Wilber Rick Korpus Amerykański


Autor: Rick Wilber

Tytul: Korpus Amerykański

(American Jokes)

Z "NF" 5/95

I Jesteśmy w typowym amerykańskim barze. Niczego nie

brakuje, ani plastykowych, obracających się reklam, ani

długiego rzędu wysokich drewnianych krzeseł o niewygodnych

oparciach i chwiejnych nogach.

Najprawdziwszy barman - członek sił zbrojnych - stoi w

pogotowiu, gdy zamawiamy dwa soki i dwa hamburgery. Półka

za barem jest zastawiona butelkami rozmaitych gatunków piwa,

które ten bar oferuje, zaś wielkie lustro zakrywa pozostałą,

większą część ściany. Szlif przedstawiający Moby Dicka

widnieje w prawym, dolnym rogu lustra, a woda tryskająca

fontanną z grzbietu wieloryba zalewa trzecią część tafli

odbierając wyrazistość naszym odbiciom.

W drugiej sali w użyciu są cztery stoły bilardowe,

stukanie bil przebija się poprzez dźwięki płynące ze starego

automatu w kącie. Maszyna wygrywa melodie z innego świata,

melodie z rodzinnych stron.

To, że S'hudonnowie zbudowali taki bar dla swoich

Amerykanów, oddalonych wiele lat świetlnych od swych domów,

nie jest jakąś niespodzianką. Chociaż ich urządzenia

potrafiłyby stworzyć bezbłędne erzatze kawałków

wydobywających się z automatu, na niby-siedziskach

siedziałoby się o niebo wygodniej niż na tych niezgrabnych

stołkach, a jakiś wielki panel na całą ścianę

przedstawiający któryś z Dziesięciu Światów byłby dużo

bardziej zabawny niż to stare, szlifowane lustro.

Lecz nie o to chodzi patronom baru. Kolejny przykład

cudów techniki S'hudonnów jest ostatnią rzeczą, której

pragną tutaj Amerykanie. Wiedzą aż za dobrze, co S'hudonn

potrafi. Wiedzą również, czego nie umie, i to jest właśnie

powód, dla którego przebyli taki szmat drogi.

Tutaj potrzebny jest mały skrawek ojczyzny, jaką

Amerykanie pamiętają z dawnych, lepszych czasów. I dlatego

S'hudonnowie wyczarowali go dla nich.

Jest prawdziwszy niż rzeczywistość. I piwo, i jedzenie są

znacznie lepsze niż to, co można było dostać w starym kraju.

Handlowcy Imperium S'hudonnu potrafią się nadzwyczaj starać,

kiedy jest to po ich myśli.

*

Peter McEwan opiera prawą stopę na mosiężnym drążku

biegnącym wzdłuż całego baru. Przechyla się lekko nad

blatem, wspierając ciężar ciała na prawym łokciu, w

wystudiowanej pozie przywódcy, tylko z pozoru niedbałej.

Jest chudszy niż można by wnosić z jego hologramów i

fotografii. Słynny rudy włos też się nieco przerzedził, a w

ogóle facet wygląda staro jak na swoje czterdzieści lat.

Ale niebieskie oczy przeszywają swoim słynnym,

nieruchomym spojrzeniem, a słowa mają tę samą siłę, którą

porywał oddziały ku gwiazdom.

Mówi, że to pierwszy od siedmiu lat - czyli od czasu

wyjazdu - wywiad, którego udziela mediom starej ojczyzny.

Dotąd był nieuchwytny. Korpus Amerykański ma pełne ręce

roboty. Miałem szczęście, że złapałem go w bazie.

W trakcie rozmowy orientuję się, że doskonale wie o

nieledwie mistycznej wierze w jego osobę, pielęgnowanej w

kraju, lecz nie przywiązuje do tego wielkiej wagi. Kiedy o

tym wspominam, uśmiecha się, pokasłuje lekko i potrząsa

głową z ironicznym sceptycyzmem. Pyta o ostatnie zmiany tam

u nas, więc opowiadam, jak się rzeczy mają. O nowych

porządkach, zamożności, którą cieszą się nieliczni, i

biedzie, która doskwiera większości. Usiłuję być szczery,

ale muszę zachować ostrożność. Bardzo niewiele trzeba, by

wylądować w obozie reedukacyjnym.

Uśmiecha się nieznacznie, czasem potakuje. Nie mówi nic.

Chcę poznać całą jego historię, od samego początku.

Jestem tu po to, by napisać książkę, na którą cała Ameryka

czeka od lat. Dla tego wywiadu przebyłem lata świetlne i

spędziłem miesiące na statku S'hudonnów.

Zasypuję go pytaniami. Lecz on podnosi rękę i przygasza

mój zapał.

- Nie ma pośpiechu - mówi. - Mamy masę czasu. Nic nas nie

goni, a ludzie zasłużyli na odpoczynek.

Tłumaczy, że w małej, nieznaczącej posiadłości Downtone

wybuchła rebelia. Jakiejś wysepce wydawało się, że jest tak

mała iż S'hudonnowie zignorują ją, kiedy się odłączy i

pójdzie własną drogą.

Lecz S'hudonn nie lekceważy nic i nikogo, więc wysłał

Korpus Amerykański, by zniechęcić rebeliantów i stłumić

bunt. Amerykanie nadawali się do takiego zadania i wykonali

je.

- Tak po prostu - mówi.

Po chwili krzywi się i dorzuca:

- Cóż, niezupełnie tak. Przywódcy ruchu, kilkuset ludzi,

zajęli jaskinie położone na północnym wybrzeżu. Czy widział

pan ceramikę linearną?

Przytaknąłem.

- Pochodzi właśnie stamtąd, a glinkę kopie się w tych

jaskiniach, więc S'hudonnowie nie mogli ich zwyczajnie

wysadzić w powietrze. Potrzebowali nas.

Wolno kręci głową

- Oznaczało to wyłuskanie ich wszystkich, jednego po

drugim, z tych jaskiń, bez zbytniego niszczenia glinki. W

wielu przypadkach doszło do walki wręcz. Paskudna sprawa.

Podnosi do góry prawą dłoń.

- Tą ręką, dwa dni temu, zabiłem trzech rebeliantów z

Downtone. Dwóch nożem, trzeciego udusiłem, ściskając za

tchawicę. Czy ma pan pojęcie, do czego to podobne?

Kręcę przecząco głową.

Uśmiecha się.

- Tak jak wszyscy w Imperium Dziesięciu Światów. Żyją

zbyt długo w warunkach rozwiniętej technologii i stracili

już prawdziwą zdolność walki. Zabijanie było łatwe.

Zbyt łatwe, czuję, że chce powiedzieć, więc odważam się

zadać pytanie:

- Zbytnio przypominało rzeź?

Znowu się uśmiecha. Przytakuje.

- Taak, chyba tak. Rzeź. Ale to było zadanie, a my je

wykonaliśmy. I tyle.

Zabito kilkuset miejscowych, zanim się poddali, zaś

Korpus stracił troje.

- Niby niewielu - mówi - ale byli dobrymi żołnierzami. A

kobieta była naszym najlepszym lekarzem.

Mówię mu, że właśnie dlatego S'hudonnowie sprowadzili

mnie tutaj. Abym napisał tę książkę. Dobroczyńcy Ziemi mają

nadzieję, że słowo w mediach o tym, czego dokonał McEwans i

jego Amerykanie, zachęci rekrutów i pozwoli odbudować

szeregi Korpusu.

Przy tych słowach jego uśmiech zamienia się w grymas

zmęczenia. Spogląda na sufit i zamyśla się, podczas gdy ja

wciskam klawisz S'hudonnowego rejestratora dźwięków i z

większą już cierpliwością proszę, by opowiedział - dla

nagrania - jak to wszystko się zaczęło.

Ja również spoglądam w górę i obaj spędzamy chwilkę

oglądając plastykowe kółeczko błyszczącego słoneczka.

Spogląda na mnie. Wzdycha i zaczyna:

II Byłem ochroniarzem albo raczej pilotem-przewodnikiem.

Przysłuchiwałem się, jak moi dwaj podopieczni opowiadają

sobie dowcipy o Amerykanach, w rodzaju "Zgadnij, ilu

Amerykanów potrzeba, aby zmienić koło albo odkręcić

żarówkę". Wie pan, jak S'hudonnowie lubią ten rodzaj

humoru.

Trudno ich było zrozumieć, chociaż ze względu na mnie

mówili po angielsku. Filtry uniemożliwiały wyraźne

artykułowanie spółgłosek syczących i, jeśli nie wymawiali

słów bardzo powoli, umykały mi akcenty.

Lecz nie miało to wielkiego znaczenia. Wszystkie te

dowcipy słyszałem już wcześniej. Przysłuchiwanie się im, gdy

opowiadali je dyplomaci podczas wizyt w staromodnych barach

w małych, zakurzonych, amerykańskich miasteczek, należało to

do mojej pracy.

I cieszyłem się, że ją miałem. Większość z nas została

wtedy bez roboty, zwłaszcza byli wojskowi. Ostatcznie to my

przegraliśmy wojnę.

Większość z nas w tamtych dniach brnęła przez ruiny i

zgliszcza przeszłości próbując jakoś żyć z dnia na dzień, w

nadziei, że obietnice lepszego jutra nie są czczym

kłamstwem. Dla większości były to ciężkie czasy.

Lecz nie dla mnie. Ja zostałem odnaleziony i wyłowiony z

ludzkiego śmietniska przez jeden z tych statków-krzyków,

które nauczyliśmy się nienawidzić. Przypominał ogromnego,

białego wieloryba. Wyrwał mnie wprost z pokładu jachtu -

wiem, wiem, to bardzo romantyczne. Pewnie myślał pan, że ta

historyjka jest zmyślona. Lecz to prawda, tak właśnie się to

stało.

Widzi pan, ten nasz stary jankeski kliper był dla

S'hudonnów niewidzialny. Sporo czasu minęło, nim

zorientowaliśmy się, że jedyną metodą walki z S'hudonnami

podczas Wojny Dwóch Miesięcy jest techniczny prymitywizm.

Ale ci z nas, którzy już to odkryli, poszli na całość. Nie

mieliśmy zresztą wielkiego wyboru. Łączność wtedy przestała

istnieć, byliśmy zdani na siebie, rozkazy bowiem docierały z

tygodniowym opóźnieniem i nikt nie miał szansy ich zmienić.

To oznaczało prawdziwy odwrót od wszystkich zabawek, które

miały wygrać za nas tę wojnę. Co za absurd.

Tak więc pozostał nam drewniany kliper, walka wręcz z

ograniczeniem strzelaniny do minimum, ale żadnej broni

magnetycznej i ani jednego radia. I przez jakiś czas, tam i

wtedy, odnosiliśmy sukcesy. Zajęliśmy trzy wieże

komunikacyjne, z tych, które stanowiły zaczątek sieci

światowej. Dwie z nich znajdowały się na wybrzeżu Florydy,

trzecia zaś dokładnie po przeciwnej stronie, na Kubie.

Gumowe pontony, stryczki i obosieczne ostrza.

Zachowywaliśmy się jak zwyczajni piraci. Przekonaliśmy się,

jaki wstrętny i jak bardzo osobisty jest ten rodzaj walki.

Czy wie pan, że gdy się tnie S'hudonna tuż pod obojczykiem,

można za jednym ciosem dosięgnąć jego serca? Czy wie pan, że

nie potrafią znieść bólu i wyśpiewują wszyściuteńko i

jeszcze więcej, byle tylko nie robić im krzywdy?

Nauczyliśmy się tego wszystkiego, ale tymczasem wojna się

skończyła i nie wiedzieliśmy co robić dalej. Kilku z załogi

chciało dalej walczyć, większość marzyła o powrocie do domu.

Wśliznęliśmy się do lasów mangrowych w Zatoce Florydy,

ukryliśmy się wśród moskitów i upału, by przemyśleć sprawę,

po czym rozdzieliliśmy się. Honorowi się poddali.

Było po wszystkim. Przepadło. Pochowaliśmy miecze, a

S'hudonnowie, nie wiedzieć dlaczego, puścili nas wolno.

Wziąłem kliper i pożeglowałem na południe. Z siódemką

załogi, która została przy mnie, skierowaliśmy się w stronę

Leewards spodziewając się, że może tam będzie nieco lepiej,

nieco swobodniej.

Znajdowaliśmy się na zachód od St. Kitts. Było tuż przed

świtem. Nad Atlantykiem wypiętrzał się tropikalny front i

żeglowaliśmy po wzburzonym morzu. Zszedłem z wachty i

powinienem był dawno już spać, ale nie mogłem. Leżałem w

hamaku na pokładzie i obserwowałem gwiazdy. Mieliśmy zamiar

zawinąć do Nevis po prowiant i zostać tam, gdyby sztorm

nadal się wzmagał. Byłem już kiedyś w Nevis i bardzo mi się

tam podobało.

Myślałem właśnie o tym i o wyspach, jakie były, gdy my

rządziliśmy, zanim wszystko się zmieniło, kiedy zauważyłem,

że gwiazdy zniknęły.

Nie ostrzegł mnie żaden dźwięk. Ani wszechogarniający

okrzyk wszechwładzy, ani wrzask przerażenia, jakie słyszałem

wcześniej. Tym razem był tam tylko ten ogromny kształt

zasłaniający gwiazdy i głośne buczenie, które straciło

wszelkie znaczenie z chwilą, gdy statek zarzucił

unieruchamiające pole i porwał mnie z pokładu.

Tak właśnie się to wydarzyło. W taki sposób poszedłem w

rekruty. Powiedzieli, że moja praca zrobiła na nich

wrażenie. Powiedzieli, że mógłbym się przydać, gdybym

nauczył się dla nich pracować i gdyby mogli mi zaufać.

Byłem jednym pośród setek wyłuskanych z najrozmaitszych

miejsc. Obserwowali nas bardzo pilnie igrając z nami w

czasie wojny. Ci, którzy dobrze walczyli przeciwko nim,

zostali odnalezieni i wezwani na rozmowę. Niektórym

zaproponowano pracę. Z ich punktu widzenia było to przejęcie

korporacji.

Tak więc, jednego dnia rozmyślałem o życiu na wyspach, a

następnego stary wróg przedstawił mi propozycję pracy. Dwa

miesiące później byłem z powrotem w Stanach, obserwując

zmiany i zmagając się z ogromnym ładunkiem informacji, które

S'hudonnowie wbijali mi do głowy, począwszy od klików i

gwizdów ich języka.

S'hudonn sprawował władzę silną ręką, reorganizacja szła

pełną parą, a mnie wynajęto do oprowadzania nowych władców

po kraju. S'hudonnowie nie lubią brudzić sobie rąk, wie pan,

od tego są maszyny. Maszyny i tacy jak my, pokonani, lecz

chętni do współpracy. Do licha, niech pan zapyta

Brytyjczyków. Doprowadzili te praktyki do perfekcji w

czasach dawnej świetności, a teraz poszli na to bez chwili

namysłu, gdy S'hudonn zaproponował im odbudowę imperium.

Tak więc był to jakiś sposób, by zarobić na utrzymanie.

Miałem tylko oprowadzać nowych panów po ich kolonialnych

dobrach, nie spuszczać z oka i czuwać nad bezpieczeństwem.

Banalne. Lecz również trochę ryzykowne. W tamtych czasach

było czego się strzec. Właśnie o tym myślałem, przysłuchując

się wyświechtanym amerykańskim dowcipom, które moi dwaj

podopieczni dyplomaci opowiadali sobie przy stoliku ze

szklanym blatem, w małym barku przy plaży nad Zatoką, w

Skonfederowanym Dystrykcie Florydy. Oj, było na co uważać,

było.

Uraza do najeźdźcy pozostała ciągle silna i podczas kiedy

ja liczyłem, że wszystko się ułoży, po tym jak S'hudonnowie

przywiodą ze sobą zapowiadany dobrobyt, spokój był jeszcze

bardzo odległy. Z mojego miejsca najbliższa przyszłość

wyglądała bardzo źle - źle i niebezpiecznie. Typy zajęte

wyrównywaniem porachunków z nowymi panami ani myślały

słuchać wyjaśnień, dlaczego oprowadzam S'hudonnów.

Zresztą i tak nie miałem dobrego wytłumaczenia. Nigdy

naprawdę nie kwestionowałem moralności tej sytuacji, nie

uważałem siebie za zdrajcę u boku najeźdźcy czy kogoś w tym

rodzaju. Kiedy trzeba było, walczyłem, i to cholernie

dobrze. Potem, po wszystkim, po prostu zachowałem się jak

realista, wykonywałem swoją pracę, a nawet uprzejmie śmiałem

się z dowcipów. Trzymało mnie to przy życiu.

Ci dwaj nie byli zresztą tacy źli. W większości

S'hudonnowie są tłuściochami, a kiedy żartują napychając

surowym mięsem swoje szerokie, bezwargie usta, ich biała,

ciastowata skóra poci się wydzielając okropny zapach

morskiego odpływu. Z naszego punktu widzenia nie są urodziwą

rasą.

Ci dwaj stanowili przyjemną odmianę, odstępstwo od

reguły. Byli względnie wysportowanymi, względnie dobrze

ułożonymi, młodymi dyplomatami na dwutygodniowym objeździe

niegdyś dumnych Stanów. Pomijając dowcipy, dawało się jakoś

z nimi wytrzymać. Po pięciu dniach podróży na południe

wzdłuż Wschodniego Wybrzeża, od tego, co zostało z D.C., do

małego barku nad Zatoką, prawie ich polubiłem.

Rechotali właśnie radośnie z najnowszego dowcipu, który

miał bardzo długą brodę, ale należał do ulubionych, o Statui

Wolności i o tym, gdzie umieszczono jej pochodnię, kiedy coś

wyczułem. Jakieś poruszenie, wibrację nadchodzącego

niebezpieczeństwa. Uaktywniwszy zmysły, zanalizowałem

doznane odczucie.

W górze nad drzwiami, tam gdzie od czasów sprzed Inwazji

wisiał drewniany szyld z napisem "Restauracja Huragan",

kątem oka zobaczyłem mierzącą do nas lufę pistoletu.

Nie miałem czasu do namysłu, po prostu pchnąłem stół, moi

dwaj S'hudonnowie padli w tył, kula zaś przeszła tuż obok

prawej strony dolnej części twarzy jednego z nich, o

milimetry mijając grube, spadziste ramię i trzasnęła w

kolejową szynę tworzącą konstrukcją ścianki działowej za

naszym stołem.

Sądząc, że może być ich więcej, zanurkowałem, by dołączyć

do dyplomatów, po czym przeczołgaliśmy się za ściankę. Na

jej szczycie umieszczono obumierające roślinki, dokładnie

tak jak za dawnych lat. Pomiędzy nimi pełzały kameleony, a

ja żałowałem, że nie mogę wtopić się w listowie tak, jak to

robią jaszczurki dopasowując się do nastroju chwili.

Lecz ani ja, ani moi podopieczni młodzi dyplomaci nie

potrafiliśmy się przeistoczyć. Musieliśmy wywalczyć sobie

drogę odwrotu.

Wydobyłem unieruchamiacz, który wcześniej dostałem od

S'hudonnów, a nosiłem go z tyłu, na plecach, pod elastycznym

pasem. Z jego pomocą można było tylko unieruchomić

przeciwnika, i to z niewielkiej odległości, lecz nic więcej

nie mieliśmy. S'hudonnowie uważają, że gwałt na osobie jest

nieetyczny i do takich celów używają nas. Nigdy nie

próbowałem kwestionować logiki rozumowania uznającego, że

śmierć od wrzasku jest w porządku, a w walce wręcz - nie. Z

S'hudonnami się nie dyskutuje.

Tak więc rzeczy się miały, jak się miały. Schowani za

ściankę usiłowaliśmy wierzyć, że jest już po walce, lecz

jasne było, że nie jest. Moi dwaj S'hudonnowie uśmiechali

się tym swoim wiecznym półuśmiechem, lecz ich świszczące,

filtrowane szepty mówiły, jak bardzo się niepokoją.

- Terroryści - oznajmił jeden, a jego towarzysz powtórzył

za nim to samo jak echo.

- Tak - przytaknąłem - terroryści.

Jeżeli głupota, zawiść i głód robiły z człowieka

terrorystę - w takim razie, podobnie jak wielu innych

Amerykanów w tamtych czasach, napastnicy byli terrorystami.

Moi dwaj dyplomaci poszeptali między sobą, po czym jeden

z nich odwrócił się i wyszeptał do mnie:

- Wezwaliśmy statek-krzyk, ale może upłynąć kilka minut,

zanim najbliższy do nas dotrze.

Kiwnąłem tylko głową. Wzywali kawalerię poprzez swoje

wszczepione połączenia. Statek-krzyk miał być na miejscu za

kilka minut, a kiedy przyleci, cała awantura się zakończy.

Statki te mogły unicestwić wszystko, co napotkały. W czasie

Wojny Dwóch Miesięcy widziałem siłę ich rażenia aż nazbyt

wiele razy.

W pierwszym tygodniu tamtej wojny byłem na niszczycielu

eskortującym lotniskowiec w kierunku Galvestone, gdzie nasza

grupa bojowa złożona z transportowca i dziesięciu jednostek

eskorty miała wysadzić w powietrze wieże komunikacyjne w

Zatoce Meksykańskiej.

Mieliśmy jeszcze sto mil do celu, kiedy poprzez szum

silników usłyszeliśmy przeraźliwy wrzask, a nad naszym

transportowcem zawisł gigantyczny kształt. Zobaczyliśmy

jasność, a potem promień, który błysnął, skierował się w

dół, zwęził, zogniskował i... transportowiec eksplodował.

Na początku nie było żadnego dźwięku, tylko ta jaskrawa

jasność. Dopiero po chwili promień uderzył, a uwolniona siła

podniosła dwie mile wody, która w nas uderzyła.

W piekielnym chaosie, jeden po drugim ginęły statki,

podczas gdy reszta próbowała zmykać, gdzie pieprz rośnie.

Trzy jednostki wydostały się z pogromu. Z jakiegoś powodu

puścił nas wtedy wolno. Zrozumieliśmy, że mamy przekazać,

co widzieliśmy, co też uczyniliśmy.

Wtedy właśnie zeszliśmy do podziemia prymitywizmu

odnosząc drobne zwycięstwa, lecz były to niby ukąszenia

komara, który nęka słonia. Kiedy nastąpiła kapitulacja,

większość z nas poczuła ulgę.

Nie wszyscy jednak. Niektórzy poszli na wzgórza i bagna.

Próbowali jeszcze wygrać przegraną wojnę.

Właśnie na takich straceńców, którzy nie zauważyli, kiedy

wojna się skończyła, natknęliśmy się w tym nadmorskim barze.

Usłyszałem krzyki. Głosy nawołujące z różnych stron,

mówiące "Do środka, do wewnątrz" i "Nie dajcie im przedostać

się do tego piekielnego samochodu."

Przestraszyłem się tych krzyków. Zeroślad S'hudonnów,

którym podróżowaliśmy, znajdował się na plaży, około 200

jardów od baru, do połowy zanurzony w wodzie. Musieliśmy jak

najszybciej przedostać się do niego i ukryć w jego

niepenetrowalnym i bezpiecznym wnętrzu. Te krzyki oznaczały,

że na zewnątrz jest dokładnie tylu przeciwników, ilu się

spodziewałem.

Kazałem moim dwóm dyplomatom iść za sobą, po czym

zacząłem przemykać się chyłkiem w kierunku ulicy. Trzeba

było szybko przebiec i skryć się za ruiną domu na plaży, po

przeciwnej stronie.

Puściłem obu S'hudonnów przed sobą, po czym, trzymając

się za nimi, pobiegłem do tego letniaka. Usłyszałem dwa

wystrzały i wydawało mi się, że jedna kula poderwała piasek

na dalekim końcu ulicy. Ale udało nam się dotrzeć do celu.

S'hudonnowie wyglądali niezgrabnie w tym swoim rozchwianym

kaczym chodzie, ale wydarzenia dodały im lekkości i pomimo

krótkich nóżek, osiągnęli dobry czas. Dysząc ciężko

dotarliśmy do celu.

Od zachodu słońca upłynęło nie więcej niż pół godziny.

Chwilę wcześniej moi klienci zachwycali się czerwonawą łuną,

kiedy słońce z sykiem zanurzało się w Zatoce. Przypominało

im dom. Teraz, w zapadającym zmierzchu, kuliliśmy się za

ruinami betonowych ścian plażowego domku debatując, czy

powoli zapadająca ciemność jest już wystarczająco gęsta, by

nas skryć, kiedy będziemy próbowali przebiec plażą do

zerośladu.

Pomyślałem, że nie, nie przy tej białej skórze moich

dyplomatów. Stanowiłaby wyśmienity cel na tle ciągle jeszcze

różowej linii horyzontu. Zdecydowałem, że należy trochę

jeszcze poczekać.

Próbowałem ich uspokoić. Jeżeli poprawnie odczytałem

wyraz ich małych, ciemnych oczu, rajd przez ulicę

doprowadził ich do stanu paniki. Ostrożnie uniosłem głowę,

żeby spojrzeć w tę stronę, z której obawiałem się kłopotów.

Jakby w odpowiedzi usłyszałem głośny terkot broni palnej,

a górna część muru eksplodowała betonowymi odłamkami.

Krzyknąłem, zakryłem twarz rękami i upadłem pod ścianą.

Czułem smak krwi, ale żadnego bólu, jeszcze nie.

Spojrzałem na moich dwóch dyplomatów. Jeden z nich

odezwał się drżącym głosem:

- Statek mówi, że potrzebuje jeszcze siedmiu minut.

Drugi dyplomata znalazł szeroką szczelinę w murze i

ostrożnie przez nią wyglądał.

- Mają krzykacz - oznajmił. - Właśnie go ustawiają.

Wspaniale. Sytuacja pogarszała się z każdą sekundą.

Zdobyty na S'hudonnach krzykacz położyłby trupem nas

wszystkich, nawet gdyby celowano bardzo źle.

Zdecydowałem, że musimy zaatakować, próbować przedrzeć

się do zerośladu z nadzieją, że wszystko będzie jak

najlepiej.

Spojrzałem na dyplomatów i zacząłem objaśniać plan, ale

obaj potrząsnęli przecząco głowami, a jeden się uśmiechnął.

- My jesteśmy zabezpieczeni przed krzykaczem. Nie może

nam nic zrobić. Jeżeli znajdziesz się pomiędzy nami, ty też

będziesz zabezpieczony. Szybko, pospiesz się.

Wsunąłem się pomiędzy nich i po prostu schowałem głowę.

Niezły był ze mnie ochroniarz, co?

Chwilę później rozległ się huk, który zamienił się w ryk,

a następnie w wysoki, przeraźliwy wrzask. Wydawało się, że

trwa bez końca, podczas gdy ja wciskałem się pomiędzy tych

grubych S'hudonnów, oni zaś swymi serdelkowatymi ramionami

usiłowali osłonić moją głowę.

Nie byli w stanie całkowicie odizolować dźwięku i

straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, źli chłopcy

stali wokół nas, rechocząc.

Przez chwilę jedyną emocją była radość, że żyję.

Widziałem już kiedyś, co krzykacz potrafi zrobić z

człowiekiem, który nie ma osłony.

Lecz nasze położenie, spójrzmy prawdzie w oczy, nie było

najlepsze. I to z mojej winy.

Jakiś głos kazał mi wstać powoli i ostrożnie.

Było ich chyba siedmiu ośmiu. Ubrani w niebieskie dżinsy,

kowbojskie buty, baseballowe czapeczki i bez koszul -

standardowy mundurek typowego terrorysty z rejonu Florydy.

Każdy z nich trzymał jakąś broń, ale wyglądali nędznie.

Rzecznik grupy, niższy i grubszy od innych, zachował brzuch

pomimo ograniczeń tamtych czasów. W końcu przemówił do mnie:

- No, wreszcie złapalismy sobie S'hudonnów - powiedział -

a ciebie razem z nimi. - Splunął. - Pieprzony zdrajca -

dodał. - Cóż takiego ci zaoferowali? - Splunął jeszcze raz.

- Cholera. Trudno uwierzyć, do czego ludzie są zdolni.

Nie widziałem w ciemnościach jego twarzy, ale nie było to

konieczne. Wiedziałem, kim był. Jednym z kierowców

ciężarówek, gburem o czerwonym karku. Był łobuzem już przed

Upadkiem, a po nim stał się skończonym łajdakiem. Wyobrażał

sobie, że jest patriotą. W innej sytuacji byłbym mu

współczuł.

Nie odezwałem się ani słowem.

- Ten kraj radził sobie całkiem nieźle, dopóki faceci

tacy jak ty wszystkiego nie popsuli - powiedział wymachując

pistoletem dla podkreślenia swych słów. - Wszystko już szło

w dobrym kierunku. A potem faceci, tacy jak ty, sprzedali

nas tym przeklętym S'hudonnom i wszystko diabli wzięli.

Po czym, by jeszcze bardziej mnie przekonać, splunął

dramatycznie, wprost na moją pierś.

Mimo tego nie odezwałem się. Jego wersja najnowszej

historii nie była moją. S'hudonnowie nie zrobili nam

niczego, czego my nie zrobilibyśmy już wcześniej wielu

innym, chciałem mu powiedzieć. Świat toczył się w ten sposób

i już. Rozwijasz się, znajdujesz jakis rynek, przekształcasz

rzeczy do swoich potrzeb. Zmniejszasz wydatki, podnosisz

marże, i to wszystko. Wyzysk. Światowa klasa.

A teraz nowe zastąpiło stare i na nas przyszła kolej

zazdrościć i nienawidzić. Pokój S'hudonnom.

- Nie rozumiem facetów takich jak ty - przemawiał do mnie

popychając mnie lewą ręką, prawą zaś opierając swobodnie na

pistolecie. - Ale nie muszę cię rozumieć, żeby cię zabić,

co? Jedno, co muszę, to pociągnąć za cyngiel.

Uśmiechnął się. Powoli rozciągnął usta w morderczym

grymasie opowiadającym historie, które przeszedł od czasu

pierwszych lądowań, o tym, kim był niegdyś i czym stał się

teraz.

Był już bliski - tak mi się zdawało - pociągnięcia za

spust, kiedy dał się słyszeć odległy, niski grzmot, który

szybko urósł do ryku, a potem wrzasku, podczas gdy lśniący,

biały, wielorybi kształt pojawił się nie wiadomo skąd i

zawisł nad naszymi głowami, a następnie ucichł ogłuszającą

ciszą - statek-krzyk.

A więc byliśmy uratowani. Nie zrobiliby nam krzywdy

wiedząc, jakie reperkusje groziły ze strony tego czegoś nad

nami.

Dyplomata stojący obok mnie gwizdnął i kliknął. Mówił mi

w języku S'hudonnów, że statek nie może działać mając nas

wszystkich zbitych w zwartą gromadę. Trzeba było rozproszyć

jakoś towarzystwo, by mógł zabrać się do rzeczy.

- Jezu, Bobby! - jeden z chłopaków odezwał się do

przywódcy - ten facet nawet mówi po ichniemu. Skurwysyn - i

podszedł do mnie zamierzając się kolbą karabinu.

Nie miałem wiele czasu do namysłu, po prostu pozwoliłem

mu zadać cios, a zaraz potem wziąłem się do roboty.

Uskoczyłem w bok, schwyciłem i pociągnąłem za jego broń, a

równocześnie odwróciłem się i zdzieliłem w kark drugiego

typa, który stał najbliżej.

Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie, tak to bywa

w podobnych okolicznościach; ja walczę z dwoma, podczas gdy

facet z pistoletem mierzy do mnie, zaczyna strzelać i robi

się piekło.

Rozległ się strzał, nieprawdopodobnie blisko. Kula nie

trafiła w pierś, gdzie facet celował, za to dosięgnęła

prawego biodra, obracając mnie wkoło i rzucając na piasek i

pokruszony beton.

To jeszcze za mało, myślałem, jeszcze nie wystarczy. Nie

udało mi się wykonać zadania, napastnicy nie byli jeszcze

wystarczająco rozproszeni. Czas w nieskończoność wydłużał

każdy ułamek sekundy tak, że widziałem wszystko w

najdrobniejszych szczegółach - ziarna piasku, drobne kawałki

betonu, echo gwałtownego wystrzału i jego drażniący zapach w

powietrzu.

Nie powstrzymałem tych ludzi, nie wykonałem zadania.

Pamiętam, że ze smutkiem zdałem sobie z tego sprawę żałując,

że nie stało się inaczej, żałując, że nie potrafiłem zrobić

tego, co do mnie należało i czego się po mnie spodziewano.

Obróciłem się powoli na lewe biodro i próbowałem wstać.

Wydawało mi się to bardzo ważne. Napastnik pchnął mnie z

powrotem na ziemię i kopnął tak, że padłem jak długi.

- Cholerni S'hudonnowie - usłyszałem jego głos i

wiedziałem, że jego palec znów naciska na spust, ale było

już za późno, a ja czułem się strasznie zmęczony i wszystko

zbliżało się ku końcowi.

Spróbowałem skupić wzrok, stwierdziłem, że to strasznie

trudne, a potem, z całej siły, kopnąłem faceta w nogi. Padł

niczym podcięte drzewo i upuścił pistolet. Jak we śnie

sięgnąłem i porwałem broń, obróciłem się, usiadłem repetując

i strzelając, celując najpierw w niego, potem w drugiego

obok, a wreszcie szaleńczo, bezładnie, na oślep, mierząc do

wszystkich, którzy rozpierzchli się szukając schronienia.

Tylko na to czekał statek. W jednej przerażającej chwili

zabił wszystkich prócz dwóch, którzy znajdowali sie blisko

mnie. Zginęli na miejscu zamieniając się w dymiące,

poczerniałe kopczyki, będące jedynym wspomnieniem tego, kim

byli i co próbowali zrobić.

Usiłowali zrobić krzywdę dwóm S'hudonnom, oto, co chcieli

zrobić. Próbowali wyrównać porachunki, oprzeć się ciemiężcy,

którego tak bardzo nienawidzili.

I dlatego umarli w ułamku sekundy. Tylko ci dwaj obok,

chronieni przez tę bliskość przed pełną mocą statku, żyli

wystarczająco długo, by zrozumieć, co się stało.

Facet najbliżej mnie, ten, który wyciągnął broń i

próbował mnie zabić, żył najdłużej.

Ranny i umierający, spojrzał na mnie dziwnie jasnymi oczyma.

- Dlaczego? - zapytał.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

- Cholerne statki - powiedział i umarł zostawiając mnie

samego ze śmiercią, plażą i ciemniejącym oceanem.

Spojrzałem w górę gdzie, kilkaset stóp nade mną, buczał

statek-krzyk.

Wyglądają zupełnie jak rysunkowa wersja Moby Dicka.

Wspaniałe, ogromne, białe stwory zbudowane na podobieństwo

samych S'hudonnów. Technologia udająca naturę. Tak kilka lat

później scharakteryzowała statki moja przyjaciółka, kiedy po

krwawym zwycięstwie na jakimś odległym świecie czekaliśmy na

jeden z nich, by uratował ją, zanim wykrwawi się na śmierć.

Nie dotarł na czas.

Podniosłem się na klęczki, chwiejnie wstałem.

Moi dwaj klienci podeszli i stanęli przy mnie. Ich

półuśmiechy wydawały się prawie szczere, kiedy zmierzali w

moją stronę kołysząc się na swych kaczych nogach.

- Statek dziękuje ci - oznajmił jeden. - Twoje czyny

uratowały nam życie.

Przytaknąłem tylko. Smród był nie do wytrzymania.

Odwróciłem się i długo wymiotowałem kończąc bolesnym, pustym

odruchem. Biodro pulsowało silnymi uderzeniami.

- Statek mówi, że mają dla ciebie dalsze zadania -

powiedział drugi dyplomata, sycząc do mnie poprzez

błyszczący, napinający skórę uśmiech. - Statek mówi, że

S'hudonn cię potrzebuje.

Uśmiechnąłem się tylko, potrząsnąłem głową, po czym

niezgrabnie usiadłem. Statek zrobił resztę. Wciągnięto mnie

na pokład, połatano i wyleczono, a potem, z ich pomocą,

rozpocząłem polowanie na innych, podobnych do mnie, takich,

którzy potrafili to co ja.

Wie pan, oni naprawdę nas potrzebują. Nie każdą bitwę da

się wygrać samym statkiem, niektóre rzeczy wymagają

specjalnego traktowania.

Jesteśmy zdolni i chętni.

W zamian mamy co, sławę? Chyba tak, chociaż wydaje mi

się, że większość z nas traktuje to jak zwyczajną pracę.

Dzięki niej wiele rodzin w kraju otrzymuje pomoc.

Powtarzam swoim ludziom, że wywodzimy się z dumnej

tradycji. Gurkowie, Czarna Wachta, Irokezi i dziesiątki im

podobnych. Oni wszyscy, podobnie jak my, byli chętni do

pracy u nowych panów. Z czasem wydaje się to nawet właściwe.

Jesteśmy raczej dumni z naszych sukcesów, S'hudonnowie zaś

zupełnie nadzwyczajnie opiekują się nami. Źyje nam się

nieźle.

Mamy nazwę. Jesteśmy z niej bardzo dumni. Mówię

S'hudonnom, że znaczy dla nas bardzo wiele.

Nie rozumieją aluzji, ale w końcu oni są teraz górą, więc

nie są w stanie. Mimo tego założę się, że w tej właśnie

chwili wielu z nich siedząc w małych, nadmorskich knajpkach

opowiada pewne historyjki, które wywołują ten ich wieczny

półuśmiech.

My wiemy, o co chodzi. My rozumiemy.

My nazywamy siebie Bohaterami Dowcipów.

III Odchyla się do tyłu, podnosi piwo i ciągnie długi

łyk.

- No i jesteście sławni w całej Dziesiątce. Bohaterowie

Dowcipów są mocną prawą ręką Handlowego Imperium S'hudonnów

- mówię.

- No i jesteśmy sławni - zgadza się ze mną.

- Czy myślisz czasem o powrocie do kraju? - pytam. Jest

to delikatne pytanie, które dotyka wielkiej liczby

niewypowiedzianych kwestii. Wielu ludzi w kraju docenia

znaczenie Korpusu Amerykańskiego i zastanawia się, czy nie

można by ich wykorzystać albo przehandlować za naszą

niepodległość. Gdyby Bohaterowie wrócili. Gdyby odmówili

walki. Gdyby, Boże dopomóż, wykorzystały wszystko, czego się

nauczyli, by walczyć za nas. Cóż, kto wie?

Najwyraźniej wyczuwa, o czym myślę. Tak naprawdę niczego

o mnie nie wie, ale implikacje są poważne. Opowiedziałem mu

o kraju, podszepnąłem, jak jest, a jak mogłoby być.

- Słuchaj - mówi. - Bohaterowie Dowcipów są najlepszą

jednostką bojową, jaką S'hudonnowie mają. My o tym wiemy. I

oni to wiedzą. Mamy sprzęt, ludzi, wprawę...

Siada głębiej, cichnie na moment, zagubiony w myślach.

- A więc?

- A więc - odzywa się wreszcie - może, pewnego dnia,

nadejdzie czas i wrócimy do domu.

Uśmiecham się. On robi śmieszny grymas i stawia następną

kolejkę. Trącamy się kuflami i pijemy za przyszłość.

Przełożyła Ewa Łodzińska

RICK WILBER

Amerykański pisarz i dziennikarz, redaktor i nauczyciel

akademicki. Specjalizuje się w krótkiej formie (nie tylko

SF, ale również głównego nurtu). Fascynuje go temat Ziemi

podbitej przez obcą cywilizację, przedstawia ludzi jako rasę

podbitą i analizuje różne zachowania. Publikowaliśmy jego

opowiadania "Wybraniec" ("NF" 1/91) oraz "Za nasze winy

niech cierpią dzieci" ("NF" 11/91).

D.M.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wilber Rick Za nasze winy niech cierpią dzieci
Wilber Rick Za nasze winy niech cierpią dzieci
Amerykański wymiar bezpieczeństwa
Czy amerykańscy astronauci widzieli UFO
Amerykanie mogą zostać w Iraku (13 12 2008)
Ameryka Południowa rzeki
korpusuklad1(1)
daytrading amerykanski rynek papierow wartosciowych (nasdaq i nyse, inwestowanie) UVG7DGTIDBHUTFXK5
12 Amerykańska lingwistyka antropologiczna z początku XX wiekuid 13227
Boliwia, Studia Geografia, Geografia regionalna świata, ameryka
Naleśniki amerykańskie by sd
Amerykany, EDUKACJA NAUKA WSZYSTKO, Kulinaria
3 O UŻYTKU JAKI W ZYCIU SPOLECZNYM AMERYKANIE CZYNIĄ ZE STOWARZYSZEŃ
Formalizm rosyjski i amerykański
AMERYKAŃSKA SZKOŁA

więcej podobnych podstron