Obudził się w ciemnościach i przez chwilę, właściwą dla tego momentu dezorientacji, nie miał pojęcia gdzie się znajduje. Mętne światełka wirowały wokół jego głowy, która bolała go niemiłosiernie. Dotknął jej delikatnie i poczuł coś lepkiego i zimnego na skroni. Spróbował mazi oblepiającej sporą część jego twarzy - to była krew. Pełen najgorszych przeczuć zerwał się na nogi. Te jednak odmówiły posłuszeństwa, momentalnie ugięły się pod nim. Upadając zahaczył o winowajcę swojego stanu - dumnie prężyło się u jego stóp prawie puste wino, jedno z wielu, które dzisiaj wypił. Uchylił zmęczone powieki - już wiedział gdzie jest. Wirujące ogniki okazały się zniczami, znajdował się w miejscu pracy - na cmentarzu.
Ponure miejsce pozostawało niewzruszone na intruza. Spora połać gruntu podzielona była na alejki i uliczki licznymi nagrobkami, niektórymi pamiętającymi jeszcze schyłek XIX wieku, w większości jednak nowymi, sprzed zaledwie kilku, kilkunastu lat wyrastającymi na dawno pochowanych nieboszczykach. W samym centrum znajdowała się kaplica, w pobliżu której Staszek zmierzył się i przegrał nierówny pojedynek z grawitacją. W ciemnościach, ze strzelistą miniaturową wieżyczką, uchodzić mogła niemal za złowieszcze zamczysko potężnego nekromanty.
Nasz bohater oddalał się od budynku, w kierunku muru okalającego to miejsce, kilka metrów przed nim skręcił jednak w lewo między groby. Wśród nich znalazł się jeden świeżo wykopany - cel jego niemej, pijackiej pielgrzymki. Kilkadziesiąt wstęg z cyklu „Ostatnie pożegnanie” okalało ledwie skopaną ziemię, parę walało się dookoła. Mimo niebezpieczeństwa rozniecenia pożaru zapalono również sporo zniczy. Stanisław przeklinał w duszy swój nałóg. Gdyby nie on, mógłby się dzisiaj całkiem nieźle obłowić, a tak, niewiele stąd uda mu się pokątnie opchnąć. Wkłady zniczy spokojnie topiły się, gdy on upijał się do nieprzytomności. Teraz są już do niczego. Z większości wieńców jak zwykle nie ma większego pożytku, podpisane są bowiem zazwyczaj dla konkretnej osoby - kochającego tatusia, czy innego męża. Zaklął, pociągnął nosem i po krótkim namyśle stwierdził, że nie ma sensu robić obchodu po całym kompleksie Imperium Śmierci, jak lubił nazywać to miejsce.
Powlókł się powoli do bramy i po kilku chwilach zniknął w ciemnościach. Cmentarz zaś trwał w swoim niewzruszonym śnie, z którego chyba sam Chrystus powracający na ziemski padół byłby tylko w stanie go obudzić. Światełka dla każdego zmarłego migotały i gasły, czasem krakanie ptaka niepewnej maści przerwało ciszę, która poza tym był niezmącona. Większość roku było tu właśnie tak - spokojnie i mrocznie. Rzadko strzyżona trawa powoli porastała najstarsze grobowce, o których nie chciał lub nie miał już kto pamiętać. W każdej piędzi tego miejsca można było wyczuć, że żaden monument nie zapewni miejsca na ziemi na wieki. Gdyby ktoś znalazł się przypadkiem na cmentarzu w tej chwili, być może usłyszałby głuchy szept wieczności. Jak to zwykle w takich momentach bywa, zabrakło świadków, nawet nocny bywalec - Stanisław był już za daleko, aby być obserwatorem tej chwili zadumy.
*
Staszek obudził się nazajutrz w swoim domu z potężnym bólem głowy. Nie był on spowodowany jedynie kacem - na czole przez noc zdążył wyrosnąć mu sporych rozmiarów siniak. Przetarł oczy, jednocześnie boleśnie naciskając sinofioletową powierzchnie i syknął. Wiedział gdzie jest remedium na przynajmniej jedną z jego dolegliwości. Stało ono na szafce tuż przy łóżku. Tanie wino pomogło mu podnieść się z łóżka i udać się do łazienki. Nie, żeby miał się wykąpać, nic z tych rzeczy… przecież to nie niedziela. Zbyt długo więc tam nie zabawił. Nic w tym dziwnego - miał sporo do nadrobienia w swoim Imperium Śmierci.
Wyszedł na zewnątrz, gdzie zaatakowało go jaskrawe słońce, poczuł tysiące szpileczek wbijających się w mózg. Oczywiście listopadowe słońce było mdłe i słabe, jednak nasz bohater znajdował się w tropikach kaca. W mękach dotarł do beczki z wodą, ustawioną pod jednym z rogów domu i bez chwili zastanowienia zanurkował w niej. Wynurzył głowę po chwili, plując i prychając, wzrok miał jednak nieco przytomniejszy. Rozejrzał się dookoła i uśmiechnął się. Wszystko odziedziczył po matce, która zmarła kilka lat temu, bez niej byłby nikim… a przynajmniej nie miałby gdzie mieszkać. Zupełnie inną sprawą jest to, do jakiej ruiny doprowadził to miejsce od śmierci rodzicielki. Ale on tego zdawał się nie zauważać, na pewno nie dzisiaj. Miał bowiem do załatwienia dzisiaj wiele spraw z cyklu tych ostatecznych. Na jego szczęście cmentarz znajdował się kilkaset metrów za płotem. Żwawo, na ile pozwalał na to jego stan, ruszył we wiadomym kierunku. Tuż przed bramą zatrzymał się jednak jak wryty - zobaczył bowiem radiowóz.
- Bronek, patrz - rzucił młodszy aspirant Michał Kozubek - To znowu nasz stary znajomy.
- Rzeczywiście. Myślę, że należy mu się rutynowa kontrola, pewnie się za nami stęsknił - skwitował z krzywym uśmieszkiem drugi, po czym mrugnął światłami i stanął na poboczu. Policjanci wysiedli z samochodu i ruszyli niespiesznym krokiem na spotkanie mężczyzny stojącego nieopodal. Ten spłoszył się, ale nogi najwyraźniej odmówiły mu posłuszeństwa, bo stał jak skamieniały. Wyglądał na wyraźnie wczorajszego, co wcale mundurowych nie zdziwiło. Przed nimi stał bowiem Stanisław Maciaszek, drobny złodziejaszek, który co jakiś czas spędza z nimi kilka dni na komisariacie. Wiedzieli oczywiście gdzie zmierza. Brama cmentarza była zbyt blisko, aby mogli mieć wątpliwości. Mężczyzna nazwany wcześniej Bronkiem zagadnął do niego wesoło:
- Czołem Stachu! Jak zdrówko? Gdzie to się idzie? Uhh… - policjant znalazł się na tyle blisko, aby poczuć odór przetrawionego alkoholu - Gdzieś się tak uchlał wczoraj?
- Dzień dobry panie władzo. Całkiem nieźle panie władzo, tylko głowa boli. Nigdzie panie władzo, grzecznie siedziałem w domu - odpowiedział potulny jak baranek.
- Taak… uważaj bo uwierzę. Jedno jednak trzeba przyznać - matka nauczyła Cię dobrych manier. Podobno ona nie zawsze o nich pamiętała. No wiesz, jak była z klientem - parsknął ohydnym śmiechem Bronek. Na te słowa Staszek zesztywniał cały, poczerwieniał na twarzy i przez zaciśnięte zęby wycedził:
- Nie chwaliła mi się. Podobnie jak twoja, że daje dupy za pół darmo. To wiem z autopsji - wyszczerzył te kilka zębów, które jeszcze mu zostały, wiedząc, że za kilka chwil przyjdzie mu je stracić. Pierwsze uderzenie jeszcze poczuł, później stracił przytomność.
Młodszy z policjantów szybko odciągnął drugiego od leżącego, stwierdzając krótko, że szkoda sobie brudzić rąk. Po chwili Bronek dał za wygraną i poczłapał w kierunku radiowozu ciężko dysząc. Wsiadł za kierownicę i pospieszał młodzika, aby móc stąd odjechać. Gdyż miał już odpalać silnik, coś mignęło mu w bocznym lusterku. Obejrzał się i zobaczył wątłego człowieka myszkującego w kontenerach na cmentarzu.
- Jeszcze ci mało? - syknął ze złością, myśląc, że to Stanisław, znany z rozkradania miejskiego cmentarza, odzyskał zmysły i już pognał na żer, nie zważając, czy też w wyniku uderzenia nie pamiętając o obecności mundurowych. Kątem oka zarejestrował jednak leżący kłęb brudnych szmat, który zidentyfikował jako jego niedawna ofiara. „Co do kurwy?” - pomyślał. Mało nam tamtej hieny cmentarnej?
Ruszył w kierunku mężczyzny, który nie zauważył nic podejrzanego i jak gdyby nigdy nic wyciągał kolejne skarby ze śmietnika. Szybko został wyrwany ze swojej idylli i sprowadzony do parteru. Policjant wykrztusił z siebie:
- Kim pan jest? Co pan tu robi? Dlaczego? Po co? Kurwa mać! - wyraźnie przestał nad sobą panować. Na szczęście dla złodzieja dotarł do nich aspirant i nie dopuścił do rozlewu krwi. Szybko odnalazł w kieszeniach zatrzymanego portfel i spojrzał w dowód osobisty - wciąż w formie książeczki, choć od kilku dobrych lat powinien mieć kawałek plastiku. „Mniejsza o to” - pomyślał Kozubek. Mężczyzna nazywał się Jan Wierucha, mieszkał w sąsiedniej, małej miejscowości. Tymczasem głos odzyskał Bronek:
- Co pan, panie… - zawahał się, nim kolega pokazał mu dokument - …Wierucha tutaj robicie? Próbujemy dorobić na zmarłych?
- W żadnym wypadku panie milicjancie - „Policjancie!”, poprawił go w myślach Kozubek - Po prostu zbieram coś ze śmietnika, to wszystko. Z grobów nie kradnę, nie robię nic złego.
- To akurat my ocenimy, gdy znajdziemy się u pana i przeszukamy pański dom. No, to pan przodem - szyderczo rzucił, popychając mężczyznę w stronę radiowozu. Niespecjalnie chciało mu się jechać na jakiś wygwizdów, ale jak trzeba, to trzeba. Podczas jazdy próbował zagadywać Jana:
- To pan trudni się sprzedażą wprost ze śmietnika? To chyba nieco brudna robota?
- Panie… co pan też mówi. Ja chciałem tylko wieniec, aby odczynić klątwę wiszącą nad moim gospodarstwem. Od kilku dobrych lat tylko straty i straty. Nie mam co do gara włożyć, nie mam za co żyć.
- Pan nam oczu nie mydli - poprosił aspirant - Nieźle idzie zarobić na tym interesie?
- Kiedy ja prawdę mówię, nic nie kradnę… zużyte biorę. I tak na wysypisko by trafiło, a tak człowiekowi dola poprawić się może.
- Dobra, już dobra, niech będzie - zakończył pogadankę Bronek. Resztę drogi spędzili w milczeniu. Po kilkunastu minutach minęli tabliczkę z nazwą miejscowości - Kaczywoły. Od tego czasu zatrzymany zaczął niecierpliwie się wiercić i coś po cichu szeptać. Policjanci, zawierając milczące przymierze, postanowili go ignorować. I tak dwaj umundurowani i „wiercipięta” dojechali do celu.
Staszek powoli wracał do siebie. Nie wiedział co się z nim stało, świadomość przyszła jednak szybko. Wymierną pomoc przyniósł tutaj, jeszcze większy niż wcześniej, ból głowy. Po raz drugi w przeciągu kilkunastu godzin wylądował na ziemi. „Tym razem przynajmniej nie jest poświęcona”, zaśmiał się w myślach. Nim wstał, zauważył poruszenie tuż przy bramie cmentarza. Jego oprawca stał nad niskim, zniszczonym człowiekiem i był bliski wybuchu. Dotarł do niego jednak ten kurdupel, Kozubek i ostudził zapał grubasa. Choć Stachu słyszał podniesione głosy, to nie rozróżniał poszczególnych słów. Wciąż szumiało mu w głowie. Biedak przydybany przez mundurowych płaczliwie coś tłumaczył. Najwyraźniej niezbyt mu to wychodziło, gdyż po chwili zaczęli odprowadzać go w kierunku radiowozu. Staszek szybko opadł z powrotem na ziemię i udawał znokautowanego, bojąc się kolejnego razu. Gruby Bronek musiał być jednak czymś zaaferowany, bo ominął go, nawet nie zaszczycając spojrzeniem. Złodziej przyjrzał się za to prowadzonemu - wyglądał na pięćdziesiąt kilka lat, miał twarz przeoraną zmarszczkami, ubrany był w starą marynarkę, spodnie od garnituru i wiejskie gumowce. „W mordę, ktoś będzie miał chyba gorszy dzień ode mnie” stwierdził w myślach i odczekał chwilę, aż samochód odjechał. Wówczas wstał i chwiejnym krokiem ruszył do pracy. Po kilku minutach pochłonęła go bez reszty - wiedział, że może pracować w spokoju. O policjantach i wieśniaku zapomniał jeszcze szybciej.
*
…i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego, amen. Gdzie on jest, noc się zbliża, a jego nie widać. Myśli tylko o sobie, a przecież to ja tutaj zostaje sama z mamą, to ja jej pilnuje. To ja dbam, aby nic się z nią nie stało. A on całe dnie poza domem, chodzi naprawiać te wszystkie rupiecie za nędzne grosze. Panie Boże! Po co mu te pieniądze, przecież mamie właściwie z nami tutaj dobrze, niczego jej nie brakuje. Mi zresztą też nie, póki mamy co jeść, to nie jest źle. Właściwie to nie rozumiem, co go tak ciągnie tam, do ludzi, do wielkiego świata. Zawsze był inny, dziwny, nie dogadywał się ani z mamą, ani z ojcem. Pewnie dlatego nie radzi sobie na gospodarce. Kto to widział, żeby dorosły chłop nie potrafił zasiać tak, żeby było co zebrać. Oooo… idzie. Co on niesie? Obiad? Naprawdę? A to się mama… Już się nie ucieszy, a on powinien oszczędzać dla niej, a nie jedzenie kupować. Ja mu pokażę, popamięta mnie… kurczak? Prawdziwe mięso? Ale jak? Nie chce powiedzieć skąd wziął mięso, to nieważne. O coś pyta. Co u mamy? Wszystko w porządku, ale chyba trzeba będzie przenieść ją z dala od pieca. Ciepło jej nie służy. Stara Pietrasowa chce mi dać buty? A po co mnie buty człowieku, chybaś rozum postradał. Ja mam przecież w czym chodzić.
Sam ugotuj! Ja nie chcę, ja nie mogę, ja muszę czuwać. Przy niej, przy mamie. Ja chcę… być z nią.
Już zrobiłeś obiad? Nie! Czekaj, nie żryj jeszcze, chodź tutaj pomódlmy się, przy mamie, z mamą, dla mamy.
WIECZNY ODPOCZYNEK RACZ JEJ DAĆ PANIE…
*
- Dobra, wysiadamy. Pan prowadzi do chałupy - zakomenderował Bronek otwierając radiowóz. Wierucha posłusznie wysiadł i poczłapał w kierunku domu. Wtem zatrzymał się i zaczął błagać:
- Panowie, po co to wszystko, nie ma potrzeby. Ja nic nie ukradłem. Nie powinniście wchodzić do środka.
- Chociaż udział w kontrabandzie byś zaproponował człowieku, tak łatwo się nie wykpisz. Coś czuję, że wrócisz z nami do miasta. Prowadź.
Chcąc nie chcąc Jan wpuścił ich do sieni, gdzie czekała już jego siostra Halina.
- O co chodzi? Kto to jest? Po co policja, na co? Przecież to nie nasza wina! JEJ TUTAJ DOBRZE! GDZIE BYŁOBY LEPIEJ?! - kobieta wyraźnie wpadła w histeryczny trans i dopiero siarczysty policzek wymierzony przez brata uspokoił kobietę. Aspirant chciał się wtrącić, jednak powstrzymał go kolega. Bronek widział już dość w życiu, aby wiedzieć, że lepiej takich kłótni nie przerywać. Nie mylił się.
- I co się drzesz babo? Chcesz nas wpędzić w kłopoty? - spytał Jan.
- Przecież nic nie zrobiliśmy. To nie nasza wina. Będą pieniądze, to będzie i pog…
- CICHO BĄDŹ PRZEKLĘTA BABO!
- Mam już dość bycia cicho. Ona… ona jest tu już z nami o wiele za długo. Pan wie panie milicjancie - zwróciła się do grubasa - Mamusia miała się coraz gorzej, nie mogła chodzić, trzeba było ją pilnować. Coraz dłużej spała… tak teraz śpi naprawdę długo… wiecznie. A my, dzieci, nie mamy pieniędzy, nie mamy za co… - kobieta nie wytrzymałą i zaczęła spazmatycznie szlochać.
- O co tutaj chodzi? Proszę się odsunąć, przeszukujemy dom! - rozkazał Bronek. Zrezygnowany Jan oklapł na posadzce tuż obok drżącej siostry i powiedział:
- Pierwsze drzwi po lewej. Tam wejdźcie.
Tak też mundurowi uczynili.
Michał był w policji dopiero dwa lata, a ten widok miał się za nim ciągnąć przez resztę służby. „Jak można coś takiego zrobić własnej matce?” dopytywał sam siebie. Cieszył się, że nie skorzystał z propozycji Bronka i nie zjadł z nim w knajpie dziś rano. W innym wypadku wymiotowałby już razem z nim przed domem. W łóżku, jednym z niewielu mebli znajdujących się w pomieszczeniu, leżało COŚ. Kiedyś był to chyba człowiek, ale teraz truchło przypominało raczej mumię. Młodszy aspirant zachował kamienną twarz, wyszedł do przedpokoju i grobowym głosem oznajmił:
- Państwo pójdziecie z nami.
*
- Makabra panie komendancie, makabra. Młodemu puściły nerwy i zrzucił śniadanie. Ja zakułem ich w kajdanki - po raz setny Bronek opowiadał swoją wersję zdarzeń. Od pamiętnego dnia minęły już dwa tygodnie. Rodzeństwo wypuszczono po 48 godzinach, bo nie znaleziono na nich paragrafu. Zmumifikowane truchło okazało się ich matką. Kobieta zmarła śmiercią naturalną. Kiedy? Tego nawet lekarz sądowy nie był w stanie jednoznacznie stwierdzić. Wieruchowie nie mieli pieniędzy na pochówek starszej pani. Nie wiedzieli, że ich matce przysługuje pogrzeb i państwo pokryje jego koszty, albo też byli zbyt dumni, aby na takie rozwiązanie przystać. Tak czy inaczej, starsza pani została pochowana - w prostej trumience, na parafialnym cmentarzu. Jan Wierucha zapowiedział, że nie chce pieniędzy od państwa. Zamierza odpracować społecznie pochówek rodzicielki. Wraz z siostrą zostali skierowani do poradni psychiatrycznej. Wątpliwe jednak, aby kiedykolwiek z niej skorzystali. Podobnie jak wątpliwym jest, czy taka terapia jest im potrzebna, czy aby nie lepszym byłoby pozostawienie ich samych sobie. Przecież niczego złego nie zrobili.
*
Mamusiu, przepraszam. Przepraszam, że tak cię potraktowaliśmy. Że dopiero teraz chowamy, że nawet wieńca nie daliśmy. Ale zobacz przyniosłam znicz, zapalę, dla Ciebie. Nie bój nic, Janeczek się mną zaopiekuje. Jeszcze się spotkamy. Panie Boże, wiem, że grzeszyłam powielekroć, ale pozwól mi ujrzeć jeszcze kiedyś mamę. Tam, u Ciebie, w Niebie. Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie, a światłość wiekuista niechaj jej świeci na wieki wieków. AMEN. Żegnaj mamusiu.
Halina odeszła od grobu matki i z płaczem poszła ku bramie cmentarza. W połowie drogi minął ją mocno poobijany, wstawiony mężczyzna. Nie zwróciła na niego większej uwagi, jednak coś kazało jej się obrócić w bramie nekropolii. Ujrzała tego samego pijaka, którego minęła, przy grobie jej matki. Wyraźnie szukał czegoś, w końcu chwycił samotny znicz, jednak poparzył rękę i wypuścił go. Lampionik poturlał się po trawie i zgasł. Jednocześnie zgasła wszelka nadzieja kobiety. A Stasio Maciaszek? Po nieudanej robocie spił się do nieprzytomności i nazajutrz bardzo dziwił się z jakiego to powodu boli go dłoń.
Cmentarz zaś trwał niewzruszony, z setkami ciał zakopanych w swoich ziemiach, czekających na powtórne przyjście Chrystusa i szeptał. Cicho, ale wyraźnie…
Aequat omnes cinis
Aequat omnes cinis
Aequat omnes cinis
A później już nic. Tylko nicość.