Rozdział czternasty


Rozdział czternasty

Staram się, jak mogę, ale jakoś nie potrafię wykrzesać z siebie entuzjazmu na myśl o podwójnej randce. Frank i Louisa zniknęli wczoraj na półtorej godziny, kiedy ją zabrał, by pokazać swoje prace. Ja siedziałam i obserwowałam śpiących Honey i Alexandra, co początkowo było słodkie, ale wkrótce stało się tak nudne, że za ich przykładem ucięłam sobie krótka drzemkę. Do czasu, kiedy dwójka moich jedynych w całym Londynie przyjaciół - dwoje ludzi, z którymi jestem najbliżej - wróciła, od dwudziestu minut nie spałam i cierpiałam pełne irytacji męki. Cholerny Frank niszczył nasze babskie popołudnie. Uważnie przyjrzałam się ich twarzom w poszukiwaniu objawów poczucia winy (bez sensu, jako że wiem, iż Frank czegoś takiego nie odczuwa), a także śladów obcałowywania się, ale nie dane mi było na to zbyt wiele czasu, gdyż Louisa została na jakieś dziesięć minut, Frank zaś od razu wrócił do swojej pracowni. W salonie obecna była Mary (poprosiłam ją, by przyszła, ponieważ sądziłam - miałam nadzieję - że Lou i ja może znowu się upijemy i spędzimy wspólnie kolejne zabawne, pełne głupawki popołudnie), więc nie mogłam jej nawet zadać pytań, na które pragnęłam poznać odpowiedzi, zakładając rzecz jasna, że w ogóle bym to zrobiła. Co nie jest wcale takie oczywiste. Ignorancja jest błogosławieństwem, a co za tym idzie, także i wątpliwości: zawsze istnieje szansa, że coś się źle zrozumiało.

Louisa zabrała Alexandra i pojechała z nim do domu, ja zaś czułam się niesamowicie samotna i zła. Przez chwilę siedziałam i piłam z Mary herbatę, po czym ją odprawiłam, dziękując za niepotrzebne przybycie, i powiedziałam, że zobaczymy się następnego wieczoru - Wieczoru Podwójnej Randki - a potem poszłam do łóżka w tym samym czasie, co i Honey. Nie słyszałam powrotu Franka. Nie jestem pewna, czy w ogóle wrócił.

No i oto ja dwadzieścia cztery godziny później, próbując - znowu - przygotować się do wyjścia i czując - znowu - że nie wkładam w to całego serca. Dlaczego w ogóle trzeba chodzić na randki? Czy nie można żyć sobie w pojedynkę, być przy tym zadowolonym i powoli poruszać się do przodu? Oczywiście, wzdycham, przyciemniając sobie kredką lewą brew, oczywiście, o ile jest się z takiego stanu rzeczy zadowolonym. Ale ja nie jestem. Nie chcę spędzić reszty życia w pojedynkę, bez seksu i znowu samotna. A przecież istnieją potrzeby, jakby pewnie powiedział mój sąsiad Tim. (Jego żona wróciła dzisiaj z Majorki i czułam dziwne kłucie w sercu, gdy obserwowałam, jak się pakują do tego ich absurdalnego samochodu, niewątpliwie wybierając się na uroczystą kolację. Niemądry, dziwaczny Tim, jego przesadnie wymalowana żona, ich dwóch garbiących się synów w trampkach… tacy porządni i nudni i paskudnie dobrani w parę: przez jeden przelotny moment miałam ochotę zamienić się miejscami z którymkolwiek z nich).

Przesadziłam trochę z cieniami i wyglądam teraz jak Joan Collins. Wycieram ich nadmiar i uważnie się sobie przyglądam w łazienkowym lustrze. Ja czy dwudziestotrzylatka, z którą nie ma o czym gadać, ale która ma fantastyczne cycki? Zero konkurencji. Naprawdę. Gdybym była facetem, za każdym razem wybrałabym debilkę ze sterczącymi piersiami. Nic dziwnego, że kobiety takie jak ja albo kończą wdawaniem się w romanse z żonatymi facetami, albo też zostają lesbijkami. Szczerze mówiąc, nie ma wielkiego wyboru. Jeśli już mowa o lesbijkach, powinnam zadzwonić do tej miłej, starej Barbary. Być może mogłabym stać się wierną partnerką tej miłej, starej Barbary.

Zaczynam wpadać w depresję, a jeszcze nawet się nie ubrałam. Po południu zadzwoniła Lou i wypytywała mnie o rodzaj wizerunku, jaki Frank lubi - a skąd mam to wiedzieć? Wizerunek kobiecy, tak jej powiedziałam. Taki z waginą. Nie trudź się ubieraniem, powiedziałam. Zachichotała głupawo i oświadczyła, że jest właśnie na zakupach. Ja natomiast nienawidzę wszystkich swoich ciuchów, a wizerunkowi, który lubi Yungsta, nie jestem w stanie sprostać: jestem na niego dwadzieścia lat za stara. Dlaczego mam spędzać wieczór z facetem, którego słownictwo wprawia mnie w konsternację i którego ruchy rąk doprowadzają mnie do śmiechu?

Jestem teraz przy konturówce i uśmiecham się, gdy przypominam sobie wyśmienite naśladowanie przez Franka intonacji i mowy Yungsty. Uśmiecham się i nie wiem, co we mnie wstępuję, ale nagle się budzę. Poradzisz sobie, powtarzam w myślach. Poradzisz sobie z tym, co cię gryzie. Nie musisz składać ślubów czystości ani stawać się lesbijką, ani wdawać się w romans z żonatym facetem. Zostałaś zaproszona na randkę przez mężczyznę przystojnego i samotnego, który jest wyraźnie tobą zainteresowany. A teraz uważaj. Doprowadź swoją twarz do porządku, wydobądź z szafy swoją najseksowniejszą kieckę i okaż wdzięczność, ty marudna krowo. Zawojuj ich. Bądź olśniewająca. Wyglądaj tak, jakbyś była sprośną laską.

Słyszę trzask drzwi wejściowych, a potem Franka, którego nie widziałam od wczorajszego lunchu, jak na dole gawędzi sobie z Mary i Honey. Słyszę, jak wchodzi na górę i woła mnie.

- Jestem w łazience! - odkrzykuję w odpowiedzi. - Szykuję się.

- Udajmy się tam razem - mówi przez drzwi. - Louisa i, eee, ten didżej wspólnie przyjadą z Regent's Park Road.

- W porządku. Będę gotowa za dziesięć minut.

- Nie spiesz się. Muszę jeszcze wziąć prysznic, ogolić się i tym podobne. Poszukać jakichś ciuchów. Spotkamy się na dole. Zadzwoń jednak po taksówkę, gdybyś wyrobiła się pierwsza, dobrze?

- Jasne. - Dlaczego tak się wysila? Zazwyczaj przed randką Frank myje zęby i czasami, ale to tylko czasami, zakłada świeży T-shirt. Uświadamiam sobie, że dla Louisy zamierza się wyjątkowo postarać. I co z tego? I co, cholera, z tego? Ja się staram dla Adriana. I w przebłysku świadomości dociera do mnie, że mam zamiar pozbyć się wszelkich hamulców.

Naprawdę się cieszę, że wiem, jak się robi porządny makijaż. Oczyszczam twarz ze skromnej, zdrowej, promiennej Opcji 1 i rozkładam wszystkie szczoteczki i pędzelki, przygotowując się do Opcji 2, która polega na stworzeniu sobie nowej twarzy. Przeszukuję moją kosmetyczkę: proszę bardzo, mówię do siebie w myślach, a mój żołądek ściska się. Proszę bardzo. Korektor. Odbijający światło podkład, specjalnie zmieszane odcienie. Touche Eclat. Minimalnie ciemniejszy odcień wokół skrzydełek nosa i na brodzie. (Och tak, potrafię to robić niczym zawodowiec: moje dorastanie w Paryżu nie poszło na marne). Policzki: przy użyciu dwóch odcieni różu potrafię sprawić, że moje kości policzkowe będą ostre niczym noże do papieru, i tak właśnie czynię. Nowe brwi z pomocą pęsety, nieco brązowego pudru i twardego ołówka: proste i skromne, bardzo uwodzicielskie. Oczy jak u kota: trzy cienie, które zupełnie zmieniają ich kształt i przekształcają je w długie, szerokie migdały.

Zalotka. Trzy warstwy tuszu i grzebyczek. A na usta wazelina, ponieważ nie chcę przecież wyglądać jak prostytutka. Robię krok w tył i podziwiam swoje dzieło: doskonale. Pięć gwiazdek. Obserwuję pewną siebie, nadąsaną, zmysłową twarz, która należy do kogoś innego: nie znam jej, ale jest dość urocza i mruga do mnie. Dzieło skończone. Chowam szczoteczki i pędzelki z powrotem do kosmetyczki, po czym gaszę światło.

*

- Rety - mówi Frank, dość uroczyście lustrując mnie od góry do dołu. - Dobrze się wyszorowałaś.

- Pomyślałam sobie, że może się trochę bardziej postaram - odpowiadam pogodnie, tak jakby twarz w ogóle mnie nie bolała od tych dwóch ton tapety. - Wiesz, dla mojego partnera. Dla Adriana. Adriana seksownego z seksownych. Seksownego Adriana gotowego na wszystko. Widzę zresztą, że ty też. Jakie to słodkie. Nowa koszula?

- Taa. - Frank wzrusza ramionami. Koszula w bladym zielonkawoniebieskim kolorze doskonale pasuje do jego szarych oczu. - Ale to raczej nie to samo. Jeszcze nigdy nie widziałem u ciebie porządnego makijażu. Makijażu seksownego z seksownych. - Uśmiecha się szeroko, lecz jednocześnie tak jakoś wgapia się we mnie z osłupieniem, a to natychmiast każe mi myśleć, że nieźle przeholowałam, co pewnie zresztą jest prawdą. - Nowa kiecka?

- Ta? - Wzruszam w odpowiedzi ramionami. - A skąd. Stara jak świat. - Mam na sobie (i już czuję, że jest mi w niej nieco niewygodnie) sukienkę z gorsetem, którą kilka lat temu kupiłam w chwili szaleństwa. (Mary wcześniej musiała przyjść na górę pomóc mi go zasznurować, przez co poczułam się jak Scarlett O'Hara). Jednak jeśli chodzi o kiecki na podryw, ta akurat robi dość imponujące wrażenie: podnosi biust, podkreśla talię i pupę. Jest z rękawkami, nie muszę więc wystawiać na widok publiczny moich trzydziestoośmioletnich obwisłości, no i ma dość długą prostą spódnicę, to samo więc, jeśli chodzi o uda. Ta sukienka jest całkiem seksowna, ale czuję się w niej trochę tak, jakbym się znajdowała na tacy. To znaczy całe to ciało: naprawdę, zbyt wiele informacji. Zbyt wiele informacji i zbyt szybko.

- Widzę też, że urosłaś - stwierdza Frank, wciąż się gapiąc, tym razem na moje czadowe buty: wąskie, czarne, zamszowe szpilki z czubkami i na zabójczych obcasach. Są niewygodne jak cholera i na pewno okażą się fatalnym błędem, jeśli będziemy musieli iść dokądkolwiek pieszo czy też - Boże, uchroń - tańczyć. Naprawdę, ale to naprawdę mam nadzieję, że mój partner didżej nie zabierze nas na tańce. To głupie, lecz aż do tej pory nie zaświtało mi w głowie, że tak się przecież może stać.

Frank spogląda na moje kolana, a potem na swój zegarek.

- Niezłe kulasy. Dzwoniłaś po taksówkę?

- Tak, będzie za dziesięć minut.

Frank drepcze po salonie jak małe dziecko.

- Uspokój się, Frank, nie spóźnimy się.

Frank uśmiecha się i dalej przemierza pokój. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak nabuzowanego oczekiwaniem przed jakąś randką, zważywszy, że widział Louisę zaledwie wczoraj. Być może zaledwie dziś rano, jeśli istotnie nie wrócił na noc do domu, ten brudny, odrażający lump. W gorsecie z wymyślnymi fiszbinami westchnienie mogłoby się okazać zabójcze, więc się powstrzymuję. Zamiast tego nakładam różowy, aksamitny płaszcz - mój ulubiony, ten z szerokim paskiem i bez guzików.

Dwadzieścia nieco niezręcznych minut w taksówce później - on wyraźnie myślami gdzie indziej, ja pragnę zapytać go o Louisę, ale powstrzymuję się na wypadek, gdyby miałaby mi się nie spodobać odpowiedź - zatrzymujemy się w Melonie, który wprost kipi od młodych modnisiów z ekscentrycznym owłosieniem na twarzy (chłopcy) oraz ekscentrycznymi kolczykami (dziewczęta) i w głupawych spodniach z obniżonym krokiem (obie płcie).

- Czuję się, jakbym przyjechała odebrać córkę ze szkolnej dyskoteki - jęczę. Nagle to spotkanie wydaje mi się bardzo złym pomysłem. Co ja tutaj robię w takim stroju?

- Czuję się, jakbyś zawinęła mnie w papier, przewiązała wstążką i podarowała swojej koleżance - odzywa się Frank. Jest to pierwsze pełne zdanie od dwudziestu minut, które wychodzi z jego ust, ale je ignoruję.

- Cześć - mówię. - Przyszłam po Honey z piątej klasy. Naprawdę, Frank, czuje się jak staruszka.

- Gdyby to była szkolna dyskoteka, to byłabyś mamą, która podoba się wszystkim chłopcom - odpowiada uprzejmie Frank - więc nie martw się o to. Daj spokój. - Posyła mi najmilszy tego wieczoru uśmiech i bierze za rękę. - Chodźmy i rozejrzyjmy się za nimi.

Przeciskamy się przez tłum ludzi stojących ramię w ramię i wrzeszczących przez te swoje kozie bródki. Muzyka jest bardzo głośna; wystrój przemysłowy: beton, szara farba, przewody na wierzchu. (To zabawne, że taki wizerunek nigdy nie wychodzi z mody: pamiętam, jak bywałam w miejscach takich jak to piętnaście lat temu. Wtedy też uważaliśmy go za bardzo nowoczesny). Za przypominającą korytarz częścią barową jest jednak miejsce, gdzie można usiąść: kanciaste pomieszczenie najeżone rzędem betonowych stolików, z wyglądającymi na twarde krzesłami i funkcjonalnymi, brązowymi kanapami - nie jest to może przytulna kryjówka, na którą miałoby się ochotę, ale lepsze już to niż nic. Adrian i Louisa siedzą przy małym, prostokątnym stoliku i popijają jakieś drinki ze szklanek z duraleksu. My spostrzegamy ich pierwsi; Frank niezauważalnie zaciska swoją ciepłą, suchą dłoń wokół mojej, po czym ją puszcza.

- Wow! - gwiżdże głośno Adrian, wstając z krzesła. - Wyglądasz niesamowicie. - Wypowiada te słowa z perfekcyjnie londyńskim akcentem, po czym kaszle i poprawia się: - Odlot - stwierdza zagadkowo.

Skromnie całuję go na powitanie. Chyba przez jakiś czas zostanę w płaszczu. W głowę kłuje mnie wsuwka z koka.

- Witaj - mówi niskim głosem Frank do Louisy. Moja przyjaciółka wygląda niesłychanie ładnie, niczym jakiś kwiat albo anioł: promienna twarz, blond okaz zdrowia, ale zabójcze ciało. Jedno spojrzenie na nią i natychmiast czuję się wypacykowana. Haftowane spodnie maharishi z obniżonym krokiem odsłaniają ten jej godny pozazdroszczenia brązowy brzuch; ponętny krótki top podkreśla jędrne, sterczące piersi i umięśnione ramiona. Makijaż jej oczu jest doskonałym przykładem wizerunku „spędziłam trzy godziny na robieniu makijażu, dzięki któremu wyglądam na nieumalowaną”, mającego, jak zauważyłam, wzięcie u facetów. Twierdzą oni, że takie kobiety są naturalnymi pięknościami, dopóki przez przypadek nie natkną się na nie bez tapety i nie zwymiotują pod wpływem szoku. Ale Louisa istotnie jest naturalną pięknością. Nawet bez makijażu stanowi ładniejszą, delikatniejszą, świeższą wersję Madonny. Umalowana wygląda wprost rewelacyjnie.

Czuję się paskudnie przestrojona i kompletnie nienaturalna. Nawet mój płaszcz prezentuje się tak, jakbym właśnie wybierała się do opery.

- Wyglądasz świetnie - mówi Frank do Louisy.

Wszyscy zachowujemy się jak nastolatki, które są właśnie na pierwszej randce.

- Ty też nie wyglądasz źle - odpowiada Louisa, trzepocząc rzęsami. - Siadaj.

Adrian klepie kanapę tuż obok siebie, więc ja także siadam. Niestety, nie jestem w stanie zrewanżować mu się za jego ekscentryczny komplement: mój partner wygląda niczym ośla dupa, jak by to pewnie ujął Frank. Jest oczywiście przystojny pod tym całym majdanem, ale sprawia wrażenie, jakby się uparł, by niszczyć swój wizerunek mnóstwem groteskowych akcesoriów. Pierwszy problem stanowi owłosienie na twarzy: aby uczcić nasze spotkanie, Adrian przyciął swoją kozią bródkę, tak że teraz jest ona naprawdę maleńka, po prostu tycia kępka czarnych włosów, odstająca niczym jakaś narośl czy też spłaszczony robak na jego w innych okolicznościach wyjątkowo reprezentacyjnym podbródku. Na nosie olbrzymie plastikowe okulary przeciwsłoneczne a la Bono, bladoróżowe, przez co zielone oczy Adriana wyglądają jak u królika. Poza tym, jeśli istnieje jakiś człowiek, którego wyglądu naprawdę nie potrafię znieść, to jest nim Bono (Bono! Bono! Co jest nie tak z tymi ludźmi?), więc ten wizerunek zbytnio do mnie nie przemawia - tak właściwie to mgliście przypomina jakiegoś insekta z ogromnymi, wyłupiastymi oczami. Niżej, wokół szyi i nadgarstków pobrzękuje złota biżuteria, no i dochodzi jeszcze beżowy dres, najwyraźniej o dwa rozmiary za duży, mimo że dość interesująco ciasny w kroku, co zauważam spoglądając w dół. Jednak Adrian wygląda przynajmniej na odprężonego, a pod tym swoim dresikiem niczego nie ma, więc widzę zarys jego umięśnionej, żyjącej w przyjaźni z siłownią klaty, co jest nawet i nieco seksowne. Lecz to musi być oznaka mojego zaawansowanego wieku, że zamiast skupiać się na doskonałych mięśniach klatki piersiowej, ja tęsknie go sobie wyobrażam w znoszonych dżinsach i kaszmirowym swetrze. W takim stroju wyglądałby o wiele ładniej. Dlaczego jego dłonie zdobi tak wiele pierścieni? Czy ma je także na palcach od stóp? I czy nigdy, na miłość boską, nie oglądał Alego G?

- Co ty pić? - pyta Adrian, a jego udo przyciska się do mojego.

- Poproszę koktajl z szampanem.

- Nie tutaj, stara - śmieje się. Stara! Mężczyźni, którzy nazywają cię „stara”, powinni zostać wystrzelani.

- W takim razie kieliszek szampana, koleś.

- Dla mnie to samo - mówi Louisa. - Cześć, Stello. Wyglądasz fantastycznie.

- Dzięki. Ty też.

- Dla mnie Hoegaarten - przyłącza się Frank. Przygląda mi się tak, jakby miał ochotę się roześmiać.

Ludzie w tę i z powrotem przechodzą obok naszego stolika: to trochę tak, jakby się było w zoo. Są to naprawdę zadziwiające postacie. Rozumiem już, dlaczego Adrian wybrał właśnie to miejsce: doskonale się tutaj wpasował. Co jakiś czas odrywa się od, prawdę powiedziawszy, bezbarwnej rozmowy - Frank jest dziwnie spięty, dopóki drink nie zaczyna działać, Louisa zbyt gadatliwa. Yungsta zbyt często operuje gwarą, ja zbyt się peszę jego obecnością - by przybić z kimś piątkę albo dziwnie do kogoś innego wymachiwać rękami, czy też mamrotać bezsensowne zwroty. Okazuje się, że Frank także zna tutaj kilkoro ludzi. Louisa i ja siedzimy zadowolone, że pozwolono nam tutaj być, wyobrażając sobie świat nie zdominowany przez bycie sobą.

- Jestem głodny - oświadcza wreszcie Frank. - I nie muszę pytać, gdyż mam pewność, że Stella też. Jaki jest plan, stary?

- Myślałem, że najpierw się trochę wyluzujemy, stary, taa? - mówi Adrian. - A potem może ruszymy w miasto. O jedenastej pracuję. - Wyciąga z kieszeni garść ulotek. - Macie, wy być na liście. Sala dla VIP-ów. Z wszystkimi ekstrasami, łapiecie, o co mi biega? - Znacząco pociąga nosem i szczerzy zęby.

O nie, tylko nie narkotyki. O nie, nie, nie. Nie znoszę dragów: są na samym szczycie mojej Listy Tego, Czego Się Nie Powinno Robić Po Ukończeniu Trzydziestego Piątego Roku Życia. (Pierwsza trójka: 1. Narkotyki. 2. Seks tantryczny. 3. Pasemka/jakakolwiek fryzura wskazująca na hojne użycie „produktu”. A to dopiero wierzchołek bardzo dużej góry lodowej). Wszyscy ci faceci w średnim wieku, w pochrzanionych garniturach, których się widzi, jak biegają po Soho odurzeni koką, wywołują u mnie depresję. Ci napakowani kolesie po trzydziestce, biorący ecstasy i tańczący po tych swoich podmiejskich salonach, wyciągający ogrodniczki, wymachujący rękami i udający, że jest 1988 rok, że nie przerzedzają im się włosy i że życie ich nie rozczarowało… Czy może być coś bardziej smutnego bądź żałosnego? Jednak jeszcze bardziej przygnębiający są ci, którzy spędzili swoje nastoletnie lata na wkuwaniu i rysowaniu przekroju ssaków (zamiast brać narkotyki i chodzić na wagary, co jest z kolei francuskim sposobem na ganizmów), a którzy teraz zataczają się naćpani koką aż po czubek nosa, uważając, że są wreszcie colo w wieku czterdziestu dwóch lat - aaaa. Poznałam masę takich ludzi dzięki Dominicowi, gdyż on sam nie miał do nich awersji i czasami wypuszczał się ze swoimi klientami na męski wieczór, podczas którego na stół zazwyczaj wjeżdżała ecstasy. Zawsze wtedy wracał do domu napalony i pożerał mnie wzrokiem, kiedy zaś wreszcie stawałam się na tyle rozbudzona, by odpowiedzieć na jego napędzone narkotykami pożądanie, odkrywałam, iż jego penis się skurczył - w ten właśnie sposób działa ecstasy - tak że wyglądał niczym mały ślimak. Malutki, tyci ślimaczek. Wierzcie mi, nie chcecie zacząć myśleć o penisie swojego partnera jako o małym ślimaczku. A to dopiero początek.

Wiem, że to nie jest zbyt tolerancyjny sposób myślenia - jestem pewna, że miliony uroczych ludzi w moim wieku bierze narkotyki - ale naprawdę uważam, że istnieją rzeczy, na które monopol ma młodość, dragi zaś są jedną z nich. To, co w wieku dwudziestu jeden lat wydaje się zabawne i szalone, w przypadku osoby dwa razy starszej wygląda po prostu desperacko i żałośnie. Fuj. No i te cholerne, napędzone przez kokę bezsensowne gadki, które sprawiają, że ma się ochotę oderwać sobie uszy i rzucić z obrzydzeniem na podłogę… Psiakrew. Narkotyki. Pomijając już wszystko inne, teraz będziemy najstarszymi hulakami w mieście. Powinnam to była przewidzieć. Ukoronowanie wieczoru.

Na kolację udajemy się do jednej z restauracji typu futrzane-płaszcze-i-zero-majtek, które wyglądają fantastycznie i gdzie serwuje ohydne żarcie. Louisa i ja od razu zmywamy się do toalety.

- No tak - mówi z kabiny sąsiadującej z moją.

- No tak - odpowiadam.

Obie w tym samym momencie zaczynamy siusiać.

- Chyba dobrze idzie.

- Mmm.

- Adrian naprawdę cię lubi.

- To miło.

Szelest papieru, szum spłukiwanej wody. Dwie kabiny dalej jakaś kobieta pierdzi tak głośno, jakby grała na trąbce. Zawsze wydawało mi się dziwne, że ludzie gromadzą swoje gazy specjalnie na wizyty w restauracjach, których toalety są zawsze pełne kobiet, mających poważny problem z uwięzionymi wiatrami, dopóki ich pośladki nie zetkną się z drewnianą deską toalety w jakimś publicznym miejscu.

Lou i ja ponownie spotykamy się koło umywalek. W lustrze wita mnie moja dziwaczna, nadąsana twarz, co wywołuje we mnie szok. Nasze spojrzenia się krzyżują i uśmiechamy się znacząco; kobieta w kabinie głośno jęczy z przyjemności albo być może z ulgi: brzmi to tak, jakby właśnie przeżywała orgazm. Lou i ja zaczynamy chichotać i myjemy ręce, a następnie ona odgarnia swoje blond loki i otwiera szeroko usta, sprawdzając, czy w jej zębach nie pozostały resztki szpinaku.

- Sądzisz, że Frank mnie lubi? - pyta.

- Tak.

- Nie, to znaczy czy myślisz, że on mnie lubi, no wiesz, w ten sposób?

- Tak. - Nakładam na policzki nieco więcej różu. - Jestem tego pewna. Masz wa… masz przecież intymne części ciała, no nie?

- Stello!

- Co? To prawda.

- Naprawdę myślisz, że on mnie lubi?

- Boże, Lou, przecież już dwa razy ci mówiłam, no nie?

- Jesteś pewna - ściska moje ramię - że nie przeszkadza ci to? Chodzi o to, że masz dzisiaj taki jakiś dziwnie zabawny nastrój.

- To pewnie dlatego, że ostatnią godzinę spędziłam na słuchaniu wykładu na temat hip-hopu - uśmiecham się. - Sorki. Jednak to mnie rozbawiło. - Wskazuję na kryjówkę prukającej kobiety.

- Naprawdę podobasz się Adrianowi.

- Stanowilibyśmy doskonałą parę, gdybym tylko była głucha.

- Więc jesteś najzupełniej pewna, że nie masz nic przeciwko? Że ja i Frankie…

Czyli już Frankie, tak? Wydaję z siebie, pełne irytacji westchnienie typu nic-mnie-to-nie-obchodzi.

- Najzupełniej pewna. A teraz przestań zawracać mi tym głowę, Lou.

- On jest po prostu fantastyczny - mówi Louisa z błogim uśmiechem, takim, jaki mógłby się malować na twarzy nowo nawróconego chrześcijanina rozprawiającego o Panu Jezusie.

- Mmm. On nie jest wcale taki świetny, Lou. - Mam jej powiedzieć? Czy lepiej nie? Odczuwam naprawdę silną pokusę. Ale po chwili mówię sobie, że przecież Frank nigdy się źle wobec mnie nie zachował, że jego życie osobiste to nie moja sprawa i że naprawdę nie powinnam wybierać tej akurat chwili, by spieprzyć przyjaciółce wieczór. Co nie znaczy, że mnie nie kusi. Jednak udaje mi się oprzeć. - Co się wczoraj działo, Lou? - pytam, rozpuszczając włosy, a potem jeszcze raz spinam je w pozornym nieładzie, by dodać im seksapilu. - Kiedy poszłaś obejrzeć jego prace?

- Jego obrazy są super, prawda? Po prostu super - rozpływa się. - Muszę przyznać, że czasami naprawdę jestem fanką sztuki. Ktoś, kto naprawdę umie rysować. Albo malować. Albo jedno i drugie. Widziałaś jego szkice? Są piękne. Ten naprawdę uroczy, przedstawiający ciebie…

- Mnie? Nigdy mnie nie rysował. Preferuje krowy. Co zresztą sama widziałaś.

- Tak, ale jest też maleńki obrazek ciebie i Honey. Musiałaś go przecież widzieć?

- Ach, ten - kłamię. Świadomość, że Frank ma mój sekretny obraz, z Honey czy bez niej, przyprawia mnie o dziwny, mały dreszcz, o którym nie chcę rozmawiać z Lou. - A co potem?

- Kiedy?

- Wczoraj. Jak już skończyłaś podziwiać jego krowy, łącznie ze mną.

- Och. - Chichocze. - Wypiliśmy herbatę i opowiedziałam mu wszystko o sobie.

- Także o tym, że tata Alexa cię porzucił?

- Och, tak. Frank był taki współczujący. Jedną z rzeczy, z wielu rzeczy, które w nim lubię, jest to, że wydaje się, iż ma naprawdę dobre serce. A jednocześnie jest męski, no wiesz, nie taki niemądry i okropny. Nie sądzisz?

- Do pewnego stopnia. - Gryzę się w język, mimo że muszę przyznać, iż hipokryzja Franka zasługuje na najwyższe uznanie. - Powierzchownie.

- Co masz na myśli?

- Nic.

Lou wzrusza ramionami i zatrzaskuje pudełeczko z pudrem.

- A potem - dodaje - pocałował mnie.

Aaa. Aaa. Z drugiej jednak strony, jeśli istnieje coś, co kocham, to jest wtrącanie do rozmowy słów piosenki.

- Jak cię pocałował? - pytam.

- Ustami - odpowiada z szerokim uśmiechem Louisa. - Przy użyciu warg.

- Hm - mówię. - Normalny pocałunek? Ponieważ widzi mi się, że Frank jest facetem, który mógłby cię obdarzyć winnym pocałunkiem.

- Co to jest winny pocałunek?

- No wiesz, czasami facet uważa za niesamowicie seksowne i wyuzdane, kiedy w trakcie pocałunku przelewa wino ze swoich ust do twoich. Zauważyłam, że robią to ludzie, którzy mają się za seksownie wyrafinowanych.

- O Boże! - woła Louisa. - Czy ktoś jeszcze robi coś takiego?

- Na to wygląda. Uważają to za zręczne. Ogierowate.

- Kiedyś robiłam coś takiego z gruszką Thunderbird. Kiedy byłam w szkole.

- No tak. To część problemu. Nikt nigdy nie obdarza cię winnym pocałunkiem przy użyciu Chateu d'Yquem. Mnie się to przydarzyło z Blue Nun, jeżeli zaś wino budzi w tobie odrazę, kończy się to tym, że ono po tobie spływa, a miłośnik winnych pocałunków próbuje je z ciebie zlizać.

- Jak pies.

- Dokładnie. Właściwie to jestem nawet zaskoczona, że doktor Cooper nie całował w ten sposób.

- Na podstawie twojego opisu można sądzić, że jest on typem, lubującym się raczej w masażach nago z olejkiem.

- O Boże! Masaż z olejkiem! A olejek zawsze na nalepkę z napisem „Zmysłowy”.

- Zmysssłowy - chichocze Louisa, sycząc niczym Kenneth Williams.

Obie głośno się śmiejemy.

- Zmysssłowy masaż nago z olejkiem - mówi Louisa. - A facet jest w tym naprawdę kiepski i ciągle ochrypłym głosem nakazuje ci się zrelaksować, podczas gdy on cię w tym czasie ugniata niczym jakieś ciasto. Olejek zaś zawsze spływa do szpary w pupie i to jest naprawdę okropne.

- Cholerne olejki - zgadzam się. - No więc wijesz się z naoliwioną pupą. A potem musisz chodzić, a raczej ślizgać się przez dwa dni, pachnąc niczym hipiska.

Louisa kiwa głową. Obie kontynuujemy retusz naszych makijaży. Naprawdę kocham Louisę za to, że rozumie gówno, jakim jest masaż nago z olejkiem.

- Z języczkiem? - pytam nonszalancko po stosownej przerwie. - Pocałunek Franka. Bez wina, co zresztą miło mi słyszeć, ale czy z języczkiem?

- Nie, Stello - śmieje się. - To był przyjacielski pocałunek na do widzenia. Ale jednak w usta. No cóż, kiedy mówię, że mnie pocałował, mam na myśli to, że ja go pocałowałam, a on w odpowiedzi pocałował mnie.

- No tak.

- To było trochę krótkie, jednak muszę przyznać, że bardzo dobrze całuje.

- Naprawdę?

- Taa - mówi. - Jest doświadczony.

- To akurat prawda - odpowiadam. - Wracajmy już może, co?

Gdy prawie wychodzimy, z kabiny wstydu wyłania się kobieta.

- Odrażające - prycha. - Istnieje czas i miejsce na tego typu rozmowy.

- Fasola to naprawdę nadzwyczajne warzywo - odparowuje Louisa.

- Im więcej się jej je, tym głośniej trąbi - uzupełniam.

Wytaczamy się z toalety, pokładając się ze śmiechu z naszego infantylizmu. Wbrew sobie poprawia mi się nastrój.

Zauważyłam, że ludzie, którzy spędzają dużo czasu w bardzo hałaśliwym otoczeniu - powiedzmy w nocnych klubach - są fatalni w roli partnerów do rozmowy. Adrian ledwo potrafi wysławiać się całymi zdaniami, mimo że do czasu deseru zrobił się bardzo aktywny fizycznie (ma to zapewne coś wspólnego z jego kilkakrotnymi wizytami w toalecie, z której to zawsze wracał niezwykle ożywiony). Zaczyna od odgarniania z mojego policzka pasma włosów, przechodzi do częstowania mnie kęsami swego deseru (co brzmi niczym naprawdę niegrzeczny eufemizm - „Nakarm mnie swoim puddingiem, skarbie” - ale nim nie jest), a kończy się na rubasznej zabawie, polegającej na stykaniu się pod stołem stopami, przeciw czemu staram się częściowo protestować z troski o to, by jego potężne buty sportowe nie zniszczyły moich pantofli. Frank, który upuścił serwetkę, dokładnie to wszystko rejestruje i wynurza się spod stolika w gburowatym nastroju, przez co z kolei ja mam humor doskonały.

- No więc - mówi, obejmując ramieniem Louisę w taki sposób, że jego lewa dłoń swobodnie spoczywa tuż przy jej piersi. - Co dalej?

- Bangin' - odpowiada Adrian, próbując tej samej sztuczki ze swoją ręką. Niestety mój biust jest znacznie większy od piersi Lou, mimo że mniej sterczący, więc Adrian przypadkowo kończy z dłonią pełną miękkiego ciała.

- Kurwa! Sorki - woła, ale z jakiegoś powodu zdolności motoryczne mego towarzysza potrzebują chwili, by dogonić jego proces myślowy, więc z wyraźnym przerażeniem nadal ściska, wręcz zgniata mi całą lewą pierś, trzymając ją tak, jakby to był owoc. Skonsternowany ściska ją porządnie dwa razy, raczej zbyt mocno jak na mój gust.

- Hm - odzywam się - czy mógłbyś…?

- Przepraszam - mówi bezradnie Adrian, wciąż w niewytłumaczalny sposób doczepiony do mojej piersi.

Frank przechyla się nad stołem i strzepuje jego dłoń.

- Kurwa, koleś - mruczy z tak silnym północnym akcentem, jakiego nie słyszałam u niego od wieków. - Trzasnę cię w pysk.

- Ja nie chciałem… - tłumaczy się Adrian. - Sorki, stara. Kopsnąłem sobie. E, taa?

- W porządku - odpowiadam, odczuwając potężną ochotę, by wybuchnąć śmiechem. Mrugam do Franka, mojego bohatera, który wygląda na zupełnie tym nie rozbawionego, mimo że Louisa szczerzy zęby tak, jakby zaraz miała wybuchnąć.

- Niezłe sztuki, paniusiu - parska. Robi to odrobinę zbyt długo, tak że jej parsknięcie przeradza się w okropne ni to prychnięcie, ni kwik. - O mój Boże. -Oblewa się rumieńcem. - Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłam. Jak jakaś odrażająca świnia. Bardzo, ale to bardzo was przepraszam.

- Uważam, że to było nawet seksowne - oświadcza Frank, rzucając mi znaczące spojrzenie, a na jego ustach powoli pojawia się ten jego najbardziej złośliwy uśmieszek.

- Sza, Frank. Nikogo to nie obchodzi - mówię, lecz gdzieś w środku mnie już zbiera się atak śmiechu. - Nieważne - dodaję, uśmiechając się szeroko do Adriana niczym jakaś imbecylka, która najbardziej ze wszystkiego uwielbia, jak się jej obmacuje piersi nad tarte tatin. - O czym to mówiłeś?

- Hm, taa. Bangin'. Gram tam dzisiaj. Przez jakiś będzie pewnie spokojnie, ale możecie mieć za to darmowe drinki.

- Skąd pochodzisz? - pytam go. - Ponieważ twój akcent jest, eee, zmienny.

- To naprawdę długa historia, moja droga - odpowiada Adrian, teraz brzmiąc dziwacznie niczym rolnik z zachodu. To pewnie przez te dragi.

- Chodźmy więc, co? - niecierpliwi się Frank. - Potrzebuję jeszcze jednego tyciego drinka.

On i Louisa idą ulicą i trzymają się za ręce. Nie chcę być gorsza, a poza tym bardzo możliwe, że do głowy uderzyły mi cztery kieliszki czerwonego wina, które wypiłam do kolacji, więc ściskam mocno tyłek Adriana, kiedy cała nasza czwórka stoi na Great Eastern Road i rozgląda się za taksówką.

- W porzo - mówi radośnie Adrian, odwracając głowę, tak że nasze usta ocierają się o siebie.

- Mmm - mruczę chrapliwie. - Nigdy lepiej.

Ale nadal bardzo, ale to bardzo chce mi się śmiać, zwłaszcza kiedy widzę twarz Franka, wpatrującego się we mnie beznamiętnie w tym popadującym deszczu. Jednak pamiętając o tym, że marne kilka godzin wcześniej lękałam się tego spotkania, muszę powiedzieć: a to dopiero!

*

Bangin' jest nazwą wieczoru odbywającego się w wielkim, gejowskim klubie nocnym, który zwie się słodko Pięść. Yungsta - w chwili, gdy przekraczamy próg klubu, przestaje być naturalnie Adrianem - gra w głównym pomieszczeniu na parterze, lecz są też inne piętra, gdzie puszczają odmienny(i miejmy nadzieję, że bardziej sympathique) rodzaj muzyki. Osobiście najbardziej lubię coś w stylu Charles'a Aznavoura, ale to nieważne; muszę zmierzyć się z problemem, jakim są moje groteskowe upodobania muzyczne, a czy znajdę lepszy sposób na poszerzenie horyzontów niż spędzenie kilku radosnych godzin na słuchaniu tego, czego, jak mniemam, technicznym określeniem jest walenie młotów?

Yungsta umieszcza nas w barze na parterze, zamawia nam drinki, potem zaś oddala się, by pogmerać coś w tych swoich płytach, złożywszy wcześniej na moich ustach powolny, nieco zwiotczały pocałunek i obiecawszy, że wkrótce będzie z powrotem, taa? Teraz, kiedy jest na swoim terenie, wygląda nawet znośnie i cieszę się, że wcześniej ścisnęłam mu tyłek. No cóż, umiarkowanie się cieszę. Nie szaleję ze szczęści, ale, no wiecie.

Louisa, Frank i ja rozsiadamy się - udo przy udzie, bardzo miło - i rozglądamy: klub zaczyna się wypełniać ludźmi i w zasadzie każdy jest przynajmniej dziesięć lat od nas młodszy. Co mnie nawet nie dziwi: od lat nie byłam w nocnym klubie i mimo że Frank wygląda tak, jakby się tutaj czuł niczym u siebie w domu, ja wiem, że włóczenie się po klubach nie jest także i w jego zwyczaju. Louisa wyraźnie nie wierzy własnym oczom: gapi się jak szalona, starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów, czasami tylko odrywa się od tego i mruczy, jaką to wszystko stanowi odmianę po Szczęśliwych Króliczkach, siedzeniu w pojedynkę z kubkiem ekologicznej herbaty i wykańczaniu kapelusza oraz jak bardzo, ale to bardzo stara czuje się w tej właśnie chwili.

- Nawet nie wiem, co to są za drinki - mówi, wskazując na grupę młodych ludzi, trzymających coś, co wygląda jak butelki po piwie, wypełnione jakimś płynem w pastelowym kolorze. - Czuję się jak własna babcia.

- Wódka i sok owocowy - wyjaśnia Frank. - Albo rum i jakiś bezalkoholowy dodatek. Nie chodzisz do pubu?

- Och. No tak. Nie, nie chodzę do pubu. Nie mam z kim. Cóż, nie miałam - uśmiecha się do niego kokieteryjnie. - Aż do teraz. - Powraca do wybałuszania oczu na naszych współklubowiczów. - I dlaczego ci wszyscy ludzie wyglądają na takich jakby nieobecnych? Wszyscy są naćpani? Nie rozumiem nawet tego, co mówią.

- Niektórzy są po dragach - odpowiada Frank. - Nie wszyscy. Większość z nich wygląda tak po prostu przez cały czas.

- Ludzie już się nie starają, prawda? - ciągnie Lou. - W moich czasach, kiedy szliśmy do nocnego klubu, wtedy naprawdę się stroiliśmy. Wyszykowanie się zabierało nam całe godziny. Zwłaszcza wtedy, kiedy byłam fanką gotyckiego rocka.

- Co takiego? - pytam.

- Zwłaszcza wtedy, kiedy byłam fanką gotyckiego rocka.

- Naprawdę nią byłaś? - upewnia się Frank.

- Tak. - Lou z niecierpliwością wzrusza ramionami. - I jak już mówiłam, całe wieki zabierało wyszykowanie się, cały ten puder, no a potem włosy. A teraz wszystkie dziewczyny noszą dżinsy i T-shirty.

- Markowe dżinsy i T-shirty - zauważam. - I nie wydaje mi się , by kupowały swoje sportowe buty w Asda. Jednak rozumiem, co masz na myśli. Ten parkiet raczej nie jest oceanem piękności i stylu, prawda? Tyle, że grupy tańczących fanów gotyckiego rocka też bym w ten sposób nie określiła.

Frank się śmieje.

- Nie byłam fanką zbyt długo - mówi Louisa. - Nieważne. Chodziło mi o to, że jakiś mały cekin tu czy tam byłby zupełnie na miejscu. Och, jak ja lubiłam się stroić. Tutaj nikt nie jest porządnie ubrany. Z wyjątkiem ciebie, Stello.

- Przez pomyłkę - wyjaśniam. - Idiotycznie nie przyszło mi do głowy, że skończymy w klubie. Gdybym wiedziała, założyłabym coś wygodniejszego. Na przykład długi czarny płaszcz i parę kłów, byś dzięki temu poczuła się jak w domu, Vampyro.

Lou krzywi się i pokazuje mi język.

Wciąż mam na sobie płaszcz i zaczyna mi się robić gorąco. Ale ruszanie się z miejsca i eksponowanie pół akra gołego ciała w tym otoczeniu natychmiast postawiłoby mnie w pozycji babci, która się wybrała na podryw, więc twardo pozostaję w płaszczu.

Przybywa następna kolejka drinków, a także dyskretne, małe papierowe opakowanie kokainy - cóż za uprzejmość ze strony Yungsty - które zostaje wsunięte w moją dłoń przez nieodpowiednio zdrowo wyglądającego gościa w kapeluszu.

- O rany - wołam do Franka i Lou. - Wygląda na to, że zdobyliśmy dragi.

Frank przygląda się mojej zaciśniętej dłoni w sposób, który mówi, że może to wziąć albo nie.

- Co to jest?

- Koka - odpowiadam, cytując faceta w kapeluszu. - Parę gramów, powiedział, a o ile dobrze pamiętam, to całkiem sporo. Chcecie trochę?

- Nie wiesz, skąd ona pochodzi - stwierdza Louisa. - Może to jakiś szmelc, po którym umrzesz albo będziesz kaleką do końca życia. Sama nigdy tego nie ruszałam.

- Nie bądź tak melodramatyczna - oświadczam jej. - Jestem pewna, że to dobry towar. Prawdopodobnie to był miejscowy dealer, który najwyraźniej zna Adriana. Cóż, co mam z tym zrobić, jeśli wy tego nie chcecie? Ja też nie biorę narkotyków.

- Nie wygłupiaj się - mówi Frank. - Nie wierzę.

- Widziałeś kiedykolwiek, bym je brała?

- Nigdy, ale to dlatego, że zawsze siedzisz w domu.

- Cóż, mam swoją teorię na temat starych ludzi i narkotyków. Uważam, że to dupy, więc tego nie robię.

- Od jak dawna? - docieka Frank.

- Od jakichś dziesięciu lat. Może nawet więcej. Chcesz trochę?

- A ja wezmę ścieżkę - stwierdza Frank. - Podaj mi. Boże, nie wierzę, że znalazłem się tutaj z parą purytanek.

Louisa popija szampana.

- Nie jestem purytanką. - Posyła Frankowi niezwykle uwodzicielskie, sprośne spojrzenie i kładzie rękę wysoko na jego udzie.

- Nie? - pyta swobodnie Frank.

- Nie - odzywam się usłużnie słabym głosem, gdyż nie podoba mi się wyraz ich twarzy. - Była w końcu fanką gotyckiego rocka.

- Nie - powtarza jak echo Louisa, a potem chwyta go za głowę i całuje. Z języczkiem. Trwa to całe wieki. Na moich oczach. Język, język, język. On też ją całuje. Liźnięcie, sonda, liźnięcie, powoli, powtórka, poczym ona zaczyna tak jakoś zjadać jego twarz. Niesamowicie przykuwa to moją uwagę, ale kiedy na to patrzę, jestem wkurzona i przerażona.

Chwytam więc ze stołu małą, białą kopertę z koką i wstaję. Frank miał na tyle przyzwoitości, by spojrzeć na mnie i mruknąć:

- Gdzie idziesz?

- Zażyć narkotyki.

Frank odrywa się na chwilę od Louisy, by dać odpocząć swojemu językowi. Na jego twarzy widnieje ta okropna mina faceta, któremu właśnie zesztywniał.

- Ale mówiłaś, że nigdy nie bierzesz dragów.

- Zmieniałam zdanie. O sto osiemdziesiąt stopni. Na razie.

I odchodzę z kopertą w dłoni, by poszukać toalety.

Kiedy jestem już w bezpieczniej odległości, odwracam się i zerkam na nich. Głowa Louisy znajduje się na ramieniu Franka. Ich języki nadal pozostają, hm, w uścisku.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ROZDZIAŁ CZTERNASTY ANX3I2T3IR4RXU5EFB3IHATRVS3UV7KMA7PQMBY
14(2), Rozdzia˙ czternasty
Rozdział czternasty i pietnasty
DOM NOCY 11 rozdział czternasty
Rozdział czternasty
Rozdział czternasty i pietnasty
Podstawy zarządzania wykład rozdział 05
2 Realizacja pracy licencjackiej rozdziałmetodologiczny (1)id 19659 ppt
Ekonomia rozdzial III
rozdzielczosc
kurs html rozdział II
Podstawy zarządzania wykład rozdział 14
7 Rozdzial5 Jak to dziala
Klimatyzacja Rozdzial5
Polityka gospodarcza Polski w pierwszych dekadach XXI wieku W Michna Rozdział XVII
Ir 1 (R 1) 127 142 Rozdział 09
Bulimia rozdział 5; część 2 program
05 rozdzial 04 nzig3du5fdy5tkt5 Nieznany (2)
PEDAGOGIKA SPOŁECZNA Pilch Lepalczyk skrót 3 pierwszych rozdziałów

więcej podobnych podstron