - spytała z nadzieją w głosie. Sara
Spencer znana była z tego, że potrafiła wywęszyć każdą sensację.
- Owszem, może pani nie wścibiać nosa w moje sprawy - odpowiedziała ostro Małgorzata.
- Pani Linde ma zamówioną wizytę u dentysty -wyjaśniła Maryla, próbując nie dopuścić do
sprzeczki. - Trzeba jej wyrwać ząb.
- Ach tak? - pani Spencer była wyraźnie rozczarowana. Liczyła, że usłyszy o jakiejś ciężkiej
chorobie. - To drobiazg. Parę dni temu wyrwano mi dwa zęby i nawet nie mrugnęłam okiem,
choć bolało aż strach. Ale ja umiem znosić ból. Ja tam się nad sobą nie rozczulam. Człowiek
urodził się po to, żeby cierpieć. Niech pani powtarza to sobie, kiedy doktor będzie się nad
panią znęcał.
- Dziękuję pani, Saro - powiedziała Maryla uprowadzając Małgorzatę.
Zaczęło się gromadzić coraz więcej osób. I teraz, kiedy już wiadomo było, że pani Linde
zdąża do doktora Blaira, by wyrwać ząb, nie szczędzono jej słów zachęty. No i obsypano
gradem dobrych rad.
- Zamknij oczy! - wołała pani Inglis. - Najlepiej nie patrzeć na krew.
- Doktor Blair wie, co robi. Tydzień temu wyrwał zęby osłu pana Mc Clory'ego - wtrącił się
pan Lawson, który wyszedł ze sklepu, słysząc wrzawę.
158
Małgorzata spojrzała błagalnie na Marylę i Oliwię.
- Zróbcie coś, żeby ci ludzie dali mi spokój - jęknęła. - Nie wytrzymam, jeśli dłużej będą się
tak na mnie gapić.
- Wejdźmy więc do gabinetu doktora Blaira... No, pani Linde. - Oliwia i Maryla wzięły znów
Małgorzatę pod rękę i poprowadziły w stronę domu. Kiedy zbliżały się do drzwi, usłyszały
jakieś dziwne hałasy. Krzyk dzieci, tupot racic, pomruk tłumu.
- Wielkie nieba! - zawołała Maryla. - To świnia Harrisona!
- Ale co ona na sobie ma? - jęknęła Oliwia. - To wygląda na... na... Nie, to niemożliwe!
- To gorset! - wykrzyknęła pani Spencer, przyglądając się badawczo trzem kobietom, które
stały jak skamieniałe. - Ale czyj gorset?
Na uliczce pojawił się Tadzio, a za nim Tola i Sara.
- Tadziu Keith! Co to wszystko znaczy? - Twarz Maryli zbielała jak płótno.
Tadzio podniósł umorusaną buzię.
- Chciałem, żeby ta świnia znikła! Chciałem, żeby pani Linde mnie polubiła. Panno Marylo,
pani powiedziała łgarstwo! śe ten gorset jest zaczarowany. śe wystarczy powiedzieć PUFF i
tłuszcz zniknie. Świnia jest tłusta, a wcale nie znikła. A teraz... a teraz...
Pani Spencer podeszła nieco bliżej, żeby nie uronić z tej rozmowy ani słówka. I po chwili
podzieliła się swoimi wiadomościami z grupką stojących na chodniku kumoszek...
159
- Wiecie co - oznajmiła teatralnym szeptem. -Coś mi się widzi, że ten gorset jest własnością
pani Linde.
Wszyscy spojrzeli na Małgorzatę. Ale Małgorzata nie sprawiła im tej satysfakcji, by
odpowiedzieć. Zemdlała. Na szczęście nie upadła, podtrzymywały ją Maryla i Oliwia.
Przez parę następnych dni Małgorzata czuła się nieszczęśliwa i upokorzona. Myślała, że już
nigdy nie przyjdzie do siebie po szoku, którego doznała widząc, jak świnia pana Harrisona
paraduje w jej gorsecie po głównej ulicy Avonlea. No i nadal dokuczał jej ząb. Zemdlała
przecież, nim weszła do gabinetu doktora Blaira. Wiedziała jednak, że musi coś zrobić. Nie
mogła dłużej żyć z tym potwornym bólem. I nie mogła mieszkać pod jednym dachem z
Tadziem Keithem, który wystawił ją na pośmiewisko.
W dodatku nagle przyszedł telegram od wuja Willy'ego. Przyniósł go pan Rooke, listonosz.
- Pani Wiggins prosiła, żeby go pani zaraz dostarczyć... Przyszedł z Brytyjskiej Kolumbii.
Wysłał go ten brat pana Keitha, Willy. Ten, co zawsze mówi o sobie „wuj Willy". Pisze, że...
- Dziękuję, Angusie, umiem czytać... - Maryla wyrwała telegram z rąk pana Rooke'a. - Jaki
drobny druk - jęknęła. - Nie, jednak sobie nie poradzę. Pomożesz mi, Małgorzato?
Droga pani Wiggins - czytała głośno Małgorzata. - Chwilowo nie mogę zabrać dzieci. Stop.
Wrócę, jak będę mógł. Stop. Willy.
160
Małgorzata wzniosła oczy ku niebu.
Pan Rooke niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. Miał nadzieję, że zostanie poczęstowany
filiżanką herbaty, a kto wie, czy nie dostanie także słynnego placka z jagodami. Tymczasem
nikt nie zwracał na niego uwagi.
- Hm... - odchrząknął. - No to już pójdę... Zaschło mi w gardle...
Mogłoby się zdawać, że obie kobiety ogłuchły. Maryla wyrwała Małgorzacie telegram i
wpatrywała się weń nie widzącym wzrokiem.
- Proszę się mną nie zajmować. Sam wyjdę. - An-gus Rooke oczekiwał protestów, ale gdy nie
nastąpiły, wyszedł trzasnąwszy drzwiami. Może by tak wpaść do Kingów, pomyślał;
wprawdzie nie miał dla nich telegramu, ale panna King była bardzo gościnna. I zawsze
zauważała, kiedy człowiekowi chciało się pić. Pocieszył się tą myślą, przewiesił przez ramię
torbę i ruszył w dalszą drogę.
Małgorzacie udało się wreszcie znaleźć język w gębie.
- Wiedziałam, wiedziałam! - zawołała. - Ten Willy wcale nie zamierzał tu przyjechać. Pewnie
siedzi w więzieniu. No i masz te bachory na karku... Powinnaś natychmiast zgłosić je do
adopcji.
Maryla zbladła.
- Nie mogę - wyszeptała. - Małgorzato, błagam cię, mów ciszej. Dzieci...
Tadzio i Tola, usłyszawszy, jak listonosz stuka do drzwi, ukryły się w sieni i nadsłuchiwały.
Zrozumiały, że rozstrzyga się ich los. Nawet Tadzio milczał.
11 — Przeklęte skrzypce 161
Małgorzata postanowiła grać w otwarte karty.
- Marylo, musisz wybrać. Albo ten smarkacz, albo ja. Jedno z nas musi opuścić ten dom. Nie
zamierzam już ani jednej nocy spędzić pod jednym dachem z tym małym chuliganem.
- Jak możesz żądać, żebym wybierała między tobą a moimi krewnymi?
Dzieci weszły właśnie do pokoju i Maryla objęła je ramionami. Krew zakipiała w żyłach
Małgorzaty.
- Widzę, że już wybrałaś - powiedziała oschłym tonem. - Cóż, gorzka to pigułka po
pięćdziesięciu latach przyjaźni. Ale skoro już tak ma być, jeszcze dzisiaj przeniosę się do
pensjonatu pani Biggins.
Był to cios w samo serce.
- Małgorzato, błagam cię...
Ale Małgorzata udała się już do swojego pokoju, by spakować rzeczy.
Maryla przysiadła na schodach. To dziwne, jeszcze parę dni temu miała ochotę poprosić
Małgorzatę, by się wyprowadziła. A teraz czuła się tak, jakby miał nastąpić koniec świata.
Mała rączka ujęła dłoń Maryli. Oczy Maryli zaszły łzami, więc nie tyle zobaczyła, co
poczuła, że przytula się do niej Tola.
- Niech się pani nie martwi, panno Marylo, nie zostawimy pani samej.
Maryla szybko otarła oczy rogiem fartucha. Nie powinna rozklejać się w obecności dzieci.
Tadzio nie widział tego momentu słabości Maryli. Pognał za Małgorzatą do jej sypialni.
- Pani Linde, dlaczego myśli pani, że wujek Wil-ly jest w więzieniu? Pani Linde, muszę to
wiedzieć.
162
- Musisz wiedzieć! Musisz wiedzieć! - wybuch-nęła Małgorzata, kładąc walizkę na łóżku. -
Wciąż tylko machasz jęzorem. I zrujnowałeś mi życie...
Tadzio wysunął język i okropnie zezując przyglądał mu się uważnie. Potem próbował nim
machać.
- Nie, nie macham. Nie potrafię. A pani potrafi? - I tu dotknął policzka Małgorzaty. Dotknął
delikatnie, ale kobieta i tak zawyła z bólu.
- Jak śmiałeś! - zawołała. - Jak śmiałeś mnie spo-liczkować! Wynocha, hultaju! I nie pokazuj
mi się więcej na oczy, bo cię wytarzam w smole i pierzu.
Na twarzy chłopca odmalowało się przerażenie. Wybiegł szybko z pokoju, jakby ścigały go
demony.
*
Rozdział szesnasty
Oburzona Małgorzata biegła ścieżką do miasteczka. Walizka obijała jej się o nogi, a kobieta
mamrotała coś gniewnie pod nosem. Nawet nie pożegnała się z Marylą. Po tych wszystkich
latach spędzonych na Zielonym Wzgórzu wyszła stamtąd jak z poczekalni dworcowej.
Była tak wściekła, że udała, iż nie widzi Oliwii King, i ta musiała pognać za nią, głośno
wołając.
Na głównej ulicy Avonlea stały pani Spencer i pani Inglis i zastanawiały się właśnie, kto w
Avonlea jest najgorszą matką. Usłyszawszy nawoływania Oliwii, pani Spencer podniosła
głowę. Nie chciała przerywać tak interesującej rozmowy, ale z drugiej strony pragnęła
zobaczyć z bliska, jak znów wygłupia się Małgorzata.
163
- Proszę tylko spojrzeć - wyszeptała do pani In-glis. - Małgorzata Linde paraduje sobie
główną ulicą, jak gdyby nigdy nic. śe też śmie się tu pokazać po tym, co się zdarzyło.
Najpierw ubrała świnię w swój gorset, a potem ogłosiła w gazecie o swoich związkach z
pastorem.
Obie kobiety ruszyły w stronę Małgorzaty i Oliwii, która wręczała właśnie Małgorzacie
egzemplarz „Kroniki" Avonlea.
- Proszę spojrzeć, pani Linde - powiedziała rozpromieniona Oliwia. - Dopiero wczoraj ukazał
się ten numer i już go wykupiono.
- Daj mi spokój. Spieszę się.
- Ale przecież chciała pani, pani Linde, żebym zamieściła sprostowanie.
Małgorzata chwyciła gazetę. I przeczytała ze zgrozą.
Oliwia King pragnie poinformować swych Czytelników, że pani Małgorzata Linde nie
zamierza udzielać żadnych informacji o wielebnym Ambrożym Dinsdale'u.
Pani Spencer szturchnęła panią Inglis łokciem.
- Niech no pani na nią popatrzy! Z jej twarzy można wszystko wyczytać. Od razu
wiedziałam! Nie ma dymu bez ognia. To sprostowanie daje wiele do myślenia!
Oburzenie odebrało na chwilę Małgorzacie mowę. Minęło dobrych parę sekund, zanim
wykrzyknęła z wściekłością: - Jak śmiałaś, Oliwio King! -Wytoczę ci proces o habeas corpus.
- Habeas corpus? A co to ma do rzeczy?
- Jak to co?! Nie myśl, że uda ci się zamydlić mi
164
oczy. Czytam bostońskie gazety. Wiem, jak się toczą chociażby procesy o morderstwo.
Adwokaci zawsze żądają habeas corpus. Ja też zażądam.
Małgorzata odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę pensjonatu pani Biggins, a biedna
Oliwia patrzyła za nią nic nie rozumiejąc.
- Małgorzata wchodzi do pensjonatu. Co to ma znaczyć? - pani Spencer spytała szeptem panią
Inglis. - No, no, ładna historia. - I pani Spencer mimo swej tuszy popędziła, ciągnąc za sobą
nieszczęsną panią Inglis, by razem mogły zajrzeć przez drzwi do pensjonatu pani Biggins.
Zobaczyły, jak Małgorzata stuka w kontuar.
- Pani Biggins! Pani Biggins! - wołała. - Proszę tu szybko przyjść. Chcę wynająć ładny pokój
z widokiem na ulicę.
Pani Inglis podskoczyła, bo jej rozmówczyni znów szturchnęła ją łokciem w bok.
- Widać Maryla Cuthbert wyrzuciła ją z domu. I słusznie - oświadczyła z zachwytem pani
Spencer. - Zawsze mówiłam, że Małgorzata Linde jest jak serwatka, która udaje śmietankę.
No i miałam rację.
Pani Inglis, nim odpowiedziała, przezornie odsunęła się od pani Spencer, by uniknąć
następnego szturchańca.
- Pewnie panna Cuthbert usłyszała o tym sprostowaniu i uważa, że pani Linde nie może
zostać w domu, w którym przebywa dwoje niewinnych dzieci.
- I słusznie. Ale kto by pomyślał, że Małgorzata Linde to największa bezwstydnica w
Avonlea.
165
Rozdział siedemnasty
Zdumiona Hetty odłożyła książkę.
- Oliwio King! Habeas corpus oznacza tylko, że każdy aresztowany musi natychmiast stanąć
przed sądem. Chodzi o to, by nikogo nie można było wtrącić do więzienia, nie umożliwiając
mu obrony.
Oliwia zniecierpliwiła się.
- Hetty, ja wiem, co to jest habeas corpus. Ale obawiam się, że nie wie tego Małgorzata.
Szczerze mówiąc żałuję, iż wpadła mi w ręce ta fotografia Ambrożego Dinsdale'a. Dostajemy
listy z całej wyspy, najrozmaitsi ludzie wypytują o niego. Nie boję się Małgorzaty. Może
sobie podawać mnie do sądu. Ale jeśli o tym usłyszy redaktor, stracę posadę.
Hetty zaczęła się niespokojnie wiercić; świetnie pamiętała ów dzień, gdy Sara i Oliwia
przybiegły, opowiadając o znalezionej w skrzyni Małgorzaty wyblakłej fotografii
Ambrożego. Uważała wówczas, że należałoby o całej tej sprawie zapomnieć. Ale Oliwia tak
bardzo chciała zdobyć sobie renomę świetnej dziennikarki... No i sama Hetty nie mogła się
oprzeć uczuciu ciekawości - zależało jej, by jak najwięcej dowiedzieć się o Ambrożym
Dinsdale'u. Wiele lat starała się o nim nie myśleć, teraz dawne uczucie odżyło.
- Wiecie co, pójdę i pogadam z Małgorzatą Linde. Może uda mi się ją przekonać, żeby
przestała się wygłupiać.
- Och, ciociu Hetty... Naprawdę? - pisnęła Sara. - To by było okropne, gdyby ciocia Oliwia
straciła pracę.
766
Rozdział siedemnasty
Zdumiona Hetty odłożyła książkę.
- Oliwio King! Habeas corpus oznacza tylko, że każdy aresztowany musi natychmiast stanąć
przed sądem. Chodzi o to, by nikogo nie można było wtrącić do więzienia, nie umożliwiając
mu obrony.
Oliwia zniecierpliwiła się.
- Hetty, ja wiem, co to jest habeas corpus. Ale obawiam się, że nie wie tego Małgorzata.
Szczerze mówiąc żałuję, iż wpadła mi w ręce ta fotografia Ambrożego Dinsdale'a. Dostajemy
listy z całej wyspy, najrozmaitsi ludzie wypytują o niego. Nie boję się Małgorzaty. Może
sobie podawać mnie do sądu. Ale jeśli o tym usłyszy redaktor, stracę posadę.
Hetty zaczęła się niespokojnie wiercić; świetnie pamiętała ów dzień, gdy Sara i Oliwia
przybiegły, opowiadając o znalezionej w skrzyni Małgorzaty wyblakłej fotografii
Ambrożego. Uważała wówczas, że należałoby o całej tej sprawie zapomnieć. Ale Oliwia tak
bardzo chciała zdobyć sobie renomę świetnej dziennikarki... No i sama Hetty nie mogła się
oprzeć uczuciu ciekawości - zależało jej, by jak najwięcej dowiedzieć się o Ambrożym
Dinsdale'u. Wiele lat starała się o nim nie myśleć, teraz dawne uczucie odżyło.
- Wiecie co, pójdę i pogadam z Małgorzatą Linde. Może uda mi się ją przekonać, żeby
przestała się wygłupiać.
- Och, ciociu Hetty... Naprawdę? - pisnęła Sara. - To by było okropne, gdyby ciocia Oliwia
straciła pracę.
166
Oliwii zabłysły oczy.
- Dziękuję ci, Hetty. Dobra z ciebie siostra.
Hetty nie odpowiedziała. Pomyślała tylko, że może i jest dobrą siostrą, ale przede wszystkim
jest niemądrą starą kobietą.
Zaraz następnego dnia Hetty włożyła swój wyjściowy, szary, aksamitny kapelusz i wybrała
się do pensjonatu pani Biggins. Najpierw jednak wpadła do zatroskanej Maryli. Kiedy
wysłuchała jej sprawozdania, odwiedziła gabinet doktora Blaira, po czym wróciła do domu,
by to i owo zabrać. No i na koniec zastukała do drzwi pani Biggins i zapytała ją, czy może się
zobaczyć z panią Linde.
Małgorzata miała niezdrowe wypieki. Hetty od razu zobaczyła, że męczy ją gorączka.
- Małgorzato Linde - napomniała kobietę, z którą tyle razy się kłóciła - czy zamierzasz
spędzić resztę życia w tej źle urządzonej dziurze, smutna i samotna?
I spojrzała znacząco na pomarańczowo-czerwony, ordynarny dywan.
Przygnębiona Małgorzata starała się zebrać resztki sił.
- Widzę, Hetty King, że przyszłaś prawić mi kazania. Idź sobie. Nie jestem twoją uczennicą.
Otworzyła drzwi, by wyprawić Hetty, a tymczasem pojawił się w nich doktor Blair. I wszedł
do pokoju, nim Małgorzata zdążyła go zatrzymać. Spojrzał na spuchnięty policzek.
- Ten ząb, Małgorzato, trzeba wyrwać - oświadczył, kładąc na krześle torbę i zdejmując
płaszcz.
767
Małgorzata zwróciła się do Hetty.
- To ty go tu sprowadziłaś? Hetty skinęła potakująco głową.
- Wkrótce będziesz mi za to wdzięczna.
Małgorzata przysiadła na brzegu łóżka i rozejrzała się z przerażeniem. Poczuła się bezsilna.
Hetty zamykała właśnie drzwi, zdejmowała kapelusz, wyciągała z podręcznej torby fartuch.
Włożyła go. A doktor Blair zakasał rękawy i położył instrumenty na przyniesionym przez
Hetty czystym ręczniku.
Hetty ściągnęła Małgorzatę z łóżka i pchnęła na krzesło, które ustawiła uprzednio na samym
ś
rodku pokoju. Małgorzata otworzyła usta, by zaprotestować, a Hetty szybko wepchnęła w
nie szmatkę. I Małgorzata zaczęła bełkotać.
- Aaa... Wy... wyjmij tto... Doktor Blair podszedł do pacjentki.
- Wypij to, Małgorzato. - W szklance był bursztynowy płyn. Jego zapach przypomniał jej
ś
więta Bożego Narodzenia, kiedy to wypucowani mężczyźni przekrzykują się chwiejąc lekko
na nogach.
- Co tto? - spytała podejrzliwie.
- Whisky.
- Whisky! - Z oburzenia Małgorzacie udało się wypluć szmatkę. - Nie - jęknęła. - Należę do
Towarzystwa Abstynentów. Powinieneś się wstydzić, namawiając mnie do picia.
Rozległo się stukanie do drzwi i do pokoju wkroczyła pani Biggins z dzbankiem gorącej
wody.
- Oto woda, panie doktorze - powiedziała z rozpromienioną miną. Zobaczyła zbolałą twarz
Małgorzaty.
168
- No, no, pani Linde. Niech się pani tak nie przejmuje. W parę sekund będzie po wszystkim.
Małgorzacie chciało się krzyczeć, błagać panią Biggins, by sprowadziła policjanta, by
sprowadziła kogokolwiek, kto mógłby jej dopomóc. Listonosza, lekarza. Nagle uświadomiła
sobie, że doktor Blair jest lekarzem... Za panią Biggins zamknęły się drzwi. Małgorzacie nic
już nie było w stanie pomóc.
- Małgorzato, rób co ci każę. - Doktor Blair nalał do miski gorącej wody i zaczął myć ręce tak
zamaszyście, że woda chlapała na okropny dywan pani Biggins. - Nie zapominaj, że jestem
lekarzem. W tym wypadku whisky to lekarstwo. Pij.
Hetty podała Małgorzacie szklankę, a Małgorzata ujęła ją drżącą ręką. Znów ten intrygujący
zapach. Bożonarodzeniowy pudding, śmiech, ślizgawka... Wypiła whisky duszkiem.
- Brawo! - zawołał doktor Blair. - No a teraz otwórz usta.
Zerwał się zimny wiatr i hulał po głównej ulicy Avonlea. Wzbijał tumany czerwonego kurzu.
Porywał liście klonu i gonił je po piaszczystej drodze. Tarmosił suknie i kapelusze kobiet,
które szły środkiem, rozglądając się, jakby czegoś lub kogoś szukały. Każda z nich miała w
ręku gazetę. Nie zwracały uwagi na wiatr. Jedną ręką przytrzymywały kapelusze, a drugą -
nie wypuszczając z niej gazety - unosiły rąbki sukien, chroniąc je przed tumanami kurzu.
Wiatr ten bardzo denerwował Sarę, nie cierpiała, gdy do oczu dostawał się kurz. Ze schyloną
głową, z półprzymkniętymi powiekami pędziła do redak-
12 — Przeklęte skrzypce
169
cji, by spotkać się tam z Oliwią. Nagle wpadła na jedną z kobiet.
- Przepraszam - wyjąkała kobieta. - Czy nie mogłabyś mi dopomóc? Szukam pani Małgorzaty
Linde. Jej nazwisko jest w tej gazecie.
Sara otworzyła usta, by skierować kobietę na Zielone Wzgórze, ale w ostatniej chwili
przypomniała sobie, co jej powiedziała Oliwia. Małgorzata wyprowadziła się z Zielonego
Wzgórza i zamieszkała w pensjonacie pani Biggins. W tym momencie podeszła do nich inna
kobieta, też z egzemplarzem „Kroniki".
- Czy znasz może panią Linde? - spytała.
Sara skinęła potakująco głową. Ale nie zdążyła odpowiedzieć, gdy pierwsza kobieta
szturchnęła tę drugą gazetą.
- Powiedziała pani: pani Linde? Ja też szukam pani Linde.
- Coś takiego! Jeszcze jedna! Tu chyba szesnaście kobiet rozgląda się za panią Linde.
Sarze zaparło dech. Rzeczywiście - główną ulicą maszerował cały pochód kobiet. I każda z
nich trzymała jak karabin zwiniętą gazetę.
- Hej, Saro! Tu jestem. - Ciotka Oliwia stała przed pensjonatem, otoczona gromadką kobiet.
Sara pobiegła w jej kierunku.
- Co ja mam powiedzieć tym paniom? - zapytała szeptem Oliwia, odprowadziwszy Sarę na
bok. -Wszystkie szukają Małgorzaty Linde.
- Ojej! Jak ciocia myśli, czy ma to coś wspólnego z wielebnym Ambrożym Dinsdale'em?
Oliwia ponuro skinęła głową.
170
- Obawiam się, że tak. Zdaje się, Saro, że otworzyłyśmy puszkę Pandory.
- Myśli ciocia, że pani Linde zechce się z nimi zobaczyć?
- Nawet gdyby chciała, to w tej chwili nie może. Doktor Blair wyrywa jej właśnie ząb.
Asystuje mu Hetty.
I jak na zamówienie z okna na pierwszym piętrze dobiegł przeraźliwy krzyk. Zagłuszył
paplaninę kobiet, które tak się wystraszyły, że chwyciły się za ręce. Spojrzały w górę. I
czekały. Czy ten krzyk się powtórzy? Nie powtórzył się. Za to po chwili rozległ się jakiś inny,
dziwny, rechoczący odgłos. Oliwia pomyślała, że tak brzmiałby głos pijanego derkacza.
- To pani Linde! - zawołała nagle Sara. - Ona się śmieje.
Rozdział osiemnasty
Małgorzata Linde otworzyła oczy. Otaczał ją nowy świat. Świat bez bólu. Zniknęło to
straszne uczucie, że coś świdruje jej szczękę. Zniknęła złość i niechęć do świata.
Uśmiechnęła się do Hetty, która przykładała jej do policzka woreczek z lodem.
Dziwne, Hetty też się zmieniła, nie była już tą okropną sekutnicą. A doktor Blair klepał swą
pacjentkę po głowie i trzymał w ręku coś białawego, co przypominało miniaturową cebulkę z
korzonkami.
- Oto twój ząb, pani - powiedział i skłonił się
171
teatralnym gestem. Małgorzata uśmiechnęła się i zaraz zakryła ręką usta. Szczeliną między
zębami wdarł się zimny powiew.
- Nie mam już tego zęba. - Zaczęła chichotać.
- Oto on - uśmiechnął się doktor Blair, wkładając ząb do słoiczka. - Możesz go zabrać do
domu i postawić na kominku.
Małgorzata przestała się śmiać. Euforia znikła. Do domu... Dlaczego na dźwięk tego słowa
ś
cisnęło jej się serce? I znów zaczęła się trząść, bo wszystko sobie przypomniała. Nie ma już
domu. Opuściła Zielone Wzgórze. Mieszka tu, w obskurnym pensjonacie pani Biggins.
Spojrzała ponuro na ten koszmarny dywan.
Doktor Blair wyszorował ręce i włożył marynarkę.
- Za parę dni zajrzę do ciebie, Małgorzato. Miałaś szczęście. Nie nabawiłaś się zapalenia
okostnej. Opuchlizna już zaczyna schodzić.
Małgorzata skinęła głową.
- Dziękuję ci, mój doktorze.
Hetty odprowadziła lekarza do drzwi, a on podziękował jej za pomoc.
Małgorzata skuliła się w fotelu i patrzyła, jak Hetty krząta się po pokoju, robiąc porządki.
Hetty też wkrótce odejdzie, a ona zostanie sama... Znów zadrżała. Przez okno wdarł się ten
ohydny wiatr. Jak mogła postąpić w ten sposób?! Co ją opętało, żeby opuścić swoją najlepszą
przyjaciółkę, i to w chwili, gdy Maryla najbardziej jej potrzebowała? Wstała, by ukryć
zmieszanie, i podeszła do okna.
Na ulicy przed domem stała gromadka kobiet.
172
Małgorzata usłyszała rozmowę. Padło w niej nazwisko Ambrożego Dinsdale'a. Natychmiast
zapomniała o swoim zmartwieniu i ukryła się za firanką.
- Co pani wygaduje! - wrzasnęła jedna z kobiet. - To ja jestem Ambrożową Dinsdale.
- Pani wybaczy. To ja się tak nazywam.
- Bzdura! - wtrąciła się trzecią. - Oszustki! Panią Dinsdale jestem ja.
Małgorzata cofnęła się. Wielki Boże, jaka ona była głupia! I pomyśleć, co by się stało, gdyby
w swoim czasie nie posłuchała rady Maryli.
Po raz pierwszy od tygodni miała jasny umysł i zaczęła rozpamiętywać wydarzenia sprzed
wielu, wielu lat, kiedy to o mały włos nie odprawiła swego wiernego wielbiciela, Tomasza
Linde, i nie uciekła z chwackim Ambrożym.
- Zastanów się, Małgorzato - prosiła wówczas Maryla. - Jak myślisz, kto kocha cię bardziej,
Tomasz czy Ambroży? I którego z nich bardziej szanujesz?
Małgorzata mruknęła coś o tym, że poważny Tomasz jest nudny, a Ambroży romantyczny.
Ale w głębi serca wiedziała, że Maryla ma rację. Długo w noc rozmyślała, a rankiem
odprawiła Ambrożego. Wybrała Tomasza.
Była szczęśliwa. Tomasz okazał się dobrym, czułym mężem. Niemniej całe życie żywiła do
Maryli żal za udzielenie jej tej dobrej rady. Obwiniała ją za wszystko, co ominęło ją w życiu.
Przez te wszystkie lata sądziła, że nie przeżyła romansu. A tu okazuje się, że uniknęła
strasznego niebezpieczeństwa. Gdyby poślubiła Ambrożego, porzuciłby ją tak jak tam-
173
te kobiety. I teraz stałaby wraz z nimi pod oknem, twierdząc, że jest jedyną żoną człowieka,
który -o zgrozo! - miał ich całe dziesiątki.
- Nie stój tak przy oknie, Małgorzato! Zaziębisz się. - Hetty wzięła Małgorzatę pod ramię i
posadziła w fotelu.
Czy Hetty słyszała, o czym mówiły kobiety za oknem? Małgorzata nie śmiała spytać.
Pozwoliła, by Hetty otuliła ją pledem. W milczeniu przyglądała się, jak sztywna, dostojna
nauczycielka wkłada płaszcz i kapelusz. I przypomniała sobie dawno zapomnianą scenę.
Zdarzyło się to ponad pięćdziesiąt lat temu, kiedy Hetty i Małgorzata były wiotkimi
młodziutkimi dziewczynami. Przyjaźniły się, ale jednocześnie trochę się siebie obawiały.
Owego wieczoru Małgorzata przyszła bardzo wcześnie na próbę chóru, mając nadzieję, że
Ambroży będzie jeszcze sam. Usłyszała, że w zakrystii ktoś się krząta, i weszła tam bardzo
cicho. Może niepostrzeżenie podejdzie do Ambrożego i zakryje mu rękami oczy?
Ambroży rzeczywiście stał tyłem do drzwi. Ale nie było szans, by zauważył Małgorzatę.
Wpatrywał się w Hetty King, która patrząc w lustro zdejmowała nowy kapelusz. Nie upięła
jeszcze włosów - kasztanowe sploty opadały jej na ramiona. Ambroży musiał prawić jej
komplementy, bo Hetty odwróciła się w jego stronę, zarumieniła się, a w jego oczach
zatańczyły chochliki. Zobaczyła Małgorzatę. Skinęła jej na powitanie ręką, ale uśmiech znikł.
Małgorzata weszła i Ambroży zaczął się do niej zalecać.
174
Zachwycona, zapomniała o Hetty. Nawet nie przyszło jej na myśl zastanawiać się, czy Hetty
nie żywi do Ambrożego jakichś uczuć.
Ale teraz Małgorzata zdała sobie sprawę, że Hetty także mogła być zauroczona Ambrożym.
Hetty King była dumną dziewczyną, świadomą pozycji swojej rodziny. Gdyby straciła serce
dla uwodzicielskiego Ambrożego, nie przyznałaby się do tego nawet samej sobie, a co
dopiero Małgorzacie.
Kiedy Hetty zamierzała już wyjść, do pokoju wpadła Oliwia.
- Pani Linde! - zawołała. - Wszystkie te panie na ulicy szukają Ambrożego Dinsdale'a. Myślą,
ż
e pani może wiedzieć, gdzie go znaleźć. On chyba ożenił się z co drugą kobietą na naszej
wyspie.
Małgorzata sprężyła się wewnętrznie. Nie spojrzała na Hetty.
- Cóż, ze mną się nie ożenił. Ja od razu poznałam, co to za ptaszek.
Oliwia ze zdziwieniem wpatrywała się w Małgorzatę.
- To pani nigdy nie była w nim zakochana? A to zdjęcie? Przecież schowała je pani sobie na
pamiątkę...
Małgorzata była na tyle przyzwoita, żeby się zarumienić.
- Ależ skąd. - Zwróciła się do Hetty. -1 ja, i Hetty byłyśmy na to za mądre. Od razu
poznałyśmy się na tym bawidamku.
Hetty też się zarumieniła. Wielkie nieba, czyżby Małgorzata przez cały czas znała jej
uczucia? Hetty wiedziała, że gdyby Ambroży ją o to poprosił, po-
175
szłaby za nim na koniec świata. Ale nie poprosił. A ona, przerażona intensywnością swych
uczuć, nie pisnęła nikomu słówka. Oczywiście, po jakimś czasie odzyskała zdrowy rozsądek i
uprzytomniła sobie, że Ambroży jest zwykłym uwodzicielem. Ale wtedy...
- Prawda, Hetty?
Hetty z wolna skinęła głową.
- Tak, Małgorzato - powiedziała słabym głosem. - Wielebny Dinsdale był bardzo przystojnym
mężczyzną, ale to nie wystarcza, by zawrócić głowę takim kobietom jak my. Oliwio, za pół
godziny czekam na ciebie z kolacją. A ty, Małgorzato, jeśli wiesz, co jest dla ciebie dobre,
wróć ze skruchą na Zielone Wzgórze.
Hetty zabrała rzeczy i z wysoko uniesioną głową opuściła pensjonat pani Biggins.
Rozdział dziewiętnasty
Maryla delikatnie szczotkowała loki Toli. Było jej przykro, że prawdopodobnie robi to ostatni
raz. Pocieszyła się myślą, że za to nie będzie już musiała grzać na kuchni kotła wody, żeby
wykąpać dzieci. Ani martwić się, czym nakarmić Tadzia, który gotów był zjeść wołu. I nie
będzie co wieczór - kiedy bolą ją wszystkie kości - wdrapywała się po schodach, by
przypilnować paciorka dzieci. Ale na tę myśl jęknęła i opuściła szczotkę. Tola podniosła ją,
oddała Maryli i uściskała opiekunkę.
- Coś pani jest, panno Marylo? - zapytała.
176
- Nie, dziecko. Nic mi nie jest. Trochę się tylko denerwuję wizytą panny Carpenter.
- Kim jest panna Carpenter? - Tadzio z rozpostartymi ramionami chodził po deskach podłogi,
starając się nie stąpnąć na szczelinę.
- Już ci mówiłam, Tadziu. To pani z domu sierot. Musicie na niej zrobić dobre wrażenie. Bo
gotowa was rozdzielić i wysłać każde do innej rodziny. Nie chcielibyście tego, prawda?
Oczy Toli zasnuły się łzami.
- My chcemy zostać z panią.
Maryli ścisnęło się serce. Uświadomiła sobie, jak bardzo żal jej rozstawać się z dziećmi. Ale
czy ona, starsza już osoba, która z każdym rokiem coraz gorzej widzi, potrafiłaby dobrze
wychować dwoje urwisów? Gdyby Małgorzata nie wyprowadziła się, może we dwie mogłyby
spróbować. Nie wolno kierować się sercem, tylko rozsądkiem. A rozsądne jest to, by znaleźć
dzieciom młodych, energicznych rodziców.
- Nie zapomnij, Tolu, że trzeba „wypełniać swoje obowiązki i ufać Panu Bogu".
- Ja tam dziś rano wypełniłem swój obowiązek -mruknął ponuro Tadzio, przeskakując z deski
na deskę. Znalazł się pod oknem i przytknął nos do szyby. - I wcale nie udało mi się znaleźć
mojego sumienia. Panno Marylo, to przeze mnie nas pani odsyła? Bo jestem takim złym
chłopcem?
- Pani Wiggins mówiła, że jeśli człowiek o północy splunie do buta, to już nigdy nie zrobi nic
złego - poradziła bratu Tola.
Tadzio zwrócił się do Maryli.
177
- Wiem, że to dopiero rano. Ale czy mogę iść do łóżka i zacząć pluć?
- Mowy nie ma, Tadziu. Zresztą wcale nie jesteś złym chłopcem. Tylko jeszcze nie nauczyłeś
się zachowywać rozsądnie. No, chodź, to cię uczeszę. Tadziu?!
Ale chłopiec nie słuchał. Wyglądał przez okno i trząsł się ze strachu.
- Co się stało, Tadziu?
- Idzie tu pani Linde. Zaraz wytarza mnie w smole.
Małgorzata szła szybko. Głęboko oddychała. Opuchlizna prawie już zeszła. Ból nie powrócił.
Czuła się jak nowo narodzona. „Może i jestem stara - myślała - ale jeszcze nie znudziło mi się
ż
ycie". śeby tylko udało jej się pogodzić z Marylą. Powtarzała sobie, co powinna powiedzieć:
„Marylo Cuth-bert, nie miałam racji i bardzo cię przepraszam". Nie, lepiej będzie tak:
„Marylo Cuthbert, znamy się za długo, żeby się pokłócić o..."
Nie, ciągle niedobrze. Zanadto się upokarza. Maryla też nie jest bez winy. W końcu
Małgorzata była chora. Nie odpowiadała więc w pełni za swoje czyny. „Marylo Cuthbert,
zawiniłyśmy obie. A chociaż ty zawiniłaś bardziej, gotowa jestem o wszystkim zapomnieć..."
Wielkie nieba, stoi już przed domem i wciąż nie wie, co właściwie powiedzieć.
Kiedy Małgorzata była na ganku, otworzyły się drzwi i wybiegł Tadzio; o mały włos jej nie
przewrócił. Chciała go zatrzymać, ale on uciekł.
Za Tadziem pognały Maryla i Tola.
178
- Tadziu Keith! - wołała Maryla. - Natychmiast wracaj!
Tadzio zniknął.
- Musimy go znaleźć przed przyjściem panny Carpenter - jęczała Maryla. Była tak przejęta
ucieczką chłopca, że nawet nie powitała przyjaciółki. - Gotowa pomyśleć sobie Bóg wie co.
- Pomyśli, że trafiła do domu wariatów - oświadczyła Małgorzata, stawiając z westchnieniem
ulgi walizkę. - Nie dziwota, tu zawsze tak jest. Marylo, chętnie pomogę ci go znaleźć.
- Ja wiem, gdzie go szukać - pisnęła Tola. - Rozmawia z mamą.
Kobiety wymieniły spojrzenia.
- Tej biednej małej pomieszało się w głowie -szepnęła Małgorzata.
Patrzyły, jak dziewczynka omija dom i biegnie na podwórze. Potem zatrzymuje się przed
stodołą, żeby na nie poczekać.
Gdy weszły do ciemnej stodoły, usłyszały gdzieś w górze głosik Tadzia.
- Do diabła z tą Sarą! - płakał chłopiec. - Już ja jej dam!
- Tadziu Keith - Maryla podniosła głowę. - Co ty wygadujesz? Natychmiast zejdź na dół.
- Sara powiedziała, że tu jest niebo - szlochał Tadzio. - Więc przyszedłem zobaczyć moją
mamusię. - Po koślawej drabinie wlazł na siano, które sięgało aż po świetliki w dachu.
- Tadziu, nie płacz. - Maryla także była już bliska łez.
- A co mam robić? Pani Wiggins mówi, że jestem
179
za mały, żeby kląć. Muszę znaleźć mamę. Ona nie pozwoli wytarzać mnie w smole i pierzu.
Małgorzata poruszyła się niespokojnie. Zupełnie zapomniała o swoich groźbach. Ostrożnie
podeszła do stogu siana.
- Tadziu - zaczęła i zaraz umilkła. Dławiło ją w gardle. Przełknęła ślinę. - Tadziu, przebacz
starej zrzędzie. Teraz widzę, że wcale nie jesteś złym chłopcem. Niesłusznie nazwałam cię
hultajem i zbrodniarzem. Jesteś biednym osieroconym chłopcem, który potrzebuje domu i
opieki. I obie z Marylą będziemy cię kochać.
Usłyszała z tyłu radosny okrzyk Maryli. Ale cała jej uwaga była skupiona na chłopcu. Teraz
już widziała usmarowaną buzię, bo chłopiec wychylił się i patrzył w dół. Starał się zobaczyć,
czy to rzeczywiście pani Linde przemawia do niego takim miękkim, łagodnym głosem.
- To pani nie wytarza mnie w smole? Pani mnie lubi? - Był taki przejęty, że zanadto się
wychylił.
- Uważaj, Tadziu! - wrzasnęła Małgorzata. Ale było za późno. Siano zaczęło się obsuwać i
chłopiec poleciał w dół. Maryla i Małgorzata przymknęły oczy i zaczęły się modlić. Czuły, że
jeśli Tadzio ocaleje, to nigdy, nigdy się z nim nie rozstaną.
Kiedy otworzyły oczy, Tadzio i Tola podskakiwali na niższej warstwie siana, na którą spadł
Tadzio. Kobiety pobiegły do dzieci, objęły je radośnie i wraz z nimi wywróciły się na siano.
Słońce wdrapało się już na niebo dość wysoko, by bez trudu zaglądać przez świetliki. Tadzio
zauważył jasne promienie i spojrzał w górę.
180
- Może Sara miała jednak rację - powiedział. -Może niebo tam jest. A ja go nie zobaczyłem,
bo było ciemno.
- Przyda ci się parę lekcji z teologii - mruknęła Małgorzata wytrząsając siano z włosów.
Ktoś znacząco zakasłał. We wrotach stodoły pojawiła się jakaś ciemna sylwetka.
- Czy jest tu panna Cuthbert? Przychodzę z domu sierot.
Maryla usiadła, na jej twarzy malowało się przerażenie. Miała pełno siana we włosach i
ubraniu. Skinęła potakująco głową, lecz nie mogła wydobyć głosu.
- Tak, widzę dobrze, że w pani wieku trudno poradzić sobie z dziećmi. - Słowa były
uprzejme, ton nie. - Jestem pewna, że znajdę dla nich odpowiedni dom.
Małgorzata wstała, obciągnęła żakiet, poprawiła spódnicę. Podeszła do panny Carpenter i
spojrzała jej prosto w oczy. Panna Carpenter cofnęła się
0 krok.
- Niech no pani słucha - zaczęła groźnie Małgorzata. - Będę pani bardzo wdzięczna, jeśli
przestanie pani wytykać mej przyjaciółce jej rzekomą starość. Maryla Cuthbert jest osobą w
sile wieku
1 w pełni władz umysłowych... Ja; jej najlepsza przyjaciółka, nie dopuszczę, żeby jacyś obcy
ludzie mieli zabrać bliźnięta.
Panna Carpenter zamrugała oczami.
- Sądziłam, że... - Zwróciła się bezradnie do Maryli. - Czy mam rozumieć, że...
- Nawet półgłówek zobaczyłby od razu, że te
181
dzieci czują się tutaj jak w prawdziwym domu -przerwała jej Małgorzata. - Marylo, powiedz
jej sama, co o tym myślisz.
Maryli udało się w końcu wstać. Pociągnęła za sobą dzieci. Spojrzała pannie Carpenter prosto
w oczy.
- Bardzo panią przepraszam, panno Carpenter, że niepotrzebnie panią fatygowałam. Tak,
moja przyjaciółka, pani Linde, ma rację. Zatrzymam dzieci.
- Zostaną tu, gdzie jest ich dom - powtórzyła Małgorzata.
Jej słowa zagłuszył radosny ryk, który wydobył się z gardziołek Tadzia i Toli.
Zbliżał się wieczór. Maryla i Małgorzata siedziały na werandzie, piły herbatę i rozmawiały o
przeszłości.
- Ja tam, gdy trzeba, każdemu oddam sprawiedliwość - oświadczyła Małgorzata odstawiając
filiżankę. - Gdyby nie twoje dobre rady, kto wie, czy nie wyszłabym za Ambrożego
Dinsdale'a - uśmiechnęła się. - Tak jak te wszystkie baby.
- A tymczasem Tomasz Linde kochał cię prawdziwą, wielką miłością.
- Wiem i przez resztę życia będę za to dziękować Panu Bogu. - Małgorzata sięgnęła do
torebki i wyjęła z niej wyblakłe zdjęcie. Podarła je na strzępy. -No, mam to z głowy -
oświadczyła i wrzuciła skrawki do kosza na śmieci.
- Pani Linde, pani Linde, co to jest? - spytał Tadzio. Znudziło mu się pomagać Toli łuskać
groch i podszedł do stołu, trzymając w ręku coś małego i białego.
182
- To ząb Małgorzaty, Tadziu - uśmiechnęła się Maryla. - Zamierzamy go zachować dla
potomności. Więc włóż go z powrotem do słoiczka.
- A nie mógłbym go sobie wstawić? - spytał szczerbaty chłopiec.
Małgorzata przypomniała sobie dzień pogrzebu matki Tadzia. To właśnie owego dnia zaczął
ją boleć ząb. Wydało jej się, że miało to miejsce bardzo dawno temu. Jakże była niemądra, że
od razu nie poszła do doktora Blaira. I jakże myliła się co do bliźniąt. Bardzo pasowały do
Zielonego Wzgórza. Tak, oboje - nawet ten nicpoń.
- Tadziu! - jęknęła Maryla. - Coś ty zrobił? Małgorzata spojrzała na chłopca. Z jego gardła
wydobywały się dziwne dźwięki. Wyglądało, jakby malec się dusił.
- Co ci jest?
- Niech się pani nie gniewa. Chciałem spróbować, czy ten ząb pasuje. I połknąłem go. - Nagle
się rozjaśnił. - Może on się spotka z moim sumieniem? Jak pani myśli? Muszę to wiedzieć.
Kobiety wybuchnęły śmiechem. Małgorzata tak się śmiała, że załzawiły jej się oczy. Otarła je
i wyszeptała:
- A jeśli chodzi o tego pana Grapple'a, to coś mi się zdaje, że to też niezły typek. Już do niego
nie napiszę. Nie mam czasu na pogrzeb. Muszę wychować te dzieci.
Przyjaciółki z uśmiechem podążyły do kuchni. Trzeba przygotować kolację. To miał być
pierwszy posiłek nowej, szczęśliwej rodziny. Chciały, by na zawsze utkwił w pamięci dzieci.
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 00-389 Warszawa, ul. Smulikowskiego 4
prowadzi sprzedaż hurtową, wysyłkową i detaliczną książek własnych.
Wszystkich informacji o zakupie udzielają działy: • handlowy tel. 26-31-65 • księgarnia
firmowa i sprzedaż wysyłkowa tel. 26-36-48 w. 114 i 26-24-31 w. 15
Redaktor Halina Ostaszewska Redaktor techniczny Maria Bochacz Korektorzy Halina
Otceten; Romana Sachnowska
ISBN 83-10-10004-3
PRINTED IN POLAND Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1996 r. Wydanie
pierwsze. Skład i montaż okładki: Studio Komputerowe „NK". Montaż, druk i oprawa:
Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca S.A., Kraków.
Zam. 4289/96
MBP Zabrze
nr inn.: K20 - 14539
F 20 IIIp/P
0890000179166