Ortolon Julie Prawie idealnie 01 Prawie idealnie


JULIE ORTOLON

Prawie idealnie

Almost Perfect

Tłumaczyła: Małgorzata Strzelec

Przyjaciółkom

Za wypełnienie moich dni śmiechem

Za trzygodzinne lunche (kiedy miałyśmy pisać)

Za przymykanie oczu na moje uzależnienie od zakupów w Chico

Za niekwestionowane wsparcie, współczucie, marudzenie i pojenie

Za toasty szampanem (przy każdej okazji)

I za e-maile, gdy terminy zaglądają człowiekowi w oczy!

Rozdział 1

Jak wieść idealne życie. - Maddy z zadziwieniem pokręciła głową, odczytując tytuł z twardej okładki książki. - Dziesięć kroków na drodze do niewiarygodnego szczęścia. Jane Redding.

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że Jane, nasza Jane, pisze teraz książki. Poza wszystkim innym na dodatek jeszcze pisze - dodała Christine, gapiąc się na swój egzemplarz.

- A ja mogę.

Amy z dumą się uśmiechnęła, kiedy odchodziły od stolika, przy którym Jane Redding rozdawała autografy. Za nimi ciągnęła się kolejka fanów, którzy nie mogli się doczekać, aby poznać osobiście znaną z telewizji postać.

- Właściwie to ja też - przyznała Christine, gdy ich trójka ruszyła do kafejki w kącie księgarni. - Jane zawsze była taka zdyscyplinowana i bardzo ciężko pracowała w college'u. To jedyna znana mi osoba, która pracowała ostrzej ode mnie. A to sporo mówi, zważywszy, że ja przygotowywałam się na medycynę.

- Obie uparcie dążycie do celu i to jedyna rzecz, która was łączy - stwierdziła Maddy.

Minęła z przyjaciółkami ozdobną barierkę, która tworzyła iluzję, że siedzi się w ulicznej kawiarence. Wciągnęła bogaty aromat kawy. Delikatny jazz mieszał się z gwarem rozmów i sykiem maszyny do cappuccino.

- Właściwie, biorąc pod uwagę, jak my cztery się różnimy, wydaje się zadziwiające, że tak dobrze nam się razem mieszkało.

- Przeciwieństwa się przyciągają - odparła Christine, stając w kolejce.

- To na pewno dotyczy nas dwóch. - Maddy uśmiechnęła się do dziewczyny, z którą przyjaźniła się od czternastu lat.

Dla większości ludzi Christine Ashton stanowiła onieśmielającą mieszankę lodowej księżniczki i szalonego naukowca. Była wysoka, miała lśniące blond włosy i chłodne szare oczy. Jednak Maddy wiedziała, że za tym wszystkim kryje się przewrotne poczucie humoru.

- Myślę, że w naszym wypadku ratował nas fakt - ciągnęła Christine - że ty i ja mieszkałyśmy w jednej części mieszkania, a Amy i Jane w drugiej. Wyobrażasz sobie mnie i Jane razem?

Maddy zaśmiała się.

- Zakładałybyśmy się z Amy, która z was pierwsza popełni morderstwo. Idealna Jane Porządnicka czy Nieskazitelna Christine, która w głębi ducha jest flejtuchem.

- Nie, to ty byś się zakładała - poprawiała ją Christine. - Amy jest zbyt kochana, żeby czerpać zyski ze śmierci przyjaciółki.

- Racja. - Maddy objęła jedną ręką Amy. - Matka Amy załamywałaby ręce i błagała dzieci, żeby zachowywały się, jak należy.

- Tak naprawdę to Jane była przezabawna. - Amy zmarszczyła brwi. - A dla ścisłości, nie cierpię mojego przezwiska.

- Ja też. - Christine rzuciła Maddy jedno ze swoich chłodnych spojrzeń. - Więc uważaj z tym przezywaniem, Cyganko.

- Ej, skoro przezwisko pasuje...

Maddy zakręciła biodrami i maleńkie dzwoneczki przy rąbku spódnicy zadzwoniły. Na każdym z nadgarstków nosiła kolorowe paciorki i lśniące amulety, a ognisto-rude włosy przewiązała chustą.

Cztery współlokatorki nie mogły bardziej się od siebie różnić, a ich przezwiska nie mogły lepiej pasować. Amy Baker stanowiła intrygującą mieszankę mądrości, gderliwości i opiekuńczości. Niestety mężczyźni nigdy nie zauważali niczego poza jej pulchnością i ignorowali jej zmysłową stronę. Oczywiście fakt, że nosiła okulary zasłaniające jej wielkie, zielone oczy, wkładała workowate swetry, w których wyglądała jak strach na wróble, i wiązała wspaniałe, sięgające pasa, ciemne włosy w ciasny warkocz, nie pomagał.

Z kolei Jane... Zerkając na stolik autorki, Maddy zdała sobie sprawę, że drobna brunetka nie zmieniła się w ciągu dziesięciu lat od ukończenia szkoły. Nadal była nieskazitelnie poukładana i jaśniała wewnętrznym światłem inteligencji i uporu. Siedziała za stołem, na którym piętrzyły się stosy jej książek, miała na sobie elegancki, fioletowy kostium, a lśniący paź do ramion kołysał się lekko, gdy się śmiała. Jej brązowe oczy uśmiechały się do jednej z fanek, która stała, przyciskając książkę do piersi, i zarzucała autorkę komplementami. Maddy poczuła bolesne ukłucie zazdrości.

- Boże - westchnęła. - Jane naprawdę się udało, tak jak tego chciała. Nie chodzi tylko o sławę i pieniądze. Jest tak cholernie pewna siebie!

- I nadal jest piękna - dodała Amy ze szczerym podziwem w głosie.

- Wygląda na szczęśliwą - stwierdziła bezbarwnym tonem Christine. - Naprawdę szczęśliwą. Mogę ją zabić?

- Christine - Amy aż zatkało. - Jak możesz mówić coś takiego?

- Och, pozwól mi, mamo, proszę. - Christine złożyła prosząco ręce. - Proszę, proszę, proszę...

Amy zaśmiała się mimo woli.

- Jesteś okropna.

- I dlatego ją kochamy - odparła Maddy, bo po części myślała to samo.

Cieszył ją sukces Jane, ale sama czuła się jak nieudacznik, ponieważ nigdy nie spełniła swojego marzenia i nie została zawodową malarką. Zaraz po ukończeniu college'u poznała i poślubiła Nigela, słodkiego, ale trzeba przyznać, trochę dziwacznego księgowego. Uwielbiał jej obrazy, wierzył w Maddy całym sercem i upierał się, aby została w domu i poświęciła się sztuce na pełen etat. Niestety dwa lata po ślubie zdiagnozowano u niego raka. Następne sześć lat spędziła, opiekując się nim i pomagając mu utrzymać jego firmę. Przetrwała ten czas dzięki wsparciu Christine i Amy.

Jane dawno temu przeprowadziła się do Nowego Jorku i rzadko miały od niej jakiejś wiadomości. Za to ostatnio dużo o niej słyszały - o jej ślubie z komentatorem sportowym, domu nad jeziorem w Austin, który pojawił się na okładce „Homes and Living”, a teraz o bestsellerowym poradniku.

Kiedy Maddy porównała to z brakiem jakichkolwiek osiągnięć u siebie, poczuła się fatalnie.

- Następny! - krzyknął wysoki, chudy dzieciak za ladą i Maddy zdała sobie sprawę, że przyszła jej kolej.

- Och. - Spojrzała na rodzaje kaw w menu wywieszonym powyżej. - Chwileczkę, muszę się zastanowić.

- No Mad, dasz radę - szepnęła zachęcająco Christine. - Podejmij decyzję.

- Presja, ta straszliwa presja. - Dotknęła opuszkami brwi jak wróżka komunikująca się z innym światem. - Dobra, mam. Poproszę mokkę z dodatkową bitą śmietaną i karmelem.

Dzieciak wykrzyczał zamówienie do zagonionej kobiety obsługującej ogromną maszynerię.

Kiedy Maddy zapłaciła, podeszła Christine i nawet nie spojrzała na menu.

- Kawę. Gigantyczną. Bez żadnych dodatków. Po prostu kofeina i rurka do karmienia dożylnego.

Maddy zmarszczyła brwi.

- Wydawało mi się, że miałaś ograniczyć kofeinę.

- Cholera! Ze też to akurat zapamiętałaś. - Christine skrzywiła się. - Dobra, niech będzie bezkofeinowa.

Dzieciak przekazał zmianę w zamówieniu i zaczął wbijać na kasę.

- Nie, chwilkę. - Christine złapała go za rękę, a w jej oczach błysnęła desperacja. - Niech będzie bezkofeinowa z bombą głębinową z espresso. - Wykrzywiła się do Maddy. - Poważniej potraktuję sprawę kofeiny, gdy skończę staż.

Najwyraźniej przyzwyczajony do obsługi uzależnionych od kawy dzieciak zmienił zamówienie bez mrugnięcia okiem.

Potem podeszła Amy. Zagryzła usta i zerknęła na ciastka. Światło z lady odbiło się w jej okularach.

- Poproszę waniliowe cappuccino bez cukru.

- Życzy sobie pani jakieś ciastko? Zawahała się, ale była stanowcza.

- Nie. Tylko cappuccino. Odtłuszczone, proszę.

Maddy już zamierzała powiedzieć Amy, by wzięła coś słodkiego, ale przypomniała sobie, żeby nie sabotować diety przyjaciółki. Jej zdaniem Amy wyglądała jak trzeba i powinna przestać się głodzić. Seksowne kobiety mają różne kształty i rozmiary. Maddy nie była chudzielcem, ale nauczyła się raczej cieszyć obfitymi krągłościami niż je chować. Nigel zdecydowanie je lubił, zanim stał się zbyt słaby, aby cieszyć się czymkolwiek na tym świecie.

- Więc... - zaczęła Christine, gdy odebrały zamówienia - siądziemy przy stoliku i przejrzymy tę książkę?

- Dobry pomysł. - Maddy ruszyła do pustego stolika w pobliżu wystawy z kubkami do kawy i innymi drobiazgami. - Nie mogę się doczekać, aby poznać dziesięć kroków na drodze do niewiarygodnego szczęścia.

- Ja też. - Christine otworzyła swój egzemplarz, gdy tylko usiadły. - Po tylu latach ciężkiej pracy i braku zabawy myślę, że przydałoby mi się trochę szczęścia, niewiarygodnego albo jakiegokolwiek innego.

- Ale tobie się udało. - Amy uśmiechnęła się do niej. - Za kilka miesięcy będziesz lekarzem. To na pewno cię uszczęśliwi.

- O ile dożyję - stwierdziła Christine, czytając spis treści. - Zobaczmy. Krok pierwszy: Zrozum, czego chcesz.

- To łatwe. - Maddy pociągnęła łyk słodkiej kawy i zlizała z ust bitą śmietanę. - Wygrać na loterii, żebym wreszcie przestała się martwić rachunkami.

Christine zmarszczyła brwi.

- Myślałam, że radzisz sobie finansowo, w końcu masz ubezpieczenie na życie i sprzedałaś firmę.

- Tak, ale wiesz, jak nie cierpię bilansować książeczki czekowej i wszystkiego, co wiąże się z cyferkami. Poza tym przydałyby się pieniądze na podróże.

Christine ścisnęła ją za przedramię.

- Podróż to może być dobry pomysł. Nie musi to być nic drogiego, ale żebyś się wyrwała z pustego domu.

- Pewnie masz rację.

Maddy pomyślała o liście, który czaił się na dnie jej torebki. Praca, którą w nim opisano, na pewno by ją wyrwała z domu. I to bardzo daleko. Jeżeli miałaby dość odwagi, żeby się o nią ubiegać.

- A jaki jest drugi krok? Christine zerknęła.

- Och, naprawdę radosny. Staw czoło wewnętrznemu lękowi. Maddy parsknęła.

- Przynajmniej ten mam już zaliczony, w końcu przeżyłam kilka lat, codziennie stawiając czoło strachowi.

- Racja. Zobaczmy, co Jane ma do powiedzenia na ten temat. Christine przerzuciła kartki na początek rozdziału. Kiedy tylko przebiegła wzrokiem pierwsze akapity, wytrzeszczyła oczy.

- A to suka!

- Co? - Maddy aż wyprostowała się z zaskoczenia.

- Wykorzystała nas w swojej książce!

- Żartujesz! Wymieniła nas z nazwiska? Maddy wyciągnęła szyję, żeby zerknąć na stronę.

- Nie, ale pisze „w college'u miałam trzy przyjaciółki, które stanowią doskonały przykład tego, że kobiety często pozwalają, aby strach powstrzymał je sprzed spełnieniem marzeń”.

- Opisuje to bardziej szczegółowo? - Amy obgryzała paznokieć. Christine przesunęła palcem po stronie.

- Zobaczmy... „Miałam przyjaciółkę artystkę...” Rety, ciekawe, o kogo może chodzić... „która pozwoliła, aby strach przed odrzuceniem powstrzymał ją przed realizacją kariery artystycznej z prawdziwym oddaniem i entuzjazmem”.

- To bzdura! - Maddy odstawiła kubek z głośnym stuknięciem. - Nie zajęłam się karierą, bo musiałam opiekować się umierającym mężem.

Nawet kiedy wypowiedziała te słowa, wiedziała, że to nie wyjaśnia, dlaczego teraz nie wróciła do malowania.

- Co jeszcze pisze?

- O, posłuchajcie tego. - Christine czytała dalej. - Najwyraźniej ja bałam się odrzucenia przez rodziców. „Moja przyjaciółka ze studiów medycznych tyle czasu szukała aprobaty u ojca, że często poświęcała własne szczęście”. - Christine podniosła wzrok, a jej błękitne oczy jaśniały. - Jak śmie drukować interpretacje spraw, o których powiedziałam jej w sekrecie? Poza tym co złego w tym, że chcę zadowolić ojca? Tak, trudno dorosnąć do jego standardów i parę razy skarżyłam się z tego powodu, ale to wspaniały człowiek, lider środowiska medycznego, wyśmienity chirurg. To, że matka Jane była alkoholiczkę, a jej ojciec zwiał, nie znaczy, że ma prawo mnie krytykować! I to w druku!

- Przynajmniej nie użyła twojego nazwiska - pocieszyła ją Maddy.

- Równie dobrze by mogła! Każdy, kto mnie zna, wie, że mieszkałam z nią w college'u. A jeśli mój ojciec to przeczyta?

- Poradnik dla kobiet? - Maddy ze sceptycyzmem uniosła brew.

- W każdym razie ktoś inny mógłby przeczytać i pokazać mu to.

- A co pisze o mnie? - zapytała cicho Amy. Christine wróciła do lektury.

- Najwyraźniej ty boisz się ryzyka. Według Panny Idealnej „Moja trzecia przyjaciółka tak bardzo bała się spróbować czegoś nowego i przegrać, że wolała raczej trzymać się bezpiecznej rutyny niż podjąć ryzyko, które wniosłoby do jej życia więcej radości”.

- To już kompletne chrzanienie! - Maddy zastanawiała się, czy nie podejść do stolika Jane i nie powiedzieć jej, co o tym wszystkim myśli.

- Właściwie to prawda - odparła cicho Amy.

- Ale masz własną firmę - sprzeciwiła się Maddy. - To oznacza ryzyko.

- Nie bardzo - westchnęła Amy. - Podróżujące Nianie to franszyza, czyli coś dość bezpiecznego. Ponieważ jestem właścicielką, nikt nie może mnie zwolnić. To najmniejsze możliwe ryzyko.

- Ale to nie znaczy, że jesteś nieszczęśliwym tchórzem - upierała się Christine.

- Chyba nie. - Amy wbiła wzrok w stolik.

- Amy? - Maddy pochyliła się, żeby spojrzeć przyjaciółce w twarz. - Jesteś szczęśliwa, prawda?

- Przeważnie.

- Ale - Christine zamachała ręką. - Zdecydowanie usłyszałam w tym jakieś „ale”.

Amy zawahała się.

- Czasem żałuję, że sama nie jestem jedną z tych niań, które wysyłam z bogatymi i sławnymi ludźmi wyjeżdżającymi na wakacje. Jeżdżą do naprawdę niezwykłych miejsc, zatrzymują się w rewelacyjnych hotelach, jadają w eleganckich restauracjach i spotykają ciekawych ludzi. Ja nigdy nie wyjechałam poza okolice Austin.

- Naprawdę jest aż tak źle? - dopytywała się Maddy. - Nie masz za grosz wyczucia kierunku, więc to naturalne, że nowe miejsca cię przerażają. Nie ma się czego wstydzić.

- Jest, skoro to rządzi moim życiem. - Amy uniosła podbródek, a w każdym krągłym szczególe jej twarzy płonęła determinacja. - Popatrz na Christine. Boi się wysokości, ale gdy byłyśmy w college'u, w każde Boże Narodzenie wyjeżdżała do Kolorado razem z rodziną i wsiadała na wyciąg, żeby pojeździć na nartach.

- Właściwie... - Christine popatrzyła to na jedną, to na drugą.

- Nie wsiadałam.

- Co masz na myśli? - Maddy zmarszczyła czoło. - Przywoziłaś zdjęcia z wyjazdów narciarskich, więc myślałyśmy, że jeździsz.

- Dobra, powiem wam prawdę. - Pochyliła się ku przyjaciółkom.

- Kiedy dorastałam, tak bardzo chciałam przebić brata w jakiejkolwiek dziedzinie, że zmusiłam się do jazdy wyciągiem krzesełkowym, chociaż za każdym razem niemal mdlałam. Kiedy tylko zaczęłam college, postanowiłam wymyślić coś, żeby spędzać rodzinne wakacje w chatce. Stąd zdjęcia, ale tak naprawdę w ogóle nie jeździłam.

- Coś wymyślić? To znaczy co? - Amy pochyliła się wyraźnie zaintrygowana.

- Kilka lat temu udawałam, że dostałam choroby wysokościowej. Kłopot w tym, że odegrałam to dobrze i tata postanowił zbadać mnie w szpitalu. Więc następnego roku pojawiłam się na lotnisku w takim wielkim, czarnym buciorze i stwierdziłam, że złamałam nogę. Ale tata strasznie się upierał, żeby ją obejrzeć. Potem już po prostu wszystkim mówiłam, że jestem za bardzo zajęta, i w ogóle przestałam z nimi wyjeżdżać.

- Żartujesz. - Amy wyglądała na tak samo oszołomioną, jak czuła się Maddy. - Myślałam, że lubisz jeździć na nartach.

- Bo lubię! - Christine westchnęła z niesmakiem. - Nie lubię tylko sposobu, w jaki trzeba się dostać na górę. Ale na swoje usprawiedliwienie muszę przyznać, że te wyciągi to tylko ławeczka wisząca milę nad ziemią i człowiek wlecze się tym na szczyt jakieś trzy lata. Najgorsze, że jestem naprawdę dobrym narciarzem. Cholernie dobrym. Myślę, że w tej jednej dziedzinie mogłabym być lepsza od Robby'ego, gdybym tylko nie bała się tego cholernego wyciągu.

- Rety. - Maddy spojrzała na nią. - Nie miałam pojęcia, że aż tak się boisz.

- No to teraz już wiesz. - Nieco dramatycznym gestem Christine opuściła głowę na rękę, którą oparła na stoliku. - Jestem totalnym mięczakiem.

- Nie, nie jesteś - zaśmiała się Maddy. - Patrz, ile osiągnęłaś. Na miłość boską, ratujesz ludzkie życie. Kogo obchodzi, że masz lęk wysokości?

- Mnie. - Christine uniosła głowę. - Amy ma rację. To nic złego bać się, ale źle, gdy strach powstrzymuje cię przez zrobieniem czegoś, czego chcesz.

- Właśnie. - Amy z entuzjazmem pokiwała głową. - Dlatego uważam, że powinnaś znowu zacząć jeździć i spróbować poradzić sobie z wyciągami.

Christine roześmiała się.

- Zawrzyjmy umowę, Amy. Ja znowu zacznę jeździć na nartach, jeśli ty przyjmiesz jedno zlecenie dla podróżującej niani.

- O nie. - Amy pokręciła głową. Jej oczy za okularami zrobiły się wielkie i okrągłe. - Nie mogłabym na tak długo zostawić biura pod opieką kogoś obcego. Prawda?

- Nie wiem. - Christine uniosła brew. - Ale gadanie nic nie kosztuje.

- Tak, ale... - Amy zagryzła usta, zastanawiając się.

- Zrobię to, jeśli ty też. - Christine uśmiechnęła się. Maddy patrzyła to na jedną, to na drugą.

- Wiecie, myślę, że my wszystkie powinnyśmy to zrobić. A właściwie założyć się i ograniczyć czas. Uzgodnić, że w ciągu roku od dziś ta, która nie stawi czoła wyzwaniu, będzie musiała postawić reszcie bajeczny lunch w jakimś zabawnym miejscu.

- Naprawdę tak uważasz? - Twarz Amy rozświetliła się podnieceniem.

- Zdecydowanie. Zakład to dodatkowy bodziec. Amy, jeśli będziesz się bała jechać do miejsca, w którym nigdy wcześniej nie byłaś, pomyśl tylko o Christine - że twoja odwaga pchnie ją do zrobienia czegoś, co naprawdę chce zrobić. To samo dotyczy ciebie, Christine. Kiedy będziesz panikować przed wyciągiem, pomyśl o Amy i o tym, jak zachęcałaś ją do wyjazdu.

- Wiesz - Christine pokiwała głową - to chyba rzeczywiście może pomóc. Dla was przeczołgałabym się po rozpalonych węglach, więc czemu nie stawić czoła lękowi wysokości? A co ty na to, Amy? Wchodzisz w to?

- Wielkie nieba. - Amy złapała się za serce. - Mówisz to serio?

- Tak, jak najbardziej serio. - Christine uśmiechnęła się. - Zróbmy to.

Na twarzy Amy malowała się stanowczość, a zaraz potem pojawił się zachwyt.

- Nie wierzę, że to mówię, ale zgadzam się!

- Dobrze więc. - Christine wyciągnęła dłoń. - Umowa stoi! - Po uściśnięciu rąk Christine zwróciła się do Maddy. - A co ty zrobisz?

- Ja? - Maddy zamarła.

- Tak, ty - parsknęła Christine. - Skoro my musimy zrobić coś przerażającego, ty też. Więc co to będzie?

- Wiem. - Amy podniosła rękę. - Musisz wystawić swoje prace w galerii.

- W ciągu roku? - rzuciła szyderczo Maddy. - Nie jestem do tego przygotowana. Chociaż... jest jedna rzecz, o której myślałam...

- Tak?

Maddy zawahała się, czy ma dość odwagi, żeby chociaż powiedzieć im o liście, nie wspominając już o przyjęciu propozycji.

- Pozwól, że ujmę to tak. - Christine uśmiechnęła się do niej słodko. - Albo się przyłączysz, albo odwołujemy sprawę. Ja nigdy nie zjadę, Amy nigdzie nie wyjedzie, a to wszystko będzie twoja wina.

- Och, wielkie dzięki - żachnęła się Maddy. - Doceniam fakt, że nie naciskacie.

- Ej, a od czego są przyjaciele? - Christine zatrzepotała rzęsami.

- Dobra. - Maddy wzięła głęboki wdech. - Kilka dni temu dostałam Ust z propozycją pracy. - Wzięła plecioną ze sznurka torebkę i wygrzebała list. Ręce jej drżały, gdy kładła go na stoliku. - Pamiętacie, jak opowiadałam o Mamie Fraser?

Christine i Amy spojrzały po sobie i pokręciły głowami.

- No wiecie, Fraserowie? - podpowiadała im Maddy. - Przybrani rodzice Joego, którzy adoptowali go, gdy miał szesnaście lat.

- Joe? - Christine uniosła brwi. - Twoja szkolna miłość? Ten seksowny chłopak, który rozkołysał twój świat, a potem ci się oświadczył? Ten Joe?

Maddy pokiwała głową. Serce biło jej jak oszalałe.

- Właśnie ten. Chociaż Mama Fraser strasznie się na mnie wściekła za to, że złamałam Joemu serce, pozostała ze mną w kontakcie. Kiedy Pułkownik Fraser zmarł, przeprowadziła się do Nowego Meksyku i teraz prowadzi letni obóz dla dziewcząt w pobliżu Santa Fe. I... hm, poprosiła, żebym przyjechała i pracowała u niej.

Przyjaciółki spojrzały na nią wielkimi oczami.

- Nie jesteś trochę za stara na opiekunkę na obozie? - zapytała Christine.

- Byłabym jedną z koordynatorek - wyjaśniła Maddy. - Miałabym własne mieszkanie i nadzorowałabym zajęcia plastyki i rzemiosła. To tylko praca na lato, ale brzmi ciekawie.

- Nie wspominając już o tym, że Santa Fe to jedna ze światowych stolic sztuki - zauważyła Christine. - Może udałoby ci się wstawić prace do jednej z tamtejszych galerii?

- W Santa Fe? Wątpię! - Maddy zaśmiała się nerwowo. - Moje portfolio z dotychczasowymi dokonaniami jest dość cieniutkie, ale Mama Fraser mówi, że będę miała mnóstwo wolnego czasu na malowanie wieczorami.

- Zapowiada się idealnie - stwierdziła Amy. - Powinnaś jechać. Maddy skrzywiła się.

- Jest tylko jeden problem.

- Co takiego? - zapytała Christine.

- Joe - odparła Maddy, jakby to było oczywiste. - Nie wiem, czy chcę go spotkać.

- Mówiłaś, że poszedł do wojska. Do komandosów, czy coś takiego - zdziwiła się Christine. - Parząc na to, co dzieje się na świecie, wątpię, żeby siedział w kraju.

- Właściwie to... - Maddy wygładziła kopertę. - Był ranny dwa lata temu i musiał odejść z komandosów. Teraz pracuje u matki jako dyrektor obozu. Więc jeśli wezmę tę robotę, to wiecie, będę pracowała razem z nim. Widywała go. Codziennie.

- To będzie takie ciężkie? - Na twarzy Amy malowała się troska. Maddy sapnęła.

- Nie rozstaliśmy w przyjacielskiej atmosferze. O ile wiem, nadal serdecznie mnie nienawidzi i nie chce mnie nigdy więcej widzieć.

Amy zatroskała się jeszcze bardziej.

- Skoro tak, to dlaczego jego matka zaproponowała ci pracę?

- Wiesz... - Christine sączyła kawę. - To mnie gryzie. Żałosne prosić matkę, aby spiknęła cię z byłą dziewczyną.

- Joe nic nie wie. Mama Fraser napisała, że nie chciała mu nic mówić, dopóki nie pozna mojej odpowiedzi, na wypadek gdybym odmówiła. Z czego wnioskuję, że nadal jest na mnie zły.

- Albo że matka wie, że chciałby cię znowu zobaczyć - odparła Amy. - I nie chce, aby się rozczarował, jeśli odmówisz.

- Ważne jest teraz to, czy ty chcesz go widzieć - rzuciła Christine.

- Nie wiem. - Maddy potarła czoło. - Naprawdę chciałabym wziąć tę pracę. To byłby dobry most między ostatnimi dziesięcioma latami a tym, co zamierzam robić przez resztę życia. I pomogłabym Mamie Fraser, która chyba dość desperacko szuka odpowiedniej osoby.

- I w dodatku - Christine poruszyła dwuznacznie brwiami - spędziłabyś lato z byłym facetem. Zdaje się, że było między wami naprawdę gorąco.

- Christine - Maddy zaśmiała się nerwowo. - Nie jadę do Santa Fe po to, żeby przez całe lato uprawiać dziki seks z Joem na oczach jego matki i obozu pełnego dziewcząt.

- Czemu nie? - Christine odstawiła kubek z kawą. - Dla mnie bomba. To znaczy seks, a nie obóz pełen dziewcząt i jego matka. Wiem, jak Nigel ciężko chorował przez ostatnie lata, więc mogę sobie wyobrazić, od jak dawna nie uprawiałaś seksu, nie wspominając o naprawdę gorącym.

- Wieczność. - Maddy poczuła, jak robi jej się gorąco na samą myśl od seksie z Joem. Stwierdzenie, że zakołysał jej światem, było dość delikatne. Podpalił go. - Ale to zupełnie nie na temat. Po prostu chcę dogadać się z Joem. Kto wie, może mamy szansę wreszcie zapomnieć o przeszłości.

- Albo rozpalić ją na nowo. - Christine wyszczerzyła zęby w uśmiechu.

- Szukasz dreszczyku u innych, bo u ciebie nic się nie dzieje - odgryzła się Maddy.

- Tylko dlatego, że poprosiłam was, abyście nie pozwoliły mi się spotykać z nikim, kto nie zyska waszej aprobaty - burknęła Christine.

- Nie bez powodu, biorąc pod uwagę twoich facetów. - Zdenerwowana Maddy zwróciła się do drugiej przyjaciółki. - Jak myślisz, co powinnam zrobić?

Amy złożyła ręce na stole.

- Myślę, że powinnaś to zrobić dla siebie, a nie jako część wyzwania. Jak sama stwierdziłaś, wyjechałabyś z domu. A przy okazji może pogodziłabyś się z Joem. Jeśli jednak to zrobisz - Amy wzięła Maddy za rękę - musisz obiecać, że zaprezentujesz swoje prace kilku galeriom w Santa Fe. Aż jedna z nich je przyjmie.

- Jezu. - Maddy próbowała się zaśmiać. - Stawienie czoła byłemu chłopakowi, który pewnie mnie nienawidzi, to nie dość?

Amy zmrużyła oczy za okularami.

- Nie, jeśli mam zaryzykować, że zgubię się w jakimś obcym miejscu, a Christine musi przeżyć wyciąg.

Panika ścisnęła Maddy za gardło.

- Uważam, że te wyzwania są nierówne.

- Jak cholera! - Christine odstawiła kawę. - Ty musisz zmusić jedną galerię, żeby przyjęła twoje prace, a zważywszy, że jesteś świetna, to będzie bułka z masłem. A ja będę musiała wytrzymać całe święta ze swoją rodziną w Kolorado!

- A kto mówił o rodzinie? - Maddy zmarszczyła brwi. - Możesz jechać sama.

- Nie, jeśli mam to zrobić, to upiekę dwie pieczenie na jednym ogniu. Zmierzę się z wyciągiem i zniszczę mojego brata na stoku. Najlepiej na oczach ojca.

- Walczysz w słusznej sprawie - zaśmiała się Maddy.

- Ty za to jedziesz do Santa Fe, będziesz się kochać jak wariatka z byłym chłopakiem i rozkręcisz karierę. Zgoda?

Maddy znowu się zaśmiała.

- Czy seks jest częścią zakładu?

- Nie. - Christine odsłoniła zęby w uśmiechu. - Ale oczekujemy szczegółowego sprawozdania. I dowodu w postaci fotografii, że Joe jest tak przystojny, jak twierdzisz.

Amy parsknęła w cappuccino i musiała wytrzeć pianę z nosa. Maddy przemyślała sprawę.

- Muszę przekonać jedną galerię, żeby wzięła coś z moich prac, tak?

- Tak.

- Mogą to wziąć w komis?

Christine spojrzała na Amy, która skinęła głową.

- Mogą. Umowa stoi? Maddy wzięła głęboki wdech.

- Wiem, że tego pożałuję, ale...

- Uznaję to za zgodę. - Christine podniosła kubek z kawą. - Za nasze zdrowie. Żebyśmy stawiły czoło strachowi. Niech to będzie początek naszego idealnego życia.

Żołądek Maddy zrobił salto, gdy stuknęły się kubkami.

- Za naszą trójkę.

Rozdział 2

Nigdy nie pozwól, aby przeszłość ograniczała twoją przyszłość.

Jak wieść idealne życie

Maddy zastanawiała się nad radą Jane, gdy z książką w walizce ruszyła do Santa Fe. Czy da się zostawić przeszłość za sobą? Z każdą przejechaną milą coraz bardziej czuła, że znowu ma siedemnaście lat i pędzi na spotkanie z chłopcem, którego jej władczy, pracujący w policji ojciec zabronił widywać. Ciało Maddy drżało za każdym razem, gdy przypominała sobie, jak Joe ją obejmował i całował, zupełnie jakby jego życie zależało od tego, czy rozbierze ją tak szybko, jak to możliwe. Zupełnie zwariowali na swoim punkcie z zaangażowaniem właściwym nastolatkom - bez choćby jednej rozsądnej myśli na temat przyszłości.

Tak było, dopóki Joe nie został aresztowany razem z kilkoma kumplami za kradzież samochodu. Wtedy ich przyszłość przestała istnieć. Pułkownik Fraser użył wszystkich znajomości, żeby wycofano oskarżenia przeciwko Joemu - ponieważ nieświadomie wziął udział w kradzieży - i załatwił mu przyjęcie do wojska. Ku zaskoczeniu wszystkich i ogromnej uldze Fraserów Joe odnalazł się tam i poinformował Maddy, że poważnie myśli o służbie. W dniu, kiedy się oświadczył, z dumą oznajmił, że przyjęto go do szkoły komandosów i że zamierza robić karierę w wojsku. Sądził, iż Maddy też się ucieszy, ale jej marzenia o zostaniu niezależną kobietą i znaną na całym świecie artystką nie obejmowały wyjścia za mąż zaraz po szkole, jak to zrobiła jej matka, a potem odłożenia na bok własnych ambicji i zostania idealną gospodynią domową. Oczywiście wtedy jeszcze nie wiedziała, że „żona” i „niewolnica” to nie są synonimy.

Wspomnienie tego, jak zakończył się ich związek, sprawiło, że wiele razy skrzywiła się podczas jazdy z Austin do Santa Fe. Scena była gorzka i nieprzyjemna. Joe patrzył na nią zszokowany i widać było, że poczuł się kompletnie zdradzony.

Ale stało się to wieki temu. Jako dojrzały mężczyzna musiał zrozumieć, że Maddy podjęła słuszną decyzję. Dla nich obojga. Była zbyt niedojrzała i okazałaby się okropną żoną. Zwłaszcza dla żołnierza, który wyjeżdżałby na misje trwające nawet kilka miesięcy.

Tak, podjęła słuszną decyzję.

A Joe już dawno przebolał odmowę.

Maddy powtarzała te zapewnienia jak mantrę, gdy mijała znak informujący, że Magiczny Obóz znajduje się tuż przed nią. Zerknęła między drzewami po lewej. Odkąd wyjechała z pustyni w góry, droga prowadziła wzdłuż rzeki przez kilka kilometrów niezagospodarowanych terenów, ale teraz na przeciwległym brzegu pojawiły się budynki.

Żołądek zacisnął jej się, gdy zdała sobie sprawę, że za kilka minut stanie twarzą w twarz z Joem. Jako dyrektor obozu powinien powitać ją oraz inne koordynatorki, które przyjadą wcześniej, by przygotować obóz na przyjęcie opiekunów i obozowiczów. Minęły tygodnie, odkąd zebrała się na odwagę i zadzwoniła do Mamy Fraser. Jeśli Joe sprzeciwiał się ich ponownemu spotkaniu, miał mnóstwo czasu, aby powiadomić ją o tym.

Po raz tysięczny próbowała sobie wyobrazić, jak będzie wyglądało ich pierwsze spotkanie...

Powita ją z uśmiechem i zapyta, jak się miewa, podczas gdy każde z nich ukradkowo będzie oceniać, na ile to drugie się zmieniło. Kiedy ostatni raz go widziała, był wysokim, szczupłym nastolatkiem, śniadym przystojniakiem, którego uroda zdradzała indiańską krew. Jak dużo tej krwi było, można tylko zgadywać, ponieważ Joe ledwie pamiętał biologiczną matkę, a ojca w ogóle nie znał.

Próbowała wyobrazić go sobie nieco grubszego, głównie przez mięśnie, które na pewno rozwinął jako komandos, i zarazem już nieco sflaczałego, odkąd skończył służbę. Z czarnymi jak węgiel włosami, które zaczynają się przerzedzać. Roześmieją się, pewnie trochę niezręcznie, i przypomną sobie, jacy kiedyś byli wobec siebie zachłanni. Uprzejmie powie jej, że świetnie wygląda, chociaż przytyła parę kilo i dorobiła się pierwszych słabych zmarszczek wokół oczu. Ona nie miała nic przeciwko kilogramom i zmarszczkom, starzenie to po prostu część życia, i to o niebo lepsza od alternatywy: śmierci w kwiecie wieku jak w przypadku Nigela.

Fala żalu zagroziła, że zaraz ją zaleje, więc wyprostowała się, by odpędzić smutne myśli. Część jej zawsze będzie uwielbiała Nigela, ale nadszedł czas zacząć żyć dalej.

Przed nią mały, czerwony samochód sportowy skręcił do obozu. Pewnie któraś z koordynatorek, domyśliła się, jadąc za autem po staroświeckim, drewnianym moście. Po drugiej stronie rzeki ze stróżówki wyszedł starszy mężczyzna. Zerknął przez przednią szybę, machnął na sportowy samochód, żeby jechał przez otwartą bramę, a potem machnął na Maddy, żeby się zatrzymała. Opuściła szybę i podała strażnikowi nazwisko.

Szeroki uśmiech pojawił się na jego szorstkiej twarzy.

- A tak, nowa pani od warsztatów. Pani Fraser powiedziała, że się pani spodziewa. Proszę jechać za Sandy do biura. Powiem Mamie, że pani przyjechała.

Otworzywszy okno, żeby bryza rozwiała jej włosy, Maddy ruszyła za czerwonym autem i w końcu zajechała na wysypany żwirem parking przed długim, parterowym budynkiem z cegły. Dwie dziewczyny w wieku studentek college'u stały tam i gawędziły; jedna wysoka i czarna, druga brunetka wyglądająca na przebojową. Pisnęły, gdy ze sportowego wozu wysiadła dziarska blondynka.

Maddy patrzyła z rozbawieniem, jak dziewczyny popędziły z szeroko otwartymi ramionami, żeby powitać nowo przybyłą. Nim wpadły na siebie, pochyliły się do przodu i objęły się tak, aby nie dotknąć się żadną inną częścią ciała poza ramionami. To musiał być rytuał, który na pewno miał już długą tradycję. Maddy była przekonana, że gdyby dziewczyny z epoki jaskiniowej wyjeżdżały na obóz letni, witałyby się dokładnie tak samo: pisk, bieg i objęcia.

Kiedy dziewczyny weszły do budynku, Maddy wysiadła z samochodu i zaciągnęła się pachnącym sosnami powietrzem, które było tak suche, że zabierało wilgoć z płuc. Jasne słońce zakłuło ją w oczy, gdy spojrzała na biuro.

Tam siedział Joe. Była tego pewna.

Zapał i lęk walczyły ze sobą w jej żołądku, aż ją rozbolał. Zebrała się na odwagę, myśląc o Amy i Christine. Ruszyła, żeby otworzyć drzwi. Nim dotarła do nich, usłyszała głos Joego i... zamarła.

- Witam, moje panie. Widzę, że wróciłyście na kolejne lato w Magicznym Obozie.

- Mówisz, jakbyś się dziwił - odparła jedna z dziewczyn.

- W żadnej mierze - zaśmiał się Joe.

Ten dźwięczny śmiech sprawił, że Maddy błyskawicznie przeniosła się w przeszłość. Boże, jak uwielbiała, gdy się śmiał. Zawsze starała się nakłonić go do śmiechu - chociaż raz albo dwa razy - kiedy byli sami.

- Sandy nie wątpię, że umrzesz w późnej starości, przewodząc śpiewom przy ognisku.

- Miejmy nadzieję - odparła zalotnie dziewczyna.

Maddy podeszła do budynku i zajrzała z progu do mrocznego wnętrza. Belkowy sufit, podłogi wyłożone terakotą i beżowe, ceglane ściany nadawały pomieszczeniu rustykalny wygląd. Joe stał obok biurka w stylu misyjnym z notatnikiem w ręku. Uśmiechał się do trojga dziewcząt. Ten uśmiech zaskoczył Maddy do tego stopnia, że przez chwilę niczego więcej nie zauważyła. Joe wyglądał na szczęśliwego i zrelaksowanego, był zupełnie niepodobny do spiętego, kapryśnego buntownika sprzed lat.

A potem przyjrzała mu się w całości i... o mój Boże! Zupełnie nie pasował do jej wyobrażeń o tracącym formę mężczyźnie około trzydziestki. Prezentował się cudownie! Miał wysportowane ciało, które sprawiło, że serce zabiło jej szybciej nie tylko ze zdenerwowania.

Stal bokiem. Miał na sobie zieloną koszulkę polo, która napięła się na szerokich ramionach, wyrobionych bicepsach i klatce tak wyćwiczonej, że Maddy dostrzegała zarys mięśni przez materiał ubrania. Spodenki khaki przylegały do wąskich bioder i odsłaniały twarde jak skała uda.

Znowu zaśmiał się z czegoś, co powiedziały dziewczyny, a potem odwrócił się i pochylił, żeby oprzeć notatnik na biurku. Maddy rozdziawiła usta, gdy zagapiła się na najbardziej seksowny męski tyłek, jaki miała przywilej oglądać w swoim życiu.

- Podpiszcie oświadczenia i możecie biec się rozgościć. Carol już przyjechała i czeka na was w Chacie Wodza.

Maddy oderwała wzrok od pośladków Joego i zauważyła, że dziewczyny też mu się przyglądały. Wszystkie trzy uśmiechnęły się i zarumieniły, gdy brały od niego długopis, by podpisać formularze. Nic dziwnego, że wróciły na kolejny turnus. Wszystkie podkochiwały się w dyrektorze!

Ponownie patrząc na Joego, Maddy przypomniała sobie sugestię Christine na temat szalonego seksu z byłą miłością. Ta myśl podnieciła ją i przeraziła jednocześnie. Nie mogłaby pozwolić, żeby mężczyzna tak doskonały fizycznie zobaczył ją nago. Co innego nie przejmować się szerokimi biodrami i zmarszczkami, kiedy wokół byli normalni ludzie, którzy też się starzeli. Ale pokazać się nago przy mężczyźnie, który wyglądał teraz lepiej, niż kiedy był nastolatkiem? Nie w tym życiu!

Chociaż dlaczego mężczyzna o takiej prezencji miałby chcieć oglądać ją nago, kiedy mógł wybierać z całego obozu pełnego chętnych dwudziestoparolatek?

W jej głowie pojawiła się w pełnym rozkwicie nagła myśl. To dlatego nie miał nic przeciwko jej przyjazdowi. Chciał, żeby zobaczyła, co odrzuciła tyle lat temu. Pokazać jej, że inne kobiety - młodsze i ładniejsze - tłumnie go pożądały. Podpuścić ją, sprawić, żeby znowu go zapragnęła... a potem odrzucić. To z pewnością byłaby mila zemsta, prawda?

- Dobrze - powiedział Joe, zabierając formularze. - Rozgośćcie się. Mamy randkę o czwartej na patio na pierwszym zebraniu pracowników.

Maddy odskoczyła od drzwi, gdy dziewczyny ruszyły do wyjścia naprzeciwko prowadzącego na kryte patio i w stronę obozu. Stała i walczyła z nagłym pragnieniem, żeby pobiec do samochodu i natychmiast wracać do Teksasu.

„Dobra, uspokój się - upomniała samą siebie, starając się nie oddychać za szybko. - Przemyśl to sobie”.

Teoria o zemście była tylko teorią. Joe, którego znała, nigdy nie byłby tak małostkowy. Chociaż ludzie się zmieniają. Bóg jeden wie, jak bardzo ona się zmieniła. Lubiła myśleć, że na lepsze. Dojrzała, stała się odpowiedzialną, polegającą na sobie kobietą. Zdecydowanie nie taką, która przyjęłaby ofertę pracy, a potem się nie pojawiła. Gdyby wyjechała, nie zobaczywszy się z Joem, Mama Fraser i on uznaliby, że jest bezmyślnym lekkoduchem, który nawet nie zadał sobie trudu, by ich uprzedzić, że muszą poszukać kogoś na jej miejsce.

Rozmawiała już ze strażnikiem, więc Bóg wie, co by sobie pomyśleli.

Poza tym założyła się z Christine i Amy. Jeśli ucieknie do Teksasu, nie wystawiając w galerii przynajmniej jednej pracy, dziewczyny odpuszczą sobie swoje postanowienia. Cholera! Dlaczego się na to zgodziła? Cóż, teraz nie mogła się wycofać.

Zresztą, zakładając, że jej teoria jest wyssana z palca, Joe najprawdopodobniej równie chętnie jak ona chciał zapomnieć o przeszłości. Może nawet ucieszy się na jej widok. Jedyny sposób, aby się tego dowiedzieć, to wejść tam i spotkać się z nim. A teraz nadszedł dobry moment, bo będą sami. Zyskają odrobinę prywatności przynajmniej przy pierwszym spotkaniu.

„Po prostu zrób to” - rozkazała sobie.

Wzięła głęboki wdech i zmusiła się, żeby zrobić krok. A potem następny. Nim się zorientowała, stała w drzwiach. Siadł przy biurku i pracował na komputerze. Odgłos klawiatury zagłuszał jej kroki do chwili, gdy stanęła niemal przy biurku. Podniósł wzrok i... zamarł.

Jej usta drżały, gdy się uśmiechnęła.

- Cześć, Joe. Kupa lat.

- Maddy?

Gapił się na nią bezmyślnie. Był nieznośnie przystojny z tą opalenizną i brązowymi oczami. Poczuła, że się rumieni.

- Hm, miło cię widzieć.

Skoczył na równe nogi tak gwałtownie, że krzesło przewróciło się do tyłu i uderzyło o podłogę. Jego oczy pałały wściekłością.

- Co tu robisz, do cholery?! Cała krew odpłynęła jej z twarzy. Nie spodziewał się jej.

I zdecydowanie nie ucieszył się na jej widok.

Rozdział 3

Adrenalina buzowała w ciele Joego. Jego zmysły były w pełnym pogotowiu i natychmiast ogarnął cały obraz: ognisto-rude włosy, twarz w kształcie serca, zielone oczy, pełne usta i figura klepsydry, które na zawsze określiły mu standardy kobiecej urody. Pod żółtą bluzką i długą, rdzawą spódnicą z szerokim, skórzanym paskiem na biodrach była jeszcze bardziej apetyczna niż wcześniej.

- Prze-przepraszam - wyjąkała. - Myślałam...

Spojrzał z powrotem na jej twarz i zobaczył pobladłą skórę, przez co oczy i włosy jeszcze mocniej się odcinały. Czy to był równie wielki szok dla niej jak dla niego?

- Co tu robisz? - zapytał ponownie.

Ledwie mógł myśleć, krew głośno szumiała mu w uszach.

- Mam tu pracować. Nowy koordynator od plastyki i rzemiosła.

- Co będziesz?! - Wrzasnął głosem żołnierza w czasie walki. Ale to nie był front ani wojna. Nie musiał przekrzykiwać huku strzałów, a jego ciału nie groził postrzał. Stał w jednym z najbezpieczniejszych miejsc na świecie, w biurze obozu jego matki. Zapach sosny i szałwi napływał przez otwarte okna i drzwi. Na dworze śpiewał ptak.

A przed nim stała Maddy.

Maddy Howard. Nie Madeline Mills, jak brzmiało nazwisko kobiety, którą zatrudniła matka. Odpowiedź uderzyła go niczym pocisk prosto w pierś. Matka to ukartowała. Zrobiła specjalnie!

- Zabiję ją!

- Przepraszam. - Maddy przynajmniej miała dość przyzwoitości, aby się zarumienić. - Myślałam, że wiesz.

- Powiedziała ci, że prowadzę jej obóz? Wspomniała, że będziesz pracować dla mnie?

- Oczywiście. Zakładałam, że chciałeś... - Zrobiła krok w tył, w stronę drzwi, gotowa do ucieczki. - To ewidentnie jakaś pomyła. Może powinnam po prostu...

Wychodziła.

Jego puls wskoczył na wyższe obroty. Joe nie chciał nigdy więcej widzieć Maddy, ale teraz, kiedy się tu zjawiła, jeszcze bardziej olśniewająca niż kiedyś, jak jakaś piekielna ożywiona fantazja, nie chciał, żeby tak po prostu odeszła. Jezu, czy to aż tak zakręcone? To takie żenujące zdać sobie sprawę, że nadal jej pragnął. Piętnaście lat po tym, jak go odrzuciła, nadal jej pragnął.

- To zdecydowanie pomyłka - starał się mówić jak najspokojniej. - I chyba rzeczywiście, najlepiej jeśli po prostu...

Wskazał w stronę drzwi, tłumacząc sobie, że tak będzie najlepiej. Już się odwróciła i odchodziła ze spuszczoną głową. Jeszcze kilka kroków, a znowu zniknie z jego życia. Niewidzialna pięść chwyciła go za serce.

- Chryste, Maddy, nigdy nie byłaś dobra w myśleniu, ale tym razem przeszłaś samą siebie.

Dlaczego do cholery nadal mówił? „Zamknij się, idioto, i daj jej odejść”.

- Skąd myśl, że możesz tak sobie tu przyjechać i pracować dla mnie przez lato, jakby między nami nigdy nic nie było?

Zatrzymała się. Podniosła głowę. Gdy się odwróciła, jej oczy płonęły.

- Może stąd, że to było lata temu, a ja uznałam, że dorosłeś na tyle, by się z tym pogodzić.

- Oczywiście, że mam to już za sobą - warknął i zamierzał usiąść, aby udowodnić, do jakiego stopnia obecność Maddy jest mu obojętna.

Tyle że krzesło nie stało na miejscu i niewiele brakowało, a wylądowałby na tyłku, ale złapał równowagę. To byłoby piękne, co? Szarpnął krzesło z podłogi i z hukiem odstawił na miejsce. Opadł na nie i na oślep zaczął przerzucać papiery.

- To, że już mi przeszło, nie oznacza, że chcę, abyś dla mnie pracowała. Z tego, co pamiętam, nie byłaś najbardziej odpowiedzialną osobą na świecie.

- Nie byłam odpowiedzialna! - Poczuła ucisk w gardle. - Joe, wtedy byłam niemalże... niemalże dzieckiem.

- Dzieckiem? - Ogarnął jej kształtne ciało ostrym spojrzeniem. - Nie tak to zapamiętałem.

I rzeczywiście: wszystko pamiętał. Pamiętał, jak wyglądała nago, jak pachniała jej skóra, jak się śmiała, nawet kiedy się pieścili... nawet, kiedy z zapałem nastolatka poruszał się w niej mocno. Pamiętał doskonale, jakie to było uczucie.

Chryste. Dostał wzwodu.

Przesunął ręką po twarzy.

- Nie chcę cię tutaj.

- Twoja matka mnie zatrudniła.

- A ja zwalniam.

- Z powodu tego, co wydarzyło się, gdy byliśmy głupimi nastolatkami?

- Nie. - Zazgrzytał zębami. Nie chciał na nią patrzeć. - Ponieważ nie nadajesz się do tej pracy.

- Na stanowisko koordynatora od plastyki i rzemiosła? - Jej głos stał się wyższy o oktawę. - Mam dyplom ze sztuk pięknych. Jakim cudem nie mam kwalifikacji, aby uczyć rzemiosła na obozie letnim?

- Znam cię, Maddy. - Przerzucił ponownie papiery, robiąc bałagan w poukładanych stosach. - W szkole średniej miałaś trzy razy pracę i z każdej cię wyrzucili.

- Bo zawsze mnie namawiałeś, abym się urwała i żebyśmy pojechali nad jezioro. - Kiedy nadal na nią nie patrzył, podeszła do biurka i oparła o nie ręce. - Czy nie przyszło ci do głowy, że mogę być inną osobą niż wtedy? Wiesz, ludzie się zmieniają.

Spojrzał prosto w jej zielone oczy, tak piękne, że aż go serce bolało.

- Nie, nie aż tak.

- Najwyraźniej. - Złość dodała koloru jej policzkom. - Nadal jesteś uparty jak osioł i... i... egoistyczny jak wtedy, kiedy miałeś osiemnaście lat. Boże, co ja w tobie widziałam?

- Myślę, że oboje znamy odpowiedź na to pytanie. - Miał ochotę powiedzieć coś okrutnego, co by ją zraniło do żywego, ale słowa uwięzły mu w gardle. - Nie możesz tu pracować. Koniec dyskusji.

- Nie możesz mnie zwolnić! - wrzasnęła.

Jakie to typowe dla Maddy. Wystarczy powiedzieć jej, że czegoś nie może, i nagle jest to jedyna rzecz, którą koniecznie i absolutnie musi zrobić, choćby się waliło, paliło.

- To nie jest twój obóz. Tylko twojej matki.

- Tak, ale prowadzę go dla niej. - Wstał z krzesła, oparł dłonie na biurku i stanął z nią nos w nos. - I mówię...

Jej zapach uderzył go jak cios prosto w brzuch. Dziki, słodki aromat, który dotarł prosto do jego mózgu i uwolnił zabarykadowane wspomnienia. Smak jej ust. Dotyk jej palców na skórze. Wyraz jej twarzy, kiedy siadała mu na kolanach. Brzmienie jej głosu, gdy mówiła „kocham cię”.

To wspomnienie uderzyło najmocniej.

Spojrzał na jej usta. Wystarczyło, żeby pochylił się do przodu parę centymetrów, a mógłby posmakować jej słodkich, pełnych ust. Westchnęła cicho, jakby czytała w jego myślach.

- Madeline? - Z parkingu dobiegł głos jego matki.

Joe natychmiast wyprostował się na sekundę przed tym, kiedy starsza kobieta, utykając, weszła na tyle szybko, na ile pozwalała jej laska. Z kruchymi kośćmi i delikatnymi, siwymi włosami wyglądała jak każda osiemdziesięcioparolatka, ale błękitne oczy miała nieustająco lśniące.

Uśmiech rozświetlił jej pomarszczoną twarz.

- Jesteś! Harold przy bramie powiedział mi, że przyjechałaś. - Wyciągnęła wolną rękę. - Jak dobrze cię widzieć!

Joe stał sztywno i milczał, patrząc, jak kobiety się objęły. Miał ochotę podnieść matkę, wynieść na zewnątrz i ostro zapytać, co sobie myślała, zatrudniając Maddy i nie ostrzegając go. Nie była ani głupia, ani nieczuła. Jak mogła to zrobić?

- Mnie też miło panią widzieć. - Maddy przymknęła oczy, ciesząc się z objęć. - Tak mi pani brakowało.

- To twoja wina - zbeształa ją Mama.

- Proszę, niech pani nie zaczyna - Maddy szepnęła tak cicho, że Joe ledwie to usłyszał.

Mama odsunęła się na odległość ramienia.

- I tylko patrzcie na nią. Jeszcze piękniejsza. - Zerknęła na Joego. - Nie uważasz, że jeszcze wypiękniała?

Maddy zarumieniła się i wbiła wzrok w podłogę.

- Mamo... - powiedział z całym spokojem, na jaki było go stać. Dla całego świata mogła być Mamą Fraser, ale od dnia sfinalizowania adopcji dla niego stała się mamą. - Mogę cię prosić na słówko?

- Oczywiście. - Uśmiechnęła się i czekała.

- Na zewnątrz.

- A tu nie możesz? - zapytała tak niewinnie, że mało mu głowa nie eksplodowała.

Maddy Spiorunowała go wzrokiem.

- Chce pani kazać, żeby mnie pani zwolniła.

- A dlaczego miałabym to robić, skoro dopiero tu przyjechałaś? - Mama ścisnęła dłoń Maddy. - Nie mogłam się doczekać, żebyś tu przyjechała, moja droga.

- A ja wręcz przeciwnie - wtrącił się Joe. - Właściwe to chciałbym się dowiedzieć, skąd w ogóle Maddy wiedziała, że szukamy kogoś do pracy.

- Bo do niej napisałam, rzecz jasna - oznajmiła matka, jakby to było najbardziej oczywiste na świecie. - Potrzebowaliśmy nowego koordynatora od rzemiosła, a wiedziałam, że ona idealnie się nada. Poza tym uznałam, że taka praca będzie dobra dla kobiety, która dopiero co owdowiała. Jeden z powodów, dla którego kupiłam obóz po śmierci Pułkownika, to fakt, że nic tak nie łagodzi żalu jak towarzystwo młodych ludzi.

- Owdowiała? - Joe spojrzał na Maddy.

Była wdową? Nie wiedział nawet, że wyszła za mąż. Te parę razy, kiedy jego matka wspomniała jej imię, on albo zmieniał temat, albo wychodził z pokoju. Chociaż - co za głupek! - to tłumaczyło zmianę nazwiska. Jak mógł na to nie wpaść!

- Zgadza się, kochanie. - Smutek przyćmił oczy jego matki. - Domyślam się, że z początku jej obecność tutaj może być trochę niewygodna, ale oboje jesteście dorośli i wiem, że jesteś prawdziwym mężczyzną, który sobie z tym poradzi. Poza tym będzie mi miło mieć Maddy pod ręką. Pozostałe dziewczyny są takie młode. Tęsknię za kobietą, z którą mogłabym porozmawiać. Taką, która wie, co to znaczy stracić męża.

Joe już wiedział, że przepadł. Co mógłby powiedzieć? „Nie, nie jestem prawdziwym mężczyzną i nie poradzę sobie z tym”? Albo: „Wiem, że uratowałaś mnie od życia za kratami albo na ulicy, ale nie, nie pozwolę ci na towarzyszkę, która pomoże ci poradzić sobie z żałobą”? Nie mógł nawet powiedzieć: „Daj spokój, mamo, Pułkownik umarł lata temu”, bo sam każdego dnia za nim tęsknił.

Mama uśmiechnęła się do niego, a jej błękitne oczy rozbłysły.

- Tak naprawdę to nie masz nic przeciwko, prawda? Odpowiedział wymuszonym uśmiechem.

- Oczywiście, że nie.

- Dobrze więc. - Poklepała Maddy po dłoni. - Maddy, skarbie, przed biurem stoi mój meleks. Może pojedziesz za mną samochodem do Warsztatu, to pokażę ci, gdzie zamieszkasz.

- Ja... - Zawahała się i zerknęła w stronę Joego.

Nagle zmieniła zdanie? Znowu? „Teraz już za późno, kochana - chciał jej powiedzieć. - Wpadłaś w pułapkę tak samo jak ja”. Maddy poddała się.

- Świetny pomysł.

Kiedy kobiety wyszły, Joe opadł na krzesło i potarł twarz rękoma. „Cholera!”. A myślał, że ostatnie lato, gdy dowiedział się, że kolano ma załatwione na dobre i nigdy nie wróci do czynnej służby, było długie. Jednakże to lato zapowiadało się na najdłuższe w jego życiu.

Długie i bolesne.

Szczerze mówiąc, wolałby kolejną kulkę niż codziennie widzieć Maddy przez następne dwanaście tygodni.

Maddy miała ochotę skopać własny tyłek, kiedy jechała za samochodzikiem Mamy Fraser bitą, nierówną drogą wijącą się między cedrami i gigantycznymi głazami. Przyjazd tutaj był ogromnym błędem.

Powinna była wyjechać, kiedy tylko to zrozumiała. Właściwie zamierzała to zrobić, dopóki Joe jej nie rozzłościł.

Potarła czoło, na próżno próbując pozbyć się bólu głowy. Od lat nie straciła nad sobą panowania. A wystarczyły dwie minuty w towarzystwie Joego, aby słowa zaczęły wysypywać się z jej ust, nim zdążył je zarejestrować mózg.

Dlaczego, na Boga, Mama Fraser go nie uprzedziła? Jeśli ta kobieta zamierzała bawić się w Kupidyna, to zdecydowanie spudłowała.

Nagle Maddy poczuła się jak idiotka, że w ogóle myślała o pojednaniu. Kuliła się z zakłopotania, wspominając głupie marzenia, że spędzi spokojne lato z Joem. Równie dobrze może zamienić się w koszmar!

Dojechała do płaskiego terenu na zboczu góry. Mama zatrzymała się przed piętrowym budynkiem z cegły stojącym pośród osik. Wysiadłszy z samochodu, Maddy rozejrzała się po dolinie.

Widok dosłownie zaparł jej dech. Daleko poniżej rzeka odbijała błękitne niebo, meandrując między wysokimi, czarnymi topolami. Obóz podkreślał urodę krajobrazu rozrzuconymi rustykalnymi budynkami. Na horyzoncie piętrzyły się góry. Wszystkie te kształty i kontrasty porywały jej artystyczną duszę; aż palce świerzbiły, żeby złapać za pędzel.

- I co o tym myślisz? - zapytała Mama, opierając się na lasce, by przejść po twardej ziemi.

Słabowitość kobiety dobitnie przypomniała Maddy, ile lat upłynęło. Kiedy ostatni raz ją widziała, Mama była po sześćdziesiątce. Pułkownik żył. A Maddy nie znała jeszcze Nigela ani Christine i Amy. Minęło tyle lat, tyle życia. Co przyniesie następne dziesięć albo dwadzieścia lat?

Odwróciła się, żeby popatrzeć na dolinę.

- Stwierdziłabym, że tu jest pięknie, ale to za mało powiedziane.

- Są rzeczy, których same słowa nie oddadzą. To dlatego Bóg dał nam artystów. I dlatego ta ziemia przyciągnęła tu ich tylu. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, co obudzi w tobie.

„Jeżeli tu zostanę”. Maddy poczuła ciężar na sercu.

Matka Joego podeszła do samochodu i zajrzała przez okno na tylne siedzenie.

- Wygląda na to, że przywiozłaś nieco więcej niż standardowy plecak na obóz.

- Nigdy nie opanowałam sztuki pakowania tylko niezbędnych rzeczy.

- Cóż, przenieśmy to do twojego mieszkania.

- Mamo... - Maddy zatrzymała ją, gdy kobieta sięgała już do klamki. - Nie jestem pewna, czy to rozsądne...

- Madeline, chyba nie myślisz o tym, żeby się przestraszyć i uciec, co? Dziewczyna, którą znałam, miała więcej ikry.

- Dziewczyna, którą znałaś, dużo się nauczyła w ciągu ostatnich lat. Na przykład że nie warto pędzić przed siebie, ignorując znaki ostrzegawcze. Beztroskie działania mogą się skończyć czołowym zderzeniem.

- Tak właśnie widzisz to, co zdarzyło się między tobą a Joem? Jakby to był wypadek samochodowy?

- A jak inaczej to nazwać?

- Przeznaczenie. - Pokiwała głową i otworzyła drzwi. - A teraz chodź, wniesiemy twoje rzeczy.

Bojąc się, że kobieta sama będzie chciała nosić walizki, Maddy z trudem wytaszczyła najcięższą z tylnego siedzenia. Zawsze może ją potem znieść na dół, uspokajała się, gdy szła za Mamą po schodach na zewnątrz budynku.

- Przeznaczenie to często nic dobrego - burknęła, ciągnąc walizkę krok za krokiem.

- I nie zawsze coś złego. - Mama wspinała się, trzymając mocno za poręcz. - Och, przyznaję, swego czasu byłam zła na ciebie, bo złamałaś serce mojemu chłopcu, ale myślę, że stało się tak, jak chciał Bóg. Może i jesteście stworzeni dla siebie, ale musieliście dorosnąć. Więc Bóg oderwał cię na chwilę. A teraz sprowadził z powrotem. - Dotarła na małe półpiętro i wyciągnęła klucze z kieszeni spodni.

- Właściwie to pani mnie sprowadziła. - Maddy starała się złapać oddech. Kręciło jej się w głowie. - Zdaje sobie pani sprawę, że Joe jest teraz na panią wściekły.

- Przejdzie mu. - Mama otworzyła drzwi i weszła do środka.

- Z tego, co przed chwilą zauważyłam, nie należy do mężczyzn, którzy łatwo wybaczają i zapominają.

Maddy przeciągnęła walizkę przez próg gotowa dalej się spierać, ale mieszkanie odwróciło jej uwagę. Słabe światło pojedynczej żarówki oświetlało maleńki pokoik, gdzie ścianka działowa oddzielała kuchnię i część jadalnianą od sypialni. W powietrzu unosił się zatęchły zapach nieużywanego pomieszczenia.

Niemal się roześmiała, myśląc, że zdecydowanie przebyła daleką drogę od zamożnego domu na wzgórzach West Austin do tej chatki. Prawda jednak była taka, że dorastała w średniozamożnej okolicy i zawsze czuła się trochę nieswojo w kręgach Nigela. Nie żeby był jakimś strasznym bogaczem, stał tylko parę szczebli wyżej na drabinie społecznej od rodziny żyjącej z pensji policjanta.

Tutaj jednak miała niewielką przestrzeń, którą mogła zagospodarować. Miejsce, gdzie można uciec, malować i zacząć na nowo życie.

Mama westchnęła.

- Nasza ostatnia koordynatorka rzemiosła pięknie urządziła to mieszkanko. Teraz wygląda potwornie spartańsko.

- Nie szkodzi - zapewniła ją Maddy.

Już rozważała możliwości. Ładny obrus na okrągły stoliczek, który stał między dwoma składanymi krzesłami. Kołdra i ozdobne poszewki na poduszki i materac na metalowym stelażu. A na podniszczony, stary fotel stojący w ciemnym, zakurzonym kącie pokrowiec. Obok postawi lampę do czytania.

- Dobra nowina jest taka - Mama podeszła do zasłony - że tutaj żyje się przede wszystkim na dworze.

Pociągnęła za sznurek i odsłoniła szerokie, przesuwane, szklane drzwi. Do środka wlało się słońce, zamieniając zatłoczoną przestrzeń w coś jasnego i wspaniałego.

Maddy odstawiła walizkę i wyszła za Mamą na wielki balkon z plecionymi meblami. W glinianych donicach tkwiły resztki roślin, które nie przetrwały zimy, ale Maddy z łatwością wyobraziła sobie ten podniebny salon zalany zielenią i radosnymi kwiatami.

Podeszła do niskiej ścianki i zagapiła się na widok, stąd jeszcze piękniejszy. Wtedy jej wzrok padł na budynki biura i jej entuzjazm osłabł.

- Mamo, czemu nie powiedziała mu pani, że przyjeżdżam?

- Bo upierałby się, żebym wycofała propozycję. A teraz już przyjechałaś i jest za późno.

- Wzbudziła w nim pani ogromne poczucie winy, żeby pozwolił mi zostać.

- Tak, przyznam, że nieźle mi to wyszło. - W jej oczach pojawił się błysk.

Zwykle Maddy podzielała rozbawienie Mamy, teraz jednak westchnęła z żalem.

- Może byłoby lepiej, gdybym rzeczywiście wyjechała.

- To właśnie chcesz zrobić? Wyjechać bez walki?

- Szczerze mówiąc, myśli rozbiegły mi się w tyle stron, że nie wiem, czego chcę.

- Więc moim zdaniem masz nad czym się zastanowić. Zostań przynajmniej na tyle, żeby zorientować się, czego chcesz.

„Zrozum, czego chcesz”. Słowa z książki Jane odezwały się echem w głowie Maddy, budząc stare tęsknoty, które kiedyś były tak ważną częścią jej osoby. Tęsknoty, które zgubiła po drodze. Żeby być artystą. Nie po prostu kompetentnym malarzem, jakim była teraz, tworzącym miłe dla oka obrazy olejne. Chciała znaleźć klucz, który uwolniłby potencjał, jaki w sobie czuła.

Patrząc na krajobraz, marzyła, żeby wypakować farby i rozstawić sztalugi właśnie tutaj. Gdziekolwiek spojrzała, setki obrazów czekały na utrwalenie.

- Zostawię cię, żebyś się rozgościła. - Mama wycofała się do szklanych drzwi. - Jesteś wolna do zebrania pracowników.

- Zebrania? - Maddy otrząsnęła się z myśli, kiedy przypomniała sobie, co Joe powiedział koordynatorkom. - Och. A tak. O czwartej. - Zagryzła usta i spojrzała na biuro.

- Nie martw się. Joe ma całe popołudnie, żeby ochłonąć, a raczej nie urządzi sceny przy dziewczętach.

- Nie liczyłabym na to - zawołała do wychodzącej Mamy.

Kiedy usłyszała jej śmiech, poczuła jeszcze jedną starą tęsknotę: dlaczego nie mogła mieć takiej matki? Kogoś z taką siłą?

Została sama. Zerknęła na zegarek. Miała do spotkania trzy godziny. Mnóstwo czasu, by odezwać się do Christine i Amy, dać im znać, że dotarła cała i zdrowa.

Z trudem wciągnęła walizkę na materac. Warknęła na swój egzemplarz Jak wieść idealne życie, a w końcu spomiędzy kilku par sandałów wygrzebała niedużego laptopa. Kilka sekund później podłączyła go do gniazdka telefonicznego obok wielkiego, brzydkiego fotela.

Otworzyła skrzyknę pocztową i przejrzała nowe wiadomości od przyjaciółek. Przez ostatnie lata tak regularnie rozmawiały przez e-maile, że stało się to częścią ich codziennego życia, zupełnie jak poranna pobudka. O tej porze w dni robocze Amy powinna siedzieć przy biurku i odpowiadać w ciągu kilku sekund. Christine nie odpowie, dopóki się nie obudzi i nie zacznie szykować do cmentarnej zmiany na ostrym dyżurze.

Kiedy skończyła czytać, zaczęła nowy wątek.

Temat: Dojechałam.

Wiadomość: Mogę po prostu powiedzieć, że chcę zastrzelić Jane Redding za napisanie tej książki? „Zostaw przeszłość za sobą”. Co za bzdura!

Amy: Ups, rozumiem, że pierwsze spotkanie z Joem nie wypadło najlepiej.

Maddy: Można to tak ująć. Co udowadnia, że Jane się myliła. Przeszłość nigdy nie odchodzi. To tak jak upychanie błędów na dnie szafy. Można o nich długo nie pamiętać, ale kiedy odgarniesz najczęściej używane ciuchy, znajdujesz je: leżą tam, gdzie je zostawiłaś, niektóre nawet jeszcze brzydsze, niż pamiętałaś. Nie zniknęły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ani nie wyładniały, gdy nie patrzyłaś na nie.

Amy: Nie sądzę, by Jane chodziło o to, że powinnyśmy albo możemy zapomnieć. Miała raczej na myśli to, że powinnyśmy zaakceptować przeszłość i iść dalej, nie pozwalając, aby kontrolowała to, dokąd zmierzamy.

Maddy: Rety! Christine, dlaczego cię nie ma? Potrzebuję tej wrednej kumpelki, a nie tej dojrzalej. Chociaż, Amy, masz rację. Jestem pewna, że gdy się uspokoję, zgodzę się z tobą. Ale teraz wolałabym zastrzelić Jane. Albo Joego. Tak, właściwie to chętnie zastrzeliłabym jego.

Rozdział 4

Maddy podniosła wzrok znad notatek, które przeglądała przed zebraniem pracowników, i zdała sobie sprawę, że były dwie minuty po czwartej. Ojej! Kiedy ten czas zleciał? Po wymianie e-maili z Amy rzuciła się do wietrzenia mieszkania i wypakowywania rzeczy. Kiedy już zagospodarowała pokój po swojemu, wyciągnęła wszystkie materiały, które otrzymała od Mamy, gdy zgodziła się przyjąć pracę. Bardzo chciała dobrze się przygotować, ale straciła poczucie czasu.

Spóźnienie nie było najlepszym sposobem na pokazanie Joemu, jaką dojrzałą i odpowiedzialną osobą się stała.

Wcisnęła notatki do torebki, wybiegła i popędziła w stronę wyłożonego drewnem szlaku, który, jak zakładała, prowadził do głównej części obozu. Sandały na płaskim obcasie ślizgały się na wilgotnej ziemi. Maddy żałowała, że nie założyła rozsądniej szych butów. Zwłaszcza że przed wyjazdem z Austin zaszalała na zakupach i zafundowała sobie obuwie, które zasługiwało na określenie „rozsądne”.

Szlak przeszedł w zalane słońcem pole z biurem daleko po lewej. Przyspieszyła do truchtu, zapominając o rozrzedzonym górskim powietrzu. Nim dotarła do chatki z bali z napisem „Chata Wodza”, kręciło jej się w głowie. Zauważyła kilka osób zebranych w zadaszonym miejscu za biurem i modliła się, żeby nie było wśród nich Joego. Ostatnim wysiłkiem wskoczyła na patio.

- Przepraszam za spóźnienie. - Złapała oddech. - Ja... zamarudziłam... z rozpakowywaniem.

Kilka głów odwróciło się, ale oślepiona słońcem widziała tylko sylwetki stojące lub siedzące przy stole piknikowym. Bogu dzięki, wszystkie były za drobne, aby należały do Joego.

- Nic nie szkodzi. - Jedna z siedzących postaci odezwała się głosem Mamy. - Jeszcze nie zaczęliśmy.

- Czekamy, aż dołączy do nas Bóg - dodał młodszy głos.

- Bóg? - Oczy Maddy przyzwyczaiły się dość, żeby rozpoznać trzy dziewczyny, które wcześniej widziała, i dojrzeć dwie inne.

- Reaguje również na „tak jest!” - Blondynka, która przyjechała sportowym wozem, zasalutowała, rozśmieszając wszystkich.

- Mówią o Joem - wyjaśniła Mama, wstając. - Pozwól, że cię wszystkim przedstawię. Dziewczyny, to Madeline Mills, nasza nowa koordynatorka plastyki i rzemiosła.

- Mówicie mi Maddy.

Na powitania wokół odpowiedziała skinięciem.

- To Carol, nasza asystentka dyrektora.

Mama wskazała na ładną, młodą kobietę siedzącą przy stole z grzecznie skrzyżowanymi nogami. Jak pozostałe nosiła szorty i polo. Nagle Maddy zdała sobie sprawę, że być może nie tylko buty powinna zmienić.

- Carol stanowi część Magicznego Obozu od... ile to już lat?

- Czternastu. - Uśmiech Carol witał ją szczerze. - Zaczęłam jako obozowiczka, potem byłam opiekunką i wreszcie asystentką dyrektora.

- Sandy jest naszym koordynatorem edukacji ogólnej. - Mama wskazała na właścicielkę sportowego auta, a potem na posągową, czarną dziewczynę. - A to Dana.

- Zajęcia sportowe. - Dana zdecydowanie uścisnęła dłoń Maddy. - Jak się masz?

- Leah koordynuje zajęcia przyrodnicze. - Mama wskazała drobniutką Azjatkę, która siedziała dalej, na ławce, a następnie przeszła do ostatniej dziewczyny z parkingu, chłopczycy z krótko przyciętymi ciemnymi włosami. - A Bobbi zajmuje się zajęciami wodnymi.

- Wiesz, szef ratowników.

Podniosła gwizdek, który nosiła na szyi i gwizdnęła. Ostry dźwięk niemal zagłuszył okrzyki protestów, gdy wszyscy zakryli uszy.

- Więc... - zagaiła Maddy, gdy hałas ucichł. - Wszystkie zaczynałyście jako obozowiczki?

- Pewnie - przytaknęła Sandy i wszystkie zaczęły śpiewać. „Jesteśmy rodziną, siostry są tu przy mnie”.

Maddy uderzył bardzo młody wygląd dziewczyny. Domyślała się, że różnica wynosi raptem dziesięć lat, ale nagłe odniosła wrażenie, że dzieli je milenium. Jednak różnica nie polegała tylko na wieku. To były grzeczne dziewczynki. Chciało jej się śmiać z tego, że porządne aż do bólu dzieciaki pracowały dla Joego. I z siebie, że pomiędzy nimi wylądowała. Uznała, że cóż, skoro mogła się zaprzyjaźnić z Amy i Christine, to dopasuje się i tutaj.

Nagle włoski zjeżyły jej się na karku. Odwróciła się akurat, gdy w progu pojawił się Joe. Na ułamek sekundy ich spojrzenia się zderzyły. Przygotowała się na fale zimnego gniewu albo ognistą iskrę, którą dostrzegła w jego oczach na chwilę przed tym, nim weszła do biura jego matka.

Zamiast tego jego wzrok przesunął się, jakby w ogóle jej nie zauważył. Wszedł ze stosem papierów. Lata dyscypliny wojskowej widoczne były na każdym kroku.

- Dobrze - powiedział, jakby zgromadził żołnierzy na odprawie. - Zacznijmy spotkanie.

Koordynatorki poruszyły się na krzesłach, podnosząc notatniki i długopisy. Maddy usiadła obok Mamy, podczas gdy Joe usiadł jak najdalej od niej na ławce po drugiej stronie.

- Mamy sporo do omówienia. - Joe rozejrzał się po siedzących przy stole, a jednocześnie w jakiś sposób pominął Maddy. - Najpierw jednak chciałbym powitać was ponownie w Magicznym Obozie.

Pozostałe koordynatorki zakrzyknęły wesoło. Zerknął na matkę.

- Masz coś do powiedzenia, nim przejdziemy do konkretów? Czułość i duma złagodziły rysy twarzy Mamy.

- Pomyślałam, że ty to ogłosisz.

- Ogłosi? - zdziwiła się Carol.

- Nic wielkiego - Joe wzruszył ramionami. - Tylko tyle, że oficjalnie przestałem być tymczasowym dyrektorem, a zostałem nim na stałe.

Maddy przyglądała mu się uważnie, gdy wiwaty rozległy się po raz drugi. Jeden kącik jego kształtnych ust uniósł się lekko w uśmiechu, ale z oczu nie dało się niczego wyczytać.

- A myślałem, że wszystkie rzucicie się z krzykiem do frontowej bramy. - Droczył się z nimi subtelnie z tym samym rozbawieniem i błyskotliwością, którymi kiedyś oczarował ją.

- Za żadne skarby. - Carol roześmiała się zalotnie.

Nie było w tym nic oczywistego ani tym bardziej seksualnego, jednak Maddy wyczuła więź między Joem a każdą z kobiet przy stole. Szczere uczucie, które wyraźnie nie dotyczyło jej osoby. Niemniej to wyłączenie pozwoliło jej przyjrzeć mu się uważnie i zauważyć, jak się zmienił. Włosy miał krótkie i schludne, nie wystrzyżone po wojskowemu, ale też nie tak długie, jakie nosił wtedy, gdy się spotykali. Rysy jego twarzy stwardniały i nabrały ostrości.

- Gdy podejmowałem decyzję - powiedział - dużo myślałem o obozie i dzieciach, które się przez niego przewijają. Z własnego doświadczenia wiem, ile może zdziałać dobre środowisko.

Maddy przechyliła głowę zaintrygowana łatwością, z jaką mówił o tak osobistych sprawach. Zdecydowanie dojrzał w porównaniu z chłopakiem, który siedział na końcu klasy i garbił się na krześle z wystudiowaną, znudzoną miną.

- Magiczny Obóz to coś więcej niż tylko miejsce, do którego dzieciaki przyjeżdżają, aby spędzić kilka tygodni na świeżym powietrzu. To miejsce żyje własną tradycją. Odkąd zostało założone na początku dwudziestego wieku, Rysie i Lisy ścigały się w kajakach i współzawodniczyły w łucznictwie.

- Dalej, Rysie! - Dana wymachiwała pięścią w powietrzu.

- Na przód, Lisy! - odpowiedziała Sandy.

Tym razem u Joego uśmiech pojawił się również w oczach; ten rzadki obraz sprawił, że wnętrze Maddy zmieniło się w galaretkę.

- Praca w zespole i zdrowa rywalizacja pomagają dzieciakom zdobyć pewność siebie, dzięki czemu potem potrafią dać z siebie wszystko. Komandosi nauczyli mnie, jak ważna jest praca zespołowa. Tym razem celem nie jest utrzymanie kawałka ziemi ani pokonanie wroga, ale życie zgodnie z naszym mottem.

- „Ukształtować charakter i dać wspomnienia na resztę życia” - zacytowała Mama.

- Właśnie. - Joe pokiwał głową. - Kiedy przez następny tydzień będziemy razem pracować, przygotowując się na coroczną inwazję pięciuset obozowiczek, chciałbym, abyśmy wszyscy pamiętali o tym celu i szukali sposobu, dzięki któremu to lato stanie się dla wszystkich wspaniałym doświadczeniem. Domyślam się, że też myślałyście o tym lecie i projektach, jakie planujecie zrealizować. Chciałbym więc, żeby teraz każda z was po kolei przedstawiła swoje zamierzenia. Carol, ponieważ zawsze jesteś królową organizacji, zacznijmy od ciebie.

- Dobrze. - Carol otworzyła teczkę i zaczęła rozdawać papiery. - Przygotowałam rozpiskę...

Bobbi parsknęła śmiechem.

- Co? - Carol zmarszczyła brwi.

- Nic. - Joe powstrzymał uśmiech. - Uwielbiamy twoje rozpiski.

- I tak powinno być. - Carol skinęła głową i zaczęła przedstawiać, co należy przygotować i do kiedy, żeby sprawnie załatwiono sprawy formalne w obozie.

Pozostałe dziewczyny zreferowały swoje pomysły na lato i plany, nad którymi pracowały. Słuchając ich, Joe tak samo jak rok wcześniej był pod wrażeniem tych projektów. Szkoda, że ich entuzjazm nie wystarczył, aby oderwać go od kobiety, która siedziała po przekątnej.

„Maddy - myślał cały czas - co ty tu robisz?”.

Wyglądała nieznośnie atrakcyjnie, naturalnie i seksownie i była kompletnie z innej planety. Patrzył, jak pędziła przez boisko ze spódnicą wirującą wokół łydek i w tych idiotycznie niestosownych butach. I chociaż stopy schowała bezpiecznie poza jego polem widzenia, myślami cały czas wędrował do pomarańczowych sandałów z długimi sznurówkami owiniętymi wokół jej kostek... i do tego, jak bardzo chciałby je rozwiązać.

No i ten jej żółty top. Zwykłe takie bluzki na ramiączkach wyglądały lepiej na kimś opalonym, z wyraźnie zarysowanymi mięśniami. Jednak jej pasował. Boże, i to jak bardzo. Dzianina obejmowała jej piersi, odsłaniała odrobinę rowka między nimi, jego głowę wypełniały myśli, jakby to było przesuwać dłonie po jej rękach.

Albo po prostu trzymać ją za ręce.

Zapomniał już o tym, że zawsze, idąc dokądkolwiek, trzymali się za ręce. Wróciły również wspomnienia innych, drobnych przyjemności. Nie chodziło tylko o seks, lecz o prawdziwą czułość. Przynajmniej z jego strony.

- Maddy - odezwała się Carol, aż podskoczył na sam dźwięk tego imienia. - Ponieważ po raz pierwszy pracujesz na letnim obozie, potrzebujesz pomocy w zaplanowaniu zajęć?

- Może trochę.

Wyczuł, że się waha, gdy nerwowo zerknęła w jego stronę. A potem zebrała się w sobie, jakby doszła do tego samego wniosku co on: że najłatwiej przebrną przez to zebranie, jeśli będą udawać obcych sobie ludzi.

- Mama przesłała mi mnóstwo informacji z poprzednich lat, poza tym znalazłam sporo książek o zajęciach z rzemiosła. Oto lista rzeczy, które chciałabym zorganizować. - Rozdała swoje notatki wokół stołu. - Ale jestem otwarta na sugestie, bo macie większe doświadczenie w pracy z dziećmi.

Wziął kartkę i zobaczył, że jest wyjątkowo dobrze przygotowana do pracy. Tyle, jeśli idzie o możliwość zwolnienia jej za brak kompetencji. To by było zbyt proste. A jak się przekonał, w życiu nic nie jest proste.

Wreszcie skończyli dzielenie obowiązków przy sprzątaniu i przygotowywaniu obozu.

- Dobrze - powiedział, zerkając na zegarek, gotowy, aby zamknąć zebranie. - Myślę, że dość już omówiliśmy. Mamy godzinę do kolacji, na której będą hamburgery smażone nad rzeką.

- Więc możemy już iść? - zapytała Dana.

- Tak - potwierdził Joe.

- Hura! - Dana skoczyła i odwróciła się do Bobbi. - Wesz, co to znaczy.

- Rewanż w badmintona - odparła Bobbi. - Przygotuj się na miażdżącą porażkę.

- Możesz sobie pomarzyć!

I obydwie wybiegły.

Pozostałe dziewczyny ruszyły spokojniejszym krokiem. Joe zaniepokoił się, gdy Maddy nie zerwała się od razu. Chyba nie będzie tu dalej siedziała, gdy oddzielać ich będzie tylko matka? Na szczęście Carol odwróciła się na skraju patio.

- Maddy, nie idziesz?

- Och. - Wyprostowała się zdziwiona, że przyjęły ją do swojego grona. - Tak, oczywiście.

Złapała ogromną, hipisowską torbę i ruszyła za resztą. Najwyraźniej nadal lubiła staroświeckie, trochę dziwaczne ciuchy.

Teraz, kiedy się odwróciła, spokojnie mógł jej się przyjrzeć. Pozostałe dziewczyny szybko ją otoczyły. Roześmiała się, słysząc słowa jednej z nich. Ten dźwięk sprawił, że natychmiast powrócił do chwili, kiedy spotkał ją po raz pierwszy. To było zaraz po tym, jak przeprowadził się z Albuquerque do Austin. Szedł korytarzem nowej szkoły ze spuszczoną głową, z rękoma w kieszeniach, krokiem, który oznajmiał wszystkim „Tak, jestem zły”. Usłyszał śmiech - nie dziewczęcy chichot, ale śmiech pełną piersią. Podniósł wzrok i zobaczył Maddy idącą w jego kierunku z paczką dziewczyn. Widok jej, jak odrzuca głowę do tyłu i się śmieje, sprawił, że zamarł w pół kroku. Stał tak z wytrzeszczonymi oczami, podczas gdy ona go mijała. To było coś więcej niż typowe dla nastolatków buzujące hormony. W jego umyśle pojawiała się jedna myśl: „chcę”. Pragnienie wypełniło go z taką intensywnością, na jaką rzadko sobie pozwalał. Nie mógł sobie pozwolić. Ale przy Maddy pozwolił sobie na coś więcej niż pragnienie. Pozwolił sobie ją mieć.

I ponownie przyswoił sobie jedną z najokrutniejszych lekcji życiowych: że mieć i zatrzymać to nie to samo.

- Mam jedno pytanie - zwrócił się do matki, która siedziała i spokojnie go obserwowała.

- Tak?

- Co ona tu robi?

- Maddy? - Mama Fraser zamrugała, jakby to pytanie ją zaskoczyło. Wiedział, że to nieprawda. W żadnym wypadku. - Przyjechała, aby pracować jako nasz nowy koordynator plastyki i rzemiosła.

- Ale dlaczego? To mnie gryzło całe popołudnie. Pamiętając sposób, w jaki mnie rzuciła, trudno mi uwierzyć, że zjawiła się, mając nadzieję, że zaczniemy w miejscu, w którym przerwaliśmy. A jeśli rzeczywiście tego chciała, to po co praca? Dlaczego po prostu nie skontaktowała się ze mną?

Matka zacisnęła usta, zastanawiając się.

- A gdyby zadzwoniła, co byś jej powiedział?

- Nic. Odłożyłbym słuchawkę. A zaraz potem dostałby zawału.

- Właśnie. Trochę trudniej odłożyć słuchawkę, kiedy rozmawia się z kimś osobiście.

Szarpały nim sprzeczne uczucia.

- Chcesz powiedzieć, że ona chce wrócić?

- Nie powiedziałam tego.

- Dobra... - Przesunął dłonią po włosach i spróbował się zastanowić. - Załóżmy, że chce, a sama ta myśl sprawia, że mózg mi się gotuje, to po co praca? Dlaczego nie przyjechała tu pod pretekstem odwiedzenia ciebie? Po co trzydziestodwuletnia kobieta miałaby przejechać setki kilometrów, żeby zacząć pracę na letnim obozie? Na pewno nie dla pieniędzy. Nie zarobi tu dużo. Więc co właściwie ona tu robi?

- Dlaczego sam jej nie zapytasz?

„Bo to by wymagało odezwania się do niej”. Pochyliła się ku niemu i poklepała go po rękach.

- Zapytaj ją, Joe. Inaczej zwariujesz, ciągle się zastanawiając. Pokonany pochylił głowę.

- Nie cierpię, kiedy masz rację.

- Wiem.

Wstała i pocałowała go w czubek głowy.

Odeszła, a on siedział jeszcze przez dłuższy czas. I wariował, zastanawiając się.

Maddy wróciła do mieszkania po żałośnie niezręcznym wieczorze i sprawdziła e-maile. Christine nareszcie włączyła się do wcześniejszej wymiany z Amy.

Wiadomość; Daj spokój, Mad, nie może być chyba aż tak źle? Facet ciężko się zdziwił na twój widok. Przejdzie mu i wszystko będzie dobrze.

Maddy: Nie sądzę. Właśnie spędziliśmy razem trzy godziny przy hamburgerach i zdołaliśmy nie odezwać się do siebie nawet słowem.

Christine najwyraźniej właśnie siedziała przy komputerze, więc odpowiedziała natychmiast: Zakładam, że ten facet to maruda.

Maddy: Kaczej światowej klasy maruda. Pod wieloma względami bardzo dojrzał przez te lata, ale najwyraźniej nie zmienił się zbytnio.

Christine: Więc co kiedyś robiłaś, gdy robił się taki marudny?

Maddy zagapiła się na ekran, przypominając sobie tyle rzeczy. Słodko-gorzki ból pojawił się w jej piersi, gdy napisała odpowiedź: Znajdowałam sposób, żeby go rozśmieszyć. To już raczej nie wchodzi w grę. Czuję się jak idiotka z powodu przyjazdu tutaj. Co mam zrobić, żeby dało się znieść następne dwanaście tygodni?

Christine: No dobra, daruję sobie najbardziej oczywiste mądrości na temat seksu i spróbuję dać ci poważną radę. Przeczytaj raz jeszcze rozdział w książce Jane na temat dogadywania się w pracy z mężczyznami. Nie mam ochoty tego przyznać (nadal jestem wściekła, że nas wykorzystała), ale w tej kwestii zgadzam się z nią. I pamiętaj, że musisz TYLKO dogadać się z nim w pracy. Nie z jego powodu tam jesteś. Załatwienie dawnej sprawy i szalony seks to były tylko potencjalne efekty uboczne. Twój główny cel to dostanie się ze swoimi pracami do galerii. Nie strać tego celu z oczu. Pamiętaj, uważamy z Amy, że jesteś wspaniała niezależnie od tego, co pewni rozkapryszeni faceci sobie myślą.

Maddy: Dzięki, C.

Christine: Nie ma za co. A teraz prześpij się trochę. Zmykam, żeby ratować ludzkie życie.

Zamykając laptopa, Maddy zerknęła na błyszczącą okładkę poradnika, który leżał obok niej na brzegu stołu. Westchnęła i wzięła książkę. Liczyła, że lektura pomoże jej zasnąć.

Rozdział 5

Jeśli chcesz odnieść sukces w świecie biznesu, naucz się zostawiać emocje w domu.

Jak wieść idealne życie

I o niespokojnej nocy Maddy wstała dość wcześnie, żeby następnego ranka obejrzeć wschód słońca. Stała na balkonie, sącząc kawę, podczas gdy przed nią rozgrywał się świetlny spektakl: zaczął się od nieśmiałego rumieńca i wyrósł na prawdziwy pożar, dosłownie symfonię barw. Świt zawsze był jej ulubioną porą dnia, tak samo jak dla Amy Nieraz obie oglądały świt. Dla Maddy początek nowego dnia niósł nieskończenie wiele obietnic i radości. Dla Amy był to czas, gdy problemy dnia poprzedniego jeszcze spały.

Pamiętała, jak pewnego ranka Amy przyznała się szeptem, że kiedy była dzieckiem, wierzyła, iż jeśli będzie bardzo cicho i nie drgnie nawet, zło na świecie zapomni o tym, by się obudzić. Ta teoria zaintrygowała Maddy. Szkoda, że nigdy nie potrafiła dość długo być cicho i nieruchomo, aby to sprawdzić. A kto by mógł, kiedy na świecie jest tyle cudownych rzeczy do zrobienia i zobaczenia?

Ten poranek stanowił doskonały przykład. Czy mogła przegapić dreszczyk obserwowania początku nowego dnia? Górskie powietrze było takie rześkie, kiedy z ciepłego kubka, który trzymała w dłoniach, unosił się zapach kawy. Słońce wzniosło się wyżej, złocąc szczyty, podczas gdy dolinę nadal skrywał błękitny cień.

Ten widok obudził nigdy niegasnące pragnienie, aby uchwycić te barwy na płótnie.

Gdyby pozostała cicha i nieruchoma, to może napięcie w jej relacjach z Joem zapomniałoby się obudzić, ale być może przespałaby czekające na nią okazje. Christine miała rację, żeby wziąć sobie do serca radę Jane. Przyjechała tutaj, by zrobić coś, o czym zawsze marzyła. Jeśli to oznaczało życie obok nachmurzonego Joego, to zachowa spokój, odłoży emocje na obok i zachowa się jak profesjonalistka.

Już miała wrócić do mieszkania, kiedy ruch na drodze przyciągnął jej wzrok. Zerknęła na długie, błękitne cienie, które kłady się na szlak, i zobaczyła Joego biegnącego pod górę, w jej kierunku, szybko i miarowo. Pędził równym i szybkim krokiem. Serce zabiło jej szybciej.

Coś się stało?

Jej umysł przeskakiwał od jednej możliwości do drugiej: Mama dostała zawału, jedna z dziewcząt miała wypadek, wybuchł pożar w górach i trzeba się ewakuować. Albo Joe na nowo się wściekł i wybiegł, żeby znowu na nią nawrzeszczeć.

Już chciała popędzić po szlafrok, nim Joe wejdzie po schodach i zapuka do jej drzwi. Jednak gdy dotarł na płaski teren, skręcił ku ścieżce prowadzącej w dół i przebiegł tuż pod jej balkonem. Przebiegł! Prawie uderzyła się w czoło. Nie pędził do niej, po prostu biegał rano.

I podarował jej interesujący widok.

Mimo porannego chłodu zrobiło jej się ciepło, gdy obserwowała płynne ruchy jego mocnego ciała. Miał na sobie szarą bluzę z oderwanymi rękawami, w której mógł się popisać rzeźbą mięśni na ramionach. Zmrużyła oczy, patrząc na opaski na wielkich bicepsach. To były tatuaże? Potem jej wzrok zjechał poniżej szortów, na nogi. Rytm i siła każdego kroku sprawiły, że jej serce zaczęło bić do taktu.

Wtedy zauważyła opaskę na jego lewym kolanie i że porusza się, lekko utykając. Tam właśnie został postrzelony? W kolano? Myśl o jego cierpieniu, o tym, co musiał przejść, sprawiała jej ból do chwili, gdy ją minął, a Maddy aż zamrugała na ten spektakularny widok. Szorty były dość obcisłe, by widziała, jak pracują mięśnie jego pośladków. Pochyliła się do przodu, żeby lepiej się przyjrzeć.

„Przestań! - zbeształa się w myślach. - Pożerasz faceta wzrokiem!”.

„Tak, ale tylko popatrz! - sprzeczała się ze sobą, pochylając się nad murkiem. - Jest śliczny. Ten facet jest śliczny!”.

Dotarł do końca szlaku i zaczął zbiegać w dół, przez co musiała się wychylić jeszcze bardziej. Wyciągnęła szyję i przechyliła głowę.

W powietrzu eksplodowało głośne dzwonienie. Wrony zerwały się z osik z trzepotem czarnych skrzydeł. Maddy podskoczyła, aż wypuściła kubek z kawą, a potem prawie wypadła z balkonu, kiedy go łapała. Z sercem łopoczącym jak u przerażonego królika cofnęła się w głąb tarasu.

„Co to do diabła było?”. Przycisnęła pusty już kubek do piersi. Spojrzała w dół na obóz i zobaczyła Carol odchodzącą od wielkiego dzwonu zwieszonego na słupie pośrodku placu. Zakłopotana Maddy zaśmiała się do siebie. Pobudka. „Pora wstać, obozowiczki. Czas zacząć wspaniały dzień”.

Postanowiła odpuścić sobie kolejne sztywne spotkanie z Joem i na śniadanie zjadła batonik muesli, który odkryła w głębinach torebki. Potem zeszła piętro niżej, żeby po raz pierwszy przyjrzeć się dobrze sali do zajęć plastycznych. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem. Promienie słońca wlewały się przez szpary solidnych, drewnianych okiennic, które zamknięto na zimę. Włączyła przycisk i kilka gołych żarówek nad głową ożyło. Niewiele to dało, ale dość, by oświetlić kilka zakurzonych składanych stołów i stos metalowych krzeseł w kącie.

Starała się nie myśleć o pająkach i innym robactwie.

I wtedy spojrzała na szafki, które zastawiały ścianę po prawej stronie od sufitu do podłogi. Zmarszczyła nos, gdy poczuła zapach jak z babcinego strychu, podeszła do nich i otworzyła dwoje drzwi. Znowu rozległ się zgrzyt zawiasów.

Dech jej zaparło, gdy zobaczyła ukryte tam skarby. Dla kogoś innego mogło to wyglądać jak masa zbytecznych, do połowy zużytych artykułów plastycznych, które tylko jeden krok dzielił od kosza na śmieci, ale dla niej to była jaskinia Ali Baby.

Z zapałem podwinęła rękawy poplamionej farbą męskiej koszuli, którą zawiązała w talii nad dżinsami przetartymi na kolanach. Koszulę podkradła z garderoby Nigela z czasów „przed Maddy”, ponieważ szybko uznała białe koszule za zbyt nudne nawet dla księgowego. Za to doskonale nadawały się jako strój do malowania i przypominały jej o pierwszych latach ich małżeństwa, kiedy był jeszcze zdrowy i szerszy w ramionach od niej.

Godzinę później zawartość szafek leżała rozłożona na najbliższym stole niczym ranni po bitwie żołnierze, którzy przeżyli poprzednie letnie obozy. Ze szmatką w ręku kołysała biodrami w tył i przód i na cały głos śpiewała rockową piosenkę; fałszowała jak diabli, ale nie przeszkadzało jej, że torturuje własne uszy.

- No, no, nie marnujesz czasu - stwierdziła Sandy.

Maddy obróciła się gwałtownie i zobaczyła w drzwiach Sandy oraz Carol. Zaśmiała się zakłopotana, bo przyłapano ją na śpiewaniu i tańczeniu ze szmatką w ręku.

- Przepraszam, przestraszyłyście mnie.

- Brakowało cię na śniadaniu. - Carol podeszła bliżej.

- Chciałam jak najszybciej wziąć się do roboty. - Maddy wzruszyła ramionami.

- Dobra, zajmij się porządkowaniem rzeczy, a my zaczniemy od sprzątnięcia pajęczyn - poleciła Carol. - Najpierw jednak przyda nam się więcej światła.

Maddy wróciła do swoich zajęć, a dziewczyny wyszły na zewnątrz, żeby otworzyć wszystkie odchylane do góry okiennice. Nim wróciły do środka, światło słoneczne i świeże powietrze wypełniły salę.

- Czy to moja wyobraźnia, czy Joe zachowywał się trochę dziwnie przy śniadaniu? - rzuciła Sandy, biorąc miotłę.

- Trochę? - powtórzyła Carol.

Maddy zamarła, słysząc ich słowa. Przy zlewie Carol nalewała do wiadra wody z mydlinami.

- Moim zdaniem zachowuje się strasznie dziwnie już od wczorajszej kolacji. Dziś rano był po prostu opryskliwy.

- No właśnie. W zeszłym roku był trochę ostry, ale też zabawny. Kiedy się z nim droczyłyśmy, odpowiadał tym samym. W tym roku... - Sandy pokręciła głową. - Zupełnie jakby z jakiegoś powodu chodził wściekły, ale nie chciał tego okazywać.

- Jedyne wyjaśnienie, jakie mi przychodzi do głowy, to fakt, że w zeszłym roku myślał, że praca w obozie to tymczasowe rozwiązanie, na czas zwolnienia lekarskiego. - Carol zaatakowała stoły mokrą szmatą. - Może przygnębiło go odejście z komandosów.

- Nie musi się zachowywać, jakby praca tutaj była dożywotnim wyrokiem. - Sandy wymiotła kurz za próg.

- Powinnyśmy wymyślić coś, żeby poprawić mu humor.

- Wiem. - Sandy wyszczerzyła zęby. - Mecz. Dziś po kolacji. Maddy, zagrasz?

- Ja i sport? - Zaśmiała się, szukając sposobu, żeby zręcznie się wymigać. Zaproszenie Joego na mecz razem z nią na pewno nie poprawi mu humoru. - Obawiam się, że to kiepski pomysł.

- Daj spokój - przymilała się Sandy. - Chyba nie może być aż tak źle?

- Nie ma dość słów w języku angielskim, żeby określić, jak fatalna jestem w sporcie.

- Serio? - Sandy rozpromieniła się. - Super. Damy cię do drużyny Joego. Będziesz jego utrudnieniem.

- Nie, czekaj. - Carol wyżęła szmatę. - Niech to będzie prawdziwe wyzwanie. Joe lubi wyzwania, nie?

- Co ci chodzi po głowie? - Sandy wróciła do zamiatania.

- Joe i geriatria przeciwko reszcie.

- Geriatria? - zaśmiała się Sandy.

- No wiesz. - Carol przeszła do następnego stołu. - Harold, Mama, personel kuchenny.

- A Maddy?

- Też idzie do zespołu Joego. Nie, żebyś była staruszką - dodała szybko Carol.

- Nie, ja tylko jestem utrudnieniem. - Maddy starała się uśmiechnąć.

- Zmiażdżymy ich! - Sandy wyszczerzyła zęby.

- A przynajmniej go rozśmieszymy.

Maddy już chciała zaprotestować, ale ich entuzjazm zagłuszył jej słowa. Kiedy zabrzmiał dzwon na lunch, czuła się rozdarta między paniką a przygnębieniem.

Sandy i Carol ruszyły do drzwi, nadal planując wieczór. Ponieważ Maddy nie dołączyła do nich, Carol się odwróciła.

- Nie idziesz?

- Mam mnóstwo roboty. Możecie mi coś przynieść?

- Jasne - zgodziła się Carol i obie ruszyły ścieżką. Maddy zmarszczyła czoło. Co ma zrobić?

Rozdział 6

Podarunek w postaci dobrych chęci często jest ciężarem dla obdarowanego.

Jak wieść idealne życie

Rety, przechodzi samego siebie - burknęła Sandy, kiedy drzwi do jadalni zamknęły się z hukiem za Joem.

Przez wielkie okna w bocznych ścianach widać było, jak schodzi po drewnianych schodach i rusza nad rzekę.

Maddy walczyła z wyrzutami sumienia, gdy patrzyła, jak wychodzi. Już to, że się do niej nie odzywał, było dość trudne, a jak mogła ignorować fakt, że jej obecność wyraźnie go denerwowała? Nie mogła omijać każdego posiłku. Przez całą kolację siedział cicho, podczas gdy koordynatorki i Mama Fraser planowały następny dzień. Zebrali się przy długim stole stojącym najbliżej wielkiego, kamiennego kominka, pośród morza innych stołów, które niedługo rozbrzmiewać będą głosami obozowiczów.

Jednak ich ożywione rozmowy zgasły, gdy posiłek dobiegł końca i Carol zaproponowała mecz. Joe po prostu wstał, stwierdził, że ma do naprawy kajak, i wyszedł.

- Masz rację - powiedziała do kierowniczki Dana. - Coś go gryzie.

- Ale co? - zastanawiała się Bobbi. - Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że przygnębiła go praca w obozie na stałe. Jak do diabła mogłoby to kogokolwiek przygnębić?

Spojrzała na rustykalnie stylizowaną jadalnię z belkowym sufitem. Na kolumnach i belkach wyrzeźbiono indiańskie wzory. Wieloletni dym z palonego drewna na stałe przesiąknął powietrze.

- Mieszkanie tu przez cały rok musi być najwspanialszą pracą na świecie!

- Dla nas tak - odparła Carol, rzucając nerwowe spojrzenie matce Joego. - Ale może nie dla niego.

- Właściwie to Bobbi ma rację - wyrwała się Sandy. Blond włosy miała jak zwykle spięte w wesoły kucyk. - Może chodzi o coś innego.

- Może to coś osobistego, na przykład kłopoty sercowe. - Bobbi zwróciła się do Mamy. - Spotyka się z kimś?

- Oprzytomniej, kobieto! - zbeształa ją Sandy, nim Mama zdążyła odpowiedzieć. - Mężczyźni, którzy wyglądają jak Joe, nie mają kłopotów z randkami.

- Nie wiadomo. - Bobbi skrzywiła się. - Tylko dlatego, że wygląda jak... no wiesz...

- Jak ciasteczko? - podsunęła z westchnieniem Leah.

- Dziewczyny, błagam. - Carol zarumieniła się. - Tutaj siedzi jego matka.

- Nie przeszkadzajcie sobie - zachichotała Mama. - Jestem dumna, że inne kobiety uważają mojego syna za seksownego. Ale Bobbi ma rację. To, że jest... jak go nazwałaś? Cukiereczek?

- Ciasteczko - zaśmiała się Leah.

Maddy sprzeczałaby się, czy rzeczywiście zasługuje na takie słodkie określenie, patrząc, jak zachowywał się wobec niej przez ostatnie półtora dnia.

- Cóż, w każdym razie to nie oznacza, że nigdy nie miał kłopotów sercowych - wyjaśniła Mama.

- Więc o to chodzi? - Sandy zmarszczyła brwi. - Jakaś kobieta go załatwiła?

- Proszę podać jej nazwisko! - Bobbi nachmurzyła się. - Zajmiemy się nią.

- Dziewczęta! - Mama podniosła rękę. - Tylko mówię, że istnieje taka możliwość.

- A to znaczy, że nie możemy nic zrobić, żeby go rozweselić - Carol westchnęła zrezygnowana.

- Czekaj. Wiem - odezwała się Sandy. - Ja mogę zacząć z nim chodzić.

- Pomarzyć piękna rzecz - zbeształa ją Dana. - Spójrz prawdzie w oczy, Sandy, zna nas, odkąd biegałyśmy w stanikach zerówkach, co raczej przekreśla nasze szanse.

- Życie jest niesprawiedliwe - nadąsała się Sandy. Carol spojrzała na matkę Joego.

- Pewnie nie ma pani żadnych sugestii?

- Och, nigdy nie mieszam się do spraw syna.

Maddy zakrztusiła się mrożoną herbatą i z trudem złapała oddech. Dana poklepała ją między łopatkami.

- Wszystko w porządku?

- Tak - wydyszała Maddy. - Po prostu... źle przełknęłam.

- Więc, Madeline - Mama uśmiechnęła się słodko - pewnie nie masz pojęcia, jak rozweselić Joego?

- Zielonego.

Właściwie to miała. Mogłaby wrócić do Austin i zniknąć z jego życia. Niestety zrezygnowanie z pracy na tydzień przez rozpoczęciem obozu postawiłoby go w trudnej sytuacji, a to nie był najlepszy sposób, żeby naprawić ból, który zadała mu w przeszłości.

Podczas gdy dziewczyny zastanawiały się na głos, jak uszczęśliwić Joego, ona pozbierała brudne naczynia.

- Jeśli nie macie nic przeciwko, wrócę do Warsztatu i wezmę się do roboty.

- Jasne. - Carol z roztargnieniem machnęła na nią ręką. - Zobaczymy się rano.

„Co za zamieszanie” - pomyślała, gdy wsuwała tacę przez kuchenne okienko. Usłyszała pracownice kuchni, miejscowe kobiety z pobliskiego puebla. Rozmawiały w ojczystym języku. Wszyscy pasowali do tego miejsca oprócz niej.

Kiedy wyszła z jadalni, zerknęła na stojący wyżej Warsztat, który na nią czekał, i w kierunku, w którym zniknął Joe. Prędzej czy później będą musieli oczyścić atmosferę, bo inaczej oboje spędzą koszmarne lato. Niestety nie mogła pójść za nim już teraz, bo wszyscy by to zauważyli.

Co by inni pomyśleli, gdyby wiedzieli, że to ona jest kobietą odpowiedzialną za zły humor Joego? Skuliła się, wyobrażając sobie, jak wszystkie dziewczyny naraz ją atakują. Przy pierwszej nadarzającej się okazji koniecznie musi odbyć bardzo spokojną i bardzo dorosłą rozmowę z Joem. Być może razem znajdą dojrzały sposób poprawienia sytuacji.

Rockowa muzyka buchnęła z głośnika w kącie, walcząc z jazgotem elektrycznej szlifierki w rękach Joego. Dźwięk wściekłych gitar doskonale mu odpowiadał, gdy pocił się, przygotowując kajak do nałożenia łaty z włókna szklanego. W końcu uznał, że drewno jest dość gładkie, i odłożył szlifierkę. Kiedy się wyprostował, rozbrzmiewał tylko gniewny rytm muzyki. Zdjął okulary ochronne i otarł czoło ręką. Pył z włókna szklanego wgryzał mu się w skórę, więc Joe zaczął się zastanawiać, czy nie skoczyć do rzeki i nie spłukać tego świństwa. Może nocne pływanie pomoże mu też pozbyć się gotującego się w nim napięcia.

Na razie wystarczyło mu zdjęcie koszuli i opłukanie się w umywalce. Wycierał właśnie ręce i pierś papierem toaletowym, kiedy szósty zmysł sprawił, że zjeżyły mu się włosy na karku. Obrócił się gwałtownie i zobaczył, że w progu, na tle zalanej księżycowym światłem nocy, stała Maddy.

Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło. Patrzyła na niego z szeroko otwartymi, zszokowanymi oczami jak dziewica, która po raz pierwszy widzi mężczyznę bez koszuli. Co pewnie w innych okolicznościach by go rozśmieszyło. Trudno uznać Maddy za dziewicę i doskonale wiedział, że widziała już nagi tors. Jego w szczególności.

Jej wzrok przesunął się po jego ciele. Przyjrzała się tatuażom na bicepsach - dla niej zupełnie nowa rzecz - a potem powędrowała po mięśniach klatki piersiowej, brzuchu aż do pasa szortów. Mięśnie mu się zacisnęły i zadrżały, jakby go musnęła opuszkami palców.

Przełknął przekleństwo i wyłączył magnetofon, zalewając szopę z kajakami ciszą.

- Chciałaś czegoś?

Jej wzrok przeniósł się natychmiast na jego twarz. Zarumieniła się.

- Ja, hm, zobaczyłam światło. Z balkonu.

- I...?

- I pomyślałam, że może to dobry moment, abyśmy...

- Co?

„Zerżnęli się do bólu?”. Brutalny seks jeszcze bardziej niż pływanie odpowiadał mu jako sposób na pozbycie się fatalnego nastroju. Zwłaszcza że właśnie ta kobieta była przyczyną jego zarówno emocjonalnej, jak i fizycznej frustracji. Ta myśl wywołała jeszcze większe poruszenie w jego spodniach. A niech to!

- Porozmawiali - wydusiła w końcu.

- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł.

Odwrócił się i wrzucił papier toaletowy do kosza. Żeby oszczędzić sobie zakłopotania, stojąc przed nią z początkiem erekcji, sięgnął po koszulę i strzepnął ją gwałtownie.

- Właściwie to uważam, że w ogóle twoja obecność tutaj jest złym pomysłem.

- Joe.

Wyczuł, że podchodzi do niego, więc zerknął na nią przez ramię z posępną miną. Zatrzymała się.

- Musimy to załatwić.

- Nie, nie musimy.

Wciągnął koszulę, przez co znowu zaczęła go szczypać cała skóra, ale przynajmniej materiał zwisał dość nisko, żeby zapewnić mu odrobinę intymności. Sięgnął po butelkę acetonu i szmatkę. Zaczął czyścić miejsce pod łatę.

- Zostaniesz tu tylko dwanaście tygodni. Zdarzało mi się dłużej znosić nieprzyjemne okoliczności.

- Więc to tak? - Podniosła nieco głos. - Będziemy się zachowywali tak, jakby przeszłość nie miała miejsca?

- Tak wygląda plan.

Skupił się na wycieraniu kurzu z pęknięcia w kadłubie. Zmuszał się do zachowania na zewnątrz spokoju, podczas gdy wszystko w nim się gotowało. Chciał wyrzucić z siebie to, co powinien był powiedzieć piętnaście lat temu. Albo wziąć ją w ramiona i błagać, aby znowu go zechciała. Zacisnął zęby na drugą myśl. To właśnie zrobił ostatnim razem: błagał ją i upokorzył się. Z łzami, a niech to cholera. Naprawdę popłakał się przy niej. To wspomnienie bolało go. Dosłownie fizycznie bolało.

- Joe... - Zrobiła następny krok i wszystkie jego zmysł były już w pogotowiu. - Wiem, że cię zraniłam, i z całego serca za to przepraszam...

- Przestań!

Wyprostował się, ale nie cofnął, chociaż czuł panikę w piersi. Maddy zamierzała rozerwać starą ranę i patrzeć, jak on znowu się wykrwawia. Jeśli będzie tu stała jeszcze trochę, to bał się, że jej się uda.

- Darujmy sobie tę wielką scenę przeprosin. To, co wydarzyło się między nami, to historia sprzed wieków. Trochę za bardzo byłem potem zajęty własnym życiem, żeby tamto miało jeszcze jakikolwiek wpływ. Więc jeśli tym się martwisz, to zapewniam, że dam radę pracować z tobą przez całe lato, pod koniec którego uczynisz mi przysługę i wyjedziesz. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko, mam robotę.

Maddy patrzyła, jak znowu pochylił się nad kajakiem. Chociaż czuła, że jego gniew wprost wypycha ją za drzwi, nie mogła wyjść. Musiała jakoś znaleźć sposób, aby dotrzeć do niego. Niestety Joego czasem trzeba było rozzłościć, aby zaczął mówić. Wzięła głęboki wdech i objęła się.

- Właściwie to mam coś przeciwko. Bo nie sądzę, żeby ci przeszło. Nie wkurzałbyś się tak.

- To, czy jestem wściekły, czy nie, to nie twoja sprawa. Sama wybrałaś, wiele lat temu, i nie wybrałaś mnie.

Z zaciętą miną wrócił do pracy.

Przez chwilę myślała, że na tym poprzestanie, że nigdy go nie otworzy, ale wtedy zaskoczył ją. Nagle się wyprostował.

- Ale tak nawiasem mówiąc, nigdy nie prosiłem, abyś wybierała. Nigdy nie mówiłem, że albo wyjdziesz za mnie, albo zostaniesz artystką, że nie możesz zrobić jednego i drugiego.

- Joe... - Zamrugała jak ogłuszona. - Oświadczyłeś mi się i poprosiłeś, żebym zamieszkała w bazie wojskowej niemal na drugim końcu kraju, wiedząc, że dostałam stypendium.

- Moglibyśmy to jakoś załatwić, gdybyś mnie uprzedziła, że chcesz iść do college'u. Ale nie. - Rzucił szmatę na warsztat. - Nie miałem czasu, żeby wziąć to pod uwagę przed oświadczynami, bo twoja sensacyjna wiadomość trafiła mnie jak grom z jasnego nieba.

Ogarnął ją gwałtowny, zapiekły gniew.

- Cóż, nie musiałeś z tego powodu tak wariować. Przez zaciśnięte zęby wycedził:

- Nie wariowałem.

- No to wpadłeś w panikę.

- Byłem wściekły. - W jego ciemnych oczach powróciło echo dawnych uczuć. - Bo nigdy nic mi o tym nie mówiłaś. Myślałem, że zmierzamy w tym samym kierunku, a dowiedziałem się, że za moimi plecami snułaś własne, całkiem odmienne plany.

- Mówisz to tak, jakbym cię zdradziła.

- Tak właśnie to odebrałem! - Wziął długi, głęboki wdech i wypuścił powoli powietrze. Widać było, że stara się nad sobą panować.

- Maddy, spotykaliśmy się na poważnie przez niemal dwa lata. Nawet gdy poszedłem do wojska, zostaliśmy razem. Od miesięcy mówiliśmy o ślubie i dzieciach.

- Nie, to ty mówiłeś o ślubie i dzieciach. Ja tylko siedziałam i starałam się nie panikować.

- Co ty wygadujesz? - Jej słowa niemal ścięły go z nóg. - Przez cały ten czas, gdy byliśmy razem, nigdy nie traktowałaś tego poważnie? Chryste, Maddy, coś ty robiła? Wykorzystałaś mnie do seksu? - zaśmiał się ostro. - Nie wierzę, że to powiedziałem. Ale taka jest właśnie prawda, nie? Cholera!

- Nie...

- Zabawiałaś się ze szkolnym rozrabiaką, trzymałaś z niedobrymi dzieciakami, udawałaś, że jesteś jedną z nas, a tak naprawdę byłaś najlepsza w klasie.

- Nie byłam najlepsza.

- Cholera, ale niewiele brakowało. - Pokręcił z niesmakiem głową.

- Media miały prawdziwe używanie. Córka źle opłacanego policjanta, z matką, gospodynią domową, i czwórką rodzeństwa miała małe szanse na opłacenie college'u aż do chwili kiedy, patrzcie państwo, wygrała stypendium w Lidze Samotnej Gwiazdy Sztuki, a jej prace powieszono na Kapitolu. Zrobili jej nawet zdjęcia, jak ściska dłoń gubernatorowi. I jakby tego nie było dość, rety, rety, ludziska, jest nie tylko śliczna i utalentowana, ale też jeszcze idzie łeb w łeb pod względem ocen końcowych z najlepszym uczniem szkoły!

Skuliła się, rozumiejąc teraz szok, jaki musiał przeżyć, gdy odkrył, że szalona Maddy miała świetne oceny.

- Nawet mi nie powiedziałaś, że bierzesz udział w konkursie.

- Bo... A gdybym nie wygrała?

- Myślisz, że bym się przejął? - Zamiast gniewu w jego oczach pojawiała się uraza. - Kochałem cię. Byliśmy praktycznie zaręczeni. Nie uważasz, że miałem prawo wiedzieć, że urabiasz ręce po łokcie, próbując coś osiągnąć w życiu? Nie sądzisz, że byłbym z ciebie dumny? Nie rozumiesz, jak mnie to zraniło, że nie podzieliłaś się ze mną swoimi marzeniami?

- Masz rację. - Ogarnęło ją poczucie winy. - Powinnam była ci powiedzieć. Po prostu... bałam się.

- Czego?

- Że będziesz się ze mnie nabijał. - Do oczu napłynęły jej łzy. - Że uznasz, że się wywyższam, że porywam się na zbyt wiele. Że wyjdę na idiotkę.

- Wywyższasz? - Zmarszczył brwi. - Jezu, tak by mógł powiedzieć twój ojciec.

- I tak powiedział. Przez całe moje życie zawsze, gdy zrobiłam coś dobrego, on... obrażał mnie. - Zagryzła usta, gdy wspomnienia zamieniły się w gulę w gardle. - Wiesz, co powiedział, gdy dowiedział się, że wygrałam stypendium? Zapewniam, że nie „gratulacje”, „jestem z ciebie dumny” ani nawet „dobra robota”. Powiedział „proszę, proszę, a któż to uważa, że jest kimś wyjątkowym?” - Łzy popłynęły jej po policzkach. Starła je ze złością. Wściekła się, że nadal płacze przez ojca. - Tak bardzo chciałam uciec z tego domu, z tego nędznego sąsiedztwa, że czułam to aż w kościach. Chciałam to zrobić, choćby nie wiem co.

- Gdybyś wyszła za mnie, uciekłabyś z tego domu cholernie szybko.

- To nie jest dobry powód do związku na całe życie.

- Masz rację. - Westchnął. - Wiesz, Maddy, część mnie cię rozumie. Twój ojciec był zakompleksionym dupkiem, który czuł się dobrze tylko wtedy, gdy ścinał innych.

- Nadal jest taki.

- Ale ja to nie on - powiedział cicho Joe. - Jak mogłaś myśleć, że nie byłbym dumny z tego, czego dokonałaś?

- Po prostu tak czułam. Wtedy miałam wrażenie, że zaczynasz mówić jak on.

- Jak to? - To go zaskoczyło.

- Gdy z takim entuzjazmem mówiłeś o wojsku. - Podniosła dłoń, gdy chciał jej przerwać. - Dopóki nie dorosłam i nie usamodzielniłam się, naprawdę myślałam, że większość policjantów, a co za tym idzie, większość facetów w mundurach jest taka jak mój ojciec. Od tego czasu nauczyłam się, że to nieprawda. Sporo z nich jest takich jak Pułkownik. Mają w sobie przekonanie, prawość, a przede wszystkim współczucie. Powinnam była wtedy to zauważyć. Nie zamieniałeś się w mojego ojca, tylko upodabniałeś się do swojego. I nie umiem wymyślić lepszego wzoru do naśladowania.

Podeszła do niego. Z całego serca chciała, żeby zrozumiał.

- Niestety wtedy tego nie widziałam. Byłam za młoda, Joe. Miałam siedemnaście lat, kiedy się oświadczyłeś.

- Wiem. - W jego oczach błysnęło zakłopotanie. Odwrócił wzrok. - Właściwie nie zamierzałem oświadczać się jeszcze przez rok, ale powiedziałaś mi o college'u i gdy pomyślałem, że będziesz biegać po kampusie, gdzie pełno chłopaków...

- Spanikowałeś.

- Jeśli kupienie największego pierścionka zaręczynowego, na jaki mnie było stać, nazywasz paniką, to tak, spanikowałem. - Zacisnął usta. - Wiedziałem, że nie pobierzemy się od razu, ale chciałem mieć pewność, że każdy facet, który cię zobaczy, zauważy kamień na palcu i zrozumie, że jesteś zajęta.

Przy tych słowach uśmiechnęła się odrobinę. Zupełnie jakby Joe ogradzał swoje terytorium. Jako adoptowane dziecko nauczył się podróżować bez zbędnego bagażu, ale to, co należało do niego, trzymał obydwiema rękami i walczyłby z każdym dzieciakiem, który by tego tknął. Rzadko używał słowa „moje”, ale jeśli już, to traktował je serio.

Westchnął ciężko.

- Przyznaję, nie podobał mi się pomysł twoich studiów, ale nie zamierzałem cię powstrzymywać. Bałem się, że stracę cię na rzecz jakiegoś studencika z bractwa. Ale... - Świdrował ją wzrokiem. - Nigdy nie sprzeciwiałbym się realizacji twoich marzeń, gdybyś tylko podzieliła się nimi ze mną.

- Kłopot w tym, że nie uwierzyłabym ci. Nie potrafiłabym. Nie, kiedy stałeś tam w mundurze, z ostrzyżonymi krótko włosami i rzucałeś wojskowym żargonem. - Zrobiła jeszcze jeden krok. Położyła rękę na kajaku stojącym między nimi. - Kiedy się oświadczyłeś, całe życie przeleciało mi przez oczami. Tyle że to nie było moje życie. Ale mojej matki. Nie chciałam skończyć jak ona. Była na każde skinienie swojego faceta, gotowała, sprzątała, wychowywała dzieci praktycznie bez żadnej pomocy, podczas gdy wszystkie moje marzenia wdeptano w ziemię. Nie wiedziałam, że małżeństwo może być partnerskie. Że to nie jest dożywocie, w którym kobieta traci tożsamość pierwszego dnia.

- Ognista Maddy stratowana? - Pokręcił głową. - Nie wierzę, że mogłabyś tak skończyć.

- Teraz też nie wierzę. Właściwie stałoby się coś wręcz przeciwnego i to byłoby nie w porządku wobec ciebie. Wtedy za bardzo dbałam o własną niezależność, aż do egoizmu. Ostatnie osiem lat nauczyło mnie, że czasem trzeba zapomnieć o sobie i odłożyć na później własne marzenia. Ale przynajmniej zrobiłam to z miłości, a nie z braku kręgosłupa jak moja matka.

- Ostatnie osiem lat? - Zmarszczył czoło, nic nie rozumiejąc. Zawahała się. Nie bardzo wiedziała, jak Joe zareaguje na ten temat.

- Mój mąż zmarł na raka po długiej chorobie.

- Przykro mi.

Szczery smutek w oczach dodał powagi jego słowom.

- Mnie też. - Współczucie zawsze sprawiało, że żal znowu wypływał na powierzchnię. Tym razem, kiedy pojawiły się łzy, nie powstrzymywała ich. - Bardzo go kochałam i tęsknię za nim każdego dnia.

- O mój Boże, Maddy... - Wyglądało, jakby chciał obejść kajak i podejść do niej.

- Nic mi nie jest, serio. - Podniosła rękę, wiedząc, że straciłaby panowanie nad sobą, gdyby jej dotknął. - Było ciężko, ale czas, żebym zaczęła nowe życie, wróciła do marzeń, które odsunęłam. I dlatego tu przyjechałam.

Jeszcze mocniej zmarszczył czoło.

- Chciałaś pracować na letnim obozie?

- Nie, przyjechać do Santa Fe. Zająć się sztuką. - Uśmiechnęła się smutno. - Wiesz, co jest największą ironią mojego życia? Wyszłam za mężczyznę, który był skrajnie różny od mojego ojca. Inteligentnego, pewnego siebie człowieka, który odniósł sukces, jednego z najsłodszych, najmilszych ludzi, jakich w życiu spotkałam.

- Niezły dziwak.

- Zgadza się! - Roześmiała się. - Ten biedny facet nosił ochraniacze kieszeni, kiedy zaczęliśmy się spotykać. Nie odróżniał też kolorów i nie znał się w ogóle na sztuce. I właśnie to sprawiło, że się poznaliśmy. Jego kierownik biura zadręczał go o załatwienie wystroju. Więc Nigel...

- Nigel? - Uniósł brew. - Poślubiłaś mężczyznę o imieniu Nigel?

- Tak. - Uśmiechnęła się szeroko. - Był wysoki i tykowaty, uosobienie stereotypu księgowego. W dniu, kiedy wszedł do galerii, w której pracowałam, desperacko szukając obrazu i do obłędu wręcz nieporadny, spojrzałam na niego raz i pomyślałam: „Och, skarbie, potrzebujesz mnie. I to nie tylko do wybrania dziel sztuki”.

Smutek i zazdrość pojawiły się w oczach Joego.

- Pewnie nadałaś jego życiu sens.

- Ja... - Jego słowa poruszył ją tak mocno, że nie wiedziała, co powiedzieć. - Dziękuję. Lubię tak myśleć. Byliśmy razem szczęśliwi. Ironia polega jednak na tym, że wyszłam za niego, myśląc, że to jest mężczyzna, który nigdy nie poprosi, abym zignorowała własne potrzeby i zajęła się nim. A potem zachorował na raka i właśnie to musiałam zrobić.

- Chcesz powiedzieć, że przestałaś malować?

- Nie miałam ani siły, ani serca, aby malować. Przynajmniej nie za często.

- Musiałaś mieć mu to za złe.

- Nie, wcale.

- Nie? - dopytywał się. - Jak to nie?

Z zakłopotaniem zmarszczyła brwi, widząc jego wzburzenie.

- Bardzo często miałam dość życia, ale nie Nigela. Przeszłam przez wszelkie rodzaje złości i żalu, złorzeczyłam Bogu, aż wreszcie pogodziłam się z niesprawiedliwością życia i niesłusznością śmierci.

- Tak, znam to.

- Po służbie na Bliskim Wschodzie niewątpliwie znasz. Przyjrzał jej się.

- Więc mówisz, że dla tego mężczyzny porzuciłaś szansę zostania malarką i nie żałujesz?

- Czy żałuję? Mnóstwa rzeczy żałuję, ale nie ślubu z Nigelem. Myślę, że pisane nam było przeżyć ten czas razem. Nigel pomógł mi dorosnąć i wierzę, że wniosłam mnóstwo radości do jego krótkiego życia. - Przechyliła głowę, przyglądając się mężczyźnie, który stał przed nią, dorosłej wersji chłopca, którego kochała. - A ty? Żałujesz czegoś?

- Niczego, co chciałbym rozpamiętywać.

- Istnieje różnica między rozpamiętywaniem a radzeniem sobie. Więc pytanie brzmi... - Wzięła głęboki wdech. - Dokąd zmierzamy? Czy potrafimy odłożyć przeszłość i zostać przyjaciółmi?

- Maddy... - Wyrwał mu się pozbawiony radości śmiech. - Pięciominutowa rozmowa nie sprawi, że zniknie gniew, który żył piętnaście lat. Zwłaszcza gdy się dowiedziałem, że dla mnie nie byłaś gotowa zrezygnować choćby z jednej rzeczy, a innemu mężczyźnie podarowałaś całe lata życia i sprawę, o której myślałem, że jest dla ciebie najważniejsza.

Zesztywniała.

- Chciałabym, żebyś pamiętał, że miałam siedemnaście lat, gdy zerwałam z tobą. A gdy u mojego męża zdiagnozowano raka, byłam dwudziestoczteroletnią mężatką. Co miałam zrobić? Rozwieść się?

- Nie. - W jego oczach zabłysł gniew. - Ale to i tak mnie wkurza.

- Przykro mi. Nie mogę zmienić przeszłości. Interesuje mnie teraźniejszość. Możemy czy nie możemy pracować razem bez goryczy między nami?

- Prosisz o bardzo dużo.

- Wiem.

Chciała nim potrząsnąć, ponieważ robiła to także dla jego dobra. W końcu westchnął.

- Mogę obiecać, że będę się grzecznie zachowywał.

- Ty to nazywasz grzecznością? - Machnęła w stronę obozu. - Traktujesz mnie jak kogoś całkiem obcego, kogo obecność ledwie możesz znieść.

- Jesteś całkiem obca! Maddy, którą znałem, nigdy nie porzuciłaby sztuki dla drugiej osoby. Nadal nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś.

Pokręciła głową. Rozmowa z Joem przypominała mówienie do ściany.

- Właśnie dlatego tu jestem. Żeby sprawdzić raz jeszcze, czy nadaję się na artystkę.

- Co to znaczy „nadaję się?” - Znowu się uniósł, ale co dziwne, tym razem chyba stał po jej stronie. - Byłaś dość dobra, żeby w szkole średniej wygrać stypendium.

- To nie znaczy, że jestem dość dobra, aby teraz jakaś galeria chciała mnie reprezentować.

- Co to za chrzanienie? Oczywiście, że jesteś.

Odszedł szybkim krokiem. Zadziwił ją swoim wzburzeniem. Sztuka była powodem, dla którego zdecydowała się go odrzucić. Dlaczego teraz jej bronił? Zawrócił. Położył obie dłonie na kajaku i pochylił się ku Maddy.

- Chcesz rozejmu? Dobra! Oto moje warunki. Jeśli mam przez ciebie przeżyć piekielne lato, to chociaż do cholery zadbaj, aby to się opłaciło.

- O czym ty mówisz?

- Chcę, żebyś zrobiła to, co powiedziałaś, że zamierzasz. Została zawodową malarką. To dlatego mnie rzuciłaś, prawda? Więc jeśli mam przestać się wściekać, to do cholery lepiej, żebyś nią została.

- Joe... - Zamrugała z zaskoczenia. - To nie takie proste.

- Zakładam, że przywiozłaś jakieś portfolio czy coś takiego.

- Tak, ale...

- Dobrze. - Wyprostował się. - Muszę jutro jechać do miasta po farbę do tego kajaka. Jedziesz ze mną, żebym mógł zawieźć cię do paru galerii.

- Joe, mam jutro robotę. - Jazda z nim to ostatnia rzecz, na którą miała ochotę. - Miałam pomóc Sandy posprzątać magazyn.

- Trudno. Będzie musiała poradzić sobie bez ciebie, a ty następnego dnia popracujesz za dwie, żeby jej to wynagrodzić.

- Ale...

- Nie żartuję. - Znowu pochylił się do przodu. - Jeśli zostajesz, to nie będziesz się bawić, tylko zrobisz, co trzeba.

- Rozumiem. - Zacisnęła szczęki. - Teraz powinnam stanąć na baczność i zawołać: „Tak jest, panie kapitanie”?

- Właśnie, do cholery. Przyjadę po ciebie do Warsztatu o ósmej zero zero.

Rozdział 7

Czasem każda z nas potrzebuje w życiu kuksańca, żeby ruszyć we właściwym kierunku. Jeśli to zignorujemy to zapewne następnym razem dostaniemy kopa.

Jak wieść idealne życie

Joe czuł się otępiały jak po bitwie, gdy następnego ranka jechał pod Warsztat. Jakim cudem wczorajszy spór zaczął się od opowieści Maddy o jej idealnym, nieżyjącym mężu dziwaku, a doprowadził do propozycji zawiezienia jej do miasta? Propozycji? Po prostu oznajmił jej, ze ją zabiera - kompletne szaleństwo. Tym większe, że ona się zgodziła. Maddy, którą znał, nie cierpiała, gdy się ją rozstawiało po kątach.

A jednak zamiast się najeżyć, zgodziła się.

Może była zbyt zmęczona, żeby dalej się kłócić. Patrzył wczoraj wieczorem, jak walczyła z całym wachlarzem emocji, i musiał przyznać, że to osłabiło jego obronę. Kiedy dojedzie do Warsztatu pewnie Maddy wyjdzie do niego i powie, gdzie może sobie wsadzić propozycję pomocy.

Tak byłoby najlepiej, mówił sobie. To o wiele mądrzejsze niż spędzenie z nią dnia, kiedy będzie siedziała na wyciągnięcie ręki, tak blisko ze będzie czuł jej zapach. I jeszcze przyjdzie mu słuchać o jej mężu dziwaku. Joe zacisnął dłonie na kierownicy i zatrzymał się. Myśl, że dała całą radość i długie lata życia innemu mężczyźnie, kiedy mógłby ją mieć tylko dla siebie, sprawiała, iż miał ochotę w coś uderzyć Zadowolił się uderzeniem w klakson. Stado wron zerwało się z drzew. Ich czarne sylwetki kontrastowały z niebieskim niebem.

Dzień zapowiadał się słonecznie. Tylko kilka chmurek wisiało nad szczytami. Jednakże pogoda w górach potrafi zmienić się w ułamku sekundy.

Kiedy tak czekał, doszedł do wniosku, że jeszcze bardziej niż świadomość, iż oddała serce i ciało innemu mężczyźnie, wkurzała go myśl, że do tego wszystkiego odpuściła sobie malowanie. Ten fakt rozpalał w nim nie zazdrość, lecz wściekłość.

Jak śmiała dla kogokolwiek odrzucić sztukę?

Może i nie przeżył ostatnich piętnastu lat, nieustannie myśląc o Maddy, usychając za nią z tęsknoty jak jakiś żałosny głupek, ale były chwile, gdy jej obraz pojawiał się w jego myślach w całej krasie: kiedy wysłano go na Bliski Wschód, gdy był brudny, zmęczony, sfrustrowany, kiedy z jego batalionu została garstka ludzi, gdy miejscowi ciskali w nich obelgami i kulami. W takich chwilach zastanawiał się, dlaczego to robi. Dlaczego ryzykuje własne życie? Większość żołnierzy myślała wtedy o rodzinach, o żonach i dzieciach, o swoich dziewczynach albo rodzicach - o kimś, kogo kochali bardziej, niż bali się śmierci.

Dla Joego kimś takim była Maddy, nie tyle osoba, ile idea, którą uosabiała w jego myślach. Wolny duch, który miał dość serca i pasji, aby wywalczyć sobie ucieczkę od marnego życia i rozwinąć najpełniej własny potencjał. Czy nie o to właśnie chodziło w amerykańskim śnie? Czy nie właśnie za to mężczyźni i kobiety oddawali życie?

Nawet jeśli decyzja Maddy, że woli karierę artystyczną od niego, rozerwała go na strzępy, nigdy nie wątpił, że ona osiągnie swój cel. Więc kiedy potrzebował czegoś, czego mógł się chwycić, wyobrażał ją sobie, jak pije szampana na jakimś wernisażu w galerii otoczona znawcami sztuki zachwycającymi się jej pracami. Frustracja i śmiertelne zmęczenie akcją słabły, zostawała wiara w sens. To stało się powodem, dla którego ryzykował własne życie. Nie tylko wyniosłe pojęcia wolności, demokracji i sprawiedliwości - chociaż to były potężne ideały, gdy człowieka otaczało przygnębienie i strach - ale wyobrażenie Maddy jako odnoszącej sukcesy artystki stało się jego osobistym talizmanem, czymś, co przywoływał, gdy musiał zebrać w sobie resztki sił.

Ryzykował życie, zrosił obcą ziemię krwią, aby ludzie tacy jak Maddy mogli żyć wolni i realizować marzenia.

A zeszłego wieczoru powiedziała mu, że tego nie zrobiła.

To było nie do przyjęcia.

Na Boga, jeśli zejdzie tymi schodami i odmówi przyjęcia pomocy, będzie musiała z nim walczyć. Zacznie pracować jako artystka, nawet jeśli on sam będzie musiał jeździć z jej pracami po wszystkich galeriach Santa Fe.

I wtedy właśnie pojawiła się na półpiętrze - i Maddy idea zniknęła w obliczu Maddy kobiety z krwi i kości.

Dobry Boże, olśniewała go za każdym razem, gdy na nią patrzył.

„Odpuść już sobie, Joe - rozkazał sobie w myślach. - Nie bądź mięczakiem. To stara historia, zapomniałeś?”.

Zbiegła po schodach, a on zmusił się, by odwrócić wzrok, kategorycznie przypominając sobie, że jego misja nie ma nic wspólnego z próbą zbliżenia się do Maddy na bardziej osobistym gruncie. Jeśli idzie o tę kobietę, potrzebował T-shirtu z napisem: „Byłem, spróbowałem, mam na dowód blizny”. Dziś miał ulokować świat z powrotem na właściwym miejscu. Kropka. I jeśli to oznaczało powstrzymanie się od wrogości, stać go na to. Będzie nieskończenie miły, jeżeli tak trzeba.

Usłyszał, jak otwierają się drzwi do wozu.

- Dobra. - Brakowało jej tchu. - Jak wyglądam?

Chociaż przygotował się na to, kiedy odwrócił się i ją zobaczył, mimo zaciętego oporu poczuł nagłe pragnienie. Stanęła parę kroków od furgonetki, żeby mógł zobaczyć ją całą.

- Jest dobrze? Chciałam wypośrodkować między czymś stonowanym a artystycznym.

Do jednego boku przyciskając oprawione w skórę portfolio, do drugiego torbę, obróciła się, pokazując strój typowy dla Maddy: sweter dziergany na szydełku, który bardziej był zrobiony z powietrza niż włóczki, narzucony na sięgającą kostek sukienkę na ramiączkach w kolorze szałwi, a do tego pasek na biodrach.

Napiął wszystkie mięśnie, gdy obrzucił spojrzeniem sylwetkę Maddy.

- Buty mogłyby być nieco bardziej letnie.

- Och, są tylko do kostki. - Podciągnęła sukienkę i oparła nogę na stopniu samochodu, pokazując mu skórzane buty z końca dziewiętnastego wieku, skrawek falbanki skarpetki i mnóstwo kremowej, nagiej skóry.

- Rozumiem. Odchrząknął.

- Mogą być?

- Zdecydowanie.

- A włosy? - Przychyliła głowę.

W przypadku Maddy włosy zawsze stanowiły ukoronowanie dzieła, dzisiaj jednak wyglądały jeszcze piękniej niż zwykle - prawdziwa grzywa ognisto-rudych włosów okalających twarz w kształcie serca.

- Nie za dużo? Nie za bardzo roztrzepane? Za bardzo potargane?

- Nikt nie będzie miał wątpliwości, że jesteś z Teksasu, jeśli o to pytasz.

- Wiedziałam, za dużo. Zaczeszę je do tyłu. Mam tu gdzieś chustkę. - Zaczęła grzebać w ogromnej torbie.

- Maddy, nie trzeba, są w porządku.

- Serio?

- Serio.

- Dobrze więc. - Wypuściła powietrze. - Trochę się denerwuję.

- W życiu bym nie zgadł.

Poczekał, aż się usadowi. Zastanawiał się, co ją bardziej denerwowało: myśl o pokazaniu portfolio czy świadomość, że następne pół godziny spędzi uwięziona z nim w kabinie samochodu. Sam nie był za bardzo zachwycony tym drugim. Oboje będą musieli się postarać.

- Pasy.

- Och. Jasne. Racja. - Zapięła pasy, a potem przysunęła się bliżej Joego, gdy wrzucił bieg i zaczął zjeżdżać. - No dobra, ostatnie pytanie, więc proszę o szczerość. Udało mi się zatuszować sińce pod oczami? Widać, że w ogóle nie spałam?

- Nie spałaś dobrze? - zaskoczyła go własna troska, gdy przypomniał sobie, że po wczorajszej rozmowie wyglądała na wyczerpaną emocjonalnie.

- Trochę trudno spać, gdy głowa nie trafia na poduszkę do czwartej nad ranem. - Zaśmiała się chrapliwie. - W myślach miałam pełno obrazów z ostatnich kilku dni, ale nie miałam nawet okazji rozstawić sztalug i otworzyć farb. To jest problem z olejnymi. Nie można po prostu ich wziąć i napocząć dla zabawy. A wczoraj, kiedy porządkowałam szafki z artykułami plastycznymi, znalazłam garść pasteli olejnych. Czy to nie wspaniałe?

- Nie mam pojęcia.

Rzucił pytające spojrzenie, a jej tylko tego trzeba było, żeby zacząć jeden z tych radosnych, przydługich monologów, które zawsze go bawiły. Zaczęła opowiadać o historii pasteli olejnych i o tym, jak to artyści typu Monet i Renoir używali ich do barwnych szkiców, kiedy przesiadywali w paryskich kafejkach.

Neutralny temat dał im bezpieczną strefę do działania. Joe przywitał go z nadzieją, że dzień nie będzie jednak krępujący.

- To właśnie robiłaś zeszłej nocy? - zapytał, gdy skończyła monolog. - Wstępne szkice?

- I machnęłam ich kilkanaście. Boże, to tak wyzwala. Nie bawiłam się pastelami od wieków. Zapomniałam już, jaka to frajda. Są takie szybkie, nie ma czasu, żeby myśleć o zasadach. Pozwalasz po prostu, żeby obraz wylał się z ciebie na papier poprzez szybkie maźnięcia i zakrętasy. Trzymam to wszystko w cuglach, gdy robię prawdziwe obrazy, ale to była taka zabawa, po prostu zapomnieć o zasadach.

- Zasady? - Uniósł brew. - Od kiedy przejmujesz się zasadami?

- Profesorowie wciskają uczniom tyle wiedzy na temat techniki, że coś z tego zostaje. - Odwróciła się do niego. - Dobra, oto moja propozycja.

- Propozycja?

- Na dziś. Na wszelki wypadek wzięłam zdjęcia moich prac, ale dzisiaj przede wszystkim chcę się zorientować w różnych galeriach. Jeśli nie będę czuła, że mogę pogadać z którymś z właścicieli, to poczekam, aż będę gotowa.

- Zobaczymy.

- Mówię poważnie, Joe. Pracowałam w jednej z najlepszych galerii w Austin, więc wiem, jak grać w te klocki. Nie można stracić szansy przez kiepskie pierwsze wrażenie. Poza tym naprawdę chcę zamienić kilka wczorajszych szkiców w obrazy, nim zrobię następny krok. Te obrazki są niezłe. Jest w nich energia, której od dawna brakowało w moich pracach.

- Nie mogę się doczekać, kiedy je zobaczę.

- Więc zgadzasz się?

- Yhm.

- Świetnie.

Westchnęła z ulgą, a potem zaczęła patrzeć na krajobraz. Nim dojechali do miasta, udało im się stworzyć miłą atmosferę na resztę dnia, nawet jeśli to było tylko powierzchowne.

Santa Fe. Mekka artystów. Wspaniałe sklepy, modne restauracje, zabytkowe budynki... i korki! Maddy czuła się jak dzieciak, kiedy przyciskała twarz do szyby, podczas gdy Joe manewrował czarną półciężarówką w wąskich uliczkach zaprojektowanych z myślą o jeździe konno. W końcu doczłapali się do Canyon Road, gdzie znalezienie miejsca parkingowego okazało się taką samą wojną nerwów jak gra w tchórza.

Kiedy Joe upolował miejsce, Maddy wysiadła z wozu, wzięła głęboki wdech i rozejrzała się. Zamienione w galerie ceglane domy stały jeden obok drugiego, jak wzrokiem sięgnąć. Wysokie szpice kwiatów rozkwitały w maleńkich ogródkach skalnych, dodając kolorów do turkusowych framug okien i drzwi oraz obrazów wystawionych na gankach. Ponad płaskimi dachami urywana linia gór ustępowała potężnym, białym chmurom, przy których ziemia poniżej wydawała się maleńka.

Gdzie Maddy spojrzała, jej umysł zbierał obrazy, które miały być zapamiętane, a potem namalowane. A za tym, co widoczne, wychwytywała niezwykłe wrażenie, mistyczne wezwanie ziemi, które popychało ją do sztalug.

Joe ruszył razem z nią wąską, żwirową ścieżką za linią zaparkowanych samochodów. W dżinsowych spodniach i koszuli oraz w kowbojkach doskonale pasował do Santa Fe i wyglądał niesamowicie seksownie.

- Od czego chcesz zacząć?

- Nie mam pojęcia. - Zaśmiała się. - Jakieś sugestie?

- To zależy. Jakbyś określiła swoje obecne prace?

- Impresjonistyczne pejzaże, sceneria ogrodowa, kilka martwych natur. - Mijał ich równy strumień wielbicieli sztuki wchodzących i wychodzących z galerii. - Pewnie nie znasz tych miejsc na tyle dobrze, żeby mieć jakieś ulubione?

Zaśmiał się.

- Mam ich z dziesięć.

- Serio?

To ją zaskoczyło.

- Kiedy Mama przeniosła się do Nowego Meksyku, zacząłem kolekcjonować wytwory indiańskiego rzemiosła, a potem dzieła sztuki. W tych okolicach łatwo wpaść w taki nałóg.

- Zauważyłam. - Pokiwała głową. - Wychodzi na to, że jesteś idealnym przewodnikiem. Prowadź więc. Składam los w twoje ręce.

- Bardzo dobrze. Zacznijmy od tej galerii po prawej. Dołączyli do tłumu pieszych, ruszyli w górę ulicy i weszli przez pierwsze z wielu drzwi. Nim doszli do dziesiątej galerii, zmysły Maddy były przeciążone. I czuła się bardziej onieśmielona niż kiedykolwiek w życiu. Widziała obrazy od sielankowych po wydumane i awangardowe, niektóre z nich były naprawdę dziwne, ale wszystkie najwyższej jakości.

- Znam właściciela tej galerii - powiedział Joe, gdy weszli do kolejnej.

Pomieszczenie było labiryntem pokojów o grubych, białych ścianach, drewnianych, skrzypiących podłogach i punktowym oświetleniu skierowanym na kilka wielkich płócien. Z daleka dobiegała muzyka grana na bębnie i flecie oraz głos kobiety rozmawiającej przez telefon. W powietrzu unosił się zapach sosnowego kadzidła.

Joe przyjrzał się Maddy.

- Chcesz, żebym cię przedstawił?

- Nie! - odparła zbyt szybko, a potem wzięła oddech i rozluźniła się. - Nie, chcę tylko popatrzeć.

- Na pewno?

- Nie - odparła słabo. - Szczerze mówiąc, zobaczyłam dziś już tyle, ile byłam w stanie przyswoić. Możemy odpocząć? - Widziała, że w jego oczach maluje się sprzeciw. - Proszę. W głowie mi się kręci i bolą mnie nogi.

Przez chwilę zaciskał zęby, a potem westchnął.

- Dobra. Zjemy lunch i zobaczymy, jak się poczujesz.

- Dziękuję. - Nie ukrywała wdzięczności.

Jedyna rzecz w wojsku, za którą Joe nie tęsknił, to jedzenie. Tutejsze meksykańskie potrawy i wyrafinowana kuchnia stanowiły miłą odmianę po żołnierskich racjach. Ponieważ wyglądało na to, że Maddy potrzebuje zmiany otoczenia, przebił się przez korki do serca starego miasta, by zabrać ją do Ore House, jednej z jego ulubionych restauracji.

- Jest wspaniała - powiedziała Maddy, gdy weszli na wychodzący na plac balkon na piętrze.

- Tak pomyślałem, że ci się spodoba - odparł, gdy hostessa położyła dwie karty z menu na stoliku obok poręczy.

Kelnerka zjawiła się, gdy tylko usiedli.

- Mogę zaproponować coś do picia?

Joe zamówił miejscowe piwo, a Maddy kieliszek białego wina. Siedział i patrzył, jak ona przegląda menu, które znał na pamięć. Słońce rzucało ukośne promienie, zamieniając jej włosy w pomarańczowy ogień, jeszcze bardziej płomienny na tle rzędu czerwonych ristras - wieńców z suszonych papryczek chilli. Udało mu się nawet przeżyć kilka minut bez starego gniewu i nowego przyciągania bawiących się w przeciąganie liny w jego żołądku.

Chociaż łatwiej było o ten względny spokój, gdy chodzili po galeriach, Kiedy usiedli na zatłoczonym balkonie, a oddzielał ich tylko malutki stolik, poczuł, że znowu narasta w nim napięcie.

- Więc... - powiedział, kiedy wreszcie zamknęła menu. - Co myślisz o Santa Fe?

Roześmiała się, pochylając głowę tak, aby słońce nie raziło jej w oczy.

- Jedna część mnie myśli, że umarłam i poszłam do nieba.

- A druga? - Siadł bokiem, żeby ich nogi znajdowały się dalej od siebie.

- Jest trochę przytłoczona.

Też się obróciła i teraz oboje patrzyli na plac. Dziecko rzucało piłkę terierowi w pobliżu pomnika upamiętniającego wojnę domową. Z okolicznych wiosek zjechało się wielu sprzedawców, którzy przed pałacem gubernatora sprzedawali na kocach biżuterię. Dzwon katedry Świętego Franciszka ogłosił godzinę pierwszą.

- Nie powinnam była obiecywać Christine i Amy, że wstawię coś ze swoich prac do tutejszych galerii. Powinnam była zacząć od którejś z galerii u siebie i pomału wypracować sobie lepszą pozycję.

- Christine i Amy?

- Moje dwie najbliższe przyjaciółki. Polubiłbyś je. - Zabawnie zmarszczyła nos. - Tak samo jak ty popychają mnie, żebym położyła głowę na pieńku.

- Maddy... - Pokręcił głową. - Nie wierzę, że nie jesteś dość dobra. W szkole średniej byłaś fantastyczna i miałaś piętnaście lat, żeby dojrzeć.

Westchnęła. Zauważył, że powróciła część wcześniejszego napięcia.

- Moglibyśmy przy lunchu porozmawiać o czymś innym? Miałabym wtedy nadzieję, że naprawdę coś zjem.

- W porządku. O czym chciałabyś porozmawiać?

- O tobie.

Zaśmiał się sucho, bawiąc się solniczką i pieprzniczką.

- Nudny temat, zapewniam.

- To ponudź trochę. - Odwróciła się, żeby siedzieć twarzą do niego. Złożyła ręce na stole i pochyliła się ku niemu. - Proszę! To odwróci moje myśli od zaciskającego się żołądka.

Popatrzył na jej pełną zapału twarz i poczuł tak gwałtowną potrzebę zwierzenia się, że wszystko poza tym zniknęło z jego myśli. Na szczęście zjawiła się kelnerka i przyniosła ich drinki.

- Proszę. Mogę już przyjąć państwa zamówienie?

Joe otrząsnął się.

- Cheeseburger z zielonym chilli.

- A pani? - kelnerka zwróciła się do Maddy.

- Hm, zobaczmy. - Wyprostowała się i otworzyła menu raz jeszcze. - Wszystko wygląda tak smakowicie. - Przeglądała propozycje i próbowała się zdecydować. - No dobra, poproszę taco z kurczakiem. Mogę prosić o dodatkowy ser? I ostrą paprykę osobno?

- Oczywiście. - Kobieta zapisała zamówienie i odeszła.

- Na czym stanęliśmy? - Maddy odwróciła się do Joego, zdecydowana, żeby nie popsuć dobrego nastroju. - A tak, mówiliśmy o tobie. Opowiedz mi o prowadzeniu obozu. Lubisz to?

- I tak, i nie.

Patrzył na jej palec krążący po brzegu kieliszka. Odwrócił wzrok i upił łyk piwa.

- Nie, bo potwornie mi brakuje służby w komandosach. Tak, bo... - zawahał się i zaczerwienił. - To zabrzmi ckliwie.

- Co?

Pochyliła się, przypominając sobie czasy, kiedy mówił jej o różnych rzeczach, którymi nie dzielił się z nikim innym. Miał w sobie tyle ciekawych odcieni, gdy się już otworzył.

- No dalej - przymilała się. - Powiedz mi.

Poprawił sztućce zawinięte w serwetkę i obrócił butelkę piwa etykietką do siebie.

- Lubię dzieci. Dają mi nadzieję.

- Nadzieję?

- Dla świata. Trudno się czegoś chwycić, kiedy wokół jest tyle nienawiści. Boże, widziałem takie rzeczy... - Pokręcił głową. - Brakuje mi akcji. Nie tylko adrenaliny podczas akcji, ale też uczucia, że coś zmieniam, że robię coś, dzięki czemu świat staje się bezpieczniejszy. - Spojrzał na plac i popatrzył na dziewczynkę, która bawiła się z aportującym psem. - Ale nie tęsknię za patrzeniem w stare oczy pełne nieufności w dziecięcych twarzach. Albo gorzej, za patrzeniem na dzieci takie same jak te tutaj, niewinne i szczęśliwe w jednej chwili, a w drugiej zamienione w okaleczone ciała. Jezu. - Potarł twarz i wzruszył ramionami. - Przepraszam.

- W porządku. - Maddy położyła przed nim dłoń. Chciała go dotknąć, ale nie wiedziała, czy zostałoby to dobrze odebrane. - Nie byłbyś człowiekiem, gdyby cię to nie poruszało.

- Aha. - Próbował się zaśmiać, ale nie było w tym radości. - Chyba potrzebowałem trochę czasu, żeby się otrząsnąć. Nie, zapomnij. Człowiek nigdy się po czymś takim nie otrząsa. Nie wiem, czy w ogóle powinien. Ale kiedy obóz wypełnia się dziećmi, z których większość nigdy nie otarła się o brzydką stronę życia, jest lepiej. Naprawdę dobrze.

Uśmiechnął się jak to on - trochę krzywo. A kiedy ich spojrzenia się spotkały, Maddy mogła przysiąc, że usłyszała, jak jej serce z hukiem uderzyło o podłogę. Tak po prostu w jednej chwili znowu zakochała się w Joem Fraserze.

Oszołomiona opadła na oparcie. Serce biło jej jak szalone. Nie, to nie mogła być miłość. Miłość zaczyna się powoli, rośnie z czasem i trwa. To nie pstryczek światła - włączasz, wyłączasz i znowu włączasz. Czy to znaczy, że nigdy nie przestała go kochać? Czy to było echo przeszłości, czy coś całkiem nowego?

Zamrugała oczami, przypominając sobie, jak bardzo ją kiedyś kochał. Czasem to ją aż przytłaczało. Czy część jego nadal kochała impulsywną dziewczynę, którą kiedyś była?

Na szczęście zjawił się ich lunch i uratował ją przed zrobieniem czegoś głupiego.

- Więc... - Ręce jej lekko drżały, gdy polewała salsą taco. - Lubisz prowadzić obóz?

Potrząsnął solniczką i pieprzem nad ogromnym hamburgerem z masą siekanego zielonego chilli.

- Latem, kiedy są dzieci, tak. Reszta roku doprowadza mnie do szału. Nie ma dość roboty, a nie można spędzić życia, jeżdżąc samotnie na nartach.

- Nie mógłbyś wykorzystać obozu do czegoś innego w ciągu roku?

Wzięła kęs taco i prawie jęknęła z zachwytu, czując pikantny smak.

- Właściwie to zastanawiałem się nad tym.

- Tak?

Poczekała, aż Joe przeżuje. Uznała, że nawet to robi seksownie; mocne mięśnie szczęk pracowały tak zgodnie.

- Dobra. - Przełknął. - Tylko nie wspominaj o tym matce.

- Nie spodobałoby jej się to?

- Przeciwnie i dlatego chcę się dobrze zastanowić, zanim jej powiem. Muszę być pewny, że podoła, jeśli obóz będzie otwarty przez cały rok. Boże, ta kobieta naprawdę ma już swoje lata. Przeżyłem szok, gdy tu przyjechałem na rekonwalescencję. Kiedy to się stało? Widywałem ją codziennie przez tyle lat. Jak mogłem nie zauważyć, że się starzeje?

- Bo byłeś zajęty ganianiem złych facetów.

- To żadne usprawiedliwienie. - Zawahał się. - Wiesz, że była o krok od sprzedaży obozu, nim zgodziłem się zostać dyrektorem? Kocha to miejsce. Dzieci to całe jej życie! Gdyby nie postrzał w kolano, straciłaby wszystko. Obóz, dom i kawał serca. Po tym wszystkim, co dla mnie zrobiła, w życiu nie pozwolę, aby coś takiego się stało.

Maddy znowu poczuła, jak jej serce spada na podłogę.

- Więc - odchrząknęła - jaki masz pomysł? Uśmiechnął się kącikiem ust.

- Obóz treningowy dla cywili.

- Co?

Włożył do ust kawałek tortilli. Teraz śmiały się nawet jego oczy.

- Istnieje już kilka takich obozów. Byli członkowie specjalnych grup operacyjnych dają cywilom posmakować treningu, który przechodzimy. Niektóre są nastawione na uzyskanie fizycznej wytrzymałości dla ludzi uzależnionych od adrenaliny. Inne oferują programy dla pracowników korporacji usprawniające pracę zespołową. W tym właśnie komandosi są mistrzami: w pracy zespołowej. Myślę, że w amerykańskich korporacjach bardzo brakuje idei „nikogo nie zostawiamy”.

- Masz rację. A pomysł brzmi fantastycznie.

- Na razie to właśnie tylko pomysł, ale chciałbym powiedzieć o tym Sokratesowi.

- Komu?

- Kapralowi Derrickowi Harrelsonowi. Przezywaliśmy go Sokrates, bo zawsze zanudzał nas filozofią.

- A ty miałeś przezwisko?

- Wszyscy mieliśmy.

- Więc jak brzmiało twoje?

- Obiecujesz, że nie będziesz się śmiać?

- Nie, ale mimo to powiedz.

- Skaut. Zmarszczyła brwi.

- Bo jesteś po części Indianinem?

- Nie. - Zaczerwienił się. - Po kłopotach, w jakie się wpakowałem przez skradziony wóz, przez jakiś czas trochę przeginałem w drugą stronę. Postanowiłem sobie, że po raz ostatni zawiodłem Pułkownika. Więc za każdym razem, gdy chłopaki chcieli narozrabiać, robiłem za głos rozsądku. Jednym słowem gasiłem ich. I w końcu któryś powiedział, żebym przestał być takim cholernym harcerzykiem. No i tak zostało: skaut.

- Harcerzyk? Ty? - Parsknęła śmiechem.

- Aha, zareagowałem podobnie. Potem trochę wyluzowałem, ale było już za późno.

- Więc opowiedz mi o Sokratesie. Zanurzyła kęs w sosie.

- Służyliśmy w tym samym batalionie i mocno się zaprzyjaźniliśmy. Teraz, kiedy odszedłem, gadał coś o tym, że nie zgłosi się z powrotem do służby. Niedługo kończy obecną i pomyślałem, że moglibyśmy razem prowadzić obóz. Ale muszę to przemyśleć. Upewnić się, nim poproszę Mamę, aby zgodziła się na obóz pełen ludzi przez cały rok.

- To brzmi ciekawie. - Poczuła, że entuzjazm w jego głosie był zaraźliwy. - Jeśli się zdecydujesz, daj mi znać. Z przyjemnością zaprojektuję materiały promocyjne.

- Co?

- W college'u zajmowałam się trochę grafiką. Jestem naprawdę dobra w przygotowywaniu projektów. Z radością pomogę.

- Ach...

Uniósł brew, ale nie powiedział nic więcej.

Maddy wyczuła natychmiastową zmianę nastroju, jakby nagle pojawiła się między nimi ściana. Zrozumiała, że posunęła się krok za daleko.

- To znaczy... - szybko zaczęła się wycofywać. - Jeśli będziesz chciał jakiejś pomocy.

Dokończył hamburgera.

- Pomyślę o tym.

Próbowała ukryć rozczarowanie, ale lunch stracił część smaku. Odsunęła talerz. Chciała przywrócić przyjacielską atmosferę. Kiedy przyniesiono rachunek, sięgnęła po niego.

- Może zapłacę za lunch w podzięce za oprowadzenie mnie?

- W żadnym razie.

Joe położył dłoń na jej ręku. Dotyk sprawił, że serce zabiło jej szybciej. Joe miał duże, mocne dłonie i z łatwością objął palcami jej nadgarstek.

- Oto nasza umowa. Ja stawiam lunch, ale pod jednym warunkiem. Nim wrócimy do obozu, pokażesz swoje portfolio w jednej galerii.

- Wolałabym zapłacić.

Próbowała wyciągnąć rachunek spod jego ręki.

Przytrzymał ją nieco mocniej, ale nie sprawiając bólu - tylko tyle, żeby zorientowała się, jaki jest silny. Pochylił się ku niej. Świdrował ją wzorkiem, a jego głos był gładki jak stal.

- To nie podlega negocjacji.

- Joe... - Zaśmiała się nerwowo, a całe jej ciało zadrżało, gdy Joe się przysunął. - Daj spokój. Bądź rozsądny. Pokażę swoje prace, gdy będę gotowa.

- Może nie mam ochoty być rozsądny.

- Mówiłam...

- Wiem. Ale chodzi mi po głowie pewne miejsce. Wyciągnął rachunek spod ich dłoni i sięgnął po portfel.

- Jest małe, skromne i poza starym miastem. Jeśli ci odmówią, nic się nie stanie. Pierwsze koty za płoty.

- Tylko tyle muszę zrobić? - Prawie zaprotestowała, gdy się odsunął. - Spróbować?

- Zgadza się.

- A jak prace im się spodobają? Nie chcę zgodzić się na wyłączność, jeśli to jakaś nora.

- To nie jest nora. Ma dobrą pozycję. Podał kelnerce pieniądze i rachunek.

- Po prostu ta galeria nie jest tak wysublimowana jak te przy Canyon Road. Poza tym nie musisz zgadzać się na pierwszą propozycję, ale jeśli jedna galeria się zainteresuje, będziesz miała większą siłę przebicia.

- Prawda. - Wzięła głęboki wdech. - Dobra. Prowadź.

Rozdział 8

Jedyny sposób, aby pokonać lęk, to stawić mu czoło.

Jak wieść idealne życie

Santa Fe poza granicami starego miasta przypominało inne rozrastające się miasta Ameryki. Centra handlowe z takimi samymi sklepami, obniżkami, księgarniami oraz fast foodami. Tyle że tutejsze budynki starały się utrzymać styl Santa Fe, a samo miasto wyrastało pośród porośniętych sosnami gór, na upstrzonej szałwią pustyni.

Maddy zmarszczyła brwi, gdy Joe skręcił z jednej z głównych ulic w bardziej przemysłowy rejon. Nawet tutaj blaszane budynki miały ceglane fasady. Zmarszczyła brwi jeszcze mocniej, kiedy zatrzymali się na parkingu przed czymś, co wyglądało jak magazyn.

- To tu?

- Aha - potwierdził, zatrzymując się w cieniu drzewa w dalszym kącie parkingu.

Maddy obróciła się na fotelu, żeby przyjrzeć się miejscu.

- Mówiłeś, że to coś małego.

- Galeria zajmuje niewielką część od frontu.

- A co jest na tyłach?

- Hm... warsztat ramiarski i magazyn.

Coś w jego głosie kazało jej przyjrzeć mu się uważnie. Miał podejrzanie niewinną minę.

- To galeria z dobrą reputacją, tak?

- Oczywiście.

Znowu spojrzała na budynek. Tablica nad krytym gankiem oznajmiała: Obrazy Zachodu. Nazwa budziła pewne skojarzenia, ale zignorowała je - była tak pospolita, że po prostu musiała brzmieć znajomo.

- Gotowa, żeby wejść?

Położyła portfolio na kolanach, ale nie otworzyła drzwi.

- Daj mi minutę, żebym wymyśliła, co mam powiedzieć.

- A nad czym tu się zastanawiać? Wejdziemy, przedstawię cię właścicielce i wtedy ty się włączysz.

- Masz rację. Nie wiem, dlaczego tak się denerwuję. - Wzięła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze. - Byłam po drugiej stronie wystarczająco wiele razy, żeby wiedzieć, co robić. Do galerii, w której pracowałam, nieustannie przychodzili artyści. Chociaż większości odmawialiśmy, nigdy nie byliśmy nieprzyjemni.

- Właśnie. - Sięgnął do klamki. - A teraz chodźmy.

- Za chwilę.

- Maddy... - westchnął niecierpliwie.

- Nie irytuj się tak. Wiem, nie umrę, jeśli odmówią, ale...

- Wiem. To dla ciebie ważne. Rozumiem. A teraz chodźmy.

- To ogromnie ważne. - Położyła dłoń na jego ręku, zanim zdążył otworzyć drzwi, i natychmiast ją zabrała, gdy się odwrócił. - Nie chcę stracić szansy, robiąc coś bez zastanowienia. Portfolio jest w porządku, ale gdybym jeszcze chwilę poczekała, byłoby lepsze.

- Dobra, coś ci powiem. - Poprawił się na siedzeniu. - Za daleko wybiegasz myślami, nie skupiasz się na zadaniu, które masz przed sobą. Solidna, długoterminowa strategia opiera się na krokach. Krok na dzisiaj to zaliczyć pierwszy skok.

- Pierwszy skok? - Zmarszczyła czoło.

- Jak w skakaniu na spadochronie. Pierwszy skok jest najstraszniejszy. Krzyczysz, jeśli nie na głos, to we własnej głowie, przez całą drogę w dół. Potem... - uśmiechnął się szelmowsko - strach staje się częścią dreszczyku.

- Jesteś taki pokręcony. - Zaśmiała się, a to sprawiło, że węzeł w jej żołądku nieco się poluźnił. - Więc co było najstraszniejszą rzeczą na szkoleniu? Skakanie na spadochronie?

Zmrużył oczy.

- Grasz na czas?

- Może. - Uśmiechnęła się niespeszona. - Więc? Poddał się z westchnieniem.

- Nie, skok z samolotu na wysokości czterdziestu tysięcy kilometrów to nic w porównaniu ze skokiem z wysokiej trampoliny do basenu.

- Co w tym takiego strasznego? Jesteś świetnym pływakiem.

- Nie, kiedy mam na sobie ciężkie buty, prawie dwadzieścia kilo osprzętu i karabin. Dodaj do tego drobny fakt, że ledwie łapałem oddech po treningu, który właśnie przeszliśmy, i miałem zawiązane oczy, więc nawet nie wiedziałem, gdzie jest góra, a gdzie dół.

- O mój Boże! - Otworzyła szeroko oczy. - Dlaczego to robili? I dlaczego im pozwoliłeś?

- Bo tak chciałem zostać komandosem, że byłem gotów zrobić niemal wszystko. - Stanowczość wyostrzyła mu rysy twarzy. - Na każdym etapie musieliśmy udowodnić, że jesteśmy twardzi.

- I zmuszali cię do robienia takich rzeczy, żeby sprawdzić, czy jesteś dość wytrzymały fizycznie?

- Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Instruktorzy wymyślali mnóstwo ćwiczeń, żeby sprawdzić, czy nie spanikujemy pod presją i nie zaczniemy kierować się własnym instynktem zamiast rozkazami. Dla mnie te sprawdziany były najtrudniejsze, bo nigdy nie byłem najlepszy w ufaniu ludziom.

- E tam. - Udała zadziwienie. - Na pewno żartujesz.

- Obawiam się, że nie - przyznał się szczerze. - Napisali to nawet w moich aktach przy ocenie psychologicznej. „Problemy z zaufaniem do członków drużyny”.

Zaśmiała się.

- To brzmi jak coś, co mógłby wysłać do domu rodzicom nauczyciel. „Mały Joe nie umie się bawić z innymi chłopcami”.

Kącik jego ust drgnął.

- Nie, umiem się bawić tylko z dziewczynkami. Rzuciła mu spojrzenie.

- Opowiadaj dalej. Zakładam, że przeszedłeś ten diaboliczny sprawdzian, skoro dostałeś się do komandosów.

- Tak. - Teraz na jego twarzy pojawiła się duma. - Udało mi się, bo nauczyłem się tłumić strach, słuchać rozkazów i koncentrować się na stawianych zadaniach.

Zerknęła z powrotem na budynek i skrzywiła się.

- Rozumiem, że morał tej historii jest taki, że powinnam ci zaufać i słuchać rozkazów.

- Ty słuchać rozkazów? - Oparł palce na piersi. - Proszę, trzymajmy się realistycznych celów. Poza tym ta historia nie ma morału. Jest tylko jedno pytanie: jak bardzo ci zależy?

Wypełniła ją determinacja.

- Bardzo.

- Dobrze - rzucił ostro, gotów do działania - więc chodźmy!

- Jasne.

Skinęła głową i wysiadła z wozu, a potem ruszyła za Joem przez parking.

- Jak się nazywa właściciel?

- Sylvia. Zna ten biznes na wylot i ma wyrobioną reputację.

- Rety, dzięki, że tak mnie uspokajasz.

- Nie, jest miła. Dlatego wybrałem to miejsce na twój pierwszy skok.

- Tłumaczenie: będzie delikatna, kiedy wyrwie mi serce i je podepcze.

- Chodziło mi o to, że jeśli będzie chciała dać ci radę, przyjmij ją- Zrozumiałam.

Weszli na ganek i Maddy już chciała otworzyć drzwi.

- Poczekaj. - Joe złapał ją za przedramię. - Właśnie zdałem sobie sprawę, że ta historia ze skakaniem do basenu ma morał.

- Tak?

- Ostatnia rzecz, jaką powiedzieli mi instruktorzy, nim kazali mi przebiec po trampolinie i skoczyć, to „wyciągnij ręce”.

Spojrzała pytająco.

- Trzymałem karabin w obu rękach tuż przy piesi. Gdybym nie wyprostował rąk, złamałbym sobie szczękę w chwili, gdy pociągnęłaby mnie grawitacja. Więc morał z tej historii jest taki, że nie należy trzymać niczego zbyt blisko. Trzymaj to na wyciągnięcie ręki albo oberwiesz po tyłku.

Wyrwał jej się pełen niedowierzania śmiech.

- Chcesz powiedzieć, że trzeba chcieć tak mocno, żeby być gotowym na wszystko, a jednocześnie nie przejmować się za bardzo, aby nie dać się zranić, kiedy się nie uda?

- Coś w tym stylu.

- To głupie.

- Ale działa.

- Nie, nie działa. Wy twardziele po prostu lubicie udawać, że nie boli, kiedy dostajecie w twarz. Ja zaś nie mam nic przeciwko temu, żeby wrzasnąć z bólu i wypłakać sobie oczy.

- Jak wolisz.

Otworzył jej drzwi. Przy klamce zadzwonił dzwoneczek.

Nadal jeszcze kręcąc głową, Maddy weszła do wielkiego pomieszczenia podzielonego niskimi ściankami, żeby stworzyć zakątki z mnóstwem ścian do wieszania obrazów. Wystrój był prosty, wręcz oschły w porównaniu z miejscami, które wcześniej odwiedzili.

Na uboczu młoda kobieta o długich, czarnych włosach rozmawiała przez telefon. Kiedy tylko się rozłączyła, uśmiech rozświetlił jej twarz.

- Joe. Dawno cię nie widzieliśmy.

- Byłem zajęty przygotowywaniem obozu na lato.

- Wybrałeś dobry dzień, żeby wpaść. Właśnie dostaliśmy nową dostawę od Czerwonego Pióra i trafiła się perełka, w której, podejrzewam, zakochasz się od pierwszego wejrzenia.

- Nie, błagam - zasłonił oczy. - Nawet nie zaczynaj. Nie starcza mi woli, żeby oprzeć się jej pracom, a na ścianach nie mam ani skrawka wolnego miejsca. Poważnie.

- A na mały obraz?

Już chciał zaprotestować, ale machnął ręką.

- Jak mały?

Maddy przechyliła głowę. Ta strona Joego budziła w niej niepokój i rozbawienie jednocześnie. Ledwie drgnęła, ale ten ruch natychmiast przyciągnął jego uwagę.

- Och. - Pociągnął ją przed siebie. - Maddy, to Juanita. Kiedyś pracowała w Magicznym Obozie jako opiekunka. Juanita, to Maddy, artystka z Teksasu. Mieliśmy nadzieję, że spotkamy się z Sylvią. Jest może?

- Na zapleczu. Zadzwonię po nią.

- Dzięki.

Podczas gdy Juanita wzywała szefową przez interkom, Maddy rozejrzała się, żeby zorientować się, jakie obrazy tu preferowano. W galeriach przy Canyon Road wisiały niemal wyłącznie oryginały. Tutaj zaś widziała głównie limitowane reprodukcje wielkich artystów. To jej nie zaskoczyło, bo reprodukcje to chleb powszedni wielu galerii. Zajrzała do jednej z nisz na tyłach i zmarszczyła nos, widząc bałagan. Więcej obrazów stało opartych o ściany, niż na nich wisiało. Już miała się odwrócić, gdy dojrzała wielkie płótna jednego z bardziej znanych kowbojskich artystów.

- Boże - szepnęła, podchodząc bliżej.

- Co? - szepnął Joe, chociaż bardziej z rozbawieniem niż czcią. Maddy sprawdziła, czy Juanita na pewno ich nie usłyszy, i zaczęła przeglądać stos obrazów.

- Powiem jedno, brakuje im atmosfery, ale nadrabiają to jakością.

- Tak?

- Zdecydowanie.

Podeszła do kolejnego stosu. Oryginały należały do uznanych na południowym zachodzie twórców, tych samych, których reprodukcje wisiały od frontu. Każda galeria czy sklep z plakatami zajmujący się sztuką południowego zachodu miały prace tych artystów, ale niewiele mogło poszczycić się tyloma oryginałami.

- Twoja przyjaciółka Sylvia ma niezłe znajomości.

- Nie mówiłem?

- Tak, ale... - Maddy obróciła się powoli, przyglądając się obrazom. Żołądek zacisnął jej się nerwów. - To zdecydowanie nie moja liga. - Zerknęła w bok na Joego, zastanawiając się, czy ją powstrzyma, jeśli rzuci się do ucieczki.

Zmrużył ostrzegawczo oczy.

Nagle w jej myślach pojawiła się scena: ona biegnie do drzwi, Joe rzuca się, żeby ją powstrzymać. Oboje lądują na podłodze, a on trzyma ją za nogi.

No dobra, ucieczka nie wchodziła w grę. Spojrzała na jeden z nielicznych obrazów wiszących na ścianie. Zebrała się na odwagę i nakazała sobie nie panikować.

- W czym mogę pomóc?

Maddy natychmiast się obróciła. Kobieta miała niemal metr osiemdziesiąt i rygorystycznie utrzymaną figurę, siwe włosy spływały kaskadą, a jej twarz ze słowa „ogorzały” uczyniłaby ostatni krzyk mody.

- Witaj, Sylvio. - Joe wyciągnął rękę.

- Joe Fraser. - Kobieta uśmiechnęła się. - Zawsze miło cię widzieć. Szukasz dziś czegoś specjalnego?

- Właściwie to chciałbym, żebyś poznała moją przyjaciółkę, malarkę. - Położył ręce na plecach Maddy, dokładnie między łopatkami i pchnął z taką siłą, że albo zrobiłaby krok do przodu, albo padłaby na twarz. - To Maddy Howard...

- Madeline Mills - poprawiła go.

- ...z Teksasu. Chciałbym, żebyś jako pierwsza w Santa Fe obejrzała jej prace.

- Och? - Kobieta obróciła się do Maddy ze szczerym zainteresowaniem. - Jakiego typu to prace?

- Głównie oleje. - Uniosła portfolio. - Przyniosłam kilka fotografii, jeżeli ma pani czas, żeby obejrzeć.

- Zawsze. Podejdźmy do stołu do ramowania, tam jest lepsze światło.

Sylvia odeszła, a właściwie odpłynęła.

Maddy zaczęła iść za nią, ale zdała sobie sprawę, że Joe nie odstępuje jej na krok. Zatrzymała się i zniżyła głos:

- Teraz już dam sobie radę.

- Na pewno?

- Tak. - Machnęła ręką, żeby go odpędzić. - Pokręć się tutaj. Proszę.

Joe skrzywił się, ale został tam, gdzie stał. Patrzył, jak Maddy dołącza do Sylvii przy wielkim stole pokrytym wykładziną. Za ich plecami na ścianie wisiały szablony. Maddy położyła portfolio i otworzyła na pierwszej stronie. Wskazywała i mówiła, najwyraźniej opowiadała o każdej pracy. Kiwając głową, Sylvia wzięła okulary do czytania, które zwieszały się z łańcuszka na jej szyi, i włożyła je.

Przypomniał sobie prośbę Maddy, więc zaczął udawać, że ogląda obraz, ale cały czas zerkał w ich kierunku. A jeśli miała rację i jeszcze nie była gotowa? Jeżeli rzeczywiście potrzebowała kilku tygodni? Może niepotrzebnie ją popychał i tylko pogrążył?

Przypomniał sobie wszystko, co powiedział w samochodzie. Wierzył w to, co mówił. A jednak... jeśli Sylvia zmiażdży pewność siebie Maddy jednym uderzeniem?

Zobaczył, że właścicielka galerii wyprostowała się. Uśmiechnęła. Uprzejmie. Cholera. Uprzejmy uśmiech to zły znak. Maddy też się uśmiechnęła. Sztywno.

Uścisnęły sobie ręce, a Joe miał ochotę skopać swój tyłek.

Odruch, by chronić innych, sprawił, że zrobił krok naprzód, ale zatrzymał się. Jego obecność mogła pogorszyć sytuację. Nie był już blisko z Maddy, nawet jeśli spędzili zadziwiająco miły dzień.

Poza tym Maddy była niezwykle spokojna.

Dopóki nie upuściła portfolio na podłogę.

Teczka upadła z trzaskiem. Zdjęcia rozsypały się wszędzie.

Joe ruszył wielkimi krokami, zbierając po drodze fotografie.

- Bardzo przepraszam - powtarzała Maddy, zbierając zdjęcia i ratując własną godność.

- A co to jest? - Sylvia schyliła się, żeby podnieść kilka kartek z kolorowymi rysunkami.

Maddy zerknęła i zorientowała się, co kobieta trzymała. Szkice pastelami olejnymi.

- Och. - Wyprostowała się zaniepokojona tym, że osoba, która odrzuciła jej ukończone prace, ogląda wstępne zarysy. - To tylko szkice do nowej serii obrazów olejnych.

- To mi się podoba! - oznajmiła Sylvia, kładąc je stole. - Wyrafinowane i zabawne jednocześnie. Żywe kolory. Bardzo wyraziste.

„Wyraziste”. Tego słowa użyła przynajmniej trzy razy, kartkując fotografie. „Tak, to bardzo dobre. Ewidentnie ma pani talent. Ale pani styl nie jest dość wyrazisty”. Maddy zmarszczyła brwi, patrząc na rysunki.

- Podobają się pani?

- Zdecydowanie.

Sylvia spojrzała na jeden, trzymając go w wyciągniętej ręce. Narysowany zakrętasami i ostrymi pociągnięciami przedstawiał osiki za Warsztatem. Lśnienie srebrzysto-zielonych liści na tle białych i czarnych pni.

- Więc... - Maddy ciągnęła - kiedy skończę obrazy, będzie chciała je pani obejrzeć?

- O, dobre nieba, proszę tego nie robić! - Sylvia rzuciła zduszony głosem, jakby Maddy zaproponowała, że zabije czyjegoś kociaka. - Zniszczy je pani!

- Co?

- Pani obrazy olejne są w porządku. Właściwie są wspaniałe. Idealnie wymyślone i doskonale wykonane.

- Ale... myślałam, że nie spodobały się pani. Sylvia spojrzała na nią sponad okularów.

- I przy okazji są idealnie nijakie.

- Och.

- Ale te. Te! - Podniosła następny rysunek przedstawiający powykrzywianą sosnę wyrastającą wśród skąpanych słońcem głazów. - Są idealne właśnie w tej formie.

- Dopiero co powiedziała pani, że idealne znaczy złe.

- Są rzeczy idealne i idealne. Ma pani większe prace tego typu?

- Obawiam się, że nie. Ale mogę kilka zrobić.

- Doskonale. - Sylvia zdjęła okulary. - Oto co zrobię. Jeśli zgodzi się pani na oprawienie tych na własny koszt, to na próbę przyjmę je w komis do sali sprzedaży detalicznej. Jeśli dobrze pójdą, to porozmawiamy o sprzedaży limitowanej serii reprodukcji.

- Reprodukcji? - Maddy niemal się udławiła.

- Do naszego następnego katalogu.

- Reprodukcji - powtórzyła.

Skojarzenie, które krążyło jej po głowie, gdy siedziała w samochodzie, nagle nabrało konkretnego kształtu. Obrazy Zachodu. No jasne, że to brzmiało znajomo! To była firma wydająca dzieła sztuki. Jedna z wielu, ale też jedna z najlepszych. Rozejrzała się znowu, patrząc, jakiego kalibru artystów reprezentowali, a potem na Joego.

Zakłopotał się. To znaczy na tyle, na ile mężczyzna jego wzrostu i urody był w stanie się zakłopotać.

- Hm, chyba zapomniałem ci powiedzieć, że to nie jest zwykła galeria.

- Galeria, sala pokazowa, nieistotne. - Sylvia machnęła ręką. - Zakładam, że rozumie pani, że chcemy mieć prace na wyłączność.

- To, hm... - Maddy zakręciło się w głowie. Jeśli się uda, to pojawi się nie tylko w tej jednej galerii, ale w galeriach w całym kraju! - Nie ma sprawy.

- Dobrze więc. - Sylvia pokiwała głową. - Juanita pomoże pani wybrać ramy, a ja pójdę do biura po formularze.

Maddy zdołała zapanować nad podnieceniem, gdy wypełniała papiery. Ale nie była w stanie ukryć radości, kiedy już wyszli z Joem z galerii.

- Możesz w to uwierzyć? - powiedziała, gdy tylko wyszli. - Spodobały jej się moje rysunki!

- Mnie też się podobały.

- Serio? Poważnie mówisz?

- Tak. - Z trudem powstrzymywał śmiech, widząc jej entuzjazm. Nie miałaby nic przeciwko, gdyby się z niej śmiał.

- Wzięła je wszystkie do komisu! I chce zobaczyć następne! O mój Boże!

Zrobiła kilka tanecznych kroków, kiedy szli przez parking. Joe roześmiał się.

- Gratuluję.

- Moje prace są w galerii. W Santa Fe! - Okręciła się, sukienka zawirowała i okręciła się wokół jej nóg. - I to nie w jakiejś tam galerii, ale w Obrazach Zachodu. W domu wydawniczym. Nie mogę w to uwierzyć! Nie mogę się doczekać, kiedy powiem o tym Christine i Amy. Jak cudownie!

Doszli do samochodu. Joe odblokował centralny zamek. Maddy wylądowała na miejscu pasażera, a on usiadł za kierownicą.

- Och, Joe. - Skrzyżowała ręce na piersi i westchnęła. - To tyle dla mnie znaczy. Nawet nie potrafię tego wypowiedzieć. Dlaczego nie powiedziałeś, że to dom wydawniczy?

- Gdybym powiedział, weszłabyś?

- W życiu! - Zaśmiała się.

- No właśnie. Wybrałem to miejsce, bo wygląda skromnie, więc wiedziałem, że nie stchórzysz.

- Nie spodziewałeś się, że mnie weźmie?

- Wiedziałem, że to duże wyzwanie, ale wiesz, co się mówi: zaczynaj od góry. Maddy, udało ci się.

- Tak. - Aż się zapadła w sobie, gdy to do niej dotarło. - Niech to diabli, naprawdę mi się udało. - Spojrzała na niego, a potem rzuciła mu się na szyję. - Dziękuję!

Odwzajemnił uścisk, nawet się nie zastanawiając. I wtedy świadomość, że znowu ją trzyma w ramionach, uderzyła w jego zmysły oślepiającą falą. Zamknął oczy, gdy uderzenie go zmiotło. Jako drugie uderzyło pożądanie, ścinając go z nóg.

Nim zorientowała się, co się dzieje, jego dłonie były w jej włosach, a wargi na jej ustach. Smak Maddy sprawił, że w jego żyłach zabuzowała radość. Jej imię rozbrzmiewało w rytm bicia jego serca. Po łatach tęsknoty za nią znowu obejmował Maddy, znowu całował Maddy.

Przechylił głowę, całując ją mocniej, żeby poczuć, jak odpowiada na jego pocałunki w typowy dla siebie sposób - z równym jemu zapałem. Całe jego ciało ożyło, gdy ich usta otworzyły się i połączyły. Chciał ją przenieść ponad dźwignią biegów, posadzić sobie na kolanach, wsunąć ręce pod jej sukienkę i poczuć ciepło jej skóry. Znowu jęknęła i wygięła się ku niemu, jakby pragnęła tego samego.

Maddy! Śpiewało jego serce. Całował Maddy!

Dobry Boże!

Jego umysł oprzytomniał, a ciało zamarło.

Całował Maddy!

Szarpnął się do tylu i odsunął ją na odległość ramion. Krew tętniła mu jak fala przyboju uderzająca o skały. Maddy patrzyła na niego. Oddychała ciężko i szybko jak on.

- Co tu się stało? Zamrugała jak ogłuszona.

- Nie wiem.

Odsuwając ją, jakby się okazała żywym ogniem, przywarł plecami do drzwi samochodu.

- My tego nie robiliśmy.

- Właśnie to zrobiliśmy.

- To tylko nawyk. - Położył ręce na kierownicy. - Odruch bezwarunkowy, jak ten z kolanem. Wsadź nas do samochodu i buch, znowu jesteśmy w szkole średniej i obściskujemy się na przednim siedzeniu kombi Pułkownika.

- Zwykle kończyliśmy na tylnym siedzeniu. - Zerknęła na tył półciężarówki. - Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł, zważywszy, gdzie zaparkowaliśmy. Chyba że chcemy zostać aresztowani za nieprzyzwoite zachowanie w miejscu publicznym.

- Nie obchodzi mnie, gdzie zaparkowaliśmy. - Ręka mu się trzęsła, gdy wkładał kluczyki. - To się więcej nie zdarzy.

- Oczywiście, że nie. - Maddy położyła ręce na kolanach i patrzyła prosto przed siebie. - Nie, jeśli tego nie chcesz.

- Nie chcę.

Czy próbowała powiedzieć, że ona wręcz przeciwnie? Ta myśl sprawiła, że prawie spanikował, gdy wyjeżdżał z parkingu. Co sobie myślał, żeby ją tak pocałować? A może to ona pocałowała jego? Szczerze mówiąc, nie pamiętał. Wiedział tylko, że ledwie upłynęło czterdzieści osiem godzin, a ona już ominęła jego linię obrony. Czy niczego się nie nauczył poprzednim razem?

Komandosi pokazali mu, że ciało może znieść bardzo silny ból fizyczny. Jednak zdecydowanie nie zgadzał się, aby tego lata Maddy znowu zakradła się do jego serca, a potem odeszła jesienią. Tego cierpienia już by nie zniósł.

Rozdział 9

Kiedy tylko wróciła do bezpiecznego miejsca w obozie, Maddy rzuciła się, żeby napisać do Christine i Amy.

Temat: Pomocy!

Wiadomość: Coś się dzisiaj wydarzyło i jestem kompletnie przerażona. Boję się, że znowu zakochuję się w Joem. Tyle że tym razem jest inaczej. Jakimś cudem jeszcze straszniej. Nie jestem na to gotowa. Nie jestem gotowa na zakochanie się w kimkolwiek. A już na pewno nie tak szybko. Jak to zatrzymać?

Amy: Ej, czekaj, wróć! Co się stało?

Maddy: Joe mnie pocałował. Albo ja jego. Trochę mi się to zamazało. Zabrał mnie dziś do kilku galerii i wszystko szło znakomicie. Mało tego: jedna z galerii przyjęła moje prace. (O szczegółach później, obiecuję. Będziecie zachwycone). Kiedy wróciliśmy do jego wozu, oboje byliśmy podekscytowani i potem nagle się całowaliśmy. I to jak! Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu tak się całowałam. Nawet z nim.

I wtedy nagle się rozłościł. Nie wiem, czy na siebie, czy na mnie. I dał mi jasno do zrozumienia, że nie zamierza się znowu angażować. Więc teraz sytuacja jest jeszcze bardziej niezręczna niż wczoraj. Pomocy! Co mam zrobić?

Amy: Dobra, więc po pierwsze GRATULACJE z powodu galerii!!! Nie mogę się doczekać szczegółowej opowieści. A teraz wracam do Joego. Czy kiedy powiedziałaś, że on nie chce się znowu angażować, sugerowałaś, że ty tak?

Maddy usiadła wygodniej i wypuściła głośno powietrze. Przypomniała sobie tamtą chwilę w Ore House, kiedy opuścił tarczę na tyle nisko, by zobaczyła, jakim cudownym człowiekiem się stał. Pod pewnymi względami nadal był zranionym buntownikiem, ale był też silny, współczujący, ujmujący i pełen entuzjazmu, nawet jeśli starał się to ukryć. Potem jednak natychmiast zatrzasnął za sobą wszystkie bramy.

Drżącymi rękami napisała odpowiedź: Nie wiem. Pociąga mnie pod wieloma względami. Zdecydowanie temu nie zaprzeczam. Gdyby był kimś obcym, w jednej chwili zaczęłabym się z nim spotykać. Nigel zmarł niemal dwa łata temu. Muszę kiedyś znowu zacząć się umawiać, a Joe - ten nowy Joe - to naprawdę świetny facet. Ale nie jest obcy i nie chce mieć ze mną nic wspólnego. Przeraża mnie myśl, że mamy znowu spotkać się na kolacji. Katastrofa.

Amy: Może do tego czasu trochę się uspokoi i wrócicie do miejsca sprzed pocałunku.

Maddy miała taką nadzieję. Mimo to potwornie się denerwowała, czekając na kolację.

Niestety wróciła tego wieczoru z jadalni jeszcze bardziej roztrzęsiona i zmieszana. Znalazła e-mail od Christine, która dopytywała się o szczegóły w związku z galerią. List kończył się słowami: A co do Joego, który wściekł się z powodu pocałunku - nawiasem mówiąc, całus musiał być bardzo gorący! - może przeraził się tak samo jak ty. I stąd jego gniew. To powszechnie znany fakt, że mężczyźni źle sobie radzą ze strachem. O wiele bardziej wolą się wściekać. Będzie się tak zachowywał, dopóki się nie uspokoi.

Maddy: Myślę, że możemy bezpiecznie stwierdzić, że się uspokoił. Całkowicie. Teraz zachowuje się tak, jakby nic się nie stało, i traktuje mnie jak pozostałe koordynatorki. Nie wiem, wściekać się czy przyjąć to Z ulgą.

Christine: Cóż, wiem, co ja bym czuła, gdyby mężczyzna pocałował mnie tak gorąco, a potem udawał, że nic się nie stało. Ale daj mu trochę czasu, Maddy. Może wcale nie uspokoił się tak bardzo, jak ci się wydaje.

Mijały dni, a zachowanie Joego nie zmieniało się. Był aż do bólu uprzejmy, ale zachowywał dystans. Siódmego ranka Maddy siedziała podczas śniadania na przeciwległym końcu ławki. Od tygodnia jadali wspólne posiłki, a jakoś zawsze udawało im się siadać tak daleko od siebie, jak tylko się dało. Mimo to za każdym razem robiło jej się gorąco i zimno przez sam fakt przebywania z nim w jednym pomieszczeniu. Kości dosłownie bolały ją od zakłopotania, żalu i tęsknoty za tym, żeby sytuacja wyglądała inaczej.

Kiedy zdała sobie z tego sprawę, zmarszczyła czoło. Może rozkładała ją grypa. I to by znaczyło, że rewolucje żołądkowe nie miały nic wspólnego z Joem.

A może to wina lekko niedosmażonych jajek, które jedli co rano. W ramach testowania tej teorii szturchnęła jajecznicę, a potem rozejrzała się po siedzących przy stole, żeby sprawdzić, czy ktoś jeszcze źle się czuje.

Kiedy tylko zerknęła na Joego, nudności stały się silniejsze. Boże, od lat nie czuła tych dziwacznych mdłości. Od czasów ostatniego nastoletniego zadurzenia, po którym pojawił się Joe i sprawiał, że raz na zawsze przestała myśleć o jakichkolwiek chłopcach poza nim. To był potworny, świdrujący ból, potrzeba uwagi ze strony tej jednej osoby tak silna, że zamieniała się w fizyczną dolegliwość.

Cholera, dlaczego lekarze nie wymyślili na to leku? Na pewno pogada o tym z Christine w następnym e-mailu, bez dwóch zdań.

- Myślę, że omówiliśmy już wszystko. - Joe stwierdził spokojnie, zerkając do notatek, które przyniósł na śniadanie. Z pewnością nie cierpiał na żadne dolegliwości z powodu jej bliskości, co dokładało jeszcze urazę do mieszanki uczuć u Maddy. - Jakieś pytania?

Pozostałe osoby zapewniły go, że nie, podczas gdy ona siedziała milcząca i wściekła.

- Wobec tego... - Wstał. Ponad metr osiemdziesiąt umięśnionego faceta. - Gdyby ktoś mnie potrzebował, będę w biurze.

Niemal jęknęła. Musiał to ująć w ten sposób? Tak, że od razu pomyślała o zupełnie innego rodzaju potrzebie niż te, które miał na myśli?

Zanim przyjechała do Magicznego Obozu, przysięgłaby, że nie miała bzika na punkcie seksu. Nie odgrywała intymnych scen w głowie częściej niż przeciętna, zdrowa kobieta. Ale odkąd tu się zjawiła, nieustannie myślała o seksie. Tłumaczyła sobie, że to naturalne, zważywszy, od jak dawna nie uprawiała seksu. Niemal od czterech lat. Nie, może nawet od ponad czterech? Dobry Boże, tak. A w poprzednich latach zdarzało się to co najwyżej sporadycznie.

Zerknęła w kierunku odchodzącego Joego, patrzyła na jego szerokie plecy i bardzo zgrabny tyłeczek. Po latach abstynencji nagłe dzień po dniu widywała pana Męskiego Komandosa. Taki facet przyciągnąłby uwagę każdej kobiety. Nic więc dziwnego, że jej hormony buzowały na całego.

Właśnie! Nie groziło jej to, że się w nim zakochuje. Po prostu brakowało jej seksu. Ulżyło jej. Wróciła do posiłku, dochodząc do wniosku, że jednak jajka nie przyprawiają jej o mdłości.

- Poszedł już? - Szept Carol rozległ się zaskakująco głośno w jadalni.

- Poczekaj. - Dana wyciągnęła szyję, żeby wyjrzeć przez okno.

- Aha, poszedł.

- Dobra. - Carol machnęła ręką, żeby wszystkie się przysunęły.

- Przejdźmy do rzeczy. Operacja pod hasłem „Uszczęśliwić Joego” nie przebiega zbyt dobrze. Najwyraźniej trzeba zastosować bardziej drastyczne metody.

„Co?”. Maddy zamrugała powiekami.

- Zgoda. - Sandy pokiwała głową. - Ale jakie? Starałyśmy się podejść z entuzjazmem do nadchodzącego lata i pracowałyśmy ciężko, żeby doprowadzić obóz do doskonałego stanu. Joe docenił to, ale nadal chodzi nachmurzony.

Maddy odłożyła widelec.

- Przepraszam, o czym wy mówicie? Moim zdaniem Joe jest zadowolony.

- Na pierwszy rzut oka może tak - odparła Carol. - Ale nie znasz go tak dobrze jak my. Zdecydowanie coś go gryzie i stara się to ukryć.

Dana pokiwała głową.

- Musi być jakiś sposób, żeby przestał tęsknić za komandosami i poczuł się lepiej, prowadząc obóz.

- Właściwie - odparła Maddy - on lubi prowadzić obóz.

- Tak? - Carol rozpromieniła się.

- Na pewno? - Sandy zmarszczyła brwi.

- Skąd wiesz? - zapytała Dana.

Maddy zawahała się, żałując, że nie trzymała buzi na kłódkę.

- Hm, powiedział mi.

- Racja - wtrąciła się Carol. - Pojechałaś z nim parę dni temu do miasta.

- Co powiedział? - zapytała Sandy. Maddy odchrząknęła. Marzyła o ucieczce.

- Stwierdził, że kocha pracę z dziećmi i obóz wiele dla niego znaczy.

- Naprawdę? - Sandy odezwała się z nadzieją.

- Ale to nie ma sensu - sprzeciwiła się Dana. - Skoro prowadzenie obozu go uszczęśliwia, to dlaczego zachowuje się tak dziwnie?

- Może gryzie się z innego powodu - zasugerowała Sandy. Dana jęknęła.

- Nie mów, że wracamy do tajemniczej kobiety, która złamała mu serce.

Carol zwróciła się do Maddy.

- Mówił coś jeszcze?

- Hm, nie - odparła szybko. - Nie bardzo. W każdym razie o niczym ważnym.

Dana zmrużyła oczy.

- Czemu się czerwienisz?

- Czerwienię? - Maddy przycisnęła dłoń do policzka. - Nie czerwienię się. To... przez kawę. Jest naprawdę gorąca. - Schowała twarz w kubku.

Dana nie wyglądała na przekonaną.

- No dobra, Maddy. - Carol skrzyżowała ręce. - Co jest grane? Dzieje się coś, o czym nie wiemy?

- Nie! - Próbowała uśmiechnąć się spokojnie. - Naprawdę.

- A chciałabyś, żeby się działo? - zapytała Dana.

- Dlaczego tak sądzisz? - Policzki zapłonęły jej jeszcze mocniej.

- Bo teraz ty zachowujesz się jeszcze dziwnej niż on.

- Jestem zmęczona. I bardzo zajęta. - Maddy zerknęła na zegarek. - No właśnie, patrzcie, która godzina. Mam mnóstwo rzeczy do zrobienia. Nie zapominajmy, że dziś przyjeżdżają opiekunki.

Wstała, złapała tacę i odeszła od stołu tak szybko, jak się dało. Za jej plecami zapadła cisza. Gdy szła do drzwi, czuła na plecach spojrzenia koordynatorek.

„O kurczę” - pomyślała, wychodząc z jadalni. Nie chciała spędzić tego lata jako wyrzutek. Wystarczy, że Joe chciał jej wyjazdu.

Na szczęście przez resztę dnia panował potworny chaos, bo zjawiło się stado opiekunek, więc nikt nie miał czasu, aby dalej ją wypytywać.

Rozdział 10

Kiedy wszystko inne zawodzi, uśmiechaj się.

Jak wieść idealne życie

Pierwszy dzień obozu wypełniły autobusy pełne rozkrzyczanych dzieciaków. Maddy stała pośrodku boiska, podziwiając ilość energii wokół siebie.

- Hej, Maddy. - Carol podeszła do niej z notatnikiem w ręku i z gwizdkiem na szyi. - Jak się trzymasz?

- Świetnie. - Doszła do wniosku, że woli właśnie taki obóz: pełen ruchu i gwaru. - Do czego mnie potrzebujecie?

- Chyba wszystko mamy pod kontrolą. - Obok nich przebiegła grupka piszczących dziewczynek. - W pewnym sensie. - Carol zaśmiała się i odwróciła, żeby odpowiedzieć na pytanie jednej ze świeżo przybyłych opiekunek.

Maddy rozejrzała się. Mama miała rację, młodzi ludzie sprawiają, że czuje się bardziej żywa. Może lato nie okaże się takie złe, gdy wokół będzie tyle dzieci. A ponadto nie będzie miała czasu, aby myśleć o Joem i o tym, jak subtelnie zmieniło się jego zachowanie zeszłego wieczoru. W czasie powitalnej kolacji dla opiekunek zaczął jej się przyglądać. Może uznał, że Maddy nie zauważy, skoro wokół kręci się tyle osób, ale kilka razy, gdy się odwróciła, przyłapała go na tym. Przyglądał się jej z takim skupieniem, że niemal wyprowadzało ją to z równowagi.

Oczywiście koordynatorki też zauważyły jego zachowanie i wymieniły kilka znaczących spojrzeń. Maddy zdecydowanie nie potrzebowała takich sytuacji.

- Jedzie następny autobus - oznajmiła Carol.

Opiekunka, która z nią rozmawiała, odeszła, żeby powitać dzieci, a Carol odwróciła się do Maddy.

- Ej, wyświadczyłabyś mi przysługę i dała znać Joemu? Ostatni raz widziałam go na górze, w Chacie na Płaskowyżu, jak wypędzał borsuka.

- Borsuka?

- Jeden taki postanowił zamieszkać w łazience i rano nieźle nastraszył opiekunki.

- A, to stąd te krzyki o wschodzie słońca.

- Tak. - Carol zaśmiała się. O poranku wrzask rozległ się echem w całym kanionie. - W każdym razie poszukaj go i daj znać, że dojechały następne dzieci.

Maddy zmarszczyła brwi, bo rozmowa z Joem znajdowała się na liście czynności, których unikała. Poza tym z daleka widać było wielki, żółty autobus.

- Na pewno sam zauważył.

- Tak, ale, hm, pewnie przyda się jego pomoc przy rozpakowywaniu.

To powiedziawszy, Carol szybko odeszła, zanim Maddy zdążyła zobaczyć, że kilka dziarskich opiekunek już zajęło się wyjmowaniem rzeczy z bagażników.

„A niech to”. Rozejrzała się. Może znajdzie kogoś, na kogo zrzuci przekazanie wiadomości. Ale tylko rozkrzyczane stadko dziewczynek pędziło prosto na nią niczym chmara rozwrzeszczanych strzyg. Obróciła się... i stanęła twarzą w twarz z Joem. Sama pisnęła i odskoczyła.

- Sandy mówiła, że mnie szukasz.

Okulary przeciwsłoneczne skrywały jego oczy i chowały wyraz twarzy, ale głos nie był ani odrobinę cieplejszy w porównaniu z ostatnimi dniami.

Doszła do wniosku, że ma dość. Oparła ręce na biodrach.

- A co, w ogóle się do mnie odzywasz? Zmarszczył brwi ponad ciemnymi okularami.

- To ty mnie szukałaś.

- Nie.

- Ale Sandy powiedziała...

- Nie rozmawiałam z nią od śniadania. Ale Carol prosiła, żebym ci powiedziała, że przyjechał następny autobus.

Spojrzał ponad jej głową.

- Widzę.

- Pewnie chciała, żebyś był w pobliżu na wypadek, gdyby potrzebna była jakaś pomoc przy wypakowywaniu.

- Carol prosiła, żeby mi to powiedzieć?

- Tak.

- I tylko dlatego mnie szukałaś?

- Tak - warknęła poirytowana. - Więc Wyluzuj.

- Wyluzuj? - Jeszcze mocniej zmarszczył brwi.

- Słuchaj, ja tylko...

Desperacko starała się oczyścić atmosferę między nimi. Nieustanne napięcie ją zabijało. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Carol gwizdnęła, przypominając Maddy, gdzie się znajduje. Rozejrzała się i aż się zaśmiała.

- Nieważne. To nie miejsce ani czas.

- Na co? - zapytał spokojnie.

Zmrużyła oczy, próbując dojrzeć coś poza jego okularami. Jego ciało było sztywne, jakby stał na baczność. Machnęła bezradnie ręką.

- Nieważne. Przepraszam, ale mam robotę. - Odwróciła się, żeby odejść, i mruknęła pod nosem: - I pomyśleć, że to był taki miły dzień.

- Maddy! - zawołał za nią.

Odwróciła się i poczekała bez śladu cierpliwości.

- Co?

Mięśnie szczęk zadrżały mu, jakby przeżuwał słowa. Kiedy już prawie miała ochotę krzyknąć, skinął głową i powiedział:

- Ładne buty.

- Słucham? - skrzywiła się zaskoczona, ale on już się odwrócił i odmaszerował.

„Ładne buty?!”. Spojrzała na trampki Keds, które założyła do szortów khaki i zielonej, golfowej koszulki, stroju obowiązującego koordynatorki. Kupiła te buty przed wyjazdem z Austin z myślą o obozie. W ostatniej jednak chwili doszła do wniosku, że nie może nosić zwykłych, białych trampek, więc pomalowała je farbą do materiału, tworząc cały ogród barwnych kwiatów. Jasne, że wyglądały wspaniale, ale po tylu dniach ignorowania jej tylko tyle miał do powiedzenia? Ładne buty?

Zmrużyła oczy, patrząc na jego plecy. Dobra, więc co tak naprawdę chciał powiedzieć? „Pakuj walizki, wylatujesz z roboty”? Albo „Mnie też jest ciężko, możemy porozmawiać”?

Przez resztę dnia nadzieja mieszała się w niej z przerażeniem. Ten ich taniec musiał się wreszcie skończyć. Może następnym razem, kiedy do niej podejdzie, spróbuje na niego nie warczeć. Jeżeli podejdzie. W przeciwnym razie będzie musiała zebrać się na odwagę i sama go zagadnąć.

I co mu wtedy powie? „Zostańmy przyjaciółmi”? „Bądźmy kochankami”? Albo po prostu „przestańmy wzajemnie się ignorować”?

Joe pakował się w kłopoty. Czuł to przy każdym kroku, gdy trzeciego dnia obozu szedł do Warsztatu, żeby przekazać Maddy wiadomość. Mógł po prostu poprosić o to Carol, a on co? Nie poprosił. Wbrew instynktowi samozachowawczemu sam ruszył ścieżką prosto do kobiety, którą desperacko próbował wyrzucić z myśli i serca.

Problem polegał na tym, że w jego głowie zalęgła się pewna pokręcona myśl. I tak będzie cierpiał, niezależnie od tego, co się stanie. To przypominało postrzał w Kabulu. Czas zwolnił. Joe dosłownie widział, jak kula leci, i wiedział, że to zaboli jak diabli. Ale rozumiał też, że nie może już nic zrobić, tylko zacisnąć zęby i czekać na uderzenie.

Najwyraźniej Maddy była kolejną kulą, przed którą nie mógł się uchylić.

Dlatego w ciągu ostatnich dni postanowił, że jeśli ma oberwać, to może przynajmniej nacieszyć się jej obecnością, czekając na ból. Zakładał, że jest zainteresowana, o co jak idiota chciał zapytać tamtego dnia, gdy przyjechały dzieciaki. Na szczęście w ostatniej chwili stchórzył. Atmosfera między nimi musiała się oczyścić, nim on wypali, że zmienił zdanie i chce się zaangażować - a chciał tak bardzo, że tęsknił za nią dniami i nocami.

Niezależnie od tego, jak bardzo się starał, nie potrafił przestać jej pragnąć.

Doszedł do końca ścieżki i usłyszał śmiech dzieci. Zwykle ten dźwięk rozluźniał go, dziś jednak żołądek nadal mu się zaciskał.

Wszystkie okiennice podniesiono, dzięki czemu do klasy wpadała górska bryza. Skupił się na Maddy, która kręciła się po sali. Miała na sobie obowiązujące na obozie spodenki khaki, ale zamiast zielonej koszulki z logo włożyła wymazaną farbą męską koszulę zawiązaną w tali. Tyle, jeśli idzie o noszenie przez nią wymaganego stroju, pomyślał z krzywym uśmieszkiem.

Po chwili zauważył też jedną z opiekunek i kilkanaście dziewczynek. Dzieciaki wyglądały sympatycznie - wszystkie w białych obozowych koszulkach, połowa w czerwonych spodenkach Lisów, a druga w niebieskich Rysiów. Większość siedziała albo klęczała na krzesłach i pilnie przyklejała makaron oraz guziki do kawałków papieru. Dwie dziewczynki, które pamiętał z poprzedniego roku, ganiały się po sali.

- Amanda! Kaylee! - zawołała Maddy spokojnym, chociaż podniesionym głosem. - Bez biegania! Jeśli skończyłyście obrazki, możecie pobawić się zabawkami w kącie.

- Proszę pani! - pisnęła inna dziewczynka, której nie rozpoznał, w rejestrach tak wysokich, że ledwie słyszalnych dla ludzkiego ucha. - Rachel podarła mój obrazek!

- Rachel, nie, nie, kochanie.

Maddy pospieszyła do dwóch dziewczynek, które zaczęły wyrywać sobie kawałek pogniecionego papieru.

- Nie wolno drzeć cudzej pracy.

- Ale on nabazgrała coś na mojej! - poskarżyła się Rachel.

- Dobrze, już dobrze. - Maddy zdołała rozdzielić dzieci zadziwiająco sprawnie. Jednak gdy podszedł bliżej drzwi, zauważył, że mimo uśmiechu jest zmęczona. - Proszę, czyste kartki dla was obu.

W dole obozu rozbrzmiał dzwon oznaczający koniec zajęć po leżakowaniu. Sala wybuchnęła głosami dzieci, które albo skoczyły na równe nogi, albo pracowały w pośpiechu, żeby skończyć obrazki.

- Czekajcie! - Maddy przekrzyczała hałas. - Niech każda podpisze swój obrazek przed oddaniem.

Joe patrzył, jak Maddy i opiekunka ustawiają dzieci w linii przy drzwiach.

- Cześć, Joe! - Amanda pomachała do niego.

Słysząc jego imię, Maddy natychmiast się obróciła. Ich spojrzenia spotkały się. Policzki jej się zaczerwieniły jak często, gdy na niego patrzyła. Już się nie złościła, co Joe uznał za dobry znak.

Głośny pisk rozciął powietrze. Odwróciła się z powrotem do wiercących się i chichoczących dziewczynek.

- Dobrze już, ćśśś. - Położyła palce na ustach. Kompletnie ją zignorowano. - Ciszej, proszę. Cisza.

- Słuchajcie - rozkazał. Natychmiast zapadła cisza. - Tak lepiej. Dziewczynki, nie sprawiłyście Maddy żadnego kłopotu, prawda?

- Nie, proszę pana - zapewnił go zgodny chórek.

- Dobrze - skinął szorstko głową.

Maddy przygarbiła się i rzuciła mu pełne wdzięczności spojrzenie. Potem zwróciła się do dzieci:

- Wszystkie byłyście dzisiaj bardzo grzeczne. Jestem z was dumna. A teraz idźcie za Susan na boisko i przygotujcie się do wyścigów w workach.

- Hura!

Dziewczynki z Susan na czele w podskokach minęły Joego, śpiewając: „A ten staruszek zagrał raz, zagrał kawałek na nosie.

Kaylee zatrzymała się gwałtownie przed Joem i położyła ręce na biodrach. Złote loki zatrzęsły się wokół jej pyzatej buzi.

- Zgadnij co?

- Co?

- Wypadł mi ząb.

Rozchyliła usta, żeby mógł podziwiać dziurę po jedynce.

- Aha. - Przyjrzał się ze stosowną powagą wobec tak szczęśliwego wydarzenia. - Nie da się ukryć.

Zmarszczyła brwi.

- Myślisz, że wróżka Zębuszka mnie tu znajdzie?

- Gwarantuję.

- To szamo powiedziała Maddy.

Zerknął na Maddy, która mu się przyglądała. Jej czułe spojrzenie sprawiło, że jeszcze bardziej zacisnęło mu się serce. Zerknął znowu na Kaylee i zmierzwił jej włosy.

- Ma rację. A teraz może wygracie z Amandą wyścig w workach?

- Dobra!

Dziewczynka popędziła, żeby dogonić resztę.

- Kaylee! - Maddy stanęła w progu tak blisko, że Joe czuł świeży zapach jej włosów. - Nie biegnij ścieżką! Poślizgniesz się i upadniesz!

Dziewczynka przeskoczyła przez niewielki głaz jak zawodnik w biegu sztafetowym i zniknęła za zakrętem w pełnym pędzie. Maddy z westchnieniem odwróciła się i opadła obok futryny. Patrzyła przez chwilę na Joego, nie kryjąc ostrożności teraz, gdy już byli sami.

- To dziecko mnie wykończy.

- A jak myślisz, dlaczego potrzebowaliśmy nowej koordynatorki plastyki?

Maddy przechyliła głowę.

- Ostatnią Kaylee i Amanda związały i wykorzystały jako cel?

- Skąd. To robią tylko z instruktorką od łucznictwa. Uśmiechnęła się.

- Więc co się stało z koordynatorką?

- Nie jesteśmy pewni. - Starał się zachować powagę. - Nadal szukamy ciała.

Roześmiała się, dając mu nadzieję. Jakim był idiotą przez ostatnich kilka dni, że trzymał ją na dystans. Chwila przeciągała się i nagle zdali sobie sprawę, jak blisko siebie stoją.

Maddy poruszyła się niespokojnie.

- Świetnie radzisz sobie z dziećmi. Szkoda, że nie mam twojego talentu.

- Na moje oko masz własny.

- Ledwie widoczny. - W jej westchnieniu słychać było wyczerpanie. - A to jeszcze nie koniec dnia. Gdy tylko tu posprzątam, muszę iść pomóc Sandy z wyścigami w workach.

Wyglądała na lekko przytłoczoną, gdy rozejrzała się po pokoju.

- Właśnie dlatego tu jestem.

- Tak?

- Sandy prosiła mnie, żebym ci powiedział, że ma już pomoc przy wyścigach. Więc najwyraźniej masz wolne do kolacji.

- Żartujesz!

- Nie.

- Bogu dzięki. - Jeszcze bardziej zgarbiła się przy framudze. - Jest szansa, że jednak przetrwam. Może nawet znajdę trochę czasu, żeby skończyć następne pastele.

- Tak? Skończyłaś już coś?

- Tak, kilka rzeczy. Przygotowałam parę rysunków i nie mogę się doczekać, kiedy pokażę je Sylvii.

- Dobrze słyszeć.

To był świetny tekst na początek, zdał sobie sprawę. Teraz musiał to pociągnąć. Tyle że nic nie przychodziło mu do głowy.

- Cóż. - Wyprostowała się. - Chyba posprzątam tutaj, a potem pójdę na górę i chwilę popracuję.

Zostawiła go w drzwiach. Zerknął na ścieżkę, którą przyszedł. Wiedział, że może po prostu wyjść i zostawić sprawy tak, jak się mają teraz; sytuacja była sztuczna, ale bezpieczna.

Wziął głęboki wdech i odwrócił się do Maddy.

- Chciałbym je zobaczyć, - Hm? - Podniosła głowę znad krzeseł, które odstawiała na miejsce.

- Te pastele. Chciałbym je obejrzeć.

- Och. - Milion emocji przepłynęło przez jej twarz od zakłopotania po nieufność. Czy szukała sposobu, żeby mu odmówić? - Są w moim pokoju - powiedziała w końcu. - Chcesz... zajrzeć do mnie?

- Chętnie - odparł powoli, a serce biło mu jak szalone. - Pomogę ci posprzątać.

- To miłe. - Uśmiech rozkwitł na jej twarzy, rozświetlił oczy i sprawił, że wszystko w Joem zmiękło. - Dzięki.

Aha, zdecydowanie szukał guza.

Rozdział 11

Jeden krok może okazać się początkiem podróży.

Jak wieść idealne życie

Mięśnie drżały jej pod kolanami, gdy szła pierwsza schodami na górę.

- Nie mogę obiecać, że w pokoju jest porządek. Siedziałam do późna i pracowałam, a rano po prostu wypełzłam z łóżka.

- Obiecuję nie zgłosić cię do raportu za niechlujstwo.

- Nie jest aż tak źle.

Zaśmiała się nieco chrapliwie, gdy zatrzymała się przy drzwiach. Spojrzała na niego, kiedy dołączył do niej na półpiętrze. Próbowała ocenić jego nastrój. Był na tyle wysoki, że zasłonił całe słońce i jego twarz ginęła w cieniu. Co on tu robił? Nie wyglądał na rozgniewanego, ale też nie cieszył się szczególnie ze swojej obecności w Warsztacie.

- Wchodzimy? - zapytał.

Uniósł ciemną brew ponad zasłaniające oczy okulary.

- Oczywiście.

Otworzyła drzwi, zajrzała do środka, a potem popędziła przodem, żeby rzucić kołdrę z powrotem na miejsce, zebrać z podłogi wczorajsze ubrania, zerwać z oparcia wielkiego fotela kwiecisty stanik. Przynajmniej kuchenna część była czysta, pomyślała, spiesząc do szafy przy drzwiach i wrzucając rzeczy do środka.

- Proszę. - Oparła się o drzwi. - Nie jest aż tak źle.

- Rzeczywiście.

Wszedł do mieszkania, wypełniając maleńką przestrzeń barczystą sylwetką. Zdjął okulary, a ona obserwowała, jak przygląda się wystrojowi wnętrza. Ponieważ rzadko miała wolne, kupiła wszystko w czasie jednych, szalonych zakupów - materiał w wyrazistych, czystych kolorach na łóżko, fotel, obrus i maty. Na ścianach powiesiła kilka obrazów olejnych, które miała nadzieję umieścić w galerii: radosne sceny ogrodowe w żywych barwach.

- Te są dobre - powiedział, przyglądając się obrazom.

- To starsze rzeczy.

- Tak zakładałem. - Rozejrzał się znowu. - A gdzie są nowe?

- Przyniosę.

Wzięła wielką, czarną teczkę, która stała oparta o ścianę, a potem rozejrzała się za powierzchnią na tyle dużą, aby położyć rysunki. Nie mając wyboru, minęła Joego i rozłożyła teczkę na łóżku.

Stanął za Maddy i patrzył jej przez ramię. Nerwowe drżenie zmieniło się w igiełki, gdy był tak blisko. Jego zapach wypełnił jej nozdrza: pełna życia mieszanka aromatu mydła i świeżego powietrza.

Wyciągnął ręce i obracał rysunki jak strony w gigantycznej książce.

- Maddy, są rewelacyjne.

Zatrzymał się przy jednym z żywszych obrazków, który przedstawiał widok z jej balkonu na kanion o wschodzie słońca. Ogniste niebo jaśniało ponad chłodnymi zieleniami i błękitami ziemi.

- Zwłaszcza ten.

Poczuła rozpierającą ją dumę.

- Naprawdę tak uważasz?

- Zdecydowanie.

Pochylił się nieco mocniej; jego tors otarł się o jej ramię. Zerknęła na niego i zorientowała się, że patrzy na jej podpis.

- Tylko „Madeline”. Bez nazwiska? Roześmiała się.

- W okresie, kiedy ostro romansowałam z feminizmem, doszłam do wniosku, że nazwiska to stempel własności mężczyzn. Panieńskie to nazwisko ojca, a po ślubie kobieta nosi nazwisko męża. Tylko imię tak naprawdę do niej należy. A ponieważ moja sztuka należy wyłącznie do mnie i nikogo innego, pasuje do niej samo imię.

- Jest w tym logika.

Dalej kartkował pejzaże, zbliżenia polnych kwiatów, studia chmur w różnym świetle od jasnej bieli po krwistą czerwień.

- Widzę, że będę jednak potrzebował więcej miejsca na ścianach.

- Nie musisz.

- Ale chcę - powiedział to z takim przekonaniem, że się zdenerwowała.

Przeniosła spojrzenie na grę mięśni jego przedramion; podziwiała siłę jego dłoni. Jej myśli pobiegły własną ścieżką - co ostatnio zdarzało im się zdecydowanie zbyt często - ku fantazjom o jego dłoniach na jej ciele, o leżeniu nago pod nim, o przyciskającym ją ciężarze jego ciała. Nie ma wątpliwości, to zdecydowanie deprawacja seksualna. To znaczy deprywacja. Miała na myśli brak seksu!

Przycisnęła rękę do czoła i zauważyła, że zaczęła się pocić.

- Coś nie tak?

- Co? - Zdjęła szybko rękę, gdy zdała sobie sprawę, że Joe patrzy na nią zamiast na jej prace.

- Pytałem, kiedy zamierzasz zawieźć to do galerii i pokazać Sylvii.

- Och. - „Myśl, Maddy, myśl. O czymś innym niż jego ciało”. - Kiedy tylko będę mogła jechać do miasta.

- Powiedz mi, jak będziesz gotowa, to powiem Mamie, żeby wzięła za ciebie zajęcia po leżakowaniu. Będziesz miała pół dnia wolnego.

- Serio? Dzięki. Byłoby super.

Kazała sobie w myślach odsunąć się, ale dalej stała, gapiła się w jego ciemno-czekoladowe oczy, przypominała sobie pocałunek w wozie i zastanawiała się, jak bardzo byłby zszokowany, gdyby poprosiła, aby pocałował ją raz jeszcze, i niech się wszystko wali. Mogłaby go zapewnić, że to nic nie znaczy, przecież jasno dał do zrozumienia, iż nie chce się znowu angażować. Po prostu rozpaczliwie chciała poczuć jego usta na swoich, poczuć, jak jego ramiona mocno ją obejmują, poczuć jego ciało całą długością własnego... od ramion aż po łydki.

„Jezu, Maddy, weź się w garść”.

- Więc... - Odwrócił wzrok i rozejrzał się nieporadnie. - Chyba będę się już zbierał, skoro chcesz się wziąć do pracy. - Pod koniec zdania intonacja nieco się wznosiła, jakby to było raczej pytanie niż stwierdzenie.

Oczekiwał zaproszenia, żeby został?

- Właściwie... - zawahała się.

A jeśli źle go zrozumiała? Ale kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Wzięła wdech i rzuciła szybko:

- Dobrze by mi zrobiła chwila przerwy. Przy zajęciach z dziećmi i nocnym rysowaniu niewiele miałam czasu na odpoczynek. Może miałbyś ochotę posiedzieć chwilę na balkonie? Otworzyłabym butelkę wina bezalkoholowego.

- Wina bezalkoholowego?

W jego oczach pojawiało się rozbawienie.

- No tak, w kontrakcie napisano, że nie wolno nam pić żadnego alkoholu w czasie trwania obozu, a ile można pochłonąć kawy, mrożonej herbaty i coli, więc pomyślałam... Nieważne. Bredzę. - Zaśmiała się z zażenowaniem. - Na pewno jesteś zajęty...

- Z przyjemnością napiję się wina.

- Tak? - Wyprostowała się zaskoczona. - Ach. Dobrze więc. Usiądź na balkonie, a ja zaraz je przyniosę.

- Pomóc ci?

- Nie, nie. - Potrzebowała tylko chwili, żeby wziąć się w garść. - Przyniosę wino. A ty idź... - Machnęła rękoma. - Usiądź.

- Tak jest, proszę pani. - Wykrzywił usta w leciutkim uśmiechu, wykonując jej polecenie.

Powachlowała się dla ochłody, odłożyła teczkę z pracami, a potem podeszła do szafki i przez chwilę mocowała się z korkiem. Nalała wina do dwóch plastikowych kubeczków, powachlowała jeszcze policzki i ruszyła do Joego na balkon. Stał przy barierce i spoglądał na obóz. Jakby wyczuł jej obecność, odwrócił się i uśmiechnął; to był jeden z tych jego powolnych, roztapiających uśmiechów, który sprawiał, że się rozpływała w zachwycie.

Podenerwowana podeszła, podając mu jeden z kubków.

- Proszę.

- Dzięki.

Ich palce zetknęły się, gdy brał kubek, i Maddy miała wrażenie, jakby przeszył ją prąd. Spojrzał na kubek, a potem na nią.

- Przeszliśmy daleką drogę od picia mocnego alkoholu, gdy byliśmy nieletni, do zgodnego z regulaminem wyrafinowanego soku z winogron.

- To część dorastania - roześmiała się - ale to rzeczywiście wydaje się dziwne.

- Mam wrażenie, że powinniśmy wznieść toast.

Chciała powiedzieć „za nowy początek”. „Za zaczynanie od nowa”. „Za drugą szansę”. Ale słowa ugrzęzły jej w gardle. Czy Joe po prostu odnawiał ich rozejm, czy to było coś więcej? Czy była gotowa na coś więcej? Zwykłe randki, czemu nie, Ale w tej sytuacji nic nie wyglądało zwyczajnie.

- Wiem - powiedział w końcu. - Za twoją karierę artystyczną.

- Och nie, bo zapeszysz!

- Co? - Zmarszczył brwi.

- Taki toast bez mnóstwa drewna wokół, żeby odpukać, to kuszenie losu. A jeszcze wznoszenie go winem bezalkoholowym w plastikowych kubkach? Nie.

- No dobrze. - Wzniósł kubek. - Za nic.

- Nie. Za wszystko. - Stuknęła się z nim kubeczkiem.

- Jeszcze lepiej. - Upił łyk, a potem zadziwiony spojrzał na wino. - Mm, całkiem dobre.

- Dla mnie to też niespodzianka. - Rozkoszowała się delikatną mieszanką przydymionych, owocowych aromatów na języku.

- Widzisz, trzeba było mi pozwolić wnieść toast za twoją karierę.

- Jak już jakąś rozpocznę, to ci pozwolę.

Podeszli do krzesełek, które stały przy małym stoliku. Położyła na nich zielone poduszeczki, żeby wygodniej się siedziało, a w doniczkach posadziła nowe kwiaty.

- Więc - zaczęła - jak to się stało, że tak dobrze radzisz sobie z dziećmi?

- Bywałem w domu na przepustkach dość często, żeby przez lata nauczyć się radzić sobie z tymi małymi potworami.

Uśmiechnęła się, myśląc o ognisku pierwszego wieczoru. Siedziała naprzeciwko Joego i patrzyła zafascynowana na dziewczynki wspinające mu się po plecach, jakby to był ich prywatny plac zabaw.

- Widać, że cię uwielbiają.

- Wzajemnie - uśmiechnął się jednym kącikiem ust. - Zazwyczaj.

- Zazwyczaj?

- Na początku, kiedy Mama kupiła obóz, za każdym przyjazdem tutaj przeżywałem kulturowy szok. - Wyciągnął długie nogi. Krzesło zaskrzypiało pod jego ciężarem. - Spróbuj przyzwyczaić się po życiu w czysto męskiej drużynie komandosów do obozu pełnego kobiet, które cały czas gawędzą, wybuchają płaczem albo krzyczą. A właściwie dlaczego dziewczynki to robią?

- Co? Płaczą?

- Nie, krzyczą. Jezu. - Włożył palec do ucha i pokręcił. - Myślę, że przestałem słyszeć wysokie tony. To właściwie może być błogosławieństwo.

Zaśmiała się.

- Nie mam pojęcia, dlaczego to robią. Pewnie z tego samego powodu, dla którego mali chłopcy się biją. Za dużo energii w tych małych ciałach, żeby to pomieścić, i gdzieś to musi znaleźć ujście.

- Przynajmniej bić można się po cichu.

- To zależy, kto obrywa.

Przyjrzał jej się, a potem odwrócił wzrok.

- Hm, zakładam, że nigdy nie miałaś dzieci?

- Nie.

Jej uśmiech przygasł.

- Chciałaś?

Zawahała się. Nie bardzo wiedziała, ile chce opowiedzieć Joemu o życiu z Nigelem. Ale z drugiej strony nie było powodu, aby o tym nie rozmawiać.

- Bardzo chcieliśmy mieć dzieci i staraliśmy się ponad rok. Potem poszliśmy się zbadać. Wtedy odkryli, że Nigel ma raka.

- Och.

Na jego twarzy pojawiła się zwykła ciekawość. Ludzie chcą zapytać o tyle rzeczy w związku z rakiem, ale nie pytają, by nie okazać się niedelikatnymi.

- To był rak jąder - odpowiedziała na niezadane pytanie. - Bardzo zaawansowany. W pośpiechu, żeby zacząć Nigela leczyć, pominęliśmy kwestię bezpłodności. Nigdy tak naprawdę nie sprawdziliśmy, jakie mamy możliwości, aż w końcu było za późno.

Joe poprawił się na krześle.

- Zdecydowałabyś się, no wiesz... na takie rozwiązanie? Skryła uśmiech. Wielu mężczyzn czuje się niezręcznie, gdy wypływał temat zamrażania nasienia.

- Nie wiem. Może gdyby remisja choć raz potrwała dość długo. Póki chorował, nie miałam dość sił, żeby zajmować się jeszcze dzieckiem. To byłoby nie w porządku powoływać nowe życie, kiedy nie mieliśmy ani czasu, ani energii, aby się nim opiekować.

- To prawda - odparł zwyczajnie, ale w jego słowach wyczuwało się ciężar osobistego doświadczenia.

Sączyła wino i szukała sposobu, żeby wrócić do trochę weselszych tematów - A ty? Zakładam, że nigdy się nie ożeniłeś? Nadal chcesz mieć dzieci?

- Na pierwsze pytanie odpowiedź brzmi „prawie”, a na drugie „zdecydowanie” i stąd to „prawie”.

- Dobra, za tym musi się kryć jakaś historia.

Zignorowała lekkie kłucie zazdrości, gdy usłyszała, że prawie się ożenił.

- To przez Rybę.

- Rybę?

- Majora Thomasa Jenkinsa. - Uśmiechnął się. - Mojego dowódcy. Miał dziecko.

- Boże. - Zamrugała. - To musiał być wyczyn. Wiem, że wy komandosi potraficie robić niesamowite rzeczy, ale żeby rodzić dzieci? I nawet nie pisali o tym w gazetach?

- Mądrala - drażnił się z nią. - Jego żona miała dziecko. Dziewczynkę. Powinnaś była zobaczyć Rybę. Totalnie się rozklejał. Wszędzie nosił ze sobą zdjęcia i to takie, których naprawdę wolelibyśmy nie oglądać. - Skrzywił się tak, że zrozumiała, że były to zdjęcia z porodu.

- Mężczyźni to mięczaki.

- Fakt - przyznał się. - Ale on kompletnie zwariował na punkcie tego dzieciaka. I przypomniałem sobie, jak bardzo sam chciałem mieć dzieci.

Maddy też sobie przypomniała. Kiedy był nastolatkiem, jego zdania często zaczynały się od słów. „Jak będę miał dziecko...”. Reszta zdania mogła brzmieć dowolnie, począwszy od tego, że dziecko wiedziałoby, iż jest chciane, skończywszy na tym, że nie uszedłby mu płazem taki sam numer, jaki wykręcił któryś z ich przygłupich znajomych. Serce aż ją bolało na myśl o dziecku obdarzonym miłością, którą Joe tak bardzo chciał mu dać.

- W każdym razie spotykałem się wtedy z kobietą i zacząłem myśleć, że jeśli mam mieć kiedyś dziecko, to muszę się ożenić. Złapałem się na tym, że patrzę na Janice i próbuję wyobrazić ją sobie jako matkę.

- Domyślam się, że kiepsko to wypadło.

- Gorzej. - Parsknął śmiechem. - Janice była bystra, ambitna i przezabawna. Ale uwielbiała balować tak samo mocno jak pracować, a uwierz mi, kariera całkowicie ją pochłaniała.

- Czym się zajmowała?

- Kupowała kolekcje do domów towarowych, maniaczka na punkcie ciuchów. Polubiłabyś ją.

- Wątpię - Maddy mruknęła do kubka.

- Och, zapomniałem. Ty lubisz te sklepy z używaną odzieżą.

- Butiki retro.

- Janice wolała nowojorski szyk.

Nie z tego powodu Maddy miała ochotę wyrwać jej wszystkie włosy, ale postanowiła to przemilczeć.

- Więc co się stało?

- Miałem dość rozumu, żeby zdać sobie sprawę, że byłaby koszmarną matką, a na tyle zależało mi na dobrym domu dla dzieci, by nie popełnić błędu. Jak powiedziałaś: to draństwo, żeby spłodzić dziecko, a potem je ignorować. To zbyt wielka odpowiedzialność, nie można niczego lekceważyć.

- Zgadzam się.

Zapadła cisza i trwała dość długo, aby zrobiło się niezręcznie. Joe spojrzał na dolinę.

- Naprawdę lubię ten widok.

- Ja też.

Maddy także się odwróciła, ale wszystkie jej zmysły skupiały się na mężczyźnie obok. Siedział tak blisko, na wyciągnięcie ręki.

- Kiedy zrozumiałem, że zamieszkam tu na stałe, prawie wziąłem ten domek dla siebie.

- A dlaczego zrezygnowałeś?

- Wydawało się to bardziej praktyczne, abym wprowadził się do pokojów za biurem.

- Spisz w biurze?

- Nie wiedziałaś?

- Myślałam, że wprowadziłeś się do Mamy.

- Nie, dom właściciela obozu jest naprawdę mały. Uwielbiam Mamę, ale lubię mieć odrobinę prywatności.

„Odrobinę prywatności do czego?”. Przypomniała sobie, co pomyślała pierwszego dnia pracy - że Joe ma do wyboru cały obóz chętnych opiekunek. Zerknęła na niego z ukosa i zauważyła, że jej się przygląda.

- Co?

Usta mu zadrżały.

- Wiesz, jak łatwo, patrząc na ciebie, odgadnąć, o czym myślisz?

- O niczym nie myślałam. - Zaczerwieniła się. Pochylił się do przodu i oparł przedramiona na udach.

- Odpowiedź na pytanie, którego nie pomyślałaś, brzmi „nie”. Nie urządzam w biurze dzikich orgii z opiekunkami. To dzieci, Maddy. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Wolę trochę dojrzalsze kobiety.

Jej oddech stał się płytszy. Czy mówił jej, że chce się z nią przespać?

- Niektóre z nich są starsze niż my, kiedy zaczęliśmy się spotykać.

Zmarszczył brwi.

- Boże, naprawdę byliśmy kiedyś aż tak młodzi?

- Byliśmy. Co tylko potwierdza moje zdanie, że byłam wtedy zbyt niedojrzała, aby wyjść za mąż. Spanikowałam i popełniłam błąd.

- Myślałem, że powiedziałaś, że za nic nie oddałabyś tych lat z Nigelem. - W jego głosie pojawiła się gorzka nuta. - Ale z drugiej strony, no tak, kochałaś go.

- Chcesz powiedzieć, że ciebie nie kochałam? Odwrócił wzrok, nie odpowiadając.

Siedziała, ściskając kubek i próbując rozgryźć Joego. W jednej chwili praktycznie ją podrywał, a w drugiej znowu się złościł z powodu rozstania. Skąd miała wiedzieć, jak się zachować albo co powiedzieć, kiedy posyłał jej tak niespójne sygnały?

- Muszę dolać sobie wina.

Wstała i weszła szybko do mieszkania. W kuchni złapała się obiema rękami blatu i pochyliła. Strach, zmieszanie i szaleńcza nadzieja, która nie chciała umrzeć, sprawiły, że cała się trzęsła.

Cichy dźwięk powiedział jej, że Joe przyszedł za nią. Odwróciła się i spojrzała na niego. Chciała go bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Pragnęła tego cudownego, troskliwego, czułego, a jednak zranionego mężczyzny, który przed nią stał. Chciała go kochać, uleczyć i samej dać się uleczyć w jego ramionach.

- Co tu robisz, Joe? Co się między nami dzieje? Czego ode mnie chcesz?

Podszedł do niej bez słowa, postawił kubek obok jej kubeczka i ujął jej głowę w obie ręce. Przez chwilę po prostu patrzył jej w oczy. Dość długo, aby zniknęły wszelkie bariery. Dość długo, żeby ujrzała głód, który ukrywał przed nią. A potem powoli pochylił głowę.

Jęknęła, kiedy zakrył wargami jej usta. Świat jej się zakołysał. Złapała się mocniej blatu za sobą i przyjęła całe tłumione pożądanie, które w nią wlał. I które przejął od niej.

Pogłębił taniec warg i języka, całując, jakby był wygłodniały jej smaku. Mocniej wsunął palce w jej włosy. Odchylił głowę i znowu na nią spojrzał.

- Chcesz wiedzieć, czego chcę, Maddy? Ciebie. Chyba nigdy nie przestałem cię pragnąć.

Część jej aż podskoczyła z radości, podczas gdy druga część pamiętała, jak bardzo jej ciało zmieniło się, odkąd ostatni raz się kochali.

- Nie jestem już tą samą dziewczyną.

- Nie chcę dziewczyny, chcę ciebie.

Znowu ją całował; jego usta roztapiały się na jej wargach, język zanurzał się głęboko.

Jakby nacisnął ukryty wyłącznik, nagle zniknęły wszystkie jej zastrzeżenia i zapłonęły w niej skrywane przez lata pragnienia. Jej usta przestały tylko przyjmować, a same stały się wygłodniałe. Odsunął się zaskoczony. Złapała go za przód koszulki i wspięła się na palce, aby nie przerwać pocałunku.

Z jękiem przycisnął ją do blatu, mocno przytulając lędźwie do jej bioder. Ręce trzymały ją mocno, a usta całowały coraz zachłanniej. W pocałunkach brał wszystko, co mu dawała, i żądał więcej.

Czuła na brzuchu jego erekcję. Aż w głowie jej się zakręciło na myśl, że mogłaby mieć go w sobie. Chciwie ocierała się o niego - chciała więcej, chciała już. W odpowiedzi przesunął dłoń po spodzie jej uda i uniósł jej nogę na wysokość swojego biodra. Jego nabrzmiały członek otarł się o jej czuły punkt i prawie doprowadził ją do szaleństwa.

Ogarnęła ją nagła panika.

Oparła dłonie na jego piersi i oderwała usta.

- Dobrze-dobrze-dobrze! - Starała się uspokoić oddech, kiedy przed oczami zawirowały jej kolorowe płatki. - O-mój-Boże.

Zauważyła, że Joe marszczy z zakłopotaniem czoło. Roześmiała się, chociaż zabrzmiało to nieco szaleńczo.

- Chyba muszę cię ostrzec. Minęło naprawdę dużo czasu, odkąd to robiłam. Naprawdę, naprawdę dużo czasu.

Jeszcze bardziej zmarszczył czoło.

- Mam przestać?

- Nie! Boże broń! - Znowu zaśmiała się roztrzęsionym głosem. - Tylko uprzedzam, że czuję się jak skrzynka dynamitu, która zaraz... wybuchnie.

Na jego usta wypłynął typowo męski uśmieszek.

- Jestem ekspertem w dziedzinie materiałów wybuchowych. Znowu się pochylił. Nim się zorientowała, siedziała na brzegu blatu i ciasno oplatała jego biodra nogami. Ręce wsunął w nogawki jej szortów, pod figi i obejmował nagie pośladki, a jednocześnie ocierał się o nią przez warstwy ubrań. Czysta przyjemność tego dotyku sprawiła, że Maddy odchyliła głowę. Wykorzystał to i zaczął pieścić jej szyję, zmuszając puls do przyspieszenia jeszcze bardziej.

Wtedy przesunął biodra i pchnął nimi pod właściwym kątem, rozkosz przeszyła ją niczym oślepiająca błyskawica. Wygięła plecy i z trudem złapała oddech. Fajerwerki przepłynęły przez jej ciało, a potem powoli i słodko opadła na ziemię.

Otworzyła oczy i zobaczyła, że przygląda jej się z rozbawieniem i zadziwieniem.

- Czy ty właśnie...?

- Och, tak. - Zaśmiała się i zarumieniła. - Przepraszam.

- Żartujesz? Masz pojęcie, jakie to podniecające? Prawie sam doszedłem.

- Ani mi się waż - rozkazała i zaczerwieniła się jeszcze mocniej. - To znaczy...

- Nie, dopóki w ciebie nie wejdę, przysięgam. - Zadrżał, gdy polizała jego szyję. - Mam nadzieję.

- Próbowałam cię ostrzec.

- Może ci wybaczę. - Całował jej czoło tuż przy linii włosów. - Pod jednym warunkiem. Rozepnij koszulę. Sam bym ją zerwał, ale moje ręce zgłupiały. - Ścisnął jeden guzik, żeby jej pokazać.

Zerknęła w stronę suwanych drzwi, przez które wlewało się słońce.

- Może powinniśmy najpierw zaciągnąć zasłony?

- Po co? - Odsunął się. - Nikt nas nie zobaczy.

- Wiem. Tylko tu jest tak jasno. Uniósł brew.

- Wiem.

- Joe, nie żartuję. - Skrzyżowała ręce na piersiach. - Nie jestem tą samą dziewczyną, którą pamiętasz. Mam trzydzieści dwa lata. Mam... fałdki. I cellulit. Chociaż sama nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć cię nago, wolałabym, żebyś ty nie oglądał mnie zbyt dokładnie.

- Chcesz zobaczyć mnie nago? Ta myśl wyraźnie mu pochlebiała.

- Zobaczyć? - Żachnęła się. - Chcę cię narysować nago. Najchętniej mając wtedy na sobie ubranie.

Zastanawiał się przez chwilę.

- Dobrze. A teraz rozepnij koszulę. Serce zabiło jej mocniej.

- Mówisz, że dasz mi się narysować? Uniósł brew.

- Lepiej, żeby w ciągu dwóch sekund te guziki zaczęły się rozpinać, bo inaczej zacznę je odrywać.

- Dobrze już, dobrze. - Rozwiązała węzeł w talii. - Jezu, ale jesteś wymagający.

- Aha, i widzę, jak bardzo ci to nie odpowiada.

Zdała sobie sprawę, że miał rację. Ta jego skłonność do bycia najważniejszym samcem w stadzie podniecała ją na najbardziej instynktownym poziomie. Czuła delikatny dreszczyk, kiedy rozpinała koszulę, a potem wciągnęła brzuch i rozchyliła ją, odsłaniając piersi.

Jego rozpalony wzrok padł na obfite wzniesienia ponad brązowym stanikiem. Czuła się zepsuta i kobieca, gdy powoli rozpięła zapięcie z przodu i niespiesznie odsłoniła piersi. Podmuch powietrza zamienił jej sutki w nabrzmiałe szczyty.

Jego twarz zamarła, gdy patrzył jak urzeczony.

- Boże, jakim cudem możesz być jeszcze piękniejsza? Chciała powiedzieć, że nie jest. Owszem, piersi jej urosły, ale nie były już tak jędrne.

Jemu to najwyraźniej nie przeszkadzało. Niemal z czcią wyjął ręce z jej spodenek i ujął piersi, delikatnie gładząc. Trzymając się blatu odchyliła się lekko, oferując mu siebie. Wypełniła ją cudowna przyjemność, gdy poczuła, jak ważył w dłoniach jej piersi, jak ustami ssał jeden sutek, a drugi drażnił palcami. Zaciskała uda w jego talii coraz mocniej, podczas gdy przyjemność narastała, a potem znowu wybuchła, równie jasna i cudowna jak za pierwszym razem.

Zaśmiał się wtulony w jej piersi, ale tym razem nie dała się speszyć. Kiedy odzyskała zmysły, złapała go za koszulkę i pociągnęła, chcąc dotknąć jego nagiej skóry. Jednym szarpnięciem zrzucił z siebie koszulkę i posłał ją na drugi koniec pokoju. Wrócił do jej piersi, ale odsunęła go, żeby teraz ona mogła go pieścić. Och. W dotyku był jeszcze cudowniejszy, niż się spodziewała. Zachwycała się, przesuwając dłońmi po ramionach i rękach.

Tatuaże przypominały celtyckie opaski na ręce, ale wzór był indiański. Odciągnęły jej uwagę tylko na chwilę, nim znów powróciła do jego torsu. Ślina napłynęła jej do ust, gdy jej ochocze dłonie uczyły się jego zarysu. Mięśnie mu zadrżały pod jej dotykiem to tu, to tam, ale nie poruszył się, pozwalając jej błądzić. Kiedy jednak pochyliła się, żeby polizać jego sutek, stracił panowanie.

- Dobra, to koniec. - Zgarnął ją z blatu. - Jeśli zaraz w ciebie nie wejdę, będzie po zabawie.

Podszedł do łóżka, mając ją oplecioną wokół siebie. Padli na materac. Ściągnęli resztki ubrań, aż w końcu byli nadzy i wolni. Całował ją. Całował ją tak, jak zawsze to robił. Długo i głęboko, jakby miał ją całować wieczność.

Ciało Maddy śpiewało z radości, gdy obrócił ją na plecy. Wyciągnął skądś prezerwatywę i założył z prędkością błyskawicy. Kiedy ułożył się między jej udami i oparł się na wyprostowanych rękach, żeby ją widzieć, uśmiechnęła się i pogłaskała go po twardym brzuchu.

Nic nie istniało, tylko oni dwoje i ta chwila. Uniosła zapraszająco biodra. Zanurzył się powoli, całkowicie, rozciągając ją i wypełniając, a ona zaśmiała się i odsunęła, jakby nigdy nic. Chciała poczuć, jak znowu wchodzi.

- Uwielbiam twój śmiech - zamruczał, poruszając biodrami. Uśmiechnęła się słabo, tracąc oddech, gdy poruszał się w niej.

- Uwielbiam sposób, w jaki mnie rozśmieszasz. Oczekiwała, że weźmie ją ostro i szybko, w szaleńczym wyścigu do spełnienia, ale gdzieś po drodze nauczył się powściągliwości. Odkrył, że przedłużona przyjemność jest gorętsza i słodsza. Powoli doprowadzał ją do szaleństwa długimi, głębokimi, wyliczonymi pchnięciami. Czuła się na wpół oszalała i niewiele brakowało, aby zaczęła go błagać, kiedy pochylił się bardziej i zaczął całować gorączkowo jej usta.

„Tak” - chciała wykrzyczeć, przesuwając dłońmi po jego plecach i obejmując zwarte jędrne pośladki, na których widok śliniła się od pierwszego spotkania. Ścisnęła pracujące mięśnie, przyciągając go ku sobie i unosząc biodra. W końcu zatracił się w dzikim pędzie do szczytu. Dotarli tam razem, przez chwilę trwali w zawieszeniu, a potem on opadł na nią zmęczony i wiotki.

- O mój Boże, tak. - Znowu zaśmiała się, obejmując go. - Myślę, że mogłabym to zrobić jeszcze z pięć razy.

Jęknął w poduszkę.

- Myślałem, że właśnie to zrobiłaś. Przynajmniej pięć razy - Powiedziałam: jeszcze pięć.

Jęcząc, sturlał się z niej na tyle, na ile mógł na tak wąskim łóżku, i przesłonił oczy ręką.

- Dobra, umowa stoi, ale daj mi minutę. Albo dziesięć. Muszę złapać oddech.

Przytuliła się do niego, kładąc głowę na jego ramieniu.

- A ja myślałam, że komandosi to twardziele.

- Skarbie - uniósł się na ręce i spojrzał na nią - gdybym nie był twardzielem, w życiu nie doszlibyśmy do łóżka.

- Nie jestem aż tak ciężka.

- Ale jesteś aż tak podniecająca. - Pocałował ją w czoło i pogłaskał po włosach. - I taka piękna.

Schowała głowę i zagryzła usta, żeby powstrzymać słowa. Zdarzyło się tak wiele i tak szybko. Czy oboje byli gotowi na to, do czego zmierzali?

Rozdział 12

Nie wierzę, że mnie na to namówiłaś - mruknął Joe, kiedy marzł mu tyłek.

- Nie było aż tak ciężko.

- Momentami było potwornie ciężko. Złapałaś mnie w chwili słabości. - Czuł się idiotycznie, leżąc na brzuchu na łóżku Maddy z gołą pupą, podczas gdy ona siedziała na fotelu i rysowała.

- Zaufaj mi. - Roześmiała się. - Ty i słowo „słabość” nijak do siebie nie pasujecie.

Opierając się na łokciach, obserwował ją przez ramię. Zaciągnęła zasłony i dla efektu rozstawiła wokół zapalone świece. Gra światła na jej twarzy i włosach stanowiła miłą odmianę. Jeszcze przyjemniejszy widok zapewniał czerwony, jedwabny szlafroczek, który ledwie zasłaniał kluczowe obszary. Kiedy tak siedziała zwinięta na fotelu, miał doskonały widok na jej ponętne uda. Poza tym za każdym razem, gdy sięgała po kolejny pastel z pudełka, szlafrok rozchylał się i kusił go przelotnym widokiem piersi.

- Maddy?

- Tak? - sięgnęła do pudełka.

- Pamiętasz, jak powiedziałem, że potrzebuję dziesięciu minut odpoczynku?

- Hm?

- Chyba możemy spokojnie uznać, że w pełni odpocząłem. Znieruchomiała, a potem przeciągnęła spojrzeniem po jego ciele aż do twarzy.

- Tak?

- Aha. - Uniósł brew, czując, jak rośnie i twardnieje przyciśnięty do materaca. - Więc może byś tak odłożyła szkicownik i podeszła tutaj?

- Jeszcze nie skończyłam. - Znowu sięgnęła do pudełka. Szlafroczek jak na złość nie rozchylił się dość, aby odsłonić sutek, co pogłębiło frustrację Joego. Potem usiadła prosto i przechyliła głowę, przyglądając mu się. Uśmiechnęła się szeroko, powracając do rysunku.

- Z czego się tak cieszysz? Nie rysujesz tam chyba żadnej karykatury, co?

Zaśmiała się i zaczerwieniła.

- Uwierz mi, nie ma tu żadnej przesady.

- Przesady?

- Karykatura polega na przesadnym podkreśleniu rysów portretowanego. Jeśli ktoś ma duży nos, to rysujesz jeszcze większy.

- Więc jeśli się obrócę i będziesz mnie rysować z drugiej strony...

- Nie, nie ruszaj się! Prawie skończyłam. - Wykonała kilka szybkich pociągnięć, a potem rozejrzała się i powachlowała. - Czy tu się robi goręcej?

- Może powinnaś zdjąć ten szlafrok. Rzucił jej palące spojrzenie.

- Zostań tak! - Złapała następny pastel. - Patrz tak jak teraz.

- To znaczy rysujesz coś więcej niż mój tyłek?

- Och, kochanie, rysuję wszystko. - Uśmiechnęła się od ucha do ucha, nie przerywając pracy.

- Maddy - powiedział niskim, spokojnym głosem.

- Tak? - rzuciła z roztargnieniem.

- Pamiętasz naszą umowę? Nikomu tego nie pokażesz, prawda? Zerknęła na niego, zamrugała i niemądry uśmieszek zamienił się w coś poważniejszego. O wiele gorętszego.

- Zdecydowanie z nikim się tym nie podzielę. Z nikim. Wstała z fotela z uwodzicielskim wdziękiem i ruszyła do niego, kołysząc biodrami, aż krew w nim zabuzowała. Podeszła do łóżka, rzuciła szkicownik na podłogę, a Joe zerknął wtedy na rysunek. Spodziewał się, że będzie zakłopotany, ale zmysłowość szkicu zrobiła na nim ogromne wrażenie. Takim go widziała: twarde, męskie ciało i miękkie, cieliste odcienie skóry lśniącej w świetle świec otoczonej pogniecionymi prześcieradłami i głębokimi cieniami.

To było hipnotyzujące. I podniecające.

Materac ugiął się, gdy weszła na łóżko, a potem poczuł na łydkach jej ręce. Opuścił głowę i zamknął oczy, podczas gdy jej dłonie przesuwały się po jego nogach. Napiął ciało, gdy dotknęła pośladków, zaczęła je pieścić i całować.

Wbijał się już w materac i rozluźnił instynktownie lędźwie, co tylko pogłębiło napięcie płynące z bolesnej, a zarazem błogiej intensywności podniecenia. Usiadła na nim okrakiem i badała jego plecy. Czuł na wgłębieniach swoich kolan wilgotne gorąco między jej udami.

Pragnienie tak w nim narastało, że zacisnął zęby, aby nie odwrócić się i nie wziąć jej wreszcie. Język Maddy przesunął się po jego kręgosłupie, przyprawiając go o drżenie. A potem jej oddech ogrzał mu kark. Dotknęła ustami brzegu ucha i szepnęła:

- Chcę cię. Teraz.

Obrócił się na plecy i dech mu zaparło, gdy zobaczył jej gorące spojrzenie. Uniosła się na kolanach, rozchyliła szlafrok i pozwoliła mu opaść na uda Joego. Światło świec jarzyło się wokół jej ramion i na pełnych piersiach. Przesunął dłońmi po jej brzuchu i udach, ciesząc się kontrastem między jej bladą i miękką skórą a jego mocnymi, ciemnymi dłońmi.

Jej oczy pałały namiętnością, kiedy uśmiechała się do niego, a potem powoli opadła, biorąc go w siebie. Rozkoszował się każdym wrażeniem, każdym dotykiem, każdym widokiem i zapachem, podczas gdy ona cieszyła się nim.

Wiedział, że w końcu za to zapłaci, wszystko miało swoją cenę, ale na razie była tylko przyjemność. Tylko radość. Tylko Maddy.

- Obiecaj mi coś.

Leniwy pomruk Joego wybudził Maddy i otworzyła oczy. Musieli przysnąć po tym, jak wpełzli pod przykrycie. Zerknęła nad jego ranieniem i nie zauważyła, aby jakieś światło sączyło się przez zasłony.

Domyśliła się, że pewnie zapadła już noc. Ziewając, oparła się o jego pierś. Zastanawiała się, czy ktoś zauważył ich nieobecność na kolacji.

- Co takiego?

- Tym razem nie chcę żadnych kłamstw między nami.

- Kłamstw? - Próbowała otrząsnąć się z warstw snu, żeby zrozumieć jego słowa. - O czym ty mówisz?

- Ludzie cały czas mówią „kocham cię”, ale rzadko naprawdę tak czują. W gruncie rzeczy podejrzewam, że niewielu wie, co to w ogóle znaczy.

Oparła się na łokciach i spojrzała na niego. Jego twarz ginęła w cieniach.

- Myślisz, że kiedy wcześniej się spotykaliśmy i mówiłam, że cię kocham, kłamałam?

- Myślę, że wtedy w to wierzyłaś, bo dzięki temu czułaś, że możesz ze mną sypiać. - Delikatne światełko zabłysło w jego oczach, gdy pogłaskał jej policzek. - Ale teraz jesteśmy dorośli i nie potrzebujemy tego. To, co robimy, nikogo innego nie obchodzi. Proszę tylko, żebyś nie mówiła niczego, w co naprawdę nie wierzysz.

Te słowa uderzyły w nią jak pięść.

- Nie mogę uwierzyć, że według ciebie kłamałam, mówiąc, że cię kocham.

- Zależało ci na mnie i lubiłaś ze mną być, ale to nie była miłość, Maddy. - Już chciała zaprotestować, ale położył kciuk na jej ustach. - Potrafię zauważyć różnicę.

Odsunęła jego rękę.

- Zanim się wścieknę, może wyjaśnisz mi, na czym twoim zdaniem polega różnica.

Gdy zaczął mówić, przymknął powieki, chowając przed nią oczy.

- Miałem raptem sześć lat, kiedy państwo zabrało mnie od biologicznej matki, ale pamiętam ją. Wciąż powtarzała, że mnie kocha, o ile właśnie nie odpływała razem z jednym z przyjaciół ćpunów. Nawet płakała i zrobiła potworną scenę, kiedy ludzie z opieki społecznej mnie zabierali.

Maddy przytrzymała go mocniej za rękę i czekała, wiedząc jak bardzo nie lubił opowiadać o dzieciństwie. O tylu rzeczach nigdy nie wspominał. O tak wielu, że mogła tylko zgadywać.

- Tamtego dnia była strasznie zalana - powiedział w końcu. - Tak bardzo, że ledwie mogła wypowiedzieć zdanie, ale nadal pamiętam, jak wyła, że mnie kocha i nie pozwoli, aby mnie zatrzymali. Pamiętam, że wtedy cały czas się bałem. Nie tylko o siebie, ale też o nią. Bo kto się nią zaopiekuje, kiedy mnie nie będzie? Obiecała, że mnie odbierze. Ale... nigdy nawet nie spróbowała.

- Och, Joe, tak mi przykro...

Poruszył głową, odtrącając jej słowa. Zamilkła, całym sercem mu współczując. Wiedziała jednak, że czasem współczucie tylko powiększa ból.

- Potem wędrowałem od jednej rodziny zastępczej do drugiej. Niektórzy rodzice nie byli źli. Kilka par udawało tylko w czasie comiesięcznych wizytacji. Niektórzy jednak... niektórzy się starali, co bolało jeszcze bardziej. Mówili, że mnie kochają i że dobrze się mną zaopiekują. Ale w końcu mieli dość problemów, których im przysparzałem, więc zabierano mnie gdzie indziej i wszystko zaczynało się od nowa. Nim miałem dwanaście lat i wylądowałem u Fraserów, można by rzec, że byłem nieco zmęczony.

- Nie bez powodu.

- Ostatnia para, która się mną zajmowała, zgodnym chórem opowiadała, jakie ze mnie utrapienie, i zapędziła się nawet w stwierdzeniu, że niewiele się różnię od dzikiego zwierzęcia. Podsłuchałem, jak kurator żartobliwie zapytał: „Więc co proponujecie? Żeby go uśpić?”.

- To okropne! - Aż ją zatkało.

- Na ich usprawiedliwienie trzeba powiedzieć, że byłem naprawdę zły. I miałem dość ludzi, którzy udają, że o mnie dbają, a tak naprawdę mają mnie w poważaniu. Opieka nie miała już za bardzo pomysłu, gdzie mnie umieścić, więc praktycznie błagali Fraserów, żeby mnie wzięli.

W końcu spojrzał na nią.

- Umowa z Mamą i Pułkownikiem była taka, że jak dziecko trafiało do ich domu, zostawało tak długo, aż adoptowała je inna para, wracało do biologicznych rodziców albo było dość dorosłe, aby się usamodzielnić. Do tego się zobowiązywali. Niezależnie od tego, ile kłopotu mieli z dzieckiem. Nigdy nie odesłali żadnego z chłopców.

- To niesamowici ludzie.

- Tak. - Odwrócił wzrok. - Kiedy opieka poprosiła ich o wzięcie mnie, Pułkownik miał cztery lata do emerytury i chciał się przenieść do Teksasu. Ja miałem tylko dwanaście lat. Może i byłem rozrabiaką, ale potrafiłem dodawać. Miałbym szesnaście lat, kiedy chcieliby się przenieść do innego stanu, jeżeli wytrzymałbym z nimi tak długo. Poza tym podsłuchałem rozmowę i wiedziałem, że opiekowali się wtedy tylko dwójką chłopców, którzy wyjeżdżali już do college'u, co oznaczało, że po raz pierwszy od lat Fraserowie mieliby dom tylko dla siebie.

- Ale zgodzili się.

- Aha. - Zaśmiał się ze zdumieniem. - Przez całą drogę myślałem sobie „na pewno mnie zatrzymają”. A potem dojechaliśmy do ich domu i kurator z opieki przedstawił mnie Pułkownikowi od razu na podwórzu. Boże, to był wielki facet! Z twardym, szorstkim wyrazem twarzy. Ustawiał szeregowych samym wyglądem.

- Dokładnie wiem, o jakim wyglądzie mówisz. - Pokiwała głową. - Nieźle mnie nastraszył przy pierwszym spotkaniu.

- A wyobraź sobie, że masz dwanaście lat i wiesz tyle, ile ja wiedziałem o systemie rodzin zastępczych. Uwierz mi, często się słyszy o nadużyciach wobec dzieci. Spojrzał na mnie i powiedział niskim głosem: „U nas to działa tak, synu: trzymasz się reguł tego domu albo ponosisz konsekwencje ich łamania”. Z takim trudem przełknąłem ślinę, o mało nie udławiłem się własnym językiem.

- Nie dziwię ci się.

- Doszedłem do wniosku, że może kurator wcale nie żartował. Ze naprawdę zamierzają mnie uśpić jak dzikie zwierzę. I wtedy z domu wyszła Mama, położyła mi ręce na ramionach, spojrzała prosto w oczy i powiedziała: „Teraz jesteś nasz, a my już cię kochamy, bo jesteś nasz. I nic nigdy tego nie zmieni. Nigdy”.

Łzy napłynęły jej do gardła, gdy wyobraziła sobie tę scenę.

Joe bawił się jej ręką, patrząc bardziej na dłoń niż na samą Maddy.

- Oczywiście nie uwierzyłem jej. Właściwie rozzłościła mnie tym, że tak powiedziała. Do tego stopnia, że dalej rozrabiałem, chociaż bałem się gniewu Pułkownika.

- Co robił, gdy pakowałeś się w kłopoty? - zapytała z troską w głosie.

Uśmiechnął się w ciemnościach.

- Patrzył na mnie jak to on i mówił: „Rozczarowałeś nas swoim zachowaniem”. I to wszystko. Na początku po prostu prychałem pogardliwie i myślałem sobie: „Wielkie mi co. Rozczarował się. Rety, ale się przestraszyłem”. Ale potem zauważyłem, że Shawn i Mark mieli o wiele więcej przywilejów ode mnie, że Pułkownik zawsze się do nich uśmiechał i cały czas powtarzał, jaki jest z nich dumny. To mnie rozwścieczyło. Dwa cholerne aniołeczki.

- Myślałam, że lubiłeś Shawna i Marka.

- Teraz tak, ale w pierwszym roku serdecznie ich nienawidziłem. - Spojrzał na nią. - Wiesz, że oni i większość pozostałych wychowanków utrzymują kontakt z Mamą?

- To mnie nie dziwi.

- Mnie też. - Znowu bawił się jej ręką. - W każdym razie zmierzałem do tego, że... Kiedy miałem czternaście lat, przyłapano mnie na kradzieży piwa w spożywczym. Na szczęście właściciel wezwał Pułkownika zamiast policji. Właściwie - skrzywił się - łatwiej by poszło z policją. Jak zwykle usłyszałem: „Rozczarowałeś nas swoim zachowaniem”, tyle że gdzieś po drodze te słowa stały się naprawdę ważne. Poczułem się, jakbym nigdy już nie miał wyprostować swojego życia i że to tylko kwestia czasu, jak Fraserowie każą mi spakować rzeczy. A ja już uwierzyłem, że może tym razem uda mi się zostać, jeśli niczego nie schrzanię.

Chwycił ją mocniej za rękę.

- Ta myśl tak mnie rozłożyła, że zacząłem płakać jak głupi dzieciak. Mama usłyszała i przyszła do mojego pokoju. Początkowo nic nie mówiła, tylko usiadła na łóżku i objęła mnie. Boże, całkiem się rozkleiłem, co tylko zwiększyło moje zażenowanie. Kiedy w końcu się pozbierałem, zapytałem ją, dlaczego od razu mnie nie odeślą, mieliby kłopot z głowy. Powiedziała mi, że nigdy się mnie nie pozbędą, bo mnie kochają i zawsze będą kochać, żeby nie wiem co. Kiedy zauważyłem, że nie zrobiłem nic, aby na to zasłużyć, odparła: „Nie trzeba zasługiwać na miłość. Albo jest, albo jej nie ma. Musisz tylko zasłużyć na nasz szacunek”.

Maddy ścisnęła jego rękę, walcząc z łzami.

- Potrzebowałem dużo czasu, aby to do mnie dotarło. Chyba wolno się uczę. Nawet po tym, jak mnie adoptowali, co jak szczerze wierzyłem, a właściwie dobrze wiem, wynikało nie tylko z faktu, że zmieniali stan, cały czas czekałem na dzień, kiedy przekroczę niewidzialną granicę i powiedzą mi, że to koniec, że już mnie nie chcą. Ale w końcu, w końcu zrozumiałem, że ta granica nie istnieje. Nic mnie tak nie uwolniło jak świadomość, że miłość nie jest dla nich tylko słowem. Kiedy powiedzieli, że mnie kochają, naprawdę to czuli, całkowicie. Więc... kiedy mi powiedziałaś... - Jego głos stał się szorstki. Nie patrzył na nią. - Kiedy powiedziałaś, że mnie kochasz... uwierzyłem ci. Myślałem, że czułaś to tak samo jak oni.

- O Boże, Joe. Ja... - Gardło jej się zacisnęło. - Naprawdę cię kochałam. Myślę, że mogłam...

- Nie. Przestań.

Zabrał rękę, żeby położyć palce na jej ustach. Kiedy spojrzał na nią, światło zalśniło w oczach pełnych łez.

- Przyjmuję, że wierzyłaś w to. Masz rację. Byłaś młoda i nie rozumiałaś różnicy między powiedzeniem i czuciem. Ale ja rozumiałem. To pewnie dlatego tak bardzo mną wstrząsnęło, kiedy mnie rzuciłaś. To była ostatnia rzecz, jakiej się spodziewałem i... Boże, Maddy, to był cios w plecy.

- Przepraszam. - Do oczu napłynęły jej gwałtownie łzy. Oparła czoło o jego pierś, gdy wstrząsnął nią szloch. - Bardzo przepraszam.

- Wiem. - Objął ją mocno i trzymał, kiedy płakała. Uderzyła ją ironia tej sytuacji: to on ją pocieszał, chociaż to ona przysporzyła mu bólu.

- Nigdy byś nikogo specjalnie nie zraniła. Wiem to. Więc proszę, żebyśmy tym razem nie mówili niczego, czego naprawdę nie czujemy, dobrze?

- Dobrze.

Rozdział 13

Wszystko ma swoją cenę, więc nie jęcz, kiedy przyjdzie rachunek.

Jak wieść idealne życie

Następne dni wypełnił blask. Dosłownie. Maddy była zadziwiona, z jaką pasją dziewczynki rozsypywały na metrach kwadratowych kleju kawałki sreberka, złotka, ostrego różu i jaskrawego błękitu. Przy okazji rozrzucały to wszystko na stoły, krzesła i podłogę. Zupełnie jakby były szalonymi, małymi wróżkami. A potem wynosiły to na zewnątrz. Ścieżka do Warsztatu dosłownie lśniła.

Ale bardziej od dni iskrzyły noce. Noce, kiedy Joe czekał, aż głośniki odegrają capstrzyk, a potem ruszał mieniącą się ścieżką pod osłoną mroku. Ich wspólne noce jaśniały śmiechem i namiętnością.

Och, w ciągu dnia byli bardzo dyskretni. Nigdy nie pozwalali sobie na przeciągłe spojrzenia. Nie na zbyt przeciągłe. Nie uśmiechali się do siebie głupawo. Niezbyt często. Kiedy rozmawiali o pracy, jej udawało się nie czerwienić na wspomnienie wcześniejszej nocy, podczas gdy jemu myśl o nadchodzącej nocy wcale nie lśniła w oczach. Zazwyczaj.

Aż pewnego dnia Maddy wróciła do obozu po zawiezieniu nowych rysunków do galerii i poczuła, że nie wytrzyma do wieczora: musi od razu zobaczyć się z Joem. Szczęście buzowało w niej, gdy parkowała samochód przed biurem. Skoczyła do drzwi, mając nadzieję, że zastanie Joego samego. Zamiast tego ujrzała za biurkiem Carol.

- Wróciłaś. - Carol spojrzała znad ekranu komputerowego. - I uśmiechasz się, więc zakładam, że masz dobre nowiny.

- Co? - Maddy zamarła zaskoczona.

- Joe wspominał, że zawozisz prace do galerii w mieście. Więc jak ci poszło?

- Wspaniale! Właściwie to rewelacyjnie! - Powstrzymała się od śmiechu, gdy wpisywała godzinę powrotu do zeszytu.

- No i? - Carol ciągnęła ją za język. - Opowiadaj!

Maddy, uśmiechając się, pokręciła głową. Chciała, żeby Joe pierwszy się dowiedział.

- Za dużo tego. Opowiem dokładnie podczas kolacji. Hm, więc... Joe jest w pobliżu? Chciałabym dać mu znać, że wróciłam.

- Jest w swoim mieszkaniu. - Carol wskazała kciukiem nad ramieniem na niedomknięte drzwi. - Przy telefonie... jak przez prawie cały dzień.

- Och.

Maddy zerknęła na drzwi i poczuła, jak jej policzki czerwienią się na myśl, że Joe siedzi tam, po drugiej stronie. We własnym mieszkaniu, którego nigdy nie widziała. Musiało tam być jakieś łóżko. Albo zważywszy na to, jak sprawy miały się ostatnio: podłoga, ściana, blat i jakieś dziesięć minut spokoju.

Policzki zapłonęły jej jeszcze bardziej, gdy zaczęła szukać pretekstu, aby pozbyć się Carol, wejść przez te drzwi i zamknąć je za sobą. Niestety ostatnio jej komórki w mózgu zbyt szalały, żeby teraz funkcjonować jak należy.

- Cóż. - Podenerwowana ruszyła w stronę drzwi na parking. - To chyba... Do zobaczenia przy kolacji.

- Nie, czekaj. A może zajrzysz do mieszkania? Powiesz Joemu, że już jesteś.

Maddy zaśmiała się niezbyt mądrze.

- Poza tym - Carol wstała i poprawiła papiery. - Mam, hm, parę spraw do załatwienia. Tak. Spraw. Więc właściwie chciałabym, żebyś przekazała Joemu, że wychodzę na chwilę.

- Chwilę? - Maddy z trudem ukryła podniecenie. - Jak długą chwilę?

- Godzinę? - zapytała Carol, a potem szybko zmieniła ton, usuwając znak zapytania. - To znaczy godzinę. Przynajmniej. - Czerwieniąc się, ruszyła do tylnych drzwi. - Muszę lecieć. Bawcie się dobrze. - Chichocząc zniknęła.

„Bawcie się dobrze?”. Maddy rozdziawiła usta, a potem się roześmiała. Ona i Joe zostali rozszyfrowani! Chociaż byli tacy ostrożni. Jak Carol się zorientowała? Czy pozostałe dziewczyny wiedziały? A matka Joego? No dobra, Mama pewnie by się ucieszyła, ale mimo to Maddy poczuła się lekko zażenowana i niesłychanie rozbawiona, bo tak się starali zachować dyskrecję.

Kręcąc głową, spojrzała na drzwi. Wypływał zza nich głos Joego, niski i seksowny. Podeszła bliżej, pchnęła drzwi i zajrzała do środka. Zobaczyła urządzony ze smakiem pokój w naturalnych kolorach, od ciemnego brązu po blady beż z kilkoma plamami ziemistej czerwieni. Żaluzje lekko przymknięto, zapewniając prywatność, a jednocześnie wpuszczając słońce. Przed oknami stały dwa wielkie, skórzane fotele z regałami po bokach, na których stała kolekcja wiejskiej ceramiki, figurki Kaczynów i książki o sztuce. Jeśli idzie o obrazy, nie przesadzał, gdy powiedział Juanicie, że nie ma już wolnego miejsca na ścianach. Preferował wiejskie scenki, domowe i spokojne.

- Wygląda na to, że prawie możemy ruszać.

Jego głos przyciągnął uwagę Maddy. Zerknęła za drzwi i zobaczyła, że stoi do niej plecami, rozmawia przez telefon bezprzewodowy i zmywa naczynia we wnęce kuchennej niewiele większej od jej własnej.

Zaciekawiona rozejrzała się znowu po pokoju i zobaczyła drzwi dokładnie naprzeciwko uchylone na tyle, żeby dojrzała nogi solidnego łóżka. Narzuta powtarzała wzory z dywanu Nawahów leżącego na podłodze.

„Doskonały gust” - pomyślała.

Joe obrócił się z telefonem przyciśniętym między ramieniem a uchem. Zamarł na jej widok. A potem uśmiechnął się.

- Ej, słuchaj, muszę kończyć. Zadzwoń, jak będziesz wiedzieć na pewno. - Rozłączył się. - Wróciłaś.

- Tak. - Już chciała odpowiedzieć uśmiechem, ale odezwał się w niej szelmowski czart i zamiast tego skrzywiła się. - I mam złe wieści.

- Co się stało? - zapytał z troską.

- Obawiam się, że nas odkryto. Carol na pewno. Może też inni. - Pokręciła z powagą głową. - Chyba wiedzą, że my... - Poruszyła brwiami. - No wiesz.

- Kręcimy? Nie! - Udał szok, a potem zniżył głos do szeptu. - Maddy, jestem niemal całkowicie pewny, że nawet ślepa małpa zauważyła, że jestem tak na ciebie napalony, że ledwie cokolwiek widzę.

- Nie musisz szeptać - odpowiedziała szeptem. - Jesteśmy sami.

- Tak? - rozpromienił się.

- Carol właśnie wyszła, żeby załatwić jakieś „sprawy” i zapewniła mnie, że wróci „najwcześniej za godzinę”.

- Serio? - Zainteresowanie pogłębiło się, gdy podszedł do niej powolnym krokiem drapieżcy. - Przypomnij mi, żebym dorzucił jej dużą premię do wypłaty.

- Nie jesteś zły?

Nie wyglądał na złego. Właściwie to bardziej przypominał jaguara, który przyuważył ładny, soczysty stek. Cofnęła się krok, potem dwa, w stronę foteli.

- Dlaczego miałbym być zły? - Przekręcił zamek w drzwiach, przechodząc obok nich.

- Myślałam, że nie chcesz, aby ludzie wiedzieli.

Podniosła rękę i nadal się cofała. Fantazjowanie o tym, żeby dorwać Joego w środku dnia w jego mieszkaniu, to jedna rzecz, ale rzeczywistość była taka, że za oknami ciągnął się obóz pełen ludzi.

- Byłeś taki ostrożny.

- Nie zamierzam popisywać się przed obozowiczkami i opiekunkami faktem, że wyczyniamy dzikie harce, ale nie mam nic przeciwko temu, że koordynatorki wiedzą. Wszystkie są dość dorosłe. Myślę, że spokojnie mogę zakładać, że odkryły już seks. A teraz chodź tu.

Wziął ją za rękę i pociągnął do siebie tak szybko, że uderzyła w jego pierś. Zanim pomyślała, już była w jego ramionach, a on ją całował. Powoli, głęboko, słodko. Tak długo, że aż kolana się pod nią ugięły.

Potem oderwał się i pogłaskał ją po policzku.

- Tęskniłem dziś za tobą.

Wypełniła ją jaśniejąca radość, kiedy odpowiedziała uśmiechem.

- Widziałeś mnie wczoraj wieczorem.

- Wieki temu.

Zaczął się znowu nad nią pochylać.

Ze śmiechem wyprostowała się, aby zbliżyć się do niego, ale w ostatniej chwili odsunęła się.

- Och! Mam nowiny!

- To może poczekać.

- Nie, naprawdę mam nowinę. I to niesamowitą!

- Niech zgadnę, - Kąsał ją w szyję. - Sylvii spodobały się twoje prace i chce zrobić reprodukcje, o których wspominała.

- Tak!

- Maddy, przykro mi to mówić, ale to żadna nowina. A teraz, wracając do tej godziny, którą mamy... - Bez słowa ostrzeżenia pochylił się i przerzucił ją sobie przez ramię.

- Joe! Co ty robisz? - pisnęła, kiedy ruszył do sypialni. Rzucił ją na materac, a potem sam się położył.

- Czekaj. - Oparła dłoń na jego twardej jak skała piersi, żeby powstrzymać go przed kolejnymi pocałunkami. - To coś więcej niż tylko propozycja zrobienia reprodukcji. Planują wystawę za dwa tygodnie z okazji wypuszczenia jesiennego katalogu.

- I? - Wędrował pocałunkami po zarysie jej szczęki. Ujęła jego twarz w dłonie, żeby zaczął jej uważniej słuchać.

- Chcą mnie uwzględnić w wystawie.

- To logiczne. - Odgarnął jej włosy i zaczął całować ucho. Czubkiem języka powiódł po krawędzi małżowiny. Maddy przeszył słodki dreszczyk aż do czubków palców u stóp.

- Mmm, to miłe. Co też mówiła? A!

- Zamierzają umieścić mnie na zaproszeniach jako... - Jego usta drażniły jej szyję w miejscu, gdzie bije puls. - Jako, hm, główną atrakcję.

- Serio? - Uniósł wreszcie głowę pod wrażeniem nowiny. A potem jego uwaga powróciła do rustykalnej bluzki, którą włożyła do kolorowej spódnicy. Pociągnął powoli za wiązanie. - Główną atrakcję, hę?

- Nie, właściwie nie główną. - Zaśmiała się, odpędzając jego rękę. - Przy nazwiskach, jakie mają, ja się plasuję na końcu listy. Ale mam robić za... Jak to nazwała Sylvia? „Haczyk”.

- Co? - Przekrzywił głowę, wreszcie naprawdę jej słuchając.

- Mówiłam, że to wielka nowina. - Uśmiechnęła się do niego. - Nie zamówili jeszcze zaproszeń, więc zmieniają je tak, żeby uwzględnić moje nazwisko. Tyle że go nie użyją. Zamierzają napisać coś o nowym odkryciu, o artystce, której prac nigdy nie pokazywano w Santa Fe.

- Ach, tajemniczy haczyk. Świetny pomysł. W tym mieście jest tyle wystaw, że nawet najbardziej zatwardziali kolekcjonerzy trochę już się nimi znudzili.

- Masz pojęcie, jakie to ekscytujące? - Wyślizgnęła się spod niego i usiadła w wezgłowiu. - I jakie przerażające?

Westchnął z rezygnacją i usiadł obok niej.

- Dlaczego przerażające?

- Nie wiem. To może być dla mnie wielki przełom, ale dzieje się to tak szybko, że czuję lekki zawrót głowy. Sylvia robi tyle planów, jak mnie wypromować po odkryciu. Mówi o reklamach w „Southwest Art” i że jej sprzedawcy wcisną mnie do innych galerii.

- To świetnie. Prawda?

- Tak! Ale jeśli nikomu innemu nie spodobają się moje prace? Co, jeżeli...

- Maddy, przestań. - Objął ją, śmiejąc się. - Świetnie sobie poradzisz. Z takim wsparciem jak Sylvia zmierzasz prostą drogą do sukcesu.

- O Boże. - Położyła rękę na sercu i zorientowała się, że bije zdecydowanie zbyt szybko. - To brzmi dziwnie.

- Dlaczego? Nie tego właśnie zawsze chciałaś?

- To jest to, czego chce każdy artysta! Ale zwykle to trwa latami.

- Pracowałaś całe lata. Tylko niczego nie sprzedawałaś.

- Ale o to właśnie chodzi. Nie walczyłam, nie zapracowałam na to, nie byłam przymierającym głodem malarzem.

Zmarszczył brwi.

- Nie widzę tu żadnego problemu.

- Nie wchodzi się tak po prostu do galerii w Santa Fe, nie otwiera portfolio i nie spełnia wszystkich marzeń.

- Znowu nie widzę żadnego problemu. Sfrustrowana machnęła ręką.

- Wszyscy artyści mnie znienawidzą.

- Wszyscy?!

- Wystarczająco wielu.

- I?

- I... - Żołądek jej się zacisnął. - Zupełnie jakbym znowu była w szkole średniej.

- Słucham?

Nie udało mu się całkiem zdusić śmiechu. Wzięła jego rękę. Chciała, żeby ją zrozumiał.

- Miałam mnóstwo przyjaciół. My mieliśmy mnóstwo przyjaciół. Byłam szczęśliwa. Przynajmniej na tyle, na ile nastolatka z popapranej rodziny może być. No i miałam ciebie. A potem wygrałam stypendium i wszystko się zmieniło. Wszyscy się ode mnie odwrócili. Znienawidzili mnie.

- Dobrze, Maddy, przede wszystkim, nie jesteś już w szkole średniej. Wtedy spotykaliśmy się z bandą nieudaczników, większość z nich ćpała albo sprzedawała narkotyki. Więc rzecz jasna zrobili się nieufni, gdy odkryli, że nie jesteś tak naprawdę jedną z nich. Miałaś cele i marzenia, których nie mogli zrozumieć, i co więcej, naprawdę o nie walczyłaś.

- To nie dążenie do spełnienia marzeń sprawia, że ludzie cię odrzucają, ale sytuacja, gdy marzenia ci się spełniają, a ty za to nic nie zapłaciłeś.

- Nie, tylko dążenie do tego za czyimś plecami. - W jego głosie pojawił się gniew.

Zagryzła usta, patrząc, jak rysy jego twarzy twardnieją. Wypuścił powietrze gwałtownie i odwrócił wzrok.

- Przepraszam. Nie chciałem. - Znowu obrócił się do niej, już spokojny, ale ciągle spięty. - Maddy, pisane ci są wielkie sukcesy. Myślę, że zawsze to w tobie wyczuwałem. Masz duży talent. Tyle życia w sobie. Myślę, że to mnie właśnie do ciebie przyciągnęło. I wtedy, i teraz. - Złapał ją za rękę. - Nie wstrzymuj się tylko dlatego, że ludzie mogą sobie coś pomyśleć. Kogo obchodzi, co inni myślą?

- Mnie! Lubię ludzi. Nie chcę ich ranić.

- Ranić?

- Tak. To jak z Tammy Andersen.

- Jaką Tammy?

- Andersen. W szkole średniej razem chodziłyśmy na zajęcia plastyczne. Była naprawdę dobra. - Nadal nie kojarzył, więc uśmiechnęła się krzywo. - Mnóstwo dzieciaków nazywało ją Tammy Ropucha.

- A, tak. Pamiętam. Dziewczyna bez szyi.

- Ze wszystkich przyjaciół, którzy się ode mnie odwrócili, ona najbardziej mnie zraniła. Dopiero później dowiedziałam się, że też ubiegała się o to stypendium. Bo jej o nim powiedziałam. Mówiłam jej, jaka jest świetna, i zachęcałam do pokazania prac. Więc się zgłosiła. A ja ją pokonałam. Potem nigdy już nie patrzyła mi w oczy, gdy rozmawiałyśmy. Nigdy nie była wobec mnie otwarcie nieprzyjemna, ale czułam się, jakbym przejechała jej kota, i nawet nie wiedziałam, jak jej powiedzieć, że jest mi przykro.

- Maddy... - Zaśmiał się lekko. - Pieprzyć przepraszanie. Zazdrościła ci. To jej problem.

Odsunęła się z przerażeniem.

- To takie okrutne. A ty nie jesteś przecież okrutny.

- Życie jest okrutne.

- Och, zawsze można być wyszczekanym. „Życie jest okrutne”. Może to i prawda, ale nie trzeba się do tego dokładać.

- Czym, swoimi sukcesami? Wiedząc, czego się chce, i dążąc do tego? I kiedy powiedziałem, że to jej problem, miałem na myśli, że nie była twoją przyjaciółką, skoro pozwoliła, aby ta sprawa was poróżniła. Tobie zależało na niej dość, żeby ją zachęcać, a kiedy tobie się udało, ona obraziła się, zamiast się cieszyć? Zdecydowanie pieprzyć przeprosiny.

- Ja tylko...

- Co?

- Chcę, żeby wszystkim się udawało.

- Wiem. - Pogłaskał ją po policzku. - To część twojej magii.

- Co mam zrobić? - Spojrzała mu w twarz. - Chcę skorzystać z tej okazji, ale nie wiem, czy jestem gotowa. Poza tym zdobyłam tu przyjaciół i nie chcę ich stracić.

- Kogo, Carol i reszty? „I ciebie” - pomyślała.

Przyglądał jej się przez dłuższą chwilę, a potem zszedł z łóżka i zaczął chodzić po pokoju.

- Nie rozumiem, dlaczego twoja przyjaźń z pracownikami obozu ma cię powstrzymywać. To dla ciebie praca na lato. Przyjechałaś tu przede wszystkim po to, żeby sprawdzić galerie. Koordynatorki to raptem znajome. Tymczasowe przyjaciółki. Kiedy lato się skończy, wrócisz do swojego prawdziwego życia w Austin. - Odwrócił się do niej. - Prawda?

Co on mówił? Pytał ją, czy zamierzała zostać? Nim zdążyła zapytać, w drugim pokoju zadzwonił telefon.

Zerknął w stronę aparatu, a potem mruknął coś, że musi odebrać.

Siedziała, zastanawiając się po raz tysięczny, co właściwie działo się między nimi. Wiedziała, że chce czegoś więcej, ale ile więcej? I czego on chciał? Może to była chwila, aby zebrać się na odwagę i zapytać.

Wstała na drżących nogach i podeszła do progu. W pierwszej chwili praktycznie nie słuchała, a potem zaczęła przysłuchiwać się z rosnącym zainteresowaniem, bo zdała sobie sprawę, że Joe rozmawia z Derrickiem, kumplem z komandosów, na temat obozu treningowego. Gdy się rozłączył, patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Co się stało? - zmarszczył brwi.

- Zamierzasz zrealizować plany związane z obozem.

- Aha. - Wzruszył ramionami, jakby to nie było nic wielkiego. - Omówiłem to z Mamą, twierdzi, że jej to odpowiada.

- Kiedy?

- Kilka dni temu.

- I nie pomyślałeś, żeby powiedzieć mi o tym? Wewnętrzna ściana, którą natychmiast postawił w sobie, oddzieliła ją od niego.

Machnęła ręką w stronę sypialni.

- Właśnie strofowałeś mnie za to, że nie mówiłam ci o swoich marzeniach piętnaście lat temu, a teraz sam realizujesz swoje za moimi plecami?

- To nie było za twoimi plecami. Powiedziałem, że o tym myślę.

- Ale nie, że zamierzasz to zrobić.

- To nie ma z nami nic wspólnego. - Podszedł do lodówki i wyjął cocacolę.

- Powiedziałam, że pomogłabym...

- Nie chcę twojej pomocy!

Spojrzał na nią z taką zaciętością w twarzy, że aż poczuła ból w piersi. Potem odwrócił się do blatu i otworzył puszkę.

- Po co marnować czas, który mamy dla siebie, na rozmowy o pracy?

- Bo to twoje marzenia. I nie zamierzałeś się nimi ze mną dzielić, chociaż ze sobą sypiamy.

- Jedno nie ma nic do drugiego.

- Och, wybacz, że mylę seks z intymnością.

- Maddy, nie rób tego. - Westchnął ciężko. - Z trudem odnajdujemy drogę w tym galimatiasie. Przeszłość nie zniknie tylko dlatego, że teraz się względnie dogadujemy.

Zagapiła się na niego.

- Powiedziałeś, że miłość to nie jest coś, na co trzeba zasłużyć. Jest albo jej nie ma. A co z wybaczeniem? Czy na nie trzeba zasłużyć? Jeśli tak, wyznacz mi zadanie. Powiedz mi, co mam zrobić. Jak mam zasłużyć na twoje zaufanie, skoro nie dajesz mi szansy?

- O co właściwie prosisz? Wiesz chociaż, czego oczekujesz po tym, co jest między nami? - Złość zmieniła jego twarz. - Nie pogrywaj ze mną, Maddy! Nie możesz przyjechać tu na jedno cholerne lato i oczekiwać, że natychmiast wskoczę w poważny związek.

- A czego ty oczekujesz?

- Przestań. - Wziął kilka głębszych oddechów, ale kiedy na nią spojrzał, jego oczy pałały. - Zaryzykowałem raz z tobą, skoczyłem na oślep i wylądowałam na twarzy. Nie proś, żebym znowu to zrobił. Teraz wolę wolniejsze tempo.

- Najwyraźniej - wściekła się - jesteś gotowy skoczyć z trampoliny tylko wtedy, gdy chodzi o coś, czego naprawdę chcesz. Najwyraźniej ja nie jestem aż tak ważna. - Już chciała wypaść z mieszkania, ale obróciła się. - Chcesz wolnego tempa? Dobrze. Nie ma sprawy. Rzeczywiście muszę trochę bardziej zaistnieć w twoim życiu, nim znowu podzielę się z tobą swoim ciałem. Bo do czasu, kiedy nie zdecydujesz się podzielić ze mną sobą, seks jest dla mnie odrobinę zbyt osobisty.

Ruszyła do wyjścia.

- Maddy...

- Zapomnij, Joe. Rozumiem, że boisz się, że zostaniesz zraniony. Cóż, witamy w klubie. Wszyscy się tego boimy. To część życia. Kiedy i jeśli zdecydujesz się dzielić ze mną czymś więcej niż seksem, daj mi znać.

Rozdział 14

Temat: Faceci to kretyni!!!

Christine: Ej, spokojnie, co się stało? Myślałam, że z Joem wszystko idzie jak po maśle?

Maddy wyjaśniła w mailu, że Joe zrobił dokładnie to samo, czego nie potrafił jej wybaczyć, i najwyraźniej tego nie dostrzegał. Obarcza ją winą za to, że nie może jej zaufać.

Christine: Masz rację. Faceci to kretyni.

Amy: Czekajcie. Nie osądzajmy tak pospiesznie. Maddy, co mówił Joe?

Christine: A kogo to obchodzi? Na razie się powściekamy. Potem będziemy dojrzałe. Na razie, Mad, śmiało możesz się wykrzyczeć. Obiecujemy, że jeśli wszystko ci się ułoży z panem Kretynem, to nie wykorzystamy niczego, co powiesz, przeciwko niemu.

Amy: Oczywiście, że może się przy nas wywrzeszczeć, ale chciałabym poznać zdanie Joego.

Maddy wybuchnęła płaczem, pisząc odpowiedź: Wspominałam wam ostatnio, dziewczyny, jak bardzo was kocham? Pewnie nie ma możliwości, żebyście przyjechały i żebyśmy się zobaczyły?

Christine: My też cię kochamy. Przyjechałabym w okamgnieniu, ale ciągle jestem na stażu. Amy?

Chwilę trwało, nim Amy napisała: Przykro mi, nie mogę. Naprawdę. Ale nie przygotuję tak szybko nikogo, żeby zajął się biurem. No i jeszcze moja babcia.

Maddy wiedziała, że Amy się wymiguje, ale przymknęła na to oko, pisząc: W porządku, Amy. Nie myślałam trzeźwo.

Christine dyplomatycznie zmieniła temat, żeby nie drążyć kwestii lęku Amy przed podróżą: Dobra, pomyślmy, co zrobić, żeby Joe pełzał przed tobą, kiedy przyjdzie dziś wieczór, myśląc, że zwykłe przepraszam pozwoli mu znowu wejść do twojego łóżka.

Tyle że Joe nie przyszedł tej nocy.

Następnego dnia Maddy zobaczyła go w jadalni. Wmaszerował, złapał tacę i walczył z jedzeniem, jakby chciał je zabić, a potem wyszedł.

Oczywiście koordynatorki zauważyły to i natychmiast pochyliły się ku sobie, szepcząc. Maddy miała ochotę krzyczeć. Zwierzanie się Amy i Christine to jedno, ale nie chciała, żeby Carol i reszta knuły, jak pogodzić ją i Joego.

W miarę jednak jak dni mijały, prawdopodobieństwo pogodzenia się stawało się coraz mniejsze. Przytłoczona tą myślą Maddy otworzyła laptopa.

Wiadomość: Jestem gotowa na dojrzałą rozmowę. Jakieś rady, jak to naprawić? Do bólu tęsknię za Joem. Przez chwilę wszystko układało się tak cudownie. Chcę tego znowu. O Boże, chyba naprawdę się w nim zakochałam.

Zawahała się przed naciśnięciem „wyślij”. Żołądek podszedł jej do gardła. Może powinna usunąć ostatnie zdanie? Powiedzenie tego sprawi, że uczucie stanie się prawdziwsze? Zmrużyła oczy i nacisnęła „wyślij”... Siedziała jak na szpilkach, czekając na odpowiedzi przyjaciółek.

Amy: Och, Maddy. Tak mi przykro, że cierpisz. Powiedziałaś Joemu, co czujesz?

Maddy: Dobry Boże, skąd! Żartujesz? Opowiedziałam wam trochę o nim. Jeśli wypowiem słowo na „k”, natychmiast postawi wszystkie bariery ochronne.

Christine: Nie masz pewności. Może po prostu czeka, aż powiesz to pierwsza. Może sobie myśli: „Na Boga, ostatnim razem ja nadstawiłem karku, teraz jej kolej”.

Maddy: To przerażająca myśl. Zwłaszcza że nie dał mi żadnych podstaw do myślenia, że chce czegoś poważnego. Sama nawet nie wiem, czy ja tego chcę. Mój dom, moja rodzina i wy obie jesteście w Austin. Co ja wyprawiam, zakochując się w facecie, który mieszka w innym stanie?

Christine: To się nazywa nędzna wymówka! Maddy, domy się sprzedaje, rodzina doprowadza cię do szaleństwa, a chociaż będzie nam brakować ciebie w czasie lunchów, przyjaźń nie może stawać na drodze miłości. Jeśli idzie o kryzys z Joem, to myślę, że powinnaś mu powiedzieć chociaż trochę o tym, co czujesz. Nie musisz używać wielkiego słowa na „m”, ale coś mu powiedz.

Maddy: Jak mam to zrobić, kiedy on się do mnie nie odzywa?

Christine: Jezu. Poczekaj, aż dzieci zasną, zapukaj do jego drzwi, a kiedy otworzy, powiedz: „Heja, Joe, pogadajmy”.

Maddy gapiła się na list Christine przez kilka długich minut, nim zamknęła z trzaskiem laptopa. Łatwo radzić, gdy samemu nie trzeba tego zrobić.

Zdała sobie sprawę, że słońce już zachodzi, i wyszła na balkon. Brzmienie i zapach gór o zmierzchu wypełniły jej zmysły. W dole, w obozie, zobaczyła światła palące się w mieszkaniu Joego.

Może Christine miała rację. Może Joe chciał, aby wykonała pierwszy ruch. Próbowała wyobrazić sobie, co powie i jak on może na to zareagować. Strach narastał w niej ze zdumiewającą szybkością. Serce waliło jak oszalałe, dłonie pociły się. Czy to właśnie czuł Joe te lata temu, gdy zbierał się na odwagę, aby się oświadczyć?

A ona mu odmówiła.

Poczuła takie wyrzuty sumienia, że aż się skrzywiła.

A jeśli teraz stanie się odwrotnie? Jeśli odważy się powiedzieć mu, że go kocha, a on ją odrzuci?

Patrzyła przez dłuższą chwilę na światła w biurze, podczas gdy cienie się wydłużały, a powietrze stawało coraz chłodniejsze. W końcu obozowiczki dyżurujące przy fladze ruszyły do masztu obok wielkiego dzwonu. Przez głośniki płynął głos Mamy odmawiającej wieczorną modlitwę, podczas gdy dziewczynki opuściły flagę i złożyły. Potem rozległ się capstrzyk, delikatna i cicha wersja, która zwykle brzmiała dla Maddy bardzo kojąco.

Dzisiaj wydała jej się płaczliwa, że aż jej się serce ścisnęło. Patrzyła, jak dziewczynki oddalają się od masztu. Patrzyła, jak Mama wychodzi z biura, wsiada do samochodziku i rusza do domku właściciela na wzniesieniu przy bramie. Pragnęła zobaczyć, jak Joe wychodzi i idzie w kierunku Warsztatu jak co wieczór przez miniony magiczny tydzień.

Niebo ciemniało, a powietrze chłodniało. W końcu wróciła do środka, gdzie przeleżała bezsennie większość nocy. Wąskie łóżko wydawało się takie ciasne, gdy był w nim Joe. Nieraz śmiali się z tego powodu. Teraz wydawało się zdecydowanie zbyt puste.

Jej przyjaciółki miały rację. Musiała wykonać pierwszy ruch. Skoro sen ją opuścił, szukała w głowie sposobu na zrobienie pierwszego kroku. Gdyby tylko wiedziała, dokąd ją zaprowadzi. Dlaczego miłość musi być tak przerażająca i bolesna?

Następnego wieczoru Joe gapił się na papiery przed sobą, żałując, że nie pomagają mu nie myśleć o Maddy. I o pokusie, aby pójść do Warsztatu i błagać, żeby wpuściła go do łóżka. Wszystko układało się tak idealnie. Nie mogłoby tak zostać?

Patrzenie, jak odchodzi pod koniec lata, będzie i tak wystarczająco trudne. O ile boleśniejsze by było, gdyby wpuścił ją do swojego życia. Gdyby pozwolił jej być częścią planów obozu treningowego, stałyby się kolejną rzeczą przypominającą mu o niej. Nie rozumiała tego?

Usłyszał chrzęst żwiru na parkingu i podniósł głowę. Ku swojemu zdziwieniu zobaczył matkę. Zerknął na zegarek.

- Trochę za wcześnie jak na capstrzyk, prawda?

- Pomyślałam, że wpadnę z wizytą. Ostatnio było tyle pracy, że ledwie mieliśmy okazję porozmawiać.

- Tak? - Spiął się.

Za każdym razem, gdy Mama Fraser chciała porozmawiać, rzeczywiście miała coś do powiedzenia.

- Tak.

Uśmiechając się, siadła na krześle między biurkiem a tylnymi drzwiami. Nad doliną zapadał wieczór. Joe słyszał, jak obozowiczki bawią się w przeciąganie liny na boisku, korzystając z wolnego czasu między kolacją a gaszeniem świateł.

- Byłam na górze, w Warsztacie, na herbacie u Madeline. Pokazała mi kilka prac, które przygotowała na wystawę. Ta dziewczyna ma prawdziwy talent!

- Tak, wiem.

Żołądek zacisnął mu się na samo wspomnienie imienia. Mama pochyliła się i położyła przed nim kopertę.

- Prosiła, żebym ci to oddała.

- Co to jest?

Zmarszczył brwi, patrząc podejrzliwie na kopertę. Zważywszy, jak napięte ostatnio były ich stosunki, to mogło być wszystko, od zjadliwej notki mówiącej mu, żeby się wypchał, po rezygnację. Myśl o tym ostatnim sprawiła, że poczuł ogarniającą go panikę. Widywanie jej codziennie zabijało go po trochu, ale było lepsze niż niewidywanie jej w ogóle.

- No? - popędzała go matka. - Nie otworzysz? Przygotował się na słowa „Drogi Johnie, pieprz się” i otworzył kopertę nożem. Potem zagapił się na wydrukowaną kartkę.

- To zaproszenie na wystawę Maddy.

- Zgadza się.

Poczuł przypływ nadziei, a potem pojawiła się frustracja.

- Co? Nie mogła się wysilić i sama mi to doręczyć?

- Po tym, jak ostatnio się zachowywałeś? - Matka uniosła brew. - Może nie chciała, żebyś na nią warczał.

Zacisnął zęby.

- Nie warczałem na nią.

- Nie? - zachichotała, a potem westchnęła. - Może i nie, ale jasno dałeś do zrozumienia, że nie życzysz jej tu sobie.

- Powiedziała ci to?

Zwalczył pokusę, żeby się zerwać i zacząć chodzić.

- Nie. Ale mam oczy. Od ponad tygodnia zieje od ciebie chłodem. - Ze smutkiem pokręciła głową. - A już myślałam, że zaczęło się między wami układać.

- Układało się, dopóki ona...

- Dopóki ona co?

- Nic. - Poprawił stos papierów na biurku.

- Joe, chcesz, żeby Maddy wyjechała?

- Nie! - Przerażenie sprawiło, że serce zabiło mu szybciej. - Chcę...

- Czego?

„Wszystkiego! - prawie wykrzyczał. - Chcę, żeby mnie kochała, tym razem naprawdę. Tak jak ja kochałem ją, tak, że prawie to mnie zżarło od środka. Chcę, żeby mnie kochała tak jak Nigela dziwaka”.

Sama myśl o tym imieniu sprawiła, że chciał coś rozszarpać. Zamiast tego znowu przekładał papiery.

- Jeśli Maddy przysłała cię tutaj jako pośrednika, to powiedz jej, że nie ma powodu, by wyjeżdżała. Jestem w stanie uszanować granice, które wyznaczyła.

- Chcesz powiedzieć, że to od niej zieje chłodem?

- To nie takie proste. - Przetarł twarz ręką. - Posłuchaj, doceniam twoją troskę, ale naprawdę niezręcznie czuję się, rozmawiając o pewnych rzeczach z matką.

- Ach. - W jej oczach pojawił się rozumiejący błysk. - Odstawiła cię.

- Mamo. - Gorąco rozlało mu się po szyi. - Proszę. Zaśmiała się.

- Nic dziwnego, że chodzisz taki naburmuszony.

- Nieprawda.

- Niech ci będzie, humorzasty. Brak seksu często tak wpływa na facetów.

Spiorunował ją wzrokiem.

- Uparłaś się, żeby o tym rozmawiać, co? Poprawiła się na krześle.

- A może daruję ci rozmowę i opowiem historię?

- Jak wolisz. Wrócił do papierów.

- Pamiętam, jak poznałam Pułkownika.

Słysząc znajome słowa, jęknął na głos, chociaż lubił tę historię. Nie cierpiał tylko tego, że Mama za każdym razem opowiadała ją w innym celu.

- To było na tańcach USO w czasie wojny. Niewiele osób uważało go za szczególnie przystojnego nawet wtedy. Ale... - Przechyliła głowę, jakby wyobrażała go sobie, a jej twarz zajaśniała. - Nie można było mu się oprzeć.

Joe zmrużył oczy.

- Ostatnim razem, kiedy opowiadałaś tę historię, był „przerażający”.

- To też. - Roześmiała się. - Nadal go widzę, jak wchodzi do sali, krzywiąc się do wszystkich. Pozostałe dziewczyny za bardzo się bały, żeby podejść i się przywitać, chociaż po to właśnie tam byłyśmy: aby żołnierze poczuli się jak w domu. By chociaż na trochę zapomnieli o wojnie. Więc przyglądałam mu się przez dłuższy czas. Dość długo, aby zauważyć, że patrzył na tańczące na parkiecie pary z dziwną mieszanką strachu i tęsknoty. Potem spojrzał na nas, dziewczyny, i skrzywił się jeszcze bardziej. W końcu zdałam sobie sprawę, że bał się nas jeszcze bardziej niż my jego. - W jej oczach zabłysł uśmiech. - Więc podeszłam prosto do niego, a kolana się pode mną uginały, bo jeśli jednak się myliłam? Może był tak wredny, jak na to wyglądał. Nie miałam gwarancji, że nie odgryzie mi głowy. Tak to właśnie jest między mężczyznami i kobietami. Wielki strach i żadnej gwarancji.

Joe z zakłopotaniem zmarszczył brwi.

- Już doszliśmy do morału tej historii?

- Dobry Boże, skąd! Morał będzie na końcu. Na czym stanęłam?

- Poprosiłaś Pułkownika do tańca, tyle że wtedy nie był jeszcze pułkownikiem. Był majorem Patrickiem Fraserem.

- Racja. Zapytałam, czy by nie zatańczył. Spojrzał na mnie z góry. - Odchyliła do tyłu głowę, patrząc w górę, a potem zerknęła w bok na Joego. - Nawet zanim jeszcze kości mi się skurczyły, nie byłam zbyt wysoka. A wiesz, co on powiedział?

Joe zniżył głos do głębokiego basu:

- Nie jestem pewien, czy to rozsądne, proszę pani, bo moje stopy są większe od całej pani.

Skinęła głową.

- Więc zaproponowałam, żebyśmy usiedli i porozmawiali. Tego wieczoru jako ostatni wyszliśmy z potańcówki, a i tak dopiero, gdy nas praktycznie wyrzucili. Major Patrick Fraser odprowadził mnie do samochodu. Całą drogę przez wielki, pusty parking nie odezwaliśmy się do siebie nawet słowem. Myślałam, że to może przeze mnie, bo gdy wychodziliśmy, trochę się z nim droczyłam z powodu wielkich stóp. Później przyznał mi się, że milczał, bo tak bardzo chciał mnie pocałować, że aż mu się kolana trzęsły. Wyobraź sobie. - Wyszczerzyła zęby. - Pułkownikowi trzęsły się kolana.

- To się zdarza najlepszym facetom. - Joe skrzywił się do matki.

- O tak. - Ukryła rozbawienie. - Kiedy doszliśmy do mojego samochodu, zebrał się na odwagę i zapytał, czy może mnie pocałować. Powiedziałam, że tak, oczywiście, bardzo rzeczowo, spodziewając się całusa na pożegnanie. Ale kiedy mnie pocałował... - Poklepała się po sercu, a jej oczy się zamgliły. - Och, kiedy mnie pocałował... wiedziałam. Po prostu wiedziałam, że to mężczyzna dla mnie i że niezależnie od tego, jak się ułoży przyszłość, będę go kochała tak długo, jak mi Bóg pozwoli.

Znowu spojrzała na Joego i już wiedział, że nadszedł właściwy moment: zaraz usłyszy morał historii.

- A teraz wyobraź sobie, że nie zebrałabym się na odwagę i nie poprosiłabym go do tańca albo on nie odważyłby się i nie pocałowałby mnie na dobranoc. Może znaleźlibyśmy szczęście gdzie indziej, ale jestem przekonana, że nie byłoby nawet porównywalne. Niektóre rzeczy są nam po prostu pisane. Co nie znaczy, że szczęście samo wpadnie ci w ręce. Trzeba poradzić sobie ze strachem, żeby na nie zasłużyć, a potem, gdy już się je zdobędzie, codziennie pielęgnować.

- I ty myślisz, że jesteśmy sobie z Maddy pisani?

- A jak ty uważasz?

- Uważam, że nie zawsze układa się tak, jakbyśmy chcieli. I czasem nie wystarczy, że się kogoś kocha. Popatrz na Jimmy'ego - stwierdził, mając na myśli jednego ze starszych podopiecznych Mamy, który opuścił dom Fraserów na długo przed pojawieniem się Joego. Gdy ostatnio o nim słyszał, Jimmy odsiadywał drugi wyrok w więzieniu. - Dałaś mu tę samą miłość co reszcie, ale nawet to nie wystarczyło. Nie powiesz chyba, że cię nie zranił.

Zamyśliła się i pokiwała głową.

- Boli mnie, gdy myślę o Jimmym, ale z jego powodu, nie mojego. Nie żałuję, że otworzyłam dla niego dom i serce. Daliśmy mu z Pułkownikiem wszystko, co potrafiliśmy. Ale zrobiliśmy to z własnej woli. Nie doczepialiśmy do tego etykietki z ceną. Nie zastrzegaliśmy sobie, że Jimmy musi coś zrobić z tą miłością, aby nas zadowolić.

- Ale zranił cię.

- O wiele bardziej zranił siebie. - Jej bladoniebieskie oczy świdrowały go. - Joe, miłość może być i radosna, i bolesna. Jak w wesołym miasteczku. Możesz wsiąść na karuzelę, pokręcić się miło i niespiesznie albo wskoczyć na górską kolejkę z jej wzlotami i upadkami. Taka karuzela ma sporo zalet. To właśnie mieliśmy z Pułkownikiem. Cudowna przejażdżka dająca zadowolenie i przynosząca parę niespodzianek. I Bogu za to dzięki, bo wy, chłopcy, byliście jak górska kolejka. Nie zawsze było zabawnie. Nie będę cię okłamywać: niejeden raz miałam ochotę po prostu zacząć wrzeszczeć. Ale koniec końców cieszę się, że zaliczyłam wszystkie atrakcje wesołego miasteczka, nie tylko karuzelę i nie tylko górską kolejkę.

- Ja wolałbym karuzelę.

- Wiem.

Jej pełna zrozumienia twarz złagodniała. Większość osób zdziwiłaby się, słysząc takie słowa w ustach kochającego dreszczyk emocji Joego Frasera, komandosa, eksperta od materiałów wybuchowych uzależnionego od adrenaliny. Jeśli jednak idzie o związki, nim osiągnął dorosłość, tyle się najeździł górską kolejką, by mieć dość do końca życia.

I to właśnie przerażało go w Maddy. Była największą, najwspanialszą kolejką w wesołym miasteczku, z rozbłyskującymi światełkami i dźwięczącymi dzwonkami. Przyciągała go, budząc w nim łęk i podziw, tęsknotę i przerażenie - zupełnie jak w dziecku patrzącym na górską kolejkę.

- Chodzi o to, że - matka pochyliła się i poklepała go po ręce - nie zawsze masz wybór. Poza tym nie dowiesz się, jak dzika jazda cię czeka, dopóki nie wsiądziesz. Tym razem Maddy może cię zaskoczyć.

- Albo nie. - Opadł na oparcie krzesła. - Dlatego nie zamierzam narysować sobie dziesiątki na piersi i powiedzieć jej, żeby strzelała. Nie bez powodu wymyślono kamizelki kuloodporne.

- Joe. - Wykrzywiła pomarszczoną twarz. - Jeśli powiesz Maddy, że wpuścisz ją do serca, jeśli spełni pewne warunki, to znaczy, że nie nauczyłeś się o miłości tyle, ile miałam nadzieję ci przekazać.

- Boże. - Schował twarz w dłoniach. - Nie cierpię, kiedy masz rację.

- Wiem. A teraz co do tej wystawy...

Opuścił ręce i skrzywił się ostrzegawczo. Matka kompletnie to zignorowała.

- Mam nadzieję, że będę mogła jechać razem z tobą, bo jazda nocą nie sprawia mi już takiej przyjemności jak kiedyś.

Słysząc te słowa, uniósł brwi.

- Przyznajesz, że stanowisz zagrożenie na drodze?

- Nie. - Wyprostowała się na całą długość drobnego ciała. - Powiedziałam tylko, że nie lubię już jeździć nocą.

- Bo nie widzisz po ciemku.

- Bardzo dobrze widzę - upierała się. - I jeśli nie chcesz mnie zawieźć, to bez łaski, sama pojadę.

- Nie wygłupiaj się. Oczywiście, że cię zawiozę.

- Dobrze. - Rozpromieniła się i wstała. - A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko, do czasu wieczornej modlitwy popatrzę, jak dziewczynki się bawią.

Dopiero gdy wyszła, zdał sobie sprawę, jak gładko nim manipulowała. Miał trzydzieści trzy lata, a Mama Fraser nadal wiedziała, gdzie przycisnąć guzik.

Boże, jak ją kochał.

Kochać. Zmarszczył czoło przy tym słowie. Czy miał w sobie to, czego trzeba, aby kochać tak jak ona? Żeby kochać bezwarunkowo, absolutnie, bez stawiania ograniczeń, nie mając gwarancji, czy przyniesie to przyjemność, ból, czy jedno i drugie?

Wziął zaproszenie. Pomyślał o Maddy i tęsknota aż go zabolała. Czy pisane mu było kochać tę kobietę przez całe życie? Przyjmując i przyjemność, i ból, jakie mu przyniesie? Dlaczego w miłości tak niewiele rzeczy podlegało wyborowi? To było naprawdę beznadziejne. Nie chciał kochać tej kobiety.

„Tak, ale już ją kochasz”.

Pytanie tylko, co zamierzał z tym zrobić.

„Ożeń się z nią, idioto”.

Ta odpowiedź pojawiła mu się nagle w głowie, prawie pozbawiając go tchu. Już raz mu się nie udało. W tej chwili nawet się do siebie nie odzywali, więc oświadczyny nie wchodziły w grę. Musiał najpierw przygotować grunt. I to bardzo solidnie.

Potrzebował planu działania. Aha, pokiwał głową, gdy myśl nabierała kształtów. Ostatecznym celem było uczynienie Maddy stałym elementem jego życia. Dojdzie tam, przechodząc kolejne fazy.

Faza pierwsza: Wrócić do tego, co już mieli.

Faza druga: Sprawić, aby została w Santa Fe.

Faza trzecia: Włożyć jej obrączkę na palec.

Serce zabiło mu szybciej na wspomnienie porażki, ale już otrzymywał zadania, które wydawały się nie do wykonania. Musiał tylko skupić się na tym, co ma w danej chwili robić. Nie wybiegać zbyt daleko w przyszłość.

Pierwszy krok w fazie pierwszej oznaczał naprawienie niezręcznej sytuacji.

Maddy siedziała razem z Daną przy stole obozowiczek. Jadła lunch, kiedy podniosła wzrok i zobaczyła, że obok niej stoi Joe z tacą. Na ten widok podskoczyła i prawie wypuściła widelec.

- Cześć - powiedział zwyczajnie, jakby nie mieli za sobą kilku cichych dni.

- Cześć - zdołała odpowiedzieć.

Spuścił wzrok na chwilę, a potem znowu na nią spojrzał.

- Zauważyłem, że na zaproszeniu proszą o potwierdzenie.

- Tak?

- Chciałem ci powiedzieć, że zadzwoniłem do Sylvii i powiedziałem, że przyjedziemy z Mamą.

- Och. - Nadzieja i ulga natychmiast ją wypełniły, zamieniając się w ciepło oblewające twarz. - Cieszę się.

Skinął głową.

- Chciałem ci tylko to powiedzieć.

- Brawo, dziewczyno.

Westchnęła z uśmiechem. Pierwszy raz nie obchodziło jej ile, osób zna szczegóły z ich miłosnego życia. Zaproponowała gałązkę oliwną i Joe ją przyjął.

Rozdział 15

Ponieważ sukces wymaga ciężkiej pracy, warto czasem pójść po linii najmniejszego oporu.

Jak wieść idealne życie

W dniu wystawy Maddy miała tyle zajęć, że prawie nie zwracała uwagi na nerwowo zaciskający się żołądek. Ponieważ Mama zgodziła się przejąć jej obowiązki w Warsztacie, miała cały dzień dla siebie i mogła pomóc pracownikom galerii w przygotowaniach.

Jedną z wnęk na tyłach przeznaczono na jej prace. Wraz z Juanitą zdjęły wszystko ze ścian i zaczęły rozwieszać obrazy, wypełniając przestrzeń żywymi krajobrazami, barwnymi kwiatami polnymi i dramatycznymi widokami chmur.

- Rety - powiedziała Juanita, odsuwając się krok, żeby ocenić, jak im idzie praca. - Wyglądają wspaniale. Już ci mówiłam, jak bardzo podobają mi się rzeczy, które przywiozłaś, ale powieszone po prostu rzucają na kolana.

- Dzięki. Chłopcy z warsztatu ramiarskiego odwalili wspaniałą robotę.

- To coś więcej - upierała się kierowniczka galerii. - Nie żartowałaś, kiedy powiedziałaś, że jesteś dobra w robieniu wystaw.

- Dlatego zaproponowałam pomoc. - Z miarką w ręku Maddy kręciła się wokół rozłożonych na podłodze oprawionych prac.

Sylvia i kilku ramiarzy pracowali w pozostałych niszach. Przechylając głowę, Maddy zerknęła na miarkę, żeby ustalić, gdzie wbić następny gwóźdź.

- Inni artyści rzadko coś takiego robią. - Juanita zapisała cyfry na kawałku tektury. - Nie żebyśmy mieli coś przeciwko. Ich zadanie to tworzyć sztukę. Nasze to pokazywać ją i sprzedawać. Szczerze mówiąc - Juanita zniżyła głos - większość z nich nie poradziłaby sobie, nawet gdybyśmy pozwolili im spróbować.

- Wieszanie prac w galerii to sztuka sama w sobie. - Maddy wyjęła gwóźdź z kieszeni koszuli, którą włożyła do wystrzępionych dżinsów.

- Dobrze powiedziane - zaśmiała się Juanita.

Kiedy Maddy zaczęła wbijać gwóźdź, zdała sobie sprawę, jak bardzo tęskniła za tym światem, nie tylko za samą sztuką, ale też za urządzaniem wystaw i sprzedażą. Oprowadzanie klientów po galerii to coś więcej niż wymienianie cen. To przedstawienie: opowiada się historie o każdym artyście, o każdym obrazie, o tym, jak prace łączą się z innymi dziełami; zaprojektowanie wystawy przypomina budowanie scenografii.

- Co teraz? - Juanita zapytała, kiedy skończyły wieszać prace Maddy.

Maddy rozejrzała się.

- Wstawmy tu kilka brązów, żeby dodać wymiarów. Wspólnie przytargały piedestały z pni drzewa i ustawiły na nich rzeźby z brązu.

- Idealnie - stwierdziła Maddy, otrzepując ręce.

Sala wyglądała jak galeria przy Canyon Road. Do wystawy zostały już tylko trzy godziny, Maddy nie miała więc zbyt wiele czasu, żeby rozmyślać o nadchodzącym wieczorze i o Joem. Przez ostatnie dwa dni zachowywał się wobec niej nieco przyjaźniej, ale nadal potrzebna była poważna rozmowa. Wymyśliły więc z Mamą plan, dzięki któremu Maddy mogła zostać sam na sam z Joem dziś wieczór po wystawie.

Żołądek zacisnął jej się nerwowo. Przycisnęła go dłonią.

- Pomóc ci z resztą prac?

- Nie, zostały tylko ceny do powieszenia i posprzątanie. Angelina! - Juanita zawołała siedmioletnią wnuczkę Sylvii. - Możesz tu zamieść, jeśli chcesz.

- Dobra!

Pełne zapału dziecko, które przez cały dzień bardziej przeszkadzało, niż pomagało, przybiegło ze szczotką większą od siebie. Juanita zerknęła na zegarek.

- Może pójdziesz się przebrać? Sylvia chce mieć do katalogu zdjęcia z tobą, jak stoisz przed Wschodem w kanionie. Powinniśmy to zrobić, zanim zacznie się młyn.

Nie mając wyboru, Maddy wyszła z galerii na tyły, do hałaśliwego warsztatu ramiarskiego i pomieszczeń biurowych.

Gdyby Obrazy Zachodu były kobietą, galeria byłaby jej twarzą: pięknie przygotowaną na pokaz dla całego świata, ale to zaplecze byłoby jej sercem i duszą, jasne, głośne i pulsujące życiem. Dzisiaj serce biło w szaleńczym rytmie, kiedy pracownicy desperacko starali się oprawić ostatnie kilka obrazów na wystawę. Jarzeniowe światło zalewało odsłonięte, metalowe krokwie, kawałki tektury walały się po podłodze jak ogromne konfetti. Z głośników ryczał ostry rock, który dokładał się do syku powietrza ze sprężarek zdmuchujących kurz ze szkła i niepokojących strzałów z pistoletu do gwoździ.

Maddy uśmiechnęła się, słysząc tę rwaną, cudowną symfonię, gdy szła do biur handlowych i łazienki dla pracowników. Tam znalazła sukienkę, którą zamierzała włożyć, wiszącą w torbie z pralni. Podniecenie i niepokój burzyły się w jej brzuchu, gdy wzięła sukienkę i pomyślała o nadchodzącym wieczorze.

Joe stanął jasnobłękitnym wozem matki w kolejce samochodów czekających na wjazd na parking przed Obrazami Zachodu.

- Zapowiada się spory tłum.

- Z pewnością - zgodziła się radośnie Mama Fraser. Pochylił głowę, żeby przyjrzeć się całości. Lampiony świeciły na dachu, a maleńkie, białe światełka okrążały kolumienki ganku. Jaśniejsze światło wylewało się przez wielkie okna frontowe. Wewnątrz dostrzegł śmietankę artystycznego świata Santa Fe: kolekcjonerów, właścicieli galerii, artystów.

- Sylvia miała genialny pomysł z tajemniczą artystką.

- Maddy musi cieszyć się z tych tłumów - stwierdziła Mama. - I denerwować się, jak wypadnie.

- Na pewno.

Jednak nie tylko Maddy się denerwowała. Joemu udało się zaliczyć pierwszy krok fazy pierwszej. Dziś miał nadzieję wykonać drugi krok w kierunku przywrócenia poprzedniego stanu rzeczy.

Kolejka samochodów ruszyła. Wjechał na miejsce dla niepełnosprawnych w pobliżu drzwi frontowych, a potem zwrócił się do matki:

- Tym razem poczekaj, aż otworzę ci drzwi, dobrze?

- Nie wygłupiaj się. - Siłowała się drżącymi rękoma z klamką. - Dam sobie radę.

- Mówię poważnie - rzucił zniecierpliwiony.

Ta uparta kobieta nigdy nie pozwalała bez walki, żeby cokolwiek dla niej zrobił. Mniej pewny siebie mężczyzna czułby się w jej obecności jak pozbawiony męskości, a ona nawet nie wiedziałaby, jak go uraziła.

Matka skrzywiła się, ale złożyła ręce na znak rezygnacji. Zadowolony wyszedł z samochodu na chłodne, wieczorne powietrze. Głosy gości w galerii oraz odgłos zatrzaskiwanych drzwi samochodowych ostro kontrastowały z ciszą wieczoru na pustyni. Ponad nim narastał zmierzch. Joe otworzył drzwi pasażera.

- Widzisz, to wcale nie bolało.

- Wcale - zgodziła się z uśmiechem, który nic nie znaczył. Następnym razem będzie tak samo. Zaakceptował to z tą samą cierpliwością, z jaką patrzył na jej gramolenie się z samochodu. Laska zaplątała jej się między nogami, ale Mama wysiadła, nie potykając się.

- No dobrze. - Poprawiła żakiet z jedwabiu, który włożyła do czarnych spodni i ortopedycznych butów. - Chodźmy poudzielać się towarzysko.

Joe ukrył uśmiech, gdy szli przez parking. Jego matka nie mogłaby być snobem z artystycznego światka, nawet gdyby chciała. Podobało jej się wszystko, począwszy od malunków palcami dzieci z obozu, skończywszy na obrazach z jego kolekcji. Gdy tylko otworzył drzwi, zalał ich hałas z galerii.

- Joe. - Sylvia stała gotowa, aby witać gości. - Cieszę się, że się zjawiłeś.

- Nie mógłbym tego przegapić. - Rozejrzał się po tłumie w poszukiwaniu Maddy, ale nie zobaczył jej. - O ile się nie mylę, nie poznałaś jeszcze mojej matki.

- Nie. - Sylvia wyciągnęła dłoń w turkusach i srebrze. - Pani syn ma doskonały gust, jeśli idzie o sztukę... i artystów, ponieważ to on przyprowadził do nas Maddy. Co za skarb! Wszystkim podobają się jej prace.

- Oczywiście, że tak. - zgodziła się Mama. - Madeline zawsze była niezwykła.

- Nie będę się zaprzeczać.

Sylvia wskazała na stół do ramowania, który zamieniono w bufet. Wokół zgromadził się spory tłum. Ludzie nakładali na talerze przekąski i brali od kelnera kieliszki z winem.

- Może poczęstujecie się czymś i rozejrzycie?

- Dzięki.

Joe wskazał Mamie, żeby szła pierwsza, i ruszył za nią, gdy pojawiła się Maddy.

Rozmawiała ze starszą parą i szła tyłami zatłoczonej galerii. Joe skupił się na niej, wszystko inne widząc jak przez mgłę. Patrzył, jak idzie, wyłapywał ją w prześwitach między ludźmi. Urodę włosów podkreślał żakiet w bogatych, ziemistych odcieniach, ręcznie malowany w stylizowane indiańskie konie i obrębiony skórzanymi frędzlami.

Tłum się rozdzielił i Joe dojrzał sukienkę w miedzianym kolorze, którą włożyła pod żakiet. Spływała od szerokiego dekoltu, przez wciętą talię i ładnie rozszerzające się biodra niemal do kostek. Stroju dopełniały seksowne sandały na siedmiocentymetrowych obcasach.

Dźwięk śmiechu sprawił, że jego wzrok powędrował znowu ku jej twarzy.

Serce mu się zacisnęło.

To była taka Maddy, jaką zawsze sobie wyobrażał. Radosne, olśniewające centrum świata artystycznego. W sercu Joego mieszała się duma i zwątpienie. Duma, bo Maddy wypełniała swoje przeznaczenie, i zwątpienie, czy to przeznaczenie obejmowało również jego osobę.

- O, znowu - westchnął ktoś ze złością.

- Hm, co?

Joe odwrócił się i zobaczył stojącą obok Juanitę z rękoma na biodrach.

- Madeline. - Sfrustrowana kierowniczka galerii wskazała na Maddy. - Cały czas odciąga klientów od własnych prac i przedstawia innym artystom. Przyznaję, jestem zachwycona, bo dziś wieczór załatwiła sprzedaż czterech oryginałów, ale żałuję, że to nie jej oryginały. Miała być naszą nową gwiazdą, a nie asystentką działu sprzedaży.

Joe spojrzał znowu na Maddy. Przyglądał się, jak wskazuje różne obrazy na ścianie, gestykuluje, mówiąc. Robiła właśnie to, o czym mówiła Juanita: sprzedawała obrazy innych artystów.

- Ale jest w tym dobra. - Juanita skinęła głowa. - Trzeba jej to przyznać. Naprawdę dobra.

- I absolutnie nieznośna.

Ruszył przed siebie, zerkając tylko w stronę matki przy bufecie. Podszedł do Maddy, która opowiadała o obrazie przed sobą.

- Cześć, Maddy.

Odwróciła się do Joego, który stał dokładnie za nią. Wiedziała, że przyjechał; dostrzegła go i jej serce zrobiło kilka salt, ale nie spodziewała się, iż podejdzie prosto do niej. Układało się między nimi lepiej, ale nie aż tak dobrze.

- Joe. Tak się cieszę, że przyjechałeś.

- Ja też. - Odwrócił się do starszej pary. - Państwo Coltonowie, jak się państwo bawią dziś wieczór?

- Dobrze, naprawdę dobrze - odparł pan Colton. - A jak się podoba naszej wnuczce letni obóz?

- Fantastycznie się bawi, a teraz, jeśli państwo pozwolą... - Joe objął ją w talii. - Muszę porozmawiać z Madeline.

Zręcznie zabrał ją od Coltonów i poprowadził przez tłum niczym tancerz. Jego dotyk przyprawił ją o lekki zawrót głowy do tego stopnia, że nie zapytała, co jest grane. Kiedy szli, rozglądał się po obrazach, aż wreszcie dostrzegł niszę z jej pracami. Ruszył w ich stronę, z Maddy przy boku, z dłonią na żebrach wyczuwalnych pod żakietem. Kiedy doszli na miejsce, zatrzymał ją przez Wschodem w kanionie. Ustawił ją dokładnie przed tą pracą z rękoma na biodrach i odsunął się na krok.

- O tak. - Skinął głową. - Od razu lepiej.

- Co? - Zmarszczyła czoło, gdy zabrał rękę. A potem odzyskała jasność myślenia i zdjęła ręce z bioder. - O co chodzi?

Podszedł bliżej i zniżył głos, gdy minęło ich kilku znawców sztuki.

- O ciebie.

- O mnie?

Odwrócił się do młodej pary podziwiającej jeden z jej rysunków.

- Wspaniałe prace, prawda? Poznaliście już autorkę? To Madeline.

Natychmiast weszła w rolę sprzedawcy, próbując zapomnieć o tym, że chwali własne prace. Gdy para wysłuchała już dość, żeby teraz potrzebować odrobiny prywatności, odsunęła się, odciągając ze sobą Joego.

- Co robisz? Prawie sprzedałam obraz.

- Masz sprzedawać własne prace. A przynajmniej rozmawiać z miejscowymi właścicielami galerii. - Rozejrzał się. - Których jest tu pełno.

- Nie musisz mi przypominać. Przycisnęła ręce do brzucha.

Przyjrzał jej się uważnie z nieodgadnioną twarzą.

- Może wypijesz kieliszek wina?

- Myślałam, że to sprzeczne z regułami obozu, nawet po godzinach pracy.

- Czasem czuję nieprzepartą chęć, aby złamać jedną albo dwie zasady tylko po to, żeby udowodnić, że nadal jestem sobą.

- Dobrze wiec. - Wypuściła głośno powietrze. - Chętnie napiłabym się teraz wina.

- Poczekaj. - Podniósł dłoń. - Zostań tu.

- Nie jestem psem - zaśmiała się.

- Mówię poważnie, zostań.

Uśmiechnęła się i poklepała się po sercu, patrząc, jak Joe odchodzi. „O rety”. Jakby nie dość się działo, żeby krew szybciej jej krążyła w żyłach, to jeszcze on wyglądał obłędnie w czarnych spodniach, ciemnofioletowej koszuli i srebrnym indiańskim bolo zamiast krawata. Kolor koszuli sprawiał, że skóra wydawała się jeszcze ciemniejsza, włosy czarniejsze, a oczy bardziej brązowe.

W każdym calu był współczesnym odpowiednikiem indiańskiego wojownika. Zalała ją fala gorąca na myśl, że znowu mógłby znaleźć się w jej łóżku. A dokąd stamtąd mogli dojść... Cóż, musi poczekać i się przekona.

Rozdział 16

Przy takiej liczbie ludzi kręcących się przy poczęstunku Joe długo musiał czekać na drinka. Wymienił kilka zdań z kolekcjonerami sztuki, których spotkał niegdyś na innych wystawach, a potem wpadł na kolejną parę, która wysłała dziecko na obóz. Ci stanowili pewien problem; nie orientował się, czy wiedzieli o zakazie picia, nie zamierzał ryzykować. Poczekał, aż sobie pójdą, sprawdził, że Coltonowie rozmawiają z jego matką plecami do niego, i podsunął barmanowi dwa kieliszki. W końcu miał w rękach białe wino i ruszył z powrotem do Maddy. Jeśli wszystko tego wieczoru pójdzie dobrze, przejdą od zwykłych pogaduszek do prawdziwej rozmowy.

Na tę myśl żołądek mu się zacisnął. Dlaczego związki wymagają tylu rozmów? Kobiety niby mają intuicję. Nie mogą się zorientować, co się dzieje z facetem, i nie kazać mu tego wypowiadać na głos? Chociaż niektórzy faceci, tacy jak Derrick, nie mieli kłopotu z mówieniem, nawet gdy w grę wchodziły naprawdę osobiste sprawy. Może powinien zacząć od czegoś niezbyt osobistego, by podtrzymać rozmowę na poziomie przyjacielskim i lekkim. A potem, przed wyjściem, zapytałby, czy po wystawie mógłby przyjść porozmawiać do Warsztatu, ponieważ środek zatłoczonej galerii nie jest do tego najlepszym miejscem.

Z odległości kilku kroków dostrzegł, że Maddy słuchała wysokiej, smukłej kobiety, która najwyraźniej podziwiała jeden z jej rysunków. Dobrze, będą mieli z Maddy bufor, aby przetrwać następne kilka minut. Kiedy podszedł bliżej, zauważył jednak dwie rzeczy. Kobieta nie wyglądała na kolekcjonerkę. Bardziej przypominała artystkę w kiczowatym, gotyckim stroju. A wzrok Maddy był niespokojny.

Przyspieszył kroku. Doszedł akurat w chwili, gdy kobieta odwróciła się i odeszła. Spojrzał na odchodzącą, a potem na Maddy, która stała nieruchoma i blada.

- Dobra, powiesz mi, o co poszło?

Zamknęła oczy na trzy sekundy, a potem otworzyła.

- O nic.

- To dlaczego jesteś zdenerwowana?

- Nie jestem. To dla mnie?

Wzięła jeden kieliszek i uśmiechnęła się do podchodzącej pary. Kiedy ludzie ich minęli, wypiła połowę wina dwoma haustami.

- Oddaj mi to. Zabrał jej kieliszek.

- Ej! - skrzywiła się, gdy wytarł jej kropelkę z brody. Odsunął kieliszek.

- Powiedz mi, co cię zdenerwowało. Przyglądała się tłumowi, mówiąc sztywno:

- To nie jest miejsce do takich rozmów.

Z irytacją zmrużył oczy. Nieważne, jak precyzyjnie coś zaplanował, Maddy zawsze wsadzi kij w szprychy.

- Jasne.

Odstawił kieliszki na piedestał u stóp niedźwiedzia z brązu, wziął ją za rękę i zaczął iść. Z planami już tak jest, że trzeba być elastycznym.

- Joe. - Aż jej dech zaparło, ale opierała się tylko sekundę. Zauważył drzwi prowadzące na tyły i ruszył w ich kierunku.

- Juanita - powiedział, gdy mijali kierowniczkę galerii. - Możesz przez chwilę zająć się terenem Maddy?

- Yhm, jasne - odparła, marszcząc czoło.

Bez wahania otworzył drzwi z napisem „tylko dla pracowników” i zamknął je za sobą. Rozejrzał się szybko po ciemnej, rozległej przestrzeni wypełnionej zapachem kleju do drewna i trocinami. Słabe światło z zewnątrz sączyło się przez odsłonięte okna, rzucając pręgi cienia na warsztaty i sprzęty.

- Joe! - Maddy wyrwała rękę z jego uścisku, przypominając mu o swojej obecności. Krzywiąc się, roztarła dłoń. - Musisz przestać tak mnie ciągać.

- Złapałem za mocno? - Zmarszczył czoło na tę myśl.

- Nie. - Oparła dłonie na biodrach. - Ale zrobiłeś to dziś wieczór już dwa razy. Następnym razem, gdy będziesz chciał przejść z punktu A do B, mógłbyś mnie po prostu zapytać?

- Mógłbym. Ale pewnie byś się spierała, więc moja metoda jest szybsza.

- Jaka ja głupia, myślałam, że ludzkość ma za sobą epokę jaskiniowców. - Pokręciła z oburzeniem głową. Oczy jej błyszczały w słabym świetle. - Chyba mam szczęście, że mnie nie ogłuszyłeś i nie zaciągnąłeś za włosy.

Na jego twarz wypłynął uśmiech.

- Boże, wspaniale dziś wyglądasz.

- Co? - Te słowa na chwilę wprawiły ją w zakłopotanie. - Och, dzięki. Ale powtarzam, następnym razem zapytaj.

- Zrozumiano. A teraz... - Oparł się o jeden z warsztatów. - Powiedz mi, czym ta jędza w czerni tak cię zdenerwowała.

- To żadna jędza. - Maddy westchnęła i nagle uszło z niej całe powietrze. - Ona po prostu... była w zrozumiały sposób poirytowana.

- Czym?

- Rozmawialiśmy o tym. Ledwie pojawiłam się w Santa Fe, a już mam wielką wystawę, wszyscy gadają o moich pracach i będę miała reprodukcje w katalogu.

- Więc jest zazdrosna. - Skinął głowa. - Domyśliłem się. A co powiedziała?

- Ma prawo być zazdrosna. To nie w porządku, że ona siedzi tu od dwóch łat i ciężko pracuje, żeby się przebić. Wstawiła kilka rzeczy do małej galerii, ale oddałaby wszystko, żeby wystąpić na wystawie tej wielkości. Jakie mam prawo, żeby tak wpadać do miasta i kraść jej marzenia?

- Nie kradniesz niczyich marzeń. - Pod wpływem impulsu złapał ją za rękę, chociaż w gruncie rzeczy chciał ją objąć. Jednak nawet taki kontakt fizyczny był przyjemny. Ciepło ogarnęło jego palce. - To, że jednemu artyście się udało, nie znaczy, że drugiemu się nie uda. Chociaż może jej brakuje tego, co ty masz. Zastanowiłaś się nad tym?

- To nadal wydaje się nie w porządku.

- Boże - zachichotał - ale z ciebie kobieta. W jej oczach zapłonął ogień.

- Co to ma znaczyć?!

- Nie chciałem cię obrazić. - Starał się ukryć rozbawienie. - Kobiety zawsze chcą, aby wszyscy wygrywali i nikomu nie było smutno. Cóż, przykro mi, ale życie takie nie jest. Bardziej przypomina szkolenie komandosów. W mojej grupie zaczęło niemal czterystu chłopaków i wszyscy myśleli, że właśnie tego chcą, dopóki nie dowiedzieli się, jak będzie ciężko. Jakaś połowa z nich zmyła się pierwszego dnia. Mniej niż stu dotrwało do końca, bo nie wystarczy tylko chcieć. Musisz mieć też umiejętności i przekonanie. To dlatego zostanie komandosem było jednym z największych osiągnięć mojego życia.

- Ale o to mi właśnie chodzi. Musiałeś na to zapracować. A czym ja sobie zasłużyłam?

Przyjrzał jej się i zrozumiał, że mówi poważnie.

- Te dzieła sztuki nie zrobiły się same. Wzruszyła ramionami.

- No tak, nie, ale...

- Żadnych „ale”. Przez lata rozwijałaś talent dany ci przez Boga, a przez ostatnie tygodnie urabiałaś ręce po łokcie, żeby przygotować coś na wystawę. Więc to nie tak, że życie po prostu dało ci coś za nic. Zapracowałaś sobie.

- Chyba tak. Ale nadal mi przykro z jej powodu.

- Tej jędzy?

- To nie jędza.

- Powtórz mi, co powiedziała, a sam zdecyduję.

- To nieważne.

- Maddy... - Uniósł ostrzegawczo brew.

- No już dobrze. Powiedziała: „Cóż, ma pani bardzo barwny styl. Rozumiem, czemu Sylvii zależy na reprodukcjach. Będą bardzo popularne wśród dekoratorów”. Możesz w to uwierzyć? - Wreszcie pojawiła się złość, której oczekiwał. - Porównała moją sztukę do dekorowania wnętrz! Artysta nigdy by nie powiedział czegoś takiego drugiemu artyście. No chyba że ten drugi rzeczywiście pracowałby dla dekoratorów, w czym nie ma nic złego. Nie ma nic złego w masowej produkcji, żeby mieć z czego żyć, ale w takiej sytuacji to jest krańcowa obelga. Stwierdziła, że moja sztuka nie nadaje się do galerii. Że należy ją wieszać nad łóżkami w pokojach hotelowych i powinno się ją dobierać, tylko uwzględniając kolorystykę.

- Aha. Więc to była jędza. - Joe pokiwał głową.

- Nieprawda! Po prostu była sfrustrowana. To nie znaczy, że jest zła.

- Nie, ale powiedziała to specjalnie, żeby cię zranić, co znaczy, że zachowała się jak jędza. Sama to przyznaj. Powiedz, że to jędza.

Maddy kluczyła.

- Mogła być miłą osoba.

- Powiedz to. Jędza. J-ę-dz-a. Przygryzła usta. Wyprostował się, górując nad nią.

- Mam to z ciebie wydusić łaskotkami?

- Ach! - Odskoczyła, zasłaniając się rękami. - Nie waż się!

- Więc powiedz to. Zrobił krok w jej kierunku.

Uciekła za stół i tam zatrzymała się, żeby spojrzeć mu w twarz.

- Nie powiem.

- To dopiero ciekawe. - Na myśl o gonieniu jej odezwał się w nim instynkt łowcy. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie uciekniesz, jeśli rzeczywiście będę chciał cię złapać.

Z uporem uniosła brodę.

- Założysz się?

- Rzucasz mi wyzwanie?

Uniósł brew, czując narastające podniecenie. Zerknęła na lewo, a potem na prawo. Czekał, aż Maddy wybierze kierunek.

- Maddy - zaczął mówić niższym głosem tylko po to, by zrobić większe wrażenie. - Jestem do ciebie większy. Szybszy. Obiecuję, że cię złapię.

W odpowiedzi podniecenie rozbłysło w jej oczach. Udała, że skręca w lewo, i czmychnęła w prawo. Ruszył, żeby odciąć jej drogę do drzwi. Obróciła się ze śmiechem i skierowała w przeciwną stronę. Ruszył w ślad za nią, pozwalając jej się wymykać, a jednocześnie zapędzając ją w głębsze cienie na tyłach.

W końcu zagnał ją w kozi róg. Między nimi znajdował się stół. Stali naprzeciwko siebie, z rękoma na blacie. Ona oddychała ciężko. Jego serce zabiło mocniej.

- Gotowa się poddać? - zapytał, wiedząc, że w ten sposób tylko ją podjudza.

- Jeszcze mnie nie złapałeś. - Rozejrzała się, ale on już rozgryzł jej sztuczki.

Za każdym razem blefowała, zmieniając w ostatniej chwili kierunek. Tym razem skoczy na prawo, nie na lewo. Poczekał, aż się ruszy. Gdy tylko drgnęła, przeskoczył stół i wylądował za nią w momencie, gdy odwróciła się i wpadła na jego pierś.

- Mam cię! - Zamknął ją w ramionach, a ona pisnęła. Jeszcze jeden błyskawiczny ruch i już trzymał jej nadgarstki przyszpilone do dołu pleców. - Poddajesz się?

- Nigdy.

Uniosła brodę. Miała rumieńce, twarz jej jaśniała. Rozbawienie osłabło, gdy wzrosła świadomość bliskości jej ciała, jej serca bijącego przy jego piersi. Czuł jej oddech na brodzie, gdy spojrzała na usta, a potem w jego oczy.

Nie potrafił się oprzeć: pochylił się i musnął jej wargi. Odezwało się w nim coś zaborczego, gdy wziął jej usta jak swoją własność. Jego łup. Jego partnerka. Przechylił głowę, mówiąc jej pocałunkiem to wszystko, co chciał wysłowić: „Jesteś moja, Maddy, moja. Na zawsze”.

Z jękiem wygięła się, aż jej brzuch dotknął jego wzwodu. Myśl, żeby wziąć ją właśnie tam, w ciemnościach, na stole, wypełniła jego głowę. Próbował ją odpędzić, wiedząc, że to śmieszne - byli w galerii pełnej ludzi na wyciągnięcie ręki i mieli sporo do omówienia, ale myśl nie chciała go opuścić i przybierała na sile.

Może w ten sposób powinni zburzyć barierę między nimi. Pokazałby jej, co czuje. Czego chce.

Maddy jęknęła, kiedy obrócił ją tak, aby oparła się plecami o stół. Wypuścił jej nadgarstki i objął ją mocno. Ujęła w dłonie twarz Joego. Palcami delikatnie głaskała jego policzki, muskała ich złączone usta.

Wszystko w niej zmiękło od pożądania. Tak za tym tęskniła. Tęskniła za nim. Odpowiadała na pocałunki z całą skrywaną, uwięzioną w niej tęsknotą. Tak bardzo potrzebowała porozmawiać z nim, ale kiedy przycisnął się do niej, zniknął rozsądek i została tylko żywa pustka, którą bardzo chciała wypełnić.

- Maddy? Joe?

Oboje zamarli. Maddy otworzyła gwałtownie oczy i zobaczyła, że zaskoczony Joe gapi się na nią. Rzeczywistość powróciła do nich gwałtownie, wywołując zawrót głowy. Natychmiast odsunęli się od siebie.

Słysząc szelest, Juanita skierowała się w stronę dźwięku, a potem szybko się odwróciła.

- Ups, przepraszam.

Maddy poprawiła ubranie i włosy. Bogu dzięki wszystko było na swoim miejscu.

- Po-potrzebujesz mnie w galerii?

- Dwóch facetów z Taos chce się z tobą spotkać. Mają galerię i są zainteresowani kilkoma oryginałami.

- Zaraz przyjdę.

Kiedy tylko serce przestanie jej walić jak oszalałe. Rozejrzała się na boki i zorientowała, że Joe dyszy równie ciężko jak ona. Co sobie myśleli, że tak się dali ponieść?

- Nie ma pośpiechu. - Juanita już miała wyjść, kiedy się zatrzymała. - Ach, Joe, Mama prosiła, żeby ci powiedzieć, że jest zmęczona i nie może zostać dłużej.

Odchrząknął.

- Chce, żebym ją odwiózł do domu?

- Nie, już wyszła. Stwierdziła, że możesz wrócić do obozu z Maddy.

- Wyszła?! - prawie krzyknął. - Beze mnie?

- Joe, nic nie szkodzi. - Maddy poklepała go po ramieniu zaskoczona taką reakcją. - Podwiozę cię z powrotem do obozu.

- Nie rozumiesz. - Odwrócił się, a w jego oczach coś zabłysło, może gniew. - Moja matka prowadzi. Sama. Na ciemnej drodze.

- Więc?

- Ta kobieta nie potrafi jeździć. Zwłaszcza nocą.

- Ale... - Nie, to nie gniew dostrzegła. Tylko strach. - Skoro nie potrafi jeździć, to czemu ma samochód?

- Bo nie chce się przyznać, że nie potrafi prowadzić.

- Joe, na pewno przesadzasz. - Maddy starała się zapanować nad własnym, rosnącym niepokojem. - Nie pojechałaby, gdyby nie czuła się pewnie. Nic jej nie będzie. Nie sądzisz?

- Nie wiem. - Wyciągnął komórkę z kieszeni spodni. - Idź do galerii, dobrze? Zaraz do was dojdę.

- Chodź, Maddy - zaproponowała Juanita. - Przedstawię cię Dale'owi i Rickowi.

Maddy chciała się sprzeciwić, ale Joe już wybierał numer, a Juanita ruszyła przodem. Zagryzając usta, Maddy poszła za kierowniczką, ale myślami została przy Joem. Jeśli coś się stanie, to będzie jej wina. To ona wpadła na pomysł, żeby zostać z nim sam na sam. Ale Mama zgodziła się tak chętnie, że nawet nie przyszło jej do głowy, iż jazda nocą stanowi problem. Dlaczego miałaby tak pomyśleć? Jej rodzice nadal byli młodzi, więc kwestia podeszłego wieku była jej całkiem obca. A jednak powinna była na to wpaść.

Strofowała się przez kilka następnych minut, kiedy Juanita przedstawiła ją dwóm starszym dżentelmenom. Obydwaj robili wrażenie, ale z różnych powodów. Dale, wysoki i siwy, miał wspaniale maniery, podczas gdy Rick był zwalisty i miał czerstwą twarz. Gdy dowiedziała się, że także jest artystą, jego bezgraniczny entuzjazm dla jej prac stał się jeszcze przyjemniejszy. Pośród pochwał dla jej dzieł i komplementów na temat osobistego czaru ze strony Dale'a szybko rozpromieniła się i zaczęła śmiać, a jednak część jej myśli pozostała na tyłach galerii.

- Rick maluje wspaniałe abstrakcje - wyjaśniła Juanita.

- Chciałabym kilka zobaczyć - odparła z niekłamanym zainteresowaniem Maddy.

Rzadko zdarzało jej się z miejsca kogoś polubić tak jak Ricka.

- Wiem! - Malarz się rozpromienił. - Zrobimy dla ciebie wystawę. Przyjedziesz do Taos i zostaniesz z nami. Wszystkim cię przedstawimy.

- Doskonały pomysł - zgodził się Dale. - Od wieków już nie zamykaliśmy kurortu z powodu przyjęcia.

- Kurortu? - Maddy przekrzywiła głowę.

- Rick i Dale mają wspaniały kurort i uzdrowisko w górach - wtrąciła się Juanita.

- Kurort to bardziej działka Dale'a - dodał Rick. - Dzięki niemu nie wariuje z nudów na emeryturze. Więc przyjedziesz? Zostaniesz u nas na kilka dni?

- Ja- Z przyjemnością przyjedzie - odpowiedziała za nią Juanita. - A co do wystawy, zadzwońcie do mnie, to omówimy, które oryginały wysłać.

- Cudownie. - Rick uścisnął dłoń Juanity, a potem ucałował Maddy w oba policzki. - Jesteś cudowna, moja droga. Nie mogę się doczekać, kiedy reszta cię pozna.

- Dziękuję. - Maddy czuła się lekko oszołomiona.

- To prawdziwa przyjemność. - Dale pocałował ją w rękę. Maddy się zarumieniła. - Będziemy w kontakcie.

Kiedy odeszli poza zasięg głosu, Juanita złapała ją za rękę.

- O mój Boże! Rick i Dale urządzą ci wystawę i przyjęcie! Maddy zmarszczyła czoło.

- Kim oni są?

- Nie wiesz? - Juanita zaśmiała się. - Zapomniałam, że jesteś tu nowa. Dale był producentem filmowym. Są z Rickiem od zawsze i znają mnóstwo ludzi w Hollywood. Ich przyjęcia są legendarne. Raz albo dwa razy do roku zamykają cały kurort na kilka dni, żeby aktorzy, artyści i muzycy mogli się w spokoju bawić. Nie wierzę, że cię zaprosili.

- Ja też. - Maddy uniosła brew.

Kiedy tylko Juanita odeszła, Maddy zapomniała o tym epizodzie. Co z tego, że ją natychmiast oczarowali, na wystawach ludzie mówią różne rzeczy, a potem nic z tego nie wynika. Rzuca się: „Kochanie, koniecznie musimy zjeść razem lunch. Zadzwonię w przyszłym tygodniu”, i koniec. Dorzuć do równania Hollywood, a zaproszenie na przyjęcie z automatu wpada do kategorii „nic z tego”. Joe wrócił z zaplecza i szedł w jej kierunku.

- Dobra. Nie mogłem się dodzwonić do Mamy, ale to nic dziwnego. Ona wiecznie zapomina włączyć telefon albo naładować baterię. Poza tym może być poza zasięgiem. Więc zadzwoniłem do Harolda. Da mi znać, gdy tylko Mama dojedzie, więc będę wiedział, że wszystko jest w porządku.

- Chyba że... - Zagryzła usta. - Chciałbyś jechać już teraz? Może ją dogonimy i będziesz mógł ją odwieźć.

Rozważył pomysł i pokręcił głową.

- Nie. Musisz tu zostać, a jej raczej nic nie będzie. Szczęście w nieszczęściu jest tak kiepskim kierowcą, że ludzie na jej widok zjeżdżają na pobocze.

- Jesteś pewny? - Dotknęła jego ręki.

- Tak jakby. - Zaśmiał się sucho i uścisnął jej rękę. - Poczuję się lepiej, gdy Harold zadzwoni, ale nic mi nie jest.

Przez następną godzinę Joe krążył po galerii i co parę minut sprawdzał zegarek. Kiedy w końcu wystawa ograniczyła się do kilku hałaśliwych gości przy stole z przekąskami i winem, Maddy dołączyła do Joego. Stał przy biurku Juanity i wyglądał przez okno.

- Nadal żadnych wieści?

- Nie. Powinna już dojechać.

- Może zadzwoń raz jeszcze do Harolda. Zerknął na zegarek.

- Masz rację. - Wyciągnął komórkę i wybrał numer. - Sierżancie, mama już przyjechała? - Słuchał przez chwilę z coraz szerzej otwartymi oczami. - Co masz na myśli, mówiąc, że jest od piętnastu minut? Dlaczego nie zadzwoniłeś? - Znowu słuchał. - Nie, powiedziałem, żebyś zadzwonił, gdy dojedzie. Nie, jeśli nie dojedzie. - Przewrócił oczami. - Nie odgryzę ci głowy. - Złapał się za przewężenie nosa. - Dobrze, w porządku. Dziękuję, że uważałeś na nią. Doceniam to.

Rozłączył się, usiadł na biurku i spojrzał w górę, jakby błagał niebiosa o pomoc.

- Co jest z tymi starszymi ludźmi? Są tacy przeczuleni na każdym punkcie.

- Mamie nic nie jest?

- Nic. Moje serce może już nie dojdzie do siebie, ale ona ma się znakomicie. Czy prosić o odrobinę troski to zbyt wiele? Czy ona i Harold nie mają pojęcia, jak bardzo się martwię? Nie. Uważają, że jestem nadopiekuńczy, a wystarczyłby jeden telefon, żeby mnie uspokoić. Telefon to za dużo?

Maddy wybuchnęła śmiechem.

- Co? - Spojrzał ostro.

- Ty. - Wyszczerzyła zęby i poklepała go po przedramieniu. - Mówisz jak rodzic nastolatka.

- O Boże, masz rację. - Na jego twarzy zabawnie malowało się zaskoczenie. - Zamieniam się we własną matkę.

- Popatrz na to inaczej: są gorsze matki, w które można by się zamienić.

„Jak na przykład moja” - dodała w myślach.

- Prawda.

- Ale to dziwne wejść w rolę tego, który się zamartwia.

- Aha. - Zerknął na zegarek. - Robi się późno. Sami musimy już wracać do obozu.

- Powiem Sylvii i Juanicie, że wychodzimy.

- Dobrze. Godzina policyjna jest za czterdzieści pięć minut, a Harold jest dość rozdrażniony, żeby zamknąć bramę tylko po to, by dać mi nauczkę.

Rozdział 17

Maddy nigdy nie uważała swojego samochodu za mały, ale kiedy na siedzeniu pasażera ulokował się Joe, wnętrze stało się mikroskopijne. Jego milczenie wypełniło przestrzeń jeszcze bardziej niż sylwetka.

O czym myślał? Odkąd wyszli z galerii, ledwie wypowiedział dwa słowa. Ona zresztą też. Wreszcie nastąpiła chwila, którą planowała od kilku dni, a wszystkie przećwiczone słowa zniknęły z jej głowy. Od czego ma zacząć?

- Ja, hm... cieszę się, że przyjechałeś na wystawę, nawet jeśli nie najlepiej się bawiłeś.

- Ja też się cieszę, że przyjechałem. - Zerknął na nią przelotnie, niemal nerwowo.

„Co teraz?”. Rozpaczliwie szukała czegoś w głowie.

- Więc, hm... - Poprawił się na siedzeniu. - Jak ci poszło?

- Bardzo dobrze. Sprzedaliśmy trzy moje oryginały i mnóstwo ludzi prosiło, aby ich powiadomić, gdy reprodukcje ze Wschodu nad kanionem będą gotowe.

- Świetnie. - Kiwnął głową i znowu zapadła cisza.

„No dalej, Maddy” - rozkazywała sobie w myślach. Musiała jakoś pociągnąć tę rozmowę. A potem przejść do przeprosin za to, że próbowała wymóc na nim więcej, niż chciał mówić, i do stwierdzenia, że chciałaby, aby ich związek przeszedł do następnego etapu.

Następnego etapu. Tak, to brzmiało dobrze. Żadnych strasznych słów w stylu „kocham” albo „poważne zaangażowanie”. Teraz musiała tylko otworzyć usta i powiedzieć to. Gdy tylko wymyśli, jak zebrać się na odwagę.

Mocniej zacisnęła ręce na kierownicy, patrząc, jak ciemne sylwetki drzew śmigają obok wozu. Księżycowa poświata zamieniła wszystko w odcienie niebieskiego, dopóki barwna masa nie pojawiła się w światłach wozu na poboczu drogi.

- Co to było? - zapytała, przejeżdżając obok.

- Nie wiem. - Joe obrócił się na siedzeniu, żeby zerknąć przez ramię. - Chyba kupa ubrań.

- Czekaj, tu są następne. - Pochyliła się do przodu, zerkając na kolorowy stos pośrodku drogi.

- Nie uderz w to.

- Nie uderzę. - Objechała leżącą rzecz. - Dojrzałeś, co to jest?

- Wyglądało jak stos śmieci.

- Skąd? Z fabryki kolorowego papieru?

Przed nimi widać było czerwone tylne światła. Gdy się zbliżyła, ciemny kształt okazał się furgonetką dostawczą. Coś wypadło ze środka i eksplodowało na jezdni. W przednich światłach rozbłysła kaskada lecących w powietrzu cukierków.

- O mój Boże! - Zaśmiała się, gdy cukierki uderzyły w przednią szybę jak barwny grad.

- To była pinata? - Joe również nie dowierzał.

- Chyba tak.

Kiedy zbliżyła się do furgonetki, zobaczyła, że spuszczane drzwi nie zostały zablokowane zapadką. Przy każdym wyboju drzwi podjeżdżały w górę, to znowu opadały, odsłaniając ładunek pełen pinat.

- Uważaj! - krzyknął Joe, kiedy furgonetka podskoczyła na kolejnym wyboju.

Tym razem wyleciało kilka worków.

Zarzuciło tyłem jej samochodu, gdy starała się manewrować między workami. Kiedy odzyskała kontrolę nad wozem, przyspieszyła i zatrąbiła.

- Co robisz? Zwolnij!

- Ktoś musi mu powiedzieć, że ma otwarte drzwi. - Zatrąbiła znowu, ale furgonetka ponownie podskoczyła, rozsiewając całą menażerię osłów, królików i świnek.

- Spróbuj go objechać - zasugerował Joe.

- Na tej drodze? Oszalałeś?

- Teraz będzie dość prosty kawałek. Widzisz, żeby ktoś jechał z naprzeciwka?

Wychyliła się w bok.

- Chyba nie. Otwórz okno i pomachaj do faceta, gdy będę go mijać.

- Ty martw się jazdą, a furgonetkę zostaw mnie.

- Dobra, jadę. - Dodała gazu i zjechała na drugi pas. Naprzeciwko pojawiły się przednie światła i zbliżały się zdecydowanie zbyt szybko.

- O cholera!

Szarpnęła wóz z powrotem na prawy pas właśnie w chwili, gdy ogromny, różowy słoń wyleciał z furgonetki i rozbił jej się na przedniej szybie. Krzyknęła zaskoczona, wpadła w poślizg na cukierkach, zakręciła się w prawo. Zjechała z drogi i gwałtownie się zatrzymała.

Kiedy hałas ucichł, zamrugała parę razy, a potem zerknęła na Joego.

- Nic ci nie jest? - zapytał.

- Wszystko w porządku.

Ponieważ najwyraźniej jemu też nic się nie stało, wybuchnęła śmiechem:

- To takie w moim stylu! Jedno dramatyczne wydarzenie po drugim.

- Ej, przeżyliśmy. - Rozejrzał się wokół. - Chociaż zatrzymaliśmy się pod niezłym kątem.

Spojrzała w ciemność za oknem.

- Chyba zjechałam do rowu. Mam spróbować się wycofać?

- Najpierw sprawdzę, jak się sprawy mają. Poczekaj tutaj.

- Chętnie. - Nie była pewna, czy dałaby radę teraz stanąć, bo miała nogi jak z waty.

Joe wysiadł i sprawdził przednie opony, a potem przeszedł na stronę kierowcy i poczekał, aż Maddy otworzy okno.

- Jedno koło wpadło w dziurę. Cofnij delikatnie, a ja popchnę.

- Dobra.

Poczekała, aż Joe stanie przed samochodem, a potem wrzuciła wsteczny; opony zakręciły się w miejscu.

- Wyłącz! - Joe przekrzyczał ryk silnika, a potem podszedł do okna. - Ugrzęzłaś.

- Wzywamy lawetę?

- W życiu nie złapiemy zasięgu w tej dolinie.

- To co zrobimy?

- Masz podnośnik?

- W bagażniku. - Wysiadła z samochodu, żeby go wyjąć.

- I przydałaby mi się latarka, jeśli masz.

- Gdzieś mam.

Przez następne pół godziny ona trzymała latarkę, podczas gdy on wtykał kamienie i inne śmieci pod koło.

- Jesteś pewien, że to coś da?

- Zobaczymy. - Wyjął podnośnik. - Dobra, wracaj do wozu i na mój znak daj gazu.

Siadła za kierownicą, a Joe oparł dłonie na masce.

- Gotowa? - krzyknął.

- Na twój znak.

- Dobra, dawaj!

Nacisnęła pedał gazu. Silnik zawył i opony zakręciły się. Kiedy już myślała, że nic z tego, samochód ruszył. Wrzuciła hamulec, żeby nie przelecieć przez całą drogę do rowu po drugiej stronie.

- Juhu! Udało nam się!

Odłożył podnośnik, a potem obszedł samochód i otworzył drzwi po jej stronie.

- Przesuń się, ja będę prowadził.

- Co, jeden malutki wypadek, a już nie pozwalasz mi prowadzić?

Mówiąc to, przeniosła się na siedzenie pasażera.

- Nie o to chodzi. - Wsiadł i wrzucił bieg. - Już po godzinie policyjnej, więc Harold zamknął bramę.

- Nie masz klucza?

- Oczywiście, że mam. Ale on śpi tuż przy bramie w stróżówce. Uwierz mi, ten facet nie może się doczekać, żeby mnie zbesztać.

- Joe, to głupie, w końcu on dla ciebie pracuje.

Światła z deski rozdzielczej zamieniły jego twarz w ostry relief.

- Widać, że nie znasz Harolda. To emerytowany wojskowy, którego ego nie pogodziło się ze starością. To jest właśnie taka sytuacja, w której lubi pokazać, że stary lew nadal potrafi ryknąć.

- Więc wytłumacz mu, co się stało. Pokręcił głową, chichocząc.

- Nie ma mowy, żebym wjechał przez bramę po zamknięciu z kobietą obok i powiedział, że spóźniliśmy się, bo mieliśmy wypadek z różowym słoniem. To jeszcze bardziej beznadziejne od tłumaczenia, że skończyła nam się benzyna.

- Ale to prawda.

- A zgadnij, jak szybko to się rozejdzie do pozostałych koordynatorek. A potem do opiekunek, które muszą się przede mną tłumaczyć, kiedy nie wrócą na czas. Będę miał tu do czynienia z buntem. Prawdziwą rebelią.

- I nieustannym droczeniem się.

- To też. - Jego zęby błysnęły w ciemnościach.

- Więc co zrobimy?

- Zobaczysz.

Zapał w jego głosie sprawił, że z zaciekawieniem uniosła brwi. I z troską.

Jechali do obozu, podążając kolorowym, cukierkowym tropem. Joe zwolnił, gdy dotarli do ostatniego zakrętu, nim w polu widzenia pojawiła się brama. Wyłączył przednie świtała i zjechał na prywatny podjazd do stajni. Mostem przejechali przez rzekę, gdzie Joe zatrzymał wóz na porośniętym zaniedbanymi cedrami brzegu. Cicho zjechał po zgaszeniu silnika.

- Potrzebuję czegoś do pisania. - Włączył światło.

Szperała w torebce, aż znalazła starą jak świat listę zakupów i długopis.

- Jaki mamy plan?

- Po pierwsze napiszę liścik Bartowi, właścicielowi stajni, żeby nie odholował twojego wozu, zanim po niego nie przyjedziemy.

- Zostawimy go tu na całą noc?

Kiwnął głową.

- Jutro, kiedy przyjdę zastąpić Harolda na czas lunchu, stwierdzę, że wróciliśmy przed zamknięciem bramy, a potem dodam, że z pewnością nas słyszał, chyba że znowu spał w pracy. - Wyszczerzył zęby. - A potem zadam moje ulubione pytanie: „A więc, sierżancie, kiedy ostatnio byłeś na przeglądzie aparatu słuchowego?”.

- Och, tym zdobędziesz parę punktów.

- A kiedy pójdzie na lunch, przybiegnę tutaj i przyprowadzę twój wóz pod Warsztat.

- Ale nadal nie wiem, jak dostaniemy się do obozu, skoro otacza go trzyipółmetrowe ogrodzenie.

- Zobaczysz. - Wysiadł z samochodu i wsunął liścik za wycieraczkę, a potem machnął na Maddy, żeby szła za nim.

Ruszyła chwiejnym krokiem na wysokich obcasach. Doszli do ogrodzenia.

- Pewnie kiepsko się wspinasz?

Zerknęła na wysokie ogrodzenie z kutego żelaza, a potem na swoją sukienkę i sandały.

- W takim stroju? O nie.

- Tak podejrzewałem. - Przyjrzał się ogrodzeniu, a potem dziewczynie. - Gdybym miał odpowiedni sprzęt, przypiąłbym sobie ciebie i przeniósł, ale w tej sytuacji musimy zrealizować plan B.

- A jaki jest plan B?

- Poczekaj tutaj, aż wrócę.

- Ale... - Patrzyła, jak wspina się dłoń za dłonią, wykorzystując tylko siłę ramion. Na ten widok serce jej zatrzepotało. - Jak długo mam czekać?

- Niedługo. - Zeskoczył na ziemię i skrzywił się, gdy lewa noga ugięła się pod nim. Wyprostował się, rozcierając kolano. - Zostań tu.

Ruszył biegiem, kuśtykając lekko, i zniknął w ciemnościach. Pokręciła głową, myśląc, że nie tylko stare lwy potrzebowały udowodnić, że nadal mogą ryknąć.

Prawie podskoczyła, słysząc nadjeżdżający samochód. A jeśli to Harold? Albo ktoś, kto go zna, i wspomni mu, że ją widział? Przykucnęła za krzakami, żeby nikt jej nie zobaczył. I natychmiast poczuła się idiotycznie. Chociaż trzeba przyznać, że sytuacja była też trochę ekscytująca. Nie robiła niczego w tym stylu od czasów, gdy miała szlaban, a Joe pomagał jej wymknąć się z domu przez okno. Kilka minut spędziła, nasłuchując powrotu Joego. Do jej uszu docierał jednak tylko plusk wody o brzeg, nocne owady i pohukiwanie sowy.

- Maddy?

Z piskiem przewróciła się na plecy. Spojrzała w górę i zobaczyła Joego pochylającego się nad krzakami.

- Ale mnie nastraszyłeś!

- Dlaczego się chowasz?

- Usłyszałam samochód i... sama nie wiem. Pomyślałam, że może Harold nas szuka.

- W życiu. Siedzi w stróżówce na drugim końcu obozu i czeka na nas.

Widząc, jak szczerzy zęby, zmrużyła oczy.

- Świetnie się bawisz, co?

- Jasne. - Wyciągnął dłoń. - Gotowa?

Złapała go i pozwoliła, by pomógł jej wstać, a potem aż jej dech zaparło, gdy wziął ją na ręce.

- Znowu mnie gdzieś ciągniesz?

- Po prostu nie chcę, żebyś zamoczyła buty. Niósł ją w stronę rzeki.

Odwróciła głowę i ujrzała przy brzegu kajak, ledwie widoczny w świetle księżyca.

- Ach, rozumiem.

Objęła go za szyję i uśmiechnęła się.

- Mój dzielny, indiański wojownik przyszedł, żeby mnie przewieźć łodzią w świetle księżyca.

- Więc awansowałem z jaskiniowca?

- Odrobinę. - Przechyliła zalotnie głowę. - Ale może lubię mocnych facetów.

Zerknął na nią. W mroku jego twarz zamieniła się w mozaikę ostrych kątów i mocnych płaszczyzn.

- Wiem, że lubisz.

Kiedy doszli do brzegu, zdała sobie sprawę, że zostawił kowbojki w kajaku i podwinął nogawki spodni. Wszedł do wody, a potem posadził Maddy na jednym z dwóch siedzeń. Bezgłośnie odepchnął kajak od brzegu i wskoczył szybko do środka, siadając naprzeciwko Maddy.

Patrzyła, jak wiosłuje. Wynurzali się z plam księżycowego blasku i zanurzali z powrotem. Jego ramiona i ręce pracowały bez wysiłku, z płynną gracją. Woda ściekała z wiosła niczym srebrzyste, spadające do czarnej rzeki perły. W jej głowie pojawiła się fantazja: Joe z nagą piersią z lśniącymi, czarnymi warkoczami sięgającymi za ramiona, i lędźwiami okrytymi przepaską z kawałków jeleniej skóry. To wyobrażenie sprawiło, że w dole jej brzucha zapulsowało pożądanie. Rozkoszując się tym delikatnym dyskomfortem, odchyliła głowę i przyjrzała się usianemu gwiazdami niebu oraz smużkom chmur przepływającym na tle księżyca.

- Pięknie tu nocą. Także zerknął w górę.

- To prawda. Jeden z powodów, dla których lubię być z dala od świateł miasta, to widok gwiazd.

Zasłuchała się w opadanie wiosła, gdy płynęli dalej.

- Zawsze lubiłeś przebywać na świeżym powietrzu.

- To wyostrza zmysły. Zwłaszcza noce.

Podprowadził łódź do brzegu zasłoniętego przez wierzby płaczące, a potem cicho wyszedł i stanął w sięgającej kostek wodzie. Wyciągnął łódź na brzeg, a potem wziął Maddy na ręce.

- Dziękuję - powiedziała, gdy postawił ją na brzegu.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Cienie przesłaniały jego twarz. Pulsowanie w brzuchu zamieniło się w uporczywy ból. Już myślała, że Joe ją pocałuje, kiedy odsunął się.

Rozejrzała się, jakby chciała zebrać myśli.

- Zostawisz tutaj kajak?

- Nie. To by wzbudziło zbyt wiele pytań.

Wyciągnął łódkę wyżej na brzeg i wyjął buty. Oparł się o pień drzewa, otrzepał stopy i dopiero założył kowbojki.

- Odprowadzę cię do domu, a potem odstawię kajak z powrotem.

- Och.

Nerwowo zastanawiała się, co ma zrobić, gdy dojdą do Warsztatu. Powinna go zaprosić, żeby porozmawiali? A może na dzisiaj już wystarczy - to z kolei rodziło pokusę, aby go zaprosić i nie rozmawiać. Ale przysięgła, że tego nie zrobi. Żadnego seksu, dopóki nie ustalą kilku rzeczy.

- Gotowa?

Wyciągnął do niej rękę. Złapała go i pozwoliła, aby poprowadził ją ścieżką między drzewami. Dróżka stawała się coraz bardziej stroma, a grunt nierówny. Zamyślona źle postawiła nogę i prawie się przewróciła.

- Mam cię. - Objął ją. - Wszystko w porządku?

- Tak. - Zaczęła się prostować i skrzywiła się, gdy poczuła ból w kostce. - Chyba.

- Skręciłaś nogę?

- Może.

- Poczekaj.

Znowu ją podniósł, zupełnie bez wysiłku, i przytulił do piersi. Objęła go za szyję, a on ruszył ścieżką. Chociaż wcześniej na to narzekała, doszła do wniosku, że kobieta może się przyzwyczaić do bycia noszoną.

Zatrzymali się w Ogrodzie Spokoju, terenie przy ścieżce, gdzie Leah i obozowiczki posadziły polne kwiaty oraz krzewy jagodowe, aby przyciągnąć motyle i śpiewające ptaki. Pomógł jej usiąść na ławce i klęknął przed nią. Siedząc na piętach, zdjął jej sandał i oparł stopę na udzie.

- Boli? - Badał palcami kostkę, a rozkoszny dreszczyk popłynął jej przez całą nogę.

- Nie bardzo. - Zdusiła jęk przyjemności, kiedy jego dłoń nadal badała. - Myślę, że zaraz będzie dobrze... hm... za minutę albo dwie.

Spojrzał na nią, nadal trzymając kostkę w dłoniach. Jego skóra była taka ciepła.

- Chcesz, żebym zaniósł cię do domu?

Och, czy to nie byłoby seksowne? Zwłaszcza gdyby wniósł ją do środka i położył na łóżku. Patrząc w jego oczy, doszła do wniosku, że naprawdę musi przejść tę część z rozmową, aby wreszcie mogli się skupić na części bez rozmowy.

- Nie. Daj mi tylko minutkę.

Skinął głową, ale nie ruszył się, żeby wstać bądź usiąść na ławce. Zebrała się na odwagę.

- Joe...

- Maddy... - powiedział w tej samej chwili, a potem roześmiał się. - Przepraszam. Ty pierwsza.

- Nie, w porządku, ty mów.

Potrzebował dłuższej chwili, żeby zebrać myśli. Bezwiednie gładził jej łydkę.

- Co do twojej propozycji zaprojektowania materiałów promocyjnych dla obozu treningowego... Jeśli, hm, nadal chcesz, ja, hm... - Spojrzał jej głęboko w oczy. - Chciałbym, żebyś się tym zajęła.

- Ty... - Serce zabiło jej mocniej. - Pozwolisz mi wziąć w tym udział? W rozkręcaniu nowego interesu?

- Tak. - Ze spokojem pokiwał głową. - Właściwie to bardzo bym chciał. Jeżeli oferta jest aktualna.

Poczuła przypływ radości, gdy zdała sobie sprawę, co tak naprawdę Joe mówi. Chciał znowu się dla niej otworzyć, może nie całkowicie, ale zrobił krok we właściwym kierunku.

- Tak, oferta pozostaje aktualna.

- Na pewno? - Joe ujął twarz Maddy wolną ręką i patrzył jej w oczy.

Pokiwała głową, czując, jak łzy napływają jej do oczu.

- To dlaczego płaczesz?

- Bo się boję, że cię zawiodę. Pogłaskał jej usta kciukiem.

- Powiedziałaś, że jesteś dobra w projektach graficznych.

- Jestem. - Chodziło jej o to, że bała się go znowu zranić, ponieważ nadal nie do końca wiedziała, czego chce. Wiedziała, że chce czegoś więcej niż seks. - Obiecuję, że będę bardzo się starała, aby cię nie zawieść.

- Och, Maddy. - Wyprostował się, nadal klęcząc, i przycisnął czoło do jej czoła. Jego ręce gładziły ją uspokajająco po plecach. - Nie musisz niczego obiecywać. Po prostu... będzie, jak będzie, dobrze?

- Dobrze. - Objęła go mocno. Tyle uczuć ją wypełniało: strach, ulga, szczęście, miłość. I pożądanie. - Kochaj mnie, Joe. Teraz, tutaj.

- Co? - Jego dłonie znieruchomiały. - Tu?

- Proszę. - Przesunęła głowę, żeby spojrzeć na niego. - Tu, w świetle księżyca, pod gwiazdami. Kochaj mnie.

Spojrzał na nią, a ona dostrzegła własne emocje płonące w jego oczach, gdy ujął jej twarz w obie ręce.

- Tu - zgodził się z westchnieniem.

Powoli pochylił głowę i pocałował ją tak głęboko, że aż jej zaparło dech. Wiatr śpiewał wśród drzew, a on przesuwał dłońmi po całym jej ciele, budząc zmysły. Poddając się jego dotykowi, odchyliła głowę. Upajała się pieszczotami Joego. Zsunął żakiet i przesunął dłońmi po jej nagich ramionach. Pragnąc czegoś więcej, zaczęła rozpinać sukienkę, ale powstrzymał ją.

- Pozwól, że ja - szepnął głosem chrapliwym od pożądania.

Opuściła ręce na ławkę i patrzyła, jak rozpina jej sukienkę i powoli rozchyla. Nocne powietrze otarło się o jej gorącą skórę. Gdzieś w oddali zahuczała sowa. Joe pochylił głowę. Zamknęła oczy, nasłuchując odgłosów nocy i rozkoszując się ciepłem jego warg na piersiach nad obrębem stanika. Przeszedł ją dreszcz, gdy odsunął koronkę i jego usta zamknęły się na jednym z sutków.

Skoro nie mogła mu niczego obiecać na przyszłość, podaruje mu tę chwilę i odpowie całą sobą, aby wiedział, że pobudza nie tylko jej ciało. Jego delikatność i żarliwość dotarły aż do jej serca. Odchyliła się i jęknęła, podczas gdy jego język wyprawiał czary na jej mrowiącej skórze. Wsunął dłonie pod sukienkę i złapał figi.

- Chcę cię dotykać - powiedział, zdejmując kawałek jedwabiu. - Całą.

- Tak - westchnęła, unosząc biodra, aby mógł ją rozebrać.

Jego dłonie powróciły szybko. Przesunął ją na brzeg ławki. Z sukienką rozpiętą do talii i odsłoniętymi piersiami była całkowicie otwarta dla niego; oddała mu się cała.

Spojrzała mu w oczy, gdy rozsunął jej uda, i niewinny uśmiech wypłynął na jej twarz.

„Och, Maddy”, pomyślał, pragnąc zatrzymać tę chwilę na zawsze. Na wieczność. Pogodził się z przeczuciem, że to może nigdy się nie spełnić. Miłość trzeba dawać bez oczekiwań. Nie stawiając żadnych warunków.

Ta świadomość sprawiła, że zadrżał, gdy powoli przesuwał rękę po udzie ku jej żarowi. Cały czas patrzyła na niego i rozchyliła nogi odrobinę szerzej. Może i nie zatrzyma jej na zawsze, ale dzisiaj, teraz była jego.

„Bądź moja - powiedział jej spojrzeniem, gdy powoli zanurzał w niej palec. - Pozostań moja”.

- Tak - westchnęła, jakby usłyszała te słowa. - Tak.

Zapanował nad własnym głodem i skupił się na dawaniu rozkoszy. Powoli, świadomie doprowadził ją do skraju rozkoszy i dalej. Patrzył z męską satysfakcją, jak powoli Maddy osuwa się.

Dopiero wtedy przypomniał sobie o własnych potrzebach. Jedna sekunda, aby zabezpieczyć ich oboje, a potem przygotował się, aby zanurzyć się w ciepło. Przyciskanie się do niej było jak wchodzenie do nieba. Ogarniała go, wciągała, przytrzymywała mocno. Zamknął oczy, rozkoszując się wrażeniem, że jest częścią jej, a jednocześnie kocha ją tak bardzo, aż się tego boi.

Z jękiem uniosła biodra, przyjmując go jeszcze głębiej, tak że nie mógł już się powstrzymać. Poruszał się mocno i ostro. Każdy mięsień w ciele miał naprężony, a rozkosz narastała. Kiedy wreszcie wybuchnęła, przez jedno bicie serce myślał, że umrze.

Napiął się, nadal głęboko w Maddy, odchylił głowę, a serce waliło mu jak oszalałe. Kiedy wrócił do siebie, zorientował się, że oplotła go całą sobą, trzyma mocno ramionami i nogami, a głowę przyciska do jego piersi. Objął ją i oparł policzek o jej włosy. Chciałby trzymać ją tak przez całą noc.

W końcu jednak zmęczone ciało oderwało się od niej. Z westchnieniem rozczarowania Maddy przechyliła głowę i uśmiechnęła się do Joego.

- Masz rację. Na dworze zmysły się wyostrzają.

Uśmiechnął się, głaszcząc jej policzek.

- Myślisz, że dasz teraz radę iść z tą kostką?

- Kostką? - Przebiegła radość zagrała w jej oczach. - Jaką kostką?

Poprawili ubrania. Pomógł jej wstać.

- Chodź, odprowadzę cię do domu.

Rozdział 18

To prawda, co się mówi: czas leci szybko, gdy dobrze się bawisz.

Jak wieść idealne życie

Przeciągając się niespiesznie, Maddy powoli się budziła. Nagle znieruchomiała, gdy zdała sobie sprawę, że nie leży w swoim łóżku. I nie jest sama. Zerknęła nad ramieniem i zobaczyła, że obok śpi kamiennym snem Joe. Nawet potargany wyglądał jak zwykle przystojnie. Może nawet bardziej niż zwykle, bo mięśnie twarzy - zwykle napięte - rozluźniły się we śnie.

Zafascynowana ostrożnie obróciła się do niego i oparła głowę na ręce. Gdy patrzyła na Joego, na jej twarz wypłynął uśmiech głębokiego zadowolenia. W ciągu ostatniego tygodnia od wystawy spędziła całkiem sporo czasu w jego łóżku, ale po raz pierwszy została do rana. Właściwie to po raz pierwszy w życiu została z nim do wschodu słońca.

Jak by to było budzić się obok niego co rano przez resztę życia? Ku własnemu zaskoczeniu poczuła, że to byłoby coś właściwego. Wypełniła ją miłość. Ciepła, wibrująca i jaśniejąca. I znała odpowiedź.

„Chcę spędzić z tobą całe życie”.

Obudził się tak nagle, że przestraszył ją tym przeskokiem od snu do pełnej przytomności. Szybko rozejrzał się, a potem opadł na poduszkę i rozluźnił się. Uśmiechnął się do Maddy zaspany, wymiętoszony i seksowny.

- Dzień dobry.

- Dzień dobry. - Posłała mu szeroki uśmiech. - Szybko się budzisz.

- To pewnie hałas.

Przygarnął ją i ułożył tak, żeby oparła głowę na jego ramieniu, a ich nogi przeplotły się.

- Jaki hałas?

Nasłuchiwała czegoś poza śpiewem ptaków na kaktusie za oknem sypialni. Wczoraj zakończył się pierwszy turnus i obóz stał się niemal dziwnie pusty.

- Niczego nie słyszę.

- No właśnie. - Musnął jej czoło. - Cisza. Cały tydzień bez wrzasków.

Serce trochę jej się zacisnęło, gdy przypomniała sobie ceremonię zamknięcia i ostatnie ognisko, po którym nadszedł dzień pełen załadowanych autobusów i wylewnych pożegnań. Gdy autobusy odjechały, koordynatorki i opiekunki także wyjechały na tydzień wolnego. Nie licząc Mamy i Harolda, Maddy i Joe mieli cały obóz dla siebie.

- Wiesz, już tęsknię za Kaylee i Amandą.

- Aha, ja też. - Ziewnął. - Ale wrócą w przyszłym roku.

„Tak, tylko czy ja tu będę?”. Zagryzła usta i powstrzymała słowa. Oboje zawarli milczącą umowę, żeby nie rozmawiać o przyszłości na poziomie osobistym.

- Poza tym - dodał - kolejna partia małych potworów przyjedzie w przyszłym tygodniu.

- Tak, to radosna myśl. - Usiadła i przeciągnęła się. Przykrycie zsunęło się jej do pasa i zimne, poranne powietrze otarło się o jej skórę. - Co powiesz na kawę?

- Wolałbym ciebie. - Przesunął palcem po jej kręgosłupie.

Zerknęła przez ramię. Z Joego też zsunęło się przykrycie, całkiem odsłaniając wspaniały tors. Wsunął rękę pod głowę i zmrużył oczy pełne obietnic zmysłowych przyjemności.

Niestety spojrzała na zegarek na nocnej szafce i przypomniała sobie, co musi zrobić tego dnia.

- Kuszące - roześmiała się - ale potrzebuję kofeiny.

Wyszła z łóżka, zebrała z podłogi ubranie i skierowała się do łazienki. Tam na drzwiach znalazła dżinsową koszulę, która świetnie udawałaby szlafrok.

Wychyliła się z łazienki.

- Mogę to pożyczyć?

- Jasne, specjalnie ją tam zostawiłem.

- Och.

To ją zaskoczyło. Ciągle robił takie rzeczy. Zaopatrywał lodówkę w jej ulubioną colę. Kupował smakowe chipsy, chociaż sam wolał zwykłe. A teraz powiesił koszulę, żeby mogła ją nosić jako szlafrok, chociaż nawet nie rozmawiali o tym, że zostanie na całą noc. Po prostu zasnęła, a on jej nie obudził.

Wróciła do łazienki, zastanawiając się, czy to były wskazówki co do jego uczuć, czy też ona odczytywała więcej, niż on przekazywał. Fakt, że wspomniała o ulubionych lodach i w jego zamrażarce jak za sprawą magicznej różdżki pojawił się półtoralitrowy kubełek karmelowych, nie był deklaracją wiecznej miłości. Prawda?

To pytanie gryzło ją, nawet gdy stała w niszy kuchennej i odmierzała kawę. Usłyszała, że w łazience leci woda, i wiedziała, że zaraz Joe do niej dołączy. Z tego, co się orientowała, on też najbardziej lubił karmelowe, więc to nic nie znaczyło. Ekspres bulgotał, a ona wyjrzała przez okno. Brak odpowiedzi na pytania gryzł ją bardziej niż kiedykolwiek. Może ona zaczynała rozumieć, czego chce, ale to nie znaczy, że Joe też. Może nadal nie myślał o niczym długofalowym. To sprawiło, że jeszcze bardziej zapragnęła, aby jej przyszłość wiązała się z nim.

Od czasu wystawy dużo rozmawiali o planach obozu treningowego; mieli dużo zabawy przy przygotowaniach. Co wieczór siadali w jego biurze i na komputerze projektowali broszurki, wizytówki i nawet stronę internetową, której skończenie będzie wymagało jeszcze wiele pracy. Nigdy jednak nie rozmawiali o tym, dokąd zmierza ich związek. Albo co się stanie, gdy obóz letni się skończy.

Kilkanaście razy prawie mu powiedziała, że go kocha, co było już poważną sprawą. A teraz stała i myślała o małżeństwie, dzieciach i całym życiu razem, jeśli Bóg pozwoli. Serce ją bolało na myśl, że pragnęła tego wszystkiego, co kiedyś odrzuciła, pragnęła tak bardzo, że chciała to wykrzyczeć na głos. Ale czy uwierzyłby? Po tym, co jej powiedział, bała się, że słowa nie wystarczą, a może wręcz zaszkodzą. Przed końcem obozu będzie musiała znaleźć sposób na okazanie mu miłości, żeby uwierzył jej dość mocno. Aby uwierzył, gdy mu ją wyzna w słowach.

Sześć tygodni. To na pewno wystarczająco dużo czasu.

Nadal wyglądała przez okno, kiedy Joe wyszedł z sypialni.

Zatrzymał się, bo widok w kuchni poraził go. Poranne światło oblewało Maddy. Była tak bardzo sobą, gdy stała boso w za dużej koszuli sięgającej kolan. Pomyślał, że gdyby dano mu jedno życzenie, pragnąłby przez resztę życia budzić się co rano i znajdować Maddy w swojej kuchni skąpaną w słońcu. Chciał wyrzucić przez okno precyzyjny plan, podejść do niej, wziąć ją w objęcia i powiedzieć: „Wyjdź za mnie”. Ale ostatnim razem taki impuls wszystko zniszczył. Nie pozwoli sobie na powtórzenie takiego błędu.

Przywołał cierpliwość i podszedł do Maddy.

- Kawa już jest?

Zerknęła przez ramię, uśmiechając się i patrząc na jego nagi tors i spodnie dresowe, które zsunęły się nisko na jego biodrach.

- Właśnie się zaparzyła.

Wyjęła dwa kubki. Jemu nalała czarną, a potem zajrzała do lodówki.

- Masz śmietankę?

- Na drzwiach.

Ucieszył się, że podwędził ją wczoraj z obozowej kuchni. Pamiętał, że Maddy lubi kawę z wszelkimi możliwymi dodatkami. Zwracanie uwagi na drobiazgi zawsze było jego mocną stroną.

- Super. - Wyjęła zamknięty kartonik.

Oparł się o blat i z przyjemnością upił kilka łyków kofeiny.

- Co byś powiedziała na przebieżkę ze mną dziś rano? Zamrugała.

- Żartujesz, prawda?

- Wcale. Potraktuję cię ulgowo, a potem możemy się wykąpać w rzece.

Odwróciła się do niego z ręką na biodrze, przez co koszula uniosła się wyżej, odsłaniając więcej uda.

- Są dwa kłopoty z tym pomysłem. Po pierwsze, o ile jeszcze nie zauważyłeś, to ciało nie zostało stworzone do pocenia się.

- No nie wiem. - Uśmiechnął się do niej szeroko nad brzegiem kubka. - Ostatniej nocy sporo wypociliśmy i nie słyszałem, żebyś narzekała.

- A po drugie, nie mam czasu. Mam dziś rano spotkać się w galerii z Sylvią.

- Tak? Zawieziesz jej jakieś nowe prace?

Zmarszczył brwi, gdy zdał sobie sprawę, że nie widział, aby pracowała nad rysunkami w ostatnim tygodniu.

- Nie. - Odwróciła się, żeby nalać śmietanki. - Dwa dni temu przywieźli reprodukcje Wschodu w kanionie. Muszę je podpisać.

Odstawił kubek.

- Nic mi nie mówiłaś.

- Nie? - Wyprostowała się. - Och. Myślałam, że mówiłam.

- Pewnie nie możesz się doczekać, żeby je obejrzeć.

- Tak. - Wypuściła nerwowo powietrze. - Chociaż to bardzo dziwne uczucie pędzić, żeby przez cały dzień podpisywać swoje reprodukcje.

- Nie ma w tym nic pretensjonalnego, Maddy. To część pracy.

- Chyba tak.

Ponieważ ta rozmowa sprawiła, że poczuła się niepewnie - nadal nie potrafił tego zrozumieć - zmienił temat.

Nadszedł czas, aby przejść do fazy numer dwa jego kampanii: sprawić, aby Maddy przeprowadziła się do Santa Fe. Żołądek mu się zacisnął.

- Wiesz, tak sobie myślałem...

„Tak, to brzmi dobrze. Przyjemnie i zwyczajnie. Nic wielkiego. Po prostu rozważałem różne pomysły”.

- O czym?

Też oparła się o blat, popijając kawę.

- Przygotowania związane z obozem treningowym idą tak dobrze, że powinniśmy być gotowi do otwarcia już w zimie.

- Och, jestem pewna, że ci się uda. Musisz tylko dać ofertę i zacząć przyjmować zgłoszenia.

- Aha. - Poczuł, jak napięcie zaciska mu gardło. - Więc... - Upił łyk kawy, żeby przełknąć palącą gulę. - Myślałem sobie, że skoro tak dobrze radzisz sobie z promocją... - „Po prostu wyrzuć to z siebie, tchórzu”. Znowu napił się kawy. - To co byś powiedziała na to, żeby zostać trochę po zamknięciu letniego obozu i pomóc mnie i Derrickowi rozkręcić to wszystko?

Zakrztusiła się kawą i z trudem złapała oddech.

- Nic ci nie jest? - Zaniepokojony poklepał ją po plecach.

- Już dobrze.

Nie wyglądała dobrze. Wyglądała na przestraszoną. „O, cholera!”. Pewnie odmówi. Gdzieś się przeliczył. Źle odczytał sygnały.

- Jak... - Przycisnęła rękę do piersi. - Jak długo miałabym zostać?

„Na zawsze!”.

- Hm, to zależy. Wiem, że masz swoje życie w Austin i pewnie chcesz tam wracać, więc to nie potrwa długo. Tylko... kilka tygodni?

Przez kaszel oczy zaszły jej łzami.

- Powinnam dać radę.

- Serio? - Ogarnęła go taka ulga, że kolana się pod nim ugięły. - To byłoby świetnie.

- Więc... - Kiedy odwróciła się, by odstawić kubek do zlewu, zauważył, że ręce jej drżą. Płakała? Ale dlaczego? - Ja, hm, chyba wezmę prysznic i ubiorę się, skoro mam jechać do miasta.

- Poczekaj.

Złapał ją za rękę, nim weszła do sypialni.

Nie zdążył zapytać, co się stało, ani chociaż dobrze przyjrzeć się jej twarzy, bo wspięła się na palce, objęła go za szyję i pocałowała tak głęboko, że w jego głowie wybuchły miniaturowe fajerwerki. Szybko zareagował, obejmując ją i przechylając głowę, aby ułatwić pocałunki. Dłonie wsunęła w jego włosy, a jej język tańczył z jego językiem. Przesunął dłonie po jej plecach i wsunął pod koszulę, na nagą pupę.

„Hura!”. Odsuwając się, żeby złapać powietrze, spojrzał na nią zadziwiony.

- No-no!

Uśmiechnęła się do niego szeroko. Twarz jej jaśniała. Odchrząknął i spróbował zebrać myśli.

- Więc... hm... przyda ci się pomoc pod prysznicem?

- To zależy. - Uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - A będę mogła wyszorować ci plecy?

„Hura do kwadratu!”.

- Tylko, jeśli ja wyszoruję twoje.

- Umowa stoi, żołnierzu.

Odwróciła się i nonszalanckim krokiem ruszyła przed nim do sypialni.

Przez całą drogę do miasta Maddy śpiewała do wtóru z radiem, a potem wpadła do galerii i rzuciła Juanicie radosne „cześć”.

- Jest Sylvia?

- Na tyłach, szykuje wszystko dla ciebie. Dam jej znać, że jesteś. Kiedy Juanita sięgnęła po słuchawkę, Maddy poszła do niszy, gdzie wisiały jej prace. Serce zabiło jej niespokojnie, gdy zobaczyła puste miejsca. Spodziewała się, że trzech będzie brakować, tyle sprzedała w czasie wystawy, ale najwyraźniej kupiono jeszcze dwa oryginały: duży pod tytułem Pędząca rzeka i małe zbliżenie kwitnącego kaktusa.

- Sylvia już idzie - powiedziała Juanita, stając za jej plecami. - Potrzebujesz pomocy w wynoszeniu rzeczy z samochodu?

- Co?

- Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, co zrobiłaś od pokazu. Jak widzisz, naprawdę potrzebujemy nowych obrazów.

- Tak... widzę. - Zagapiła się na puste miejsca. Czuła się źle, bo nie przywiozła niczego nowego. Przez cały tydzień pomagała Joemu. - Przywiozę więcej prac następnym razem.

- Maddy! - Sylvia podeszła do niej z szerokim uśmiechem. - Moja ulubienica! Juanita powiedziała mi o wystawie w Taos. I o przyjęciu w pensjonacie Dale'a. - Położyła rękę na sercu.

- Och, cóż. - Maddy wzruszyła ramionami. - To nie było na poważnie.

- Oczywiście, że było - upierała się Sylvia. - W tym tygodniu rozmawiałam przez telefon z Rickiem. Bardzo się cieszyli, że zatrzymasz się u nich przed wystawą.

- Tak? - Maddy wyjąkała z zaskoczenia.

- Zamierzają zaniknąć kurort na trzy dni i zaprosić wszystkich przyjaciół. A potem zakończyć przyjęcie pokazem w galerii Ricka. Zabawisz się.

- Sylvia... - Zabrakło jej powietrza. - Nie mogę pojechać do Taos na trzydniowe przyjęcie.

Sylvia spojrzała, nic nie rozumiejąc.

- Słucham?

- Pracuję w Magicznym Obozie.

- Ach, to. - Machnęła ręką. - Nie ma się co martwić. Dale jest człowiekiem interesu i nie zamknie kurortu w czasie letniego sezonu turystycznego. Planuje imprezę na wczesną jesień, w przerwie przed sezonem narciarskim.

- Tak, ale... - Maddy chciała wytłumaczyć, że obiecała Joemu pomóc przy obozie treningowym, lecz Sylvia złapała ją za rękę.

- A teraz chodź na tyły i obejrzyj reprodukcje. Ach tak, reprodukcje!

Serce Maddy biło szybciej, gdy Sylvia prowadziła ją przez hałaśliwy warsztat ramiarski. Sztalugi ustawiono obok jednego z warsztatów. Minęła je wzrokiem, a potem natychmiast spojrzała znowu, gdy rozpoznała Wschód w kanionie.

- O mój Boże...

Przycisnęła obie ręce do ust, gdy pojawiło się zadziwienie. Obrazek był niniejszy i nie tak żywy jak oryginał, ale zdecydowanie to był jej rysunek.

- Nie wierzę własnym oczom! Mam reprodukcje.

Kilku ramiarzy przerwało pracę, żeby popatrzeć na jej reakcję. Zdała sobie sprawę, że dla nich też musi być to zabawne - praca z artystami, oprawianie i sprzedawanie reprodukcji, tworzenie karier. A teraz ona była jednym z tych artystów. Jak to się stało?

- Drukarz odwalił kawał dobrej roboty. - Sylvia jaśniała, dopóki nie zobaczyła twarzy Maddy. - Zamierzasz się rozpłakać?

- Być może. - Wzrok zamglił jej się po raz drugi tego dnia. Dlaczego szczęście sprawia, że robi się z niej taka beksa? - Wiem, że tygodniami o tym rozmawiałyśmy, ale to nie wydawało się realne... aż do teraz.

- Proszę, siadaj.

Sylvia poprowadziła ją do barowego stołka przy jednym z warsztatów. Stworzono wysepkę porządku pośród bałaganu, żeby mogła spokojnie podpisywać reprodukcje. Obok talerza z owocami i serem stała woda butelkowana. Trzy zatemperowane ołówki leżały porządnie w szeregu. Wszystko to zrobiono dla niej.

- Siądź tutaj i popodziwiaj swoje reprodukcje przez kilka minut - uparła się Sylvia. - Muszę przynieść kalendarz. Mark, Todd? - Machnęła na dwóch ramiarzy, a potem odwróciła się do Maddy. - Nie pozwól, żeby ci faceci zmusili cię do zbyt ciężkiej pracy. Rób sobie tyle przerw, ile potrzebujesz.

- Oczywiście. - Maddy czuła się jak rozpieszczona księżniczka, kiedy mężczyźni przynieśli pierwszy stos reprodukcji do podpisania. Mark, kierownik warsztatu, sprawdził kilka pierwszych za pomocą szkła powiększającego.

- Tylko się nie denerwuj - ostrzegł ją i szybko przedarł na pół pierwszych pięć reprodukcji, po czym rzucił je na podłogę.

Maddy zaparło dech ze zgrozy.

- Co robisz?

- Odstrzeliłem wybrakowane egzemplarze.

Kiedy uzbierał mały stos reprodukcji do przyjęcia, podał je Maddy do podpisania.

Sylvia wróciła z kalendarzykiem. Wskoczyła na stołek naprzeciwko Maddy i położyła notes na stole.

- Dobra, obgadajmy terminy.

- Terminy? - Maddy podpisała kolejną reprodukcję, którą Todd natychmiast zabrał.

- Terminy wystaw. - Wsunęła okulary do czytania i przekartkowała strony kalendarza. - Pierwsza będzie wystawa Ricka, zabawny sposób rozpoczęcia działalności. Potem zabierzemy się do prawdziwej roboty na wystawie handlowej Stowarzyszenia Zawodowych Ramiarzy w L. A., po której przyjdzie kolej na targi w Dallas. Postaramy się wypełnić przerwy wystawami w galeriach, ale początkowo będzie to wolno szło, dopóki nie wyrobisz sobie nazwiska. Są jakieś tygodnie jesienią, kiedy nie możesz podróżować?

- Co? - Podłoga nagle się przechyliła i Maddy modliła się, żeby nie spaść ze stołka. - Chcesz, żebym podróżowała? Tej jesieni?

- Oczywiście.

Przypomniała sobie rozmowę z Joem. Powiedział o kilku tygodniach, ale miała nadzieję, że uda się to przedłużyć.

- Ja... ja nie mogę.

- Nie martw się. - Sylvia machnęła ręką. - Pokryjemy twoje wydatki.

- Ale... - Serce biło jej boleśnie szybko. - Nie możecie po prostu wysłać moich prac?

- Jak już zdobędziesz pozycję, będziesz mogła odpuszczać sobie wystawy handlowe i pojawiać się tylko w galeriach, ale na tym etapie chcemy, żebyś tam była, spotykała się z właścicielami galerii. Mają zobaczyć całokształt.

- Całokształt?

Pojawił się przed nią kolejny stos reprodukcji. Zagapiła się na nie bezmyślnie.

- Zdecydowanie. - Sylvia gestem ogarnęła całą Maddy. - Nie dość, że twoje prace są wspaniałe, to jesteś atrakcyjna, wygadana i przyjacielska. Chcemy, żeby właściciele galerii zakochali się w tobie tak samo jak Rick i Dale, żeby przekazali swój entuzjazm kolekcjonerom. Zaufaj mi, kochana, zrobisz bajeczną karierę.

- Ale... - Panika, z którą walczyła przez całe życie, nagle urosła, zabierając jej powietrze z płuc.

Natychmiast ją odepchnęła jak dziecko, które ucieka od brzegu głębokiego wąwozu i nie chce zobaczyć, co żyje w mrocznych głębinach. Gdyby tam spojrzała, wiedziałaby, co naprawdę ją przeraża, a ona nie chciała wiedzieć. To musiało być ohydne.

- Nie chcę bajecznej kariery.

- Co takiego?

Sylvia zamarła, a potem pokręciła głową, jakby chciała ją odświeżyć. Mark i Todd gapili się na Maddy dziwnie. W całym warsztacie jakby ucichło.

- Ja tylko... tylko... - Panika próbowała się uwolnić. - Ja nie mogę zająć się tymi wystawami, przepraszam.

Na moment zapadła cisza, a potem Sylvia spokojnie złożyła ręce na kalendarzu.

- Pozwolisz, że zapytam dlaczego?

„Bo jestem o krok od czegoś ważnego między mną a Joem. Raz już uznałam, że ja i kariera jesteśmy ważniejsze od niego. Jak się poczuje, jeśli nie dotrzymam obietnicy i nie pomogę mu przy obozie treningowym?”. Stało za tym coś jeszcze. Jakiś inny lęk, którego nie chciała zobaczyć.

- Nie potrzebuję bajecznej kariery. Naprawdę. Jeśli będzie mi dobrze szło, to wystarczy. Serio.

Sylvia spojrzała na ramiarzy.

- Przepraszam was na chwilę, muszę porozmawiać z Maddy w swoim biurze.

Walcząc z mdłościami, ruszyła za starszą kobietą do szklanych boksów. Czuła się jak dzieciak wezwany do dyrektora.

- Usiądź.

Sylvia zamknęła drzwi, co nie dawało im wiele prywatności, ponieważ i tak cały warsztat widział wnętrze. Mijając minilodówkę, Sylvia wyjęła butelkę zielonej herbaty i podała ją Maddy. Maddy usiadła, jak jej kazano, i wzięła herbatę drżącymi rękoma. Po kilku łykach gardło rozluźniło jej się na tyle, żeby mogła wreszcie spokojniej oddychać.

- Lepiej? - Sylvia usiadła na obrotowym krześle za biurkiem. Maddy pokiwała głową; nadal miała mdłości, ale już się nie bała, że rzeczywiście zwymiotuje.

- Przepraszam, nie wiem, co mi jest. Starsza kobieta przyglądała jej się przez chwilę.

- Wiesz, pracowałam z artystami przez większość życia, ale nie będę udawała, że rozumiem, o co ci tak naprawdę chodzi. Szczerze mówiąc, ciągle się boję, że wszyscy artyści świata pójdą na terapię, pokonają swoje demony i sztuka, jaką znamy, przestanie istnieć. Maddy zaśmiała się słabo.

- Pogadajmy poważnie. - Biurko zaskrzypiało, gdy Sylvia pochyliła się do przodu. - Szczerze współczuję, ale koniec końców przede wszystkim jestem kobietą interesu. Dlatego powiem, jak się sprawy mają, żebyś zrozumiała dokładnie, do czego zmierzamy. Zainwestowałam w ciebie mnóstwo pieniędzy. Ponieważ chcemy zrobić kolejne dwa wydania reprodukcji do naszego jesiennego katalogu, planuję zainwestować jeszcze więcej. Wiesz, ile czasu potrzeba, żebym wyszła na swoje?

- Nie. - Maddy gapiła się na butelkę.

- Kilka miesięcy, jeśli wszystko pójdzie dobrze. Być może rok. I to zakładając twoją pomoc przy promocji. Gdybyś przyszła do nas z jakimś dorobkiem, stać by mnie było, żeby ci pozwolić na siedzenie w domu i zajmowanie się sztuką. My zajęlibyśmy się resztą. Ale tak nie jest. Zjawiłaś się kompletnie nieznana. Więc jeśli chcesz sobie odpuścić, to bądź tak miła i powiedz mi to od razu.

Maddy wpatrywała się we wzorek na bladozielonej butelce; gałązki rozchodziły się w różnych kierunkach. Niektóre z nich krzyżowały się i biegły dalej. Inne się kończyły.

Miała przed sobą dwie ścieżki do wyboru. Jedną było po prostu życie z Joem, gdzie oboje pracowaliby przy obozie letnim i treningowym. Nadal mogłaby zajmować się malowaniem, ale na mniejszą skalę. Druga prowadziła do kariery, za którą większość artystów oddałaby duszę: sława na skalę krajową, wystawy w galeriach, podróże. Tempo byłoby wyczerpujące, ale ona nigdy nie miała nic przeciwko ciężkiej pracy. Zwłaszcza że ta praca oznaczałaby chwile sławy, bycie gwiazdą.

Podążała paznokciem jedną z krzyżujących się ścieżek. Jeśli wybierze drogę proponowaną przez Sylvię, to czy nadal będzie miała Joego? Jak on będzie się czuł, patrząc z boku na jej sławę? Chociaż bardzo ekscytował się obozem treningowym, wiedziała, że nie był to szczyt jego marzeń. To nigdy nie dorówna byciu komandosem. Lubił też patrzeć, jak ona sprzedaje swoje obrazy, ale jego oczekiwania na pewno nie sięgały zbyt daleko.

Wszystko w niej pragnęło przyjąć ofertę Sylvii, ale nie warto było ryzykować, że straci Joego. Szansę na to, na co zdecydowała się dziś rano.

Przebyła wyrysowaną ścieżkę z powrotem do rozgałęzienia.

Kariera czy miłość - przed takim wyborem stanęła.

Zamykając oczy, wybrała miłość, i poczuła, że jakaś mała część jej duszy umarła. Ale było warto. Miłość była warta każdego poświęcenia.

- Przepraszam. - Otworzyła oczy i teraz, gdy już podjęła decyzję, poczuła się pewniej. - Nie dam rady robić tych wystaw.

Sylvia siedziała przez dłuższą chwilę, rozważając nowinę.

- Dobrze więc - powiedziała w końcu. - Uważam, że popełniasz ogromny błąd, ale to twoja decyzja. Odwołam kolejne zaplanowane reprodukcje i usunę je z katalogu. Wschód w kanionie zostanie rzecz jasna, ale nie wypadnie tak dobrze bez reszty.

Te słowa sprawiły, że Maddy zabolało serce, jednak trzymała się dzielnie.

- Rozumiem.

- Mogę cię jednak prosić o przysługę?

Pokiwała głową. Czuła się tak winna, że gotowa była obiecać niemal wszystko.

- Pojedziesz chociaż na przyjęcie w Taos i zrobisz wystawę u Ricka? To dość blisko, możesz pojechać i szybko wrócić. Powinniśmy dać radę sprzedać dość oryginałów, żebym odzyskała część mojej inwestycji.

Maddy zawahała się. Nawet to wydawało się ryzykowne, ale nie tak straszne jak reszta.

- Myślisz, że będą mieli coś przeciwko, jeśli przywiozę kogoś ze sobą?

- Oczywiście, że nie - zapewniła ją Sylvia. - Jest tam tyle miejsca, że pewnie mogłabyś przywieźć trzech albo czterech gości.

- Och.

To jej poprawiło nieco humor. Zamierzała zaprosić tylko Joego i może wtedy nie miałby nic przeciwko jej wyjazdowi, ale pomyślała, że mogłaby też zaprosić przyjaciółki. Zwłaszcza że Christine powinna wreszcie skończyć staż.

- Świetnie, pojadę.

- Dziękuję. - Sylvia rozluźniła się. - A teraz, jeśli dasz radę, podpisz jeszcze parę reprodukcji.

Maddy wstała. Chciała uciec z biura, nim zmieni zdanie.

- I jeszcze jedno - dodała Sylvia, gdy szły z powrotem do warsztatu. - Wydajemy też katalog na wiosnę. Kiedy zacznie się zima, a ty zmienisz zdanie, daj mi znać. Nadal chciałabym mieć szansę na współpracę z tobą.

Maddy nie wiedziała, śmiać się czy płakać.

- Zastanowię się - odpowiedziała odruchowo, a potem skarciła się za to.

Powinna była odmówić, powiedzieć, że nie zmieni zdania. Dlaczego Sylvia musiała zostawić uchylone drzwi, kiedy ona myślała, że już je za sobą zatrzasnęła?

Gdyby tylko dało się wybrać obie drogi...

Kiedy Maddy wróciła do obozu, wysłała przyjaciółkom długi e-mail, który zapoczątkował gwałtowną wymianę listów przez następne dwa dni. Chciała je po prostu zaprosić na przyjęcie w Taos, ale skończyło się na tym, że opowiedziała wszystko o spotkaniu z Sylvią.

Odpowiedź Christine była szybka i gwałtowna: Oczywiście, że przyjedziemy na przyjęcie. (Zamknij się, Amy, wszystkim się zajmę, więc ty też jedziesz). Ale Maddy, kompletnie ci odbiło???

Amy: Nie rozumiem. Dlaczego uważasz, że plany Sylvii zdenerwują Joego? Z tego, co o nim mówiłaś, podejrzewam, że raczej by się ucieszył. A jeśli pojadę do Taos, czy to się będzie liczyć jako wypełnienie mojego zadania?

Christine: NIE! Amy, ja się wszystkim zajmę, zabiorę cię sprzed frontowych drzwi i będę z tobą na każdym kroku. Uznaj to za próbę przed samodzielnym wyjazdem. A co do twojego pytania do Maddy: No właśnie, Mad, dlaczego uważasz, że Joe by się zmartwił?

Maddy: Powiedziałam wam, że już zdecydowałam, że chcę poślubić tego mężczyznę.

Christine: I co z tego? Prosił, żebyś wybrała między nim a marzeniami? Bo jeśli tak, to jest głupim palantem.

Maddy: Nie prosił mnie o nic. Żartujesz? Nie prowadzimy ze sobą „poważnych rozmów”. Staramy się trzymać kwestii bardzo prostych i bardzo bezpiecznych.

Amy: To znaczy, że nadal nie powiedziałaś mu, że go kochasz?

Maddy: Powiem mu to, kiedy nadejdzie właściwy moment. Kiedy będę wiedziała, że mi uwierzy.

Kolejny dzień przyniósł jeszcze jedną zjadliwą odpowiedź od Christine. Amy też nie pochwalała decyzji Maddy, ale jej współczuła. Nim Maddy zdążyła odpowiedzieć, usłyszała, że schodami do jej mieszkania idzie Joe. Jego kroki były lekkie i wesołe. Jej serce zabiło radośnie.

Zamknęła laptopa - tym samym odcięła się od dezaprobaty przyjaciółek - i poszła otworzyć drzwi. Christine i Amy chciały dobrze, ale niczego nie rozumiały. Jak by mogły? To nie one były zakochane. Ściślej rzecz biorąc, Amy nigdy nie miała nikogo na poważnie, a Christine przyciągała nieudaczników, więc można było oczekiwać, że ich rady są złe.

W chwili, gdy Joe ją objął i pocałował jak wariat, wątpliwości co do wyboru zniknęły. A przynajmniej zbladły.

Uśmiechnął się do niej.

- Skończyłaś na dziś ze sztuką?

- Właściwie to... Nieważne. Tak, skończyłam.

- Świetnie. Ja też skończyłem pracę.

Kiedy wszedł do środka, zauważyła, że miał na sobie granatową koszulę, czarne spodnie i kowbojki. Bolo i srebrna klamra przy pasku sprawiały, że wyglądał, jakby zszedł z reklamy Santa Fean.

- Rety, wspaniale wyglądasz.

- Usłyszałem właśnie, że Bill Hearne gra w La Fonda. Co powiesz na kolację i tańce?

- Świetnie!

Rozdział 19

Nigdy nie lekceważ przeczucia.

Jak wieść idealne życie

Joe nie pamiętał, by kiedykolwiek był szczęśliwszy. A to sprawiało, że bardzo się denerwował. Zwłaszcza gdy tygodnie mijały coraz szybciej. Każdy dzień zbliżał go do końca lata i wkroczenia w fazę numer dwa.

Kiedy początkowa próba niemal skończyła się katastrofą, postanowił się wycofać, przegrupować siły i poczekać na lepszy moment. Miesiąc między końcem obozu letniego a przyjazdem Derricka wydawał się odpowiedni. Tym razem ostrożniej zbada grunt, wspominając o przyszłości zwyczajnie, w rozmowie, żeby jej nie przestraszyć. Nie ma mowy, by wypalił coś o małżeństwie i wszystko popsuł.

Wybrał jednak już pierścionek i nawet zapłacił zadatek. Zaprojektowany na zamówienie przez jednego z najbardziej utalentowanych jubilerów w okolicy, był znacznie bardziej w typie Maddy niż tradycyjny pierścionek, z którym próbował wcześniej. Jaki to był idiotyczny wybór! Maddy powinna dostać coś unikalnego jak ona sama. I dlatego ten pierścionek uznał za idealny.

Spodoba jej się. Był tego pewien.

A przynajmniej taką miał nadzieję.

Najpierw jednak musiał ją namówić, aby zamieszkała w Santa Fe na stałe, ponieważ ostatni dzień obozu nadszedł nieuchronnie. Jak to się stało? Jakim cudem tygodnie zniknęły, kiedy tylko spuścił je z oka? Jasne, prowadząc obóz matki, planując własny i spędzając czas z Maddy, bawił się jak nigdy w życiu. Poza tym doświadczenie nauczyło go, że bycie zakochanym oznacza, iż mózg nie funkcjonuje jak trzeba, i dlatego właśnie poprzednio tak strasznie spaprał sprawę. Ale nie tym razem. Teraz zrobi to jak należy. Będzie realizował plan krok po kroku i kiedy zapyta, ona odpowie „tak”.

Nawet kiedy mówił to sobie, zaczynał nerwowo się pocić. A może to wina słońca, uznał, gdy stał na parkingu i nadzorował chaos spowodowany załadowanymi autobusami. Wszędzie wokół biegały małe dziewczynki i wrzeszczały. A starsze obejmowały się i płakały.

Maddy stała z jego matką. Zegnała się z obozowiczkami, które wsiadały do pierwszego autobusu. Jej widok nigdy nie przestał go poruszać. Podniecała go, uspokajała, hipnotyzowała i... oczarowywała. Aha, pomyślał z głupawym uśmieszkiem, ona go po prostu zaczarowała.

Dzisiaj miała na sobie kusy T-shirt z ręcznie malowanymi kwiatami - efekt jednych zajęć plastycznych - i minispódniczkę przerobioną z dżinsów. Dawno pogodził się z faktem, że uniform i Maddy po prostu do siebie nie pasują. Ponieważ żadna z pozostałych koordynatorek się nie skarżyła, zostawił to bez komentarza. Poza tym kiedy już będzie jego żoną, a nie pracownikiem, jej strój nie będzie grał roli.

Jego uśmiech stał się bardziej głupawy, gdy Maddy schyliła się, żeby przyjąć od jednej z dziewczynek naszyjnik z makaronu. Pochwaliła małą i wylewnie podziękowała, a dziewczynka rozpromieniła się. Jaką wspaniałą matką byłaby Maddy.

W końcu pierwszy autobus się zapełnił. Z piskiem hamulców zaczął zjeżdżać do frontowej bramy. Chaos uspokoił się nieco, ale tylko na chwilę, ponieważ miało odjechać jeszcze kilka autobusów i dodatkowo rodzice, którzy przyjechali prywatnymi samochodami.

Maddy odwróciła się i zauważyła Joego. Ruszyła do niego, klucząc między obozowiczkami ustawionymi w kolejce z kuframi, poduszkami, śpiworami i pluszowymi zwierzakami.

- Zawsze tak ciężko patrzeć, jak wyjeżdżają?

- Obawiam się, że tak. - Uśmiechnął się do niej współczująco i z trudem powstrzymał odruch, aby pocałować zmarszczkę na jej czole. - Przez całe zeszłe lato myślałem, że ulży mi, gdy cisza i spokój wrócą do mojego życia. A potem przypomniałem sobie o pochrzanionych domach, do których wrócą niektóre z tych dzieci, i chciałem wsiąść do autobusu i jechać z nimi. Może walnąłbym po łbie paru rodziców. Nadal mam taką ochotę.

- Wiem, co masz na myśli. - Osłoniła oczy przed słońcem, gdy na miejsce podjechał kolejny autobus. - Nie jest tak ciężko z dobrymi dzieciakami. Takie jak Cory i jej gang naprawdę ujęły mnie za serce.

- Mnie też.

Zaśmiał się, ponieważ trzynastoletnia Cory spędziła połowę lata w obozie warunkowo za przemycanie papierosów i to nie raz, ale trzy razy. Carol dmuchnęła w gwizdek i zaczęła odczytywać listę.

- Ale mamy je przez pięć tygodni każdego lata. Lubię myśleć, że to pomaga.

Spiął się trochę z powodu freudowskiego przejęzyczenia. „Mamy je każdego lata”. Zorientuje się, że miał na myśli ich dwoje, a nie wszystkich pracowników obozu? Zerknął na nią, ale nie zauważył specjalnej reakcji. Jednak ta omyłka przytrafiła się we właściwym czasie z punktu widzenia jego planu. Obóz się skończył i powinien zacząć wspominać o przyszłości, żeby wybadać jej reakcję. Tylko że ona nie reagowała. Stała nieruchomo jak głaz.

W końcu opuściła rękę, ale nadal patrzyła na dzieci, gdy zacytowała motto obozu:

- Ukształtować charakter i dać wspomnienia na resztę życia.

- Aha - przytaknął, myśląc o nich dwojgu.

Chciał czegoś więcej niż wspomnień z Maddy na resztę życia. Chciał przez resztę życia tworzyć te wspomnienia. Pomyślał o pierścionku, który wybrał, i świeży pot wypłynął mu na czoło.

Jakimś cudem ponad rejwachem usłyszał, że w biurze dzwoni telefon.

- Odbiorę - powiedział i skorzystał z tej wymówki, żeby uciec od rozmowy, nim powie coś głupiego.

Z ulgą wszedł do chłodnego, zacienionego biura i złapał słuchawkę.

- Magiczny Obóz.

- Heja, Skaucie.

Uśmiechnął się szeroko na dźwięk głosu Derricka.

- Co jest, Sokrates?

- Stary, mam dobre wieści. Mamy nasze pierwsze ofiary.

- Obozowicze. To są obozowicze.

- O nie, ci goście to zdecydowanie ofiary. - Głęboki śmiech Derricka zdradzał doskonały humor. - Moja siostra powiedziała szefowi o naszym obozie. Facet chce swoim programistom zafundować porządne szkolenie z pracy zespołowej. Interesuje go oferta dla firmy.

- Co? - Joe nie do końca rozumiał. - Sprzedałeś mu ofertę dla firmy?

- Aha. Wygląda na to, że dostaniemy całą bandę programistów, których mamy zamienić w supermanów.

- Kurczę, to... - „Zdecydowanie wykracza poza mój plan”. Maddy została głównie po to, aby pomóc im sprzedać oferty. - To świetnie, stary.

- Mógłbyś dorzucić do tego trochę entuzjazmu? - Derrick zapytał takim samym bezbarwnym tonem, jakim przed chwilą odezwał się Joe.

- Przepraszam. - Joe pokręcił głową i zaśmiał się do siebie. - To świetnie. Serio.

- Więc w czym problem?

- Psujesz mi plany.

- Oo, ty w połączeniu ze słowem „plan” zawsze mnie przerażałeś. Więc co planujesz zakatrupić tym razem? Nie, czekaj, sam zgadnę. To ma coś wspólnego z twoją panią, prawda?

- Nie zamierzam niczego zakatrupić. - Joe skrzywił się na to oskarżenie. - I nigdy nie słyszałem, żebyś narzekał, gdy byliśmy razem na akcji. Tak się składa, że najlepiej ze wszystkich radziłem sobie z planowaniem.

- Innymi słowy, nie wziąłeś sobie do serca rady brata Derricka w kwestii twojego miłosnego życia, co?

Gorąco podpłynęło do szyi Joego, gdy przypomniał sobie, z jak wielu rzeczy zwierzył się Derrickowi w ciągu ostatnich tygodni. Ale jak by mógł ufać kumplowi komandosowi, gdyby nie potrafił otworzyć się przed nim choć trochę? Poza tym przetrwali razem kilka ekstremalnych sytuacji i nie potrzebowali słów, żeby wiedzieć, co drugi myśli.

- Więc - naciskał Derrick - zdołałeś wyartykułować te dwa wielkie słowa?

- Mówiłem ci, mam plan.

- Rozumiem, że to oznacza „nie”.

- Plan, który muszę teraz opracować na nowo, ponieważ połowę z niego rozwaliłeś w drzazgi.

- Joe, Joe, Joe - westchnął Derrick. - Nie możesz podchodzić do związków jak do akcji, opracowywać każdy szczegół do ostatniej ewentualności.

- A dlaczego, do cholery, nie? Chciałbym to wiedzieć.

- Bo... - Kolejne westchnienie. - Terroryści są przewidywalni. A kobiety nie.

- Wiem. To mnie martwi. - Podszedł do okna, żeby przyjrzeć się Maddy. - Poza tym mam przeczucie, że coś jest nie tak.

- Co takiego?

- Nie wiem. Nie potrafię tego sprecyzować, ale... - Przypomniał sobie ostatnie rozmowy z Maddy, kiedy pytał ją, jak jej się układa praca z Sylvią, a ona zmieniała temat. - Mam usilne wrażenie, że coś przede mną ukrywa. Coś związanego z jej pracą.

- Nie o to właśnie poszło ostatnim razem?

- Podobno historia lubi się powtarzać. - Tyle że tym razem nie miała powodu niczego ukrywać.

Ostatnim razem właściwie też nie miała.

- A może widzisz duchy przeszłości i sam wymyślasz rzeczy, którymi się zadręczasz?

- Może. - Joe odwrócił się od okna. - Więc nadal zamierzasz przyjechać w przyszłym miesiącu?

- Właściwie to pomyślałem, że przyjadę wcześniej, żebyśmy wzięli się do wymyślania toru przeszkód dla naszych superokularników.

- Ile wcześniej?

- Za dwa tygodnie.

- Stary, całkiem rozwaliłeś mój plan.

- Joe, weź się w garść - rzucił dramatycznie Derrick. - Nawet w akcji plany czasem biorą w łeb, musisz zadowolić się tym, co masz, i wyjść pod obstrzałem.

- I właśnie w ten sposób, o ile pamiętasz, zostałem postrzelony.

- Prawda. Ale zastanawiałeś się nad tym? Gdybyś nie oberwał, nie siedziałbyś teraz w Nowym Meksyku. Obaj byśmy smażyli tyłki na jakiejś pustyni i lawirowali między minami samochodowymi. A twoja szkolna miłość nadal byłaby tylko tęsknym wspomnieniem.

- Chcesz powiedzieć, że powinienem się cieszyć, bo zostałem postrzelony?

- Przeciwności przynoszą nowe możliwości. Do zobaczenia za dwa tygodnie, stary. A, i powodzenia z twoją panią.

- Aha, wielkie dzięki.

Kiedy tylko się rozłączył, Joe natychmiast przypomniał sobie drugi powód, dla którego nie chciał, aby Derrick przyjechał przed wyznaczonym czasem. Wystawa Maddy w Taos. Nie mógł jej przegapić. Jej przyjaciółki tam będą i wreszcie by je poznał. Poza tym to była jedyna zaplanowana wystawa, co uważał za dziwne. Sylvia niespecjalnie starała się, żeby wypromować prace nowej malarki. Czy to dlatego Maddy tak się spinała, gdy pytał ją, jak idzie?

Poczuł się nieswojo, jakby jakieś zimno na karku, szósty zmysł ostrzegał go o niebezpieczeństwie. Zdecydowanie coś tu szwankowało. Albo może Derrick miał rację - może widział duchy przeszłości. Może.

- Nie wierzę, że kolejny turnus rozpoczął się i już skończył. Siedząc na skraju patio za biurem, Maddy gapiła się na gwiazdy.

- Dziwne uczucie, nie? - Joe klapnął obok niej i wyciągnął piwo. - Proszę.

- Dzięki. - Otworzyła puszkę z przyjemnym sykiem, a potem szybko wypiła, nim piana zdążyła wycieknąć bokiem. - Ach! Nigdy nie myślałam, że piwo może tak dobrze smakować.

Joe pociągnął długi łyk ze swojej puszki i westchnął głośno:

- Abstynencja sprawia, że kubeczki smakowe stają się czulsze. Siedzieli spokojnie, patrząc, jak świetliki błyskają w obozie.

Światło biło z różnych chatek, gdzie opiekunki spędzały ostatnią noc, bo następnego ranka miały wyjechać. Z Chaty Wodza dobiegł ich śmiech. Przez siatkę w oknach Maddy widziała sylwetki koordynatorek. Przeleciała poduszka i uderzyła kogoś w głowę. Rozległo się więcej śmiechów.

Maddy rozpromieniła się.

- Już wiem, co mi to przypomina.

- Co takiego? - Objął ją.

- Ostatnie dni w college'u. - Ułożyła się wygodnie w jego objęciach. - Zajęcia się skończyły i nie było powodu, żeby dłużej tam siedzieć, ale zostajesz razem z ludźmi, którzy stanowili tak wielką część twojego życia. Nagle zdajesz sobie sprawę, że nie masz powodu, żeby widywać ich codziennie. Wszystko w tobie skacze: od podniecenia, bo wreszcie, hura, szkoła się skończyła i można zacząć prawdziwe życie, do płaczu, bo, o mój Boże, nie będziesz już więcej codziennie widywać przyjaciół.

- Zmiany zawsze są trudne - powiedział cicho.

- Aha - westchnęła, ciesząc się, że nie wyjeżdża jutro razem z innymi.

Miała cały miesiąc, żeby pobyć z Joem, nim przyjedzie jego przyjaciel Derrick. Mnóstwo czasu, żeby popracować nad tym, co chciała mu powiedzieć, gdy tylko będą mieli obóz dla siebie. To był najlepszy moment, żeby przygotować grunt.

- Bardzo trudno jest powiedzieć do widzenia, ale czasem trzeba. Jeśli więzy są dość mocne, wszystkie obietnice, że będzie się utrzymywać kontakt, naprawdę się sprawdzają.

- Tak?

- Amy, Christine i mnie się udało. Trzy z czterech, niezły wynik.

- A co z czwartą współlokatorką?

- Ach, to Jane Redding.

- Ta z porannego programu? - odsunął się zaskoczony.

- Aha.

- Nigdy mi o tym nie mówiłaś. - Przysunął się do niej znowu i przytulił ją. - Więc co się z nią stało?

- Stała się bogata i sławna i straciłyśmy z nią kontakt.

O rety, pomyślała. To nie był najlepszy sposób, żeby przygotować grunt pod pytanie, co by powiedział, gdyby przyjęła propozycję Sylvii i pojawiła się w wiosennym katalogu.

- Ale nie musiało się tak stać. Mogłybyśmy nadal być blisko, gdyby Jane trochę się wysiliła.

- Związki na odległość są trudne. - Urwał. - Hm, nie wiem, czy zdecydowałbym się na taki.

Dlaczego to powiedział, zastanawiała się. A tak, Janice. Kobieta, z którą się spotykał, kiedy był jeszcze w wojsku. Ta, z którą chciał się ożenić, dopóki nie zrozumiał, że ona ceni karierę bardziej niż rodzinę. Właśnie przed takimi problemami staną z Joem, jeśli ona zdecyduje się na karierę i potem będzie musiała podróżować, żeby coś z tego wyszło, prawda?

Z Chaty Wodza dobiegł głos Carol przebijający się ponad innymi. Wołała, żeby się uciszyły. Maddy zerknęła w ich stronę. Siatka skrywała postaci w środku, ale widać było, że wznoszą toast. Tanie wino, papierowe kubeczki i obietnice.

Które z nich zostaną spełnione?

- Zawsze zastanawiałam się, czy tak samo jest z facetami, gdy muszą się żegnać?

Zaśmiał się.

- Mamy własne sposoby. Ogólnie rzecz biorąc, niezbyt wylewne.

- Serio? - Przechyliła głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. - A co z ostatnim dniem w szkole komandosów? Wyobrażam sobie, że było tam dużo emocji.

Na jego twarz wypłynął uśmiech. Uwielbiała jego uśmiech - mięśnie twarzy poruszały się wtedy tak po męsku.

- To było... mocne przeżycie. Śmiejąc się, pocałowała go w policzek.

- Nie wątpię.

- A skoro o tym mowa... - Zagapił się w puszkę piwa. - Dzwonił dziś Derrick.

- Tak? - Zmarszczyła brwi, słysząc bezbarwny ton. - Coś się stało?

- Nie. W żadnym razie. Właściwie nie mogłoby być lepiej. Hm, sprzedał ofertę dla całej firmy.

- Serio? - Natychmiast pojawiła się w niej troska i radość. To cudownie dla Joego, ale co to znaczy dla niej? - Rety, to... super.

Zaśmiał się, przez co ona jeszcze bardziej zmarszczyła brwi.

- Co cię tak bawi?

- Nic. - Upił łyk piwa. - Nie znam jeszcze szczegółów, ale przyjedzie wcześniej, żebyśmy wzięli się do budowania toru przeszkód.

- De wcześniej? - Odwróciła się twarzą do niego.

- Będzie tu za jakieś dwa tygodnie.

- Ale...

- Wiem. - Zabrał rękę z ramienia Maddy i ujął jej dłoń. - Twoja wystawa w Taos. To nie będzie miało żadnego wpływu. Obiecuję. Powiem tylko Derrickowi, żeby zajął się sobą, kiedy my wyjedziemy.

- Chcesz tak zrobić? Właśnie rozmawialiśmy, jacy ważni są przyjaciele, a wiem, że nie widzieliście się prawie od dwóch lat. Nie chcę wam przeszkadzać.

- Maddy... - zaśmiał się. - Nie zamierzam przegapić twojej wystawy.

- Dobrze. - Uścisnęła jego dłoń. - Naprawdę chcę, żebyś tam był.

- Wiesz... - zaczął ostrożnie, zabierając myśli i odwagę. - Trochę mnie zaskoczyło, że masz tylko jedną wystawę.

- Tak? - Poruszyła się gwałtownie.

- Aha. - W jego głowie rozdzwonił się alarm. Zdecydowanie coś było nie tak. - Zrobiłaś taką furorę na wystawie u Sylvii, więc spodziewałem się, że sprawy będą się szybciej rozwijać.

- Ach. No wiesz. - Wzruszyła ramionami, jakby to wszystko wyjaśniało.

Zmarszczył czoło.

- Co to miało znaczyć?

- Nic. - W jej głosie pojawiła się irytacja.

- Ale wszystko w porządku, prawda?

- Jasne. - Skrzywiła się do puszki.

- Po prostu zauważyłem, że nie pracujesz za dużo nad obrazami, więc się zastanawiałem...

- Wszystko jest w porządku, naprawdę. - Spojrzała błagalnie. - Możemy porozmawiać na inny temat?

„Cholera!”. Było gorzej, niż myślał. Ale na szczęście ukrywała tylko swoje rozczarowanie. Potarł palcem kostki jej dłoni.

- W porządku, Maddy. Czasem potrzeba więcej czasu, niż się spodziewaliśmy, aby osiągnąć to, czego pragniemy. Ale to nie znaczy, że marzenia się nie spełnią.

- Nie jestem taka pewna, Joe. Chcę... - zawahała się, a potem zacisnęła mocno rękę. - Od tygodni czekałam, żeby ci powiedzieć, że... naprawdę bardzo chcę, żeby coś z tego wyszło.

- Z tego? - W jego głowie wszystko zawirowało. Co miało znaczyć owo „to”?

- Chcę tu zostać i... poświęcić swój czas. Nie muszę robić zawrotnej kariery, wystarczy coś małego i satysfakcjonującego. To mi wystarczy, przysięgam. Chcę tylko mieć szansę, aby coś z tego wyszło.

- Uda ci się, kochanie. Jestem pewien.

Ogarnęło go rozczarowanie, gdy zrozumiał, że mówiła o sztuce, a nie o tym, co rozwija się między nimi. A potem odezwało się współczucie.

- Oczywiście możesz tu zostać, ile potrzebujesz, czekając, aż rzeczy nabiorą rozpędu.

Pocałował ją w czoło, a jego myśli pędziły.

- Właściwie to coś właśnie do mnie dotarło. Ponieważ dostaliśmy z Derrickiem pierwsze zlecenie, będziemy musieli pospieszyć się z realizacją planów. No wiesz, otworzyć konto bankowe, zająć się papierkami, rozumiesz. To znaczy, że przyda nam się trochę pracowników. - Odchylił się rozpromieniony genialną prostotą tego pomysłu. - Co na to powiesz? Byłabyś zainteresowana posadą kierownika biura naszego obozu treningowego?

- Chcesz powiedzieć... - otworzyła szeroko oczy. - Mam robić to co Carol na obozie letnim?

- Właśnie! Wtedy możesz mieszkać tu, ile zechcesz, co zdecydowanie mi odpowiada, czekając, aż sprawy z Sylvią się ułożą. A na pewno się ułożą. - Uniósł jej dłoń i pocałował. - Nigdy nie trać wiary, Maddy. Obiecaj mi.

Zamrugała, jakby to ją przerastało.

- Spróbuję.

- Więc weźmiesz tę pracę?

- Ja... - Uśmiechnęła się do niego. - Z przyjemnością.

Rozdział 20

Marzenie jednej kobiety to koszmar dla drugiej, więc uważaj, czego sobie życzysz.

Jak wieść idealne życie

W co ja się wpakowałam? - zastanawiała się na głos Maddy, gdy usiadła za biurkiem.

Mogłaby podpisywać swoje reprodukcje do katalogu Sylvii, przygotowywać się do wystaw handlowych i wizyt w galeriach, pracować nad nowymi obrazami. Zamiast tego siedziała przy komputerze i przygotowywała arkusz kalkulacyjny, który okazał się katastrofą.

Dlaczego przyjęła tę pracę?

Nie powinna narzekać. Poświęciła się, żeby pomóc Nigelowi w jego interesach. Czy mogłaby zrobić mniej dla Joego? On nie był chory, ale kochała go i była mu winna takie samo zaangażowanie.

Gdyby tylko ten głupi arkusz działał jak trzeba!

Z rozpaczą oparła głowę o biurko i uderzyła czołem w klawiaturę.

„Auć!”. Podniosła głowę i pomasowała łuk brwiowy. I wtedy wytrzeszczyła oczy na monitor, który najwyraźniej zwariował. Wszystkie cyferki w kratkach zaczęły migać i zmniejszać się jak licznik na zapalniku bomby, która zaraz wybuchnie.

- Nie! Zatrzymaj się! Co ja nacisnęłam? Cofnij, cofnij!

Na oślep uderzała w klawisze, aż nagle cyfry zaczęły rosnąć szybciej niż dług państwowy. Zamarła zszokowana i patrzyła z przerażeniem i fascynacją.

Do tej pory myślała, że dobrze radzi sobie z komputerami. Jednak szybko się zorientowała, że wrodzona umiejętność używania programów graficznych nie oznacza, iż z taką samą łatwością poradzi się sobie z programem do księgowania. Prawda wyglądała tak, że znacznie lepiej spisywała się jako żona właściciela biznesu niż kierownik biura. Dobrze radziła sobie, pomagając Nigelowi, ponieważ mieli Betty, która zajmowała się biurem. Maddy musiała tylko nosić akta w tę i z powrotem, dbać o morale pracowników i mieć na oku interesy. W ciągu ostatnich dwóch tygodni doszła do wniosku, że Betty była ósmym cudem świata, skoro potrafiła tak sprawnie prowadzić biuro.

Wtedy usłyszała, że Joe podjeżdża na parking. Wracał z lotniska, skąd odebrał Derricka. Spanikowała. Uderzyła kilka razy w obudowę monitora, desperacko próbując powstrzymać wzrost liczb, a potem uderzyła w kilka klawiszy. Escape. Delete. Backspace.

Trzasnęło dwoje drzwi furgonetki. Pod butami zachrzęścił żużel.

Wskoczyła na biurko, żeby zasłonić ciałem monitor, gdy Joe wszedł do biura. Za nim wszedł wysoki, żylasty, czarnoskóry mężczyzna.

- Cześć, kochanie - powiedział Joe, a potem zaciekawiony zmarszczył brwi, widząc, jak siedzi. - Coś nie tak?

- Nie. Bynajmniej.

Spojrzał sceptycznie, a potem wskazał na drugiego mężczyznę.

- Poznaj kaprala Derricka Harrelsona.

- Cześć, Derrick.

Już wyciągała dłoń, aby się przywitać, gdy zauważyła, że Joe stara się zerknąć nad jej ramieniem. Szybko się wycofała i odchyliła w bok.

- Wreszcie się spotykamy.

Derrick uniósł brwi, a ona zdała sobie sprawę, że wyciągnęła się na biurku jak piosenkarka na fortepianie.

- Więc, hm, to ty jesteś Maddy. - Uśmiech rozbłysnął białymi zębami. - Miło cię wreszcie poznać.

Rzucił kumplowi spojrzenie pełne aprobaty. Joe zmarszczył czoło.

- Na pewno wszystko w porządku?

- Jasne. - Uśmiechnęła się szeroko. - Całkowicie, na sto procent, wszystko pod kontrolą.

- Bo jeśli potrzebujesz pomocy, to mogę poprosić Mamę, żeby zajrzała...

- Nie! - Przywarła plecami do monitora. - Radzę sobie. Serio.

- Dobrze więc. - Zawahał się. - No to zostawiam cię na razie i pokażę Sokratesowi Chatę Wodza.

- W porządku. - Pomachała, kiedy ruszyli do drzwi. - Miło było cię poznać, Derrick.

Kiedy zniknęli jej z oczu, zeskoczyła z powrotem na krzesło i spojrzała na ekran.

Liczby przestały wariować. Ulżyłoby jej, gdy nie to, że teraz wszystkie kratki były puste.

Z bijącym sercem otworzyła pocztę mailową i machnęła list, modląc się, żeby chociaż jedna z przyjaciółek siedziała przy komputerze.

Wiadomość: Ratunku! Wszystko rozwalam i nie wiem, jak to powstrzymać!

Amy: Uspokój się. Jestem. Jak wygląda najnowsza katastrofa w księgowości?

Christine: Ja też jestem. Boże, Maddy, kiedy przestaniesz pogłębiać ten dołek i zaczniesz z niego wychodzić?

Amy: Nie słuchaj jej. Powiedz mi, co się stało, a ja spróbuję ci pomóc.

Christine: Stało się to, że ona NIE CHCE POROZMAWIAĆ Z JOEM!

Maddy: Słyszę echo? Tylko to ostatnio dociera: porozmawiaj Joem, porozmawiaj z Joem. Przepraszam bardzo, ale to nie takie proste! Zwłaszcza kiedy mieszam mu w księgowości. Tak strasznie chcę rzucić tę robotę, że zaraz zacznę wyć!

Christine: Więc mu powiedz!

Maddy: Co?! Mam powiedzieć „Joe, kocham cię, a przy okazji, rzucam tę robotę”? Tak, to doskonały początek dla małżeństwa, które razem prowadzi interes. Nie, najpierw muszę to naprawić. Pomóc mu rozkręcić obóz. I modlę się o dzień, kiedy stać go będzie na księgową, która to wszystko zrozumie. Może do tego czasu będę już mężatką w ciąży i odejdę z pracy, żeby zająć się dziećmi.

Christine: Nie wierzę, że to mówisz! Każda inna tak, ale ty, niezależna Maddy? Poza tym jeśli nie potrafisz powiedzieć „kocham cię”, to w życiu nie będziesz miała okazji powiedzieć „tak”.

Maddy: Mówiłam, dojdziemy do tego we właściwym czasie. Nie musisz tego mówić tak, jakbyśmy to ciągnęli latami, jestem tutaj raptem od trzech i pół miesiąca.

Amy: Przepraszam, możemy zająć się aktualnym problemem?

Maddy wykasowała wszystkie maile Christine i napisała do Amy: Boję się, że tym razem to coś poważnego. Widzisz, myślałam, że może kiedy otworzę pliki Carol, to zobaczę, jak prowadzi księgi letniego obozu, i zorientuję się, co robić. Chyba nacisnęłam coś, czego nie powinnam. Bo teraz... hm... wszystkie liczby w tych małych kratkach jakby, no... zniknęły.

Amy: O mój Boże.

- W co ja się wpakowałem? - zapytał sam siebie Joe, gdy prowadził Derricka do Chaty Wodza.

- Mógłbyś być bardziej konkretny?

- Maddy! - Zatrzymał się i machnął ręką w stronę biura.

- Ach, to już trochę wyjaśnia, ale nadal nie wszystko.

- Nie wierzę, że zatrudniłem ją jako kierownika biura.

- No nie wiem. - Derrick podrapał się w policzek i zerknął na biuro. - Wygląda całkiem nieźle, kiedy siedzi na biurku. I odwaliła fantastyczną robotę przy materiałach promocyjnych.

- Tyle że jest absolutnie niekompetentna, jeśli idzie o prowadzenie biura. - Z rękoma na biodrach gapił się na stopy. Po kilku dniach zaprzeczania w końcu dotarł do niego ogrom popełnionej gafy. - Będę musiał ją zwolnić.

- Ej, spokojnie, stary. Myślałem, że chcesz się z nią ożenić.

- Bo chcę!

- Więc jeśli mogę coś zasugerować, najpierw się oświadcz, a potem ją zwolnij.

- Aha. - Zaśmiał się sucho. - Świetny plan.

- Nie, to nie jest plan. - Derrick podniósł palec. - To rada. Dość już się naplanowałeś w tej sprawie.

- Nie, po prostu potrzebuję nowego planu. - Znowu ruszył przed siebie, a jego myśli pędziły. Gdyby tylko jej kariera drgnęła, mógłby ją zachęcić do rzucenia pracy w biurze. Może mógł w tym jakoś pomóc. - Aha, tego właśnie potrzebuję. Nowego planu.

Jęcząc głośno, Derrick wyrównał z nim krok.

Bogu dzięki za dni wolne, pomyślała Maddy, kiedy pakowała się na przyjęcie w Taos. Gdyby choć jeszcze minutę miała czytać podręczniki do oprogramowania, które kompletnie nie miały sensu, głowa by jej eksplodowała. Dlaczego nie mogła zrozumieć, jak to ma działać? Za każdym razem, gdy zajmowała się liczbami, jej mózg zamieniał się w papkę. W szkole miała dobre oceny z matematyki tylko dzięki pomocy Joego, a potem Amy.

Nic dziwnego, że był zaskoczony, gdy się dowiedział o jej dobrych ocenach z wszystkich pozostałych przedmiotów. Joe przynajmniej nie wrzeszczał na nią jak ojciec, który ryczał na matkę za każdy błąd, nieważne, duży czy mały. Joe po prostu stawał za nią w milczeniu i poprawiał błędy. I przez to czuła się okropnie. Miała mu pomagać, a tylko przysporzyła dodatkowej pracy.

Cóż, jutro pojadą do Taos, a ona się spotka z przyjaciółkami, których nie widziała od miesięcy. Może gdy usiądzie z Amy, dojdą do tego, co źle robi. Ta myśl pocieszyła ją. Wyciągnęła z szafy dwie sukienki i dodała do stosu strojów przewidzianych na wystawę. Obie były proste, z dżerseju, twarzowej tkaniny odpowiedniej na każdą okazję. Stając przed lustrem powieszonym na drzwiach łazienki, przyłożyła do siebie wieszaki. Krótka czerwona? Czy długa czarna? Czerń zawsze świetnie wygląda. Artystyczna. Wyrafinowana.

Pogrzebowa.

Bardzo na miejscu.

Bez ostrzeżenia wybuchnęła płaczem. Głośnym i obfitym; szloch wstrząsał całym jej ciałem. Przycisnęła dłonie do oczu, zastanawiając się, co się ostatnio z nią dzieje. Cały czas albo śpiewała z radości, albo wypłakiwała sobie oczy. Gdyby nie to, że dopiero co skończyła jej się miesiączka, podejrzewałaby, że jest w ciąży albo ma zespół napięcia przedmiesiączkowego.

Nie miała powodu, żeby się tak zachowywać. Z Joem świetnie się układało. Każdego dnia szli we właściwym kierunku, zbliżając się do chwili, kiedy będzie zdolna wypowiedzieć słowa, które żyły w niej niemal wieczność uwięzione w piersi i walczyły, żeby się wydostać. Christine miała rację: jeśli nie zdoła powiedzieć „kocham cię”, nigdy nie powie „tak”.

Boże, bolała, dosłownie bolała niemoc wypowiedzenia tych słów. Ale kiedy to się już stanie, gdy powie mu, że go kocha, reszta rzeczy zacznie się układać.

Kogo ona oszukuje? Reszta nigdy się nie ułoży. Była skazana - do końca życia będzie siedziała przykuta do biurka w obozie, zawalając księgowość Joego, i będzie żałosna.

Ta myśl sprawiła, że wyprostowała się i pociągnęła nosem. Nie była żałosna. Była szczęśliwa! I musi wreszcie skończyć z tym głupim ryczeniem.

Podeszła do umywalki i spryskała twarz wodą. Jej oddech uspokoił się. Związek z mężczyzną, którego uwielbiała, rozwijał się. Miała nowe życie, pomagała mu w interesach. Więc oczywiście musiała być szczęśliwa. A co do malarstwa, to nie rzuciła go tak całkiem. Jak obóz zacznie działać, wróci do malowania.

Uniosła głowę i zobaczyła w lustrze swoją zapłakaną twarz. Wyglądała strasznie. Przekleństwo jej typu urody polegało na tym, że przy pierwszych łzach twarz pokrywała się plamami. Pochyliła się znowu, żeby obmyć twarz zimną wodą, sięgnęła po ręcznik i odważyła się znowu spojrzeć Dobrze, już lepiej. Bez rewelacji, ale ujdzie w tłoku.

Usłyszała trzask drzwi furgonetki i aż podskoczyła. Joe wrócił z miasta? Pojechali z Derrickiem po tarcicę do toru przeszkód. Szybko zerknęła na zegar i zorientowała się, że minęło więcej czasu, niż sądziła. A ona stała w samej bieliźnie, żeby przymierzać ubrania przy pakowaniu.

Zerknęła znowu do lustra, roztrzepała włosy i spróbowała się uśmiechnąć. Może być, doszła do wniosku, a potem złapała szlafrok i ruszyła do drzwi. Otworzyła je, gdy Joe właśnie wszedł na półpiętro.

- Hej, już wróciłeś. Świetnie. Pomożesz mi zdecydować, co spakować.

Nie wziął jej w objęcia, by pocałować jak zawsze, ani nie skomentował jej stroju. Właściwie to nawet nie odpowiedział uśmiechem.

- Pozwolisz, że wejdę?

- Co? - Od kiedy pytał, czy może wejść? - Oczywiście.

Odsunęła się i patrzyła, jak wchodzi szybkim krokiem do pokoju ubrany w spodnie w panterkę i zielony, wojskowy T-shirt. Ramiona miał napięte.

- Coś nie tak? Wyglądasz na zdenerwowanego. Odwrócił się, żeby spojrzeć na nią.

- Chciałem się pochwalić twoimi pracami przed Derrickiem, więc zajrzeliśmy w mieście do galerii.

Dreszcz niepokoju przebiegł jej po plecach.

- Tak?

- Maddy... - Patrzył na nią, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. - Co ty, do cholery, wyprawiasz?

- Co masz na myśli?

- Nie patrz tak na mnie! - W jego głosie pojawił się powściągany gniew. - Jakbyś nie wiedziała, o czym mówię. Sylvia mi powiedziała.

- Co ci powiedziała? Dlaczego tak się wściekasz? Co powiedziała Sylvia?

- Wszystko! - Odwrócił się na pięcie i zaczął chodzić po pokoju. - Przez ostatnich kilka tygodni myślałem, że twoja kariera ugrzęzła, zanim w ogóle zdążyła nabrać rozpędu, i kompletnie tego nie rozumiałem. A ty ją odrzuciłaś! Nawet nie potrafię zacząć... wytłumaczyć, co to znaczy... co czuję... Chryste! Nie potrafię tego nawet wypowiedzieć!

- Joe, ja... - Jego wściekłość sprawiła, że odpłynęła jej cała krew z twarzy. - Mówiłam, że kariera nie jest dla mnie najważniejsza. Tak, chciałabym przyjąć propozycję Sylvii, ale to jest ważniejsze.

- To? - Pokręcił głową, wpatrując się w nią. - O jakim „to” ty mówisz?

- Ty i ja. - Podeszła do niego. - Powiedziałam ci. Chcę, żeby coś z tego wyszło, chcę spróbować.

- Czekaj. - Podniósł rękę, żeby ją zatrzymać. - Myślałem, że mówiłaś wtedy o swojej karierze. Dlaczego nie powiedziałaś mi, że mówisz o nas?

- Powiedziałam. Powiedziałam, że chcę tu zostać i żeby coś z tego wyszło.

- Mogłabyś trochę jaśniej wyrażać, co masz na myśli.

- Joe... - Frustracja i lęk sprawiły, że serce szybciej jej zabiło. - Kazałeś mi obiecać, że nie powiem tego na głos, dopóki nie będę naprawdę tego czuła, więc za bardzo bałam się mówić. Bałam się, że mi nie uwierzysz. Wcześniej mi nie uwierzyłeś, chociaż to była prawda, i nie wiem, czy uwierzysz mi teraz. Ale mam to gdzieś. - Napięcie, które czuła w piersi, podeszło jej teraz do gardła. - Mam dość tego, że nie mogę tego powiedzieć. Kocham cię. Dobra. Już. Powiedziałam to.

- I w ten sposób to okazujesz? - Machnął na nią. - Okłamując mnie?

- Co? - Zagapiła się na niego. Dlaczego nie odpowiedział, że też ją kocha? - Nie okłamywałam cię.

- Jasne jak słońce, że nie byłaś szczera. Przemilczenie to też kłamstwo. Ale nie rozumiem dlaczego. Dlaczego nie powiedziałaś mi, co jest grane z Sylvią? Dlaczego, do diabła, odpuściłaś sobie tak wspaniałą szansę? To nie ma sensu. Zwariowałaś?

- Bo... Nie miałam wyjścia. Ostatnim razem wybrałam sztukę, niezależność, siebie. Tym razem wybrałam ciebie.

- A kto cię prosił o wybieranie? - Pełen rozgoryczenia uniósł ręce. - Czy kiedykolwiek prosiłem cię o to?

- Nie, ale... - Dlaczego tak się wściekał? Nie rozumiał? - Wydawało mi się, że to nie porządku, żebym goniła za karierą. To jest znacznie ważniejsze od pracy. Ty jesteś znacznie ważniejszy.

- Nie w porządku? To nie ma sensu. - Wyprostował się. Wyciągnął rękę. - Nie. Czekaj. Powiedz mi, że się mylę. Uważasz, że poszedłem na kompromis, zrezygnowałem z tego, co tak naprawdę chcę? Biedny Joe, postrzelili go i musiał odejść z komandosów. Nie jest dość dobry, żeby dostać to, czego pragnie. Musi zadowolić się miernym życiem. Mniej ważnym od życia artysty, który odniósł sukces.

- Nie myślałam o tym w ten sposób. Nie całkiem. Ale właśnie tak myślała. O Boże, oczywiście, że tak!

- Pieprzysz! Mam rację. - Odwrócił się do niej plecami. Widać było, że próbuje nad sobą zapanować, nim znowu spojrzy jej w twarz. - Cholera, Maddy, pracowałaś ze mną nad tym od tygodni, jak mogłaś nie zauważyć, że bardzo mi zależy? Jak możesz uważać, że to nędzny kompromis, skoro tak naprawdę wreszcie znalazłem coś, co naprawdę chcę robić? Nigdy nie dorobię się na tym wielkich pieniędzy, ale to, co robię dla tych dzieci, ma znaczenie. I to, co będę robić dla dorosłych, również.

- Widzę to. I chcę być częścią tego. Dlatego zdecydowałam się zostać i pomóc.

- Wybacz, że ci to wytknę, ale niespecjalnie pomagasz.

- Nie wierzę, że to powiedziałeś. - Słowa uderzyły ją prosto w pierś i przywołały z powrotem łzy. - Nie jestem głupia, mogę się nauczyć.

- Nie powiedziałem, że jesteś głupia, i nie waż się płakać. - Pogroził palcem, a ona rozpłakała się jeszcze bardziej. - Jestem teraz zbyt wściekły, żeby zajmować się płaczem.

- Więc mnie nie obrażaj, bo to boli. - Otarła mokre policzki. - A ja płaczę, gdy ktoś mnie rani.

- A jak twoim zdaniem ja się czuję? - Spojrzał na nią z bólem w oczach. - Myślisz, że to, co zrobiłaś, mnie nie rani? Przypochlebiałaś mi się przez dwa miesiące.

- Nieprawda.

- Jasne! Myślałaś, że nie poradzę sobie z twoim sukcesem. Myślałaś, że będę czuł się dotknięty?

Zagryzła usta, co wystarczyło za odpowiedź.

- Jezu!

- To nie tak! To... - Nie umiała zebrać myśli. - Chodzi o priorytety. To ty zerwałeś z Janice, bo wolała karierę od rodziny, i to ty powiedziałeś, że związki na odległość są trudne.

- Co? - Przycisnął palce do czoła. - Dobra, przede wszystkim Janice nie ma tu nic do rzeczy, zwłaszcza że istnieją tysiące kobiet, które robią karierę, a jednocześnie rodzina nadal jest dla nich najważniejsza. A po drugie, kiedy powiedziałem, że związki na odległość są trudne, myślałem o twoim powrocie do Austin i o tym, jak bardzo nie chcę latać w tę i z powrotem, żeby się z tobą zobaczyć. Nawet jeśli byłem na to w pełni przygotowany.

- Byłeś?

- Tak, do cholery! Ale zamiast tego zaproponowałem ci pracę, żeby cię tu zatrzymać. Szczerze mówiąc, zaczynam myśleć, że latanie w tę i z powrotem byłoby łatwiejsze.

- Nie obrażaj mnie! - Zacisnęła pięści, teraz też już wściekła, - Ty mnie obrażasz, myśląc, że moje męskie ego nie poradziłoby sobie z twoim sukcesem.

- Przepraszam, w porządku? Przepraszam!

- Ja też. - Pokręcił głową z niedowierzaniem. - Naprawdę myślałem, że tym razem mamy szansę.

Łzy uderzyły ją jak błyskawica.

- Co ty mówisz?

- Że nie mogę być z kobietą, która ukrywa coś przede mną. Zwłaszcza gdy ma o mnie tak niskie mniemanie, że musi umniejszać siebie, abym ja czuł się lepszy.

- Nie chciałam tak. Próbowałam postawić cię na pierwszym miejscu.

- Nigdy cię o to nie prosiłem. Nigdy nie dałaś mi szansy, abym ci to powiedział. Nie przyszło ci do głowy, że moglibyśmy razem sobie z tym poradzić?

Zaczęła się trząść.

- Chcesz powiedzieć, że teraz już nie możemy?

- Nie wiem! Nie mogę jasno myśleć. Jezu! - Odwrócił się od niej, jakby nie mógł nawet na nią patrzeć. - Uważam, że powinnaś jechać do Taos sama. Może uda nam się porozmawiać, jak wrócisz.

Ruszył do drzwi.

- Joe, nie! Nie odchodź! Zatrzymał się z ręką na klamce.

Łzy popłynęły jej po policzkach.

- Przepraszam, że cię zraniłam. Nie chciałam. Proszę, nie zostawiaj mnie.

Odwrócił się, podszedł do niej wielkimi krokami i wziął w ramiona.

- Cholera. - Jego oczy pałały. - Nie chcę cię stracić. Nie znowu. Za pierwszym razem to mnie prawie zabiło. Nie chcę cię znowu stracić.

Pocałował ją mocno, ze strachem i gniewem. Odpowiedziała, szlochając. Całował łzy na jej policzkach.

- Nie musisz mnie tracić - szepnęła chrapliwym głosem. - Nie pozwolę ci. Kocham cię.

W głowie jej się zakręciło, gdy uniósł ją, położył na łóżku i ułożył się obok. „Nie pozwolę ci mnie stracić”. Głaskała zawzięte rysy jego twarzy, gdy on szarpnął pasek jej szlafroka. Ręce mu drżały, więc pomogła mu rozwiązać węzeł. „Kocham cię!”.

Tak bardzo chciała go dotknąć, że wyciągnęła mu T-shirt ze spodni, gdy on ściągnął z niej szlafrok. Zdjęła stanik i aż jej dech zaparło, gdy jego usta, głodne i pożądliwe, sięgnęły jej piersi. Głaskała jego ramiona. Czuła, jak twarde mięśnie napinają się, gdy jednym szarpnięciem ściągnął z niej figi i rzucił je na podłogę. Wszystko w niej drżało z pragnienia, ale wypływało ono bardziej z lęku niż pożądania. To była raczej potrzeba serca niż ciała.

Kiedy była już naga pod nim, uwolnił członka i wszedł w nią. Wciągnęła powietrze z zaskoczenia, gdy poczuła nagłe wejście w suche ciało. Do tej chwili nawet nie zauważyła, że nie zareagowała. Z bólu otworzyła szeroko oczy i zobaczyła, że on zmarł, unosząc ciężar ciała na prostych rękach.

Przerażenie wypełniło jego oczy.

- O mój Boże, Maddy. - Pochylił się ku niej, obejmując. - Przepraszam. Przepraszam. - Obsypał jej twarz pocałunkami i próbował się wycofać.

- Nie! - Objęła go nogami, przyciągając z powrotem. - Nie zostawiaj mnie.

- Dobrze, ale nie będę się poruszał. Nadal sprawiam ci ból?

- Nie zostawiaj mnie. - Uniosła biodra, zmuszając, żeby wszedł głębiej, zagryzając usta, gdy ból narastał.

- Maddy, kochanie, nie ruszaj się, sprawiam ci ból.

- Nieważne. - Fizyczny ból zaczynał mijać, ale ból serca rósł. - Nie zostawiaj mnie.

Całowała jego twarz, a jej biodra falowały w przód i w tył. Powoli stawała się miękka i ciepła wokół niego.

- Proszę.

- Maddy, musisz przestać.

Czuła, jak napina całe ciało, aby nie poruszać się w niej. Znowu wyprostował ręce, zbierając siły i wolę, żeby się wycofać.

- Zostań.

Spojrzała na jego napiętą twarz, w jego ciemne oczy, gdy uniosła biodra, biorąc go w siebie głęboko i całkowicie.

- Maddy, nie mogę... - Zaklął i odwrócił twarz, zaciskając zęby.

„Zostań ze mną. Kochaj mnie”. Powolnym ruchem opuściła biodra, powoli, powoli, tak że prawie wyszedł z niej, a wtedy uniosła się z powrotem. Kiedy znowu miała go całego, zacisnęła się wokół niego mocno, a on odchylił głowę.

- O Boże.

Przestał się powstrzymywać. Poruszał się w niej, razem z nią, całe jego ciało jak fala sunęło ku spełnieniu, uwolnieniu. Schylił się ku niej. Obejmował i tulił, nawet gdy uderzał w nią coraz mocniej. Objęła go rękoma jeszcze silniej, przyjmując każde pchnięcie. Potrzebowała go tak bardzo, że łzy napłynęły jej do oczu.

- Przepraszam - szepnął, całując jej łzy, podczas gdy jego ciało spięło się, skupiło i prowadziło go ku egoistycznemu celowi. Maleńka cząstka jego mózgu widziała, że ona jest jeszcze daleko od zakończenia, ale jego ciało nie dbało o to.

Orgazm uderzył go z tak brutalną siłą, że całe jego ciało szarpnęło się, potem zadrżało, a przyjemność napływała i napływała. Kiedy wstrząsy uspokoiły się, Maddy objęła go mocno i wtuliła zalaną łzami twarz w jego ramię.

Przerażony zdał sobie sprawę, że nadal jest twardy przez adrenalinę buzującą w jego ciele. Nie tak jak wcześniej, ale dość, aby przysparzać jej bólu. Jak mógł to zrobić? Chociaż go zachęcała, nie miał prawa kontynuować, kiedy jeszcze nie była gotowa.

Nienawidził za to samego siebie. Wysunął się z niej, krzywiąc się, gdy ona się skrzywiła. Przesunął się, aby położyć się obok niej, odgarnął włosy z jej twarzy. Patrzenie na nią, spojrzenie w jej oczy było jedną z najtrudniejszy rzeczy, jakie w życiu zrobił. Spojówki miała czerwone od płaczu, pełne bólu, ale nie oskarżające.

- Jak bardzo cię zraniłem?

- Nie, nie zraniłeś. Nie tak, jak myślisz. - Zamrugała, gdy do oczu znowu napłynęły jej łzy. - Obejmiesz mnie?

Miał wrażenie, jakby ogromna pięść ścisnęła jego serce.

- Oczywiście.

Wtuliła się w jego pierś. Sięgnął za jej plecy i przykrył ją prześcieradłem, wciskając je między nich. Głaskał ją po rękach, walcząc z tym, co chciał powiedzieć. Nim się zdecydował, jej oddech się wyrównał i zasnęła. Leżał tak długo, obejmując ją, słuchając jej płytkiego oddechu, nadal obolały od gniewu i pomieszania. Nawet teraz, w tym bezmyślnym wybuchu wściekłego seksu, poświęciła się dla niego. Chciał nią potrząsnąć i chciał ją pocieszyć, i chciał nigdy więcej nie ranić.

A przede wszystkim chciał ją zrozumieć. Co, rzecz jasna, było niemożliwe.

Ale czy mógł z tym żyć? Żyć z kobietą, która potrafiła wyrwać z niego wnętrzności, nawet nie zdając sobie z tego sprawy? Nigdy w życiu nie zraniłaby nikogo specjalnie, ale na Boga, naprawdę go skrzywdziła. Wypatroszyła go. Nawet nie był pewien, czy to zauważyła.

Przesunął się, żeby spojrzeć w jej twarz, spokojną w czasie snu, ale nadal zaczerwienioną od łez. „Co mam z tobą zrobić, Maddy?”.

Długie minuty później wstał, poprawił ubranie i skierował się po cichu ku drzwiom.

- Joe? - Poruszyła się. - Nie idź.

- Maddy... - Nie potrafił nawet spojrzeć na nią. - Nie mogę teraz rozmawiać. Jedź do Taos sama. Porozmawiamy, jak wrócisz.

Następnego ranka Joe stał przy zlewie, nadal ogłupiały i zmieszany. Ból powrócił, gdy wyjrzał przez okno i zobaczył przejeżdżającą Maddy. Ich spojrzenia się spotkały a potem samochód zabrał ją dalej, w dół wzgórza ku bramie.

Część jego nadal była tak wściekła, że chciał cisnąć kubkiem po kawie do zlewu i roztrzaskać go na milion kawałków, podczas gdy druga część chciała się załamać i rozpłakać tak otwarcie jak Maddy.

Nagle nie wiadomo skąd w jego umyśle pojawił się obraz Pułkownika, dodając do bólu rozdzierające uczucie żałoby.

- Szkoda, że cię tu nie ma, tato. Powiedziałbyś mi, co robić.

Rozdział 21

Prawda boli, nawet gdy cię uwalnia.

Jak wieść idealne życie

Maddy zwinęła się w jednym z wielkich, drewnianych foteli na frontowej werandzie głównego budynku kurortu. Chociaż założyła największe okulary przeciwsłoneczne, jakie miała, światło drażniło jej oczy. Gdyby tylko Christine i Amy już przyjechały, mogłaby pójść do ich wspólnego apartamentu, zaciągnąć zasłony i schować się przed pozostałymi gośćmi, dopóki nie odzyska panowania nad emocjami.

Kiedy godzinę temu przyjechała, zdołała dość długo zachować radosną twarz, aby się zameldować, przywitać z gospodarzami i poznać paru gości. Napuchnięte oczy łatwo było wyjaśnić uczuleniem. Wątpiła jednak, by ta wymówka podziałała dłużej, gdyby przyłączyła się do przyjęcia w barze i nagle bez powodu wybuchnęła płaczem.

O wiele bezpieczniej było posiedzieć na zewnątrz i „rozkoszować się widokiem gór”.

W końcu zobaczyła terenówkę skręcającą na długi, wijący się podjazd. Patrzyła, jak wóz mija stajnie, przejeżdża przez drewniany mostek, a potem wspina się obok rozrzuconych domków dla gości. Wypożyczone samochody przyjeżdżały regularnie, ale miała nadzieję, że ten właśnie przywiezie jej przyjaciółki. Wóz wszedł w ostatni zakręt na długi i wąski parking. Zatrzymał się i z miejsca dla kierowcy wysiadła wysoka blondynka.

- Christine! - krzyknęła Maddy, skacząc na równe nogi.

Kobieta odwróciła się, ocieniając oczy. Znajomy uśmiech wypłynął na jej twarz; najprzyjemniejszy widok na świecie.

- Maddy! - Christine zamachała do przyjaciółki, która zbiegła z ganku.

Następna wysiadła Amy i po chwili Maddy wylądowała w grupowym uścisku. Radość, jaką jej sprawiły, poruszyła w niej wszystkie uczucia, które przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny skrywały się ledwie pod powierzchnią.

- Strasznie za wami tęskniłam. Tak się cieszę, że przyjechałyście!

- My też - powiedziała Christine. - Chociaż wyjechałyśmy dosłownie w ostatniej chwili.

- Co się stało? - Maddy odruchowo spojrzała na Amy i zauważyła brak okularów. - Zrobiłaś sobie kontakty?

- Tak. - Rozpromieniła się, a jej zielone oczy zabłysły. Sweter wisiał na niej luźniej niż zwykle.

- Ej, świetnie wyglądasz! - Maddy odsunęła się na krok, żeby się przyjrzeć.

Amy przybrała pozę gwiazdy.

- Muszę zrzucić jeszcze kolejne dwadzieścia kilo.

- Więc co was zatrzymało?

- Babcia. - Amy przewróciła oczami, wyjaśniając wszystko tym jednym słowem. - Ale już jest w porządku. Christine pomogła mi załatwić sprawę.

- Aha. - Christine parsknęła śmiechem. - To cholernie trudne być hipochondrykiem, gdy w pokoju jest lekarz.

- Ale poza tym wszystko okej? - Maddy przyjrzała się twarzy Amy, szukając oznak napięcia, ale przyjaciółka wyglądała na podekscytowaną jak nigdy w życiu. - Dobrze zniosłaś lot?

Amy zaśmiała się.

- To Christine nie lubi latać, ale skoro miałyśmy siebie, podróż okazała się całkiem zabawna.

- Rzeczywiście - zgodziła się druga przyjaciółka. - A teraz, kiedy zasmakowała podróży, podejrzewam, że nic jej nie powstrzyma.

- No, nie wiem. Samotne podróżowanie nadal brzmi dość przerażająco. - Amy osłoniła dłonią oczy, rozglądając się wokół. - Boże, co za miejsce!

- Fakt. - Christine była tak samo pod wrażeniem, a niełatwo zaimponować komuś, kto wychował się w tak bogatej rodzinie jak ona. - Więc gdzie jest Joe? Nie możemy się doczekać, żeby go poznać.

- On... - Maddy zdołała przełknąć napływające łzy. - Nie przyjedzie.

- No proszę. - Christine zmrużyła oczy, próbując zobaczyć coś za ciemnymi okularami przyjaciółki.

- Dlaczego? - Amy przestała się uśmiechać i z troską zmarszczyła czoło.

- Wyjaśnię wam, jak wejdziemy do środka.

Chociaż powiedziała to spokojnie, przed Christine nic nie dało się ukryć. Zerwała okulary z twarzy przyjaciółki. Maddy doskonale wiedziała, że po dwóch dniach płaczu wyglądała potwornie.

Christine odwróciła się do Amy.

- Potrzebujemy awaryjnego zestawu babskiej pomocy. Natychmiast. Wzięłaś czekoladę, którą wpisałam na listę rzeczy do spakowania?

- Mówiłam, nie wolno mi jej jeść na diecie.

- Amy, kalorie się nie liczą, gdy wyjeżdżasz z miasta. - Christine pokręciła głową. - Nieważne. Musi tu być jakaś restauracja albo sklep z pamiątkami. Zobacz, co uda ci się załatwić.

Amy zagryzła usta, przyglądając się głównemu budynkowi.

- Dobra, dam radę.

- Nie musisz. - Maddy założyła okulary i zdała sobie sprawę, że głowa jej pęka. - Nic mi nie jest.

- Nie, zajmę się tym - upierała się Amy. - Gdzie jest sklep z pamiątkami?

- Zaraz za wejściem.

- A nasz pokój?

- Mieszkamy w Alta Vista. - Maddy wskazała na dwupiętrowy ceglany budynek, który przysiadł na końcu ścieżki ponad parkingiem. - Narożny apartament po lewej, na parterze.

- Jasne. - Amy odeszła pospiesznym krokiem, szukając w torebce portfela.

Christine otworzyła bagażnik. Maddy chciała jej pomóc wypakować bagaże, ale przyjaciółka ją pogoniła.

- Pacjentom nie wolno niczego dźwigać. Ty tylko prowadź.

- Ej, nie wygłupiaj się - Maddy zaprotestowała słabo, kiedy Christine popędziła ją przodem, niosąc walizki w obu rękach.

Ponieważ mieszkały na parterze, miały raczej patio niż balkon. Podwójne drzwi prowadziły do dwóch części, które można było oddzielić drzwiami lub połączyć w dużą całość. Ponieważ Joe nie przyjechał, Maddy otworzyła dzielące drzwi.

- Umieściłam was tutaj. - Maddy poprowadziła przyjaciółkę do części z dwoma łóżkami.

Sobie wzięła część z jednym podwójnym, mając cichą nadzieję, że Joe się zjawi.

- Fajna chata.

Christine rozejrzała się, kładąc walizki na łóżkach.

- Zachodni styl skrzyżowany z feng shui. Twoi nowi przyjaciele mają gust.

- Nie chcę nawet myśleć, ile ten pokój by kosztował, gdybyśmy musiały za niego płacić.

- Więc nie myśl. Najlepiej w ogóle nie myśl. Po prostu siadaj. Christine wskazała sofę przed kominkiem-paleniskiem w stylu indiańskiego kiva, a sama zajrzała do łazienki.

Ponieważ łatwiej było posłuchać niż się kłócić, Maddy usiadła i położyła głowę na oparciu sofy. Zasłon nie zaciągnięto, więc nie zdejmowała okularów słonecznych i zamknęła oczy. Minutę później usłyszała, że Christine wróciła. Piekąca czerwień pod powiekami zamieniła się w cudny błękit, gdy zasłony zamknęły się z cichym szelestem.

- Nie ruszaj się - kazała przyjaciółka.

Zdjęła Maddy okulary, tym razem delikatnie, i położyła jej na oczy wilgotną ściereczkę.

- Dziękuję... - głos jej się załamał, więc zamilkła.

- Po prostu siedź i odpoczywaj, a ja wypakuję kilka rzeczy. Porozmawiamy, jak Amy wróci.

Maddy poddała się zmęczeniu i została tak, jak siedziała, starając się odzyskać kontrolę nad rozszalałymi uczuciami. Usłyszała zgrzyt rozpinanego suwaka walizki, szukanie w rzeczach, kroki i strzał korka wyciąganego z butelki wina. I wtedy drzwi na patio otworzyły się, wpuszczając namacalny wręcz powiew radosnej energii i słonecznego światła.

- Misja wykonana - zameldowała Amy. - I tylko raz źle skręciłam, gdy szukałam kuchni.

- Nie mieli czekolad w sklepie z pamiątkami? - zdziwiła się Christine.

- Mieli. I to bardzo dobre. Ale szukałam też tego.

- Aż tak bardzo zależy ci na utrzymaniu diety?

- Nie, to dla Maddy. Christine wybuchnęła śmiechem.

Zaciekawiona Maddy uniosła rożek okładu. Zobaczyła Amy w drzwiach na patio, która z dumą trzymała w jednej ręce garść czekolad, w drugiej ogromnego ogórka. Nie mogła się powstrzymać i też się zaśmiała.

- Więc... - Christine zapanowała nad sobą. - To ma pocieszyć Maddy, zastępując jej Joego?

- Co? - Amy zmarszczyła czoło, a potem zrobiła się purpurowa, gdy w końcu zrozumiała. - Ty! - Skrzywiła się do Christine, zamykając za sobą drzwi i ponownie pogrążając pokój w półmroku. - To na jej oczy. Ogórek pomoże pozbyć się opuchlizny.

- Ach. - Christine wyszczerzyła zęby, nalewając wina do hotelowych szklanek na wodę. - Dobra, dorzuć to do reszty zestawu ratunkowego.

Maddy wyprostowała się, poprawiając zmoczone okładem włosy. Christine postawiła butelkę wina na stoliku do kawy, obok zestawu do manikiuru, laptopa, który właśnie się włączał, i małego stosu DVD.

- Przywiozłaś filmy? - Maddy uniosła brew.

- Miałam nadzieję, że wykopiemy na jeden wieczór Joego i urządzimy sobie babski seans filmowy, śliniąc się do Orlando Blooma i Johnny'ego Deppa.

Maddy zacisnęło się gardło.

- Twoje życzenie się spełniło.

- O cholera.

Christine zgarbiła się, a Amy podeszła szybko do sofy i objęła Maddy.

- Już dobrze.

Przyjaciółka poklepała ją po plecach. Maddy poddała się i wtuliła w opiekuńcze objęcia. Potężny, upokarzający szloch wstrząsnął jej ciałem.

- Przepraszam - zdążyła wykrztusić po kilku dłuższych chwilach.

- Nie musisz. - Amy uspokajała ją, gładząc po plecach. - Cokolwiek się stanie, jesteśmy przy tobie. Możesz przy nas płakać, skoro potrzebujesz.

- Dziękuję. - Maddy pociągnęła nosem i wyprostowała się. Christine usiadła przed nią na stoliku do kawy, trzymając w ręku kieliszek czerwonego wina.

- Trzymaj. Wypij.

- Dzięki. - Maddy upiła łyk i złapała ją lekka czkawka.

- A teraz to. - Christine podsunęła jej do płowy odpakowaną tabliczkę czekolady.

Czekolada była ciemna i mocna. Smakowała tak cudownie, że Maddy jęknęła z nieoczekiwaną rozkoszą. Amy miała rację, mieli tu dobre słodycze.

- A teraz - Christine rzuciła surowo - powiedz nam, co ten łajdak zrobił, żebyśmy wiedziały, czy zasługuje na dalsze życie.

Czekolada zamieniła się w ustach Maddy w trociny. Zdołała ją spłukać łykiem wina.

- To nie on. To ja. O Boże, byłam taka głupia!

Pochyliła się gwałtownie, opierając przedramiona na udach. Kieliszek i czekolada w magiczny sposób zniknęły, dzięki czemu mogła schować twarz w dłoniach.

- Bardzo, bardzo głupia. Amy poklepała ją po plecach.

- Możesz nam powiedzieć, co się stało?

- Pod warunkiem, że Christine nie powie „a nie mówiłam”.

- Obiecuję na moją przysięgę Hipokratesa.

- Cóż, miałaś rację. - Usiadła prosto i znowu przyjęła wino. - Powinnam była już dawno temu porozmawiać z Joem. Nie o tym, że go kocham, bo do tego naprawdę dochodziliśmy, ale o propozycji Sylvii.

- Ach. - Christine uniosła brew. - Dowiedział się.

- O tak.

- I nie przyjął tego dobrze.

- Można to tak ująć. - Napiła się. - Właściwie to się nieźle wściekł. W pierwszej chwili oniemiałam. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak się denerwuje. Przez całą drogę tutaj próbowałam to rozgryźć. Właściwie zaczęłam się kłócić z nim w myślach, bo zareagował absurdalnie. To nie było tak jak ostatnim razem, gdy zamiast niego wybrałam własne marzenia i niezależność, tylko całkiem odwrotnie. Postawiłam go na pierwszym miejscu. Nas. Ale coś, co powiedział, nieustająco chodziło mi po głowie w czasie mojej wewnętrznej tyrady i w końcu dotarło. Wreszcie zrozumiałam, co mówił.

- Co takiego? - zapytała Amy.

- Powiedział, że nie może być z kobietą, która ma o nim tak niskie mniemanie i uważa, że musi umniejszać siebie, aby on czuł się lepszy. I wreszcie zdałam sobie sprawę z czegoś potwornie upokarzającego.

- Czyli czego? - Amy patrzyła na nią okrągłymi oczami.

- Zamieniłam się we własną matkę!

- To naprawdę przerażająca myśl - stwierdziła Christine.

- Może nie dla każdego, ale dla mnie tak.

Maddy przypomniała sobie, jak Joe doznał takiego samego olśnienia, ale Mama Fraser była przynajmniej kimś, kogo ona chętnie by naśladowała.

- Co gorsza, potraktowałam Joego, jakby to był wielki, niepewny siebie frajer, czyli mój neandertalski ojciec. Nic dziwnego, że poczuł się urażony. Zraniłam go. - Zakryła oczy. - Zakłopotałam, zawstydziłam i naprawdę rozwścieczyłam.

- Maddy... - Christine uścisnęła jej kolano. - To nic dziwnego. Wszyscy nabieramy przekonań na temat związków, patrząc na własnych rodziców. Dorastamy, obserwując ich.

- Tak, ale ja dorastałam, przysięgając, że nigdy nie będę taka jak moja matka.

- Kochasz swoją matkę - odparła Christine.

- Oczywiście. Ale to nie znaczy, że zawsze ją lubię. I zdecydowanie jej nie szanuję. Jest inteligentną, utalentowaną i sympatyczną kobietą z niewiarygodnymi zdolnościami organizacyjnymi. Prowadziła dom tak wspaniale, że to wręcz zdumiewające. Ale to wszystko działo się za plecami ojca. Umniejszała to, co zrobiła, za to chwaliła ojca, choćby nie wiem jak głupio się zachował. „Och niesamowite, ten człowiek zdołał podnieść tyłek z fotela i przejść do jadalni o własnych siłach, żeby zjeść ten skromny posiłek, który przygotowałam. Czyż nie jest cudowny? Och nie, kochanie, nie wstawaj, ja przyniosę następne piwo. Przez cały dzień jeździłeś samochodem, podczas gdy ja zrobiłam zakupy, posprzątałam, ponaprawiałam, ugotowałam i zajęłam się dziesięcioma tysiącami obowiązków przy piątce twoich niewdzięcznych dzieciaków. Pozwól, że ci podam piwo”. Bla, bla, bla.

- Nie powinnaś tak ostro jej oceniać - powiedziała delikatnie Amy. - Wiele małżeństw działało tak od pokoleń.

- Właściwie nadal wiele małżeństw tak działa - potwierdziła Christine. - Myślę, że niektórym ludziom to odpowiada.

- Ja mówię o ekstremalnym przypadku - upierała się Maddy. - Takim, na którego widok człowiekowi robi się niedobrze. Mama śpiewała w chórze kościelnym, ale wyśmiewała wszelkie sugestie, żeby zaśpiewała solo. Pracowała przez jakiś czas w domu towarowym, ale odmówiła, gdy zaproponowano jej awans na kierownika. Należała do klubu ogrodniczego i trzy razy odmówiła, gdy proszono ją, aby została prezesem. Dorastałam, obwiniając o to wszystko ojca i przysięgając, że nigdy, ale to przenigdy nie pozwolę, aby mężczyzna zrobił mi coś takiego.

- Chcesz teraz powiedzieć, że to nie była wina ojca?

- Tak i nie. Dochodzę do tego. Pierwszą część łatwiej zrozumieć. Stchórzyłam, gdy Joe poprosił mnie wtedy o rękę, bo nie chciałam wychodzić za mąż zaraz po szkole i przez resztę życia podporządkowywać się jakiemuś mężczyźnie. Zamierzałam harować, pójść do college'u i być niezależną kobietą. Malarką, która osiągnęła sukces. Chciałam być sama sobie panią. W mojej głowie te dwie rzeczy się połączyły. Ślub z Joem równał się zostaniu moją matką.

- Więc - Christine podniosła rękę - ponieważ zmieniłaś zdanie co do ślubu z Joem, zmieniłaś także co do reszty.

- Tak!

Amy zmarszczyła brwi.

- Jakim cudem nie byłaś taka przy Nigelu?

- Nie wiem. - Maddy pomasowała skronie. - Może dlatego, że on był skrajnie różny od mojego ojca, podczas gdy Joe jest bardziej męski i nie aż tak inny. Ale w sumie nie przypomina mojego ojca.

- Przyszło mi coś do głowy! - Christine zacisnęła usta. - Ale chyba ci się nie spodoba.

- Co takiego? - Maddy ściągnęła czoło, widząc wahanie przyjaciółki. - Możesz mi powiedzieć. Nie mogę już dziś gorzej o sobie pomyśleć.

- Byłaś taka też przy Nigelu. - Christine wzruszyła przepraszająco ramionami. - Tyle że to było mniej widoczne. On sam miał wielkie sukcesy zawodowe i pochodził ze względnie zamożnej rodziny. Dzięki temu miałaś dość wysoką poprzeczkę do przeskoczenia, nim twój sukces przerósłby jego. Choroba zagroziła jego pozycji zawodowej. Niektóre kobiety rzuciłyby się wtedy do pracy nad własną karierą, aby wyrównać niższe zarobki męża. Ale ty, prowadząc jego firmę, całą energię przelałaś na chronienie jego sukcesu. To może być prawdziwa przyczyna, dla której porzuciłaś własną karierę. Poprzeczka za bardzo się obniżyła.

- O cholera, masz rację. - Maddy schowała twarz za dłonią. - I w tym miejscu wszystko zaczyna się bardziej komplikować. To nie dotyczy tylko mężczyzn. Kobiet też. Joe próbował mi to pokazać, ale dopiero teraz zobaczyłam, jaki to poważny problem.

Opuściła rękę.

- A teraz czuję się, jakby ktoś zerwał mi opaskę z oczu. Nagle patrzę na matkę i jakbym zobaczyła ją po raz pierwszy. Może mama nie pozwalała sobie na robienie tych wszystkich rzeczy, na które było ją stać, z tego samego powodu, dla którego mnie zawsze mdli, gdy zaczyna mi dobrze iść. Mój sukces mógłby zranić czyjeś uczucia albo sprawić, że ludzie przestaną mnie lubić. Może to dlatego nie śpiewała solo z chórem kościelnym. Może dlatego to małżeństwo, które z boku wyglądało na całkiem niesprawiedliwe, pasowało im obojgu. Tata dostał niewolnicę i kogoś, kogo mógł chłostać słowami, dzięki czemu czuł się bardziej męski, a mama miała dobrą wymówkę, żeby trzymać się z boku. Bardzo to pokręcone?

- Nieźle - zgodziła się Christine - ale jak mówiłam, im dwojgu to pasowało.

- Ale mnie aż skręca na samą myśl. - Maddy czuła niesmak aż w żołądku. - Nie chcę tak żyć.

- Nie musisz. - Christine odwinęła kolejną tabliczkę czekolady. - Pierwszy krok do przełamania wzorca to rozpoznanie go. Albo, jak to ujęła Jane w swojej książce, stawienie czoła wewnętrznemu lękowi.

- Tyle że się myliła. Nie boję się odrzucenia.

- Boisz się sukcesu. - Christine podsunęła czekoladę.

- Co to za lęk? - Maddy Odłamała kawałek.

- Całkiem powszechny, jak podejrzewam - odezwała się Amy.

- Ale dlaczego? To takie głupie.

- Sukces zmienia życie. - Christine wzruszyła ramionami. - Czasem jest to niewygodne. Wymaga odpowiedzialności i poświęcenia, naraża na niezasłużoną krytykę. Zmienia także sposób patrzenia na siebie i innych.

- Aha. - Maddy włożyła kawałek czekolady do ust. - Ludzie zaczynają cię nienawidzić.

- Tylko małoduszni, egoistyczni i niepewni siebie. Dowcip polega na tym, żeby zorientować się, że twój sukces nikomu niczego nie odbiera.

- Ale może okraść ciebie. Spójrz na Jane. Gotowa była poświęcić wszystko, aby spełnić marzenie, i poświęciła nas.

- Nie musiała - odparła Amy.

- Wiesz... - Christine przeżuwała swoje myśli. - Sporo zastanawiałam się nad jej książką. Pośród mnóstwa nonsensów jest tam kilka perełek na temat tego, jakie ciężkie potrafi być życie. Co sprawia, że mam wątpliwości, czy naprawdę jest tak niewiarygodnie szczęśliwa, jak kazała wierzyć światu.

- Widzisz? - Maddy machnęła kieliszkiem. - Sukces nie oznacza automatycznie szczęścia.

- Ale też go nie wyklucza - sprzeciwiła się Amy. - Uważam, że szczęście wiąże się ze znalezieniem złotego środka. Może po prostu musisz zrozumieć, że sukces także coś daje, nie tylko pożera ciebie i umniejsza innych. A przede wszystkim nie musisz poświęcać przyjaźni dla spełnienia marzeń. Ludzie, którzy cię kochają, będę się cieszyć z twojego sukcesu, a nawet przeżywać go razem z tobą.

- Boże, kocham tę kobietę - odezwała się Christine. - Jest taka cholernie mądra. I ma rację, Mad. Ci z nas, którzy cię kochają, będą się tylko cieszyć.

- I tym samym wracamy do Joego. - Maddy zagapiła się w pusty kieliszek. - Co mam zrobić? Naprawdę go zraniłam.

Amy uścisnęła ją za rękę.

- Przeproś go.

Christine wzruszyła ramionami.

- Nie odrzuca cię ten pomysł?

- Nie, kiedy się tak wydurniłam. - Maddy westchnęła. - Mam tylko nadzieję, że sobie z tym poradzimy.

- Jeśli cię kocha, to tak. - Christine obróciła się na stoliku, żeby przejrzeć ich zapasy. - A jak na razie mamy wino, czekoladę i Johnny'ego Deppa.

- Orlanda Blooma - sprzeciwiła się Amy. - On ma najsłodsze oczy na świecie.

- Dobra, dla ciebie słodki, dla mnie niegrzeczny, a Maddy ma ogórka.

- Christine! - Amy zarumieniła się.

- Na oczy! - Christine zamrugała jak chodzące niewiniątko. - Dlatego go dostałaś, nie?

Maddy uśmiechnęła się do przyjaciółek. Kochała je tak bardzo, że aż jej się płakać zachciało. Znowu. Dobrze, że Amy przyniosła ogórka.

Rozdział 22

W dniu otwarcia wystawy Maddy stała pośrodku galerii w Taos i czuła się jak ogłuszona. Tłum niemal się przelewał, ludzie obijali się o siebie, wędrując od stołu z jedzeniem do baru. Głosy buzowały równie radośnie jak szampan, a w światłach rozbłyskiwało tyle biżuterii, że można by otworzyć na miejscu filię Tiffany'ego. Zjawili się tu ze względu na Ricka - piękni, bogaci i nawet sławni - nic nie wiedząc o Madeline ani nawet nie interesując się nią. Ludzie przepływali przed jej oczami.

- Wygląda na to, że sprzedałaś następny obraz. - Christine skinęła w stronę jednego ze sprzedawców, który przyczepił karteczkę „sprzedany” to ramy obrazu.

Para stojąca obok niego praktycznie promieniała z dumy. Promieniała. Na myśl, że jest posiadaczem oryginału. Maddy zamrugała ze zdumienia.

- Chyba muszę więcej popracować.

- Tak myślisz? - Christine uśmiechnęła się do niej. - Te nowe obrazy są naprawdę niesamowite. Jak dotychczas to najlepsze twoje prace. Chyba muszę się pospieszyć, jeśli chcę kupić Wschód w kanionie.

- Nie jest na sprzedaż. - Maddy spojrzała na obraz, który wisiał na wyróżnionym miejscu. - Postanowiłam podarować go Joemu, żeby powiesił nad kominkiem w jadalni. Tam jest jego miejsce.

„Tam jest jego miejsce”.

Gdy patrzyła na obraz, na barwy lśniące w świetle, aż ją skręcało, aby wrócić do obozu.

Rick stanął za nią i uścisnął za ramiona.

- Sprzedaliśmy pięćdziesiąt reprodukcji, kochana. Gratuluję. Pocałował ją w policzek i ruszył dalej, wołając kogoś po imieniu.

Ta nowina sprawiła, że aż się zatoczyła.

- Rety!

- Chcesz usiąść? - zatroskała Amy.

- Nie. - Zaśmiała się. Kręciło jej się w głowie. - Nic mi nie jest. Christine przechyliła głowę i przyjrzała się jej.

- Dobrze, że postanowiłaś poradzić sobie z lękiem przed sukcesem.

Maddy przycisnęła rękę do żołądka.

- Przyznając, że nie pozbędę się go tak od razu.

- Dojdziesz do tego. A na razie... - Christine zatrzymała kelnera ze srebrną tacą pełną kieliszków z szampanem. Kiedy już wszystkie trzy miały kieliszki, uniosła swój. - Za moją piękną, utalentowaną i cudowną przyjaciółkę Madeline. Życzę sukcesu i radości.

- Ja też - przyłączyła się Amy.

Kieliszki zadzwoniły wesoło, gdy się nimi trąciły.

- Dziękuję. - Serce Maddy się zacisnęło. - Cieszę się, że obie mogłyście tu być. Gdyby nie wy, nie sądzę, żebym poradziła sobie w ciągu ostatnich dni.

- I od tego właśnie są przyjaciele. - Christine przechyliła lekko kieliszek.

- Szczęściara ze mnie, że wybrałam sobie dobrych. - Maddy uśmiechnęła się do obu.

- Wiesz jednak, co to znaczy. - Christine odwróciła się do Amy. - Wykonała swoje zadanie: jej prace są w galerii.

- Zdecydowanie. - Amy rozejrzała się. - To chyba znaczy, że my musimy wziąć się do naszych zadań.

- Aha. - Christine uśmiechnęła się zalotnie do przystojniaka, który je mijał, a potem westchnęła rozczarowana, gdy objął innego faceta. - To zaczyna być przygnębiające. Wszystkie wyglądamy powalająco, a każdy przystojny facet w zasięgu wzroku to gej.

- To wy dwie wyglądacie rewelacyjnie - sprzeciwiła się Amy, podziwiając lodowato niebieską sukienkę koktajlową Christine odsłaniającą całe kilometry nóg.

- Amy, jeśli ktokolwiek dziś wygląda wspaniale, to właśnie ty - upierała się Maddy.

Wybrała czarną, długą suknię i dodała srebrny drobiazg wart fortunę, który wypożyczyła z galerii. A potem namówiła Amy na swoją krótką, czerwoną sukienkę. Maddy uśmiała się na widok miny przyjaciółki, gdy ta zdała sobie sprawę, że sukienka pasuje. I więcej, że wygląda w niej olśniewająco.

- Więc... - Christine rozejrzała się po sali. - Amy, zdecydowałaś już, gdzie pojedziesz w ramach swojego zadania?

- To zależy, jakie przyjdzie zlecenie.

Podniecenie zapłonęło w oczach Amy, które Christine podkreśliła stosownym makijażem.

- Ale zawsze chciałam pojechać do jakiegoś tropikalnego miejsca. Coś w stylu Karaibów.

- To wspaniała myśl - przytaknęła Christine.

- Myślę o rejsie. Dopóki będę na statku, nie zgubię się. Maddy zmrużyła oczy.

- Nie jestem pewna, ale to chyba oszustwo. Co powiesz na to, Christine?

- Niech mnie piorun strzeli! - Christine złapała ją za rękę, wpatrując się w stronę drzwi. - Przysięgam na Boga, że jeśli ten też jest gejem, to rezygnuję z facetów.

Maddy odwróciła się. Serce jej zamarło. Hałasy przycichły, światła przygasły, gdy patrzyła, jak mężczyzna rozgląda się po sali. Ich spojrzenia spotkały się. Uśmiechnął się.

- Joe - szepnęła z ulgą i radością.

- Joe? - powtórzyła Christine.

Maddy nie musiała patrzeć, by wiedzieć, że przyjaciółka uniosła z aprobatą brew.

- No proszę, proszę. Zdecydowanie nie przesadzałaś. Podszedł prosto do niej, manewrując w tłumie. Nadzieja sprawiła, że serce zabiło jej mocniej.

Stanął przed nią.

- Cześć.

- Przyjechałeś.

Z całego serca chciała go uściskać i poczuć, jak ją obejmuje, położyć głowę na jego piersi i usłyszeć bicie jego serca. Zakłopotał się.

- Przypomniałem sobie, że ci powiedziałem, że nie przegapiłbym tej wystawy. Pułkownik powiedział mi kiedyś, że prawdziwy mężczyzna zawsze dotrzymuje słowa.

Jeszcze mocniej poczuła, jak za nim tęskniła.

- To dobra rada i dla kobiet.

- Więc to ty jesteś Joe. - Christine podeszła bliżej.

- Och przepraszam. - Maddy otrząsnęła się. - Joe, to moje przyjaciółki.

- Niech zgadnę. - Odwrócił się do długonogiej blondynki. - Christine Ashton?

- Widzę, że Maddy opowiadała o nas. - Uścisnęła jego dłoń pewnie i mocno.

- Same pochwały, zapewniam. - Uśmiechnął się do drobnej brunetki, która wyglądała zarazem słodko i seksownie. - A ty musisz być Amy Baker.

- Tak - Amy bardziej pogłaskała jego dłoń, niż uścisnęła. - Miło cię poznać.

- Wzajemnie.

- Wiesz co, Amy? - Christine wzięła ją pod rękę. - Strasznie chcę raz jeszcze przejść się po galerii i upewnić się, że wszystko widziałyśmy. Co ty na to?

- Hm? Ach. Tak, z przyjemnością.

Odeszły, zostawiając Joego bez niczego, co oddzielałoby go od Maddy. Nic nie umniejszyło bólu na jej widok. Podpięła włosy w zachwycająco kobiecy sposób, który podkreślał sercowaty kształt twarzy. Kiedy patrzył na nią, bolało go wspomnienie sceny sprzed jej wyjazdu i rozpaczliwie chciał wszystko naprawić.

Spuścił wzrok, a potem znowu spojrzał na nią.

- Przez cały dzień nie mogłem się doczekać, kiedy z tobą porozmawiam, ale... Maddy, cholera, przy tobie nigdy nie wiem, co powiedzieć.

- Może to dobrze, bo mam dość do powiedzenia za nas dwoje.

- Tak? - Serce zacisnęło mu się ze strachu.

- Wyszedłbyś ze mną na spacer?

Sprawiała wrażenie takiej szczerej. Ogarnęła go panika.

- Jasne.

Zmusił się do zachowania spokoju i przestał zgadywać, co też może dziać się w jej głowie. Nadszedł czas, żeby zapytać dokładnie, co miała na myśli. Będzie się dopytywał, dopóki nie zyska pewności, że zrozumiał. Oczywiście na tyle, na ile mężczyzna może zrozumieć kobietę. A wtedy on powie jej dokładnie, o co jemu chodzi i czego chce.

Wyszli z jasnej, hałaśliwej galerii i otoczyła ich cicha noc. Ulice opustoszały, wszystko już pozamykano oprócz galerii. Serce Maddy waliło jak oszalałe, gdy prowadziła go na drugą stronę ulicy, na niewielki plac pośrodku miasteczka. W centrum stała wielka altana w stylu pawiloniku dla orkiestry. Wiatr szumiał wśród drzew, gdy wchodzili po schodkach. Objęła się za ramiona.

- Zimno ci?

- Nie.

„Tylko się boję” - pomyślała, gdy znaleźli się w altanie.

- Joe, mam ci tyle do powiedzenia, że nie wiem, od czego zacząć. I boję się, że wszystko zaplączę, bo ujmę to nie tak, jak trzeba.

- Nie spiesz się. - Oparł się o poręcz. - A potem przyjdzie moja kolej.

Żołądek jej się zacisnął na te słowa, ale pokiwała głową.

- Po pierwsze chcę, żebyś wiedział, że przez ostatnie dni aż mnie skręcało z żalu. Gdy jechałam tutaj, zdałam sobie sprawę, jak bardzo cię zraniłam. Zupełnie nie przyszło mi do głowy, że potraktowałam cię jak faceta, który nie potrafi znieść, że jego żona zarabia więcej od niego. I dlatego sabotowałam własny sukces.

- Tak, to prawda.

- Przepraszam. Teraz widzę, że to obraża i twoją pewność siebie jako mężczyzny, i twój obóz. W końcu nie wiemy, jak wspaniale może się rozkręcić. - Ta myśl dała jej nadzieję, której nawet wcześniej nie brała pod uwagę. - To może być ogromny sukces i zarobisz wielkie pieniądze.

- Maddy. - Przywołał ją do porządku spojrzeniem.

- Przepraszam. - Zgarbiła się. - To dla mnie bardzo trudne.

- Mogę cię o coś zapytać? Bo naprawdę muszę wiedzieć. Będziesz uważała mnie za gorszego jako mężczyznę, jeśli będę zarabiał mniej od ciebie?

- Nie! Dobry Boże, nie!

- To dlaczego myślisz, że ja tak uznam?

- Tu tak nie myślę. - Poklepała się w czoło, a potem położyła rękę na żołądku. - Ale tutaj tak. Kwestia wychowania. Trudno to zwalczyć. Nie wymażesz nauki z całego życia, gdy tylko zdasz sobie sprawę, że była zła. Nie miałam pojęcia, ile tego we mnie wsiąknęło i jak głęboko. Więc nie mogę obiecać, że to nigdy w przyszłości nie wyskoczy. Mogę tylko obiecać, że będę nad tym pracować. Jeśli mi pozwolisz. Proszę, Joe, przepraszam, że cię zraniłam. Nie chcę cię stracić.

- Och, Maddy. - Ujął jej twarz. - Posłuchaj. Ten strach w twoich oczach to powód, dla którego ja muszę cię przeprosić. Złamałem jedną z najważniejszych zasad miłości. Nie powiedziałem ci.

Zagryzła usta zastanawiając się, czy powie jej teraz.

- Byłem tak przekonany, że czyny mówią więcej niż słowa, że zapomniałem, jaką mają wagę. I moc. Znałem ludzi, którzy pod wpływem kaprysu mówili mi, że zależy im na mnie. Mówili, że kochają, a nie kochali.

- Ja kochałam...

- Ćśś... - Położył kciuk na jej ustach. - O nic cię nie oskarżam. Myślę, że może mnie wtedy kochałaś, ale nie byłaś jeszcze gotowa. Ale nie o to mi teraz chodzi. Mówię o samych słowach. Wiesz, jak mnie uderzyło, kiedy po raz pierwszy w życiu naprawdę uwierzyłem Mamie, gdy powiedziała „kocham cię”? Wiesz, że to było jak cios prosto w brzuch za każdym razem, gdy mówił to Pułkownik, a ja wierzyłem? Boże, nic, naprawdę nic na świecie tego nie przebije.

Maddy zobaczyła, że do oczu napłynęły mu łzy, i gardło jej się zacisnęło.

Przytrzymał jej twarz nieco mocniej. Patrzył jej głęboko w oczy.

- Nie dałem ci tego. Przepraszam. Z głębi serca przepraszam.

- Nie szkodzi.

- Nie, nieprawda. Jeśli w ogóle czegoś nauczyłem się z mojego pokręconego dzieciństwa, to wagi bezpieczeństwa i zapewnienia. Wiem, jak to jest myśleć, że jeśli zrobisz fałszywy krok, to cię odeślą.

- A ja wiem, jak to jest na drugim końcu. Kiedy wiesz, że ktoś cię kocha bezgranicznie, i nic, co zrobisz, choćby nie wiem jak było idiotyczne, tego nie zmieni.

- Maddy, kocham cię bezgranicznie. Od pierwszej chwili, kiedy cię ujrzałem, i będę kochał do ostatniego oddechu. Nic tego nie zmieni. Kocham twoją magię. Kocham twój ogień. Kocham cię, bo jesteś częścią mnie, a ja częścią ciebie. Chcę przez resztę życia patrzeć, jak błyszczysz. Ale nie mogę cię zatrzymać. Nawet jeśli też mnie kochasz, to nie znaczy, że jest nam pisane być razem. Jeśli wyjedziesz, nadal będę cię kochał. Zawsze. Chcę tylko tego, co dla ciebie dobre. Ale nie będę kłamać: chcę, żebyś została. Naprawdę, naprawdę chcę. - Przycisnął ją do siebie i schował twarz w jej włosach.

- I chcę, żebyś też mnie kochała.

- Ty głuptasie. - Objęła go tak mocno, że ręce jej zadrżały. Cała zadrżała. - Oczywiście, że cię kocham. A co do zostania... - Odsunęła się, żeby spojrzeć mu w twarz. - Mam jedno pytanie.

- Jeśli chcesz mnie zapytać, czy poradzę sobie z tym, że staniesz się bogata i sławna - uśmiechnął się słabo - to odpowiedź brzmi „tak”, obiecuję.

- Nie. To jest pytanie, które ty mi kiedyś zadałeś. Naprawdę straszne pytanie i myślę, że nikt nie powinien musieć zdobywać się na odwagę, aby zadać je drugi raz. Więc teraz moja kolej. - Wzięła głęboki wdech. - Ożenisz się ze mną?

Zamiast od razu odpowiedzieć, zmarszczył brwi.

- To zależy.

- Od czego? - Serce jej zamarło.

- Dostanę pierścionek?

- Pierścionek? - Myśli Maddy pędziły jak oszalałe. Mówił serio?

- Nawet o tym nie pomyślałam.

Westchnął głośno.

- Dlatego pewne rzeczy najlepiej zostawić mężczyźnie.

Sięgnął do kieszeni, wyciągnął małe, czarne pudełeczko i otworzył. Światło zabłysło w szlifowanym kwadratowo brylancie osadzonym w pierścionku w indiańskim stylu.

- Och. Boże! To... To...

- Zamierzałem ponownie zapytać, ale teraz jest moja kolej, żeby odpowiedzieć, a to jest o niebo łatwiejsze.

- To brylant! - wykrztusiła w końcu.

- Hm? A tak, to brylant. - Spojrzał na pierścionek.

- Naprawdę wielki brylant!

- Nie jest idealny.

- Co?

- Brylant. Ma kilka skaz. - Był zakłopotany. - Uznałem, że powinnaś wiedzieć. Nie jestem pewien, czy będzie pasował.

Serce jej zmiękło.

- Może powinnam przymierzyć. Wyjął pierścionek i wsunął jej na palec.

- No i?

- Pasuje idealnie. - Zarzuciła mu ręce na szyję. - To znaczy, że się zgadzasz?

- No pewnie!

- Cudownie. Objął ją mocno.

- Kocham cię.

Maddy uznała, że to najpiękniejsze słowa na świecie.

Epilog

Maddy skończyła nowe pastele, a potem złapała wielki sweter i wyszła na balkon, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Zima zaczęła się na dobre. Śnieg pokrył góry. Otuliła się ramionami, żeby zatrzymać ciepło i promieniujące zadowolenie.

Na wzgórzu w pobliżu frontowej bramy widziała, że robotnicy budowlani zrobili spore postępy, stawiając szkielet konstrukcji domu. Zdecydowali się z Joem, że dostawią do domu właściciela piętrową dobudówkę. Będzie dwa razy większa od oryginalnego domku i całkiem samowystarczalna, ale pozostaną blisko Mamy.

Dźwięk męskich głosów wrzeszczących jak kapral podczas musztry ściągnął jej uwagę na obóz, gdzie Joe i Derrick prowadzili popołudniowe ćwiczenia. Nadal z trudem wierzyła, że tylu ludzi jest gotowych zapłacić za coś, co dla niej wyglądało jak tortury, a jednak lista chętnych nie miała końca. A Joe zachowywał się jak wyrośnięty dzieciak; bawił się jak nigdy w życiu.

Uśmiech wypłynął na jej usta, gdy przypomniała sobie ich rozmowę dziś przy śniadaniu. Przez ostatnich kilka tygodni dopraszał się, by wyznaczyła datę ślubu. Ale ponieważ Sylvia poganiała ją, żeby przygotowywała się do wiosennego katalogu, Maddy odparła, iż nie da sobie rady z podejmowaniem choćby jeszcze jednej decyzji więcej, nie wspominając o milionie wyborów związanych z planowaniem wesela.

Joe spojrzał na nią i oznajmił, że zwalnia ją jako organizatora ślubu i sam przejmuje tę funkcję. Rozdziawiła usta, ale wytłumaczył jej, że skoro kobieta się oświadczyła, to mężczyzna może zaplanować ślub i wesele. Nie miała pojęcia, jak znajdzie czas, skoro obóz treningowy rozkręcił się na całego, ale zapewnił ją, że wszystkim się zajmie.

- Dobrze - zgodziła się z nieskrywanym rozbawieniem. - Tylko uzgodnij datę z Christine i Amy, żeby na pewno mogły być druhnami.

- Nie ma sprawy.

Z przyjemnością oddała mu ster. Nie mogła się doczekać, kiedy powie przyjaciółkom i usłyszy, co o tym myślą. Męska wizja ślubu musi okazać się co najmniej interesująca.

Myśląc o Christine i Amy, wróciła do środka, żeby sprawdzić e-maile. W ostatnich dniach przychodziło mnóstwo wieści od Christine. Maddy otworzyła laptopa i znalazła nowy list od przyjaciółki, która właśnie bawiła w Kolorado. Wytrzeszczyła oczy, czytając najświeższe nowiny o szalonym romansie, a potem błyskawicznie wystukała odpowiedź.

Temat: Co?

Wiadomość: Kobieto, szczegóły. Chcemy poznać szczegóły!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ortolon Julie Prawie idealnie Tom 1
03 Prawie idealnie Ortolon Julie Zbyt idealnie
Julie Ortolon 3 Po prostu idealnie
Ortolon Julie Po prostu idealnie 03
Garwood Julie Czas Róż 01 Biała
Relacje prawie idealne
Prawie Idealna
0690 Ferrarella Marie Mężczyzna prawie idealny
3 Zbyt idealnie JULIE ORTOLON
2009 01 Vim – konkurent prawie doskonały! [Poczatkujacy]
01 ustawa o prawie autorskim...
01 ustawa o prawie autorskim...
DGP 2015 01 20 co nowego w prawie antymonopolowym
NAUKA O PAŃSTWIE I PRAWIE 01
2009 01 Vim – konkurent prawie doskonały! [Poczatkujacy]
Idealna chemia 01

więcej podobnych podstron