nr inw. : K20 - 13587
F 20 IIIp/P
0890000179178
Sara w Avonlea
Pojednanie
ni '998 m '90 q
Część 1 FIONA McHUGH
Kwarantanna u Aleksandra Abrahama
Przełożyła Anna Bańkowska
Część II GAIL HAMILTON
Nowi przyjaciele
Przełożyła Irena Chodorowska
Sara w Avonlea
Pojednanie
Na podstawie serialu telewizyjnego oparteg na wątkach powieści Lucy Maud Montgomery
MIRIS KA BIBLIOTEKA PlfillttNA w Zabrzu ||/ ^ jp
Nasza Księgarnia
Tytuły oryginałów angielskich Quarantine at Alexander Abraham's Conversions
© Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995
Quarantine at Alexander Abraham's Storybook written by Fiona McHugh. Copyright © 1991
by HarperCollins Publishers Ltd, Sullivan Films Distribution Inc. and Ruth Macdonald and
David Macdonald. Teleplay written by Heather Conkie. Copyright © 1989 by Sullivan Films
Distribution Inc.
Conversions Storybook written by Gail Hamilton. Copyright © 1991 by HarperCollins
Publishers Ltd., Ruth Macdonald and David Macdonald. Tel,eplay written.by Patricia
Watson. Copyright © 1989 by Sullivan Films Distribution Inc.
7- —i
Published by arrangement with Harper Collins Publishers Ltd, Toronto. Based «n the Sullivan
Films Production produced by Sullivan Films Inc. in association wita the CBS and the Disney
Channel with the participation of Telefilm Canada adapted from' Lttcy Man* MonigOifieTy's
novels. ROAD TO AVONLEA is the trade mark of Sullivan Films Inc.
Translation © 1995 by Anna Bańkowska Translation © 1995 by Irena Chodorowska
© Cover illustration by Ulrike Heyne, Arena Verlag GmbH Wurzburg
Opracowanie typograficzne Zenon Porada
Część I
Kwarantanna u
Aleksandra Abrahama
Rozdział pierwszy
Sara patrzyła tęsknie na szkarłatny jedwab leżący na ladzie sklepu wielobranżowego w
Avonlea. Sztuka połyskliwej tkaniny była niczym zaproszenie do marzeń. Dziewczynka bez
trudu wyobraziła sobie, jak spowita w płomienną fałdzistą szatę wkracza z uśmiechem na
rzęsiście oświetloną salę balową. Ach, gdybyż tylko ciotka Oliwia mogła ujrzeć ten
zachwycający obrazek! Ale ciotka mięła w palcach jakąś nieciekawą drukowaną bawełnę,
mrucząc pod nosem słowa w rodzaju: „praktyczne", „sensowne", „idealne do szkoły". Te
określenia zupełnie nie działały na wyobraźnię Sary.
Dziewczynka zaczęła powoli przysuwać sztukę jedwabiu do bawełny, aż na matowej,
brzydkiej tkaninie rozlała się istna rzeka ognia.
- Jakież to piękne, prawda, ciociu? - szepnęła. - Czy ten materiał nie przywodzi ci na myśl
rajskich ptaków i ognistych zachodów słońca?
Na pogodnym czole ciotki pojawiła się pionowa zmarszczka.
- Owszem, Saro, jest bardzo ładny. Nie sądzę jednak, aby Hetty to właśnie wybrała na twoją
codzienną, szkolną sukienkę. Poza tym rajskie
7
ptaki niezbyt pasują do wiejskiej jednoklasowej szkółki, nieprawdaż?
Mimo tej trzeźwej uwagi Oliwia, istota o artystycznej duszy, zachwyciła się refleksami
ś
wiatła na olśniewającej tkaninie. Odruchowo podniosła kupon z lady, aby lepiej mu się
przyjrzeć. W tym momencie za jej plecami rozległ się szorstki, ostry jak brzytwa głos. Oliwia
drgnęła nerwowo, jakby ją przyłapano na gorącym uczynku. Uwaga wszystkich osób,
obecnych w zatłoczonym sklepie, skupiła się teraz na niej.
- Oliwio King! Jestem zdumiona, że w ogóle się zastanawiasz. Przecież to jedwab! Nadaje się
tylko dla bogaczy i próżniaków! Poza tym czerwień to stanowczo nieodpowiedni kolor dla
młodej osoby.
Oliwia znalazła się oko w oko z Małgorzatą Linde, która podsłuchała całą jej rozmowę z Sarą.
- Och, pani Linde - wyjąkała upokorzona, czując, że jej policzki pokrywają się taką samą
czerwienią, jak nieszczęsna tkanina. - Ja... ja tylko chciałam się przyjrzeć. Wcale nie mam
zamiaru kupować. To znaczy...
Bela materiału wyślizgnęła się Oliwii z rąk, ale Sara w porę ją chwyciła. Czuła narastającą
złość. Czemu, ach, czemu pani Linde wtrąciła się akurat w chwili, gdy ciotka Oliwia zaczęła
mięknąć? Cóż Małgorzata Linde mogła wiedzieć o poezji kolorów? Zawsze nosiła tylko
monotonne szarości i brązy. Dziś także miała na sobie kostium z praktycznej brunatnej serży.
Wyglądała, jakby wytarzała się w błocie.
Sara z żalem odłożyła jedwab na ladę i pożegnała go w duchu.
8
Za imponującą postacią pani Linde przystanęła niepewnie Maryla Cuthbert. Widać było
wyraźnie, że nie bawi jej wcale odgrywanie drugoplanowej roli, choć od pewnego czasu
nabrała w tym wprawy. Tylko w ten sposób mogła powstrzymać Małgorzatę, najbardziej
krewką niewiastę w Avonlea, od rozdmuchania zwykłej rozmowy w wielką awanturę.
Chociaż panna Cuthbert chętnie przyjęła pod swój dach wieloletnią przyjaciółkę, męczyła ją
czasami rola strażniczki publicznego spokoju. Zdecydowanie nie była to funkcja odpowiednia
dla osoby tak ceniącej sobie prywatność, jak Maryla, która jednak pełniła ją wytrwale,
starając się robić dobrą minę do złej gry. Tylko wyjątkowo okazywała irytację z powodu
wiecznego wtrącania się Małgorzaty w sprawy innych ludzi.
Sara wystarczająco długo mieszkała w Avonlea, aby zdawać sobie sprawę z kłopotliwego
położenia Maryli. A ponieważ lubiła ją i ceniła, powstrzymała się od powiedzenia pani Linde
paru słów prawdy. Uciekła się do bardziej dyplomatycznego środka.
- Czyżby nie lubiła pani czerwieni? - zapytała, oblekając twarz w niewinny z pozoru uśmiech.
- Ja wprost uwielbiam ten kolor. Kiedy mam na sobie coś czerwonego, czuję, że mój umysł o
wiele lepiej pracuje. A taki na przykład brąz sprawia, iż sama sobie wydaję się tępa.
Pani Linde łypnęła na Sarę podejrzliwie. Czy to dziecko próbuje z niej kpić? Ale na twarzy
dziewczynki malowała się wyłącznie bezradność.
- Może pani sama spróbuje nosić czerwone rzeczy - ciągnęła Sara. - Proszę pomyśleć, ile
zyskałaby na tym pani inteligencja...
Małgorzata wyprostowała się na całą wysokość. Ta mała szelma śmie proponować jej,
filarowi avonleaskiej społeczności, paradowanie w czerwonych strojach?
- Ja? W czerwonej sukni? Prędzej umrę. Czerwień, moje dziecko, to diabelski kolor.
Zapamiętaj to sobie. - I jakby chcąc dodać wagi temu o-strzeżeniu, zwróciła się o poparcie do
pastora Leonarda, który właśnie regulował rachunek przy ladzie. - Nieprawdaż, Wielebny?
Dobroduszny z natury pastor unikał publicznych utarczek z osobami w rodzaju Małgorzaty
Linde. Obcesowe pytanie zaskoczyło go tak bardzo, że aż upuścił na podłogę drobne.
- Najmocniej przepraszam, pani Linde, ale chyba nie dosłyszałem, o co chodzi - tłumaczył się
niezdarnie, szukając monet z nosem przy podłodze.
Małgorzata podniosła głos o parę tonów.
- Mówiłam, że kolor czerwony jest absolutnie niestosowny!
Ten sam niestosowny kolor rozkwitł właśnie na twarzy pastora.
- Właściwie - wymamrotał - miałem zawsze słabość do czerwieni. Pamiętam, że jako dziecko
dostałem kiedyś wóz straży pożarnej. Zwykła zabawka, ale...
Małgorzaty jednak nie interesowały wspomnienia z dzieciństwa, a zwłaszcza te, które
usprawiedliwiały upodobanie do czerwieni.
- To wstyd i hańba, że w dzisiejszych czasach tylko głupcy zostają pastorami! - fuknęła. -
Piękny przykład daje ksiądz naszej młodzieży!
Maryla przymknęła oczy w rozpaczy. Co ta
10
Małgorzata jeszcze palnie?! A jeśli pastor się obrazi, zażąda przeprosin? Jednak te obawy
okazały się płonne. Kiedy podniosła powieki, przekonała się, że wielebny Leonard wcale nie
dostał apopleksji, natomiast kąciki jego ust rozciągnęły się w ledwie dostrzegalnym
uśmiechu. Pastor rozprostował plecy i spojrzał Małgorzacie w oczy.
- Cóż, pani Linde... - rzekł wolno i, jak się Maryli wydało, nieco wyzywająco. - Nie miałem
pojęcia, że tak bardzo bierze sobie pani do serca sprawy naszej młodzieży. Może wobec tego
zgodzi się pani objąć jedną klasę w szkole niedzielnej?
Przez twarz Maryli przemknął złośliwy uśmieszek.
- Cóż za wspaniała okazja, Małgorzato. Pomyśl tylko, jak będziesz mogła... urabiać te młode
umysły.
Małgorzata łypnęła groźnie najpierw na przyjaciółkę, potem na pastora, a w końcu, dla
równowagi, także na Sarę i Oliwię. Poczuła lekki zawrót głowy. Pomysł uczenia w szkole
niedzielnej bardzo jej odpowiadał. Propozycja padła jednak z ust wielebnego Leonarda, a
Małgorzata z zasady nie słuchała żadnego mężczyzny. Szczególnie takiego, z którym już
skrzyżowała szpady. Ta zasada sprawdziła się raczej w trakcie jej małżeńskiego pożycia, więc
pani Linde nie widziała powodu, aby z niej rezygnować, kiedy została wdową. Pomimo
długiego, szczęśliwego małżeństwa nie wyzbyła się głębokiej podejrzliwości w stosunku do
mężczyzn. Im więcej miała z nimi do czynienia, tym bardziej upewniała się, że woli papużki.
Już miała odpowiedzieć, że nie życzy sobie mieć
nic wspólnego ze szkołą niedzielną, ale się zawahała. Maryla ma rację. Myśl o młodych
umysłach, które czekają na ukształtowanie, jest zbyt kusząca, by odrzucić propozycję pastora.
Dlaczego więc nie spróbować?
Powziąwszy postanowienie, Małgorzata zwróciła się do wielebnego Leonarda tonem, który
uznała w tych okolicznościach za właściwy; była to mieszanka pobłażliwości i współczucia.
- Jak rozumiem, urabianie młodych charakterów przekracza możliwości księdza, a zatem
moja pomoc jest nieodzowna. Którą klasę mam uczyć?
Pastor uśmiechnął się z wdzięcznością. Nie przypuszczał, że pani Linde tak łatwo da się
sprowokować.
- Są dwie klasy: chłopców i dziewczynek. Obie nie mają nauczyciela. Proszę wybierać.
- Wobec tego wezmę chłopców. Co prawda, wkrótce wyrosną na mężczyzn, czemu niestety
nie da się zapobiec, ale można spróbować ograniczyć szkody. - Trzepnęła pastora
rękawiczkami. - Proszę zostawić mi wolną rękę. Już ja ich utemperuję.
Wielebny Leonard nie wyglądał na przekonanego. Spodziewał się, iż pani Linde wybierze
raczej dziewczynki.
- Obawiam się, że to straszne łobuziaki...
- Jak wszyscy chłopcy. - Małgorzata z wojskową precyzją trafiała palcami we właściwe
otwory rękawiczek.
- My... myślałem, że woli pani dziewczynki - podsunął jej bojaźliwie pastor.
12
Przypomniała mu się ogólnie znana niechęć Małgorzaty do mężczyzn. Co będzie, jeśli ta
kobieta okaże się dla chłopców zbyt szorstka? Pomyślał ze zgrozą o hordach obrażonych
rodziców, którzy będą dobijać się do plebanii i pomstować na dręczącą ich synów panią
Linde. Ale już było za późno. Małgorzata uparła się kształtować młode charaktery, a jeśli
należą one do rodzaju męskiego, tym bardziej potrzebna im jest taka musztra.
- Nie chodzi o to, co ja wolę - upomniała pastora. - Liczy się tylko dobro chłopców. I właśnie
dlatego zamierzam się nimi zająć.
To rzekłszy skinęła mu łaskawie głową i majestatycznym krokiem opuściła sklep.
Maryla podniosła swoje pakunki i ruszyła za przyjaciółką.
- Niech Bóg ma w opiece tych nieboraków - mruknęła napotkawszy wzrok pastora.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, wielebnego Leonarda opadły wątpliwości. Czy nie postąpił
zbyt pochopnie? Może powinien napisać do pani Linde i wycofać ofertę? Wyjął chustkę i
otarł spocone czoło. Jak szybko niewinna wizyta w sklepie może zmienić się w koszmar!
Nagle czyjś miły głos oderwał go od przykrych myśli.
- Niech ksiądz się nie martwi - odezwała się Oliwia King. - Pani Linde świetnie sobie z
chłopakami poradzi. Prawda, Saro?
Ale Sara nie zwróciła uwagi na te słowa. Wzrokiem pełnym żalu wpatrywała się w szkarłatny
jedwab, który pan Lawson zdejmował właśnie z lady i odkładał na najwyższą półkę.
13
Rozdział drugi
Kiedy Maryla dogoniła przyjaciółkę, ta zdążyła już usadowić się w dwukółce.
- Małgorzato! - wybuchnęła. - Twój brak taktu nigdy nie przestanie mnie zadziwiać!
- Nie mam za grosz taktu - przyznała pani Linde. Maryla zauważyła w jej głosie pewną nutę
zadowolenia. - Jestem z tego znana.
- To nie powód do chwały.
- Takt, moja Marylo, jest zwykłym krętactwem. Ja zaś, niczym pszczoły, zmierzam do ula
najkrótszą drogą.
- Owszem, i wbijasz przy tym żądło jak... jak jakaś złośliwa osa. Nie miałaś prawa traktować
tak biednego pastora!
- Nawet pastorom trzeba czasem wygarnąć prawdę. Pamiętaj, że oni też byli kiedyś małymi
łobuziakami.
Pierwszy raz w życiu Maryla obdarzyła sympatią wszystkich małych urwisów. Postanowiła
się nie wtrącać. Nie miała siły przekonywać Małgorzaty, że obejmując klasę chłopców w
szkole niedzielnej, ryzykuje porażkę.
Pani Linde zmierzyła Marylę wzrokiem.
- Uważasz, że sobie nie poradzę, co? Bez obawy. Rzadko mi się coś nie udaje, jeśli już
powezmę decyzję. Jestem z tego znana.
Dzień, w którym Małgorzata Linde objęła klasę chłopców, przeszedł do kronik Avonlea jako
ten, w którym niesubordynacji zadano druzgoczącą klęskę siłami jazdy, piechoty i artylerii.
14
Do klasy pełnej rozwrzeszczanych, okładających się pięściami chłopaków wkroczyła pani
Linde, wystrojona w swoje najlepsze brązy. Ogarnęła wzrokiem sytuację, niczym wódz
lustrujący pole bitwy. W klasie panowało istne piekło. Pani Linde przywołała w pamięci
swoje poprzednie kampanie, które doprowadziła do zwycięskiego końca. Potem nabrała w
płuca powietrza, wyprostowała się i rozpoczęła atak.
Nawet nie ruszyła się przy tym z miejsca. Po prostu powiodła dookoła spojrzeniem.
Podprowadziwszy kolejno wszystkich podopiecznych na linię ognia, starannie wycelowała w
każdego z osobna szpikulec swego wzroku. Efekt był godny uwagi. W klasie zrobiło się cicho
jak makiem siał. Chłopcy, na których zwróciła oczy, zastygali w miejscu, a wrzaski więzły im
dosłownie w gardłach. Uciszyli się nawet ci, którzy nie zdążyli jeszcze poczuć na sobie
groźnego spojrzenia nowej nauczycielki.
W klasie niepodzielnie zapanował wojskowy duch. Broń pani Linde składała się z siły woli,
wyostrzonego niczym u jastrzębia zmysłu obserwacji i niewzruszonej wiary we własną
słuszność. Wobec takiej potęgi zwykli chłopcy byli bezsilni. Zaciśnięte pięści rozluźniały się,
łokcie przyciskały się do boków, nogi w twardych bucikach, wzniesione do wymierzenia
kopniaków, ustawiały się grzecznie na podłodze, zaś papierowe strzały opadały, nie
wystrzeliwszy w górę.
Chłopcy w milczeniu zaczęli wracać na miejsca. Nie patrzyli na siebie. Nikt się nie
uśmiechał. Totalna klęska to nie powód do radości. Małgorzata Linde podbiła ich bez jednego
wystrzału.
15
¦
Nie chełpiła się swym zwycięstwem, ale na samym wstępie ostrzegła krótko podopiecznych,
ż
e wyznaje zasadę „kto oszczędza rózgę, ten psuje dziecko".
- Chcę przez cały czas widzieć wasze stopy ustawione równo na podłodze, a ręce mają leżeć
na pulpitach. Oczywiście, nie wtedy, gdy odpowiadacie. I zapamiętajcie sobie: kiedy zadaję
pytanie, oczekuję odpowiedzi. - Nie mogła się powstrzymać od dodania na końcu: - Jestem z
tego znana.
Podwinęła rękawy i zabrała się do sprawdzania listy.
Felkowi Kingowi coraz bardziej rzedła mina. Jimmy Spencer nie pojawił się dziś w szkole i
Felek był w rozterce. Parę tygodni temu, kiedy on sam zamiast na lekcje poszedł na ryby,
Jimmy Spencer go uratował. Podczas sprawdzania listy, gdy nauczyciel wyczytał nazwisko
Felka, Jimmy krzyknął „obecny" i małemu urwisowi się upiekło.
Szkołę prowadził wtedy zalękniony, nieudolny człowieczek, który nie potrafił zapanować
nawet nad własnymi nerwowymi tikami, a cóż dopiero nad bandą rozwydrzonych chłopaków.
Wprawdzie instynkt podpowiadał Felkowi, że pani Linde nie da sobie zamydlić oczu, ale
lojalność wobec kolegi zmusiła go do podjęcia próby rewanżu. Obejrzał się ukradkiem na
swego starszego kuzyna, Andrzeja Kinga, po czym pod osłoną podniesionego pulpitu
wyszeptał:
- Co mam zrobić z Jimmy'm Spencerem? Andrzej w odpowiedzi wzruszył ramionami.
Miał minę tak samo zakłopotaną jak Felek.
- Feliks King?
16
Zatopiony w rozmyślaniach chłopiec nie dosłyszał, że pani Linde wyczytała właśnie jego
nazwisko.
- Powiedziałam, Feliks King!
Chłopiec podskoczył i uderzył głową o wieko pulpitu.
- Auu... Obecny, proszę pani - wystękał.
Pani Linde dalej monotonnie wyczytywała nazwiska. Zaraz dojdzie do litery S. Felek wiercił
się w ławce. Czy ma zaryzykować i udać głos Jim-my'ego?
- Jimmy Spencer?
- Obecny... - Głos Felka brzmiał jak pisk myszy, która wpadła w pułapkę z pyszczkiem
pełnym sera.
W złowieszczej ciszy, która potem nastąpiła, rozległo się kilka stłumionych chichotów.
- James Spencer, proszę wstać! - powtórzyła z naciskiem pani Linde.
Felek schował się znów za podniesiony blat. Miał wypieki na twarzy, serce waliło mu jak
młotem. Wiedział, że wszystko przepadło.
Znów zapanowała cisza. Pani Linde omiotła klasę nieprzyjaznym spojrzeniem.
- Kto to jest Jimmy Spencer i gdzie mieszka? Nikt się nie odezwał. Felek nie śmiał podnieść
wzroku, Andrzej zasłonił się książką.
Nieomylny instynkt pani Linde wskazał jej najsłabsze ogniwo w łańcuchu obrony. Podeszła
prosto do klasowego lizusa Clive'a Ruperta i stanęła nad nim ze splecionymi rękami.
- Powtarzam: kim jest i gdzie mieszka Jimmy Spencer?
2 — Pojednanie
17
Clive złamał się już po paru sekundach.
- On pracuje u Aleksandra Abrahama, przy drodze do Białych Piasków.
Pani Linde zapamiętała nazwisko i adres.
- W takim razie będę musiała złożyć panu Abrahamowi wizytę - oznajmiła, po czym dziarsko
przeszła do litery T.
Następnego dnia Małgorzata Linde włożyła nieco gorszy brązowy kostium, jedwabną
koszulową bluzkę, szare wizytowe rękawiczki oraz kapelusz ozdobiony emaliowanymi
pomarańczkami.
- Wybieram się do niejakiego pana Abrahama, który mieszka przy drodze do Białych Piasków
- poinformowała Marylę. - Muszę go zapytać, dlaczego nie posyła do szkoły swego
pomocnika.
- Czyżbyś miała na myśli pana Aleksandra Abrahama? - spytała Maryla, odstawiając
gwałtownym ruchem filiżankę z herbatą.
- Owszem, a bo co?
W oczach Maryli błysnęło rozbawienie.
- Ponieważ będziesz musiała wziąć pod uwagę, że pan Abraham nie doceni twojego
zainteresowania.
- O co ci właściwie chodzi?
- Pan Abraham ma... szczególną awersję do kobiet. Od śmierci jego siostry Matyldy, to
znaczy od dwudziestu lat, żadna kobieta nie przestąpiła progu tamtego domu.
- Chcesz powiedzieć, że on jest bratem Matyldy Abraham? Pamiętam ją. Słynęła w całym
Avon-lea jako znakomita gospodyni. Podobno co drugi dzień szorowała podłogę w kuchni.
18
- Od jej śmierci goście nie są tam mile widziani. Ponoć pan Abraham poprzysiągł, że jeśli
jakakolwiek kobieta zbliży się na krok do jego domu, to ją przepędzi widłami. Tak mi mówiła
Hetty King.
Małgorzata Linde zacisnęła zęby. W jej oczach pojawił się błysk, który Maryla znała aż za
dobrze.
- Droga Marylo, żaden mężczyzna nie będzie mnie wyganiał narzędziem ogrodniczym.
Wspomnisz moje słowa.
Maryla popijała herbatę jeszcze długo po tym, jak Małgorzata wyszła trzaskając drzwiami.
No cóż, zanosi się na grubszą awanturę, gdyż Małgorzata Linde i Aleksander Abraham to
para godnych siebie przeciwników. A ponieważ ona, Maryla Cuthbert, nie potrafi zapobiec
konfrontacji, może równie dobrze nacieszyć się chwilą spokoju przed burzą. Bo że burza
nastąpi, to pewne jak amen w pacierzu.
Rozdział trzeci
Podczas gdy pani Linde tropiła Aleksandra Abrahama w jego legowisku, Sara i trójka jej
kuzynów wybierali się w to samo miejsce. Obie ciotki wyjechały do Charlottetown, więc Sara
mieszkała chwilowo na farmie Kingów.
Po dłuższej dyskusji Felkowi udało się wreszcie namówić dziewczynki, by towarzyszyły mu
w misji, mającej na celu ostrzeżenie Jimmy'ego Spencera przed wizytą pani Linde.
Najtrudniej było mu przekonać Felicję.
- Zupełnie nie rozumiem, po co tyle zamiesza-
19
nia z powodu zwykłego parobka - powiedziała twardo, gdy Felek wyjawił jej swój pomysł.
- Nie rozumiesz? Jestem winien Jimmy'emu przysługę. Krył mnie, gdy poszedłem na pstrągi
zamiast do szkoły.
- Chcesz powiedzieć, że byłeś na wagarach?
- Oczy dziesięcioletniej Cecylki zrobiły się okrągłe jak spodeczki.
- Jasne, że byłem. Ale spróbuj tylko pisnąć słowo mamie albo tacie!
- Niech ci się nie zdaje, że jesteś wielkim bohaterem! Do tego nie wystarczy urywać się ze
szkoły
- prychnęła pogardliwie Felicja, która tego ranka wstała chyba lewą nogą.
Cecylka także z początku odmówiła swego udziału, ponieważ w Avonlea uważano, że pan
Abraham jest bardzo srogi.
- Boję się, że wyskoczy na mnie znienacka
- szepnęła, zupełnie jakby chodziło o diabła.
- Pójdę tylko pod warunkiem, że Felicja będzie mnie cały czas trzymać za rękę.
Nie trzeba dodawać, że perspektywa spotkania z tajemniczym odludkiem stanowiła dla Sary
najciekawszą część całego przedsięwzięcia. Nigdy nie przestawały jej intrygować dziwactwa i
różnorodność ludzkiej natury.
Wreszcie doszli do porozumienia. Pójdą, ponieważ dla Felka odnalezienie Jimmy'ego to
sprawa honoru. Ale nie pozostaną tam długo. Znajdą tylko kolegę, ostrzegą go przed
nieuchronną wizytą pani Linde i wrócą. Felicja zgodziła się ostatecznie na trzymanie Cecylki
za rękę, ale z taką niechęcią, że wśród dzieci jeszcze przed wyruszeniem zapanował przykry
nastrój.
20
W najgorszym humorze była Felicja, ale rodzina od dawna przywykła do jej fochów. Jako
najstarsza i najbardziej wybijająca się spośród trojga dzieci Kingo w, Felicja przyzwyczajona
była do wzbudzania podziwu dosłownie na każdym kroku. Wysoka jak na trzynaście lat,
miała białoróżową karnację, a gęste kasztanowe włosy spadały jej aż na plecy. Mimo
młodego wieku świetnie radziła sobie z igłą, cieszyła się też wśród koleżanek opinią
specjalistki od mody i sztuki prowadzenia domu. Dziewczęta radziły się jej w różnych
sprawach, na przykład, jakie rękawiczki założyć na ślub, co zrobić, żeby ciasto dobrze
wyrosło, i jak najładniej przerobić rękaw.
Krótko mówiąc Felicja przyzwyczajona była do wygrzewania się w promieniach sławy,
przynajmniej na skalę Avonlea. I nie miała zamiaru z nikim tej sławy dzielić. W momencie
gdy na wyspie pojawiła się Sara, Felicja poczuła, że jej monopol jest zagrożony. Nie, wcale
nie dlatego, żeby kuzynka była ładniejsza. Sara nie mogła się szczycić wielką urodą w
konwencjonalnym znaczeniu. Ta niska, jak na dwanaście lat, dziewczyna z burzą jasnych
włosów nad trójkątną bladą twarzyczką o nieproporcjonalnie dużych oczach miała w sobie
coś z elfa, coś nieziemskiego. Jej buzia odzwierciedlała głębię duchowych przeżyć. Nie, nie
można było nazwać jej piękną - określenie to na pewno pasowało do Felicji - jednak nikt, kto
choć raz ujrzał Sarę, nie potrafił jej zapomnieć.
W przeciwieństwie do Felicji, Sara nigdy w życiu nie upiekła chleba ani niczego nie uszyła.
Nigdy też nie studiowała od deski do deski „Poradnika Rodzinnego", któremu to zajęciu
regularnie
21
oddawała się starsza panna King. „Poradnik Rodzinny", prawdziwy podręcznik dobrego
wychowania, użyteczny we wszystkich sprawach domowych, jak również traktujący o
wydarzeniach na świecie, był dla Felicji drugą Biblią. Umiała na pamięć całe urywki z
poszczególnych stronic. Sara natomiast miała trudności z zapamiętywaniem wszystkiego poza
poezją.
Lecz jeśli nawet w chwili przyjazdu do Avonlea była nie dokształcona w sztuce gospodarstwa
domowego, szybko się okazało, że odznacza się innymi zdolnościami, o których Felicja nie
miała dotąd pojęcia i dlatego ich nie doceniała.
Po pierwsze, Sara umiała opowiadać piękne historie. Przysłuchiwanie się jej opowieściom
oznaczało podróż w zamierzchłe czasy, kiedy to cała cywilizacja opierała się na sztuce słowa
mówionego. Gdy Sara opowiadała bajkę, księżniczki i książęta, smoki i trolle pojawiały się
przed oczami zasłuchanych dzieci jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki. Potrafiła
przemawiać ich głosami, udawać starożytnych królów, przeróżne nimfy i driady, upiory i
widma. Opowiadała o ich kłopotach, romansach, czynach i gestach, jakby dotyczyły jej
samej. I chociaż w tych opowieściach występowały istoty z dalekich krain i z dawnych
czasów, dzieciom wydawały się znajome. Być może w tych bajkach odnajdywały po trosze
siebie?
Sara potrafiła tak rozwinąć skrzydła fantazji, że Felicja nigdy nie mogła się temu nadziwić.
Był to dar, dzięki któremu panienka z Montrealu uzyskała przydomek „Bajarka".
Posiadała także inny talent, który jej wrażliwą na
22
oddawała się starsza panna King. „Poradnik Rodzinny", prawdziwy podręcznik dobrego
wychowania, użyteczny we wszystkich sprawach domowych, jak również traktujący o
wydarzeniach na świecie, był dla Felicji drugą Biblią. Umiała na pamięć całe urywki z
poszczególnych stronic. Sara natomiast miała trudności z zapamiętywaniem wszystkiego poza
poezją.
Lecz jeśli nawet w chwili przyjazdu do Avonlea była nie dokształcona w sztuce gospodarstwa
domowego, szybko się okazało, że odznacza się innymi zdolnościami, o których Felicja nie
miała dotąd pojęcia i dlatego ich nie doceniała.
Po pierwsze, Sara umiała opowiadać piękne historie. Przysłuchiwanie się jej opowieściom
oznaczało podróż w zamierzchłe czasy, kiedy to cała cywilizacja opierała się na sztuce słowa
mówionego. Gdy Sara opowiadała bajkę, księżniczki i książęta, smoki i trolle pojawiały się
przed oczami zasłuchanych dzieci jak za skinieniem czarodziejskiej różdżki. Potrafiła
przemawiać ich głosami, udawać starożytnych królów, przeróżne nimfy i driady, upiory i
widma. Opowiadała o ich kłopotach, romansach, czynach i gestach, jakby dotyczyły jej
samej. I chociaż w tych opowieściach występowały istoty z dalekich krain i z dawnych
czasów, dzieciom wydawały się znajome. Być może w tych bajkach odnajdywały po trosze
siebie?
Sara potrafiła tak rozwinąć skrzydła fantazji, że Felicja nigdy nie mogła się temu nadziwić.
Był to dar, dzięki któremu panienka z Montrealu uzyskała przydomek „Bajarka".
Posiadała także inny talent, który jej wrażliwą na
22
sprawy mody kuzynkę denerwował jeszcze bardziej. I o to właśnie chodziło naburmuszonej
Felicji, która brnęła teraz przez trawę w stronę farmy Aleksandra Abrahama z bolesną zadrą
w sercu. A wszystko z powodu wczorajszego zajścia w kościele.
Oto, co się tam wydarzyło.
Większą część soboty Felicja spędziła na przeróbce swego kapelusza. U wędrownego kupca,
który od czasu do czasu pojawiał się w Avonlea, nabyła przepiękną szeroką aksamitkę w
kolorze wieczornego nieba, poświęcając na ten cel wszystkie swoje oszczędności ze
sprzedaży jajek.
Przy pomocy mamy usunęła z rondka podniszczoną przepaskę z turkusowego perkalu i
zastąpiła ją aksamitką. Potem najdrobniejszym ze ściegów naszyła na niej dwie węższe
bladoniebieskie wstążeczki, których długie końce, związane z tyłu w kokardę, miały
wdzięcznie opadać na włosy.
Kiedy skończyła przepychanie opornej igły przez słomkę, palce miała pokłute i obolałe. Z
wielkiego wysiłku w jej lewym oku pokazała się delikatna siateczka czerwonych żyłek, a od
pochylania głowy nad robotą Felicję bolał kark. Mimo wszystko była w świetnym humorze,
ponieważ osiągnęła to, co zamierzała. Zamiast starego, sfatygowanego kapelusza, miała
zupełnie nowy! Na myśl o wrażeniu, jakie wywoła podczas niedzielnego nabożeństwa, całe
zmęczenie prysło bez śladu.
Gdy w niedzielę rano wchodziła do kościoła, czuła się jak królowa, która po raz pierwszy
założyła koronę. Ze spuszczonymi oczami wkroczyła do ławki Kingów, oczekując
pochwalnych szeptów koleżanek z innych ławek. Kiedy nie usłyszała ani
23
jednego komplementu, podniosła wzrok i od razu zrozumiała przyczynę.
Ś
rodkiem nawy szła Sara w skromnej bladożół-tej sukience. Nie miała kapelusza, za to wpięła
sobie w jasne włosy kilka stokrotek.
Przez kolorowe szybki przenikało poranne słońce, w którego blasku dziewczynka wyglądała,
jakby unosiła się na świetlnej smudze. Złociste włosy, białe stokrotki o żółtych środeczkach,
mlecznobia-ła cera, miodowa sukienka zlewały się w oczach widzów w jedną, połyskliwą
całość.
Felicja zwróciła spojrzenie na swoje przyjaciółki i koleżanki. Wszystkie gapiły się na Sarę.
Wyglądały jak oślepione, zaczarowane. A już najbardziej bliską łez Felicję zabolało to, że
Sara nie zrobiła najmniejszego wysiłku, by rozbudzić taki podziw. Najwyraźniej nie zdawała
sobie sprawy, jaki efekt wywołała swoim wejściem. Niczego sobie nie zaplanowała. Po prostu
była sobą, Sarą, która czasem budziła w kuzynce niechęć urastającą do furii.
Teraz wspomnienie wczorajszego upokorzenia wróciło. Felicja spoglądała spod oka na Sarę,
która niczego nieświadoma, spokojnie szła naprzód zrywając po drodze jaskry.
- Wszyscy uważają, że wczoraj w kościele strasznie się wygłupiłaś - nie wytrzymała w końcu.
Felek obejrzał się na siostrę. - Jesteś zazdrosna - stwierdził wykazując tym samym niezwykłą
przenikliwość. - Bo nikt nie zwrócił uwagi na ten twój draczny kapelusz.
- Ja go zauważyłam - rzekła odwracając się Sara. - Po kościele, gdy stanęłaś koło cioci Jany,
widać było, że ten szafirowy aksamit wprost wspa-
24
niale podkreśla kolor twoich oczu. Nasunęły mi się na myśl południowe morza i lapis-lazuli.
Komplement trafił na podatny grunt. Felicja nie miała wprawdzie pojęcia, że lapis-lazuli to
szlachetny kamień w kolorze szafirowym, zaś południowe morza nie budziły w niej takich
skojarzeń jak u Sary. Ale ogólny ton uwagi można było uznać za pochlebny.
W Felicji nagromadziło się jednak zbyt wiele złości. Same słowa nie mogły poprawić jej
humoru. Odpowiedziała Sarze tak jadowitym tonem, że sama się tym zdumiała.
- Wyglądałaś śmiesznie. śeby w kościele nosić we włosach kwiaty! Co też ty jeszcze
wymyślisz!
- Nie rozumiem, dlaczego można mieć kwiaty na sukience, a we włosach nie - zaoponowała
Sara wskazując kwiecisty fartuszek Felicji.
- Nie rozumiesz, tak? Więc cię wyzywam! Włóż zaraz na głowę ten stary wianek
pogrzebowy!
Na skraju pola, przez które przechodzili, mieścił się mały rodzinny cmentarzyk z mocno
podniszczonymi nagrobkami. Gdyby nie wianuszek oparty o jeden z nich, przypadkowy
przechodzień mógłby uznać to miejsce za całkowicie zapomniane. Ten właśnie wianek
pokazywała teraz Felicja.
Sara patrzyła na nią z niedowierzaniem. Chyba kuzynka nie żąda, by ukradła cmentarny
wianek! A jednak ni mniej, ni więcej, Felicji o to właśnie chodziło!
- No, dalej! Wyzywam cię! Wsadź te kwiaty na głowę!
Sara postąpiła krok do przodu, ale Cecylka zaraz ją odciągnęła.
25
- Nie rób tego, Saro! A ty, Felicjo, nie powinnaś jej zmuszać!
Wianek był upleciony z wonnych niegdyś ziół, poprzetykanych drobnymi, suchymi
kwiatkami
- pączkami róż, aksamitkami, stokrotkami, nieśmiertelnikami. Czyjeś kochające ręce zrywały
te kwiatki, a potem uplotły ten pierścień pamięci, chcąc uczcić zmarłą osobę. Jak można go
zabierać?
- Widzisz? Z tobą tak zawsze. Potrafisz tylko gadać. Nie włożysz tych obrzydliwych
kwiatów, tak samo jak nie wsadziłabyś na głowę nocnika!
Tego już było za wiele. Może te kwiaty są zeschnięte i trochę zakurzone, ale na pewno nie
obrzydliwe! To dowód prawdziwego uczucia! Sara nie pozwoli ich obrażać. Nachyliła się
nisko na grobem.
- Nie martw się, oddam ci twoją własność
- szepnęła do milczącego kamienia. Wdzięcznym ruchem włożyła wianek na głowę,
po czym ruszyła dumnie przed siebie, nie oglądając się na kuzynów. Wianek ze zwiędłych
stokrotek i rdzawych liści podkreślał tylko jej eteryczną twarzyczkę. Z szyi dziewczynki
zwisał łańcuszek z błyszczących, żółtych jaskrów, które uzbierała po drodze.
Rozdział czwarty
Felek odwrócił się i odszedł pośpiesznie od grobu. Miał już dość humorów siostry.
- Musimy się pośpieszyć. Jeśli nie ostrzegę Jimmy'ego, dorwie go pani Linde. I dopiero
będzie awantura. Jimmy gotów się gdzieś schować.
26
Nie minęło pięć minut, jak dotarli do farmy. Od pierwszego spojrzenia na dom wiedzieli, że
musi w nim mieszkać zgorzkniały dziwak. Zaniedbania rzucały się w oczy. Chwasty rosły
nawet przy samych drzwiach. Framugi prosiły się wprost o odrobinę świeżej farby, podobnie
jak wypaczone, smętnie zwisające okiennice. Szyby pokrywała gruba warstwa kurzu.
Felicja przyglądała się temu z niesmakiem.
- Od razu widać, że brakuje tu kobiecej ręki - prychnęła.
- Tak, ale popatrz na stodołę. Wygląda całkiem porządnie - odparł Felek, który odziedziczył
gospodarskie zacięcie Kingów.
Sara nie zainteresowała się stodołą. Ten dom o pustych oknach wywołał w jej pamięci pewne
wspomnienie.
Kiedyś, jako mała dziewczynka, jechała sama pociągiem z Quebecu do Montrealu. Robiło się
ciemno, a oprócz niej w przedziale nie było nikogo. Gdy pociąg ze zgrzytem hamulców
zwolnił biegu, wjeżdżając do miasta, mogła zajrzeć w brudne okna domów stojących przy
samych torach.
Toczyło się tam życie, którego nigdy nie zaznała; zobaczyła rodziny zgromadzone przy
wieczornym posiłku, matki, które czytały dzieciom książeczki albo tylko trzymały je na
kolanach. W pokojach paliły się lampy, a w ich ciepłym, bursztynowym świetle wszystko
wydawało się jeszcze przyjemniejsze.
Do jednego z okien podeszła matka, żeby zasunąć zasłony. Za jej plecami pojawił się
mężczyzna. Trzymał na rękach dwoje dzieci, a na karku siedziało mu jeszcze jedno.
Wszystkie były ubrane
27
w nocne koszulki. Mężczyzna okręcał je wokół siebie, opuszczał i podrzucał, udając konia.
Dzieci się zaśmiewały i piszczały z zachwytu.
Sarze ten widok utkwił w pamięci na bardzo długo. Gdyby potrafiła malować, uwieczniłaby
na obrazku szczęśliwą rodzinę, która mignęła jej przed oczami wśród nocy.
Ciemne okna domu Aleksandra Abrahama przypomniały jej tę scenę i własną samotność.
Poczuła, że rodzi się w niej sympatia do starego kawalera, który we wszystkich budził lęk.
- Jaki ten dom smutny, prawda? - szepnęła.
- Ma takie puste, ponure okna...
- Rzeczywiście, przypomina trupa z wydłubanymi oczami - przyznał Felek, który miał już
dość dziewczyńskich kłótni. - No to chodźcie! Zajrzę do stodoły. Założę się, że Jimmy tam
właśnie siedzi.
Ale Jimmy'ego Spencera nie było ani w stodole, ani w żadnym z pobliskich zabudowań
gospodarczych. Zaintrygowane dzieci skierowały się w stronę domu.
- Może pani Linde już tu była - martwił się Felek. - Może zaciągnęła go do kościoła i
zamknęła do następnej niedzieli, żeby znowu nie opuścił lekcji?
- Czy to znaczy, że możemy wracać do domu?
- spytała Cecylka, która milczała od jakiegoś czasu. Umierała ze strachu, że lada moment
pojawi się ziejący ogniem Aleksander Abraham. - Proszę, wracajmy już! Tak bardzo się boję!
- Myślę, że nie masz czego - uspokajała ją Sara.
- Na pewno nie jest aż tak okropny, jak mówią ludzie. Z tego, co słyszałam, może być nawet
dość interesujący. Chciałabym go poznać.
Felicja przewróciła oczami.
28
- Wydaje ci się, że z każdym możesz być za pan brat, co?
- Ale na pewno nie z Aleksandrem Abrahamem
- dodał Felek. - Wszyscy wiedzą, że on nie znosi kobiet.
- Cóż... Właściwie nie jestem jeszcze kobietą
- odparła Sara z nieodpartą logiką. - Więc nawet jeśli to prawda, nie ma powodu mnie nie
znosić.
- No i bardzo dobrze. - Pewność siebie Sary doprowadzała Felicję do szału. - Idź i
zaprzyjaźnij się z nim. Proszę bardzo. Wyzywam cię! Masz podejść do tych drzwi i zapukać!
No jazda!
Sara nie wahała się ani chwili. Zapukać do czyichś drzwi - to przecież głupstwo w
porównaniu z kradzieżą cmentarnego wianka.
Nie odzywając się ani słowem, skoczyła na ganek, podniosła zaśniedziałą kołatkę z brązu i
zapukała. Wszystko stało się tak szybko, że reszta dzieci ledwie zdążyła zdać sobie z tego
sprawę. Na donośny dźwięk kołatki wszyscy rozpierzchli się, przerażeni, w poszukiwaniu
kryjówek.
Sara zapukała po raz drugi i w tym momencie zza węgła wyskoczył ogromny pies. Pędził
wprost na dziewczynkę, która przyglądała mu się ciekawie, spodziewając się, że zacznie
szczekać. Ale pies nie wydawał głosu. Biegł w stronę Sary, nie zdradzając swych
tajemniczych zamiarów.
- Tylko spokojnie - syczał z krzaków przy ganku Felek. - Nie daj mu poznać, że się boisz.
- Wcale się nie boję - odparła ze spokojem Sara.
- Potrafię obłaskawić każdego, obojętne, czy to człowiek, czy zwierzę.
Wyciągnęła rękę i spróbowała pogłaskać brunatny łeb. Pies odskoczył i spojrzał na nią podej-
29
rzliwie. Potem, jakby zrozumiał, że dziewczynka nie chce go skrzywdzić, podstawił łeb pod
jej dłoń. Felicja aż zgrzytnęła zębami na ten popis odwagi.
- Wyzywam cię, żebyś weszła do środka! - krzyknęła z daleka. - Każdy widzi, że nikogo tam
nie ma!
- Nie gadaj głupstw! Przecież nie mogę wejść do cudzego domu!
Sara objęła za szyję merdającego ogonem psa i zeszła ze schodków.
- Wcale nie gadam głupstw! - Felicja tupnęła nogą ze złością. - Masz tylko wejść do środka,
policzyć do dziesięciu i wyjść. To nic takiego. Wyzywam cię!
Sara westchnęła. Co z tą Felicją? Tak dziwnie się dziś zachowuje! Zerknęła na Cecylkę. Stała
nieruchomo obok siostry i ssała kciuk. Sara wiedziała, że mała powraca do tego dziecinnego
przyzwyczajenia tylko wtedy, gdy jest naprawdę przerażona. Może mimo wszystko powinna
ulec kaprysowi kuzynki? Im szybciej to zrobi, tym szybciej Felicja się od niej odczepi,
wszyscy wrócą do domu i biedna Cecylka odzyska humor.
- No dobrze. Wejdę.
I ruszyła do drzwi, ale nastąpiła po drodze na spróchniałą deskę, która nagle załamała się z
głośnym trzaskiem. Przez chwilę noga zawisła jej w pustej przestrzeni pod gankiem. Próbując
opanować strach, dziewczynka podciągnęła się do drzwi i jakoś zdołała się wyszarpnąć.
Odetchnęła z ulgą, chociaż nie od razu uwolniła się od koszmarnej wizji pająków i głodnych
nietoperzy skubiących jej uwięzioną kończynę.
30
Bardzo ostrożnie nacisnęła klamkę. Wypaczone od wilgoci czy starości drzwi były jednak
zamknięte na klucz albo podparte od środka. - Nie mogę tam wejść! - krzyknęła Sara. - Drzwi
są zamknięte!
- Więc spróbuj oknem - poradziła bezlitosna Felicja. - Z tej strony jedno jest otwarte!
Sara już miała zaprotestować, ale przypomniała sobie zasmuconą buzię Cecylki. Starając się
uważać na spróchniałe deski, przebiegła przez ganek i schodki do miejsca, gdzie chowała się
Felicja. Rosła tam duża śliwa o niskich, wyciągniętych w stronę domu gałęziach. Okno na
piętrze rzeczywiście było otwarte. W niedoświadczonych oczach Sary konar, który stykał się
ze ścianą, wyglądał na wystarczająco mocny.
- No, właź! Wyzywam cię!
Policzki Felicji pałały. Sara pomyślała, że może kuzynka jest chora.
- Nie chcę się z tobą kłócić, ale myślę, Felicjo, że jesteś okropnie głupia.
W odpowiedzi kuzynka pokazała jej język. Sara westchnęła i zaczęła włazić na drzewo.
Rozdział piąty
Gdyby spojrzała przedtem na drogę, zobaczyłaby zapewne panią Linde, która zmierzała
dziarskim krokiem w stronę domu pana Abrahama. Ale Sara nie patrzyła na ścieżkę, gdyż za
bardzo pochłaniał ją widok bujnej zieleni. Nad głową miała lazurowe niebo obramowane
falbanką liści. Przez pachnące świeżością gałęzie prześwitywała smużka
31
jaśniejszego od nieba, migoczącego w słońcu morza, które falowało kusząco, jakby
przyzywając Sarę do siebie.
Natychmiast opadły z niej wszystkie troski. Nie myślała już ani o strachu Cecylki, ani o
dziwnym zachowaniu Felicji. Dała się porwać fali zachwytu nad cudownością świata.
- Jakże tu pięknie! - westchnęła cichutko. - Istna symfonia zieleni i błękitu...
Na dole Felek przestępował niecierpliwie z nogi na nogę.
- Przestań wytrzeszczać gały i właź do środka! Stary może w każdej chwili wrócić!
Ledwie wypowiedział te słowa, pies podniósł łeb i nastawił uszu, groźnie powarkując. Po
chwili zniknął za węgłem. Dzieci skamieniały ze zgrozy.
- No, teraz dostaniemy za swoje! - szepnął Felek. - Wrócił! Ale będzie wściekły, jak nas tu
znajdzie!
Za domem pies ujadał z furią.
- Skoro to pan Abraham, dlaczego pies na niego szczeka? - zdziwiła się Felicja.
Gdy tak patrzyli po sobie wystraszeni, nie wiedząc, czy zostać, czy uciekać, dobiegł ich
znajomy głos:
- Leżeć! Powiedziałam LEśEĆ, ty wstrętne stworzenie!
Przerażone dzieci zbiły się w gromadkę.
- No tak! - jęknęła Felicja.
- Przyszła pani Linde! - syknął Felek do Sary, która przycupnęła niepewnie na gałęzi. - Złaź
zaraz na dół! Jeśli nas tu przyłapie, to już się nie wywiniemy!
32
jaśniejszego od nieba, migoczącego w słońcu morza, które falowało kusząco, jakby
przyzywając Sarę do siebie.
Natychmiast opadły z niej wszystkie troski. Nie myślała już ani o strachu Cecylki, ani o
dziwnym zachowaniu Felicji. Dała się porwać fali zachwytu nad cudownością świata.
- Jakże tu pięknie! - westchnęła cichutko. - Istna symfonia zieleni i błękitu...
Na dole Felek przestępował niecierpliwie z nogi na nogę.
- Przestań wytrzeszczać gały i właź do środka! Stary może w każdej chwili wrócić!
Ledwie wypowiedział te słowa, pies podniósł łeb i nastawił uszu, groźnie powarkując. Po
chwili zniknął za węgłem. Dzieci skamieniały ze zgrozy.
- No, teraz dostaniemy za swoje! - szepnął Felek. - Wrócił! Ale będzie wściekły, jak nas tu
znajdzie!
Za domem pies ujadał z furią.
- Skoro to pan Abraham, dlaczego pies na niego szczeka? - zdziwiła się Felicja.
Gdy tak patrzyli po sobie wystraszeni, nie wiedząc, czy zostać, czy uciekać, dobiegł ich
znajomy głos:
- Leżeć! Powiedziałam LEśEĆ, ty wstrętne stworzenie!
Przerażone dzieci zbiły się w gromadkę.
- No tak! - jęknęła Felicja.
- Przyszła pani Linde! - syknął Felek do Sary, która przycupnęła niepewnie na gałęzi. - Złaź
zaraz na dół! Jeśli nas tu przyłapie, to już się nie wywiniemy!
32
Ten, kto twierdził, że znajomy diabeł jest mniej straszny od nieznanego, zapewne nie miał
nigdy do czynienia z Małgorzatą Linde. Dzieci wolały wpaść raczej w ręce nieznanego im
pana Abrahama, niż narażać się na gniew pani Linde.
Jedynym wyjątkiem była Cecylka, jeszcze zbyt mała, by odczuć na własnej skórze krewkość
starszej pani. Nieszczęsna dziewczynka tyle się dotąd nasłuchała o straszliwym panu
Abrahamie, że wyobrażała go sobie jako skrzyżowanie króla Heroda z wcielonym diabłem.
Czy ktokolwiek, nawet Małgorzata Linde, mógłby być gorszy od takiego potwora?
Dziewczynka ściskała z całej siły dłoń starszej siostry, trzęsąc się ze strachu.
- Co my zrobimy, Felicjo? - spytała ledwie dosłyszalnym szeptem.
- Co zrobimy? Weźmiemy nogi za pas! Saro, schodź, na miłość boską!
- Schodzę... Już szybciej nie mogę! Ooch! - Zsuwając się z konaru, Sara zaczepiła
fartuszkiem o wystającą gałązkę i w żaden sposób nie mogła się uwolnić. - Felku! Proszę cię,
wejdź tu i pomóż mi!
- Dobrze, dobrze. Już idę. - Strach wyraźnie dodał Felkowi zręczności. - A niech cię licho,
Saro! Na przyszłość zastanów się dwa razy, zanim przyjmiesz jakieś głupie wyzwanie Felicji!
Sara pomyślała to samo, ale nic nie powiedziała. Po radosnym nastroju sprzed chwili nie
zostało ani śladu, pojawiło się za to narastające uczucie lęku.
Wiatr był coraz silniejszy. Miotane nieregularnymi podmuchami gałęzie chwiały się
niebezpiecznie, a liście łopotały wokoło, zasłaniając widok morza. Chociaż Sara odetchnęła z
ulgą, widząc
zbliżającego się Felka, zaczęła się obawiać, że gałąź nie utrzyma ciężaru ich obojga.
- Chyba nie powinieneś...
Za późno! Gałąź pękła na pół z wielkim trzaskiem, a Sara i Felek, jeszcze sekundę temu
uczepieni kurczowo konara, gruchnęli na balkonik pierwszego piętra.
Sara, wylądowała blisko okna, a słysząc jęk Felka rzuciła mu się na pomoc. Chłopiec obiema
rękami wczepił się w balustradę balkonu, ale nogi dyndały mu w powietrzu. Sara chwyciła go
za ramiona i z trudem wciągnęła do środka. Leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami, wciąż
jeszcze bardzo wystraszony.
- Już dobrze, Felku. Jesteś teraz bezpieczny. - Sara przykucnęła przy chłopcu, poklepując go
uspokajająco po głowie. - Możesz otworzyć oczy i wstać.
Kiedy z wysiłkiem podnieśli się na nogi i wyjrzeli ostrożnie przez poręcz, zaparło im dech. W
dole, na kupie zeschłych liści leżał złamany i bezużyteczny konar, który miał im ułatwić
ucieczkę. Teraz już nie ma mowy, by zejść po śliwie.
Byli uwięzieni na balkonie pana Abrahama. Nie pozostawało im nic innego, jak wślizgnąć się
do domu.
Rozdział szósty
Małgorzata Linde, która zbliżała się do farmy od strony drogi, musiała przyznać, że budynki
gospodarcze pana Abrahama są godne podziwu. Ojciec zawsze jej powtarzał, że gospodarza
ocenia się
po obórkach i stodołach. Te należące do pana Abrahama były obszerne, porządne i świeżo
pomalowane.
„Trzeba mu oddać sprawiedliwość - myślała. - Może i nie cierpi kobiet, ale raczej zna się na
prowadzeniu farmy. Swoją drogą, niepodobna oceniać książki po okładce, więc i gospodarza
trudno sądzić po zabudowaniach, bez względu na to, co mówił mój biedny ojciec".
I rzeczywiście, kiedy ujrzała dom, była zadowolona, że nie dała się zwieść pierwszemu
wrażeniu.
- Ten dom wygląda, jakby na nim wypisano, że tu mieszka wróg kobiet! - wykrzyknęła
ogarniając fachowym spojrzeniem beznadziejnie zaniedbaną ruderę. - To jasne, że żadna
kobieta nie przestąpiła tych progów od niepamiętnych czasów!
Małgorzata, podniecona perspektywą wtargnięcia tam, gdzie żadna osoba płci żeńskiej nie
ośmieliła się postawić nogi od prawie ćwierćwiecza, śmiało wkroczyła na ganek. Lecz gdy
podeszła bliżej drzwi, usłyszała gniewne warczenie i szczekanie. śaden pies się nie
pokazywał, a jednak warczenie było zatrważająco realne. Chyba pan Abraham nie upadł tak
nisko, żeby udawać psa tylko po to, by odstraszyć kobiety?! Małgorzata sapnęła gniewnie. Co
za absurdalny pomysł! Chociaż, kto wie, po mężczyźnie w rodzaju pana Abrahama można
spodziewać się wszystkiego. Jak dobrze byłoby przyłapać starego dziwaka na takiej głupocie!
Dopiero sąsiedzi mieliby uciechę!
W chwilę później błogi uśmiech zniknął z jej twarzy, gdyż zza węgła wypadł olbrzymi pies.
Powiedzieć o nim „brzydki", oznaczałoby zbytek
35
delikatności. Było to najbardziej godne pożałowania zwierzę, z jakim zetknęła się
Małgorzata, która zresztą przez całe życie unikała wszelkich czworonogów. Rozlazły potwór
o brunatnej sierści z czarnymi łatami błyskawicznie okrążył ganek i pędził teraz wprost na
panią Linde. Jego szczęki kłapały z zapierającą dech w piersiach zajadłością, odsłaniając
wielkie spiczaste kły. Jak na tak potężną budowę ciała, pies poruszał się zdumiewająco
szybko. Miotał się wokół Małgorzaty niczym matador szarżujący na byka.
Przyglądała mu się z niedowierzaniem. Czy ta pokraka z piekła rodem próbuje nastraszyć
swymi zębiskami ją, Małgorzatę Linde?
Szarpnięcie za spódnicę przekonało ją ostatecznie, że rzeczywiście stała się celem ataku
rozwścieczonego psa. Wyzbywszy się resztek godności, ruszyła szybko do drzwi. Pies za nią.
- Leżeć! Powiedziałam, LEśEĆ, ty wstrętne stworzenie! - wrzasnęła.
Ale pies ani myślał się wycofać. Warczał i toczył z "pyska pianę. Nagle Małgorzata
przypomniała sobie o parasolce. Podniosła ją wysoko i zaczęła raz po raz walić w poręcz
ganku. Pies podrażniony hałasem, rozszczekał się znowu.
Wielkie nieba! Przecież ta bestia rozszarpie ją na kawałki! Co tu robić?
Odrzuciła parasolkę i próbowała się wdrapać na poręcz ganku, ale ciasno zesznurowany
gorset krępował jej ruchy. Po prostu nie była w stanie tam wejść, tak samo jak nie mogłaby
nosić czerwonego jedwabiu. Nie miała jednak zamiaru pogodzić się
z porażką. Po żmudnych wysiłkach zaczepiła jedną nogę między listwami balustrady mniej
więcej na połowie wysokości, podczas gdy drugą, wraz z resztą swej potężnej postaci, ciągle
próbowała przełożyć przez poręcz.
Te starania wprawiły w zachwyt psa, którego szczęki zbliżyły się niebezpiecznie blisko do
imponującego siedzenia Małgorzaty.
- Zostaw mnie, ty parszywa, wściekła bestio! Precz ode mnie! Precz!
Zamachnęła się z całej siły nogą. „Wściekła bestia" odskoczyła, po czym pochwyciła zębami
brzeg spódnicy pani Linde i próbowała ściągnąć ją na ziemię, z właścicielką lub bez.
Wydawszy jęk rozpaczy, nieszczęsna kobieta zeskoczyła z poręczy przed frontowe drzwi.
Rozległ się trzask pękających desek. Noga starszej pani uwięzia w dziurze, zaś ona sama
rąbnęła z całej siły o drzwi, które wobec tak zmasowanego ataku ustąpiły i z ciężkim
westchnieniem otworzyły się do wewnątrz. Pani Linde wylądowała na podłodze.
Zapadła cisza. Małgorzata czuła się jak przekłuty balon. Nagle z jej kapelusza spadła jedna z
emaliowanych pomarańczek i z głuchym łoskotem potoczyła się po ciemnej podłodze.
Kapelusz poszedłby zapewne w jej ślady, lecz napotkał niespodziewany opór w postaci
wciśniętego w zakurzony dywan nosa pani Linde. Lewa noga pozostawała uparcie na
zewnątrz. Małgorzata nie miała pojęcia, gdzie się podziała prawa.
Nagle spostrzegła, że przygląda się jej jakiś
37
mężczyzna. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie i niedowierzanie.
- Dzień dobry, panie Abraham - wykrztusiła Małgorzata. - Czy nikt pana nie nauczył, że to
brzydko tak się gapić?
Rozdział siódmy
Pan Abraham w niezrozumiały sposób łączył w sobie cechy własnego domu oraz psa.
Miał tak samo niezdarne kończyny i sflaczałą skórę, jak zwierzę, które zostało na dworze,
oraz duże oczy o nieco zagadkowym spojrzeniu. Nawet ze swojej niewygodnej pozycji
Małgorzata zauważyła, że przy koszuli brakuje mu kilku guzików. Coś w tej wygniecionej
koszuli bez kołnierzyka przypominało jej wypaczone okiennice i brudne okna.
Ale nie da się zaprzeczyć, że stodoła była solidna. Tę samą solidność wyczuwało się patrząc
na proste plecy mężczyzny i krój wytartego surduta. Gdyby tak ten surdut porządnie
wyczyścić i wy-szczotkować, na pewno wytrzymałby jeszcze wiele lat. Co do włosów... fakt,
ż
e były zmierzwione, a głowa, cała w siwych kosmykach, przypominała dmuchawiec.
Pani Linde nie mogła zaprzeczyć, siwe włosy dodają mężczyznom dystynkcji. Ale nie wtedy,
gdy przywodzą na myśl te paskudne dmuchawce, które ciągle próbują zawładnąć trawnikiem
na Zielonym Wzgórzu.
Pobudzona do czynu myślą o mnóstwie chwastów, które ma do wyrwania, pani Linde
podparła
38
się rękami i wstała. Razem z nią uniósł się tuman kurzu, wobec czego pan Abraham zrobił
krok do tyłu. Zdziwienie na jego twarzy zmieniło się w gniew.
- Jakim prawem nachodzisz mój dom, kobieto?
- ryknął. - Naruszasz moje prawa, rozumiesz? Małgorzata poprawiła kapelusz, który wykręcił
na jej głowie kilka piruetów. Następne pomarań-czki odpadły ze wstążki i odbiwszy się od
nosa utknęły, być może na zawsze, w dywanie.
- Pańskie prawa! - wykrzyknęła pani Linde starając się okazać tyle godności, na ile było ją
stać.
- Jeszcze zobaczymy, kto tu narusza prawo! Mam zamiar złożyć skargę u władz w Carmody!
Trzymanie takiego bydlaka powinno być karalne. Mógł mnie oszpecić na całe życie!
- Tę krzywdę wyrządzono pani już przy urodzeniu. A teraz wynocha stąd! Słyszy pani? WY-
NO-CHA!
- Ależ panie Abraham!
Z uwagi na swe ciężkie przejścia Małgorzata udzieliła sobie dyspensy od dobrych manier.
Jeśli ten człowiek ma zamiar podnosić na nią głos, ona nie pozostanie mu dłużna.
- Zechce mnie pan wreszcie wysłuchać?
- Do wszystkich diabłów, kobieto, nie jestem głuchy! Czego nie można powiedzieć o tobie.
Nie rozumiesz po angielsku? Powiedziałem: wynocha!
- Niech pan sobie nie pochlebia, że przyszłam tu z wizytą! Jest pan ostatnim człowiekiem na
ziemi, którego miałabym chęć odwiedzić. Przyszłam do Jimmy'ego Spencera i zobaczę się z
nim, jasne?
39
Pan Abraham otwierał już usta do kolejnej gniewnej repliki. Teraz zamknął je z głośnym
kłapnięciem. W jego oczach pojawiło się spłoszone spojrzenie.
- Co?... Do kogo?
- Gdzie jest Jimmy Spencer? Nie wyjdę stąd, póki się z nim nie zobaczę!
- Jimmy'ego tu nie ma - odparł szybko pan Abraham. - On... hm... on już u mnie nie pracuje.
Wyraz twarzy pana Abrahama przypominał minę Felka Kinga podczas wczorajszego
sprawdzania listy obecności. Felek coś knuł, pani Linde była
0 tym przekonana. Teraz zaczęła podejrzewać, że
1 pan Abraham coś knuje. Problem w tym, że nie miała pojęcia, co.
Ze zmarszczonym czołem próbowała zajrzeć panu Abrahamowi w oczy, ale on uparcie
patrzył w bok. Potem pochylił się i wyłuskał z dywanu jedną z pomarańczek. Rzucił ją
Małgorzacie do rąk.
- Zabieraj swój owoc, kobieto, i idź sobie!
Pani Linde odnalazła pozostałe ozdoby i schowała je do torebki. Jej prawie najlepszy
kapelusz był właściwie do wyrzucenia. Ale w tej chwili nie zawracała sobie tym głowy.
Interesowała się tylko panem Abrahamem i jego dziwacznym zachowaniem.
Jeżeli Jimmy już nie pracuje, rzeczywiście nic tu po niej. Nie ma zamiaru zostawać ani
minuty dłużej, niż to konieczne. A jednak coś tu jest nie w porządku. Ona czuje to w
kościach. Zawsze czuła w kościach wiele rzeczy, nie tylko wilgoć.
Zamknęła z trzaskiem torebkę. Decyzja zapadła.
- W takim razie - rzekła - nie będę pana dłużej niepokoić.
40
Postanowiła, że wracając zrewiduje dokładnie stodołę i inne zabudowania.
- Myślę, że tak będzie naj rozsądniej - zgodził się pan Abraham, w którego głosie słychać
było wyraźnie zdenerwowanie. - Proszę wyjść szybko i cicho.
Panią Małgorzatę zaintrygował ten ton. Nie brzmiał ani groźnie, ani wrogo, tylko tak, jakby
pan Abraham nie był pewien, czy mu się uda jej pozbyć.
Odwrócił się do tylnych drzwi i kiwnął na panią Linde. Ta jednak nie miała zamiaru
korzystać z tylnego wyjścia. Sapiąc z gniewu, wyprostowała się na całą wysokość.
- Panie Abraham - rzekła wyniośle - nie jestem przyzwyczajona, by wyprowadzano mnie
tylnymi drzwiami jak jakiegoś nocnego złodziejaszka. Jestem szanowaną wdową. Teraz
zechce pan uprzejmie przywołać do porządku tego diabelskiego psa, a ja wyjdę tą samą
drogą, którą weszłam. Frontowymi drzwiami, jeśli łaska.
Pan Abraham już miał zaprotestować, ale po namyśle zmienił zdanie. Podniósł palce do ust i
przeraźliwie gwizdnął. Pies wpadł do środka i, ignorując zupełnie niedoszłą ofiarę, otarł się o
nogi swego pana jak mały kotek.
Małgorzata miała ochotę udusić go gołymi rękami, ale tylko skinęła głową i opuściła dom
przez frontowe drzwi.
Ledwie przekroczyła próg, na podjeździe zatur-kotał dwukołowy powozik, który po chwili
zatrzymał się przed schodkami. W środku siedziało dwóch mężczyzn: komisarz Jeffries i
doktor Blair. Pan Abraham wydał donośny jęk rozpaczy.
- A niech cię diabli, kobieto! Wszystko przepadło! Teraz zobaczysz, coś narobiła!
Rozdział ósmy
Felicji i Cecylce wydawało się, że już całe godziny czekają w krzakach za domem, niemal
wstrzymując oddech. Zmartwiałe ze strachu widziały, jak pękła gałąź, a Sara i Felek
wylądowali na balkonie. Obserwowały także rozpaczliwe wysiłki chłopca, daremnie
próbującego znaleźć punkt zaczepienia dla wiszących w powietrzu nóg. Wpatrując się w
podeszwy butów brata, wspominały jego łagodny charakter i wesołość. Wszystkie
dokuczliwe, irytujące cechy poszły w niepamięć. Dziewczynki zanosiły w duchu modły, żeby
nie spadł i nie zabił się.
Potem na balkonie pojawiła się Sara i odciągnęła Felka w bezpieczne miejsce. Po paru
chwilach znad poręczy wyjrzały dwie pobladłe twarze i ze zdumieniem patrzyły na oberwaną
gałąź. Sara potrząsnęła głową, powiedziała coś do Felka i zaraz zniknęli.
Dziewczynki czekały cichutko na dole. Felicja przypuszczała, że Felek i Sara postanowili
wejść przez okno i przemknąć się na dół do drzwi.
A jeśli pani Linde ich złapie? Albo, co gorsza, pan Abraham jest w domu i specjalnie czai się
na nich w ukryciu?
Cecylce drżały wargi.
- Co będzie, jeśli wypadnie na nich znienacka? Mogą nie ujść z życiem!
Felicja miała wrażenie, że sytuacja robi się coraz bardziej niebezpieczna. Nie zamierzała
jednak zastanawiać się nad swoją rolą w nadciągającej katastrofie. Dokładając wszelkich
starań, by opanować drżenie głosu, próbowała uspokoić siostrzyczkę. Przecież była
najstarsza. Na niej spoczywała od-
42
powiedzialność, choć czuła się teraz małą dziewczynką i miała poczucie winy.
- To niemożliwe, żeby pan Abraham był w środku. Przecież nie odpowiedział na pukanie. -
Sama się dziwiła, że potrafi mówić tak spokojnie. - A potem jeszcze Sara próbowała
otworzyć drzwi, pamiętasz? Myślała, że są zamknięte na klucz. Na pewno poszedł gdzieś na
cały dzień.
- Ale... Jeśli drzwi są zamknięte na klucz, jak Sara i Felek wyjdą?
- Otworzą sobie od środka, głuptasku. Zobaczysz.
Cecylka uspokoiła się na chwilę. Felicja wzięła ją za rękę i obie dziewczynki zaczęły się
skradać.
Właśnie w tym momencie drzwi otworzyły się gwałtownie i wypadła z nich rozzłoszczona
pani Linde. Jakiś mężczyzna wymyślał jej z furią, rycząc na cały głos, że naruszyła prawo i że
ma się wynosić z jego domu.
To Aleksander Abraham! A skoro ośmiela się mówić w ten sposób do samej pani Linde, jak
potraktuje dwoje bezbronnych dzieci?
Rozdział dziewiąty
Sara i Felek również słyszeli podniesione głosy. Przystanęli w ciemnym, zatęchłym pokoju,
który wyglądał raczej na skład różnych rupieci niż sypialnię, i nasłuchiwali odgłosów
awantury. Jeszcze zanim pani Linde zwróciła się do mężczyzny po nazwisku, domyślili się,
ż
e ów męski głos należy do pana Abrahama.
43
Dzieci stały w całkowitym milczeniu. Każde z nich wyczuwało, że to drugie trzęsie się ze
strachu, więc o czym tu gadać?
Mogliby spróbować przekraść się na dół i wymknąć frontowymi lub tylnymi drzwiami. Ale
kiedy i jak? A jeśli pies odnajdzie ich pierwszy, jeśli ich wywęszy w tej kryjówce na górze?
Może pan Abraham nie znosi dziewczynek tak samo jak dorosłych kobiet? A jeśli... Sara
otrząsnęła się wreszcie z tych rozmyślań. Nadmiar wyobraźni może sprawić, że nawet
nieustraszony bohater zacznie się trząść jak galareta.
Spojrzała na Felka i przyłożyła palec do ust. Potem cichutko podeszła do schodów i
przechyliła się przez poręcz. Zdążyła akurat usłyszeć złorzeczenia pana Abrahama na widok
zajeżdżającego powoziku.
W następnej sekundzie na ganku rozległ się groźny głos doktora Blaira. On też z jakiegoś
powodu był rozgniewany.
- Pani Linde! - wrzasnął. - Straciła pani rozum? Co pani tu robi, na miłość boską?
Małgorzacie wydało się, że cały świat spiskuje przeciwko niej.
- Najmocniej pana doktora przepraszam - odparła z godnością. - Nie miałam pojęcia, że jeśli
zechcę odwiedzić swojego ucznia, powinnam przedtem poprosić pana o pozwolenie.
Za plecami doktora Sara dostrzegła potężną postać komisarza Jeffriesa. Nie wszedł on za
swym towarzyszem do środka. Patrzył z daleka na dom z taką miną, jakby budynek lada
chwila miał rzucić się na niego z pięściami.
44
- Pragnę panu przypomnieć - ciągnęła pani Linde - że jestem wdową w starszym wieku. I
zajmuję w tej społeczności określoną pozycję. Jeśli nawet taka osoba jak ja naraża się na
skandaliczne awantury, gdy pragnie spełnić swój obowiązek, to niech Bóg ma w opiece ludzi
młodszych i mniej przyzwoitych.
Doktor Blair dawno jej nie słuchał. Całą uwagę skupił na panu Abrahamie.
- Być może nie uświadomiłem panu dostatecznie jasno powagi sytuacji - rzekł z wyrzutem. -
O ile pamiętam, zobowiązał się pan uroczystym słowem honoru nie wpuszczać nikogo do
domu.
- Nie wpuściłem jej, człowieku! - warknął pan Abraham. - Jak babcię kocham, ta kobieta
nagle sama wpadła do środka, choć drzwi były starannie zamknięte. Nawet nie spytała o
pozwolenie! Znalazłem ją na podłodze, czołgała się u moich nóg.
Małgorzata Linde spurpurowiała na twarzy. Gdyby spojrzenie mogło zabijać, pan Abraham
leżałby już martwy.
- Czy ktoś zechce mi łaskawie wyjaśnić, co tu się dzieje? Przyznaję, że nigdy w życiu nie
czułam się tak osaczona. Nie zostanę tu ani chwili dłużej. Nie pozwolę szargać mojego
dobrego imienia! Do widzenia panom!
I ratując resztki sponiewieranej godności, skierowała się do drzwi.
Ale drogę zagrodził jej doktor Blair.
- Przykro mi, pani Linde - rzekł z naciskiem. Coś w jego tonie zmusiło Małgorzatę do
nastawienia uszu, mimo gwałtownej chęci wydostania się
45
na zewnątrz. - Naprawdę nie chciałem pani obrazić, ale nie mogę pozwolić pani wyjść.
- Co takiego? Pan mi nie pozwoli? Co to ma znaczyć?!
- Obawiam się, że Jimmy Spencer, chłopiec, którego zatrudnia pan Abraham...
- Wiem, kim jest Jimmy Spencer! Czy nie poinformowałam pana, że przyszłam tutaj, aby się
z nim zobaczyć w pilnej sprawie?
- Proszę pani, Jimmy Spencer jest chory na ospę. Właśnie odwiozłem go do szpitala w Char-
lottetown. Z przykrością stwierdzam, że jego przypadek jest poważny. A ponieważ pan
Abraham miał styczność z chorobą, ten dom został objęty czternastodniową kwarantanną. I
oczywiście w tej sytuacji nie mogę pani stąd wypuścić.
Małgorzacie świat zawirował przed oczami. Odwróciła się ze złością do pana Abrahama,
który stał w milczeniu koło swego psa.
- Dlaczegoś mi nie powiedział, ty stary, arogancki głupcze?
- Nie powiedziałem? Kobieto, zrobiłem, co mogłem, żebyś odeszła w błogiej nieświadomości.
Teraz dwa razy się namyślisz, zanim wtargniesz do kawalerskiego domu bez pytania!
- Proszę państwa! - prosił doktor Blair. - Nie utrudniajmy sytuacji nieprzyjemnym
zachowaniem. Teraz usiądziemy, a ja spokojnie wyjaśnię, na czym polega kwarantanna.
To rzekłszy poprowadził ich do obskurnej bawialni z koślawymi, zakurzonymi meblami.
Małgorzacie kojarzyła się ona raczej z przedsionkiem piekła niż z reprezentacyjnym pokojem
dżentelmena.
46
Sara i Felek zastygli z wrażenia.
- Przecież nie m-mogą w-wpakować nas w tę kwa... kwarantannę razem z p-panem
Abrahamem i p-panią Linde? - wyszeptał jąkając się Felek. Na samą myśl ciarki mu przeszły
po plecach.
- Uciekajmy! To nasza jedyna szansa. Szybko, póki są w bawialni - odparła Sara, próbując
opanować panikę.
Felek przełknął ślinę. Wiedział, że Sara ma rację. Jeśli nie zwieją zaraz, druga okazja może
się nie nadarzyć. Ale serce mu zamierało na myśl, że trzeba zejść ze schodów i przemknąć
obok otwartych drzwi bawialni.
- A jak skrzypną schody? Na pewno będą skrzypieć!
Zwykle Felek nie przejmował się swoją tuszą. Dopiero w tak trudnej sytuacji zrozumiał, że
każda dodatkowa uncja zwiększa prawdopodobieństwo donośnej skargi starych stopni.
Sara pochyliła się i szarpnęła go za sznurowadła.
- Ściągaj buty! Szybko! - syknęła.
Chociaż raz Felek zrobił bez gadania, co mu kazano. Zdjął buty, powiązał je sznurowadłami i
zarzucił sobie na szyję.
Sara pierwsza przesunęła się w stronę schodów.
- Schodź na palcach. Wyobraź sobie, że jesteś wiatrem muskającym delikatnie schody.
Poruszaj się jak najciszej i jak najszybciej. Idę pierwsza. Zostawię ci na dole uchylone drzwi.
Trzymaj się!
Cmoknęła go uroczyście w policzek i ruszyła na dół, a Felek za nią.
Próbował wyobrazić sobie, że jest wiatrem. Ale,
47
niestety, wyobrażanie sobie czegokolwiek było sprzeczne z jego naturą. Sara bez trudu
potrafiła się przeistoczyć w czarodziejkę albo w motyla, Felek jednak uważał, że taka
umysłowa gimnastyka stanowczo przekracza jego możliwości. Mimo usilnych starań uparcie
pozostawał tylko sobą! Teraz jednak zmusił się do koncentracji.
Jasne, że potrafi wyobrazić sobie, iż jest wiatrem, cichym i chyżym wiatrem. Oczywiście, że
potrafi. Musi tylko przestać się martwić, że schody zaskrzypią.
Kiedy człowiek się koncentruje, na ogół zamyka oczy. A kiedy zamknie oczy, łatwo o
potknięcie. Felek potknął się więc na wystrzępionym kawałku chodnika. Z głuchym jękiem
poleciał do przodu, podcinając przy tym nogi Sarze.
Dziki wrzask wyrwał mu się z piersi.
- Oooch! Ratunku!
Leżał na plecach, zwrócony twarzą do ciemnego holu, z oczami utkwionymi w sufit.
Wyciągnął rękę, próbując złapać poręcz, ale jego palce przejechały tylko po bezlitośnie
twardych szczebelkach. Zjeżdżał na dół. Każdy szorstki stopień popychał Felka ku
katastrofie. Schody zdawały się ciągnąć bez końca.
A potem już było po wszystkim. Dotarł do samego dołu. Kiedy dotknął głową skotłowanego
chodnika, poczuł na nogach głowę i ramiona Sary. Pewnie pociągnął kuzynkę za sobą.
- No proszę! Felek King i Sara Stanley! - zagrzmiał damski głos. - Skądżeście się tu wzięli?
Felek tarł potłuczoną głowę, patrząc w trzy pary gniewnych oczu.
48
Rozdział dziesiąty
Sara siedziała skulona na kłującej sofie, z której wytartego obicia wystawało końskie włosie.
Dumała ponuro, jakim sposobem znaleźli się z Felkiem w takich opałach. Z tego, co mówił
doktor Blair, wynika, że kwarantanna jest tylko dziwniejszym określeniem więzienia.
- Ludzi, którzy zetknęli się z chorobą, poddaje się kwarantannie - tłumaczył lekarz
zszokowanemu Felkowi - aby nie poprzenosili zarazków na inne osoby. Rozumiesz?
Felek kiwał głową. Oddychał otwartymi ustami, ponieważ miał zatkany nos. Sara dostrzegła
na jego głowie guz wielkości kurzego jaja.
- Wchodząc do tego domu bez pozwolenia, naraziliście się na zarażenie - ciągnął lekarz
spoglądając z wyrzutem także na Sarę. - Dlatego musicie tu pozostać przez co najmniej dwa
tygodnie.
- Dwa tygodnie! - jęknęła Sara.
- Tak jest, dwa tygodnie. Aby mieć całkowitą pewność, że nikt w tym czasie nie dostanie się
do domu ani go nie opuści, poprosiłem komisarza Jeffriesa, żeby stanął na warcie.
Małgorzata fuknęła gniewnie. Więc dlatego doktor przywiózł z sobą tego durnia Jeffriesa! To
wprost nie do pojęcia, że jakaś nędzna namiastka mężczyzny mogła pełnić odpowiedzialną
funkcję komisarza policji! Powzięła postanowienie, że będzie go traktować z pogardą, na jaką
niewątpliwie zasługuje. Abner Jeffries miałby trzymać pod strażą Małgorzatę Linde?
Niedoczekanie!
Sara zerknęła na swego wspólnika w przestępst-
4 — Pojednanie
49
wie. Może rzeczywiście dosięgła ich karząca ręka sprawiedliwości. Za wtargnięcie na cudzy
teren zostali skazani na spędzenie dwóch tygodni w obskurnej celi razem ze znanym wrogiem
kobiet. Pod drzwiami ustawią strażnika, a w środku będzie ich terroryzowała pani Linde.
Trudno o gorszą karę! Nieświadom tej wizji, Felek siedział z zamkniętymi oczami i
obmacywał ostrożnie swój gaz.
Pani Linde odzyskała nagle głos. Zerwała się na nogi i rzuciła parasolką o podłogę, wzbijając
przy tym tuman stuletniego chyba kurzu.
- Nie ma najmniejszego powodu, żeby mnie zmuszać do pozostania tutaj. Trzy tygodnie temu,
na pierwszą wieść o zarazie, poddałam się szczepieniu na ospę, jak każdy rozsądny obywatel.
Poza tym nigdy w życiu nie chorowałam, więc nie mam zamiaru chorować i teraz. To czysta
bzdura z tą kwarantanną. Gdyby mnie kto pytał...
- Ale nikt pani nie pyta, pani Linde - przerwał jej doktor Blair, w którego głosie dało się
słyszeć pewne znużenie.
Już w chwili, gdy po raz pierwszy padło słowo „ospa", Sara wyczuła powagę sytuacji.
Podniosła nieśmiało rękę.
- Panie doktorze, ja też byłam szczepiona w Montrealu...
- W Montrealu, rzeczywiście! - prychnęła pani Linde, zanim lekarz zdążył coś powiedzieć. -
Dużo ci z tego przyjdzie!
Dla Małgorzaty, która nigdy nie podróżowała, Wyspa Księcia Edwarda była jedynym
miejscem na świecie, w którym traktowano poważnie nauki medyczne.
50
- To nieważne, gdzie byłaś szczepiona, moje dziecko - rzekł doktor, pomijając milczeniem
głupotę pani Linde. - Faktem jest, że zetknęłaś się z chorobą i możesz zarazić nią innych
ludzi. Musisz tu zostać, póki niebezpieczeństwo nie minie.
- No więc trudno - westchnęła pani Linde z rezygnacją. - Widzę, że nie mamy wyboru i
musimy pogodzić się z losem. Zechce pan łaskawie wstąpić w drodze powrotnej do panny
Cuth-bert i poprosić, żeby spakowała mi trochę rzeczy.
Doktor otworzył usta, by zaprotestować, ale pani Linde już układała listę, kompletnie go
ignorując.
- Niech spakuje mi dwa zwykłe fartuchy do sprzątania i trochę bielizny. Do starej walizki, bo
nie chcę, żeby w nowej zalęgły się pchły - obrzuciła znaczącym spojrzeniem pokój i psa,
który stał spokojnie koło swego pana.
- Trochę pcheł przyda się każdemu psu, łaskawa pani - odezwał się ironicznie pan Abraham. -
Nie ugania się wtedy za sukami.
- Będzie pani musiała spisać to na kartce - rzekł doktor Blair podnosząc się z krzesła.
Pies, machając ogonem, podszedł do dwojga dzieci, siedzących obok siebie na sofie. Felek,
który bez względu na liczbę pcheł przepadał za psami, poklepał nieszczęsne zwierzę po
kudłatym łbie.
- Och, może pan zabierze ze sobą także to paskudne psisko! - zawołała pani Linde. - Nie będę
mieszkała pod jednym dachem z psem. Już wolę dostać ospy.
- Jak pani śmie! - Oczy pana Abrahama zapłonęły gniewem. - To mój pies, kobieto! Jeśli już
mam znosić ten twój piekielny jęzor i te bacho-
51
ry, które wdarły się tu nieproszone, to wy musicie przynajmniej pogodzić się z obecnością
Pana Rileya!
Małgorzata zamknęła gwałtownie usta. Wystawianie głowy na linię ognia nie zawsze jest
dobrą strategią. Najbezpieczniej będzie chwilowo się wycofać.
- Odprowadzę pana doktora do drzwi.
- Bardzo pani dziękuję - Sara dostrzegła w zmęczonych oczach lekarza nieznaczny błysk. -
Jestem pewien, że tacy sympatyczni ludzie potrafią się świetnie porozumieć - dodał, po czym
skinął dzieciom głową i wyszedł.
Sara patrzyła za nim ze zmartwioną miną.
- A co będzie z doktorem? - zastanawiała się głośno. - Przecież on też może złapać ospę!
- Oczu nie masz, dziewczyno? - rzucił gniewnie pan Abraham. - Nie widziałaś śladów na jego
twarzy? Teraz już tak nie rażą, ale gdy był młody, wyglądały paskudnie. On i jego młodszy
brat dostali ospy w tym samym czasie, jeszcze jako dzieci. Brat umarł, a ludzie powiadają, że
stary Blair miał kupę szczęścia. Ponoć dlatego został lekarzem.
Cmoknął na Pana Rileya i, powłócząc ciężko nogami, wyszedł z pokoju.
Na ganku doktor Blair pouczał gorączkowo panią Linde.
- Muszę panią prosić o zwrócenie szczególnej uwagi na Felka. Chłopak nie był szczepiony,
możemy mieć kłopoty.
- Niech pan się nie martwi - odparła ponuro pani Linde. - Nie spuszczę z niego oka. Tego
dzieciaka trzeba wciąż pilnować.
52
- Komisarz Jeffries skontaktuje się ze mną w razie potrzeby. Tylko proszę pamiętać, że to nie
jest chłopak na posyłki. On tylko ma uważać, żeby nikt nie wchodził ani nie wychodził.
Abner Jeffries, który pośpiesznie usunął się z ganku, gdy tylko drzwi się otworzyły, pomachał
im ręką z podwórka, wyszczerzając zęby w uśmiechu. Stał właśnie na jednej nodze, bo drugą
drapał się leniwie pod kolanem. Małgorzata pomyślała, że wygląda jak spasiony brązowy
ż
uraw. W miarę upływu lat głupiał coraz bardziej.
- I co się tak szczerzysz, Abnerze Jeffriesie? - warknęła. - Lepiej nie wchodź mi w drogę. Nie
wiem, jak zniosę takiego gamonia w charakterze przedstawiciela prawa.
Pożegnała lekarza krótkim skinieniem głowy i weszła do domu, zatrzaskując z hukiem drzwi.
Doktor Blair przed odjazdem zawiesił przy wejściu tabliczkę z informacją, że dom jest objęty
kwarantanną. Gdy tylko jego powozik zniknął z podjazdu, Felicja i Cecylka wysunęły się ze
swojej kryjówki w krzakach. Po buzi Cecylki spływały łzy.
- Widzisz? - wskazała ręką tabliczkę. - To znaczy, że oni umrą! Georgie Whitten umarł na
odrę, jak wywiesili takie coś na jego domu. To wszystko przez ciebie. Po coś wyzywała Sarę?
- A po co była taka głupia i usłuchała? - odparła zdenerwowana Felicja.
Omijając szerokim łukiem komisarza Jeffriesa, puściły się biegiem do domu. Będą musiały
powiedzieć rodzicom. Ciotki, u których mieszka Sara,
53
też zostaną powiadomione. Rozpęta się straszna awantura.
Felicja czuła okropny ciężar na sercu. śeby tak móc cofnąć czas! Co też ją podkusiło,
dlaczego dała się namówić na tę eskapadę?
Rozdział jedenasty
Gdy pani Linde rozejrzała się po kuchni Abrahama, ogarnęła ją zgroza. Gdyby przez miesiąc
rezydowało tam stado świń, pewnie i tak byłoby czyściej.
Podłogę oblepiała tak gruba warstwa brudu, że aż nogi się do niej kleiły. Nie myte od lat,
upstrzone przez muchy okna prawie nie przepuszczały światła. Na stojących w kącie taczkach
bez kółka piętrzył się stos brudnych naczyń. Blat roboczy zalegały książki, które walczyły o
miejsce z rondlami. W niektórych naczyniach wstrząśnięta pani Linde odkryła nawet pleśń!
Na stole stało połamane krzesło, a na nim leżał stos starych gazet. Wszędzie walały się różne
gospodarskie sprzęty. Ciekawe, zastanawiała się pani Linde, czy w stodole poniewierają się
utensylia kuchenne.
Drżała wprost z niecierpliwości, żeby móc się wreszcie dobrać do tego zarośniętego brudem
pomieszczenia. Pragnęła z całego serca skrobać i szorować je aż do chwili, gdy wszystko
będzie lśniło czystością. Powstrzymywała ją tylko myśl, że ma na sobie swój prawie
najlepszy kostium i jedwabną bluzkę.
- Matylda Abraham przewróciłaby się w grobie na ten widok - jęknęła.
54
Niebacznie postąpiła parę kroków i buciki przylepiły się jej do podłogi na dobre.
Na dźwięk imienia siostry Aleksander Abraham po raz pierwszy zaszczycił panią Linde
uważnym spojrzeniem. Nie mogła przy tej okazji nie zauważyć, że jej gospodarz ma
intensywnie niebieskie oczy.
- Chyba nie dosłyszałem twojego nazwiska, kobieto.
- Moje nazwisko brzmi Linde. Tomaszowa Linde.
Przez oblicze pana Abrahama przemknął cień uśmiechu.
- Ach, więc to pani jest tą wścibską dewotką, która wiecznie zbiera pieniądze na misje! Czy
już zdążyła pani nawrócić wszystkich pogan na świecie?
Małgorzata spiorunowała go wzrokiem.
- Z tego co widzę - odparła zjadliwie - został co najmniej jeden.
- Ja tam uważam, że wśród starych plotkarek w Avonlea jest więcej pogan niż w jakichś
zamorskich krajach!
Małgorzata nie połknęła tej przynęty. Sara i Felek przyszli za nimi do kuchni. Nie miała
zamiaru kłócić się przy dzieciach.
- Przydałaby się filiżanka dobrej herbaty. Proszę mi pokazać, gdzie jest imbryk, to zrobię.
- Niech panią o to głowa nie boli. Od dwudziestu lat sam sobie robię herbatę. Przyzwyczaiłem
się.
- Nie wątpię. Ale nie przyzwyczaił się pan robić jej dla mnie. Nie tknę niczego, co pan
ugotuje, wolę już umrzeć z głodu.
55
Aleksander Abraham powlókł się do ciemnego kąta, mrucząc coś pod nosem.
- A pij sobie herbatę, kobieto - burknął, otwierając szafkę. - Ja tam wolę moją pocieszycielkę.
Sara i Felek gapili się na niego ze zdziwieniem. Pan Abraham wyjął brudną butelkę
wypełnioną jakąś cieczą, której nawet dziecko nie wzięłoby za wodę, i wyciągnął zębami
korek.
Z ust pani Linde wyrwał się okrzyk grozy. Gwałtownym szarpnięciem uwolniła przylepiony
do podłogi bucik, podeszła do pana Abraham i błyskawicznie odebrała mu butelkę. Nim
zdążył zareagować, wylała całą zawartość do zlewu.
Pan Abraham z głośnym cmoknięciem wypluł korek, który pacnął w ścianę.
- Pragnę oznajmić - rzekła wyniośle pani Linde - że jestem przewodniczącą Kobiecego
Towarzystwa Antyalkoholowego!
Po kuchni rozszedł się silny zapach whisky. Małgorzata zatkała sobie nos i spłukała zlew
wodą z wyszczerbionego dzbanka, uważając, by nie została ani kropelka alkoholu.
- Póki ja jestem pod tym dachem - dodała z mocą - wszyscy będą pili herbatę i tylko herbatę.
Dzieci myślały, że pan Abraham pęknie ze złości. Spurpurowiał na twarzy, a siwe kosmyki
zatrzęsły mu się z oburzania.
- A niech cię wszyscy diabli, ty wstrętna babo! Możesz się stąd wynosić do cho...
- Do Hongkongu! - przerwała mu błyskawicznie pani Linde, zatykając Sarze uszy. Skoro
dzieci są teraz pod jej opieką, nie może dopuścić do ich demoralizacji. - Wiem, marzy pan o
tym, by mnie
56
Aleksander Abraham powlókł się do ciemnego kąta, mrucząc coś pod nosem.
- A pij sobie herbatę, kobieto - burknął, otwierając szafkę. - Ja tam wolę moją pocieszycielkę.
Sara i Felek gapili się na niego ze zdziwieniem. Pan Abraham wyjął brudną butelkę
wypełnioną jakąś cieczą, której nawet dziecko nie wzięłoby za wodę, i wyciągnął zębami
korek.
Z ust pani Linde wyrwał się okrzyk grozy. Gwałtownym szarpnięciem uwolniła przylepiony
do podłogi bucik, podeszła do pana Abraham i błyskawicznie odebrała mu butelkę. Nim
zdążył zareagować, wylała całą zawartość do zlewu.
Pan Abraham z głośnym cmoknięciem wypluł korek, który pacnął w ścianę.
- Pragnę oznajmić - rzekła wyniośle pani Linde - że jestem przewodniczącą Kobiecego
Towarzystwa Antyalkoholowego!
Po kuchni rozszedł się silny zapach whisky. Małgorzata zatkała sobie nos i spłukała zlew
wodą z wyszczerbionego dzbanka, uważając, by nie została ani kropelka alkoholu.
- Póki ja jestem pod tym dachem - dodała z mocą - wszyscy będą pili herbatę i tylko herbatę.
Dzieci myślały, że pan Abraham pęknie ze złości. Spurpurowiał na twarzy, a siwe kosmyki
zatrzęsły mu się z oburzania.
- A niech cię wszyscy diabli, ty wstrętna babo! Możesz się stąd wynosić do cho...
- Do Hongkongu! - przerwała mu błyskawicznie pani Linde, zatykając Sarze uszy. Skoro
dzieci są teraz pod jej opieką, nie może dopuścić do ich demoralizacji. - Wiem, marzy pan o
tym, by mnie
56
tam wysłać. Nieprawdaż? No cóż, gdybym miała możliwości, pewnie bym się wybrała. Ale
przez pana nie mogę się stąd ruszyć. Więc zachowujmy się jak rozsądni ludzie i róbmy dobrą
minę do złej gry. Na początek proszę zapamiętać, że nazywam się Małgorzata Linde, a nie
„kobieta" ani tym bardziej „baba".
Pan Abraham miał taką minę, że lada chwila można było oczekiwać jeszcze bardziej
szokujących przekleństw. Pani Linde znowu zatkała Sarze uszy. Ale on odwrócił się tylko na
pięcie i szarpiąc ze złością wąsy, wymaszerował z kuchni.
Małgorzata wydała westchnienie ulgi i oczyściwszy chusteczką kawałek stołu, złożyła tam
ostrożnie swój kapelusz.
- Felku - zwróciła się do chłopca, zerkając na jego brzuch. - Chyba ci się przyda trochę
gimnastyki. Narąb trochę drewek. A co do ciebie, Saro, wprawdzie nie sądzę, byś potrafiła
przygotować grzanki, ale dam ci tę szansę.
Sukienka Sary rozdarła się przy upadku z drzewa. Po naszyjniku z jaskrów została tylko żółta
plama pośrodku fartuszka. Wchodząc do domu, dziewczynka zdjęła z głowy zwiędnięty
wianek i chowała go teraz za plecami. Kiedy zaczęła rozglądać się za chlebem, pani Linde
wyrwała jej wianek z rąk. Zanim Sara zdążyła ją powstrzymać, wrzuciła nieszczęsną
plecionkę do pieca.
- Co za dziwaczna rzecz! - prychnęła. - Można by pomyśleć, że znalazłaś to na grobie!
Sara rzuciła się do paleniska, ale było za późno. Płomienie zaczęły już lizać zeschnięte
kwiaty. Spojrzała ze złością na panią Linde. Przecież jej
57
nie powie, że te płonące stokrotki naprawdę pochodziły z grobu! Ktoś je misternie posplatał
na znak swego żalu i miłości.
Zresztą - mogła darować sobie wszelkie wyjaśnienia. śeby nie wiadomo jakich słów użyła,
Małgorzata Linde i tak nie zrozumie, co znaczył ten wianek. Przecież ona nie ma za grosz
wyobraźni! Czyż nie szydziła z tego, że Sara zainteresowała się czerwonym jedwabiem? Czy
nie upomniała surowo ciotki Oliwii tylko za to, że mu się przyglądała? Sara zdawała sobie
również sprawę z legendarnego już w Avonlea braku taktu pani Linde. Od samego przyjazdu
na wyspę zastanawiała się, jak Maryla Cuthbert może z nią wytrzymać. Ale teraz
wyrozumiałość Maryli wydawała się jej jeszcze bardziej zdumiewająca. Bo przecież widać
jak na dłoni, że pani Linde brak nie tylko wyobraźni i taktu, ale i serca. A myśl, że będzie
zmuszona do życia pod jednym dachem z osobą pozbawioną serca, budziła w Sarze
gwałtowny sprzeciw.
Stojąc w tej obrzydliwej kuchni, widziała jasno, w jak strasznym położeniu się znalazła.
Jakby w odpowiedzi na owe ponure myśli, wianek buchnął na pożegnanie jasnym
płomieniem.
W tym momencie Sara przypomniała sobie obietnicę złożoną przy grobie. Zabierając wianek,
przyrzekła go zwrócić. Musi dotrzymać słowa albo się okaże, iż jej również brak serca. Ale
jak ma spełnić przyrzeczenie, skoro kwiaty spłonęły?
Płomienie zamigotały i zgasły. Wianek zamienił się w kupkę popiołu.
Z ciężkim westchnieniem Sara zasunęła fajerkę i zabrała się do przygotowywania grzanek.
58
\
Rozdział dwunasty
Jana King nie wierzyła własnym uszom. Felek, ukochany synuś, zagrożony ospą! Felek, jej
aniołek, przyłapany na cudzym terenie! Skarbeczek mamusi uwięziony na całe dwa tygodnie
w tym chlewie, jaki Aleksander Abraham zrobił ze swego domu! I Sara także! Czyż Jana nie
zapewniała swych szwagierek, Hetty i Oliwii King, przed ich z dawna zaplanowaną podróżą
do Charlottetown, że Sara będzie czuć się na farmie Kingów jak w raju? śe absolutnie nic jej
nie grozi?
Janie krew uderzyła do głowy. Cóż ona, na miłość boską, zrobiła, żeby zasłużyć sobie na
takie nieszczęście? Rozgoryczona, postanowiła poddać dokładnemu śledztwu obie córki,
które przybiegły do stajni z tą straszną nowiną.
Cecylka zalewała się łzami. Felicja również była bliska płaczu, ale powstrzymywała ją duma.
Jana, jak zwykle w takiej sytuacji, czuła, że ma serce rozdarte na pół. Z jednej strony pragnęła
przytulić i pocieszyć starszą córkę. Z drugiej - miała ochotę złapać ją za ramiona i potrząsnąć
tak mocno, żeby aż zęby jej zadzwoniły. „Uspokój się - powiedziała sobie w duchu. - Przede
wszystkim się uspokój".
Alek King ukląkł koło Cecylki i starał się powstrzymać potok jej łez własną chusteczką.
- Nie martw się, Jano - uspokajał przy tym żonę. - Felek to twardy chłopak. Nie sądzę, by
złapał ospę. Poza tym Małgorzata Linde doskonale się dziećmi zaopiekuje.
Na Janę słowa męża podziałały jak płachta na byka.
59
- Małgorzata Linde! Ta kobieta nie potrafi dopilnować nawet ciasta, a co dopiero takiego
wrażliwego chłopca jak mój Felek!
Oczywiście nie była to prawda i Jana doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Małgorzata
Linde słynęła na całe Avonlea jako znakomita gospodyni, a jej legendarne ciasta, placki i
wszelkie wypieki cieszyły się zasłużoną sławą. Felkowi pod jej opieką groziło najwyżej
przejedzenie.
Fakt, że dzieci zostały przyłapane w cudzym domu, niepokoił Janę bardziej, niż chciała
przyznać. Wiedziała, że prędzej czy później taka wiadomość stanie się smakowitym kąskiem
dla lokalnych plotkarek. Jana nie będzie mogła pokazać się ludziom na oczy. Na myśl o takim
upokorzeniu cała jej złość spłynęła na córki.
- A co do was - fuknęła - domyślam się, dlaczego Sara znalazła się w tamtym domu. Nie,
Felicjo, nie odgrywaj przede mną uciśnionej niewinności. Jestem pewna, że to twoja sprawka.
Teraz jazda do łóżka, bo aż mnie ręka świerzbi, żeby wam przyłożyć!
Przepędziwszy dziewczynki, zwróciła się do męża:
- Lepiej porozmawiaj z doktorem Blairem. Dowiedz się o wszystkie szczegóły. Pójdę
zapakować dla Felka trochę jedzenia i ubrań. Biedny mały, trzeba go jakoś pocieszyć. Dwa
tygodnie we władzy tej kobiety! Przecież ten dzieciak może się z tego nigdy nie otrząsnąć!
Oburzona Jana wypadła ze stajni. Alek patrzył za nią przez chwilę, po czym zdjął uprząż z
wieszaka i udał się do boksu, w którym czekała go Księżniczka.
60
Alek King, człowiek o niezgłębionych pokładach wyrozumiałości, odznaczał się
niefrasobliwym charakterem, dzięki któremu potrafił łagodzić zachowanie przewrażliwionej
ż
ony. Jana swoim zrzędzeniem, narzekaniem i lamentami mogłaby zadręczyć siebie i innych
na śmierć. Na szczęście Alek zawsze wkraczał na scenę, zanim sprawy zaszły za daleko, i
samą swoją obecnością powstrzymywał nieuchronny wybuch.
Nie wątpił, że Sara i Felek są bezpieczni pod okiem pani Linde. Ale świtała mu w głowie inna
myśl, która wywoływała na jego twarzy uśmiech. Co będzie, jak te dwa dobrze wszystkim
znane topory wojenne zaczną krzesać iskry?
W mrocznej stajni, do której wpadała tylko wąska smużka światła z okienka pod sufitem przy
boksie Księżniczki, rozległ się nagle gromki śmiech. Alek śmiał się tak serdecznie, że aż mu
łzy ciekły po policzkach.
- Małgorzata Linde i Aleksander Abraham potykający się o siebie przez dwa tygodnie! A to ci
heca! Wkrótce będzie tam płacz i zgrzytanie zębów!
Rozdział trzynasty
Alek King mógł się ubawić do łez sytuacją pani Linde, ale jej samej bynajmniej nie było do
ś
miechu.
Zaledwie kilka godzin upłynęło od czasu, gdy została uwięziona w domu Aleksandra
Abrahama, a już czuła, że za chwilę postrada zmysły. Nieustanne gderanie Tego Człowieka,
jak go w myślach nazywała, doprowadzało ją do szału. W każdej
61
chwili spodziewała się steku przekleństw. Nie była w stanie temu zapobiec, więc tylko
wytrwale zatykała dzieciom uszy. Tak samo przygnębiał ją brud. Nie mogła się wprost
doczekać, kiedy go wreszcie zaatakuje i pokona. Ale nie mając ubrania na zmianę, musiała
cierpliwie czekać.
„Wstrzymaj swoje konie - powtarzała sobie bez końca. - Kot nie złapie myszy w
rękawiczkach. Kiedyż wreszcie ta Maryla przywiezie odpowiednie uniformy do walki z
brudem?"
Krążyła zniecierpliwiona po bawialni, kiedy wreszcie usłyszała turkot dwukółki.
Abner Jeffries z ważną miną zagrodził Maryli drogę do domu.
- Ani kroku dalej, panno Cuthbert! - huknął. Maryla posłusznie się zatrzymała. Z otwartego
okna Małgorzata śledziła z zapartym tchem ruchy przyjaciółki, która wyładowywała jej starą
walizkę. Dlaczego, och, dlaczego ten wstrętny półgłówek musi się wszystkiego czepiać?
- Może mi pan powie, w jaki sposób mam dostarczyć walizkę pani Linde? - spytała Maryla z
lodowatą uprzejmością.
Pani Linde dobrze znała ten ton, w którego aksamicie kryła się stal, ale Abner Jeffries w
swojej tępocie oczywiście nie wyczuł ironii. Zrobił krok do przodu, potykając się przy tym,
jak zwykle, o własne nogi. Małgorzata zawsze miała wrażenie, że te nogi ze sobą rywalizują.
- Proszę mi ją powierzyć, panno Cuthbert. Przy podnoszeniu walizki spadł mu z głowy
melonik. Kiedy z niepewnym uśmiechem próbował go dosięgnąć, jedna z jego nóg znowu
kopnęła
62
drugą i nieszczęsny łamaga, wydawszy okrzyk zdumienia, runął jak długi na ziemię.
Oczywiście upuścił przy tym walizkę, która upadła parę kroków dalej.
Pani Linde czując, że ani chwili dłużej nie zniesie tych błazeństw, wrzasnęła z okna:
- Abnerze Jeffriesie! Ja wiem, że pustemu workowi trudno ustać prosto, ale bardzo cię proszę,
postaraj się trochę! Tam leży moja walizka. Podnieś ją natychmiast, bałwanie jeden, i postaw
tak, żebym mogła dosięgnąć. Jeśli natychmiast nie dostanę moich fartuchów, to chyba padnę
trupem! Nagle zmroziła ją okropna myśl. - Przywiozłaś je, prawda? - upewniła się patrząc
niespokojnie na Marylę.
- Przywiozłam wszystko, co wypisałaś na liście.
- Dzięki Bogu. śebyś wiedziała, jaki tu chlew! Zaraz zabieram się do roboty.
Marylę kusiło, żeby przypomnieć przyjaciółce swój pogląd na składanie wizyty Aleksandrowi
Abrahamowi. Słowa: „A nie mówiłam?" miała dosłownie na końcu języka, ale w porę się
powstrzymała.
- W ładny pasztet wpakowałaś się, Małgorzato - powiedziała tylko tym samym aksamitnym
tonem. Na więcej sobie nie pozwoliła.
Ten wyrzut, skądinąd bardzo subtelny, nie dotarł do świadomości pani Linde. Podczas wielu
godzin spędzonych tylko w towarzystwie dzieci i Tego Człowieka omal nie usechł jej język.
Teraz nareszcie mogła wprawić go w ruch.
- To po prostu przechodzi ludzkie pojęcie, moja Marylo. Nie wiem, jak ja z nim w ogóle wy-
63
trzymam. I jeszcze ten obrzydliwy pies! Czy zamiast niego Ten Człowiek nie mógłby trzymać
papużek?
Litanię żalów przerwał stłumiony okrzyk Ab-nera Jeffriesa. Pani Linde obrzuciła go
wściekłym spojrzeniem.
- Wielkie nieba, Abnerze Jeffriesie, cóż ty wyprawiasz z moimi fartuchami?
Komisarz próbował podnieść walizkę na widłach, ale zatoczył się do tyłu i wpadł na Marylę.
Pewnie rąbnąłby plecami o ziemię, gdyby panna Cuthbert go nie podtrzymała.
Odzyskawszy równowagę, ruszył chwiejnym krokiem naprzód, ściskając widły z dyndającą
na końcu walizką, jakby od tego zależało jego życie. Z wielkiego wysiłku wysunął język,
kropelki potu spływały mu z czoła i kapały za sztywny kołnierzyk. Ale kto wytrwale zmierza
do celu, zwycięża, więc i komisarzowi Jeffriesowi udało się wreszcie dobrnąć z sakwojażem
do okna, i podać go na widłach zniecierpliwionej pani Linde.
- Nie mogłam się wprost doczekać tych fartuchów - mruknęła, wciągając walizkę na parapet.
Przy gwałtownych ruchach znowu wzbiły się naokoło tumany kurzu. Małgorzata rozkaszlała
się gwałtownie. Miała ręce zajęte walizką i nie osłoniła nawet ust.
Abner Jeffries, zdjęty śmiertelnym strachem przed zarazkami, odskoczył od okna jak
oparzony, potknął się o widły i wpadł w kupę śmieci. Zerwał z głowy kapelusz i osłonił sobie
twarz.
- Pani Linde! - wrzasnął stłumionym przez gruby filc głosem. - Proszę zamknąć to okno!
Rozsiewa pani zarazki!
64
Tego już było za wiele. Maryla poczuła, że jeśli zostanie tu choćby chwilę dłużej, obydwojgu
wygarnie parę słów prawdy.
Wsiadła więc bez słowa do dwukółki i odjechała.
Rozdział czternasty
Późną nocą dwoje umęczonych dzieci padło wreszcie na łóżka. Nigdy w życiu nie harowały
tak ciężko, jak pod surowym nadzorem odzianej w obszerny fartuch pani Linde. A jednak,
udając się wreszcie na spoczynek, czuły pewną satysfakcję, że to, co dotąd lepiło się od
brudu, lśniło teraz jak lustro.
- No, przynajmniej widać już meble - rzekła pani Linde odkurzając składane łóżko Felka. -
Muszę przyznać, że niektóre wyglądają zupełnie przyzwoicie. Co to jednak znaczy dobry
gatunek drewna! Na takie meble nawet po latach miło popatrzeć.
Wygładziła prześcieradło i rozłożyła koce.
- Teraz zmówicie pacierz - zarządziła. Sara miała wrażenie, że głos starszej pani nieco
złagodniał. - Możecie podziękować Bogu, że trafiliście pod moją opiekę.
Felek ułożył się wygodnie w pościeli. Podciągnął koce pod sam nos. Ręka Małgorzaty
zawisła na chwilę nad gęstą, kędzierzawą czupryną chłopca, ale zaraz opadła. Felek i tak nic
nie zauważył, bo już miał zamknięte oczy.
Sara zawsze zwracała uwagę na szczegóły, jak każdy, kto lubi opowiadać historie. Wiedziała,
ż
e pomagają w kreśleniu charakterystyki postaci.
5 — Pojednanie
65
Ciekawe, czy odruch pani Linde jest jakimś kluczem do jej charakteru?
- Rusz się, moje dziecko, nie stój jak ofiara
- wyrwał ją z zamyślenia zrzędliwy głos. - Musimy jutro wcześnie wstać. Bóg raczy wiedzieć,
ile jeszcze czeka nas sprzątania. Tu jest tyle roboty, że i miesiąca byłoby mało. Idźże wreszcie
do siebie.
- Już idę, pani Linde. Tylko najpierw powiem Felkowi dobranoc.
Małgorzata kiwnęła głową i poczłapała ciężko do łóżka. Lampa w jej ręku rzucała tajemnicze
cienie „ na świeżo wyczyszczoną ścianę.
Felek otworzył jedno oko i ziewnął. Było to już piętnaste ziewnięcie, odkąd przywlókł się na
górę. Sara wszystkie policzyła.
- Boże! - jęknął. - Zdarłem sobie palce do kości. Jak wrócimy do domu, będziesz musiała
razem z Felicją odwalać za mnie całą robotę.
- To niezupełnie moja wina, że tu jesteśmy
- zaprotestowała Sara. - Ty złamałeś gałąź, pamiętasz?
- Pamiętam. A ty nie powinnaś przyjmować tego głupiego wyzwania.
Sara przyłożyła rękę do serca.
- Przysięgam uroczyście, że nigdy w życiu nie przyjmę żadnego wyzwania. Ani od Felicji, ani
od nikogo innego.
- Amen - westchnął Felek.
Sara przesłała mu ręką całusa, po czym wymknęła się z pokoju i poszła do siebie.
Czuła się, jakby dopiero co zamknęła oczy, gdy obudziło ją szorstkie nawoływanie z dołu.
- Hej, wy śpiochy! - krzyczała pani Linde.
66
- Saro! Felku! Wstawać mi w tej chwili, zanim słońce wypędzi was z łóżek!
Sara zwlokła się z jękiem. Po wczorajszym sprzątaniu bolały ją wszystkie mięśnie. Ale gdy
podeszła do okna, natychmiast zapomniała o wszystkich dolegliwościach, oczarowana
widokiem.
Blady księżyc zachodził z wolna po wschodniej stronie nieba, poniżej zaś wstawała
stopniowo szkarłatna, wyzłacana na brzegach zorza, zwiastująca wschód słońca. Pola leżały
w dole ciche, zamarłe w oczekiwaniu na nowy świt. W oddali połyskiwało gładkie jak lustro
morze.
Sarę ogarnęła fala szczęścia. Może jest uwięziona, ale wokół niej roztacza się ten sam co
zawsze, kochany, stary świat.
Włożyła buciki i pobiegła na dół, gotowa stawić czoło pierwszej lekcji gotowania pod
kierunkiem pani Linde.
Rozdział piętnasty
Aleksander zapadł głębiej w swój sfatygowany fotel. Nie spał już od paru godzin. Bo czy
człowiek może zdrzemnąć się choćby na chwilę, kiedy po całym domu grasują te koszmarne
baby i wyraźnie czują się w nim jak u siebie?
Pomyślał tęsknie o kuchni, w której, według wszelkich praw, powinien teraz mieszać we
własnych garnkach, przypalać do woli grzanki czy gotować jajko tak długo, aż stwardnieje
niczym skały Gibraltaru.
Był wygnańcem, ot co. Wygnano go z własnej
67
kuchni. Teraz, choćby go ta kobieta na klęczkach błagała, nie przestąpi nawet progu. Czyż nie
wyrzuciła stamtąd wszystkich jego ulubionych książek i popsutych narzędzi? Czyż nie
pootwierała na oścież wszystkich okien, napuszczając Bóg wie jakich okropnych zarazków,
na pewno gorszych od bakcyli tej całej ospy? Czyż nie lała bez opamiętania wiader wody,
tłukąc w podłogę szczotką i wyrzekając tym świdrującym w uszach głosem? W pewnej chwili
pomyślał, że zaraz albo utonie, albo ogłuchnie!
Kiedyś w swojej kuchni miał pod ręką wszystko, czego potrzebował. Wystarczyło się obrócić,
ż
eby wiedzieć, gdzie leży każdy gwóźdź czy narzędzie. Każdą deseczkę czy podkowę można
było odnaleźć dosłownie w jednej chwili. Teraz wątpił, czy kiedykolwiek odzyska choćby
jedną rzecz.
ś
ołądek pana Abrahama wydawał gniewne pomruki. Aleksander próbował skupić się nad
książką, ale jego myśli ciągle krążyły wokół przypalonej kawy i zbyt długo gotowanych jajek.
Dawno minęła pora śniadania.
Przy jego nodze zaskomlał żałośnie Pan Riley. W normalnych okolicznościach dostałby jeść
już parę godzin temu. Teraz złożył łeb na kolanach swego pana i zaglądał mu błagalnie w
oczy.
- Nie, Panie Riley - Aleksander starał się nadać głosowi surowe brzmienie. - śebyś mnie nie
wiem jak prosił, moja noga nie postanie w kuchni. Prędzej wstąpię prosto w ogień piekielny.
Nagle pociągnął nosem. Poczuł miły, kuszący zapach, który kojarzył się ze świeżym chlebem
i koniczynowym miodem. Ślinka napłynęła mu do ust.
68
W ślad za pierwszym zapachem pojawił się następny, który przypominał słone morze.
Aleksander pomyślał o grubych plastrach bekonu, które tak rozkosznie skwierczą, gdy padają
na patelnię. Jęknął żałośnie i spojrzał z naganą na Pana Rileya.
Nagle w drzwiach ukazała się pani Linde. Miała na sobie ciemny fartuch z rękawami, a na
nim jeszcze jeden, biały. Wyglądała jak pielęgniarka, która przybywa na ratunek.
Pan Abraham już otwierał usta, by jej powiedzieć, że ma się natychmiast wynosić z jego
bawialni, z jego kuchni, a nade wszystko z jego życia. Chciał wrzasnąć, że bez względu na
kwarantannę dość ma babskiego despotyzmu. I gdyby to nawet miało trwać całą wieczność,
nie przekroczy progu kuchni, póki pani Linde tam się szarogęsi. Jeśli ta jędza sądzi, że pan
Abraham ustąpi, to się grubo myli.
- Śniadanie na stole - oznajmiła Małgorzata. - Idzie pan czy nie?
Wstał szybko i potulnie poszedł za nią do kuchni. Pan Riley z wywieszonym językiem dreptał
z tyłu.
Sara, która właśnie mieszała ciasto na bułeczki, starając się ściśle stosować do wskazówek
pani Linde, omal nie przeoczyła wejścia pana Abrahama. Zaalarmował ją dopiero stłumiony
okrzyk zdziwienia.
Podniosła wzrok znad miski i próbowała sobie wyobrazić, co myśli ów stary człowiek, który
stoi w progu nie dowierzając własnym oczom.
Obskurna przedtem kuchnia lśniła jak lustro. Świeżo umyte okna błyszczały w promieniach
wschodzącego słońca, które odbijało się w czystej,
69
wywoskowanej podłodze. Pan Abraham mógł się przejrzeć w każdej butelce i słoiku,
ustawionych rządkiem na wyszorowanych półkach. Co więcej, widział też swoje odbicie
nawet w denkach rondli, które zwisały z haczyków pod sufitem.
Pośrodku kuchni jaśniał stół nakryty wykroch-malonym białym obrusem. Na jego brzegach
stały karnie filiżanki ze spodkami, talerzyki i sztućce. Środek zajmowały półmiski, na których
piętrzyły się placuszki owsiane i jęczmienne oraz świeżo upieczone bochenki chleba. Na
innych dymił bekon, sadzone jajka i kiełbaski. W miseczce połyskiwały kropelkami wody
krążki świeżego masła.
Nad półmiskami tańczyły słoneczne plamy, któ- ' re oślepiły na chwilę pana Abrahama.
Przełykając ślinę ruszył po omacku do pierwszego napotkanego krzesła. Okazało się, że stało
akurat na szczycie stołu. Małgorzata Linde zajęła miejsce naprzeciwko. Dzieci usadowiły się
po bokach. Zaczęło się śniadanie.
Rozdział szesnasty
Z początku w kuchni słychać było tylko chrupanie, przełykanie i odgłos nalewanej herbaty.
Dopiero gdy odsunięto krzesła, a syta błogość ogarnęła zarówno żołądki, jak i serca, zaczęły
się kłopoty.
I jak to zwykle bywa z kłopotami, początek był całkiem przyjemny.
- Muszę przyznać, kobieto... to jest, chciałem powiedzieć, pani Linde... - Pan Abraham ułożył
70
starannie sztućce na środku talerza. - Gotować to pani potrafi!
Pani Linde wyraźnie odżyła.
- A ja muszę przyznać, panie Abraham, że ma pan hojną rękę, gdy chodzi o spiżarnię. Nie ma
nic gorszego niż mężczyzna, który trzyma pod kluczem mąkę.
Pan Abraham natychmiast podbił stawkę.
- Gotów jestem nawet posunąć się do stwierdzenia, że gotuje pani lepiej niż moja siostra,
ś
wieć Panie nad jej duszą.
- Matylda Abraham nie miała opinii dobrej kucharki. Słynęła natomiast jako znakomita pani
domu. Ja, kiedy już się zabieram do przygotowywania śniadania, robię to po królewsku.
Jestem z tego znana. Podobnie jak z dokładności.
W miarę wydłużania się hymnu pochwalnego, wygłaszanego przez panią Linde ku czci jej
własnych cnót, pan Abraham stawał się coraz bardziej nieobecny duchem.
Aż do tej pory Pan Riley leżał grzecznie pod stołem, nie zauważony przez panią Linde, która
zajęta była podawaniem jedzenia i nalewaniem herbaty. Po posiłku jednak podniósł się i
położył swemu panu łeb na kolanie, jakby chciał powiedzieć: „Czekałem już dość długo.
Teraz moja kolej".
Pan Abraham sięgnął odruchowo do prawie pustego półmiska, wziął plaster bekonu i podał
psu.
- Gdyby nie spory zapas karbolowego mydła - trajkotała zachwycona sobą pani Linde -
pewnie nie dałabym rady tak porządnie wysprzątać pańskiego domu. Jestem znana z
upodobania do karbolowego mydła i... Panie Abraham! PANIE AB-
71
RAHAM! - Powodem, dla którego jej głos podniósł się nagle aż do przeraźliwego krzyku był
widok plastra bekonu znikającego pod śnieżnobiałym obrusem. - Niech pan się nie waży
karmić tej bestii przy moim stole! On nie ma prawa tu przebywać. Jego miejsce jest w szopie.
Z oczu pana Abrahama posypały się iskry.
- Chciałbym pani przypomnieć, że to ciągle jeszcze jest mój stół. Mój pies ma prawo tu być.
Dlaczego miałbym go wyganiać do szopy? Jest czysty. I nie używa brzydkich wyrazów.
- Czego się nie da powiedzieć o panu! - odcięła się pani Linde. Wstała z krzesła i zaczęła
wymachiwać rękami na Pana Rileya. - Wynoś się stąd, ty parszywy kundlu! Nie dostaniesz
ode mnie ani kęsa, brudasie jeden, ani w tym, ani w przyszłym życiu!
Dla Sary wybuch pani Linde był dowodem na jej absolutny brak serca. Jak można odmawiać
głodnej psinie skraweczka bekonu? Coś takiego nie mieściło się dziewczynce w głowie. A
pani Linde stała sobie na środku kuchni z zaczerwienioną twarzą, w przekrzywionym
fartuchu, i miotała obelgi na konającego z głodu Pana Rileya.
- Precz! Precz z mojej kuchni, ty zaśliniona pokrako!
Pan Abraham zerwał się na równe nogi.
- Jak pani śmie zwracać się takim tonem do mojego psa! - ryknął na cały głos. - Jest pani starą
jędzą i może się pani wynosić do cho...
- Do Hongkongu - wtrąciła szybko Sara, chcąc zapobiec jeszcze większej awanturze.
Zaskoczony pan Abraham rzucił jej groźne spoj-
72
rżenie, ale dziewczynka odpowiedziała mu takim samym. Może pani Linde jest bez serca, ale
to nie powód do używania brzydkich słów.
Jakiś nieznany błysk pojawił się w oczach pana Abrahama. Gdyby Sara znała go lepiej,
domyśliłaby się, że to początek uśmiechu.
Aleksander nie powiedział już ani słowa. Po prostu zasunął z hukiem krzesło i wyszedł.
Reszta dnia upłynęła na dalszym sprzątaniu. Felek był dziwnie cichy, ale Sara złożyła to na
karb zmęczenia i kwarantanny.
Zajmowała się właśnie myciem okien w bawialni. Lubiła tę czynność, ponieważ przy okazji
mogła sobie pomarzyć. Pan Abraham siedział w fotelu w kącie pokoju z książką w ręku i
zachowywał się tak cicho, że dziewczynka zapomniała o jego obecności.
- Felek mówi, że nazywają cię Bajarką - odezwał się nagle odkładając książkę.
- A ja słyszałam, że pana nazywają Wrogiem Kobiet.
- Celny strzał! - zachichotał.
Tym razem nie było wątpliwości. Naprawdę się uśmiechnął! Sara z wrażenia omal nie spadła
z parapetu.
- Muszę jednak wyznać - ciągnął zerkając w stronę kuchni - że gdyby wszystkie kobiety na
ś
wiecie były takimi tyranami jak ta wstrętna kreatura, moje przezwisko mogłoby być choć w
części usprawiedliwione.
Sara spróbowała ubrać w słowa swoje odczucia wobec starszej pani.
- Może nie lubi pan pani Linde, ponieważ jej pan nie rozumie.
73
- Rozumiem wystarczająco dużo. To wścibska sekutnica bez serca!
- Każdy ma jakieś zalety, prawda? Nawet pani Linde. Jest znakomitą gospodynią.
- Tak samo jak moja biedna siostra Matylda. Ale pozwól, moje dziecko, że coś ci powiem.
Mieszkanie pod jednym dachem z chodzącą doskonałością może być piekłem na ziemi. I
niech mnie chole... O, przepraszam!
Sara kiwnęła głową. Zaczynała lubić tego zatwardziałego starego kawalera. Pochylił się ku
niej poufale.
- Wiesz? Ośmieliła się powiedzieć mi, żebym wziął kąpiel. W moim wieku! Po kiego licha mi
to potrzebne?
To było doprawdy podchwytliwe pytanie. Sara zastanawiała się, jak z tego wybrnąć. Jej
rozmówca wyraźnie oczekiwał odpowiedzi.
- Cóż... może dlatego, że dama, która skądinąd jest świetną kucharką, prosi pana o to...
Pan Abraham rozważył starannie tę sugestię. Nie miał najmniejszej wątpliwości, że
Małgorzata Linde mimo swych licznych wad wspaniale gotuje. Na przykład to dzisiejsze
ś
niadanie... Palce lizać! Na samo wspomnienie kolejny uśmiech rozjaśnił mu twarz.
- Ponieważ... prosi mnie dama... - powtórzył z wolna. - Rozumiem. Rzeczywiście warto się
zastanowić...
Późnym popołudniem pan Abraham dyskretnie zniknął w stodole. I właśnie w tym samym
czasie pojawiła się Jana King.
Z powodu interwencji Abnera Jeffriesa nie podeszła do domu tak blisko, jak miała ochotę.
74
Musiała poprzestać na wciśnięciu komisarzowi w niezdarne łapska dwóch wyładowanych po
brzegi koszyków. Choć wyciągała szyję na wszystkie strony, nie udało się jej dostrzec syna.
W nieskazitelnie czystym oknie bawialni pokazała się tylko pani Linde, która obrzuciła
koszyki niechętnym spojrzeniem.
- On musi trzy razy dziennie jadać solidne posiłki! - krzyknęła Jana, odwzajemniając
spojrzenie. - I potrzebuje naprawdę serdecznej opieki!
- Za dobrze karmisz tego chłopaka, Jano King!
- odkrzyknęła Małgorzata. - Jak pobędzie trochę ze mną, wróci o wiele zdrowszy!
Jana zaczerwieniła się aż po brzeg kapelusza.
- Będę ci wdzięczna, Małgorzato, jeśli zachowasz dla siebie uwagi na temat moich metod
wychowawczych!
- Gdybyś trzymała swoje dzieci w ryzach, nie byłoby tego całego zamieszania.
To był strzał w dziesiątkę. Jana nie znalazła odpowiedzi, więc przystąpiła do ataku.
- Zapamiętaj dobrze moje słowa, Małgorzato!
- wrzasnęła kipiąc oburzeniem. - Jeśli któreś z tych dzieci zachoruje, odpowiesz mi za to!
I potrząsając piórkami na kapeluszu, pognała z powrotem do dwukółki. Cmoknęła na
Księżniczkę, po czym powozik potoczył się polną drogą.
Rozdział siedemnasty
Był to ciężki, męczący dzień i pod wieczór cierpliwość pani Linde zaczęła się wyczerpywać.
Rano, kiedy poprosiła Sarę o przygotowanie ciasta na bułeczki, dziewczynka zrobiła zdecydo-
75
wanie głupią minę. Poddana energicznemu śledztwu wyznała, że jej doświadczenie w
pieczeniu ogranicza się do wylizywania miski, ponieważ resztą zajmowała się zawsze
zatrudniona w domu jej ojca kucharka.
Małgorzata zamrugała oczami z niedowierzaniem.
- Chcesz we mnie wmówić, że dziewczyna w twoim wieku nigdy w życiu nie upiekła chleba
ani bułeczek? Ja pierwszy raz zagniotłam ciasto jako czteroletnie dziecko. I świetnie mi się
udało, zapewniam cię. Już wtedy byłam znana z moich wypieków.
Udzieliła dziewczynce odpowiednich wskazówek i w końcu Sara zamiesiła jakie-takie ciasto.
Małgorzata wsadziła palec do miski i zauważyła pewne niedociągnięcia.
- Ostrzegałam Hetty i Oliwię zaraz po twoim przyjeździe, że czeka je ciężka batalia. Widzę,
ż
e nie osiągnęły dotąd specjalnych sukcesów. Zresztą ze spleśniałej mąki nigdy nie będzie
dobrego chleba.
Sarze nie była zachwycona porównaniem jej osoby do spleśniałej mąki, ale zagryzła zęby i
jakoś to zniosła. Skoro została skazana na wspólną kwaterę z panią Linde, może równie
dobrze czegoś się nauczyć. Przynajmniej nie będzie potem musiała wstydzić się swoich
wyczynów kulinarnych. Dlaczego zawsze Felicja ma zgarniać wszystkie laury na tym polu?
Po południu Sara krzątała się żwawo wokół pani Linde, pomagając w przygotowaniu
pieczeni. Małgorzata wyczuła, że dziewczynka jest chętna do
76
nauki, ale do szału ją doprowadzało, że bez przerwy kręci się pod nogami.
Co do Felka, to miał chyba dwie lewe ręce. Gdy poproszono go o obranie fasolki
szparagowej, tak pościnał czubki z obu końców, że w środku niewiele zostało. Kiedy mu
polecono przynieść drwa na opał, wysypał prawie wszystkie szczapy na świeżo umytą
podłogę.
Miarka się przebrała, gdy pani Linde kazała Sarze i Felkowi nakryć do stołu. Zawsze była
dumna z tego, co podawała na stół, cieszyła się pod tym względem nie byle jaką reputacją,
więc zdawała sobie sprawę ze znaczenia ładnego nakrycia. Boże, czemu te dzieci rzucają
nożami i widelcami po całym stole, jakby sobie robiły z tego zabawę?
Czując, że ma nerwy w strzępach, pani Linde westchnęła ciężko i rozpoczęła wykład.
- Musicie wiedzieć, że są złe i dobre sposoby wykonywania różnych czynności - oznajmiła,
zgarniając porozrzucane sztućce i układając je rządkiem na stole. - Zapamiętajcie, proszę, że
nóż zawsze powinien być zwrócony ostrzem do środka. Słuchasz mnie, Saro?
Sara pokiwała ponuro głową. Dlaczego pani Linde nawet przy najprostszych pracach musi
wygłaszać kazania?
- Widelec musi leżeć prosto, w jednym rzędzie z nożem - ciągnęła Małgorzata. - Macie
trzymać ręce z dala od stołu, póki nie podadzą wam jedzenia. śebyście nie wiem jak byli
głodni, nie wolno wam nigdy, w żadnych okolicznościach, bębnić po stole nożem i widelcem.
77
Pomysł ów Sara uznała za tak absurdalny, że omal nie parsknęła śmiechem.
Na szczęście Aleksander Abraham ten właśnie moment wybrał na wkroczenie do kuchni.
Małgorzata tak się zdumiała, że aż zamrugała oczami i otworzyła usta.
Pan Abraham miał na sobie czystą białą koszulę. Czarny surdut, który jeszcze niedawno robił
wrażenie wyświechtanego, został starannie wyczyszczony. Małgorzata miała rację co do tego
surduta; bardzo dobrze się trzymał jak na swoje lata. Wyglądał tak solidnie i porządnie, jak i
te wspaniałe budynki gospodarcze. Siwe, sterczące jak piórka dmuchawca włosy dały się
pokornie sczesać na czubek głowy. Zarost na brodzie zniknął, odsłaniając czerstwe, rumiane
policzki.
Wokół pana Abrahama unosiła się leciutka woń mydła. Nie był to ostry zapach tak cenionego
przez panią Linde mydła karbolowego, tylko przyjemny, delikatny aromat. Małgorzacie
przyszedł na myśl przeczytany kiedyś w amerykańskiej gazecie artykuł o miejscu, gdzie pod
bezchmurnym niebem kołyszą się palmy.
Pomimo całego zdenerwowania nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- No, panie Abraham! - wykrzyknęła rozpromieniona. - Wiedziałam, że spróbuje pan sprostać
moim wymaganiom. Muszę przyznać, że doceniam pański wysiłek.
Pan Abraham kiwnął pośpiesznie głową, przyjmując komplement za dobrą monetę. Przez cały
dzień dręczyły go wizje dań, którym niepodobna się oprzeć. Z tego właśnie powodu napełnił
wodą starą balię w stodole, wyczyścił ubranie i zrobił
78
porządek z włosami. Wszystkie te cierpienia zadał sobie po to, aby zasłużyć na ucztę, którą,
jak się domyślał, przygotowywała pani Linde. I nie spotkało go rozczarowanie. Stół uginał się
pod półmiskami wypełnionymi jeszcze wspanialej niż rano.
W obawie, że ten cudowny widok może nagle zniknąć jak sen, pan Abraham szybko odsunął
krzesło, usiadł i zastygł w oczekiwaniu. Nie ufał sobie na tyle, by się odezwać.
Pani Linde zauważyła to milczenie i tknął ją niepokój. Czy może pan Abraham jest obrażony?
Zjadł wszystko do ostatniego kęsa, po czym wytarł talerz kawałkiem pachnącego chleba, by
nie zostawić ani jednej kropli sosu. Dopiero wtedy odzyskał głos.
- Pani Linde - rzekł ocierając wąsy nieskazitelnie czystą serwetką - jest pani prawdziwą
artystką.
Pani Linde zesztywniała. Czy on próbuje ją obrazić? Małgorzata nie miała dobrej opinii o
artystach. Nie ulega wątpliwości, że to banda nie- • odpowiedzialnych nicponiów. Ale
zastanowił ją ton. Był tak uprzejmy, jakby chodziło o komplement. Lecz jeśli pan Abraham
chciał jej wyrazić swój podziw, czemu zrobił to w taki dziwaczny sposób? Dlaczego Ten
Człowiek nie potrafi mówić zwyczajnym językiem?
Wszystkie pomniejsze przykrości minionego dnia, które tliły się cały czas w duszy
Małgorzaty, teraz dopiero zapłonęły żywym ogniem.
- Byłabym wdzięczna, gdyby nie wspominał pan o artystach, panie Abraham - rzekła cierpko.
- W kuchni nie ma dla nich miejsca, podobnie jak dla psów. I dlatego na czas posiłku
zaniknęłam Pana Rileya w szopie.
79
Pan Abraham podskoczył, jakby go coś ugryzło. Był zdumiony i może odrobinę rozżalony.
- Więc dlatego nie przyszedł, kiedy go wołałem! - Rzucił serwetkę i odepchnął krzesło do
tyłu. Uśmiech znikł z jego oczu. - Może jesteś dobrą kucharką, kobieto - warknął. - Ale
okropna z ciebie wariatka. I cofam to, co powiedziałem przedtem. śeby być artystą, moja
pani, trzeba mieć duszę, a tego towaru wyraźnie ci brakuje.
Poszedł uwolnić Pana Rileya i już nie wrócił.
Sara westchnęła. Przez krótką chwilę myślała, że atmosfera wieczoru balansuje na granicy
rodzącej się wzajemnej sympatii. Teraz wszystkie nadzieje na dobre stosunki legły w gruzach.
Wstała i zaczęła sprzątać ze stołu.
Małgorzata miała ochotę porządnie się wypłakać. Tymczasem jednak spojrzała na Felka i
strąciła mu łokcie ze stołu.
- Człowieka sądzi się po dobrym wychowaniu. Zapamiętaj to sobie, Feliksie Kingu, bo
inaczej skończysz jako paskudny stary kawaler w rodzaju Aleksandra Abrahama!
Nudny, milczący wieczór zmierzał wreszcie do końca. Sara i Felek dawno poszli spać.
Po drodze do swego pokoju pani Linde zatrzymała się przy schodach. Pod zamkniętymi
drzwiami bawialni zobaczyła światło. Widać pan Abraham jeszcze się nie położył.
Lampa naftowa zadrżała w jej ręce, tak że aż cienie na suficie przeskoczyły na drugą stronę.
Zebrawszy się na odwagę, Małgorzata pchnęła drzwi. Otworzyły się ze skrzypnięciem.
80
¦
Pan Abraham trzymał na kolanach książkę. Nie zrobił zbyt wielkich postępów w lekturze.
Podniósł oczy i napotkał spojrzenie Małgorzaty.
- Przy kolacji nazwał mnie pan wariatką - rzekła oskarżycielsko, choć wcale nie czuła się
obrażona. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego.
- Może pani uważa, że to wygodnie być wariatką. Mimo wszystko ludzie są ostrożni, gdy
mają do czynienia z szaleńcami.
- O tak, myślę, że pan to wie z własnego doświadczenia - odcięła się Małgorzata. Ale ta
cierpka uwaga nie dała jej spodziewanej satysfakcji.
- Kobieto, życzę sobie po prostu, by mnie zostawiono w spokoju - rzekł zamiast komentarza
pan Abraham.
- Niech pan się rozchmurzy. Kwarantanna nie będzie trwała wiecznie. A gdy dobiegnie
końca, oczywiście zostanie pan sam aż do końca swego ziemskiego żywota. Będzie pan mógł
do woli tarzać się w błocie, obrastać brudem i cieszyć się taką swobodą, jak dawniej, kiedy
los jeszcze nas ze sobą nie zetknął.
I obdarzywszy go złośliwym uśmieszkiem, Małgorzata wyszła z pokoju.
Aleksander Abraham odprowadził ją wzrokiem. Odmalowany przez panią Linde obraz jego
przyszłości wcale nie wydawał mu się taki optymistyczny, jak jeszcze kilka dni temu.
Przed oczami Małgorzaty przesuwały się kolejno wszystkie wydarzenia minionego dnia.
Mimo wielu osiągnięć czuła, oprócz zmęczenia, jakieś dziwne niezadowolenie.
Powędrowała myślami na Zielone Wzgórze.
6 — Pojednanie
Ciekawe, jak tam Maryla radzi sobie bez niej. Nie dopuszczała do siebie myśli, że
przyjaciółka wcale jej nie potrzebuje, że upłynęło wiele lat od czasu, gdy w ogóle ktoś
potrzebował Małgorzaty Linde.
Nie ma po co penetrować zakamarków własnej duszy. Po paru sekundach zdmuchnęła lampę
i ułożyła się do snu.
Rozdział osiemnasty
W środku nocy Sarę obudził nagle jakiś dźwięk. Brzmiał jak daleki grzmot i dobiegał zza
ś
ciany, przy której stało łóżko. Usiadła i próbowała zapalić lampę.
Brzask nie wydawał się zbyt odległy. Przez odsłonięte okna widać było szarzejące, matowe
niebo, które wyraźnie miało już dość walki i zamierzało ogłosić zwycięstwo dnia.
Za ścianą znowu rozległ się głuchy łomot. Sarę przeszedł dreszcz. Podniosła starą,
pozszywaną z kawałków kołdrę, owinęła się nią i szybko podeszła do drzwi. Wyjrzała na
korytarz.
Drzwi pokoju Felka po drugiej stronie podestu stały otworem. Dobiegało stamtąd ciche
pochrapywanie. Sara nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Felek zawsze się przechwalał,
ż
e żadne pioruny go nie obudzą, ale ona niezupełnie w to wierzyła.
Burza zdawała się szaleć u pana Abrahama, którego pokój przylegał do sypialni Sary. W
szparze pod drzwiami widać było smużkę światła. Sara zapukała delikatnie.
8*
- Panie Abraham - szepnęła. - Czy coś się stało?
W nagrodę za swoją dobrą wolę usłyszała pełen urazy ryk.
- Do wszystkich diabłów, mała! Czy wy wszyscy musicie spać jak zabici? Walę w tę ścianę
całe wieki, aż wygiąłem lichtarz. Oczywiście, że coś się stało! Leć natychmiast po panią
Linde!
Zanim Sara wróciła z panią Linde, pan Abraham przestał walić w ścianę, zaczął natomiast
jęczeć i coś mamrotać. Zza drzwi jego głos brzmiał głucho i ponuro, jakby znał już
odpowiedź na pytanie, które zadał:
- Pani Linde... jakie są objawy ospy?
- Dreszcze, gorączka, bóle mięśni, krzyża, mdłości, wymioty - wyliczyła jednym tchem
Małgorzata, która miała w domu sporą biblioteczkę medyczną. - Czemu pan pyta?
Nie było odpowiedzi. Małgorzata zbladła.
- Sądzę - rzekła patrząc z powagą na Sarę - że powinnyśmy zawiadomić Abnera Jeffriesa.
Niech z samego rana sprowadzi lekarza.
Doktor Blair potwierdził podejrzenia.
- To z całą pewnością ospa - przyznał po starannym zbadaniu pacjenta. - Bardzo łagodny
przebieg, ale jednak ospa. Obawiam się, że to oznacza następne dwa tygodnie kwarantanny.
- Niech Bóg ma nas w opiece! - westchnęła Małgorzata. - Jak Maryla to zniesie?
- On potrzebuje wykwalifikowanej pielęgniarki. Zrobię, co w mojej mocy, ale uprzedzam
panią, że będą wielkie trudności. Wszystkie okoliczne
83
pielęgniarki dosłownie padają na nos. Mamy epidemię. - Odwrócił się jeszcze od drzwi. - Pan
Abraham w tej chwili niczego nie potrzebuje, więc niech nikt się do niego nie zbliża.
Rozumiemy się? Nawet pani.
Małgorzata wyprostowała się, jakby chciała powiedzieć, co o tym myśli, ale ugryzła się w
język. Kiedy dwukółka lekarza znikła jej z oczu, wzięła głęboki oddech.
- Małgorzata Linde nie przyjmuje rozkazów od nikogo, nawet od lekarzy! Saro, marsz do
kuchni! Zaparz dzbanek herbaty dla pana Abrahama. Sama ją zaniosę temu biedakowi.
- Czy mam położyć mu na talerzyk parę ptysiów z cytrynowym kremem? Zdaje się, że bardzo
mu smakowały.
- Ptysie z kremem, jeszcze czego! - huknęła drwiąco pani Linde. - Gorączkującego człowieka
nie karmi się ciastkami. Może ptysie z kremem to ostatni krzyk mody w medycznych kręgach
Paryża, ale z pewnością nie w tej części świata!
Obróciła się na pięcie i poszła na górę zmienić nocną koszulę na ciemny fartuch. Z jakiegoś
powodu było jej o wiele lżej na sercu niż wtedy, gdy się kładła.
Co najmniej przez tydzień pan Abraham leżał w łóżku nieprzytomny, majacząc w gorączce.
Małgorzata Linde opiekowała się nim jak niemowlęciem. Odkryła, że w chorobie jest o wiele
sympatyczniejszy niż w zdrowiu. Zachowywał się potulnie jak baranek i doceniał jej
poświęcenie.
- Nie powinna pani ryzykować życia. Proszę się do mnie nie zbliżać - protestował ochrypłym
84
głosem, gdy Małgorzata karmiła go bulionem, lekceważąc rozkazy doktora Blaira. - Doktor
powiedział, że znajdzie zawodową pielęgniarkę.
- Bzdura! - ucięła. - Nie mogę przecież patrzeć spokojnie, jak mój bliźni umiera z głodu.
Nawet jeśli to pan. No, proszę otworzyć usta!
Aleksander Abraham łykał z wdzięcznością gorącą zupę.
- Mierzi mnie sama myśl o pielęgniarce - wyznał. - Już wolę umrzeć.
- Proszę nie zawracać sobie głowy pielęgniarką. Ja się panem zajmę - odparła Małgorzata,
nabierając z miseczki ostatnią łyżkę bulionu. - Jest pan niegodziwcem, gburem i ma pan
ohydnego psa. Ale to nie powód, żeby miał pan umrzeć z braku opieki.
Pan Abraham opadł ciężko na plecy. Jedna z poduszek zsunęła się na ziemię, głowę rozsadzał
mu ból, a na domiar złego oparzył sobie język zupą. Wszystko to jednak było niczym w
porównaniu z troską, która dręczyła go od pewnego czasu. Jaką? Niestety, nie mógł sobie
przypomnieć. Małgorzata podniosła spłaszczoną poduszkę i dotąd ją tłukła pięściami, aż ta
odzyskała właściwy kształt.
- Może by pan jednak wykazał trochę siły woli. Zaraz się pan lepiej poczuje.
Pan Abraham wyciągnął się z wdzięcznością na poduszce. Nagle poderwał się znowu.
Wreszcie sobie przypomniał.
- Co z biednym Panem Rileyem? Chyba nie zagłodzi go pani na śmierć? - To właśnie go
męczyło. Obraz wiernego przyjaciela przykutego do łańcucha i zamkniętego w szopie przez
tego tyrana w spódnicy.
85
- Cóż, muszę przyznać, że ten pies jest karmiony lepiej niż niejeden chrześcijanin - prychnęła
gniewnie pani Linde, ale zaraz dodała łagodniejszym tonem: - Teraz proszę się zdrzemnąć. A
co do Pana Rileya, to nie ma strachu. Jest przy mnie zupełnie bezpieczny.
Stwierdzenie, że Pan Riley jest bezpieczny, można by uznać za stanowczo zbyt skromne. Pani
Linde bowiem nie potrafiła niczego robić połowicznie. Od dnia, w którym zachorował pan
Abraham, karmiła psa tak obficie, jakby był zagłodzoną sierotą z przytułku. Tylko najlepsze
kąski uznawała za godne tego rozlazłego łaciatego zwierzaka. Dla niego chowała grube kurze
udka i resztki pysznego gulaszu z marchewką i malutkimi perłowymi cebulkami.
Sara przyłapała ją pewnego wieczora, jak wkładała Panu Rileyowi do miski kość wyciągniętą
dopiero co z garnka z zupą.
- Nie patrz na mnie tak smutno, Panie Riley - szeptała do psa klepiąc go po łbie. - Twój pan
niedługo będzie zdrowy, już ja ci to obiecuję.
Pan Riley spojrzał na panią Linde z uwielbieniem i otarł łeb o jej fartuch. Zostawił na nim
wyraźny ślad śliny zmieszanej z zupą, wydawało się jednak, że pani Linde niczego nie
zauważyła. Kiedy dostrzegła w psich ślepiach ów szczególny wyraz, natychmiast zrozumiała,
dlaczego pan Abraham darzył zwierzaka takim uczuciem.
Pan Riley zapewne uważał, że dostał się do psiego nieba, a pani Linde to anioł, przy którym
będzie mógł pozostać przez całą wieczność. Dlatego towarzyszył jej wiernie i nie odstępował
ani na
86
krok, z wyjątkiem pokoju pana Abrahama, gdzie nie wolno mu było wchodzić, póki pan nie
poczuje się lepiej.
Pewnego wieczora, gdy Sara przyszła zmienić panią Linde przy łóżku chorego, zauważyła na
jej twarzy wyraz zatroskania.
- Czy ciągle ma wysoką gorączkę? - szepnęła.
- Jeśli podwyższy się jeszcze trochę, ten dom stanie w płomieniach. Pilnuj, żeby kompresy
były cały czas zimne. On jest zupełnie nieprzytomny.
Po wyjściu pani Linde w pokoju było słychać tylko ciężki oddech pana Abrahama. Około
północy wydawało się, że jest mu nieco lżej. Otworzył oczy i wpatrywał się w Sarę
niewidzącym wzrokiem.
- To ty, Matyldo... - przemówił czule.
- Jestem Sara, proszę pana.
- Wiedz, że zawsze kładę wianki na twoim grobie. Byłaś dobrą siostrą i nigdy o tobie nie
zapomnę...
To rzekłszy zamknął znowu oczy i spokojnie zasnął.
Sara siedziała w ciszy, wspominając wiejski cmentarzyk i swój dawny bezmyślny postępek.
Więc ten wianek, który zabrała i który potem pani Linde wrzuciła do pieca, leżał na grobie
Matyldy. Poczuła głęboki wstyd i wyrzuty sumienia. W natłoku późniejszych wydarzeń
zupełnie zapomniała o złożonej przy grobie obietnicy.
Mijała godzina za godziną. Panu Abrahamowi spadła gorączka. Po raz pierwszy od dnia, gdy
zachorował, spał jak kamień. Sara natomiast łamała sobie głowę, jak naprawić błąd.
87
Rozdział dziewiętnasty
Następnego dnia rozchorował się Felek. Już wcześniej stracił swą zwykłą wesołość, ale Sara
była zbyt zajęta, by zastanowić się nad przyczyną.
Pani Linde z Sarą, i tak zapracowane, teraz leciały niemal z nóg. Podzieliły między siebie
większość obowiązków, przy czym Małgorzata zajmowała się panem Abrahamem, a Sara
Felkiem. Musiały ciągle zmieniać prześcieradła, dbać o wygodę pacjentów, obniżać im
temperaturę, siedzieć przy nich na zmianę. Tak mijały całe dnie.
U Felka ospa przebiegała na szczęście jeszcze łagodniej niż u pana Abrahama. Po pierwszych
kilku dniach z bardzo wysoką temperaturą chłopiec prawie cały czas spał. Tylko z rzadka
otwierał oczy i wpatrując się w Sarę, która czuwała przy nim w bujanym fotelu, prosił
szeptem o historyjkę.
Dziewczynka przywoływała w pamięci stare opowieści, które Felek lubił najbardziej.
Trzymając go za rękę, snuła mrożące krew w żyłach baśnie o dzielnych rycerzach i ognistych
rumakach. Często w samym środku wstrząsających opisów krwawych bitew czy nocnych
potyczek, które miały przesądzić o losie najwaleczniejszego z rycerzy, Sara zerkała na Felka,
ż
eby sprawdzić, jakie wrażenie wywiera na nim opowieść. I okazywało się, że mały pacjent
znowu smacznie śpi, a na jego pyzatej twarzyczce maluje się uśmiech głębokiego
zadowolenia.
Cały ten okres kwarantanny najcięższy był dla pani Linde i Sary. Potwierdziło się przy tym
stare
88
przysłowie, że w nieszczęściu najlepiej widać ludzkie cnoty. Pani Linde nie mogła nie
zauważyć, że dziewczynka ze wszystkich sił stara się pomóc.
Sara natomiast zaczęła dostrzegać, że pani Linde wcale nie jest istotą bez serca.
Małgorzata pierwsza wyciągnęła gałązkę oliwną.
- Wiesz, Saro - rzekła pojednawczo, gdy kiedyś późną nocą dziewczynka przyniosła jej
filiżankę herbaty - w zasadzie nie uznaję komplementów, ale muszę przyznać, że mnie
zadziwiłaś. Uważałam cię za pustą lalkę z watą zamiast mózgu. Ty jednak jesteś z
solidniejszego materiału. Dałaś z siebie wszystko, a nawet więcej.
Sara uśmiechnęła się.
- Pomagałam pani z radością - wyznała szczerze. - Wyobrażałam sobie, że jesteśmy siostrami
miłosierdzia, które wspólnie pielęgnują chorych.
Pani Linde uznała tę wizję za nieco dziwaczną, ale powstrzymała się od drwin.
Sarę rzeczywiście cieszyła praca z panią Linde. Z każdym dniem dostrzegała w niej więcej
zalet, a mniej wad. Prawdopodobnie dlatego tak trudno jej było zrozumieć awanturę, którą
tydzień później urządziła ciotka Jana.
Od czasu zachorowania Felka nie było dnia, żeby przed domem nie pojawiła się jego matka
obładowana smakołykami. Komisarz Jeffries wychodził wtedy na podjazd, zabierał paczki i
pilnował, żeby nie podeszła za blisko. Tego jednak poranka komisarz zasnął na posterunku.
Znalazła go pod drzwiami Maryla, która właśnie wysiadła z dwukółki z produktami dla
Małgorzaty. Z otwar-
89
tych ust przedstawiciela władzy wydobywało się chrapanie, a jego zdradliwe nogi spoczywały
we wrogiej bliskości pod krzesłem.
- Gdyby pan spał z zamkniętymi ustami, komisarzu - rzekła głośno przybyła, szturchając go
parasolką - byłby pan mniej podatny na zarażenie.
Rozbudzony tak brutalnie Jeffries zamknął szybko usta, przygryzając sobie przy tym język. Z
jękiem przyłożył rękę do twarzy i spróbował wstać, ale nie udało mu się na czas rozplatać
nóg, więc zleciał ze schodków.
Maryla z ciężkim westchnieniem postawiła torbę z jarzynami przy drzwiach i poszła mu
pomóc.
W tej właśnie chwili zajechała dwukółka Jany. Komisarz Jeffries przeraził się na dobre.
- Panno Cuthbert, proszę, niech mnie pani z nią nie zostawia - wymamrotał kątem ust. -
Muszę ją jakoś powstrzymać od wtargnięcia do domu.
Jana maszerowała w stronę schodków z taką szybkością, na jaką jej pozwalał ogromny kosz z
pokrywą.
- Dzień dobry, Jano! - zawołała Maryla podając jednocześnie Jeffriesowi jego wygnieciony
melonik. - Co się tak śpieszysz w taki piękny poranek?
- Może tobie wydaje się piękny - sapnęła Jana - ale dla matki, której chore dziecko usycha z
braku opieki, nie ma w nim absolutnie nic pięknego!
W oknie na pięterku mignęła przez chwilę buzia Felka. Usłyszał głos swej mamy. W tym
czasie najgorszy okres choroby miał już za sobą i choć wyglądał blado, był na najlepszej
drodze do wyzdrowienia.
Za jego plecami pojawiła się pani Linde z kołd-
90
rą, którą zaraz narzuciła mu na ramiona. Nakrzy-czała na chłopca porządnie, że się naraża na
przeciąg, i odciągnęła go od uchylonego okna. Miejsce Felka zajęła Sara, którą zafrapowała
scena na dole.
- Nie sądzę, żeby Felek miał złą opiekę - mówiła właśnie Maryla, dotknięta do żywego
brakiem uznania dla zdolności pielęgniarskich przyjaciółki.
Jana postawiła kosz na ziemi i dramatycznym gestem wskazała na okno.
- Gdyby moim dzieckiem opiekowano się należycie, nigdy by nie zachorowało. Wszystkiemu
winna jest Małgorzata Linde, powiadam ci!
Na nieszczęście, pani Linde wybrała ten właśnie moment, by otworzyć drzwi, dzięki czemu
słyszała każde słowo.
- Jano King! - huknęła. - Jesteś największą niewdzięcznicą na świecie! Ręce sobie urabiam po
łokcie dla twojego dzieciaka i radzę ci o tym nie zapominać!
- Widziałam go przed chwilą w oknie - odparła Jana przez łzy. - Ma taką bladą, wychudłą
twarzyczkę, jakby lada chwila miał stanąć przed obliczem Stwórcy!
Łzy zawsze wytrącały z równowagi komisarza Jeffriesa. Sapnął współczująco, wyciągnął z
kieszeni wątpliwej czystości chustkę wielkości sporej serwetki i przyłożył ją do oczu.
Małgorzata ani trochę nie współczuła Janie. Była ciężko obrażona.
- Blady, wychudły! Jak babcię kocham, na tego bachora trzeba czegoś więcej niż ospa, żeby
stracił apetyt!
Postąpiła krok do przodu, gotowa nagadać Janie
91
jeszcze bardziej, ale komisarz Jeffries schował chustkę do kieszeni, podniósł widły i zastawił
nimi drzwi.
- Ależ pani Linde, proszę pamiętać o zarazkach! - zawołał odwracając głowę. - One mogą
zabić! Mam obowiązek dopilnować, by pozostały razem z panią w domu.
- Nie strugaj takiego nadętego ważniaka, Ab-nerze! - krzyknęła Małgorzata.
Za dobrze jednak znała się na chorobach, żeby umyślnie rozsiewać bakterie. Cofnęła się za
próg i trzasnęła drzwiami.
Widły upadły na ziemię i dziabnęły Abnera w palec u nogi. Zawył z bólu i chciał się złapać za
zranioną nogę, ale zapomniał, że do stania potrzebne są obie kończyny, więc rymnął jak długi
na ganek.
Ani Maryla, ani Jana nie zwróciły na niego najmniejszej uwagi.
- Nadal uważam, że ty za to odpowiadasz, Małgorzato! - darła się Jana pod zamkniętymi
drzwiami. - Nie powierzyłabym ci nawet nie lubianego psa!
Małgorzata nie zniżyła się do odpowiedzi, choć śledziła ciąg dalszy tej sceny z okna bawialni.
Zawiedziona Jana kopnęła ze złością koszyk i odwróciła się od drzwi z zamiarem odejścia.
- Myślę, że zachowałaś się bardzo nierozsądnie - upomniała ją Maryla. - Małgorzata
znakomicie panuje nad sytuacją. Dzieci mają szczęście, że trafiły pod jej opiekę.
- Nie bądź bezczelna, Marylo! Jak możesz jej
bronić? No cóż, właściwie nie powinnam się dziwić. Przecież-ty w ogóle nie znasz się na
dzieciach. Skąd mogłabyś wiedzieć, co czuje matka?
Maryla, która przeprowadziła szczęśliwie Anię Shirley przez wiek dojrzewania aż do
dorosłości, czuła, że nie jest zupełną ignorantką w sprawach wychowawczych. Odczekawszy
chwilę, aż jej minie zdenerwowanie, rzekła spokojnie:
- Gdybym miała cokolwiek wspólnego z wychowaniem tak rozwydrzonych dzieciaków jak
Felek i Sara, z pewnością nie chwaliłabym się tym. Małgorzata wychodzi wprost ze skóry,
ż
eby im dogodzić. Kjedy z czasem oprzytomniejesz, sama to zrozumiesz i podziękujesz jej za
wszystko, co dla nich zrobiła. Do widzenia.
I skinąwszy z godnością głową, wsiadła do dwu-kółki.
Sara, która obserwowała je z okna, miała ochotę zaklaskać w ręce. Trafna obrona pani Linde
sprawiła jej dużą przyjemność. Zaczynała rozumieć, że obraz tej kobiety w oczach ludzi
znacznie odbiega od prawdy. Tylko ci, którzy dobrze ją znają, potrafią dostrzec i docenić jej
właściwą naturę.
Sam doktor Blair przy ostatniej wizycie nie krył swego podziwu.
- Muszę przyznać, że nie znalazłbym lepszej pielęgniarki - wychwalał ją odchodząc. - Dzięki
pani obaj pacjenci zdrowieją w błyskawicznym tempie. Sara i Felek mogą w niedzielę wrócić
do domu.
- Zrobiłam tylko to, co jedna ludzka istota winna jest drugiej - odparła Małgorzata, starając
93
1
się nie okazywać, jak wielką przyjemność sprawiła jej pochwała. - To był mój obowiązek, a
ja nigdy nie zaniedbuję obowiązków.
- Pani Linde jest z tego znana - dodała Sara z uśmiechem.
Doktor przyrzekł wrócić w niedzielę z rodzicami Felka i ujął na pożegnanie dłoń pani Linde.
- Dziękuję, Małgorzato - rzekł. - Poczciwa z ciebie dusza.
- Poczciwa dusza, też coś! - mruknęła pod nosem pani Linde zamykając drzwi.
- To prawda, pani Linde - powiedziała Sara. - Ktoś, kto wysiaduje całymi nocami przy
łóżkach obcych ludzi, musi mieć dobrą duszę. Ale ja dokonałam jeszcze jednego odkrycia.
Chce pani wiedzieć, jakiego?
Zmęczona twarz Małgorzaty pojaśniała.
- No, no, słucham? Sara podeszła bliżej.
- śe ma pani także złote serce. Tylko ze wszystkich sił stara się pani to ukryć.
- Na miłość boską, dziecko, dobrze, że pan Abraham cię nie słyszy! Mógłby przestać się mnie
bać, i co wtedy?
W tym momencie pan Abraham, jakby na dźwięk swego nazwiska, zagrzmiał z góry:
- Czy człowiek ma umrzeć z pragnienia, zanim doprosi się o filiżankę herbaty?
- O wilku mowa! Przysięgam, że nie ma nic gorszego niż zdrowiejący mężczyzna! Saro,
kochanie, postaw czajnik na ogień. I chyba wyciągnę parę ptysiów z cytrynowym kremem.
Urządzimy sobie małą uroczystość!
94
Rozdział dwudziesty
Sara zapukała do drzwi pana Abrahama. Niosła cały stos czystych białych koszul. Była
niedziela, koniec kwarantanny. Jana i Alek Kingo wie wkrótce mieli przyjechać po dzieci.
Pan Abraham natychmiast jej otworzył. Miał na sobie szare spodnie, których Sara jeszcze na
nim nie widziała, i wyczyszczone do połysku buty. Twarz jednak, jakby dla kontrastu, miała
wyraz posępny.
- Pani Linde wyprała panu wszystkie koszule - rzekła dziewczynka wręczając mu bieliznę. -
Powiedziała, że czysta biała koszula podnosi mężczyznę na duchu. Jest ich tutaj tyle, że
powinno panu starczyć na co najmniej dwa tygodnie.
Pan Abraham stał w progu i trzymał koszule, jakby nie wiedział, co ma z nimi zrobić.
- Może by pan którąś od razu włożył? - zaproponowała Sara.
Choć spojrzał na nią łaskawym okiem, nie uśmiechnął się, tylko kiwnął głową i zaraz
zamknął drzwi.
Sara, która została z dość niemądrą miną na progu, przypomniała sobie, jak przy końcu
rekonwalescencji weszła cicho do pokoju pana Abrahama, żeby zmienić panią Linde.
Zmęczona kobieta spała na krześle przy łóżku. Jej ręka spoczywała na ręce chorego. Sara
zauważyła, że pacjent wcale nie śpi, tylko leży cichutko, jak gdyby nie chciał spłoszyć swej
opiekunki. Uśmiechnęła się wtedy do niego, a pan Abraham odwzajemnił ten uśmiech. Twarz
mu się rozjaśniła, błękitne oczy
95
patrzyły prosto w oczy Sary. Dziewczynka pomyślała, że musiał być kiedyś bardzo
przystojnym młodzieńcem.
Czy to możliwe, że kiedy już wyjadą, panu Abrahamowi będzie ich brakowało?
Na dole pani Linde przyczepiała do kapelusza pomarańczkę, rozpamiętując przyjemność, z
jaką przegoniła przed chwilą komisarza Jeffriesa. Doktor Blair zdejmował właśnie z płotu
zawiadomienie o kwarantannie. Nagle w lustrze pojawiło się odbicie Aleksandra.
- Ależ panie Abraham! - wykrzyknęła Małgorzata z promiennym uśmiechem. - Ledwie pana
poznałam, taki dziś z pana elegant! Muszę przyznać, że porządna biała koszula potrafi
zdziałać istne cuda. - Wyciągnęła rękę. - No cóż, do widzenia. W spiżarni zostawiłam kilka
pasztecików. Przypuszczam, że w ciągu miesiąca ten dom znowu obrośnie brudem i będzie
wyglądał jeszcze gorzej niż przedtem. Pan Riley straci zapewne tę odrobinę dobrych manier,
które zdążyłam mu wpoić, a i pan stanie się na powrót tym samym zramolałym, zarośniętym
gburem. Zmiany na lepsze ani u mężczyzn, ani u psów nigdy nie są trwałe.
Pan Riley leżał w holu pod lustrem i wpatrywał się z miłością w panią Linde. Na dźwięk
swego imienia przysunął się bliżej i, merdając ogonem, szturchnął ją nosem.
- Nie dość, że nachodzi pani spokojnego człowieka i przewraca mu dom do góry nogami -
zrzędził pan Abraham, łypiąc gniewnie na psa, który
zdawał się nie pamiętać o jego istnieniu - to jeszcze odbiera mu pani uczucia jedynego
przyjaciela!
- Polubi pana znowu, gdy tylko stąd wyjadę. Psy pod tym względem są dość zmienne. Zależy
im tylko na kościach. Co innego papużki. Tak, papużki kochają bezinteresownie.
Małgorzata Linde nigdy w życiu nie miała papużek, ale z jej tonu można by sądzić, że
posiadła wszelkie tajniki wiedzy na ich temat.
Pan Abraham mimo wysiłków nie potrafił wykrzesać z siebie sił do tradycyjnego słownego
pojedynku. Małgorzata przyjrzała mu się bacznie. Temu Człowiekowi kałatała się w głowie
jakaś myśl. Im prędzej ją z siebie wydusi, tym lepiej. Szybko naciągnęła rękawiczki i
wyjrzała na dwór. Dwukółka Kingów właśnie zajeżdżała przed dom.
Pan Abraham zakaszlał i cofnął się o parę kroków. Odwrócił się plecami, wsadził ręce do
kieszeni, lecz zaraz je wyciągnął i zaczął oglądać paznokcie.
Pani Linde, która obserwowała go kątem oka, pomyślała, że Ten Człowiek wygląda, jakby
stąpał po rozżarzonych węglach.
Nagle podszedł do lustra i poprawił krawat. Ta czynność widać dodała mu odwagi, gdyż
wreszcie zdecydował się przemówić.
- Zastanawiałem się... hm...
- Zastanawiał się pan? Ciekawe, nad czym? - Pani Linde szybko odwróciła się od drzwi.
- No... właśnie...
- Wiem. Właśnie się pan zastanawiał.
Pojednanie
97
- Tak. Zastanawiałem się, czy pani... To jest... Czy pani zechciałaby...- mówił coraz ciszej, aż
w końcu umilkł.
- Na miłość boską, człowieku! Czy CO bym zechciała?
- Odwiedzić mnie kiedyś. Gdy znajdzie pani chwilę czasu. Na przykład w przyszłym
tygodniu. Albo... jutro?
Małgorzata roześmiała się. Rzadko zdarzało się jej śmiać z prawdziwej uciechy. Złapała pana
Abrahama za rękę.
- Oczywiście, że przyjdę, Aleksandrze. A wiesz, dlaczego? Bo mnie potrzebujesz. To bardzo
przyjemne, gdy człowiek może się do czegoś przydać. Teraz, kiedy wreszcie staliśmy się
przyjaciółmi, po prostu nie wytrzymam bez ciebie ani bez tep° paskudnika.
Wolną ręką poklepała po łbie Pana Rileya, który w odpowiedzi zamerdał skwapliwie ogonem.
Pan Abraham wydał z siebie potężne westchnienie ulgi. I chyba wrócił mu dawny bojowy
nastrój.
- Dziękuję, Małgorzato - rzekł z szerokim uśmiechem. - Jesteś jedyną kobietą, która potrafi
napędzić mi stracha!
Pierwsza zeskoczyła na ziemię Felicja. Podbiegła do Sary i gorąco ją uściskała.
- Tak mi okropnie przykro - szeptała ze skruchą. - Nie powinnam cię wyzywać. Sama nie
wiem, co mnie podkusiło.
- A ja się cieszę, że przyjęłam twoje wyzwanie. Inaczej nigdy bym się nie zaprzyjaźniła z
panem
98
Abrahamem. - „Ani z panią Linde" - dodała w duchu, choć głośno wstydziła się przyznać.
Ciotka Jana też miała za co przepraszać. Łzy napłynęły jej do oczu, gdy wreszcie mogła
przycisnąć synka do serca. Wcale nie wyglądał tak źle. Prawdę rzekłszy, w ogóle nie było po
nim widać choroby. Miał gładką buzię i był pulchny jak foka.
- Ja naprawdę... Jestem ci winna przeprosiny, Małgorzato - rzekła wyciągając rękę. Pani
Linde uścisnęła ją mocno.
- To niepotrzebne, Jano. Doskonale rozumiem, że człowiek może się załamać w ciężkiej
sytuacji. Ale nie dotyczy to Sary. Naprawdę bardzo mi pomogła. Nie wierzyłam wprost
własnym oczom, powiadam ci.
Będzie mi brakowało naszych pogawędek - rzekł pan Abraham do dziewczynki, gdy go
ś
ciskała na pożegnanie. - Sam nie wiem czemu, ale gdy cię zobaczyłem po raz pierwszy, od
razu przypomniała mi się moja droga Matylda. Od tej pory masz specjalny kącik w moim
sercu. Odwiedzisz mnie kiedyś, prawda?
- Na pewno pana odwiedzę. Obiecuję.
I w stosownym czasie dotrzyma słowa. Również tego, które dała siostrze pana Abrahama,
Matyldzie.
Gdy tym razem Sara weszła do sklepu w Avon-lea, nie zastała tam prawie nikogo. Udała się
prosto do działu pasmanterii.
- Poproszę kawałek żółtej wstążki.
- Ależ oczywiście, panno Stanley - rozpromie-
99
nił się pan Lawson i poszedł spełnić jej życzenie.
Sarze tymczasem znów wpadł w oko szkarłatny jedwab. Zdawał się mrugać do niej
porozumiewawczo z najwyższej półki, przypominając uporczywie o swoim istnieniu.
Dziewczynka z rozmysłem odwróciła głowę.
- Oto wstążka, panno Stanley. - Pan Lawson trzymał już w ręku nożyczki. - Czy uciąć tyle, co
do włosów?
- Nie, dziękuję panu, wezmę, ile jest - odparła. Jej twarz rozjaśnił uśmiech równie słoneczny
jak wstążka. - Chcę ją wpleść do wianka.
Rozdział pierwszy
Z kuchni w Różanym Dworku rozchodził się smakowity zapach. To Sara Stanley i jej
kuzynka, Felicja King piekły ciasto marmurkowe na kościelny piknik. Sara początkowo
zamierzała upiec je sama, ale Felicja, która uważała się za najlepszą trzynastoletnią kucharkę
w Avonlea, nie ufała talentom kulinarnym Sary na tyle, by powierzyć jej w tej materii honor
rodziny Kingów. Przyszła więc do kuchni, aby nadzorować poczynania kuzynki, a skończyło
się na tym, że sama wzięła się do roboty.
Felicja pilnowała piekarnika, zastanawiając się jednocześnie nad wyborem polewy do ciasta.
Był to nie lada problem. Dziewczynka pragnęła, aby ciasto wyglądało jak najokazalej. Z
drugiej jednak strony nie chciała, by ktokolwiek pomyślał, że popisuje się swymi
umiejętnościami. Zależało jej na tym, by doceniono nie tylko jej kulinarny kunszt, ale i dobry
smak. Dla Felicji zawsze najważniejsze było to, co sądzą o niej inni ludzie.
W końcu zdecydowała się na zwykłą, czekoladową polewę. Z zewnątrz jej ciasto będzie
wyglądać tak skromnie jak ubranie pastora, za to w środku...
Następną ważną kwestią, którą Felicja musiała
103
niezwłocznie rozstrzygnąć, był wybór odpowiedniego stroju.
- Nie jestem pewna, czy powinnam włożyć na niedzielne kazanie moją najlepszą sukienkę -
zwróciła się do Sary.
Gdyby ją włożyła, misjonarz mógłby pomyśleć, że Felicja zrobiła to specjalnie dla niego.
Gdyby zaś zdecydowała się na skromniejszy strój, a inne dziewczynki przyszłyby do kościoła
w swoich najlepszych sukienkach, chyba umarłaby ze wstydu. Na próżno jednak oczekiwała
od Sary jakiejś rozsądnej rady w tej sprawie.
Sara była zbyt podekscytowana wizytą niezwykłego gościa, by zastanawiać się nad
podobnymi subtelnościami. Misjonarze, którzy spędzili część życia wśród dzikich plemion,
nie odwiedzali zbyt często Avonlea i dziewczynka już z góry cieszyła się na myśl o
czekających ją wrażeniach. Miała nadzieję, że usłyszy jakieś mrożące krew w żyłach
opowieści. Była pełna podziwu dla człowieka, który przyjechał do Avonlea wprost z rojącej
się od węży dżungli, i gorąco pragnęła okazać mu swoją wdzięczność. Wydawało się jej, że
jedynym sposobem, w jaki mogłaby to zrobić, jest przyjście do kościoła w pięknym,
barwnym stroju. Wiedziała już, co na siebie włoży.
- Ubiorę się na różowo - poinformowała Felicję. - Chcę dodać mu otuchy po tych wszystkich
okropnościach, które przeżył w dżungli.
Nagle, tknięta nową myślą, zwróciła się do Piotrka Craiga, który siedział razem z nimi w
kuchni.
- Piotrze, a może byś się wybrał z nami do
104
kościoła w niedzielę? Po mszy będzie wspaniały piknik - dodała i rzuciła znaczące spojrzenie
w kierunku piekarnika. Znała słabość chłopca do ciast.
Piotrek siedział w odległym kącie kuchni i udawał, że reperuje uprząż. W rzeczywistości
jednak chciwie chłonął wzrokiem wszystko, co się działo wokół. Szczególną przyjemność
sprawiało mu przyglądanie się Felicji, chociaż wiedział, że jako parobek nie może liczyć na
jej względy.
Był krępym chłopcem, niewiele starszym od Felicji. Miał sympatyczną, bystrą twarz, pokrytą
piegami. Brązowe oczy nieśmiało spoglądały spod strzechy nierówno ostrzyżonych, płowych
włosów. Piotrka zawsze interesowało to, co działo się w kuchni Różanego Dworku. Nie
narzekał na brak apetytu, ale nawet ciasto Felicji nie skłoniłoby go do odwiedzenia kościoła w
Avonlea. Pokręcił przecząco głową.
- Iii, nie pójdę.
- Ale dlaczego? - spytała Sara.
Mieszkańcy Avonlea gorliwie uczęszczali do kościoła. Każdy, kto nie pojawiał się na
niedzielnej mszy, uważany był za dziwaka lub wręcz za podejrzanego osobnika. Chłopiec
wiedział więc, że powinien wyjaśnić, dlaczego nie chce uczestniczyć w nabożeństwie, które
w dodatku miały urozmaicić opowieści misjonarza.
- Nie jestem prezbiterianinem - wypalił. Zbyt późno uświadomił sobie, że takie wyznanie
nie zjedna mu sympatii Felicji.
- Jesteś poganinem - rzuciła surowo dziewczynka. - Edek Ray twierdzi, że nawet wyglądasz
jak poganin.
105
Piotrek zaczerwienił się, zakłopotany. Nie bardzo wiedział, jak wyglądają poganie, ale zdawał
sobie sprawę, że ma postrzępione mankiety i dziury na łokciach.
- Nieprawda! - krzyknął. - Nie jestem poganinem! Zamierzam w przyszłości zostać kimś, tak
jak wy wszyscy. Tylko nie zdecydowałem jeszcze kim - broniLsię żarliwie.
Felicja z obojętną miną odmierzała cukier do polewy.
- Zostać kimś, a urodzić się kimś, to dwie różne rzeczy - zauważyła.
Dziewczynka była bardzo zadowolona, że urodziła się w Avonlea jako prezbiterianka, i to w
rodzinie Kingów. Miała nadzieję, że do końca życia nie będzie zmuszona podejmować
ż
adnych istotnych decyzji i że nigdy nie stanie przed poważniejszym problemem niż wybór
odpowiedniej sukienki czy formy do ciasta.
Sara, którą zirytowały uszczypliwe słowa kuzynki, postanowiła włączyć się do rozmowy.
- Uważam, że to bardzo ważne - chcieć decydować o swojej przyszłości - rzuciła z zapałem.
Sądziła, że każdy ma prawo do wolnego wyboru.
Piotrek tymczasem przestał udawać, że reperuje uprząż, i nie spuszczał wzroku z Felicji, która
z rozmysłem go ignorowała. Gdy demonstracyjnie odwróciła się do niego plecami, zrozumiał,
ż
e powinien powiedzieć coś, co zrobiłoby na niej wrażenie.
- Marzy mi się, żeby zostać metodystą - rzucił niedbale.
106
- Metodystą! - krzyknęła Felicja.
Jeśli Piotrek chciał ją zaszokować, to z pewnością osiągnął zamierzony cel. Z jej tonu można
by wnioskować, że metodyści noszą kółka w nosie i kradną owce przy świetle księżyca.
- Moja ciotka była metodystką - dorzucił wyzywająco.
- Co masz na myśli mówiąc „była"? - spytała Sara, zastanawiając się, czy Felicja zużyje do
ciasta całą polewę, czy też może w misie zostanie trochę czekoladowego kremu.
- Ona już nie żyje - Piotrek urwał i zmarszczył brwi, jak gdyby przyszła mu do głowy jakaś
myśl. - Czy po śmierci jest się nadal metodystą? - spytał.
Nawet Sara, której rzadko brakowało słów, nie wiedziała, co odpowiedzieć. Spojrzała na
Felicję, ale ta wzruszyła tylko ramionami.
- Wiem jedno - rzuciła po chwili, zaciekle ucierając polewę - wolałabym umrzeć, niż zostać
metodystką!
Sara otworzyła usta, ale szybko ugryzła się w język, zanim wymknęła jej się jakaś żartobliwa
uwaga. Uśmiechnęła się szeroko do Piotrka za plecami kuzynki. Piotrek, pomimo przygany,
jaką otrzymał od Felicji, również uśmiechnął się do Sary. W końcu miał przed sobą jakieś
perspektywy, nawet jeśli jako metodysta godny był potępienia. Felicja natomiast nie miała już
ż
adnego wyboru.
Wreszcie nadeszła tak niecierpliwie oczekiwana niedziela. W Różanym Dworku panowało
podniecenie. Wszyscy szykowali się do wyjścia. Piot-
IOJ
rek krzątał się przy gospodarstwie. Nie zmienił zdania, chociaż miał wrażenie, że tylko on
jeden w całym Avonlea nie wybiera się tego dnia do kościoła.
Hetty, Oliwia i Sara schodziły właśnie frontowymi schodami. Patrząc na nie, Piotrek zdał
sobie sprawę, jak wspaniała uroczystość ominie go tego ranka. Sara, w różowych muślinach,
z długimi jasnymi włosami, była tak ładna, że bez trudu dodałaby otuchy całemu oddziałowi
misjonarzy. Ciotka Oliwia, wystrojona w żółtą suknię, wyglądała jak młoda dziewczyna.
Nawet Hetty, która zazwyczaj nosiła ciemne, szyte na miarę spódnice i wykrochmalone białe
bluzki, tym razem włożyła szeleszczącą fiołkoworóżową suknię z serży i nowy kapelusz.
Cała trójka dostojnie skierowała się do dwukółki. Piotrek wcześniej już przygotował powóz i
przywiązał klacz do bramy. Teraz stał i przyglądał się wszystkiemu z zaciekawieniem. Kiedy
Sara ruszyła w jego stronę, czym prędzej zajął się pompowaniem wody dla koni. Był
szczęśliwy, że znalazł pracę u Hetty King i nie chciał, żeby uważano, iż się leni.
- Piotrze! - zawołała Sara. - Piotrze, tak bym chciała, żebyś pojechał z nami. Jeszcze zdążysz.
Potem będą lody i inne pyszne rzeczy.
Ciotka Hetty, która właśnie wsiadała do powozu, odwróciła się, poirytowana. Jako osoba o
surowych i niezłomnych zasadach, nie znosiła nie-punktualności.
- Saro Stanley, przestań mitrężyć czas. Zostaw Piotrka, spóźnimy się do kościoła.
Na wzmiankę o lodach Piotrkowi zabłysły oczy*
108
ale pełen zniecierpliwienia ton Hetty ostudził jego zapał. Zdecydowanie odrzucił możliwość
zostania prezbiterianinem.
- Nie, nie pójdę.
- Proszę - Sara patrzyła błagalnie. Nie potrafiła pogodzić się z myślą, że jednego z jej
przyjaciół ominie tak wspaniała zabawa.
Piotrek zaczął pompować wodę ze zdwojoną energią. Tymczasem Oliwia zajęła miejsce w
powozie obok Hetty.
- Saro! - zawołała zaniepokojona.
Oliwia była niemal tak samo jak Sara podekscytowana wizytą misjonarza i za nic w świecie
nie chciała spóźnić się na jego kazanie.
Sara ociągając się podeszła do powozu i usadowiła się obok ciotek. Tym razem nie udało jej
się przekonać Piotrka. Nie należała jednak do osób, które łatwo się poddają. Przyrzekła sobie,
ż
e w następną niedzielę postawi na swoim.
Oliwia, która znacznie lepiej niż Hetty radziła sobie z końmi, ujęła lejce i cmoknęła na klacz.
Czarnulka żwawo ruszyła naprzód. Zdążyły przejechać niewielki kawałek, gdy naraz ujrzały
na swym pastwisku dziwnie ubraną postać.
- Zatrzymaj powóz! - zażądała Hetty. Wzburzona Oliwia ściągnęła lejce.
- Prr!
Czarnulka stanęła niechętnie, bo właśnie nabrała ochoty na szybki, długi kłus.
Hetty przyglądała się nadchodzącej postaci, w której rozpoznała Peg Bowen, „czarownicę z
Avonlea".
- Cóż za tupet ma ta kobieta! Kiedy wreszcie
109
zrozumie, że ma się tu nie kręcić? - Hetty uniosła się ze swego miejsca i wysokim, donośnym
głosem, dobrze znanym jej uczniom, zawołała: - Hej, ty tam! A dokąd to, jeśli łaska?
Peg nie zareagowała, chociaż słuch miała wyostrzony jak ryś. Ubrana była w dwie długie do
kostek spódnice i szeroką, tweedową marynarkę z zielonymi łatami na łokciach. Całości
dopełniał czerwony szal, zrobiony z kawałka koca, i pognieciony marynarski kapelusz,
wciśnięty na jedno oko. W tym rozwiewającym się na wietrze stroju wyglądała jak piracki
okręt z rozpostartymi żaglami.
Czarnulka zaczęła niecierpliwie potrząsać łbem, ponieważ Oliwia nie pozwolała jej zbliżyć
się do rosnącej przy drodze koniczyny.
- Hetty, daj spokój, ona po prostu idzie na skróty - mruknęła Oliwia, zastanawiając się, jak
długo jeszcze zdoła utrzymać klacz.
- Nie ma prawa wchodzić na naszą łąkę.
Już sam widok Peg wytrącał Hetty z równowagi. Jeśli metodyści uważani byli w Avonlea za
niebezpiecznych odszczepieńców, to cóż dopiero mówić o czarownicach. Peg jednak nie
przejmowała się ani trochę tym, co Hetty czy ktokolwiek inny w Avonlea o niej myśli. Była
osobą całkowicie niezależną i żyła wedle własnych upodobań. Robiła to, na co miała ochotę,
mówiła, co myślała i chodziła tam, gdzie jej się podobało. Latem włóczyła się po polach,
zimą natomiast chroniła się przed śniegiem i zamiecią w starej, rozwalającej się chacie,
porośniętej mchem. Wszystkie te dziwactwa sprawiły, że dorośli omijali
110
ją z daleka, a dzieci drżały na jej widok. O mocy, jaką posiadała, krążyły nieprawdopodobne
opowieści.
Czarnulka zaczęła parskać i przesuwać się na skraj drogi. Oliwia przestraszyła się, że w
końcu przestanie panować nad lejcami.
- Czego ty się właściwie obawiasz, Hetty? śe Peg rzuci urok na nasze kury? - zirytowała się. -
Stóój! - krzyknęła na Czarnulkę.
Ale koń, znudzony staniem w miejscu, ruszył przed siebie drobnym truchtem.
Peg spojrzała przez ramię na oddalający się powóz i zachichotała. Hetty King mogła sobie
krzyczeć ile dusza zapragnie, i tak by to nic nie pomogło. Peg Bo wen niełatwo było
przestraszyć. Nie bała się ani Hetty, ani nikogo innego w Avonlea.
Rozdział drugi
Tego ranka mieszkańcy Avonlea wyjątkowo licznie przybyli do kościoła, by zobaczyć na
własne oczy prawdziwego misjonarza. Wszystkie ławki były zajęte, a spóźnialskich
obrzucano spojrzeniami pełnymi dezaprobaty.
Sara i jej ciotki, które tylko dzięki Czarnulce przyjechały na czas, zajęły miejsca w ławce
Kin-gów. Siedzieli już tam pozostali członkowie rodziny: ciotka Jana, wuj Alek i ich troje
dzieci, Felicja, Felek i Cecylka. Felek machał nogami i po raz pierwszy w życiu nie mógł
doczekać się rozpoczęcia nabożeństwa. Cecylka wyciągała szyję, żeby zobaczyć, czy
misjonarz będzie miał na sobie
III
paciorki i skóry zwierzęce, o czym w skrytości ducha marzyła.
Sara z trudem zdołała zachować spokój podczas pieśni i modlitw rozpoczynających
nabożeństwo, teraz zaś z zachwytem spoglądała na dostojnego gościa. Wielebny pastor
Brinsmead opowiadał właśnie o swych niezwykłych przygodach wśród pogan. Mówił o
podróży po wzburzonym oceanie, dotkliwej spiekocie i rzekach pełnych krokodyli, opisywał
przygody grupki nieustraszonych misjonarzy, którzy przedzierali się przez nieprzebytą
dżunglę, zastanawiając się, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzą jakąś ludzką twarz.
- I tak oto... - pochylił się błądząc przenikliwym wzrokiem po twarzach obecnych - ...
znaleźliśmy się w dżungli, setki mil od cywilizacji. Wtem... usłyszeliśmy wrzask mrożący
krew w żyłach!
Wielebny Brinsmead był starszym siwowłosym panem i wcale nie wyglądał na
nieustraszonego bohatera. Potrafił jednak trzymać w napięciu uwagę zebranych. Wszystkie
dzieci Kingów siedziały zasłuchane z szeroko otwartymi ustami.
- I nagle - podjął Wielebny - zostaliśmy otoczeni przez tubylców ubranych w spódniczki z
trawy i pióropusze. Na twarzach mieli wymalowane straszliwe czerwone wzory i
wymachiwali włóczniami. Zaciągnęli nas do wioski i ustawili przy zawieszonym nad ogniem
ogromnym kotle, w którym gotowała się woda. Kanibale, pomyślałem. Tylko cud może nas
uratować.
Felek nie spuszczał wzroku z misjonarza. Drżał z niepokoju, jak skończy się jego opowieść,
choć przecież Wielebny niewątpliwie uszedł z życiem,
112
w przeciwnym bowiem razie nie stałby teraz tu, na ambonie w Avonlea. A uratował go
rzeczywiście cud. Jeden z księży znał język kanibali i zdołał ich przekonać, że misjonarze są
dobrymi ludźmi, sługami bożymi. Wkrótce kanibale zaprzyjaźnili się z misjonarzami i
zapoznali ze słowem bożym.
Było oczywiste, że tę wyprawę hojnie wspomogli wierni. Misjonarze, goszcząc w małych
kościółkach na prowincji, zawsze prosili o datki, które pozwoliłyby im wyruszyć na następne
spotkanie z kanibalami.
Gdy fascynująca opowieść dobiegła końca, zebrani udali się na piknik. Sara, Felicja i Cecylka
usiadły na kocu, Felek zaś pognał do stołów, które uginały się od jedzenia. Wrócił z talerzem
wyładowanym po brzegi wszystkim, co tylko udało mu się nałożyć.
Felicja była wprost urzeczona spotkaniem z Wielebnym.
- Cóż to za interesujący człowiek - powiedziała bacząc równocześnie, by brzeg jej niebieskiej,
organdynowej sukni nie znalazł się w pobliżu talerza Felka. - Cecylko, jedz sałatkę.
Cecylka nie znosiła sałatek, a jeszcze bardziej nie lubiła słuchać poleceń Felicji. Z ponurą
miną grzebała w talerzu. Sara była zbyt podniecona, aby jeść, i spoglądała tęsknie na pobliski
las w nadziei, że może nagle wyłonią się z niego kanibale.
- Jakież to romantyczne być misjonarzem - westchnęła z emfazą. Sara często dawała się
ponieść wyobraźni. Teraz też ujrzała siebie na czele grupki wiernych, przedzierającą się przez
gęste pnącza i liany niezmierzonej dżungli.
— Pojednanie
113
- Zostać zjedzonym przez kanibali to niezbyt romantyczne - wtrącił Felek, siadając ostrożnie,
by bułeczki z szynką nie spadły mu z talerza. Jego trzeźwa uwaga wyrwała Sarę z marzeń.
Felicja spojrzała na brata i wybuchnęła śmiechem.
- Wydaje mi się, że kanibale zjedliby cię z rozkoszą - zachichotała. Felek byl smakowicie
pulchny i stanowiłby doskonały kąsek dla ludożerców.
- No cóż, zapewne masz rację, ale na szczęście ich tu nie ma.
Felek z zadowoleniem umieścił talerz na kolanach, wyciągnął z tylnej kieszeni spodni widelec
i zaczął pałaszować sałatkę ziemniaczaną. Zamierzał uporać się z nią jak najszybciej, by
zdążyć jeszcze skosztować ciasta upieczonego przez Felicję. Pochłonięty jedzeniem
zapomniał całkowicie
0 obecności Sary. Dziewczynce zaś przyszło właśnie do głowy, że niekoniecznie trzeba
gotować prezbiterian w kotłach, żeby stać się obiektem zainteresowania misjonarzy. W jej
oczach znów zapłonął entuzjazm. Oderwała wzrok od drzew
1 spojrzała na Felka.
- W Avonlea nie ma kanibali, ale myślę, że i tu można być misjonarzem - powiedziała. - Jest
przecież mnóstwo ludzi, którzy nie chodzą do kościoła.
Felicja omal nie udławiła się groszkiem, który właśnie jadła. Surowo popatrzyła na kuzynkę.
- Saro Stanley, wiem, co ci chodzi po głowie, ale nie pozwolę, żeby ten nieokrzesany Piotrek
Craig siedział ze mną w kościele w jednej ławce! - W tym momencie zauważyła, że Cecylka
wyrzuca kawałki ogórka na trawę. - Doprawdy, Ce-
114
cylio, mówiłam ci przecież, że masz zjeść całą sałatkę! - krzyknęła.
Mimo dezaprobaty wyrażonej przez kuzynkę Sara ciągle wracała myślami do swego planu
nawrócenia Piotrka. Tymczasem Wielebny, otoczony przez pełnych podziwu wiernych,
podjął na nowo wątek z kazania.
- Świat jest pełen ludzi potrzebujących pomocy. I nie chodzi tylko o tych, którzy żyją w
dalekich krajach. Nawet tu, w Avonlea, są ludzie biedni i samotni, nie należący do kościoła.
Poszukajcie ich i przyprowadźcie do mnie.
Misjonarz przemawiał z uniesieniem, trzymając w jednej ręce talerz z pokrajaną w kostki
marchewką, kapustą i innymi warzywami, a drugą wymachując w powietrzu. Jego słowa
dotarły do uszu Oliwii, Hetty i Alka, którzy właśnie szli w kierunku stołów.
- Mam nadzieję, że on zdaje sobie sprawę z tego, co mówi - zauważyła z niepokojem Oliwia.
W Avonlea wierni od lat chadzali tymi samymi, dawno wytyczonymi ścieżkami. Wielebny
nie uświadamiał sobie, jakie zamieszanie mogą spowodować jego niewinne słowa, jeśli
przypadkiem ktoś potraktuje je poważnie. Hetty pokiwała głową, przeczuwając, jak zwykle,
same nieszczęścia.
- Bóg jeden wie, jaki motłoch ściągną te przemowy! - powiedziała. - Niektórzy ludzie
powinni znać swoje miejsce i trzymać się z daleka od prezbiteriańskiego kościoła.
Jej brat Alek, człowiek irytująco tolerancyjny i wyrozumiały, roześmiał się słysząc tę
stanowczą wypowiedź.
- Och, sam nie wiem - powiedział, rozglądając się wokół i obrzucając spojrzeniem eleganckie
kapelusze i nieskazitelnie białe kołnierzyki. - Temu kościołowi przydałby się mały wstrząs.
Sara bardziej niż ktokolwiek inny wzięła sobie do serca wezwanie misjonarza. Miała w
planach pewien „mały wstrząs" i natychmiast po powrocie do Różanego Dworku przystąpiła
do wprowadzania w czyn swoich zamiarów. W jej najbliższym otoczeniu była tylko jedna
osoba, której nawróceniem mogłaby się zająć - Piotrek Craig. Udała się do obory, gdzie
Piotrek doił krowę. Kiedy już opisała mu dokładnie wszystkie wydarzenia niedzielnego
poranka, oparła się o ścianę i powiedziała:
- Powinieneś był z nami pojechać. To było naprawdę fascynujące. Kościół jest miejscem,
gdzie spotykają się wszyscy mieszkańcy Avonlea. Czy nie chciałbyś się tam kiedyś wybrać?
Sara potrafiła pięknie opowiadać. W jej relacji nabożeństwo kościelne przypominało ,
niedzielny jarmark. Piotrek oparł czoło o ciepły bok krowy. Nie chciał, żeby Sara dostrzegła
jego zainteresowanie.
- Ciągle nie mogę się zdecydować, kim chcę być - prezbiterianinem czy metodystą - mruknął.
Po wysłuchaniu kazania pastora Brinsmeada Sara czuła się na siłach rozwiązać ten dylemat.
- Nie sądzę, żeby to była wielka różnica. A poza tym, w Avonlea nie ma przecież kościoła
metodystów.
116
Piotrek w milczeniu doił krowę. Po chwili jednak odezwał się:
- A właściwie dlaczego tak ci zależy, żebym chodził do kościoła? Jestem przecież inny niż wy
wszyscy. - Patrzył z ukosa na Sarę.
Powiedział to z taką obojętnością, że nawet Sara dała się zwieść. W rzeczywistości jednak
sprawa ta miała dla Piotrka bardzo istotne znaczenie. Nie tylko bowiem nie wychował się w
Avonlea, ale przybył tu jedynie po to, by znaleźć pracę, gdyż jego matka nie była w stanie go
utrzymać, a ojciec, cóż... był od jakiegoś czasu nieobecny. Jacek Craig siedział w więzieniu i
niektórzy ludzie w sąsiedztwie robili wszystko, by Piotrek stale o tym pamiętał. Bolesny
grymas, jaki często pojawiał się na jego ustach, świadczył o tym, że chłopiec cierpi z tego
powodu znacznie bardziej, niż to się na pozór wydaje. Sara, która sama dopiero od niedawna
zamieszkiwała w Avonlea, beztrosko wzruszyła ramionami.
- Głuptas z ciebie, wcale nie jesteś inny. Poza tym przecież każdy chce gdzieś należeć.
Piotrek wiedział o tym doskonale. Przelał mleko do baniek i nakarmił mruczące koty.
Ostatecznie nie ma nic zabawnego w porządkowaniu obór czy stajni w czasie, gdy wszyscy
słuchają opowieści o dzikich plemionach lub opychają się marmur-kowym ciastem Felicji.
Chłopiec wyprowadził krowę na podwórze, a potem usiadł przy wejściu do obory w ostatnich
promieniach zachodzącego słońca. Najpierw żuł źdźbło trawy, następnie bawił się klamką od
drzwi,
117
wreszcie zaczął nerwowo skubać wargi. Piotrek chciał gdzieś należeć. I to bardzo. Istniały
jednak pewne przeszkody.
- I tak nie mam niedzielnego ubrania, jak wy wszyscy.
No proszę! Oto prawdziwy powód religijnych rozterek Piotrka. Sara westchnęła z ulgą.
- Piotrze, czy to jedyna przyczyna? Dlaczegoś od razu tak nie powiedział?
Piotrek nie odzywał się. W końcu każdy ma swoją dumę. Nawet parobek, który nie może ma-,
rzyć o niedzielnym ubraniu i powinien być zadowolony, że w ogóle ma co na siebie włożyć.
Sara zawsze traktowała Piotrka poważnie i stawała po jego stronie, dlatego też zdecydował
się wyjawić jej przyczynę swoich rozterek. Teraz jednak, patrząc na jej rozpromienioną twarz,
nie wiedział, czy ma się cieszyć, czy martwić. Gdy Sara Stanley brała jakąś sprawę w swoje
ręce, lepiej było nie wchodzić jej w paradę.
Sara, zadowolona z pojawienia się nowego problemu, postanowiła przystąpić do jego
rozwiązywania już w czasie podwieczorku. Ciotka Hetty pochłonięta była pouczającą lekturą,
Oliwia zaś kończyła kolejny ogromny szal, który dziergała już od tygodni. Właśnie
przyglądała się teraz z zachwytem swojemu dziełu w żółtym świetle lampy.
- To najpiękniejszy szal, jaki kiedykolwiek zrobiłam dla misji. Jakiemuś biedakowi będzie w
nim ciepło.
Hetty spojrzała na nią nieobecnym wzrokiem.
Il8
- A tak, rzeczywiście niezły. Ja nie mam cierpliwości do takich rzeczy.
Sara już wcześniej rozłożyła na stole serwetki, a teraz weszła do pokoju, niosąc na tacy dwie
filiżanki z herbatą i talerzyk z pierniczkami.
- Czas na podwieczorek - oznajmiła wesoło, spoglądając na ciotki i próbując ocenić, w jakim
są nastroju. Jeżeli zamierza się o coś prosić, należy to zrobić w odpowiednim momencie.
Hetty spojrzała na dziewczynkę z radosnym zdumieniem. Właśnie przyszło jej do głowy, że
chętnie napiłaby się herbaty.
- Saro, jak to miło, że o tym pomyślałaś! - zawołała.
Sara postawiła na stoliku filiżanki i pierniczki, po czym usiadła i założyła nogę na nogę. Gdy
Hetty zaczęła z przyjemnością popijać herbatę, dziewczynka przystąpiła do działania.
- Ciociu Hetty, myślałam ostatnio o tym, co mówił pastor Brinsmead. Czy nie sądzisz, że
Piotrek powinien chodzić z nami do kościoła?
- Rzeczywiście, powinien. - Oliwia jak zwykle stanęła po stronie Sary. - Sądzę, że naszym
obowiązkiem jest tego dopilnować^ Mieszka z nami pod jednym dachem.
Hetty schrupała pierniczka i strzepnęła okruszki serwetką. Uważała się za autorytet w
sprawach moralności, nie mogła zatem powiedzieć, że chłopiec powinien zostawać w domu,
podczas gdy cała rodzina idzie do kościoła. Sądziła jednak, że zajmowanie się takimi
sprawami nie należy do jej obowiązków.
- Jeśli będzie chciał, to pójdzie - rzekła w końcu.
119
Sara była przygotowana na taką odpowiedź.
- Och, tak, on chciałby wybrać się z nami, ale... ale nie ma niedzielnego ubrania.
Miała nadzieję, że słowa te poruszą ciotkę Hetty, ale się myliła. Hetty ściągnęła usta, a na jej
twarzy pojawił się wyraz głębokiej dezaprobaty.
- Też coś! To nie moja sprawa. Chłopak ledwie zarabia na swoje utrzymanie.
Piotrek został przyjęty do pracy w Różanym Dworku po śmierci starego Jake'a, który przez
długie lata wzorowo prowadził gospodarstwo panien King. Chłopiec pracował tu od
niedawna, ale już było widać różnice. Hetty natychmiast przypomniała sobie wszystkie
zaniedbania, których zdążył się dopuścić.
- Przecież wysyłamy ubrania do misji - zauważyła Sara. Nie śmiała zaproponować, żeby
część darów przeznaczonych dla misji wykorzystać tu, w ich własnym domu.
- Używane ubrania - prychnęła z pogardą ciotka Hetty, jak gdyby używana odzież z Avonlea
mogła przydać się tylko dzikusom w pióropuszach.
Sara zwróciła się do Oliwii.
- Ale twój szal jest nowy.
Hetty źle przyjmowała wszelkie sprzeciwy, zwłaszcza zaś sprzeciwy dwunastoletnich
dziewczynek. Ostro spojrzała na Sarę.
- Nie pozwalaj sobie za wiele. Przyjmij do wiadomości, że nie cenię ludzi, którzy uważają, że
kościół to miejsce do chwalenia się modnym strojem. Jeśli Piotrek naprawdę chce pójść do
kościoła, to pójdzie, nawet w starym ubraniu.
Hetty odstawiła filiżankę i pogrążyła się w lek-
120
turze, dając tym samym do zrozumienia, że uważa rozmowę za zakończoną. Sama, co
prawda, udała się na nabożeństwo i piknik w swej najlepszej fiołkowej sukni i nowym
kapeluszu, nie miała jednak zamiaru przejmować się chłopcem, który rezygnuje ze zbawienia
z powodu starych spodni.
Rozdział trzeci
Wielebny Brinsmead przyjął zaproszenie wielebnego Leonarda, pastora z Avonlea, do
zwiedzenia parafii i zgodził się ponownie spotkać z wiernymi w następną niedzielę.
Zatrzymał się zatem na kilka dni w Avonlea i cieszył się panującym tu spokojem. Bez
wątpienia była to dla niego wielka odmiana po latach spędzonych w dżungli, gdzie w każdej
chwili mógł zostać napadnięty przez dzikie zwierzęta lub wygłodniałych ludożerców. Ale
nawet w Avonlea wielebny Brinsmead nie zrezygnował z działalności misjonarskiej.
Przechadzając się po miasteczku, zerkał zawsze dookoła, szukając potencjalnych kandydatów
do nawrócenia.
Któregoś dnia, gdy spacerował po głównej ulicy Avonlea, jego uwagę przyciągnęła pewna
niezwykła scena. Wzburzeni ludzie, szepcząc coś i gestykulując, pośpiesznie przechodzili z
jednej strony ulicy na drugą, żeby uniknąć spotkania z dziwnie wyglądającą kobietą, której
wielebny Brinsmead nigdy dotąd nie widział.
Jakiś chłopiec zatrzymał się przy nim i szepnął: „Proszę uważać, to czarownica z Avonlea",
po czym skrył się w pobliskim sklepie. Ale misjonarz
121
nie przejął się tym ostrzeżeniem i śmiało ruszył ku niezwykłej postaci. A był to nie kto inny,
tylko sama Peg Bowen.
W porównaniu ze straszliwymi wodzami plemiennymi Peg nie wyglądała wcale przerażająco.
Brinsmead szedł w jej kierunku jak gdyby nigdy nic, aż prawie na nią wpadł. Peg,
zaskoczona, zatrzymała się i uprzejmie go pozdrowiła.
To wystarczyło Wielebnemu. Przystanął i całkiem zwyczajnie wyciągnął rękę na powitanie.
Nie przeszkadzało mu, że Peg była ubrana w dwie spódnice i kapelusz, który wyglądał tak,
jakby przepłynął pół świata, zanim znalazł schronienie na jej głowie.
- Witam. Czy miałem już okazję panią poznać? Peg roześmiała się szyderczo.
Czarownice
i chrześcijanie mają za sobą kawałek wspólnej historii, w której tym pierwszym przypadła
niezbyt szczęśliwa rola.
- Wątpię - wykrztusiła. - Ale mógł ojciec
0 mnie słyszeć. Nazywam się Peg Bowen. Brinsmead uścisnął jej rękę i skinął siwą głową.
- Jestem bardzo rad poznać panią. Mam nadzieję, ż% wraz z innymi parafianami z Avonlea
wysłucha pani drugiej części mego kazania.
Nikt nigdy nie uczynił Peg takiej propozycji. Uniosła brwi i płomień zalśnił w jej oczach.
- Nie należę do twojej trzódki, wielebny ojcze. Należę do mojego własnego kościoła. Diabeł
nie znajdzie mnie kryjącej się po ciemnych kątach, o nie, ja modlę się w lasach, wśród drzew
1 kwiatów.
Wielebny miewał już niewątpliwie do czynienia
122
z dziwniejszymi przypadkami. W porównaniu z wierzeniami kanibali sposób myślenia Peg
wydawał się czymś całkowicie możliwym do zaakceptowania, a misjonarz nie należał do
ludzi, którzy uważają, że modlić się można jedynie we wnętrzu kościoła. Wierzył jednak
niezłomnie, że kościół może zaofiarować Peg coś więcej niż las. Wiedział również, jak należy
postępować w przypadku tak upartych owieczek. Uśmiechnął się do Peg promiennie.
- No cóż, wszyscy jesteśmy istotami ludzkimi stworzonymi przez Boga i wszyscy
potrzebujemy przyjaźni innych ludzi. Parafianie z radością ujrzeliby cię w swoim gronie na
niedzielnym kazaniu. Proszę, pani Bowen, niech pani przyjdzie.
Wielu spośród parafian oniemiałoby ze zdumienia, słysząc to rycerskie zaproszenie. Peg
doskonale zdawała sobie z tego sprawę i na jej spalonej słońcem twarzy pojawił się lekki
uśmiech. Uśmiech... i coś jeszcze. Wielebny dobrze znał naturę ludzką i wiedział, że musiał
uderzyć w jakiś słaby punkt. Wspaniale było być wolną i niezależną, ale czasami, nocą, gdy
na dworze wył wicher i sypał gęsty śnieg, tęskniło się do bratniej duszy.
Zanim Peg zdołała cokolwiek odpowiedzieć, pojawił się przy nich jakiś chłopiec na rowerze.
- Niech ojciec uważa, żeby nie rzuciła na ojca klątwy! - krzyknął, po czym gwałtownie skręcił
w stronę Peg, usiłując na nią najechać. Udało jej się odskoczyć w ostatniej chwili.
Po tym incydencie Peg zmuszona była podać w wątpliwość opinię pastora na temat rodzaju
ludzkiego.
123
- Nikt oprócz mnie nie przyjdzie do kościoła w połatanych spodniach.
- Bóg tego nie zauważy - zapewniła go Sara.
- Ale całe Avonlea - tak.
A całe Avonlea przerażało go bardziej niż Pan Bóg. Zanim jednak zdążył czmychnąć z
powrotem do swojego pokoju, Sara wbiegła na górę i przyjrzała mu się dokładnie. Ciotka
Hetty, jak wiadomo, nie sprawiła Piotrkowi nowych spodni, musiał zatem włożyć stare. Ale
nawet Sara była zaszokowana wyglądem jego niedzielnej garderoby.
- Masz dziury w skarpetkach. Nie możesz włożyć jakichś innych?
- Inne też są dziurawe.
Sara jednak nie zamierzała zniechęcać się dwiema parami dziurawych skarpetek.
- Myślę, że jak nałożysz jedne na drugie, to nie będzie widać dziur.
- A czy to nie będzie śmiesznie wyglądać? - zapytał Piotrek z powątpiewaniem, choć
pomysłowość Sary zrobiła na nim duże wrażenie.
- Ależ nie, głuptasie. Zrób, jak mówię. Jest już bardzo późno.
Piotrek jednak nie ruszył się z miejsca. Nie mógł oderwać wzroku od ślicznej sukni Sary. Jak
on w swoich zniszczonych, połatanych spodniach będzie wyglądał przy takiej elegenckiej
młodej damie? Zwiesił głowę i zaczął bezmyślnie bawić się guzikiem od koszuli. Miał tak
nieszczęśliwą minę, że Sara postanowiła za wszelką cenę podtrzymać go na duchu. Jeśli
Piotrkowi przeszkadzała jej wytworna suknia, to mogła przecież zmienić ją na inną.
725
- Nikt oprócz mnie nie przyjdzie do kościoła w połatanych spodniach.
- Bóg tego nie zauważy - zapewniła go Sara.
- Ale całe Avonlea - tak.
A całe Avonlea przerażało go bardziej niż Pan Bóg. Zanim jednak zdążył czmychnąć z
powrotem do swojego pokoju, Sara wbiegła na górę i przyjrzała mu się dokładnie. Ciotka
Hetty, jak wiadomo, nie sprawiła Piotrkowi nowych spodni, musiał zatem włożyć stare. Ale
nawet Sara była zaszokowana wyglądem jego niedzielnej garderoby.
- Masz dziury w skarpetkach. Nie możesz włożyć jakichś innych?
- Inne też są dziurawe.
Sara jednak nie zamierzała zniechęcać się dwiema parami dziurawych skarpetek.
- Myślę, że jak nałożysz jedne na drugie, to nie będzie widać dziur.
- A czy to nie będzie śmiesznie wyglądać? - zapytał Piotrek z powątpiewaniem, choć
pomysłowość Sary zrobiła na nim duże wrażenie.
- Ależ nie, głuptasie. Zrób, jak mówię. Jest już bardzo późno.
Piotrek jednak nie ruszył się z miejsca. Nie mógł oderwać wzroku od ślicznej sukni Sary. Jak
on w swoich zniszczonych, połatanych spodniach będzie wyglądał przy takiej elegenckiej
młodej damie? Zwiesił głowę i zaczął bezmyślnie bawić się guzikiem od koszuli. Miał tak
nieszczęśliwą minę, że Sara postanowiła za wszelką cenę podtrzymać go na duchu. Jeśli
Piotrkowi przeszkadzała jej wytworna suknia, to mogła przecież zmienić ją na inną.
125
- Nie martw się, Piotrze, przejdziemy przez to razem - oznajmiła i ruszyła w stronę swojego
pokoju.
Hetty i Oliwia, czekające na nich w powozie, zaczynały się już niepokoić, a zniecierpliwiona
Czarnulka wyciągała szyję w kierunku klombów.
- Czemu te dzieci się tak guzdrzą? - mruczała Hetty, podczas gdy Oliwia usiłowała odciągnąć
klacz od swoich ukochanych cynii. - Saro! Piotrze!
Frontowe drzwi otwarły się i ukazały się w nich dzieci. Hetty zamarła na widok swej
siostrzenicy.
- Saro Stanley, czyś ty postradała zmysły? Zamiast jasnej muślinowej sukni, dziewczynka
miała na sobie zwykłą wełnianą sukienkę, a na nogach - ciemne pończochy i ciężkie brązowe
buty. Kaskadę złocistych loków zastąpiły ciasno zaplecione warkocze. Strój ten nosiła do
szkoły w deszczowe dni. W ten oto prosty sposób Sara manifestowała swą solidarność z
Piotrkiem.
- Ciociu Hetty, sama mówiłaś, że do kościoła nie chodzi się po to, żeby chwalić się modnym
strojem - zauważyła spokojnie, ruszając w stronę powozu.
Hetty została pokonana swoją własną bronią i dobrze o tym wiedziała. Przełknęła karcące
słowa cisnące się jej na usta i zacisnęła wargi.
- Jak to dziecko coś postanowi, to nic go nie powstrzyma - mruknęła do Oliwii. - I tak jest już
zbyt późno, żeby zdążyła się przebrać.
Sara i Piotrek wsiedli do powozu wymieniając porozumiewawcze spojrzenia. Czarnulka
niechętnie oderwała się od kwiatków i ruszyła w stronę kościoła.
126
Rozdział czwarty
Gdy powóz z Różanego Dworku zajechał przed kościół, jego pasażerowie wysiedli i zgodnie
ruszyli w stronę drzwi. Wielebny Leonard witał parafian przy wejściu. U jego boku stał
promieniejący pastor Brinsmead i rozmyślał o kazaniu, które zamierzał za chwilę wygłosić.
Ciotka Hetty postanowiła wypełnić swój obowiązek i pchnęła Piotrka do przodu.
- Ojcze, to jest Piotrek Craig, nasz parobek. Postanowił zostać członkiem kongregacji.
Pastor Leonard ciepło przywitał Piotrka, nie czyniąc żadnych uwag na temat jego połatanych
spodni i dwóch par skarpetek.
- Witamy, witamy w naszej owczarni.
Piotrek zaniemówił, onieśmielony tak bezpośrednim przyjęciem. Skinął niezdarnie głową i
ruszył wraz z Sarą i jej ciotkami do środka. Znalazłszy się w kościele, zaczął z podziwem
rozglądać się po pomalowanym na biało wnętrzu. Hetty mocnym szturchnięciem skierowała
go w stronę ławki Kingów.
Siedzieli tam już Felicja, Felek i Cecylka wraz ze swymi rodzicami. Dwojgu młodszym
spośród rodzeństwa Kingów trudno było usiedzieć spokojnie, pomimo rozbrzmiewającej w
kościele dostojnej muzyki organowej.
Felek na widok Piotrka zmarszczył nos, a Felicja spojrzała na wchodzących z niekłamanym
przerażeniem. Oto będzie musiała siedzieć w jednej ławce z parobkiem i z kuzynką, która
najwyraźniej postradała zmysły, skoro przyszła do kościoła w takim stroju.
127
Hetty posadziła swoich podopiecznych przy samej ścianie, jak gdyby obawiała się, że mogą
uciec z kościoła. Gdy wszyscy w końcu się uspokoili, wuj Alek nachylił się w stronę Piotrka.
- Czy masz pieniądze na tacę? - zapytał cicho. Sprawa połatanych spodni tak zaabsorbowała
Piotrka, że zapomniał zupełnie o innych ważnych rzeczach. I oto wyłonił się przed nim nowy
problem. Potrzebne mu były pieniądze, bez względu na to, czy zamierzał zostać metodystą,
prezbiteriani-nem, czy derwiszem.
- Nie, zapomniałem - przyznał przerażony. Jego uszy nabrały szkarłatnej barwy. Prawdę
mówiąc wszystko, co zarobił, wysyłał matce i nie miał ani centa na cele religijne.
Alek mrugnął do Piotrka i wsunął mu w dłoń monetę.
- Weź to.
- śeby takich rzeczy nie wiedzieć - zauważył z dezaprobatą Felek, który poczuł się dotknięty,
ż
e Piotrek tak po prostu dostał pieniądze na tacę, podczas gdy on sam musiał na nie
zapracować.
- Szsz! - uciszył go ojciec.
Felek już, już miał pokazać język Piotrkowi, kiedy nagle uwagę obu chłopców przyciągnęło
poruszenie przy wejściu do kościoła. Gdy misjonarz gawędził z najpóźniej przybyłymi
parafianami, a pastor Leonard zamierzał właśnie zamknąć drzwi, w progu kościoła stanęła
postać, której widok wzbudził zdumienie zebranych.
Peg Bowen!
Peg, która zapewne wzięła sobie do serca słowa wielebnego Brinsmeada, postanowiła dać
ostatnią
128
szansę konserwatywnej społeczności Avonlea. Dla uczczenia tej okazji zrezygnowała
zarówno z męskiej marynarki, jak i jednej z dwóch spódnic, które zwykle nosiła. Marynarski
kapelusz zaś zastąpiła niezmiernie starym, słomkowym kapelusikiem, beztrosko przybranym
kwiatami z kościelnego ogrodu.
Parafianie zareagowali na jej widok złowrogim pomrukiem, przypominającym bzyczenie
rozgniewanych os, jednakże misjonarz nie zwrócił na to uwagi. Jego twarz rozjaśniła się, jak
gdyby sam wódz kanibali przybył, by wysłuchać jego kazania.
- A więc jednak pani przyszła, panno Bo wen! - wykrzyknął entuzjastycznie, wyciągając do
niej rękę.
Peg uścisnęła jego dłoń i z uwagą rozejrzała się dookoła.
- Dawno temu poprzysięgłam sobie, że moja noga nigdy tu nie postanie. Ale twoje słowa,
ojcze wielebny, dały mi do myślenia. Może rzeczywiście czegoś mi brakowało przez te
wszystkie lata.
Usłyszawszy to wyznanie, misjonarz poczuł się tak, jakby sam król wręczył mu medal. Po
tylu latach pracy w tropikalnym buszu miał z pewnością prawo do odrobiny próżności i teraz
z dumą myślał o swoim darze przekonywania. Ulegając słabości do teatralnych gestów, wziął
Peg pod ramię i powiódł ją główną nawą.
- Kto z nas, mając sto owiec, gdy straci jedną, nie zostawi pozostałych dziewięćdziesięciu
dziewięciu i nie pójdzie jej szukać?
Misjonarz miał dobre chęci, ale Peg zmarszczyła brwi, słysząc ten biblijny cytat. Uważała
swą
9 — Pojednanie
120
obecność w kościele za uprzejmość wyświadczoną Wielebnemu i nie była zadowolona, że
przyczepia się jej etykietkę zbłąkanej owieczki. Jeśli Wielebny chciał zilustrować swoje
kazanie konkretnymi przykładami ułomności natury ludzkiej, to, zdaniem Peg, powinien
raczej dokładniej przyjrzeć się siedzącym w ławkach parafianom.
Misjonarz nie zwrócił uwagi na minę starej kobiety i, bardzo z siebie zadowolony, raz jeszcze
uścisnął jej dłoń, po czym oddalił się w kierunku ołtarza.
Gdy Peg ruszyła w głąb kościoła, parafianie aż zatrzęśli się z oburzenia. Ze wszystkich stron
dobiegały ją gniewne szepty. Nikt nie chciał, aby zbłąkana owieczka usiadła obok niego.
- Rozsuńcie się, żeby nie mogła tu usiąść - szepnęła pani Biggins do swojej rodziny.
- Już czuję jej zapach - oznajmiła pani Tarbush przenikliwym szeptem, który usłyszało pół
kościoła.
A pani Sloane, która zadzierała nosa bardziej niż ktokolwiek inny, nawet nie zadała sobie
trudu, żeby ściszyć głos.
- Tylko spójrzcie na to dziwadło! - wrzasnęła. - Jeśli ona tu usiądzie, ja wyjdę.
Tego już było dla Peg za wiele. To właśnie owa nietolerancja sprawiła, że przez tyle lat
starała się trzymać z dala od kościoła w Avonlea i od przychodzących tu ludzi. Peg nie
znosiła hipokryzji i nie zamierzała dłużej wysłuchiwać podobnych impertynencji.
- Nie martwcie się - odparowała. - Nie mam najmniejszej ochoty siadać koło kogokolwiek z
was.
130
Pani Sloane szeroko otworzyła oczy i z oburzeniem potrząsnęła głową. Peg zatrzymała się na
samym środku kościoła. Zarzuciła na ramiona swój wełniany szal i po kolei przyglądała się
ludziom siedzącym w ławkach. Parafianie znieruchomieli pod jej spojrzeniem, a na ich
twarzach pojawił się wyraz niepokoju. Tylko jedna spośród zgromadzonych w kościele osób
rozumiała rozgoryczenie Peg Bowen.
- Panno Bowen, proszę usiąść tutaj - odezwał się Piotrek odważnie, podczas gdy wszyscy inni
nadal siedzieli w milczeniu.
Hetty syknęła oburzona, a Felicja omal nie zemdlała, gdy zdumiona Peg odwróciła się w ich
stronę.
- Piotrek! Co ty tu robisz? Nie spodziewałam się ujrzeć cię wśród tej dwulicowej bandy.
Jesteś znacznie lepszy od nich. Spójrz na przykład na Stefana Granta. - Peg wskazała palcem
zażywnego i elegancko ubranego mężczyznę. - Wygląda jak pączek w maśle. Podpalił własny
dom, aby zainka-sować ubezpieczenie, a potem zwalił winę na mnie.
- Coś podobnego! - wybuchnęła pani Sloane, a nieszczęsny Stefan Grant zrobił się taki
czerwony, jakby za chwilę sam miał zapłonąć.
- A taka Fanny Tarbush stale zadziera nosa, a przecież nie myśli o niczym innym, tylko o
złapaniu bogatego męża.
- Czy ktoś słyszał coś podobnego? - Pani Tarbush wyglądała tak, jakby za chwilę miała
zemdleć.
Peg wymierzyła jeszcze kilka następnych celnych ciosów, udowadniając, że potrafi odpłacić
131
pięknym za nadobne. Miała w tym zresztą spore doświadczenie. To, że nazywano ją
czarownicą, miało bowiem również swoje dobre strony - mogła bezkarnie mówić wszystko,
co tylko przyszło jej do głowy.
Następnie podeszła do ołtarza i zwróciła się twarzą do zebranych.
- No tak, nic się nie zmieniło. Ta sama banda hipokrytów, tylko nieco podstarzałych, ot i
wszystko. - Miała właśnie zamiar uśmiechnąć do Piotrka, gdy nagle pochwyciła spojrzenie
Hetty, od którego mogły popękać szyby w oknach. Peg odwzajemniła się jej podobnym.
- Mogłabym opowiedzieć kilka ciekawych rzeczy o Hetty King - podjęła znacząco.
Hetty skoczyła na równe nogi, a jej twarz zrobiła się biała jak prześcieradło. Nigdy dotąd nie
odezwano się do niej w ten sposób. Ponieważ nikt z zebranych nie zamierzał zareagować,
postanowiła wziąć sprawę w swoje ręce.
- Peg Bowen, skoro nie potrafisz uszanować świętości kościoła, bądź uprzejma opuścić to
miejsce!
Trzeba było nie lada odwagi, żeby nie posłuchać Hetty King, ale Peg tylko tupnęła nogą.
- To ty powinnaś się nauczyć prawdziwego chrześcijańskiego miłosierdzia - odparowała.
Hetty otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Stała bez ruchu, jakby zamieniła się w słup soli.
Twarze Oliwii i Alka poczerwieniały od powstrzymywanego z trudem śmiechu.
Peg zbliżyła się do ławki Hetty. Wiedziała, że nieprędko trafi jej się znowu taka gratka, po-
132
stanowiła zatem w pełni wykorzystać nadarzającą się okazję.
- Powinnaś poprosić pannę Oliwię albo swojego brata Alka, żeby udzielili ci paru lekcji -
kontynuowała. - A jedyna różnica między nami polega na tym, że ja mówię głośno to, co ty
mówisz za zamkniętymi drzwiami.
Piotrek, który wiele razy miał okazję słyszeć, co Hetty mówiła za zamkniętymi drzwiami, nie
potrafił już dłużej zachować powagi i parsknął śmiechem. Wszyscy obecni spojrzeli na niego
z przerażeniem, sądząc, że oszalał. Zdenerwowanie spowodowane pierwszą wizytą w
kościele, problemami z ubraniem i brakiem pieniędzy na tacę, sprawiło, że nerwy odmówiły
Piotrkowi posłuszeństwa. Przycisnął rękę do ust tak mocno, że aż palce mu pobielały, ale nie
udało mu się stłumić śmiechu.
- Masz całkowitą rację, chłopcze - rzekła Peg. - Niezłe towarzystwo. Koń by się uśmiał.
To powiedziawszy, zarzuciła szal na ramiona i ruszyła w kierunku drzwi. Wielebny
Brinsmead, widząc, że jego przemieniona w tygrysa owieczka opuszcza kościół, wyciągnął
rękę w błagalnym geście.
- Panno Bowen! - krzyknął.
Ale Peg miała dość słuchania misjonarzy i nie zamierzała się zatrzymać
Piotrek przestał wreszcie zanosić się śmiechem i z jego gardła wydobywał się jedynie cichy
chichot. Felicja aż skuliła się ze wstydu i upokorzenia. Sara z całej siły kopnęła Piotrka w
łydkę.
- Uspokój się. Pogarszasz tylko sytuację.
133
Pastor Leonard, który przez dłuższą chwilę stał jak sparaliżowany, otrząsnął się z odrętwienia.
To był jego kościół i to on winien przywrócić tu porządek. Rzucił pełne wyrzutu spojrzenie
na Brinsmeada i spiesznie ruszył w stronę ołtarza.
- Proszę o ciszę. Panie Boynton, czy zechciałby pan łaskawie zaczął grać? - zwrócił się do
organisty.
Obaj duchowni szybko przystąpili do odprawiania nabożeństwa. Wielebny Leonard usiłował
przywrócić atmosferę skupienia za pomocą modlitwy, a wielebny Brinsmead opowiadał o
poligamii wśród dzikich plemion. Jednakże żadnemu z nich nie udało się wymazać z pamięci
parafian tego, co przed chwilą zaszło. Hetty siedziała sztywna, jakby połknęła kij. Felicja
czuła się tak zawstydzona z powodu Piotrka, że ani razu nie podniosła głowy. Piotrek myślał
tylko o tym, że jego chlebodawczyni jest wściekła i że Felicja nie odezwie się do niego do
końca życia. Pani Sloane zaś z całej siły ściskała swoją książeczkę do nabożeństwa, a gdy
organy umilkły, w towarzystwie pani Tarbush opuściła spiesznie kościół.
- Nigdy w życiu nie spotkało mnie coś podobnego! - wy buchnęła, gdy tylko znalazły się na
zewnątrz.
- Ależ tupet ma ta kobieta! - przyznała pani Tarbush.
Stefan Grant pośpiesznie oddalił się w kierunku swojego powozu. Chciał uniknąć wszelkich
pytań na temat pożaru. Za nim szła Hetty, ciągnąc za sobą Sarę i Piotrka. Jej twarz była sina z
wściekłości.
!34
- Tym razem przebraliście miarkę! Zrobiłaś z nas pośmiewisko przed całym miastem, Saro
Stanley. Powinnam przełożyć cię przez kolano i sprawić porządne lanie. A co się tyczy ciebie,
Piotrze, moja cierpliwość się wyczerpała. Gdy tylko znajdę kogoś na twoje miejsce,
natychmiast cię zwolnię!
Hetty puściła ręce dzieci i ruszyła do powozu. Piotrek, całkowicie oszołomiony, stał
nieruchomo, patrząc na Sarę. Jak ma dalej żyć, jeśli nie zdoła zarobić na swoje utrzymanie?
Wujek Alek, który słyszał wszystko, co powiedziała Hetty, przedarł się przez wychodzący
tłum i pośpieszył w jej kierunku.
- Hetty, chyba zbyt pochopnie podjęłaś decyzję. Posłuchaj tylko... - rzekł. Ale Hetty nawet na
niego nie spojrzała.
Piotrek wykręcał palce z rozpaczy i usiłował nie wybuchnąć płaczem przy Felicji. Próba
zostania prezbiterianinem smutno się dla niego skończyła, postanowił więc, że w przyszłości
będzie trzymał się z daleka od kościoła w Avonlea.
Rozdział piąty
Owa niedziela była jednym z tych pięknych, słonecznych dni, w czasie których wprost nie
wypada robić nic innego, jak tylko cieszyć się życiem. Sara i jej kuzyni zbierali na plaży
muszelki, a teraz zbiegali jak szaleni z porośniętej trawą skarpy, dumnie wymachując swoimi
łupami. Edek Ray i jego siostrzyczka Klementynka, która była
135
najbliższą przyjaciółką Cecylki, biegli wraz z nimi, śmiejąc się beztrosko. Klementynka i
Cecylka, najmłodsze z całej gromadki, musiały nieźle wyciągać nóżki, żeby nadążyć za
wszystkimi.
Sara jednak nie mogła w pełni cieszyć się urodą tego wspaniałego dnia. Ani na chwilę nie
potrafiła zapomnieć o tym, że ciocia Hetty postanowiła zwolnić Piotrka. Wyrzucała sobie, że
to ona nakłoniła chłopca do pójścia do kościoła. Teraz jedyną jej nadzieją był wuj Alek, który
obiecał, że wstawi się za Piotrkiem, gdy tylko ciocia Hetty nieco ochłonie po ostatnich
wydarzeniach.
Tymczasem Piotrek i wujek Alek reperowali płot okalający pastwisko. Na farmie należy
natychmiast naprawiać takie uszkodzenia, żeby zwierzęta nie przedostawały się na czyjeś
pole i nie niszczyły zbiorów. Piotrek dopasował właśnie ostatni, trudny do ustawienia drążek,
a wuj Alek, za pomocą ogromnych obcęgów, umocował go drutem.
- Dobra robota, chłopcze - powiedział. - Jeszcze trochę i będziesz mógł prowadzić własną
farmę.
Czy ktoś, komu właśnie oświadczono, że zostanie zwolniony, mógł spodziewać się takiej
pochwały? Wuj Alek popatrzył z uznaniem na efekt pracy Piotrka, a napotkawszy jego
niespokojne spojrzenie, poklepał chłopca po ramieniu.
- Mam jeszcze coś do zrobienia, ale jak tylko skończę, pójdę porozmawiać z Hetty.
Piotrek wiedział, czego ma dotyczyć ta rozmowa, i w jego serce wstąpiła nadzieja. Być może
wszystko da się jeszcze naprawić.
136
Alek przyglądał się przez chwilę zbiegającej ze skarpy wesołej gromadce.
- Te dzieciaki to wieczne utrapienie - powiedział z czułością i ruszył w kierunku Różanego
Dworku.
Piotrek spojrzał ze smutkiem na zbliżającą się grupkę. On też był dzieckiem i też miał ochotę
pobiegać po łące. Na pewno przegoniłby Edka Raya. Od dawna już marzył o tym, żeby się z
nim pościgać. Ale lepiej nawet nie myśleć o takich rzeczach. Miał już wystarczająco dużo
kłopotów.
Z westchnieniem ruszył w stronę stosu porąbanego drzewa. Tymczasem Edek dogonił
właśnie Felicję. Edek był wysokim jak na swój wiek, przystojnym i silnym chłopcem i
przyprawiał o drżenie niejedno serduszko.
- Dlaczegoś na mnie nie zaczekała? - spytał.
- Zapomniałam, Edwardzie.
Felicja wcale nie zapomniała. Chciała po prostu, żeby chłopiec zapracował sobie na zaszczyt
przebywania w jej towarzystwie. Edek sięgnął do kieszeni.
- Chciałem podarować ci tę muszelkę.
Trzymał w ręku przepiękną, jasnokremową muszlę z błękitnymi cętkami. By ją zdobyć,
musiał wejść do wody aż po kolana. Felicja uwielbiała śliczne rzeczy. Włożyła muszlę do
swojego koszyczka. Edek uśmiechnął się z dumą od ucha do ucha. Wkrótce jednak przekonał
się, że jego radość była przedwczesna. Felicja wręczyła mu koszyk z muszlami, a sama
wspięła się na ogrodzenie, żeby porozmawiać z Piotrkiem.
137
- Zastanowiła się chwilę, po czym buzia jej się rozjaśniła. - Mam pomysł, pomożemy ci.
- Mów za siebie. Ja nie pracuję na farmie
- oburzył się Edek Ray.
- Edwardzie Rayu, twój dziadek był rolnikiem
- zauważyła Felicja. Najwidoczniej postanowiła dokuczyć Edkowi i aby osiągnąć ten cel,
gotowa była nawet poprzeć propozycję Sary.
- Ale ja nim nie będę - odpowiedział niegrzecznie Edek.
Aż trudno w to uwierzyć, ale to Felek pomógł Sarze wcielić jej plan w życie.
- Chodźcie, będzie fajna zabawa! - zawołał. Tylko chęć utarcia nosa Edkowi mogła skłonić
Felka do ciężkiej pracy. Przeskoczył przez ogrodzenie i skierował się ku stercie drewna.
Reszta dzieci podążyła za nim, wszyscy z wyjątkiem Edka i Felicji.
- Klementyno, powiem wszystko mamie!
- krzyknął Edek do siostry.
Felicja zastanawiała się właśnie, po czyjej jest stronie, kiedy nadjechała Oliwia. Powóz był po
brzegi wypełniony paczkami z odzieżą dla misji.
- Ciocia Oliwia! - zawołała Felicja.
- Prr! - krzyknęła Oliwia na Czarnulkę. Klacz zatrzymała się przy ogrodzeniu, a Oliwia
ostrożnie wysiadła z bryczki.
- Dzień dobry, kochanie. Bądź tak dobra i pomóż mi z tymi paczkami. Piotrku, czy mógłbyś
zaprowadzić Czarnulkę do stajni?
- Dobrze, proszę pani. - Piotrek zawsze z przyjemnością pomagał Oliwii.
- Dziękuję ci.
139
- Zastanowiła się chwilę, po czym buzia jej się rozjaśniła. - Mam pomysł, pomożemy ci.
- Mów za siebie. Ja nie pracuję na farmie
- oburzył się Edek Ray.
- Edwardzie Rayu, twój dziadek był rolnikiem
- zauważyła Felicja. Najwidoczniej postanowiła dokuczyć Edkowi i aby osiągnąć ten cel,
gotowa była nawet poprzeć propozycję Sary.
- Ale ja nim nie będę - odpowiedział niegrzecznie Edek.
Aż trudno w to uwierzyć, ale to Felek pomógł Sarze wcielić jej plan w życie.
- Chodźcie, będzie fajna zabawa! - zawołał. Tylko chęć utarcia nosa Edkowi mogła skłonić
Felka do ciężkiej pracy. Przeskoczył przez ogrodzenie i skierował się ku stercie drewna.
Reszta dzieci podążyła za nim, wszyscy z wyjątkiem Edka i Felicji.
- Klementyno, powiem wszystko mamie!
- krzyknął Edek do siostry.
Felicja zastanawiała się właśnie, po czyjej jest stronie, kiedy nadjechała Oliwia. Powóz był po
brzegi wypełniony paczkami z odzieżą dla misji.
- Ciocia Oliwia! - zawołała Felicja.
- Prr! - krzyknęła Oliwia na Czarnulkę. Klacz zatrzymała się przy ogrodzeniu, a Oliwia
ostrożnie wysiadła z bryczki.
- Dzień dobry, kochanie. Bądź tak dobra i pomóż mi z tymi paczkami. Piotrku, czy mógłbyś
zaprowadzić Czarnulkę do stajni?
- Dobrze, proszę pani. - Piotrek zawsze z przyjemnością pomagał Oliwii.
- Dziękuję ci.
139
Oliwia wraz z Felicją ruszyły w stronę domu.
W tym czasie Alek odbywał w kuchni obiecaną rozmowę z Hetty. Stał koło pieca i palił fajkę.
Alek zawsze palił fajkę, gdy musiał poruszyć jakąś delikatną sprawę.
- Nie bądź dla niego zbyt surowa, Hetty. Piotrek spisał się na medal, reperując płot. Po
ż
niwach trzeba będzie oczywiście pomyśleć o postawieniu nowego ogrodzenia. Poza tym
dach wymaga naprawy.
- O Boże, co jeszcze?
Hetty podejrzewała, że jej brat wymyśla coraz to nowe zajęcia, żeby skłonić ją do
zatrzymania Piotrka. Jak tu wierzyć Alkowi, który zawsze miał zbyt miękkie serce dla
parobków?
W tym momencie do kuchni wkroczyły Oliwia i Felicja, obładowane paczkami.
- Wróciłam - oznajmiła Oliwia. - O, Alek, witaj. Połóż to wszystko na stole, Felicjo. Dziękuję
ci, kochanie.
- Nie ma za co, ciociu, to ja już pójdę, do widzenia.
Felicja położyła paczki na stole i wyszła tak prędko, jak tylko było to możliwe. Bała się, że
znów wynajdą jej jakieś zajęcie. Nie miała zamiaru tracić tak pięknego dnia na pracę.
- Do widzenia! - zawołał za nią ojciec, ale Felicja już tego nie usłyszała.
- Co za dzień - powiedziała Oliwia, zdejmując kapelusz i poprawiając włosy przed lustrem. -
Zgadnijcie, kogo spotkałam dziś w Markdale.
Alek pytająco uniósł brwi.
- Kogo?
140
- Matkę Piotrka. Wyglądała na bardzo zmęczoną i zmartwioną. Ledwie wiąże koniec z
końcem. Pracuje jako gospodyni u pani Connolly.
Ta smutna wiadomość nie zrobiła najmniejszego wrażenia na Hetty, która właśnie podlewała
kwiatki. Hetty święcie wierzyła, że każdy jest kowalem swego losu.
- Też coś! Sama sobie winna. Gdyby miała choć odrobinę zdrowego rozsądku, nie wyszłaby
za Jacka Craiga.
- Wiele przeżyła - wtrąciła Oliwia, która zawsze gotowa była współczuć innym, co irytowało
Hetty.
- Jeśli to, co słyszałam jest prawdą, Jacek Craig znajduje się we właściwym dla siebie
miejscu, za kratkami.
- No cóż, to na pewno będzie dla niego nauczką
- powiedział Alek, zaciągając się fajką. Jacek Craig uchodził za upartego młodego człowieka,
któremu potrzebna była mocna ręka.
- Nie jestem jednak przekonana, czy Piotrek nadaje się do tej pracy - kontynuowała Hetty,
powracając do wcześniej podjętego tematu. - Nigdy nie będzie tak dobrym parobkiem jak
stary Jake. Jake naprawiłby ogrodzenie, zanim ja w ogóle bym się dowiedziała, że było
zniszczone.
- To prawda, masz rację, nigdy nie będzie tak dobry jak stary Jake - przyznał Alek. - Ale to
porządny chłopak.
- Tak właśnie, chłopak. W tym leży problem
- zrzędziła Hetty. - A ja, nie dość, że prowadzę szkołę i zajmuję się wychowaniem Sary,
muszę jeszcze pilnować, żeby na farmie było wszystko
141
w porządku. Nigdy nie powinnam zgadzać się na przyjęcie tego chłopca do pracy.
Alek odsunął się od pieca, jakby szykował się do wyjścia. Nie lubił słuchać narzekań Hetty.
- Mówiłem ci już tyle razy, że zajmę się wszystkim, z czym Piotrek sobie nie poradzi, więc
przestań się tym gryźć.
To powiedziawszy wyszedł na dwór, gdzie świeciło słońce i gdzie czekała na niego nie
dokończona robota.
Rozdział szósty
Felek i Piotrek kończyli właśnie układać drewno.
- No, zrobione - odetchnął Piotrek. - Dzięki, Felku.
Felek wyprostował się, bardzo z siebie zadowolony, i podszedł do reszty dzieci. Piotrek
ruszył za nim, ale zatrzymał się niepewnie przy ogrodzeniu.
- Chodź z nami, pobawimy się - zawołał Felek. Sara poderwała się z miejsca. Gdy tylko
zobaczyła, że Piotrek zakończył pracę i może wziąć udział we wspólnej zabawie, humor
wyraźnie jej się poprawił. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jakie wspaniałe rzeczy można
robić w takie cudowne popołudnie.
- Mam pomysł, pobawmy się w ciuciubabkę koło stawu.
Edek już, już chciał się poderwać, ale opamiętał się w ostatniej chwili.
- Nie znoszę bawić się w ciuciubabkę - oznaj-
142
mił swoim wyniosłym, irytującym tonem. Za to Felek, który uwielbiał wszelkie gry,
natychmiast podchwycił pomysł Sary.
- Kto ostatni, ten jest zgniłe jajo! - krzyknął przez ramię, sadząc ogromne susy przez łąkę.
Sara podbiegła do Piotrka, który właśnie odwią-zywał Czarnulkę, żeby odprowadzić ją do
stajni.
- No chodź, Piotrek. Później ją odprowadzisz, a my pomożemy ci w zbieraniu jajek.
Piotrek spojrzał na klacz z poczuciem winy. Jajka mogą poczekać, ale koń - nie. Czarnulka
odbyła długą drogę do Markdale i z powrotem i teraz z niezadowoleniem machała ogonem.
Była spragniona, chciała też wreszcie zrzucić z siebie uprząż. Poza tym w stajni czekał na nią
owies.
- Bo ja wiem...
- No chodź - prosiła Sara i też ruszyła biegiem. - Będzie fajna zabawa.
Piotrek zdążył już odwiązać Czarnulkę i patrzył smętnie, jak Felek, Cecylka i Klementynka
znikają za wzgórzem. Za nimi biegły Sara i Felicja. Zawahał się, wiedząc, że naprawdę
powinien najpierw zająć się koniem. Wreszcie uległ pokusie, z powrotem przywiązał konia i
pobiegł za dziećmi.
Edek Ray uśmiechnął się złośliwie, chyłkiem rozwiązał lejce i też ruszył w kierunku stawu.
Staw był niezwykle interesującym miejscem. Rosły tam trzciny i kępy tataraku wyższe od
Cecylki, zewsząd słychać było kumkanie żab, a po gładkiej jak lustro tafli wody pływały
kaczki. Wokoło rozlegał się śmiech, chichoty i radosne okrzyki. Felicja miała zawiązane oczy
i próbowała złapać
143
któreś z dzieci. Edek Ray trzymał się z boku, bo, jak oświadczył, nie zwykł brać udziału w tak
głupich zabawach. Prawda natomiast była taka, że nie znosił gier, w których nie mógłby się
czymś wyróżnić. Nie miał ochoty na zabawę, w czasie której Felicja mogła schwytać zarówno
jego, jak i Piotrka.
Natomiast Piotrek był w siódmym niebie. Niezwykle rzadko zdarzało mu się tak bawić. Jego
twarz promieniała szczęściem. Na jedną krótką chwilę zapomniał o swoich nie kończących
się obowiązkach i o Czarnulce.
- Złap mnie! - krzyknął do Felicji. - Tu jestem! Pochylił się i wpadł prosto w jej wyciągnięte
ręce. Felicja natychmiast odgadła, kogo udało jej się złapać.
- Wiedziałam, że to ty - oświadczyła takim tonem, jakby posiadała jakiś szczególny dar i
potrafiła widzieć z zamkniętymi oczyma.
Ostentacyjnie nie zwracała uwagi na Edka, wiedząc, jak bardzo go to denerwuje. Teraz
puściła Piotrka i, chichocząc, zaczęła biec w kierunku brzóz rosnących koło Różanego
Dworku. Jej kasztanowe włosy rozwiewały się na wietrze. Piotrek pobiegł za nią. Dogonił ją
między drzewami i schwycił za rękę.
- Mam cię! - krzyknął.
Nawet Felicja zapominała czasami o swojej dumie. Zaróżowiona i zdyszana, uśmiechnęła się
do Piotrka. Dopiero gdy zobaczyła, że pozostałe dzieci nadbiegają w ich kierunku,
niespodziewanie zapłonęła gniewem.
- Jak śmiesz! - krzyknęła, wyrywając rękę.
144
Piotrek spojrzał na nią zaskoczony.
- O co chodzi? - zapytał Edek surowo.
- Usiłował wziąć mnie za rękę!
Felicja powiedziała to takim tonem, jakby Piotrek zamierzał ukraść jej wszystkie dziesięć
palców i wsadzić je do kieszeni.
- Co takiego?
Edek był zły, że musi rywalizować z parobkiem o względy Felicji, a jej słowa dały mu
pretekst do działania. Podszedł do Piotrka i niewiele myśląc, pchnął go na ogrodzenie, które
pękło z wielkim trzaskiem, łamiąc się dokładnie tam, gdzie Piotrek dopiero co je zreperował.
Hałas wystraszył Czarnulkę, która odskoczyła w bok i, szarpnąwszy powóz, ruszyła przed
siebie.
- Piotrek! - krzyknęła przerażona Felicja, zasłaniając usta rękami.
Tak, to był dla Piotrka znacznie poważniejszy kłopot niż pretensje Felicji o to, że łapie ją za
rękę.
- Koń! - krzyknął, wydostając się spośród desek, i pognał za zwierzęciem, jak potrafił
najszybciej, a reszta dzieci ruszyła za nim.
Rozdział siódmy
Na nieszczęście rozpędzone powozy robią dużo hałasu. Alek, Hetty i Oliwia usłyszeli z
kuchni Różanego Dworku straszliwy turkot.
- Co się stało? - zapytała Hetty.
Alek, siedzący najbliżej okna, poderwał się z krzesła.
10 — Pojednanie
145
- Ten przeklęty koń uciekł!
Wszyscy wyszli na dwór w chwili, gdy drogą pędziły dzieci, a Piotrek, biegnący na przedzie,
krzyczał rozpaczliwie:
- Czarnulko, stój!
- Co tu się, u licha, dzieje? - zawołała Hetty, jak gdyby owa scena nie była oczywista nawet
dla kompletnego idioty.
Wuj Alek ruszył za koniem. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Czarnulka wprzęgnięta do
powozu i mknąca na oślep... To mogło się źle skończyć.
- Nie martwcie się, złapię ją!
Oliwia także zaczęła biec, unosząc wysoko spódnicę. Natomiast Hetty przede wszystkim
zainteresowana była znalezieniem winnego. Dostrzegła go natychmiast.
- Piotrze Craigu, chodź tu w tej chwili! Chłopiec poczuł się tak, jakby ktoś smagnął go
batem po plecach. Choć był o krok od powozu, zatrzymał się posłusznie w miejscu i zawrócił,
przerażony.
- Tak, proszę pani - wykrztusił. Wiedział, że tym razem wszystko stracone.
- Kto zostawił odwiązanego konia?
- Chyba ja, proszę pani - przyznał chłopiec. Nie przyszłoby mu nawet do głowy zwalać winy
na kogoś innego, jak zapewne uczyniłby jakiś mniej uczciwy chłopiec. Ale nie na wiele zdała
się teraz jego uczciwość: Czarnulka pędziła w nieznane, a Hetty pomstowała:
- Czy nie potrafisz dopilnować najprostszej rzeczy? Przez ciebie koń może złamać nogę.
146
Chłopiec zwiesił głowę. Pragnął, żeby ziemia się pod nim rozstąpiła.
- Tak mi przykro.
Hetty być może także wolałaby, żeby Piotrek zapadł się pod ziemię. Ponieważ jednak nic nie
zapowiadało rychłego kataklizmu, doszła do wniosku, że sama musi uporać się z tą sprawą.
Gdy Hetty była o czymś głęboko przekonana, natychmiast podejmowała decyzję, nie tracąc
czasu na rozważania. Teraz, trzęsąc się ze złości, wyciągnęła rękę i wskazała palcem drzwi.
- Mam już ciebie dość! Wracaj, skąd przybyłeś. Pakuj swoje rzeczy.
Powiedziawszy to ruszyła w pogoń za koniem. Zrozpaczony chłopiec stał przez chwilę na
ś
rodku drogi, potem poczłapał powoli, krok za krokiem, do Różanego Dworku. Tymczasem
dzieci i Oliwia wracały już do domu. Po drodze napotkały Hetty.
- Wuj Alek schwytał klacz - poinformowała ciotkę Sara, z trudem łapiąc oddech, szczęśliwa,
ż
e nikomu nic się nie stało. - Czarnulka zatrzymała się przy strumyku, żeby się napić wody.
Gdzie jest Piotrek?
Ale Hetty on już nie obchodził. Teraz miała przed sobą kolejną ofiarę. Popatrzyła surowo na
Sarę i wycedziła przez zęby:
- Mówiłam ci setki razy, żebyś nie zadawała się z tym chłopcem, Saro Stanley. - Następnie
odwróciła się i pomaszerowała w stronę domu.
Nos Felicji powędrował w górę. Instynktownie stawała zawsze po stronie silniejszego.
147
- Byliśmy dla niego zbyt uprzejmi. I pomyśleć tylko, ten parobek usiłował wziąć mnie za
rękę!
Felicja nie wyglądała na nieszczęśliwą. Znalazła się w centrum uwagi i czuła z tego powodu
satysfakcję. Edek od razu zauważył jej zadowoloną minę i postanowił ruszyć do ataku.
- A czegóż można się spodziewać po Piotrku? Przecież jego ojciec siedzi w więzieniu.
- Może też jest niewinny, tak jak mój tata - zaprotestowała Sara gwałtownie. - I może wcale
nie zrobił tego, o co go oskarżają.
- Może - wtrąciła Felicja. - Ale nie jest to pewne.
Tu Felicja popełniła wielki błąd. Sara fuknęła jak rozgniewana kotka. Uważała swojego ojca
za najwspanialszego człowieka na świecie. Biada temu, kto był innego zdania.
- Zamknij buzię, Felicjo King! Mój ojciec nie zrobił niczego złego!
- Miałam na myśli ojca Piotrka - dodała pośpiesznie Felicja, zdumiona reakcją kuzynki.
Sara odwróciła się bez słowa i pobiegła w stronę domu. Felicja stała przez chwilę
nieruchomo, po czym wolnym krokiem udała się za nią.
Tymczasem Sara, z oczyma pełnymi łez, pognała na górę. Omal nie zderzyła się z Piotrkiem,
który schodził właśnie po schodach. Miał przerzucony przez plecy duży worek. I bardzo
smutną minę.
- Piotrek, co ty wyrabiasz?! - zawołała przerażona.
- Twoja ciotka mnie odprawiła. Kazała mi spakować rzeczy.
- Co takiego!
Piotrek spuścił głowę. Powoli zaczął zdawać sobie sprawę z tego, co znaczy stracić pracę.
- Mama tak na mnie liczyła, a ja ją zawiodłem, właśnie teraz, gdy tak bardzo mnie potrzebuje.
- Och, nie!
Sara zawróciła i pobiegła do kuchni. Zastała tam ciotkę Oliwię zajętą nakłanianiem Hetty do
tego, do czego i dziewczynka zamierzała ją nakłonić.
- Hetty, proszę, daj mu jeszcze jedną szansę - błagała Oliwia.
Hetty nie była jednak w nastroju do wybaczania. Podjęła decyzję i nie zamierzała jej
zmieniać.
- Oliwio, kierujesz się wyłącznie sercem, zapominając o rozumie. Odnoszę wrażenie, że na
farmie jest jeszcze jedno dziecko, które muszę wychowywać. Mam na myśli ciebie.
Sara żarliwie wtrąciła się do rozmowy.
- Ciociu Hetty, nie możesz zwolnić Piotrka. On nie jest niczemu winien. Widziałam na własne
oczy, że przywiązywał konia. Naprawdę.
Oliwia, ośmielona nieco słowami Sary, ponownie spróbowała wpłynąć na siostrę.
- Wiesz przecież, ile ta praca dla niego znaczy.
- Ciociu Hetty, jeśli pozwolisz zostać Piotrkowi, nie będę się z nim zadawać, obiecuję. Nie
będę nawet z nim rozmawiać - prosiła Sara gorąco. Doskonale pamiętała, że to ona namówiła
Piotrka, by poszedł się z nimi bawić. Jeśli tylko Piotrek zostanie na farmie, była gotowa
zalepić sobie buzię klejem.
Rozbrajająca szczerość i płomienne przysięgi nie robiły jednak na Hetty wrażenia. Była twar-
149
da jak głaz. Sara lubiła używać pięknych słówek. Hetty przekonała sie o tym już pierwszego
dnia po przyjeździe dziewczynki do Różanego Dworku.
- Ile już razy obiecywałaś mi to, Saro?
- Przysięgam, ciociu - zapewniała Sara, składając dłonie w błagalnym geście. - A poza tym,
jeśli go wyrzucisz, gdzie on zamieszka? Przecież Piotrek nie ma już domu.
Ten argument zmiękczył nieco serce Hetty. Zacisnęła usta i zaczęła przemierzać kuchnię tam
i z powrotem.
- Chciałam pomóc Piotrkowi i jego matce, ale myślę, że to był zły pomysł. Potrzebuję kogoś,
kto będzie w stanie poprowadzić farmę tak, jak robił to niegdyś stary Jake. Poza tym sądzę, że
Piotrkowi będzie lepiej gdzie indziej. Może jego matka mogłaby...
- Ale obiecałaś wziąć go do siebie, by mógł chodzić do szkoły - przerwała Oliwia, widząc, że
jej siostra zaczyna się wahać. Dla Hetty wysłanie dziecka do szkoły miało ogromne
znaczenie.
Sara pośpieszyła w sukurs Oliwii.
- No właśnie, ciociu Hetty, nie można łamać obietnic.
W rodzinie Kingów słowo było rzeczą świętą. Już drugi raz Sara ośmieliła się przypomnieć o
tym fakcie Hetty. Poprzednio chodziło o strój na niedzielne nabożeństwo.
Nagle w drzwiach kuchni pojawił się Piotrek.
- Jestem gotów, proszę pani - wyjąkał chłopiec ze spuszczoną głową.
Hetty, choć bywała szorstka, miała w gruncie
150
rzeczy dobre serce. Zobaczyła, jak bardzo Piotrek jest smutny, i nie mogła już dłużej
obstawać się przy swoim.
- No cóż, Piotrze, może się zbytnio pośpieszyłam - westchnęła głęboko.
Piotrek szybko uniósł głowę.
- Słucham, proszę pani? - zapytał z niedowierzaniem i nadzieją w głosie.
- Tak, przyznaję, dzieci nie powinny były ci zawracać głowy. Ale ty też powinieneś lepiej
pilnować konia. Mogło stać się coś złego. Jeśli jednak wyciągniesz właściwe wnioski z tego
zdarzenia i będziesz potrafił pogodzić swoje obowiązki z chodzeniem do szkoły, to... no tak,
to możesz zostać.
Twierdza poddała się. Sara szalała z radości. Miała ochotę tańczyć dookoła kuchni, ale
zwycięski taniec raczej nie byłby na miejscu, więc dziewczynka ograniczyła się jedynie do
okazania ciotce wdzięczności.
- Dziękuję, ciociu Hetty - wyszeptała z przejęciem.
- Ale pamiętaj, Piotrze, będzie to dla ciebie okres próbny. Zobaczymy, jak sobie poradzisz -
ostrzegła Hetty. Nie mogła dopuścić, aby ktokolwiek posądził ją o słabość.
Piotrek gotów był się zgodzić nawet na dwadzieścia lat próby, byleby tylko pozostać na
farmie Kingów.
- Nie będzie pani tego żałować - obiecał z wdzięcznością. I czym prędzej wybiegł z kuchni,
jakby obawiał się, że łaska, która na niego spłynęła, mogła być mu w jakiś sposób odebrana.
151
Sara, cała promieniejąca szczęściem, również zniknęła za drzwiami. Wyglądało na to, że
trudno jej będzie dotrzymać danego ciotce słowa i zostawić Piotrka w spokoju. Bo czyż świat
nie jest pełen pokus?
Rozdział ósmy
Następnego dnia rankiem Sara, dzieci Kingów i Piotrek, wszyscy w uczniowskich strojach,
szli do szkoły. W rękach trzymali papierowe torby z jedzeniem. Felek, mimo że zjadł przed
wyjściem solidne śniadanie, już zabierał się do kanapki.
- Feliksie, jeszcze nie jest pora lunchu - strofowała go Felicja. To ona stała na straży
właściwego odżywiania się całej rodziny Kingów. Przynajmniej tak jej się zdawało.
- Umieram z głodu - żalił się Felek. Miał jedenaście lat, a chłopcy w tym wieku pochłaniają
tony jedzenia.
- Ty zawsze umierasz z głodu.
Felicja nie miała najlepszego zdania o wiecznie głodnych chłopcach, zwłaszcza że to ona
musiała zajmować się przygotowaniem dla nich posiłków.
Piotrek, idący obok, nie myślał o jedzeniu, nie myślał nawet o Felicji. To był dla niego wielki
dzień. Hetty dotrzymała obietnicy i pozwoliła mu się uczyć. Można powiedzieć, że miał
szczęście. Wielu farmerów nie chce nawet słyszeć o posyłaniu swych parobków do szkoły.
Piotrek czuł w sercu radość i strach. Oto otwierały się przed nim nowe możliwości i musiał
znaleźć w sobie dosyć siły, by ich nie zmarnować.
752
- Dam z siebie wszystko. Udowodnię pannie King, że potrafię się uczyć - przyrzekał sobie.
Miał nadzieję, że pilnością w nauce zmaże swoje winy. Dwa razy zawiódł i bardzo chciał
zrehabilitować się w oczach Hetty. - Ale ja niewiele wiem o szkole - zwierzał się Sarze. -
Właściwie nigdy do niej nie chodziłem.
Sara uśmiechnęła się lekko, chcąc go uspokoić. Bardzo zależało jej na tym, aby Piotrkowi się
powiodło. Nie tak dawno ona sama była w podobnej sytuacji. W Montrealu miała prywatnych
nauczycieli. Ojciec płacił im słono, a i tak wykształcenie Sary pozostawiało wiele do
ż
yczenia. Na początku wszyscy w Avonlea wytykali jej nieuctwo.
- Nie martw się, Piotrku. Ja też nie uczyłam się w prawdziwej szkole, a teraz doskonale daję
sobie radę.
Na twarzy chłopca malowały się na przemian powątpiewanie i nadzieja. Nie chodziło tylko
0 Hetty. Tego, by Piotrek się kształcił, zawsze pragnęła jego ukochana mama.
Rozmowa urwała się, gdyż na skrzyżowaniu dróg czekali już Edek i Klementynka. Edek
obrzucił Piotrka szyderczym spojrzeniem.
- Spójrzcie tylko, nadchodzi książę stajni.
Był wściekły, że Piotrek znalazł się w ich gronie
1 że Felicja będzie miała teraz okazje z nim rozmawiać.
- Zamknij się, Edwardzie - rzuciła groźnie Sara, stając w obronie Piotrka. Domyślała się, kto
odwiązał Czarnulkę, i czuła, że Edek będzie Piotrkowi dokuczał. Była gotowa zrobić
wszystko, by go przed nim ochronić.
153
- Saro uspokój się - skarciła ją Felicja. - Nie zwracaj na nią uwagi, Edwardzie.
Ach, więc! Felicja znów przeszła na jego stronę. Edek odepchnął Piotrka i z triumfalną miną
zajął miejsce koło dziewczynki. Oboje oddalili się nieco od całej gromadki.
Felek, idący z tyłu, spokojnie zajadał następną kanapkę, Sara odgrażała się w duchu Felicji, a
Cecylka, zajęta rozmową z Klementynką, nie zwracała na nikogo uwagi. Nagle zobaczyła coś
w oddali.
- Och, nadchodzi Peg Bowen - ostrzegła, wskazując palcem przed siebie. Peg dźwigała duży
wiklinowy kosz. Co jakiś czas pochylała się i coś do niego wkładała. Zapewne zbierała
czarodziejskie zioła, których potrzebowała do swoich diabelskich praktyk. Znikając tak i
pojawiając się wśród porannej mgły, unoszącej się nad łąką, przypominała ducha.
Edek przystanął i zaczął się niespokojnie kręcić w miejscu. Nie miał już zadowolonej miny.
- Uciekajmy, zanim nas zobaczy i rzuci urok! - krzyknął w końcu i co sił w nogach popędził
przed siebie.
Pozostałe dzieci też dały drapaka. Jedynie Piotrek spokojnie kroczył dalej. Nie zamierzał
uciekać na widok Peg zbierającej zioła.
Gdy Sara zwolniła kroku, wszyscy zrobili to samo. Dobiegli już prawie do szkolnego
dziedzińca.
- Ona nawet na nas nie spojrzała. - Sara poczuła, że oblewa się rumieńcem. Wstydziła się
swojego zachowania.
- Wcale nie musi na nas patrzeć - oświadczyła
154
Klementynka, starając się z całych sił nadążyć za resztą. - Moja mama twierdzi, że ona ma
oczy z tyłu głowy - dodała, z trudem łapiąc oddech.
- Ależ to niemożliwe! - zaprzeczyła stanowczo Sara.
„No tak, niedługo pani Ray zacznie przekonywać wszystkich, że Peg ma skrzydła i lata w
nocy jak nietoperz" - pomyślała.
Dzieci obejrzały się nerwowo za siebie. Peg zbliżała się właśnie do ogrodzenia. Z wielką
uwagą przyglądała się Piotrkowi. Wyglądało na to, że chce mu coś powiedzieć. W tym
momencie powietrze przeszył donośny głos Edka.
- Spójrzcie tylko, oni są przyjaciółmi! Piotrek Craig to pomocnik czarownicy! - Edek,
speszony odwagą Piotrka, nie chciał dać innym, a w szczególności Felicji, pretekstu do
komentarzy na temat swojej ucieczki.
Gdy zobaczył, że rozbawiła ich jego szydercza uwaga, poczuł się trochę pewniej.
Wszystkie dzieci zajęły już swoje miejsca. Tylko Piotrek stał za nauczycielką, zwrócony
przodem do klasy. Zanim Hetty zadecyduje, gdzie ma usiąść nowy uczeń, musi ocenić
poziom jego wiedzy.
Hetty podeszła do tablicy i napisała na niej jakieś cyfry.
- A teraz zobaczymy, co potrafisz. Możesz je do siebie dodać?
Piotrek z przerażoną miną sięgnął po kredę. Bezradnie przyglądał się cyfrom. Przygryzał
wargę, przestępował z nogi na nogę, marszczył czoło,
155
ale żadna odpowiedź nie przychodziła mu do głowy.
- Eee... trzy dodać jeden eee.. Nie wiem, proszę pani - przyznał w końcu.
- Nawet ja bym to wiedział - szepnął Felek do kolegi z tyłu.
Hetty zacisnęła usta. To niesłychane! Piotrek nie potrafił wykonać prostego działania
arytmetycznego!
- No cóż, zobaczymy, czy umiesz pisać. Napisz: Nieustraszony żołnierz szturmował
zamkowy mur.
I oto Piotrek stanął oko w oko z niebezpieczeństwami, jakie wiązały się ze szkołą.
Arytmetyka przeraziła go nie na żarty, a pisanie... Lepiej nie mówić. Był bliski załamania.
Wziął kredę do ręki i bohatersko zbliżył się do tablicy. Niestety, „N" było jedyną literą, którą
udało mu się napisać. Pozostałe stanowiły dla niego tajemnicę.
- Ni... nie... nieustr... - podpowiadała Hetty, stukając rytmicznie pałeczką. W końcu
zniechęciła się.
- Wystarczy, Piotrek. Felicja pochyliła się do Edka.
- On nie potrafi pisać - zachichotała.
Edek, który z pisaniem radził sobie doskonale, wyprostował się dumnie. Wiedział, że Felicja
przywiązuje dużą wagę do wykształcenia.
- Jest głupi jak but - mruknął.
Te słowa usłyszała Sara. Jej oczy zwęziły się z gniewu.
- Wilhelm Zdobywca też nie potrafił pisać.
i56
Umilkła jednak, gdy poczuła na sobie spojrzenie Hetty. Zabieranie głosu bez pytania było w
szkole w Avonlea wielkim przewinieniem. Jeśli już ktoś zdobywał się na taką odwagę, musiał
zrobić wszystko, by nie dać się przyłapać. .
Na dźwięk słów „Wilhelm Zdobywca" Piotrek lekko drgnął. Zaświtał mu w głowie pomysł...
- Proszę pani, znam dobrze historię. - Z całej duszy pragnął zrehabilitować się za swoje
wpadki.
Hetty popatrzyła na niego z nadzieją i niedowierzaniem.
- Doprawdy? Czy możesz więc wymienić królów Anglii?
Jeżeli sądziła, że tym pytaniem wprawi Piotrka w zakłopotanie, wielce się myliła.
- Mam zacząć od Wilhelma Zdobywcy czy od Tudorów? - zapytał rzeczowo.
- Wystarczy od Tudorów.
- Henryk, VII, Henryk VIII, Edward VI, Maria Tudor, Elżbieta, Jakub I, Karol I, Karol II,
Jakub II - wyrzucił z siebie jednym tchem.
Hetty osłupiała. Osłupieli także wszyscy w klasie, z Edkiem Rayem na czele. A więc Piotrek
nie był wcale taki głupi.
- Wspaniale, Piotrze Craig! - wykrzyknęła Hetty.
Zachęcony pochwałą, postanowił pokazać, że nie tylko potrafi wymienić po kolei władców z
dynastii Tudorów, ale również dużo wie o ich życiu.
- Edward VII miał dziesięć lat, kiedy wstąpił na tron, proszę pani.
Piotrek rzucił okiem na Felicję. Bardzo był
157
ciekaw jej reakcji. Siedziała nieruchomo, zdumiona tym, co słyszy, a twarz Edka Raya pałała
gniewem.
- Gdzie się tego wszystkiego nauczyłeś? - zapytała Hetty. Nie mogła pojąć, skąd parobek wie
takie rzeczy.
- Mama często czytała mi różne książki. Najbardziej interesowała mnie historia.
Niesłychane! Trudno było sobie wyobrazić taki zwyczaj w rodzinie chłopca, którego ojciec
przebywał w więzieniu. Hetty ożywiła się bardzo. Zależało jej na zdolnych uczniach.
Obrzuciła Piotrka uważnym spojrzeniem, tak jakby zobaczyła go pierwszy raz w życiu.
- Hm... z taką pamięcią masz jeszcze jakieś szanse. Ale będziesz musiał dużo pracować, żeby
nadrobić braki. Dobra pamięć to jeszcze nie wszystko. Gdzie ja cię posadzę? Aha, już wiem! -
Hetty wpadła na wspaniały pomysł. - Edward Ray jest naszym najlepszym uczniem. Możesz
usiąść koło niego.
W szkole w Avonlea uczniowie siedzieli parami. Dlatego ważne było to, aby darzyć sympatią
swojego sąsiada z ławki. Nauczycielka nie miała pojęcia, że Edek nie lubi Piotrka. Zresztą
nawet gdyby wiedziała, nie przejęłaby się tym zbytnio.
Edek cały zesztywniał, gdy Piotrek, przeszedłszy między rzędami ławek, usiadł koło niego.
Felicja natomiast miała taką minę, jakby połknęła żabę.
Piotrek też nie był zachwycony pomysłem Hetty. Czuł się jednak szczęśliwy, że wreszcie jest
w szkole, i gdyby nawet kazano mu usiąść koło
Is8
jednego z kanibali, z którymi miał do czynienia wielebny Brinsmead, zrobiłby to bez
wahania. Edek już zamierzał przywitać Piotrka jakąś kąśliwą uwagą, gdy nagle zaczął
gwałtownie kichać.
- Kaszel i kichanie nie wróżą niczego dobrego - stwierdziła Hetty. - Uważaj na siebie,
Edwardzie. Chciałabym, żebyś przez kilka najbliższych tygodni pomagał Piotrkowi w nauce.
Te słowa wywołały u Edka kolejny atak kaszlu. Chłopcy, oszołomieni propozycją Hetty,
przez chwilę przyglądali się sobie w milczeniu. Kilka sekund później Piotrek, pełen złych
przeczuć, obrócił się w stronę Sary, ale dziewczynka jedynie bezradnie spuściła oczy.
Rozdział dziewiąty
Edek Ray powinien był posłuchać rady Hetty i bardziej na siebie uważać. Wkrótce bowiem
ciężko zachorował. Ledwie trzymał się na nogach. Mama przygotowała mu miskę z gorącą
wodą. Postanowiła zastosować inhalację. Na tym ziemskim padole pani Ray obawiała się
przede wszystkim chorób. Najmniejsze kichnięcie przyprawiało ją o ból głowy. v
- Och, modlę się, żeby to było zwykłe zaziębienie, a nie grypa. Rayowie źle znoszą tę
chorobę.
Słowa matki nie podniosły chorego na duchu. W kuchni zrobiło się cicho. Edek mocno
wdychał kłęby pary. Pani Ray napełniła czajnik wodą i postawiła go na kuchni. Klementynka
rozmyślała ze smutkiem, co pocznie, jeśli jej brat szybko nie
159
wyzdrowieje. To prawda, że był czasem złośliwy i jej dokuczał, ale nie chciała, żeby spotkało
go coś złego.
Pies Rayów, który spał na swoim ulubionym miejscu koło pieca, podniósł nagle taki raban, że
Klementynka podbiegła do okna zobaczyć, co się dzieje.
- Kto to, Klementyno? - zapytała zaniepokojona pani Ray. W jednej ręce trzymała gorący
czajnik, a drugą przytrzymywała głowę Edka nad parującą wodą.
Oczy dziewczynki zrobiły się ogromne jak spodki.
- To czarownica z Avonlea!
Peg Bowen nie zdążyła nawet zbliżyć się do ganku, gdy drzwi otworzono z rozmachem i na
progu stanęła pani Ray, skutecznie blokując wejście do domu. Równocześnie usiłowała
powstrzymać psa. Był duży, cętkowany i wyglądał bardzo groźnie, jak wściekłe zwierzę,
które gotowe jest schrupać na śniadanie każdego intruza. Pani Ray uważała, że łagodnych
psów nie warto trzymać w domu. W tej właśnie chwili jej podopieczny usiłował zarobić na
swoją miskę strawy, szczekając i warcząc ile sił.
- Cicho bądź! - uciszała go, ale bez skutku. - Czego chcesz, Peg?
Pani Ray miała twarz czerwoną od gorącej pary, a na głowie wilgotne strąki. Nie wyglądała
zbyt urodziwie. To jednak nie odstraszyło Peg.
- Słyszałam - odezwała się - że twój syn jest w kiepskim stanie. Mam dla niego lekarstwo.
Powinno mu pomóc.
160
W szmacianej torbie przyniosła zioła. Wyciągnęła rękę, by podać je pani Ray, ta jednak
cofnęła się gwałtownie, jakby ujrzała w dłoni Peg jadowitego węża. Wprost nie cierpiała
„czarownicy". Uważała, że sposób, w jaki ta kobieta żyje, zasługuje na największe potępienie.
- Nie potrzebuję twojego lekarstwa ani twoich czarów. Jeśli nie odejdziesz stąd natychmiast,
poszczuję cię psem!
Pies jakby coś zrozumiał, bo zaczął jeszcze gwałtowniej ujadać, usiłując się wyrwać. Peg była
spokojna.
- Człowieka - oznajmiła - można poznać po tym, jakiego trzyma psa.
Pani Ray odwróciła się z wściekłością, pociągnęła za sobą zwierzę i mocno zatrzasnęła drzwi.
Peg stała jeszcze chwilę na progu, dojrzała bowiem przez okno Edka. Siedział skulony nad
parującą miską. Wiedziała, że musi mu jakoś pomóc. Odeszła, potrząsając głową.
Jeżeli Peg coś postanowiła, nic nie było w stanie jej powstrzymać. Ani wściekłe bydlę, ani
zatrzaśnięte przed nosem drzwi. Zastanawiała się chwilę, kto w Avonlea jest jej życzliwy, a
potem udała się do Różanego Dworku. Przed stajnią stał Piotrek i szczotkował Czarnulkę. To
właśnie do niego przyszła Peg.
- Pani Ray to niegodziwa, stara wiedźma - zaczęła bez zbędnych wstępów. - Z ochotą
wygarnęłabym tym wszystkim niedzielnym chrześcijanom, co o nich myślę! Nie boisz się
mnie chłopcze, prawda?
Pojednanie 161
Piotrek rozczesywał właśnie grzywę Czarnulki. Chciał sprawić przyjemność Hetty, która
lubiła, by koń był zadbany. - Nie, nie boję się - Piotrek zdecydowanie potrząsnął głową, nie
przerywając pracy. Od czasu swojej niefortunnej wizyty w kościele darzył szczególną
sympatią wszystkich, którzy byli obiektem drwin i nieuprzejmego traktowania ze strony
mieszkańców Avonlea.
Peg z satysfakcją zsunęła z czoła kapelusz.
- Tak myślałam. Od dawna cię obserwuję. Jesteś taki sam jak twój ojciec, Jacek Craig.
Jeżeli zależało jej na tym, by nawiązać z Piotrkiem kontakt, z pewnością wybrała najlepszy
sposób. Chłopiec puścił końską grzywę i spojrzał na Peg. Za żadne skarby nie ruszyłby się
teraz z miejsca. Nawet gdyby Peg zaczęła strzelać z armaty.
- Naprawdę?
Chłopiec bardzo przeżywał rozłąkę z rodzicami. Chłonął każde słowo o swoim ojcu.
- To dobry człowiek - oznajmiła Peg. - Nie pozwól nikomu mówić o nim nic złego. Potrafił
bronić swojego zdania, a to nie jest łatwe w takim miasteczku jak Avonlea. Tutaj, jeśli
myślisz inaczej niż wszyscy, uważają cię za szaleńca. Chciałabym, żebyś coś dla mnie zrobił,
Piotrku - Peg zaczęła wyjaśniać cel swojej wizyty. - Weź te zioła i zanieś je matce Edka Raya.
Nie cierpię jej, ale muszę pomóc Edkowi. Jest ciężko chory. To lekarstwo obniży mu
gorączkę.
- Ciężko chory? - powtórzył przerażony Piotrek.
162
Peg skinęła głową.
- Może pojedziesz konno? Z chłopakiem jest naprawdę niedobrze. Zrobisz to?
- Sam nie wiem - wymamrotał Piotrek, zastanawiając się, czy może bez pytania wziąć konia.
Widząc jednak niepokój na twarzy Peg i wyobrażając sobie ciężko chorego Edka, postanowił
zaryzykować. To prawda, był tylko parobkiem. Ale czy nie zdarzały się takie prośby, którym
nawet parobek nie mógł odmówić?
- No dobrze, zrobię to.
- Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.
Peg wręczyła Piotrkowi zioła. Chłopiec wsiadł na Czarnulkę. Zarżała, zdziwiona, bo prawie
usnęła, gdy czesał jej grzywę.
- Powiedz, że ma je wsypać do garnka z wodą, zagotować i dać Edkowi do picia.
Piotrek zastanawiał się chwilę, czy pamięta instrukcję, a potem skierował Czarnulkę ku
bramie.
- Tylko nie mów jej, kto ci to dał. Jeśli się dowie, przepędzi cię na cztery wiatry.
Ale Piotrek sam o tym dobrze wiedział. Klepnął klacz, która leniwie ruszyła naprzód. Trochę
trwało, zanim zaczęła galopować. Gdy przybyli na miejsce, Piotrek zsiadł z konia i zastukał
do drzwi. Czekał dłuższą chwilę. W końcu otworzyła mu pani Ray. Wyglądała na kompletnie
wyczerpaną.
- Tak?
- Nazywam się Piotrek Craig i jestem chłopcem do posług w Różanym Dworku - powiedział
jednym tchem.
l63
- Ach tak, co mogę dla ciebie zrobić, Piotrze? - spytała pani Ray uprzejmym tonem.
- Słyszeliśmy, że Edek jest ciężko chory. Mam tu coś, co może mu pomóc.
Piotrek podał pani Ray torbę z ziołami. Na szczęście nie poznała jej.
- To bardzo miło z twojej strony, Piotrze.
- Zioła trzeba wsypać do garnka z wodą i zagotować. Edek powinien je pić co pół godziny -
dodał sądząc, że zabrzmi to bardzo poważnie.
Pani Ray wysłuchała z uwagą instrukcji.
- Powiedz Hetty, że jestem jej bardzo wdzięczna.
Oczywiście Piotrek nie zamierzał niczego mówić Hetty. Pani Ray weszła do domu ściskając
w ręku torbę z ziołami, a chłopiec wskoczył na konia i pogalopował do domu. Nie chciał, by
ktokolwiek dowiedział się o jego eskapadzie i zaczął zadawać kłopotliwe pytania.
Jeśli jednak chłopiec sądził, że nikt go nie zauważył, był w wielkim błędzie. Jedna bardzo
ciekawska dziewczynka, mieszkająca w Różanym Dworku, nigdy niczego nie przegapiała.
Weszła za Piotrkiem do stajni. Przyglądała mu się chwilę, gdy napełniał wiadro ziarnem dla
kur.
- Piotrek, po co przyszła tu Peg? - spytała Sara. Chłopiec ruszył w stronę kurnika. Miał
spuszczoną głowę.
- Po nic.
- O czym rozmawialiście? Ciocia Hetty jest bardzo niezadowolona.
A więc Hetty też ich spostrzegła! Piotrek jęknął w duchu. Wyglądało na to, że w Różanym
164
Dworku wszyscy wszystko widzą. Nagle na progu stajni ukazała się panna Hetty King we
własnej osobie.
- Piotrze Craigu, nie życzę sobie, żebyś kiedykolwiek rozmawiał jeszcze z tą kobietą. Ona nie
powinna tu przychodzić.
- Peg Bowen prosiła mnie tylko o drobną przysługę - usprawiedliwiał się Piotrek.
Wkrótce na podwórku zjawili się Felek i Felicja. Oni również chcieli posłuchać jego
wyjaśnień.
- Nie życzę sobie również, żebyś coś dla niej załatwiał. Ona jest obłąkana. To kompletna
wariatka. Czy wyrażam się jasno?
- Tak, proszę pani - potulnie powiedział chłopiec.
Gdy Hetty zniknęła już z pola widzenia, Felek wsadził ręce do kieszeni i wykrzywił się do
Piotrka.
- Edek ma rację. Peg Bowen uczy cię czarów. Zanim Piotrek zdążył coś powiedzieć, Felek
wybiegł ze stajni, a jego siostra obrzuciła Piotrka takim spojrzeniem, że biedak przestał mieć
nadzieję, iż kiedykolwiek zdobędzie jej przyjaźń.
- Saro, wydawało mi się, że obiecałaś cioci Hetty nie rozmawiać z Piotrkiem. Idziesz?
Felicja ruszyła w kierunku drzwi. Była pewna, że Sara podąży za nią. Czuła się bardzo z
siebie zadowolona, bo czyż nie przyłapała swojej kuzynki na łamaniu zakazu? Tymczasem
Sara nie miała najmniejszego zamiaru brać sobie do serca uwag kuzynki. Postanowiła zostać
z Piotrkiem.
Felicja odeszła sama.
i65
Rozdział dziesiąty
Sad przy Różanym Dworku stanowił chlubę rodziny Kingów. Był jednym z najpiękniejszych
sadów na Wyspie Księcia Edwarda. Zasadził go dziesiątki lat temu protoplasta rodu Kingów,
który jako pierwszy osiedlił się w Avonlea. Przedstawiciele kolejnych pokoleń pielęgnowali
go i wciąż powiększali. Wszystkie ważne rodzinne wydarzenia upamiętniano, sadząc nowe
drzewko. Dlatego każde z nich miało swoją historię. Spacer wśród drzew w sadzie był więc
wędrówką poprzez dzieje Kingów i Avonlea.
Bez względu jednak na swoje znaczenie historyczne wszystkie drzewa rodziły mnóstwo
owoców, które trzeba było zbierać. Właśnie dzisiaj Piotrek wraz z Alkiem znosili na wóz tony
jabłek, a jeszcze mnóstwo ich wisiało na drzewach i leżało w trawie.
Dla Piotrka było to bardzo ciężkie zajęcie. Pracował jednak bez przerwy. Parobek nie mógł
przecież położyć się pod drzewem i chrupać jabłek, jak robiły to dzieci Kingów wraz z Sarą i
Klementynką. One skończyły już pracę. Odłożyły koszyki na bok i wypoczywały w cieniu.
Tylko Piotrek wciąż dźwigał owoce. Gdy wiecznie głodny Felek odgryzł właśnie ogromny
kęs szarej renety, Felicja skrzywiła się z obrzydzeniem.
- Fuj! Połknąłeś robaka, ty świntuchu.
Skoro Felka tak nazwano, postanowił zachowywać się jak prawdziwy świntuch. Wypluł kęs z
buzi. Uwielbiał drażnić się ze swoją starszą siostrą. Wszyscy młodsi bracia to lubią.
166
1
- Jeśli tam jest robak, znajdź go. Przewrócił oczami i cisnął w siostrę nadgryzionym jabłkiem.
Ledwie zdążyła się uchylić.
- Macie najdorodniejszy sad i największą farmę
- powiedziała Klementynka do Cecylki. - Moja mama twierdzi, że jesteście najbogatsi w
całym Avonlea.
Słysząc te słowa, Felicja natychmiast poczuła się urażona. Dlaczego Rayowie ośmielają się
rozprawiać o finansach jej rodziny? Pani Ray potrafiła wszystkich tylko krytykować.
- Mój ojciec bardzo, bardzo ciężko pracuje
- oświadczyła stanowczo Felicja. Klementynka powinna wiedzieć, że majątek Kingów nie
spadł im z nieba.
- Ale to i tak jest niesprawiedliwe.
Pięcioletnia dziewczynka była za mała, by rozumieć, ile pracy wymaga utrzymanie takiego
sadu i ile pokoleń pielęgnowało te drzewa. Widziała jedynie piękne zielone jabłonie, na które
wspaniale było się wspinać. Drzewa uginały się pod ciężarem owoców. Klementynka nie
byłaby w stanie ich zjeść nawet w ciągu swojego całego życia. Uwielbiała jabłka, a Rayowie
w ogóle nie mieli sadu.
- Jak to, niesprawiedliwe!? - obruszyła się Felicja. - Dziadek King był jednym z pierwszych
osadników na wyspie, więc to normalne, że nasza rodzina należy do najbardziej zamożnych w
okolicy. Gdy się rodziliśmy, dla każdego z nas dziadek King sadził drzewko. Wszyscy z
rodziny Kingów je mają.
Ta opowieść wywarła na Klementynce wielkie
167
wrażenie. Jakie to wspaniałe mieć swoje własne drzewko, które rodzi soczyste i pachnące
owoce!
- Masz szczęście, że urodziłaś się w tej rodzinie - powiedziała.
Felicja strząsnęła listek ze swej spódnicy. „Owszem, należeć do rodziny Kingów to wielki
zaszczyt. Nie każdy na to zasługuje" - mówiły jej oczy.
Zerknęła przez ramię na Piotrka, który dźwigał kolejny kosz, wypełniony po brzegi jabłkami.
- No, w każdym razie cieszę się, że nie urodziłam się w biednej rodzinie - oświadczyła
głośno, starając się, żeby ta uwaga dotarła do Piotrka. - To byłoby okropne.
Chłopiec zaczerwienił się. Szybko odwrócił głowę, by Felicja tego nie spostrzegła.
Ale Sara zauważyła, co się dzieje, i czym prędzej zeszła z drzewa. Wiedziała, że nie uda jej
się zmusić Felicji do pracy w obecności Piotrka, postanowiła więc działać podstępnie.
Powiedziała głośno, że czas już zabrać się do roboty i demonstracyjnie wdrapała się na
drabinę. Wkrótce i Felicja zaczęła układać jabłka w wielkim koszu.
- Co zrobisz ze swoimi jabłkami, Saro? - zapytała.
Dzieci mogły zachować część zebranych owoców tylko dla siebie. Taki był przywilej
każdego członka rodziny Kingów.
- Jeszcze nie wiem - Sara wzruszyła ramionami.
- Ja sprzedam swoje jabłka, a pieniądze przekażę w niedzielę na fundusz misyjny -
poinformowała obecnych Cecylka. Wstrząsające opowieści wielebnego Brinsmeada bardzo ją
poruszyły. Miała nadzieję, że uda jej się uchronić choćby
168
jednego misjonarza przed śmiercią w gorącym kotle.
- A ja sprzedam jabłka i kupię sobie nowy kapelusz - oznajmiła Felicja. Bardziej zależało jej
na tym, by ładnie wyglądać w kościele, niż chronić przed złym losem misjonarzy.
Nie przypadkowo Piotrek ustawił swój kosz blisko dziewcząt. Chciwie przysłuchiwał się
rozmowie. Było mu coraz smutniej. Wreszcie nie wytrzymał i odezwał się głośno:
- Tak bym chciał mieć własne drzewko... Chyba nie potrafiłby wyrazić słowami, co czuł.
Drzewka Kingów stanowiły dla Piotrka symbol tego wszystkiego, czego chłopiec nie
posiadał: poczucia bezpieczeństwa, bogatego domu, trzymającej się razem rodziny, własnego
miejsca na ziemi. Craigowie nigdzie nie zdołali zapuścić korzeni. Chowano ich tam, gdzie
umierali, a gdy rodzina ruszała dalej, zmarli odchodzili w zapomnienie.
Felicja nie potrafiła zrozumieć uczuć Piotrka. Był dla niej tylko parobkiem marzącym o
rzeczach, do których mieli prawo jedynie Kingo wie.
- Czyżby? - zapytała, wykrzywiając usta. - Jest tu takie jedno drzewko, które możesz sobie
wziąć. O tam... to małe - wskazała ręką powykręcane na wszystkie strony drzewko z
drobnymi, zielonymi owocami. - Jabłka ma tak kwaśne, że nawet świnie nie chcą ich jeść. Ale
dla ciebie będą w sam raz.
Pierwsze słowa Felicji obudziły w Piotrku nadzieję. Szybko jednak zorientował się, że Felicja
po prostu zakpiła sobie z niego. Spojrzał na kar-
169
łowate drzewko i ze smutkiem spuścił głowę. Potem w pośpiechu załadował ostatni kosz na
wóz i popędził konie do domu.
Bardzo go dotknęło pełne pogardy zachowanie Felicji. Z trudem powstrzymywał łzy. Kiedy
jednak znalazł się w stajni i usiadł na sianie, całkiem się rozkleił. Wybuchnął płaczem. Wtem
na progu pojawił się Alek King.
- Wszystko słyszałem, Piotrze - powiedział ze współczuciem. - Wiem, że to może być dla
ciebie trudne, ale staraj się być twardy. One nie powinny widzieć, że są w stanie cię zranić.
Te szczere słowa sprawiły, że Piotrek uspokoił się. Ale jak na złość zaczął kichać. Na jego
czole pojawiły się kropelki potu, chociaż nie można powiedzieć, by dzień był gorący.
Chłopiec wyraźnie pobladł.
- Dobrze się czujesz? - spytał Alek.
- Nic mi nie jest - odparł zachrypniętym głosem Piotrek. Alek podszedł bliżej i bacznie się mu
przyjrzał.
- Źle wyglądasz.
- Nic mi nie jest - powtórzył z naciskiem Piotrek, choć nagle zrobił się blady jak kreda. Serce
waliło mu mocno. Kichał już bez przerwy, kaszlał i trząsł się z zimna, zupełnie jak Edek Ray.
Alek domyślił się, dlaczego Piotrek tak energicznie zaprzecza.
- Nie martw się o pracę, Hetty cię nie wyrzuci. Nie każdy pies, który szczeka, musi ugryźć.
Alek wyszedł ze stajni. Tymczasem chłopiec wytarł oczy, podniósł się ciężko i także ruszył
na dwór. Musiał wyprząc konie i rozładować wóz.
770
Następnego dnia rano Hetty, Sara i Piotrek zasiedli do śniadania. Oliwia stała przy piecu i
opiekała grzanki. Sara jadła w milczeniu, a Piotrek ledwie skubnął jedzenie. Zachowanie
dzieci było bardzo dziwne. Hetty natychmiast zauważyła, że coś jest nie w porządku.
- Co cię ugryzło, Saro? - zapytała.
- Jakoś nie chce mi się mówić - odparła dziewczynka. Zazwyczaj lubiła bawić wszystkich
licznymi opowieściami. Tylko czasem zdarzało się, że milkła, pogrążając się we własnych
myślach. Dzisiaj rozpamiętywała zachowanie Felicji w ogrodzie. Widziała, że chłopiec
poczuł się wczoraj mocno dotknięty.
Oliwia nakładała wszystkim na talerze pyszne grzanki. Gdy stanęła przy Piotrku, zauważyła,
ż
e chłopiec, który normalnie nie narzekał na brak apetytu, niczego nie ruszył.
- Nie smakuje ci, Piotrze? - zapytała.
- Wszystko jest pyszne, proszę pani.
Ale dalej nic nie jadł. Oliwia przyjrzała mu się bacznie.
- Piotrze, jesteś spocony. Czy dobrze się czujesz?
- Jest po prostu zmęczony - zauważyła z niechęcią Hetty. - Mówiłam ci, że praca u nas to dla
niego za duży wysiłek.
Piotrek zbladł. Hetty z pewnością zauważyła, jak powoli rozładowywał wczoraj wóz. Nim
zdążył cofnąć głowę, Oliwia dotknęła mu czoła.
- Nie, to nie o to chodzi. On ma bardzo wysoką gorączkę.
171
Hetty nie tolerowała w swoim domu żadnych chorób. Podeszła do Piotrka i dotknęła jego
czoła. Sara, bardzo zaniepokojona, przyglądała się tej scenie.
- Otwórz usta - rozkazała Hetty. Chłopiec czym prędzej wykonał polecenie.
- Hmm, fatalnie to wygląda. Oliwio, przygotuj trochę gorącej słonej wody z imbirem do
płukania gardła.
Sara poderwała się z krzesła. Uważała, że ona sama najlepiej potrafi zająć się chorym.
- Ja nastawię czajnik.
Oliwia stała przez chwilę, przygryzając wargę. Nie bardzo wierzyła w tę miksturę Hetty. Czy
to na pewno pomoże chłopcu?
- Myślę, że trzeba wezwać lekarza.
Hetty wahała się przez chwilę. Dostrzegła jednak niepokój w oczach siostry i skinęła głową
na znak, że się zgadza. Oliwia wybiegła z domu. Tymczasem Piotrek zaczął się strasznie
pocić. Hetty kazała mu zapiąć koszulę i iść do pokoju na tyłach kuchni. Ilekroć ktoś
zachorował na farmie, zawsze przebywał w izolatce.
Na podwórku przed domem Kingów Felicja huśtała Cecylkę, a Felek bezmyślnie rzucał w
płot kamieniami. Dzieci wiedziały już o wszystkim. To Oliwia, idąc po lekarza, przekazała im
nowinę o Piotrku.
- Jestem przekonana, że on wcale nie jest chory - oświadczyła Felicja i mocno pchnęła
Cecylkę.
- Jest po prostu leniwy - zgodził się Felek.
172
W tym towarzystwie jedynie Cecylka miała odmienne zdanie.
- On wcale nie jest leniwy! - krzyknęła. Piotrek zawsze był dla niej miły i nie widziała
powodu, żeby mówić o nim źle.
Felek pokazał Cecylce język i zamierzał zrobić to po raz drugi, gdy dostrzegł zbliżającą się w
ich kierunku mamę. Jana King jedną ręką obejmowała Sarę, w drugiej trzymała jej kuferek.
Przywołała dzieci do siebie. Przybiegły natychmiast, gdyż wiedziały, że gdy mama, tak jak
teraz, marszczy czoło, ma im coś ważnego do zakomunikowania.
- Słuchajcie, dzieci. Nie chcę, żebyście się przez jakiś czas zbliżały do Piotrka. Jest poważnie
chory na grypę i można się od niego zarazić. Sara zostanie na razie u nas.
Powiedziawszy to, Jana podniosła z ziemi kuferek i udała się do domu, zostawiając Sarę z
resztą dzieci. Cecylka zaczęła nagle żałować, że Piotrek nie okazał się zwykłym leniem. Felek
natomiast spoglądał ze strachem na Sarę. Przyszła właśnie z domu, gdzie panowała infekcja.
Bóg wie co mogło się teraz zdarzyć.
- Czy dobrze się czujesz, Saro? - zapytał. Bał się i o Sarę, i o siebie. Nie chciał zachorować i
leżeć w łóżku.
- Oczywiście - odburknęła dziewczynka. Wiedziała, dlaczego Felek zadał jej to pytanie.
- Mam nadzieję, że nie zachorujemy wszyscy na tę straszną chorobę - zrzędziła Felicja. - To
byłoby okropne zarazić się grypą od parobka!
Sara posłała kuzynce lodowate spojrzenie. Ona
173
jedna widziała, jak bardzo cierpi Piotrek. Leży w gorączce na łóżku i nie może nawet
podnieść głowy.
- Jak śmiesz tak mówić o chorym, panno King!
- krzyknęła. - Lepiej ugryzłabyś się w język! Odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę domu.
Tymczasem Hetty i Oliwia odprowadzały do powozu doktora Blaira.
- To się stało tak nagle - stwierdziła Hetty, nie mogąc pojąć, jakim prawem choroba zakłóciła
spokój w Różanym Dworku.
Doktor Blair położył czarną walizeczkę na tylnym siedzeniu. Widział już w swoim życiu
wielu pacjentów chorych na grypę. Przyjechał najszybciej, jak mógł: zrobił, co było w jego
mocy, ale sprawa Piotrka nie wyglądała dobrze.
- To ciężki przypadek grypy wirusowej. Ten chłopiec jest poważnie chory. Nie jestem w
stanie obniżyć mu gorączki.
- Ale on wyzdrowieje, prawda, panie doktorze?
- spytała Oliwia z nadzieją w głosie. Zawsze starała się być optymistką.
Doktor Blair spuścił oczy.
- Nic nie mogę pani obiecać. Najbliższa doba będzie decydująca.
- Boże, na pewno można mu jakoś pomóc. -Hetty zdała sobie nagle sprawę z powagi sytuacji.
Doktor Blair potrząsnął głową.
- Obawiam się, że nikt nie jest w stanie mu teraz pomóc. Proszę podawać chłopcu dużo
płynów. A poza tym - doktor postanowił powiedzieć to, co leżało mu na sercu - sprowadźcie
tu jego matkę.
174
Rozdział jedenasty
Następnego dnia Sara i Felicja przechadzały się po szkolnym dziedzińcu. Wszędzie bawiły się
dzieci. Sara była w złym humorze, Felicja milczała. Obie nie mogły przestać myśleć o Piotrku
i jego chorobie. Nagle Felicja ujrzała zbliżającego się do niej Edka Raya. Rozpromieniła się
na jego widok. Pobiegła w stronę chłopca, zostawiając w tyle Sarę.
- Edwardzie, już wyzdrowiałeś! - wykrzyknęła.
- Jest na nogach od prawie dwóch dni - oznajmiła Klementynka, wyłaniając się zza pleców
Edka. Była z siebie niezmiernie dumna, bo pomagała mamie opiekować się bratem. Teraz
postanowiła trzymać się blisko Edka przez cały dzień. Wciąż jeszcze czuła się za niego
odpowiedzialna.
- Byłem tak chory, że o mały włos nie umarłem
- poinformował bardzo przejęty niedawną chorobą Edek. Otrzeć się o śmierć i nie powiedzieć
o swym bohaterstwie Felicji? Nie, nie mógł przegapić takiej okazji.
- Wiesz, teraz Piotrek jest chory - powiedziała Felicja z poważną miną.
- Jest bardzo, bardzo chory - dodała Sara.
- Pan doktor nie jest pewien, czy Piotrek z tego wyjdzie.
Felicja była bardzo przejęta tym wydarzeniem. Tak bardzo, że radosne okrzyki dobiegające ze
szkolnego dziedzińca wydawały się jej nierealne. Przygryzła wargę.
- A jednak nie wierzę w to, że Piotrek umrze.
175
Umierają niemowlęta i starzy ludzie, ale nie dzieci w naszym wieku.
- On ma grypę wirusową - ostrzegła Sara, a jej słowa zabrzmiały bardzo groźnie.
Edek nagle znieruchomiał.
- Wiem, co się stało. Piotrek zaraził się ode mnie! Zawsze byłem dla niego taki podły, a to
przecież on przyniósł mi lekarstwo od waszej ciotki Hetty... Czy ona leczy teraz Piotrka w
taki sam sposób?
- O jakie lekarstwo ci chodzi? - spytała niecierpliwie Felicja.
- Przecież Hetty nie posyłała ci żadnego lekarstwa - wtrąciła Sara. Gdyby jakimś cudem udało
się jej ciotce wyleczyć Edka Raya, z pewnością wiedziałby o tym cały świat.
Edward zmarszczył czoło, usiłując przypomnieć sobie tamto zdarzenie. Był wtedy w bardzo
ciężkim stanie, mogło mu się coś poplątać.
- Już wiem, tego dnia przemawiał misjonarz! - wykrzyknął nagle. - A po południu Piotrek
przyniósł mi lekarstwa.
- Nie, to niemożliwe - Sara uważała, że wie najlepiej, co się dzieje w Różanym Dworku. A z
całą pewnością nie widziała, aby ciotka Hetty wysyłała kogoś do Rayów.
- A jednak tak było - upierał się Edek. Pamiętał, że siedział w kuchni, wdychając tę okropną
parę, gdy Piotrek zapukał do drzwi. Mama bardzo ucieszyła się z lekarstwa. Kazała mu bez
przerwy pić ten dziwny napój.
Oczy Sary zrobiły się okrągłe. W Avonlea była tylko jedna osoba, poza doktorem Blairem, od
776
której można było dostać leki. I z tą właśnie osobą spotkał się Piotrek w dniu, gdy zachorował
Edek.
- Peg Bowen! - wykrzyknęła.
Sara za wszelką cenę pragnęła pomóc Piotrkowi, nawet gdyby musiała udać się po radę do
samego diabła. Nasłuchała się, co prawda, przerażających opowieści o miejscowej
czarownicy, ale słyszała również, że jej lekarstwa pomagały nieraz ludziom.
Postanowiła wybrać się do Peg zaraz po szkole. Felicja i Felek nie zamierzali jednak
uczestniczyć w tej niebezpiecznej misji i po ostatniej lekcji natychmiast pobiegli do domu.
Zdecydował się jej towarzyszyć, ku zdumieniu Sary, Edek. Chciał się koniecznie dowiedzieć,
czy to dzięki Peg wyzdrowiał. Również Klementynka postanowiła z nimi iść. Wyprawa do
chaty czarownicy w towarzystwie dzielnego brata wydała jej się mniej straszna niż samotny
powrót do domu.
Sara była już kiedyś u Peg, wiedziała więc, gdzie jej szukać. Cała trójka nie bez obaw ruszyła
przez las. Wkrótce dotarła na miejsce. Przed chatką, nad wielkim ogniem, zawieszony był
ogromny kocioł i coś w nim bulgotało. Wszędzie spały zwinięte w kłębek koty.
- Spójrz na nie... - szepnął zdenerwowany Edek. Bał się, że wszystkie koty rzucą mu się nagle
do gardła.
Klementynka nie odstępowała brata nawet na krok. Chętnie złapałaby go za rękę, ale nie
miała na to dość odwagi.
- Ten najbrzydszy kot to na pewno jest Peg Bowen - szepnęła dziewczynka. - Mama mówiła,
ż
e czarownice potrafią zamieniać się w koty.
12 — Pojednanie
777
Klementynka wierzyła we wszystko, co mówili jej starsi. Zwierzak spojrzał na gości z
wyrzutem. Owszem, nie był najpiękniejszy, bo zanim Peg Bowen przyjęła go do swego
domu, musiał sam troszczył się o siebie, a ostra zima dała mu się porządnie we znaki.
- Co za bzdura - oburzyła się Sara i chociaż ze zdenerowania miała spocone dłonie, dodała: -
Ja tam się jej nie boję.
Nadeszła pora, by to udowodnić. Sara przełknęła ślinę i ruszyła z miejsca. Za nią wolno
posuwali się Klementynka i Edek. Nagle zza rogu wyłoniła się Peg Bowen, dokładnie w
chwili, gdy Sara zamierzała zapukać do drzwi.
- Czego chcecie?
Wszyscy troje krzyknęli, wystraszeni. Nie zauważyli jej wcześniej. Czyżby pojawiła się przed
nimi tak nagle dzięki czarom? Było późne popołudnie, dziwne cienie padały na twarz Peg.
Tajemniczo szumiały drzewa. Klementynka chwyciła brata za rękaw i zamknęła oczy. Była
przekonana, że za chwilę czarownica zamieni ją w pająka.
Peg przyzwyczaiła się już do tego, że na jej widok dzieci wrzeszczą ze strachu. Uśmiechnęła
się, położyła rękę na biodrze i obrzuciła Edka uważnym spojrzeniem.
- Widzę, że moja mikstura postawiła cię na nogi. A więc to jednak było lekarstwo od Peg!
Sara
poczuła przypływ nadziei.
- Twoje lekarstwo uratowało mi życie - przyznał Edek, gdy wreszcie odzyskał głos. - Ale za
to Piotrek jest teraz chory.
- Piotrek Craig?
Z twarzy Peg zniknęło nagle rozbawienie. Wystarczyło spojrzeć na dzieci, by przekonać się,
ż
e sytuacja jest poważna i nie ma chwili do stracenia.
Bez słowa weszła do domu i zabrała się do roboty. Dzieci nieśmiało stały na progu i przez
uchylone drzwi z zaciekawieniem przyglądały się wnętrzu chatki. W środku pachniało lasem,
wszędzie suszyły się pęki ziół. Gdy oczy Sary przywykły już do ciemności, dziewczynka
dostrzegła na parapecie kuchennym wiele dziwnych rzeczy: wypchaną małpę, czaszkę i
wronę.
W mgnieniu oka Peg przygotowała zestaw ziół i włożyła je do szmacianej torby. Wzięła
pakunek i podążyła z nim w stronę Różanego Dworku. Dzieci dreptały za nią. Wkrótce cała
grupka przybyła na miejsce. Teraz Peg ukryła się za plecami dzieci.
- Weź to - powiedziała, wręczając Edkowi torbę.
Dawno, dawno temu czarownice cieszyły się wśród ludzi wielkim szacunkiem. Uważane były
za najmądrzejsze osoby w okolicy. Znały się na ziołach i z pokolenia na pokolenie
przekazywały wiedzę o tym, jak walczyć z różnymi chorobami. Potrafiły zahamować groźną
infekcję i leczyć złamane serca. Ludzie przemierzali wiele kolometrów, by dotrzeć do nich i
prosić je o radę. Doprawdy, bycie czarownicą było kiedyś wielką sprawą.
Inaczej rzeczy się miały w czasach, gdy żyła Peg. Trudno było być czarownicą, zwłaszcza w
takim miejscu jak Avonlea. Dlatego przynosząc dzisiaj
779
Z twarzy Peg zniknęło nagle rozbawienie. Wystarczyło spojrzeć na dzieci, by przekonać się,
ż
e sytuacja jest poważna i nie ma chwili do stracenia.
Bez słowa weszła do domu i zabrała się do roboty. Dzieci nieśmiało stały na progu i przez
uchylone drzwi z zaciekawieniem przyglądały się wnętrzu chatki. W środku pachniało lasem,
wszędzie suszyły się pęki ziół. Gdy oczy Sary przywykły już do ciemności, dziewczynka
dostrzegła na parapecie kuchennym wiele dziwnych rzeczy: wypchaną małpę, czaszkę i
wronę.
W mgnieniu oka Peg przygotowała zestaw ziół i włożyła je do szmacianej torby. Wzięła
pakunek i podążyła z nim w stronę Różanego Dworku. Dzieci dreptały za nią. Wkrótce cała
grupka przybyła na miejsce. Teraz Peg ukryła się za plecami dzieci.
- Weź to - powiedziała, wręczając Edkowi torbę.
Dawno, dawno temu czarownice cieszyły się wśród ludzi wielkim szacunkiem. Uważane były
za najmądrzejsze osoby w okolicy. Znały się na ziołach i z pokolenia na pokolenie
przekazywały wiedzę o tym, jak walczyć z różnymi chorobami. Potrafiły zahamować groźną
infekcję i leczyć złamane serca. Ludzie przemierzali wiele kolometrów, by dotrzeć do nich i
prosić je o radę. Doprawdy, bycie czarownicą było kiedyś wielką sprawą.
Inaczej rzeczy się miały w czasach, gdy żyła Peg. Trudno było być czarownicą, zwłaszcza w
takim miejscu jak Avonlea. Dlatego przynosząc dzisiaj
179
zioła, Peg Bowen musiała skorzystać z pomocy Edka. Udzieliła mu odpowiednich instrukcji,
jak należy zażywać lekarstwo, i lekko pchnęła w stronę drzwi.
Chłopiec wszedł po schodkach i delikatnie zapukał. Hetty wyglądała na wyczerpaną,
podobnie jak pani Ray wówczas, gdy jej syn był bardzo chory.
- Co się stało, Edwardzie? - zapytała, zdziwiona jego widokiem.
Chłopiec wyciągnął przed siebie rękę z torbą.
- Przyniosłem Piotrkowi lekarstwa - wyjaśnił.
Zdumiona Hetty przyjrzała się podejrzliwie zawiniątku. Edek Ray nie wyglądał na kogoś, kto
zna się na leczeniu grypy.
- Nie rozumiem. Mógłbyś wyrażać się jaśniej?
- Gdyby Piotrek nie przyniósł mi lekarstwa od Peg Bowen, gdy byłem chory - umarłbym.
Zważywszy na ostrą wymianę słów owego pamiętnego dnia w kościele, może byłoby lepiej,
gdyby Edek nie wymawiał teraz imienia Peg.
- Peg Bowen? - warknęła Hetty.
Chłopiec skinął potakująco głową, spoglądając na resztę dzieci. Zdecydowanym ruchem
wcisnął Hetty torbę do ręki.
- Trzeba to zagotować w litrze wody i podawać do picia co pół godziny.
Hetty zacisnęła torbę w garści. Za wszelką cenę pragnęła pomóc Piotrkowi. Nawet gdyby
musiała przyjąć od Peg jej tajemniczą miksturę.
- Dziękuję, Edku - wyjąkała.
Spojrzała niepewnie na zawinątko. Edek poczuł, że musi jeszcze coś powiedzieć. Musi
przekonać Hetty, by nie wahała się użyć lakarstwa. Poza
180
tym, odkąd ozdrowiał, sumienie nie dawało mu spokoju.
- Proszę pani, to ja odwiązałem konia, to przeze mnie koń pogalopował razem z bryczką.
Dostało się Piotrkowi, ale to była moja wina.
Wyrzuciwszy to z siebie, Edek zawrócił i pędem pobiegł do dzieci. Hetty wciąż stała w
drzwiach, oszołomiona słowami, które usłyszała. Przez ostatnie dni w ogóle nie myślała o
tamtym zdarzeniu z koniem. Wyznanie Edka bardzo ją zaskoczyło.
Nagle dostrzegła Peg. Przypomniała sobie ów nieszczęsny dzień w kościele i oblała się
rumieńcem. Oto ta sama Peg Bowen przyszła tu teraz, by pomóc Piotrkowi. Hetty wahała się
przez chwilę, a następnie skinęła lekko głową.
- Peg! - zawołała.
Ale Peg nie zamierzała ryzykować. Gdyby doszło do rozmowy z Hetty, kto wie, jak by się to
skończyło. Zniknęła jej z oczu sprytnie i cicho jak lis.
- Peg, wracaj! - wołała Hetty. Ale odpowiadało jej tylko echo.
Weszła na ganek i jeszcze raz rozejrzała się wokół. Potrząsnęła głową, poklepała torebkę z
ziołami i, uśmiechając się blado, zniknęła za drzwiami.
Rozdział dwunasty
Tego dnia do Różanego Dworku znów przyjechał doktor Blair. Postanowił zbadać pacjenta.
Sprawdził puls i dotknął czoła chłopca. Obok łóżka stały Oliwia i matka Piotrka. Pani Craig,
gdy tylko usłyszała o chorobie syna, porzuciła robotę, którą
181
się właśnie zajmowała, i pośpieszyła do Różanego Dworku. Sprawy miały się gorzej, niż
przypuszczała. Stała teraz, zrozpaczona, przy łóżku syna, w palcie i kapeluszu, których nie
zdążyła jeszcze zdjąć. Nie spuszczała wzroku z doktora. Jej zmęczona twarz wyrażała jedynie
strach.
- Puls jest coraz słabszy - doktor mówił cicho, a mimo to jego głos zdawał się brzmieć jak
dzwon w uszach wszystkich zebranych.
Piotrek leżał blady i sprawiał wrażenie nieprzytomnego. Krople potu perliły się na jego czole.
Oddech miał płytki i słaby. Oliwia cicho zbliżyła się do chorego.
- Kochanie, twoja mama tu jest - szepnęła mu prosto do ucha.
Pani Craig usiadła na łóżku i wzięła syna za rękę. Z trudem udawało jej się uspokoić drżącą
dłoń.
- Synku? Jestem z tobą.
Piotrek powolutku otworzył oczy. Matka sięgnęła po chustkę i zaczęła wycierać chłopcu
spocone czoło.
- Mama? - odezwał się Piotrek ledwie słyszalnym i chrapliwym głosem. Słychać w nim było
zdziwienie i niedowierzanie.
- Mhm...
Pani Craig wydała pieszczotliwy dźwięk podobny do tego, jakim kocie mamy witają swoje
kociąt-ka. Piotrek przymknął oczy, a po chwili ponownie je otworzył. Trudno mu było
uwierzyć, że najdroższa osoba, którą tak bardzo pragnął ujrzeć, siedziała właśnie tu, obok
niego. W jego zmęczonym gorączką umyśle mieszały się rzeczywistość i przywidzenia.
182
- Jak się tu dostałaś? Czy tata cię przywiózł? Oliwia i pan doktor odwrócili głowy. Pani Craig
z trudem przełknęła ślinę i uścisnęła dłoń syna.
- Tata wyjechał, pamiętasz, kochanie? Ale wróci... gdy tylko będzie mógł.
Piotrek przypomniał sobie smutne wydarzenia i głowa opadła mu na poduszkę. Znów
zamknął oczy. Pani Craig zadrżała.
- Synu, nie wolno ci zasnąć, musisz walczyć! Piotrek był w stanie krytycznym i wiele
zależało
od jego woli pokonania choroby. Hetty, która właśnie weszła do pokoju, dostrzegła w oczach
pani Craig rozpacz, chociaż z całych sił matka chorego chłopca starała się ją ukryć. Hetty
dotknęła ramienia Oliwii i wskazała dłonią drzwi. Wyszły obie, dokładnie zamykając je za
sobą. Piotrek potrzebował teraz matki. Być może jednak i Hetty mogła mu pomóc. Nastawiła
czajnik z wodą i wsypała zioła do garnuszka.
Dzieci Kingów, Sara i Edek siedzieli na schodkach Różanego Dworku. Widzieli, ile razy pan
doktor odwiedzał chorego, słyszeli szepty dorosłych. Chociaż nikt im tego nie powiedział,
przeczuwali, że z Piotrkiem było coraz gorzej.
- Biedny Piotrek - westchnęła Cecylka. Usta jej zadrżały, bo zdała sobie nagle sprawę, jak
bardzo go lubi. Zawsze miał dla niej miły uśmiech, nawet jeśli był zajęty pracą. Przynosił jej
też jabłka z sadu, więc sama nie musiała ich zrywać.
Felek siedział smutny. Właśnie przeprowadził rachunek sumienia i wyglądało na to, że nie
wypadł on dla chłopca najpomyślniej.
183
- Byliśmy dla Piotrka podli, a on nigdy nie zrobił nam nic złego.
- On jest dużo mądrzejszy od wielu chłopców - zauważył Edek, rezerwując dla siebie pozycję
tego najzdolniejszego.
- I najciężej pracuje - stwierdził Felek łaskawie. On sam starał się unikać ciężkiej pracy i tym
bardziej podziwiał ludzi, którzy się przed nią nie wzbraniali.
W oczach Sary pojawiły się łzy i dziewczynka musiała mocno zacisnąć powieki, żeby się nie
rozpłakać. Kopnęła obcasem o ziemię.
- To gadanie i tak nic nie pomoże. Piotrek nigdy się nie dowie, jak go ceniliśmy.
- Może jednak wyzdrowieje - rzucił Edek z nadzieją.
Wyglądało na to, że Cecylkę zaczął nurtować jakiś nowy problem, bo mocno zmarszczyła
brwi, bezwiednie szarpiąc rękaw swej sukienki.
- Jeśli Piotrek umrze, to czy pójdzie do nieba? - spytała. - Przecież on nie jest prezbiteria-
ninem.
- Nie chcę, żeby szedł do nieba ani w ogóle gdziekolwiek! - wybuchnęła Sara. - Chcę, żeby
został z nami!
Oczy Sary były pełne łez. Nawet Felicja z trudem powstrzymywała się od płaczu. Na jej
twarzy malował się coraz większy smutek. Dziewczynka przypomniała sobie, jaki podziw
wzbudzała w tym chłopcu i jaki Piotrek był szczęśliwy, gdy kiedyś odważył się wziąć ją za
rękę. Tak naprawdę dzieci nie zdawały sobie do tej pory sprawy, jak bardzo lubiły Piotrka.
Był parobkiem, ale przecież nie
184
różnił się od innych chłopców; tak jak oni miał swoją godność, uczucia, a przede wszystkim
matkę, która bardzo się o niego martwiła.
Tej nocy w domostwie Kingów nikt nie położył się spać. Wszyscy martwili się chorym
chłopcem z Różanego Dworku. Siedzieli więc cicho w kuchni, pogrążonej w półmroku, i
drzemali wokół dużego pieca, od którego rozchodziło się przyjemne ciepło. Sara, wciśnięta w
stary, bujany fotel, z trudem walczyła ze snem. Nagle drgnęła. Pocierając oczy spojrzała ze
zdumieniem w okno. Noc już minęła i wstawał właśnie łagodny, różowy świt.
Dziewczynka zmrużyła oczy, po czym poderwała się tak gwałtownie, że niemal przewróciła
fotel. Ktoś otulony dokładnie szalem spiesznym krokiem zbliżał się do domu.
- Idzie ciocia Oliwia!
Zanim Sara zdążyła wybiec jej na spotkanie, Oliwia wpadła do kuchni. Włosy miała w
nieładzie, kapelusz przekrzywiony, a jej podpuchnięte oczy świadczyły o nieprzespanej nocy.
Promieniała jednak radością.
- Gorączka spadła! Niebezpieczeństwo minęło! - krzyknęła z triumfem.
Spodziewano się najgorszego, toteż minęła dobra chwila, zanim dotarł do wszystkich sens jej
słów. W domu zapanowała wielka radość. Felicja wyglądała tak, jakby zdjęto jej ogromny
głaz z serca. Twarz Sary promieniała szczęściem. Ciocia Jana energicznie podniosła się z
fotela.
- Bogu niech będą dzięki - powiedziała z ulgą.
I85
Objęła wzrokiem całe swe stadko, szczęśliwa i wdzięczna za to, że grypa nie poczyni w nim
spustoszenia. Wujek Alek, który trzymał na kolanach śpiącego Felka, podchwycił jej
spojrzenie i uśmiechnął się ze zrozumieniem.
- Piotrek wyzdrowieje - szepnął do syna, unosząc lekko jego głowę.
Rozdział trzynasty
Kiedy kryzys minął, Piotrek zaczął szybko powracać do zdrowia. Wkrótce mógł już siedzieć
na łóżku i pałaszować rosół z kurczaka, przygotowany przez Hetty, która szczyciła się sztuką
jego przyrządzania i święcie wierzyła, że taki rosół ma właściwości wzmacniające. Stała teraz
w nogach łóżka, składając starannie koc, i patrzyła, jak Piotrek je. Pani Craig siedziała przy
synu, obejmując go ramieniem. Nie czuła głodu i zmęczenia; wszystkie jej myśli zaprzątał
syn. Pani Craig była biedna, musiała ciężko pracować na chleb, ale dzisiaj wyglądała na
osobę szczęśliwszą od najbogatszej kobiety na świecie.
- Mam tylko ciebie. Jesteś moim życiem - powiedziała czule do syna. - Tak bardzo
chciałabym troszczyć się o ciebie każdego dnia.
- Nie musi się pani obawiać, Maude Craig. Zaopiekujemy się pani synem. Dopilnuję, żeby nie
rozpoczął pracy, zanim nie będzie całkowicie zdrów i nie nabierze sił. Zresztą zbliża się zima,
a zimą na farmie nie ma dużo roboty.
186
Hetty uważała się za eksperta w wychowaniu dzieci. Czyż nie wzięła do siebie Sary i nie
zdołała wyplenić z jej głowy bzdurnych wielkomiejskich przyzwyczajeń?
Opuściła pokój, trzymając pod pachą złożony koc. Piotrek przełknął ostatni łyk pysznej zupy,
po czym spojrzał na matkę. W ostatnich dniach wiele wycierpiała i nie chciał, żeby się dłużej
o niego martwiła.
- Będę zdrów, mamo. I zostanę tu, dopóki nie wróci tata, tak jak planowaliśmy.
Pani Craig uśmiechnęła się i pogłaskała Piotrka po głowie. Jej syn wyrósł na dużego,
dzielnego chłopca. Nagle drzwi uchyliły się i ukazał się w nich Felek. Pani Craig spostrzegła
go od razu.
- Masz gości - zwróciła się do syna.
Piotrek odstawił pusty talerz po zupie i podniósł głowę. Był najwyraźniej zdziwiony i
uradowany. Pani Craig czym prędzej wyszła z pokoju. Kiedy zniknęła za drzwiami, Felek
wślizgnął się do środka, a za nim podążyła reszta dzieci. Wszyscy zgromadzili się wokół
łóżka. Od dawna czekali na tę chwilę.
- Piotrze - zaczęła Sara. - Przepraszam, że zmusiłam cię, abyś poszedł z nami do kościoła.
Tyle miałeś przez to kłopotu.
Sarze trudno byłoby zapewne określić, w czym dokładnie zawiniła, ale była przekonana, że to
ona za wiele rzeczy ponosi odpowiedzialność. Niechby tam Piotrek został sobie metodystą.
Może wówczas nie dopadłaby go ta straszna choroba.
Wszystko, co działo się teraz w pokoju, było dla
187
Piotrka zupełnie nowym doświadczeniem. Poczuł się bardzo ważny, widząc zgromadzone
wokół siebie dzieci Kingów i Edka, i Klementynkę. Nie bał się mówić.
- Nie ma sprawy - zwrócił się wielkodusznie do Sary. - Wiesz, całkiem polubiłem kościół.
Nie zdążył jednak wyjaśnić, co dokładnie podoba mu się w kościele, gdy nagle, ku jego
zdumie-liu, Felicja zaniosła się płaczem.
- Och, Piotrze, tak mi przykro. Jak mogłam zachowywać się w ten sposób...
Wyrzuty sumienia Felicji nie były nieuzasadnione. Piotrek jednak nie zamierzał jej niczego
wypominać. Łzy bardzo wzruszyły chłopca. Doszedł do wniosku, że mógłby nawet
codziennie chorować na grypę, skoro na dziewczynie, na której mu zależy, robi to takie
wrażenie.
- Wszystko w porządku, Felicjo - uśmiechnął się szeroko.
Usta Felicji wciąż jeszcze drżały, ale dziewczynka uśmiechnęła się lekko. Nawet Edek Ray
nie miał jej tego za złe. Nie zamierzał już okazywać Piotrkowi wyższości. Czyż nie łączyło
ich wspólne doświadczenie z tą straszną chorobą?
- Gdy już całkiem wy dobrze jesz, może pójdziemy razem na ryby? Pokażę ci moje najlepsze
miejsce - zaproponował. Nie była to byle jaka propozycja. Edek łowił zwykle największe
ryby i bardzo się tym chwalił, ale jak dotąd nie zdradził nikomu miejsc swoich połowów.
Piotrek był bardzo, bardzo szczęśliwy. Jego brązowe oczy błyszczały radością. Teraz nie
miało już znaczenia, że jest tylko parobkiem, skoro dzieci
188
Kingów i Edek, i Klementynka zostali jego przyjaciółmi.
- No pewnie, Edku. Dziękuję.
W sadzie Kingów odbywał się uroczysty piknik z okazji powrotu Piotrka do zdrowia. Felek z
ojcem przytaszczyli stół, który w mgnieniu oka zapełnił się przeróżnymi smakołykami.
Cecylka z poważną miną dźwigała największe i najwspanialsze ciasto marmurkowe, jakie
Felicja była w stanie upiec. Piotrek nie miał przecież okazji skosztowania jej wypieku
podczas owego pamiętnego pikniku. Taka sytuacja nie mogła się powtórzyć po raz drugi.
Tymczasem w samym środku ogrodu krzątało się parę osób. Tego ranka wuj Alek i Felek
wykopali dół i teraz Alek ubijał ziemię wokół młodego drzewka, które właśnie zasadził.
Hetty, Oliwia, Piotrek i pani Craig, ubrani odświętnie, zbliżali się od strony domu. Pierwszy
dostrzegł ich Felek.
- Idą! - krzyknął, podniecony.
Ciocia Jana pomogła Cecylce ustawić ciasto na honorowym miejscu, po czym obeszła stół,
wycierając ręce o fartuch.
- Och, Piotrze! - wykrzyknęła z zachwytem. - Masz nowy garnitur. Jesteś bardzo elegancki.
Piotrek miał także obcięte włosy i wyglądał na młodego, wytwornego dżentelmena. Zarówno
metodyści, jak i prezbiterianie mogliby być dumni, gdyby taki chłopiec znalazł się w ich
gronie.
Hetty King kiwnęła głową. To ona kupiła Piotrkowi garnitur.
- Cóż, jeśli tej zimy ma zamiar chodzić z nami
189
do kościoła, przyda mu się nowe ubranie... żeby nie zmarznąć.
Sara od razu zrozumiała, co ciotka chciała przez to powiedzieć. Podbiegła do niej i serdecznie
ją uściskała. Nie dojdzie już więcej do przykrych rozmów z Piotrkiem na temat stroju.
- Och, dziękuję, ciociu Hetty.
- Nie rób przedstawienia, Saro - upomniała ciotka, wzburzona tym demonstracyjnym
zachowaniem.
Na szczęście dziewczynce przyszedł z pomocą wuj Alek. Poprosił wszystkich, aby
zgromadzili się wokół stołu.
- Jest jeszcze jedna rzecz, którą musimy zrobić, zanim przystąpimy do jedzenia. Saro...
Sara uroczystym krokiem podeszła do świeżo posadzonej jabłonki. Felek, by uciszyć całe
towarzystwo, złożył dłonie i zadął w nie mocno, niczym w trąbę. Dźwięk, jaki rozległ się w
sadzie, przypominał bardziej ryk zranionego łosia niż odgłos instrumentu, ale nikt nie zwrócił
na to uwagi. Cecylka i Felek ujęli Piotrka pod ręce i poprowadzili go do drzewka. Sara
odchrząknęła. Potrafiła przemawiać, więc jednogłośnie wybrano ją dzisiaj do odegrania tej
roli.
- To drzewko posadziliśmy w słynnym sadzie Kingów dla Piotra Craiga w nadziei, że tutaj, na
farmie Kingów, spędzi z nami długie i szczęśliwe życie.
Trudno byłoby doczekać się od Piotrka jakiejś odpowiedzi, bo słowa, które przed chwilą
usłyszał, całkowicie go oszołomiły. Stał nieruchomo i spoglądał to na drzewko, to na Kingów,
blednąc i czer-
190
wieniąc się na przemian. Wciąż nie mógł uwierzyć, że tak ważni ludzie jak Kingo wie
zdobywają się dla niego na ten wspaniały gest. Spojrzał radośnie na drzewko, żałując, że nie
ma z nimi w sadzie Peg Bowen.
Pani Craig, która stała za synem, również była bardzo wzruszona. Wyjęła chusteczkę i
przyłożyła ją do oczu, ujęta dobrocią, jaką ludzie okazywali jej dziecku. Felicja uśmiechnęła
się do Piotrka, a chłopiec poczuł nagle taką radość, jakby obdarowano go jeszcze jednym
drzewkiem. Nawet Hetty przełykała szybko ślinę i dziwnie mrugała oczami. Dla wujka Alka
był to sygnał, że musi coś uczynić, i to natychmiast, by goście nie wybuch-nęli nagle
płaczem.
- Hura! - krzyknął, ile miał sił w płucach.
Wszyscy zaczęli klaskać i tym sposobem szczęśliwie udało się zapobiec wielkiemu ogólnemu
szlochaniu.
Piotrek wciąż nie był w stanie wydobyć z siebie ani słowa, ale jego twarz jaśniała szczęściem.
On, Piotrek Craig, parobek, znalazł wreszcie swoje miejsce na ziemi.
Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 00-389 Warszawa, ul. Smulikowskiego 4
prowadzi sprzedaż
hurtową, wysyłkową i detaliczną książek własnych. Wszystkich informacji o zakupie
udzielają działy:
• handlowy tel. 26-31-65
• sprzedaży wysyłkowej tel. 26-24-31 w. 31
• księgarnia firmowa tel. 26-24-31 w. 15
Redaktorzy Magdalena Koziej-Ostaszkiewicz,
Lib . La
Redaktor serii Ewa Miszewska-Michalewicz
Halina Ostaszewska Redaktor techniczny Anna Nieporęcka
ISBN 83-10-09912-6
PRINTED IN POLAND
Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1995 r. Wydanie pierwsze. Skład — „Polico".
Montaż, druk i oprawa — Drukarnia Wydawnicza im W. L. Anczyca S.A. w Krakowie. Zam.
nr 2898/95