Autor: Rick Wilber
Tytul: Za nasze winy niech cierpią dzieci
(Suffer the Children)
Z "NF" 11/91
Zbożowe silosy Troy wyrosły ponad polami pszenicy. Szedł,
utykając, po kruszącej się nawierzchni dwupasmowej jezdni w
kierunku miasta.
To już blisko; znalazł znowu właściwe miejsce i
świadomość tego uśmierzyła nieco ból w lewej nodze,
niesprawnej od owego dnia, kiedy to fala eksplozji dosięgła
go i cisnęła na stertę pokładów kolejowych. To było dwa
miesiące temu w ognisku opiekuńczym w Wisconsin.
W szkole trwają teraz zajęcia, obliczył w myślach, a to
ułatwi całą sprawę. W miejscowości takiej jak ta na pewno
będzie mnóstwo dzieci w wieku szkolnym; te małe mieściny
zniosły kryzys o wiele lepiej niż duże miasta. W miasteczku
takim jak Troy nie trzeba chodzić i szukać jakichś
położonych na uboczu ognisk opiekuńczych. Musi tylko znaleźć
odpowiedni budynek szkolny - taki, który zawali się szybko i
łatwo; zdąży wówczas obrócić jeszcze parę razy, a tym samym
n a p r a w d ę zwróci powszechną uwagę.
Podniósł wzrok, by określić czas. Koło południa, może
nieco później. To się dobrze składa, wszyscy, już zmęczeni,
będą odpoczywać po lunchu.
Kuśtykał dalej. Był spocony. Ostre słońce świeciło na
czystym błękicie wrześniowego nieba - takie niebo pamiętał z
dawnego dzieciństwa... To było jeszcze zanim zmuszono go do
tego wszystkiego; jeszcze zanim przybyli S'hudonni ze swymi
prawami i obietnicami, ze swą potęgą. I to jaką potęgą!
Wszystko nastąpiło tak szybko. Podobnie jak innych
oszołomiło go tempo przemian. Te wielkie białe statki
przynoszące ofertę zbyt korzystną, aby ją można było
odrzucić. Cały wszechświat stanął przed nimi otworem. Handel
z setkami, tysiącami innych światów! To prawdziwy cud,
niewyobrażalny cud!
Na Ziemi potrzebne są tylko niewielkie zmiany, wyjaśniali
S'hudonni, aby mogła sama zdobyć sobie drogę do gwiazd.
Niewielkie zmiany.
Administratorzy okręgowi, nowa waluta, nowy język - oto
droga S'hudonnów do pokoju i dobrobytu, a w dalekiej
przyszłości otwierały się nieograniczone perspektywy.
Taki był koniec Ameryki. Koniec starego stylu życia. Ile
czasu upłynęło? Trzy, cztery lata? Wszystko się skończyło.
Potęga, znaczenie w świecie, wolność, siła - wszystko.
Na myśl o tym uśmiechnął się gorzko. Pax S'hudonni -
świat bez wojen, świat dobrobytu, uporządkowany świat.
Większość ludzi się z tym pogodziła; uważali, że nie jest to
wygórowana cena. Ale nie wszyscy.
Dzień był upalny, czarny bruk prażył się w słońcu,
którego nie przesłoniła ani na chwilę mgiełka z środkowego
zachodu. Będzie ze 100 stopni. W południowym Illinois upały
niekiedy przychodzą późno.
Potarł ramiona. Tamten żar, który omal go nie dosięgnął,
osmalił mu włoski na ramionach. Teraz już odrosły, ale
ledwie uszedł z życiem. To będzie dla niego nauczką. Tym
razem musi być ostrożniejszy. Nie może zginąć, jeszcze nie
teraz. Zbyt wiele jeszcze jest do zrobienia. Bolesne
zadanie. Przykre, ale konieczne.
Gdy minął szeroki zakręt, nie dalej niż o milę przed sobą
ujrzał miasto. Domy z cegieł, przeważnie jedno- lub
dwupiętrowe.
Stanął przed starą murowaną tablicą ogłoszeń, wysoką na
10-12 stóp, z wyblakłymi godłami Klubu Kiwanis, Moose i
towarzystwa dobroczynnego "Rycerze Kolumba". Zsunął plecak z
ramion i otworzywszy boczną klapę wydobył pojemnik z farbą w
aerozolu.
Przyszedł tą starą drogą, żeby nikogo nie spotkać. Okazja
wymalowania hasła na murze stanowiła dodatkową atrakcję.
Najpierw szybko namalował "USA" - na czerwono, jako
przypomnienie, czym niegdyś były. Potem poniżej tego napisu
namalował hasło "Za nasze winy niech cierpią dzieci". Gdy
kończył, farba już się prawie wyczerpała, więc ostatnie
litery były niewyraźne i przerywane.
Nie szkodzi. Przesłanie i tak jest jasne, ludzie już
zaczynają je pojmować. D z i e c i. To wszystko dla nich.
Ktoś musi wreszcie położyć temu wszystkiemu kres. Ktoś musi
to zrobić.
Malując w pośpiechu hasło, nie widział w pobliżu nikogo.
Nie spotkał też nikogo po drodze do miasta, dopiero w samym
mieście, w willowej dzielnicy, na ulicy ocienionej
baldachimem z wysokich starych dębów.
Jakiś staruszek szedł powoli po popękanym betonowym
chodniku. Pozdrowili się, on i ten stary, nawet dość
przyjaźnie, ale miał wrażenie, że facet przygląda mu się
podejrzliwie. Tacy właśnie byli w owych czasach mieszkańcy
małych miasteczek - izolujący się od otoczenia, nieufni.
Uznał, że musi swe zadanie wykonać niezwłocznie,
najpóźniej w ciągu godziny lub dwóch, zanim jeszcze jacyś
inni ludzie będą mieli okazję zastanawiać się, kim jest. Nie
był z tego zadowolony, nie lubił czuć się popędzany.
Zatrzymał się na rogu ulicy i przysiadł na ławeczce na
przystanku autobusowym. Noga wymagała odpoczynku.
Popatrzył na drogę, którą przyszedł, na dęby tworzące
chłodny, ciemny tunel pod rozprażonym niebem.
Te dęby są tak stare, że z pewnością pamiętają dni chwały
wojennej. Witały powracających z II wojny światowej
bohaterów. A także bohaterów z Korei, Wietnamu i Nikaragui.
Wszystkich tych dzielnych młodych ludzi.
A potem przybyli S'hudonni obiecując dobrobyt. Ale nigdy
więcej bohaterów ani wojen. Ani chwały. Oto cały zysk. Zysk
dla S'hudonnów.
Wiercił się na poobłupywanej drewnianej ławce, usiłując
przybrać wygodniejszą pozycję. Na plecach w okolicach
krzyża, gdzie uciskał go plecak, czuł kształt twardego,
prostokątnego niewielkiego urządzenia. Drugie podobne
zostawił pod miastem, zakopane w bezpiecznym miejscu.
Mały prezencik dla Troy od faceta o wyglądzie
niewiniątka. Uśmiechnął się na tę myśl. N i e w i n i ą t k o.
Ironia polegała na tym, że urządzenie wyprodukowali
S'hudonni. I doskonale nadawało się do jego celów. Jedno
dzisiaj, drugie gdzieś za miesiąc, o pięćset czy sześćset
mil stąd, a potem wróci do domu, by zabrać pozostałe.
Taka mała rzecz, a jak potężna eksplozja. Czuł ucisk na
plecach przedmiotu wielkości talii kart. Magiczna talia
kart.
Nie wiedział, w jaki sposób grupa je zdobyła. Nie chciał
wiedzieć. Zostały mu dwa - to się tylko liczyło. I ich
skuteczność.
Gruzy, dym, żar. Śmierć. Oto jak skutecznie działają. W
Rhinelander, przedtem w Saginaw, jeszcze wcześniej w Akron.
Teraz to urządzenie, potem następne - i z powrotem do
domu. Tam się ukryje na jakiś czas, zadba o nogę. A potem
znowu w drogę. Tak wiele jest do zrobienia, a tak mało
czasu.
Wstał z ławki i wtedy zwrócił uwagę na tabliczkę z nazwą
ulicy. Stał na rogu Alei Jeffersona i ulicy Hale'a. Bardzo
patriotyczne miasteczko. Pod nazwami umieszczone były dwa
nowsze napisy. Te same nazwy, ale w transkrypcji S'hudonnów.
Najlepiej byłoby, twierdzili S'hudonni, gdyby wszyscy
zainteresowani nauczyli się tego języka handlu
międzyplanetarnego, języka uniwersalnego zysku. Języki
tubylcze, owszem, są przyjemne i mogłyby być zachowane, ale
tylko te, które w połączeniu z językiem s'hudońskim mogą
rzeczywiście rokować postęp.
Dlatego we wszystkich szkołach wszystkie dzieci uczono
s'hudońskiego. Niech rozwijają się pod światłymi rządami
S'hudońskiego Imperium. Był zły na siebie, że potrafi
odczytać transkrypcję. Był to nieunikniony wpływ S'hudonnów.
N i e u n i k n i o n y.
Ale to wcale nie znaczy, że nic nie można na to poradzić.
Ruszył na poszukiwanie szkoły. Nie jest to na tyle duże
miasto, oceniał, żeby nie można było znaleźć tego czego się
szuka w ciągu pół godziny. I nie mylił się. Niebawem stanął
przed szkołą - solidnym, dwupiętrowym budynkiem z czerwonej
cegły.
"Szkoła Podstawowa imienia George'a P. Tillmana" - głosił
napis wykuty w wapieniu na dwuskrzydłowej bramie.
Szumiała klimatyzacja. Widać w tym małym miasteczku
amerykańskim wszystko wracało do normy. Ludzie zaakceptowali
nowy ład, zapomnieli o dawnych animozjach, wybaczyli
przybyszom cały ten chaos, jaki nastąpił zaraz po ich
pierwszym lądowaniu. No i teraz znów w miasteczkach takich
jak Troy działa klimatyzacja.
Pokiwał głową. Wiedział już, co znajdzie wewnątrz
budynku. Będzie to jeszcze gorsze niż tabliczki z obcą
transkrypcją. Ta akceptacja. Te dzieci.
Lekcje w szkołach odbywały się teraz według nowej metody
wprowadzonej przez S'hudonnów, z zastosowaniem maszyn
uczących na lekcjach języka, przyrody, matematyki. Nie
uczono zaś niczego, co mogliby przekazać dzieciom prawdziwi
nauczyciele - przeszłości: czym była Ameryka i co utraciła.
Wreszcie sami S'hudonni. Te ich ciała o kształcie
morświna, ta blada ziemista skóra, ten nieodłączny cholerny
uśmieszek. Tu w szkole też będzie ich kilku. To stara
metoda: amerykańskie dzieci, amerykańscy nauczyciele, ale
nad wszystkim zawsze czuwa trzech czy czterech s'hudońskich
administratorów.
Na pewno też mieszkają w szkolnym budynku, zawsze tak
robią. Żeby im cenna skóra nie wysychała i nie pękała, kilka
pomieszczeń - wilgotnych, mrocznych i zimnych - przystosowuje
się do ich użytku.
Mają też swoją żywność, by mogli wieść swój własny
dziwaczny żywot tu - w Troy w stanie Illinois, właśnie
tutaj, gdzie mogą uczyć dzieci... zawsze dzieci.
Powoli okrążał budynek, przyglądając mu się uważnie.
S'hudonni są na pewno w pomieszczeniach na trzecim piętrze -
na samej górze, ponad wszystkimi. Na drugim piętrze znajdują
się pewnie klasy, na pierwszym może mała sala gimnastyczna.
Nie będzie trudno zniszczyć ten budynek, o ile tylko trafi
na właściwe miejsce w suterenie.
Znalazł się przy drzwiach frontowych. Otwarte. Wszedł do
środka. Poszło aż nazbyt łatwo. Odkąd rządy objęli
S'hudonni, sprawy bezpieczeństwa zaniedbano. Wszystko
powierzano ich pieczy. Teraz będą mieli nauczkę.
Do głównego wejścia wiodło dziesięć szerokich stopni.
Wszedł po nich, kulejąc lekko, starając się oszczędzać lewą
nogę.
Ruszył głównym korytarzem. Nikt go nie pilnował. Starał
się wyglądać pewnie, po ojcowsku. Ale i tak nikt go nie
zatrzymywał, nikt mu nie przeszkadzał.
Usłyszał głos nauczycielki. Polecała dzieciom założyć
hałmy na wykład z przyrody. "Zrelaksujcie się" -
powiedziała. Przechodząc zajrzał do klasy. Ustawione w
szeregu małe jasnowłose aniołki zakładały swoje druciane,
metalowe hełmy.
Nauczycielka zauważyła go. Była bardzo ładna, też
jasnowłosa. Uśmiechnęła się do niego i już miała coś
powiedzieć, ale tylko uśmiechnął się do niej w odpowiedzi,
podniósł rękę na znak, że zajrzał na chwilę i poszedł dalej.
Nie wyszła za nim, pewnie sądziła, że to jakiś ojciec
wstąpił po drodze do biura. Miał szczęście, że nie była
podejrzliwa. Mogłaby wszystko zepsuć.
Schody wiodące do sutereny znalazł w samym końcu
korytarza. Zszedł na dół, krzywiąc się z bólu przy każdym
kroku.
Szczęście wciąż mu dopisywało. Szkoła ogrzewana była
przez stary piec węglowy o zasilaniu grawitacyjnym, który
przerobiono na ogrzewanie gazowe. Olbrzymie przewody
rozchodziły się łukowato na wyższe piętra, umożliwiając
przepływ powietrza i rozprowadzając ciepło.
Wyjął swe urządzenie i obejrzał w nikłym świetle wysokiego
okienka sutereny. Pchnąć - pociągnąć - przesunąć w prawo i
już czas ustawiony na dwadzieścia minut. Umieścił urządzenie
w bocznym parowniku zgaszonego pieca. Dwadzieścia minut.
Gdy mijał klasę w drodze powrotnej, ta sama nauczycielka
nie zdradzała żadnych oznak niepokoju. Prawdopodobnie ona
też ma hełm na głowie, pomyślał. Odrabia lekcje.
Wyszedł na zewnątrz przez nikogo nie niepokojony. Stojąc
już w bramie obejrzał się i zerknął na zegarek. Minęło
dopiero pięć minut. Dobrze, tym razem wybuch go nie
dosięgnie. Żadnych przykrych niespodzianek.
Szedł bez pośpiechu ulicą w stronę skupiska domów. Chciał
być wystarczająco blisko, żeby się upewnić, że wszystko
poszło jak należy, ale dość daleko, by uniknąć podejrzeń. Ta
robota wymaga delikatności, większość ludzi tego nie
docenia. Znów spojrzał na zegarek. Minęło kolejne pięć
minut. Pozostało już tylko dziesięć.
Znalazł się przed małym parkiem, na wprost stawu. Wszedł
do parku, a potem podszedł do stojącej bezczynnie dziecięcej
karuzeli. Usiadł na niej i odpychając się prawą nogą okręcił,
zadowolony z wrażenia. W parku było kilka osób. Matka z
dwojgiem maluchów bawiących się w piaskownicy. Jakaś starsza
para siedząca na ławce przy stawie i karmiąca kaczki. Nikt
nie zwracał na niego uwagi. Znów spojrzał na zegarek.
Zostało siedem minut, może mniej. Nigdy nie miał pewności
co do sekundy. Czas s'hudoński nie zawsze pokrywał się z
czasem amerykańskim.
Maluchy w piaskownicy stawiały zamek z piasku, a matka
się przyglądała. To niezła zabawa, pomyślał, zwłaszcza dla
takich malców. Mają szczęście, że nie są o kilka lat starsi.
Kobieta podniosła wzrok znad piaskownicy i spostrzegła
go. Uśmiechnęła się.
- Ale upał - zagadnęła odgarniając włosy. - Nie chciałam
wychodzić z domu w taki skwar, ale podnieśli wrzask, że
chcą, żeby ich, choć na krótko, wyprowadzić na dwór. Oboje
uwielbiają budować.
Nie odpowiedział. Dziewczynka wydawała się o rok czy dwa
starsza od chłopca. Pięć i trzy, zgadł w myślach.
Nagle część zamku, którą zbudował malec, zawaliła się
pociągając za sobą całą konstrukcję.
- Tommy! - zawołała dziewczynka. - Zobacz, co zrobiłeś. -
I od razu rozpoczęła dzieło odbudowy.
Wciąż mówią po angielsku, zauważył. Mając lat pięć i trzy
wciąż są jeszcze niewinne. I wciąż są Amerykanami.
Trudne, bolesne zadanie, ale postępuje właściwie. Teraz
się to potwierdziło. Ciężko, ogromnie ciężko jest patrzeć,
jak umierają, kazać im płacić taką cenę; cierpieć za to, co
zrobili inni.
Ciężko, ale był zupełnie pewien, że przemoc jest
konieczna, że to, co robi, jest słuszne. Każdy akt przemocy
prowadzi nieuchronnie do następnego, a potem - coraz łatwiej
- do kolejnego.
Za nasze winy niech cierpią dzieci.
Zszedł z karuzeli i zostawiając za sobą piaskownicę
podszedł do starszej pary.
Chciał być blisko nich, kiedy nastąpi wybuch, oni go
lepiej zrozumieją.
Chciał, żeby ludzie go rozumieli. Był to główny powód,
dla którego robił to wszystko. Żeby go ludzie zrozumieli.
Stał obok ławki i obserwował kaczki dziobiące okruchy
chleba. Głupie stworzenia, drepczą w kółko i czekają na
jałmużnę. Lepiej same by się postarały o pożywienie zamiast
liczyć na wielkoduszność starszej pary. Co będzie, jeśli
kaczki przyzwyczają się do karmienia, a staruszkowie już
więcej się nie pokażą? Co będzie, jeśli ta jałmużna ogłupi
kaczki do tego stopnia, że będą tu tkwić przez całą zimę, a
staw zamarznie i staruszkowie zostaną w domu? A przecież tak
będzie.
Usłyszał dalekie "Buuum!" i odwrócił głowę w tamtą
stronę, by poczuć na twarzy podmuch powietrza. Głuchy łoskot
urósł do grzmotu, przetaczając się nad jego głową. Znów
ogarnął go smutek i świadomość nieodzowności tego
wszystkiego.
Para starszych ludzi podniosła się z ławki; wyglądali na
przestraszonych, ale milczeli. Kaczki rozbiegły się. Kilka z
nich uniosło się w górę i z trudem utrzymywało w powietrzu.
Popatrzył na piaskownicę i zobaczył, że dzieci krzyczą ze
strachu, a matka przygarnia je do siebie, tuląc w objęciach.
Rozgniatając zamek klęka na jego wieżach i ścianach, żeby
dosięgnąć dzieci i chronić je. Omal nie rozpłakał się na
widok tych maleństw bezpiecznych w objęciach swej matki.
Chciał podejść do nich i powiedzieć im, że wszystko będzie
dobrze, że robi to dla ich dobra.
Jednak zamiast tego zwrócił wzrok ku szkole, gdzie słup
ciemnego dymu bił w niebo. Trzask ognia dobiegał aż tutaj.
Było zbyt niebezpiecznie pozostawać dłużej w mieście.
Lekko kulejąc - nie wiadomo dlaczego noga bolała go bardziej
niż dotychczas - wyszedł z parku, potem z miasta i ruszył z
powrotem do miejsca, gdzie zakopał drugie urządzenie. Pomimo
bólu przyśpieszył kroku.
Miał jeszcze tyle do zrobienia.
Przełożyła Ewa Kieruzalska-Gewartowska
RICK WILBER
Autor amerykański. Uprawia krótką formę pisząc tzw.
opowiadania problemowe. Fantastyka jest dla niego metodą
pisania o współczesności.
Wykłada "creative writing" (techniki pisarskie) na
Uniwersytecie Południowej Florydy. Jest również redaktorem
kwartalnika literackiego "Tampe Tribune".
D.M.