Watts Alan W Radosna kosmologia


Alan W. Watts

Radosna Kosmologia

Chemiczna podróż w głąb świadomości

Przełożył Tomasz Grobelski

"To the People of Druid Heights"

Spis treści

Przedmowa [autorstwa Timothy Learego i Richarda Alberta]

wg wyd. The Joyous Cosmology (c)1962 by Pantheon Books, a division of Random House.

http://hyperreal.info/drugs/go.to/art/4324

źródło: http://www.druglibrary.org/schaffer/lsd/

0x01 graphic

0x08 graphic

Alan W. Watts, zmarły w 1973 roku teolog, jest najbardziej znany jako popularyzator buddyzmu zen oraz filozofii hinduskiej i chińskiej. Nie związany przynależnością do żadnej grupy wyznaniowej, cieszył się reputacją jednego z najbardziej oryginalnych filozofów naszego wieku. Był autorem około dwudziestu książek o filozofii i psychologii religii. W Polsce ukazały się dwie jego prace: Droga Zen i Tao Strumienia. Radosna Kosmologia jest owocem jego flirtu z psylocybiną i LSD, a także meskaliną.

Przedmowa

"Radosna Kosmologia" jest błyskotliwą próbą opisania tego, co w swej istocie jest niewyrażalne. Aby zrozumieć tę piękną, lecz trudną książkę, wygodnie jest przyjąć rozróżnienie między tym, co zewnętrzne i wewnętrzne. Choć zamierzeniem autora jest przekroczenie tego rodzaju myślenia, to jednak pan Watts, uprawiając swoje słowne gierki, w pełni usprawiedliwia podążającego za nim czytelnika w wyborze konwencjonalnego, dychotomicznego modelu.

Zewnętrzne i wewnętrzne. Zachowanie i świadomość. Zmienianie zewnętrznego świata stało się duchem i obsesją naszej cywilizacji. W ciągu dwóch ostatnich stuleci zachodnie monoteistyczne kultury z zadziwiającą skutecznością stawiały czoła zewnętrznej rzeczywistości i nauczyły się manipulować jej przedmiotami. Ostatnio jednak staliśmy się świadomi, że została zakłócona pewna równowaga. Uświadomiliśmy sobie istnienie niezbadanej przestrzeni wewnętrznej, białych plam na mapie naszej świadomości.

Ten dialektyczny trend istnieje od zawsze. Ulegają mu zarówno kultury, jak i jednostki. Dobrobyt materialny w ostatecznym rozrachunku staje się źródłem rozczarowań, które rodzą pytanie o przyczynę tego stanu rzeczy i prowadzą do odkrycia świata wewnętrznego - o strukturze nieskończenie bardziej zróżnicowanej i bogatszej od struktury świata zewnętrznego, który jest zaledwie projekcją ludzkiej wyobraźni. Porzucenie logiczno-pojęciowej umysłowości i zawieszenie jej sztywnej kontroli pozwala dostrzec głupią nieadekwatność i błahość narzucanych światu reguł, czego konsekwencją jest strącenie z piedestału poznania opartego na myślowych spekulacjach.

Mówi się tutaj (Alan Watts również porusza ten temat) o polityce układu nerwowego - z pewnością tak skomplikowanej i ważnej jak polityka zewnętrzna. Polityka ta wymaga umysłu przeciwstawiającego się rozumowi, tyranicznemu werbalnemu rozumowi, oddzielonemu od organizmu i świata, którego jest częścią, rozumowi cenzurującemu, ostrzegającemu i oceniającemu.

W ten sposób pojawia się piąta wolność - wolność od wyuczonego umysłu. Wolność do rozszerzenia świadomości poza utarte kulturowe schematy. Wolność do radosnej jedności z tym, co istnieje ponad międzyludzkimi, społecznymi grami.

Poruszane tu kwestie nie są niczym nowym, od stuleci rozważali je mistycy, filozofowie religii i ci nieliczni oraz wybitni naukowcy, którzy zdołali przejrzeć reguły naukowej gry, a następnie przekroczyli jej ograniczenia. Spostrzegł to i opisał wybitny amerykański psycholog William James:

...nasza normalna świadomość w czasie czuwania, zwana racjonalną, jest tylko jednym, szczególnym rodzajem świadomości, podczas gdy wokoło niej, oddzielone najcieńszą z barier, leżą potencjalne formy zupełnie innych świadomości. Możemy przejść przez życie nawet nie podejrzewając ich istnienia; jeśli jednak zastosujemy odpowiedni bodziec, to jak za dotknięciem różdżki pojawiają się w całej swej pełni wszystkie, dokładnie określone rodzaje aktywności umysłowej, być może posiadające gdzieś swoje pola adaptacji i zastosowania. Żaden obraz wszechświata w swej całości nie może być ostateczny, co sprawia, że nie wiemy jak traktować te odmienne stany świadomości. Pytanie brzmi jak przywrócić im względy, skoro są tak różne od zwykłej świadomości. Mogą one zdeterminować postawę, lecz nie dają gotowych recept, są kluczem do nowych obszarów, lecz nie wytyczają na nich szlaków. W każdym razie ich istnienie nie pozwala nam na wyciąganie pochopnych wniosków na temat rzeczywistości. Z moich doświadczeń wynika, że te odmienne stany świadomości powodują wglądy, którym nie sposób nie przypisać metafizycznego znaczenia.

Jakie to bodźce są konieczne i wystarczające do porzucenia pojęciowej i wyzwolenia innych "potencjalnych form świadomości"? Jest ich wiele. Hinduscy filozofowie opisali setki takich metod. Nie mniej japońscy buddyści. Z klasztorów zachodnich religii pochodzą inne jeszcze przykłady. Meksykańscy szamani i religijni przywódcy plemion obu Ameryk od stuleci używali świętych roślin w celu rozszerzenia świadomości. Jednak w ostatnich czasach to nauka dostarczyła najbardziej bezpośrednich technik otwierania zmysłów.

William James używał tlenku azotu i eteru by "stymulować stany mistycznej świadomości o nadzwyczajnym natężeniu". Dziś uwaga psychologów, filozofów i teologów koncentruje się na efektach wywoływanych przez trzy syntetyczne substancje - meskalinę, kwas lizergowy i psylocybinę.

Czym są te substancje? Lekarstwami, narkotykami czy sakramentalnym pożywieniem? Łatwiej chyba stwierdzić, czym nie są. Nie są narkotykami, nie są również substancjami odurzającymi, pobudzającymi, znieczulającymi czy też uspokajającymi. Są raczej czymś w rodzaju biochemicznych kluczy do świadomości, otwierających nas na nowe, wstrząsające doświadczenia.

Przez ostatnie dwa lata pracownicy naukowi Centrum Badania Osobowości na Uniwersytecie Harvarda prowadzili systematyczne eksperymenty z tymi substancjami. Badaliśmy zachowania Amerykanów, którym podawaliśmy środki psychodeliczne w przyjaznych, komfortowych i naturalnych warunkach. Mieliśmy sposobność asystowania przy ponad tysiącu indywidualnych tripach. Z naszych obserwacji, z wywiadów i raportów, z analiz danych zawartych w kwestionariuszach oraz z różnic między wynikami testów osobowości przeprowadzanych przed i po eksperymencie wynika, że (1) substancje te zmieniają świadomość, (2) bezsensowne okazuje się mówienie o "typowym działaniu". Miejsce i otoczenie, oczekiwania i atmosfera w całkowicie determinują reakcje uczestnika eksperymentu. Nie istnieje coś takiego jak "typowa reakcja" lecz coś co można określić jako współdziałanie otoczenia i środka psychodelicznego (setting-plus-drug), (3) w mówieniu o potencjalnych reakcjach zasadne jest zwrócenie uwagi nie tylko na wspomniany wcześniej kompleks setting-plus-drug lecz także na zdolność ludzkiej kory mózgowej do tworzenia obrazów i doświadczeń przekraczających wąskie granice słów i pojęć. Spędziliśmy dużo czasu na słuchaniu ludzi opowiadających o swoich doświadczeniach z psychodelikami. Jeżeli mówiąc o potencjale - dobrym bądź złym, pomocnym bądź krzywdzącym, pełnym miłości bądź groźnym, mamy na myśli ludzką korę mózgową, a nie środek psychodeliczny, to nie rozmijamy się zbytnio z prawdą. Potencjał tkwi w mózgu, nie dragu. Drag jest tylko instrumentem.

W celu analizy i interpretacji rezultatów naszych badań sięgnęliśmy w pierwszym rzędzie po konwencjonalne metody nowoczesnej psychologii - psychoanalizę i behawioryzm - odkrywając, że instrumenty te zawodzą przy próbie opisu doświadczenia psychodelicznego. Aby osiągnąć zrozumienie zostaliśmy zmuszeni przyjąć język opisu i punkt widzenia całkowicie odmienne od tradycyjnych, reprezentowanych przez mechanistyczną i obiektywną psychologię. Znaleźliśmy się w kręgu niedualistycznych koncepcji filozofii wschodu, teorii umysłu przybliżonej zachodniej kulturze przez Bergsona, Huxley'a i Wattsa.

W pierwszej części swej książki Watts prezentuje teorię świadomości, w której znaleźliśmy wyjaśnienie stanów przeżywanych przez uczestników eksperymentu - filozofów, więźniów, gospodynie domowe, intelektualistów i alkoholików. Przedarcie się przez gąszcz werbalnych znaczeń i identyfikacja z totalnością psychodelicznego doświadczenia jest fenomenem, którego doświadczyły te osoby.

Alan Watts przekazuje nam w detalach, z właściwą sobie elokwencją, swoje psychodeliczne wizje. Próbuje niemożliwego - opisać słowami (które zawsze kłamią) coś co wymyka się wszelkim próbom opisu. Lecz jak dobrze radzi sobie z tym zadaniem!

Alan Watts jest jednym z wielkich świadków naszych czasów. Posiada intuicję i jest otwarty, dostrzega kwestie i zdarzenia o decydującym dla naszego wieku znaczeniu. Do tego wszystkiego posiadł umiejętność poetyckiego filozofowania, by uczyć i informować. Oto daje nam do rąk być może najlepszą deklarację nowoczesnego mistycyzmu, bardziej śmiałą i wyzywającą niż dwie klasyczne już prace Aldousa Huxleya, albowiem, jak się wydaje, uczeń przerósł swego mistrza. Szczególne uznanie należy mu się za rozpoznanie miłosnego aspektu mistycznego doświadczenia oraz jego socjologicznych implikacji.

Trzymacie w swych dłoniach niezwykły ludzki dokument. Lecz jeśli nie jesteście jednymi z niewielu przedstawicieli zachodniej kultury, którzy dzięki chemicznemu zbiegowi okoliczności doświadczyli choćby przez jedną mistyczną minutę stanu rozszerzonej świadomości, prawdopodobnie nie zrozumiecie o czym jest tu mowa. Jest to może powód do zmartwień, lecz nie do zdziwienia, jeśli bowiem przypomnimy sobie historię nowych idei i koncepcji jakie powstawały na przestrzeni wieków to przekonamy się, że spotykały się one początkowo z niezrozumieniem. Nie potrafimy zrozumieć czegoś, na co nie mamy określeń. Pozostaje nam wziąć udział w słownych grach Alana Wattsa.

Lecz słuchajcie. Bądźcie przygotowani. W tej książce roi się od nowych idei zapisanych złotymi zgłoskami. Jest ich zbyt dużo. Są zbyt skoncentrowane. Przepływają zbyt szybko. Uważajcie na nie.

Jeśli załapiecie nawet niewielką część spośród tych idei, staniecie przed pytaniami, które zadawaliśmy sobie i my podczas naszych eksperymentów: dokąd zmierzamy? Jakie są zastosowania tych cudownych środków? Czy potrafią sprawić by świat ujrzał dzięki nim coś więcej niż pamiętne chwile czy książki?

Odpowiedzi na te pytania otrzymać można dwojako. Powinniśmy nakłaniać coraz więcej osób do wzięcia udziału w eksperymentach psychodelicznych i słuchać, po prostu, co mówią (tak jak Alan Watts) o swoich doświadczeniach. (Nie będziemy raczej cierpieć niedostatku ochotników do tej ekstatycznej podróży. 91% uczestników eksperymentu pragnie go powtórzyć wraz ze swą rodziną i przyjaciółmi.). Z drugiej strony powinniśmy zachęcać naukowców, którzy dokonali już psychodelicznego wglądu i rozróżnienia między wewnętrznym i zewnętrznym, między świadomością i zachowaniem, do systematycznych i obiektywnych badań. Badania te powinny dotyczyć zastosowania psychodelicznych doświadczeń w rozwiązywaniu problemów dotyczących współczesnego życia - edukacji, religii, technologii, sztuki.

Wielu wierzy, że znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym i że oto dokonuje się przełom w historii gatunku ludzkiego, przełom dotyczący zdolności do kontroli i rozszerzenia przez człowieka swej świadomości. My, poprzez nasze badania, staramy się ugruntować ten optymizm. "Radosna Kosmologia" jest świadectwem tych samych szczęśliwych oczekiwań.

Dr Timothy Leary

Dr Richard Alpert

Uniwersytet Harvarda, styczeń 1962

Słowo wstępne

W "Drzwiach Percepcji" Aldous Huxley przedstawił opis działania meskaliny na wysoce subtelny umysł. Było to pierwsze jego doświadczenie psychodeliczne i teraz, patrząc z perspektywy dalszych eksperymentów, stało się dla niego jasne, że możliwe są wglądy głębsze niż te, które zawarł w swej książce. Mimo, iż nie mogę mieć nadziei na prześcignięcie Aldousa Huxleya w kunszcie prozatorskim, to jednak uznałem, że nadszedł odpowiedni moment na próbę opisania doświadczeń uzyskanych przy pomocy dragów zmieniających świadomość na wyższym, o ile to możliwe poziomie, a i nie pozbawioną poetyckiej wyobraźni.

Brzmi to jak frazes, lecz wyraźnie widać, że ostatnimi czasy ciężko o porozumienie na poziomie teoretycznym między laikami, a naukowcami operującymi wysoce abstrakcyjnymi, matematycznymi pojęciami. Przykładem jest chociażby pojęcie zakrzywienia czasoprzestrzeni, które nie sposób opisać w miarę przystępnie dla umysłowości zwykłego człowieka. Muszę przyznać, że niepokoi mnie bardziej przepaść, jaka powstała między teoretycznym opisem, a bezpośrednim doświadczeniem u samych naukowców. Zachodnia nauka szkicuje teraz nową koncepcję człowieka odchodząc od obrazu samotnego ego zamieszkującego kupę mięsa i przechodząc do wizji organizmu połączonego siecią subtelnych współzależności z wszechświatem, w którym żyje. Lecz wyłączając nieliczne wyjątki, nawet naukowcy nie czują, że egzystują w ten sposób. Zresztą prawie wszyscy zachowujemy poczucie osobowości, która jest niezależna, odosobniona i pozbawiona wszelkiej więzi z otaczającym ją kosmosem. Przepaść ta musi zostać zasypana i dobrym do tego środkiem wydają się być zsyntetyzowane przez naukę substancje psychodeliczne przejmujące rolę sakramentów nowej religii.

Przyzwyczailiśmy się uważać religię i naukę za dwa różne, zupełnie nie związane ze sobą sposoby opisu świata. Nie sądzę by było to właściwe podejście. W postrzeganiu świata powinniśmy przyjąć punkt widzenia nie religijny czy naukowy, lecz nasz - ludzki. Dokładniej idzie mi o to, by postrzeganie stricte religijne czy naukowe uzupełniały się jak zmysł wzroku i słuchu.

Lecz tradycyjne drogi prowadzące do duchowego oświecenia nie są zbyt atrakcyjne dla naukowego, sceptycznego umysłu a wehikuły je przemierzające są cokolwiek przestarzałe i nadmiernie obciążone niepotrzebnym bagażem. Istnieje więc sposobność do podzielenia się przez krytyczne umysły doświadczeniami, o których dawni prorocy i mistycy mówili używając archaicznego i często niezdarnego języka. Nowoczesna farmakologia może okazać się użyteczna w odkrywaniu tego nieznanego świata i przyczynić się do przywrócenia religijnemu doświadczeniu jego właściwego znaczenia. By uczynić przekaz zawarty w tej książce jak najbardziej wiernym, zawarłem w niej kilka fotografii, na których żywy blask wzorów stworzonych przez naturę daje pewne poczucie piękna wydobytego przez doświadczenie psychodeliczne ze zwykłych rzeczy, gdy oczy, nie tracąc nic z tego co widzą zwykle, działają jak mikroskopy zabierając umysł głęboko w zawiły taniec struktury naszego świata.

Alan W. Watts

San Francisco, 1962

Prolog

POWOLI staje się jasne, że jednym z największych przesądów naszych czasów jest pogląd, że istnieje umysł, który jest oddzielony od ciała. Nie zmusza nas to do przyjęcia, że jesteśmy tylko ciałami, lecz wymaga raczej stworzenia nowej, całkowicie odmiennej koncepcji ciała. Ciało oddzielone od umysłu jawi się jako ożywione zwłoki, coś w rodzaju zombie, gdy jednak połączymy ciało i umysł otrzymamy obraz, na opisanie którego brak jeszcze odpowiednich pojęć, obraz należący do rzeczywistości, która jest jednocześnie mentalna i fizyczna. Nazwanie jej jednak mentalno-fizyczną jest niezbyt satysfakcjonujące oznacza bowiem połączenie koncepcji, które zdewaluowały się przez długo trwającą separację i opozycję. Stworzyliśmy pojęcia tworzywa mentalnego i materialnego, stać nas jednak przynajmniej na to by odrzucić obie te idee. "Tworzywo" jest słowem określającym bezkształtną papkę, której rzeczywistej struktury nie jesteśmy w stanie przeniknąć. Pojęcie materialnego czy mentalnego tworzywa oparte jest na tym samym fałszywym wyobrażeniu jak to, że drzewa ukształtowane są z drewna, góry z kamienia, a umysł z ducha, w ten sam sposób, jak wazon ulepiony jest z gliny. Wydaje się, że "bezwładna" materia potrzebuje zewnętrznej i inteligentnej energii by przyjąć określoną formę. Lecz teraz wiemy, że materia nie jest bezwładna. Niezależnie od tego czy jest ożywiona czy nie, uczymy się patrzeć na nią jak na energetyczną strukturę, dynamiczny porządek, aktywną inteligencję.

Uświadomienie sobie, że umysł i ciało, forma i materia, są tym samym, jest utrudnione przez zakorzenione od dawien dawna uprzedzenia psychologiczne i pomieszanie pojęciowe. Dla tak zwanego zdrowego rozsądku nie jest czymś dziwnym, że struktura czy kształt są formą czegoś tak, jak wspomniany wcześniej wazon, który został ulepiony z gliny. Trudno uświadomić sobie, że to "coś" jest równie niepotrzebne jak eter, w którym miały rozchodzić się fale świetlne, czy ów mityczny żółw unoszący Ziemię, i ten kto naprawdę załapał, o co tu chodzi, z radosnym zdziwieniem poczuje, że zrzucił z siebie pewnego rodzaju brzemię.

Dualizm ciała i umysłu narodził się w wyniku niezręcznej próby opisania zdolności inteligentnego organizmu do samokontroli. To brzmi przekonywująco - uznać kontrolera i obiekt kontrolowany za dwie różne rzeczy. W ten sposób świadomy umysł został przeciwstawiony instynktowi. Nauczyliśmy się identyfikować z umysłem, jednocześnie coraz mniejszą wagę przypisując temu, co umysł kontroluje. Odwróciło to naszą uwagę od faktu, że nieświadomy organizm posługuje się rozumem, by siebie informować i kierować swym postępowaniem. Świadomą inteligencję traktujemy jako swoiste duchowe namaszczenie, pozwalające objąć w posiadanie fizyczne narzędzie ciała. Nie dostrzegamy więc, że jest to działanie tego samego kształtującego procesu, który uformował nerwy, mięśnie, organy wewnętrzne i kości, procesu tak subtelnie zorganizowanego (chciałoby się rzec - inteligentnego), że nasza świadomość nie jest w stanie wyodrębnić go i rozpoznać.

Ta radykalna separacja kontrolera i obiektu kontrolowanego sprawiła, że człowiek przez cały okres historii jaką znamy jawi się nie jako samokontrolujący lecz raczej samofrustrujący organizm, wcielona sprzeczność, chodzące samozaprzeczenie. W wyniku tego rozdzielenia inteligencja zaczyna kierować się swym własnym interesem, a nie interesem ciała, którego jest wytworem. Ściślej mówiąc, jest jej intencją by pracować dla własnych celów. Lecz skoro separacja umysłu i ciała jest iluzją, więc i podporządkowanie ciała niezależnemu umysłowi jest iluzoryczne. Iluzja ta jest równie realna co hipnotyczna halucynacja, tak że człowiek popada we frustracje wywołane przez wzorce zachowań, które tworzą prawdziwe błędne koło. Kulminacją owego błędnego koła jest nasza kultura hołdująca zasadzie mechanicznego porządku, jakże dalekiego od naturalnej radości życia.

Wierzymy więc, że umysł kontroluje ciało, a nie ciało samo siebie przy pomocy umysłu. Zakorzeniliśmy w sobie przekonanie, że umysł powinien być niezależny od zewnętrznego świata - zapominając o istnieniu mikroskopów, teleskopów, kamer, skal, komputerów, książek, dzieł sztuki, alfabetów i tych wszystkich narzędzi, bez których nie sposób wyobrazić sobie mentalnego życia. Jednocześnie istnieje w nas niejasne przeczucie, że w byciu izolowanym umysłem, duszą, czy też ego, jest coś nieodpowiedniego. Istnieją oczywiście osoby, które w swoim organizmie upatrują mniej niż połowy człowieka. Oddzielili się oni od uczestnictwa w naturalnym porządku rzeczy. "Posiadają" ciało, zamiast po prostu być. "Posiadają" instynkt przeżycia, czy rozmnażania, zamiast żyć i kochać. Szukają w sobie demonów, czy też ślepych furii, które wodzą ich za nos.

Owe wrażenie, że coś nie jest w porządku wspólne jest wszystkim cywilizacjom. Istnieje jednoczesny przymus by troszczyć się o siebie oraz dać sobie z tym wszystkim spokój. Oto błędne koło: dystansując się od swego organicznego życia czujesz, że coś skłania cię byś przetrwał; przetrwanie - trzymanie się kurczowo życia - staje się narkotycznym obowiązkiem; pomimo, że życie nie spełnia twoich oczekiwań masz nadzieję, że w przyszłości się to odmieni, potrzebujesz tylko więcej czasu; i tak dalej. To co nazywamy samoświadomością jest wrażeniem jakiego doznaje organizm, który jednocześnie hamuje i przyspiesza. Jest to oczywiście bardzo nieprzyjemne i większość ludzi woli o tym zapomnieć.

Najłatwiej osiągnąć ten stan zapomnienia upijając się i oddając przyjemnościom, nie wykluczając tej naturalnej drogi samotranscendencji jaką jest seks. Do bardziej wysublimowanych metod zaliczyć można uprawianie sztuki, społecznictwo czy religijny mistycyzm. Te środki zaradcze rzadko jednak bywają skuteczne, gdyż nie usuwają przyczyny opisanego wcześniej rozszczepienia. W szczególności te bardziej subtelne potrafią wręcz postawić istotę problemu na ostrzu noża, tak że ci, którzy je wybierają, są dumni ze swojego duchowego zwycięstwa - pomimo, że artyści używają w tym celu farb i instrumentów, społecznicy oferują materialne wsparcie, a duchowni stosują sakramenty i rytuały, czy też inne czysto fizyczne metody jak post, joga czy taniec. Głos instynktu podpowiada, że wspieranie duchowych poszukiwań na fizycznych podstawach jest właściwe, wtórują temu wszelkiej maści mistycy i guru powtarzając, że samo uznanie istnienia Boga to nie wszystko - by osiągnąć oświecenie trzeba istnienia tego doświadczyć. Sęk w tym, że człowiek nie jest w stanie wpłynąć na swe funkcjonowanie li tylko myśląc o tym. To co naprawdę wymaga zmiany, to zachowanie organizmu, w ten sposób od samofrustracji przechodzimy do prawdziwej samokontroli.

Jak jednak tego dokonać? Wiemy już, że umysł nie jest w stanie nic zrobić, póki utrzymuje się w przekonaniu o oddzieleniu od całości organizmu. Gdy przekonanie to znika, znika również potrzeba zmian, nic nie trzeba robić! Niewielka liczba guru, czyli wschodnich mędrców, oraz zachodnich psychoterapeutów odkryła niezwykle pracochłonne sposoby, by oszukać czy też przypochlebić się organizmowi w celu samointergracji - są to techniki oparte na judo, "subtelnej drodze", która zahamowuje proces samofrustracji przez doprowadzenie go do logicznego absurdu. Tak działa zen i czasami psychoanaliza. Staje się jasne, że ten kto stosuje te techniki zmienia coś więcej niźli tylko sposób myślenia, staje się inny także pod względem emocjonalnym i fizycznym, całe jego życie wskakuje na nowe tory.

Od dawna wiedziałem, że pewne formy wschodniego "mistycyzmu" - w szczególności taoizm i buddyzm zen - nie implikują istnienia wszechświata podzielonego na materię i ducha, i w swej istocie nie koncentrują się na umyśle, poza którym rzeczywisty, fizykalny świat znika w aurze bezcielesności. Taoizm i zen nie są filozofiami spekulatywnymi. Polegają na ćwiczeniu uwagi, w wyniku którego umysł stale postrzega wzajemne powiązanie rzeczy i wydarzeń. Ćwiczenie to pomaga w przezwyciężeniu percepcji świata jako zbioru oddzielnych i indywidualnych obiektów, która zwana jest przez buddyzm awidją (ignorancją) przez to, że podkreśla różnice, pomijając wzajemne związki. Zwykle bowiem nie widzimy, że umysł i forma, czy kształt i przestrzeń są tak nierozerwalnie ze sobą związane jak przód i tył, nie widzimy też, że to co indywidualne przeplata się z uniwersum tak silnie, że stają się jednym.

Ten punkt widzenia, w odróżnieniu do innych form mistycyzmu nie zaprzecza fizycznej różnorodności, lecz upatruje w niej wyraz jedności. Widać to wyraźnie na chińskich malowidłach, na których drzewo, bądź skała nie są tematem samym w sobie, lecz częścią większej całości. Papier nietknięty przez pędzel jest integralną częścią obrazu, nigdy zwykłym tłem. Z tego właśnie powodu mistrz zen zapytany czym jest ostateczna rzeczywistość odpowiada niezwłocznie i szczegółowo - "Cyprys na podwórzu!". Mamy tutaj to, co Robert Linssen nazywa duchowym materializmem - punkt widzenia znacznie bliższy teorii względności i teorii pola we współczesnej fizyce niż religijnej nadprzyrodzoności. Jakkolwiek naukowe rozumienie względności czasoprzestrzeni jest niemalże wyłącznie teoretyczne, to wschodnie techniki pozwalają odczuć ją bezpośrednio. Potencjalnie więc te techniki wydają się być zdumiewającą analogią dla zachodniej nauki, jednak na naszym poziomie postrzegania świata niedostrzeganą i niedocenioną.

Metody praktykowane przez naukę opierają się na zdroworozsądkowym założeniu, że świat jest zbiorem różnorodnych i indywidualnych rzeczy i zdarzeń, i polegają na jak najbardziej wiernym ich opisie. Ponieważ nauka zajmuje się analitycznym opisem rzeczy, pierwszym krokiem jaki wobec nich podejmuje jest jeszcze większa ich separacja. Jej eksperymenty polegają na badaniu starannie wyizolowanych sytuacji, by zmniejszyć do minimum nieprzewidywalne i niekontrolowane wpływy - jak przy badaniu spadania ciał w próżni, wytworzonej w celu pozbycia się oporu powietrza. Z tego właśnie powodu naukowcy, bardziej niż ktokolwiek, świadomi są tych nierozerwalnych więzi, które łączą rzeczy i zdarzenia pozornie nie mające ze sobą związku. W miarę usuwania przez nich kolejnych czynników, które mogą zakłócić przebieg eksperymentu, pojawiają się nowe, wcześniej nieznane. Im dokładniej starają się formułować wnioski na temat części, z tym większą ostrością widzą, że nie sposób tego dokonać, nie biorąc pod uwagę otaczającej jej całości. W ten sposób świadomość wzajemnych powiązań między rzeczami staje się wprost proporcjonalna do wysiłku włożonego w ich rozróżnienie. Ostatnimi czasy nauka zdaje się odchodzić od czysto analitycznego punktu widzenia i zaczyna traktować rzeczy i zdarzenia, które są przedmiotem jej badań jako właściwości swoistego "pola", w którym się ujawniają. Jest to po prostu teoretyczne opisanie stanu rzeczy, który jest bezpośrednio odczuwany we wschodnim mistycyzmie. Okazuje się więc, że istnieje solidna podstawa do porozumienia między zachodnią i wschodnią umysłowością, porozumienia, które mogłoby się okazać bardzo owocne.

Praktyczną trudność może sprawiać fakt, że taoizm i zen wyrastają z tradycji dalekiego wschodu, którego kultura jest obca zachodniej umysłowości. Wschodni nauczyciele są bardzo wymagający wobec swych uczniów a ezoteryczny i arystokratyczny charakter przekazywanych nauk wymaga żelaznej dyscypliny. Wyłączając okazjonalne wskazówki, rola nauczyciela sprowadza się do akceptacji, bądź nie, osiągnięć ucznia. Jakże odmienny jest zachodni sposób nauczania, zgodnie z którym nauczyciel winien uczynić wszystko, by rzetelnie informować ucznia i asystować w procesie zdobywania przez niego wiedzy, tak by maksymalnie ułatwić ów proces. Jest więc ten drugi sposób, jak utrzymują puryści, wulgaryzowaniem dyscypliny? Wydaje się, że zależy to od przedmiotu nauczania. Jeśli wszyscy uczą się matematyki na poziomie dostatecznym by rozwiązywać równania kwadratowe, to jest to niewiele w porównaniu z, na przykład, znajomością teorii liczb. Lecz transformacja świadomości, którą zajmują się taoizm i zen, jest raczej korygowaniem wad w postrzeganiu świata, czymś w rodzaju leczenia choroby. Nie jest to proces zachłannego przyswajania sobie coraz większej ilości faktów i nabywania nowych umiejętności lecz polega na czymś dokładnie odwrotnym, na pozbywaniu się złych nawyków i opinii. Jak powiedział Lao-Tsy: "Uczeń każdego dnia zyskuje, taoista traci.".

Praktyka taoizmu i zen jest zatem przedsięwzięciem, w którym człowiek zachodu napotyka wiele barier wzniesionych w celu zniechęcenia swej czczej ciekawości i zmuszenia do porzucenia swego punktu widzenia przez nakłanianie go, by systematycznie i konsekwentnie działał w oparciu o całkowicie fałszywe przesłanki, aż do reductio ad absurdum. Jeśli o mnie chodzi, to w moich studiach nad mistycyzmem skoncentrowałem się na rozpoznaniu procesów psychicznych, będących źródłem zmian postrzegania, dzięki którym odnajdujemy się w pierwotnej jedności z wszechświatem. W pewnej mierze osiągnąłem sukces w przybliżeniu tego rodzaju doświadczenia zachodniej umysłowości. Zostałem oto jednocześnie obdarowany i zakłopotany przez współczesną naukę, która w szokująco wręcz łatwy sposób pchnęła tę jednoczącą wizję w ramiona tych, którzy dotychczas próżno jej szukali stosując tradycyjne metody.

Szczególnym osiągnięciem zachodniej nauki stał się fakt, że znalazła ona prostsze i bardziej racjonalne środki by osiągnąć to co dotychczas zdobywano niepewnie i z mozołem. Jej odkrycia były co prawda częstokroć przypadkowe, lecz przeprowadzana w jej ramach praca nad nimi była systematyczna i owocna. W medycynie, na przykład, nauka wyizolowała z szamańskiego wywaru powstałego na bazie jaszczurek, sproszkowanych kości, zakrzepłej krwi i tym podobnych ingrediencji pewien lek. Ten oczyszczony lek z pewnością spełniał swe zdanie lepiej niż ów wywar ale - nie dawał wiecznego zdrowia. To zadaniem pacjenta było porzucić złe nawyki, które czyniły go podatnym na chorobę.

Czy jest więc możliwe by zachodnia nauka dostarczyła środek, który pozwoliłby ludzkiemu organizmowi na wyswobodzenie się z pęt chronicznego samozaprzeczenia? Działanie tego środka mogłoby by być wzmacniane przez odpowiednią metodykę - psychoterapię, "duchową" dyscyplinę i zmianę starych wzorców zachowań - lecz wydaje się, że przynajmniej na początku chora osoba potrzebowałaby swoistej inicjacji, która pomogłaby jej wstąpić na tę szczególną ścieżkę zdrowia. Pytanie to nie jest pozbawione sensu jeśli przyjmiemy za prawdę, a wszystko wskazuje, że tak jest w istocie, że źródłem naszych dolegliwości jest nie umysł, a dysfunkcja naszego organizmu, układu nerwowego i mózgu. W skrócie: czy istnieje środek, który czasowo dawałby nam poczucie jedności z wszechświatem, jedności, którą biolodzy opisują czysto teoretycznie? Jeśli tak, doświadczenie to mogłoby dostarczyć informacji i wskazówek jak owo poczucie więzi pielęgnować by nie znikła, byłoby nicią Ariadny, dzięki której moglibyśmy wydostać się wreszcie z labiryntu dezorientacji, w którym każdy z nas zgubiony jest od dzieciństwa.

Ostatnie badania sugerują, że istnieją co najmniej trzy takie leki, choć żaden z nich nie jest niezawodnym "specyfikiem". Działają one na część ludzi, a efekt tego oddziaływania w dużym stopniu zależy od kontekstu społecznego i psychologicznego w jakim zostały podane. Okazjonalnie efekt ten może okazać się szkodliwy, lecz tego rodzaju ryzyko nie powstrzymuje nas przecież od używania penicyliny - leku o wiele bardziej niebezpiecznego. Mowa tu oczywiście o meskalinie (aktywnym składniku kaktusa peyote), kwasie lizergowym (alkaloidzie otrzymywanym na bazie sporyszu) i psylocybinie (pochodzącej z grzybów Psilocibe mexicana).

Pejotl od dawien dawna używany był przez Indian zamieszkujących południowo - zachodnią część Ameryki i Meksyk w celu komunii z boskim światem a współcześnie spożywanie wysuszonych segmentów tej rośliny jest głównym sakramentem wśród wiernych skupionych w Amerykańskim Kościele Narodowym - powszechnie szanowanej chrześcijańskiej organizacji. Efekty jego oddziaływania po raz pierwszy opisali pod koniec XIX wieku Neir Mitchell i Havelock Ellis a kilka lat później zidentyfikowany został aktywny składnik pejotlu - meskalina, związek chemiczny z grupy amin, wyjątkowo łatwy do zsyntetyzowania.

Kwas lizergowy odkryty został w 1938 roku przez szwajcarskiego farmakologa A. Hoffmanna podczas badań nad własnościami sporyszu. Czysto przypadkowo wchłonął on małą dawkę tego środka podczas dokonywania zmian w jego molekularnej strukturze i doświadczył osobliwych stanów psychicznych. Dalsze badania potwierdziły, że oto odnaleziony został, najsilniejszy z dotychczas znanych, środek powodujący odmienne stany świadomości - LSD, którego tak znikoma dawka jak 20 mikrogramów, to jest 1/700 000 000 średniej wagi ludzkiego ciała wystarczy by wywołać efekty charakterystyczne dla substancji psychodelicznych.

Psylocybina jest składnikiem innej świętej rośliny Indian meksykańskich - grzyba zwanego przez nich teonanacatl - "ciało Boga". Podążając śladami Roberta Weitlanera, który odkrył w 1936 roku, że kult "świętych grzybów" jest wciąż rozpowszechniony w Oaxaca, pewna liczba mikologów rozpoczęła gruntowne badania w tym regionie. Odkryto trzy rodzaje tych roślin. Obok Psilocibe mexicana w użyciu są również Psilocibe aztecorum heim i Psilocibe wassoni, nazwane tak na cześć badaczy Rogera Heima oraz Gordona i Valentiny Wassoni, którzy brali udział w indiańskich ceremoniach.

Pomimo znacznego zaangażowania w badania i wielu spekulacji, nadal mało wiadomo, jak te związki chemiczne działają na system nerwowy. Subiektywne odczucia są raczej podobne w przypadku wszystkich trzech środków, jednak LSD-25 nie wywołuje tak charakterystycznych dla meskaliny i psylocybiny odruchów wymiotnych, zapewne dlatego, że podawane jest w tak małych dawkach. Wszystkie naukowe opracowania, jakie czytałem na ten temat, podzielają niejasną opinię, że środki te zawieszają procesy selekcji w systemie nerwowym, by uczynić mózg bardziej wrażliwym na bodźce. Nasza ignorancja co do tych procesów jest oczywiście wynikiem niedostatecznej znajomości budowy i działania mózgu. Implikuje to ostrożność w obchodzeniu się z tymi substancjami, jak dotąd jednak nie zanotowano, pod warunkiem stosowania normalnych dawek, wypadku fizjologicznego uszkodzenia.

W najszerszym tego słowa znaczeniu są to narkotyki, trzeba jednak jasno uzmysłowić sobie, że nie powodują fizycznego uzależnienia oraz nie otępiają zmysłów tak jak czyni to alkohol, czy środki uspokajające. Oficjalnie sklasyfikowane są jako halucynogeny - choć niezręczne jest to określenie, skoro nie wywołują omamów wzrokowych i słuchowych, które wziąć by można za rzeczywiste. Mimo, że powodują pojawienie się szczególnego rodzaju "halucynacyjnych" wzorów po zamknięciu oczu, to głównym efektem ich zażycia jest nadnaturalne wyostrzenie zmysłów, to wszystko. Czas działania standardowej dawki to pięć do ośmiu godzin, podczas których zażywający doznaje tak poruszających i pełnych znaczenia doświadczeń, że aby je potem "strawić" i powtórzyć eksperyment, potrzebuje nierzadko kilku miesięcy.

Większość wykształconych ludzi uważa, że pomysł osiągnięcia głębokiego psychologicznego, bądź filozoficznego wglądu przy pomocy dragów jest zbyt prosty, zbyt sztuczny, czy wreszcie zbyt banalny, by mógł być serio brany pod uwagę. Pogląd, że mądrość można "włączyć" tak jak włącza się w pokoju światło, wydaje się być dla nich obrazą ludzkiej godności i degraduje nas do roli chemicznych automatów. Przywołują oni obraz wspaniałego nowego świata, w którym egzystuje klasa sztucznie wyhodowanych buddów, ludzi którzy zostali "ustawieni" i poddani praniu mózgów - ludzi, którzy stracili człowieczeństwo i kontakt z rzeczywistością. Jest to fantazja, jakkolwiek ponura, to nie mająca żadnego związku z faktami i doświadczeniem. Jest to ten sam zabobonny lęk, który każe to co nieznane identyfikować z nienaturalnym - niektórzy ludzie postrzegają w ten sposób Żydów, dlatego, że są obrzezani, czy Murzynów z powodu odmienności rysów ich twarzy i koloru skóry.

Pomimo szeroko pojętych uprzedzeń wobec samych dragów jako takich oraz pretensji zgłaszanych przez różne religie do wyłączności na mistyczne wglądy, ja sam nie znalazłem szczególnych różnic między doświadczeniami wywołanymi, w sprzyjających warunkach, przez środki psychodeliczne, a stanami "kosmicznej świadomości", o których mówią R. M. Bucke, William James, Evelyn Underhill, Raynor Johnson i inni badacze mistycyzmu. Pisząc "sprzyjające warunki" mam na myśli otoczenie stosowne do tego celu pod względem społecznym, jak i fizycznym; ideałem wydaje się sanatorium nadzorowane przez religijnie zorientowanych psychiatrów bądź psychologów. Powinna w nim panować raczej domowa niż szpitalna atmosfera, a zachowanie personelu winne być pełne wsparcia i sympatii dla badanych. W niepewnych, dziwacznych, bądź nieprzyjaznych warunkach doświadczenie psychodeliczne łatwo zdegeneruje się przybierając postać paranoi. Dobrze jest wygospodarować na eksperyment dwa wolne dni - jeden na sam trip trwający sześć, osiem godzin, drugi na wstępną ocenę przeżytych doświadczeń i uspokojenie umysłu.

Jasne jest, że użycie takich potężnych środków to nie to samo, co zapalenie papierosa, czy wysączenie drinka. Traktować je trzeba raczej jako sakrament, choć nie bez tej szczególnej radości, której próżno by szukać w naszych obecnych religijnych rytuałach. Konieczna jest obecność wykwalifikowanego przewodnika, który przejął by rolę mediatora między psychodelicznym doświadczeniem, a społecznie zdefiniowaną "rzeczywistością". Najlepiej gdyby ten "wykwalifikowany przewodnik" był psychiatrą lub psychologiem klinicznym, który sam doświadczył stanu rozszerzonej świadomości, gdyż widziałem w akcji wielu o odpowiednich kwalifikacjach, których wiedza na temat psychodelików była jednak czysto teoretyczna i ich strach w obliczu niezwykłych stanów świadomości u podopiecznych udzielał się tym ostatnim z oczywistą szkodą dla doświadczenia. Najbardziej podstawową umiejętnością jaką winien posiadać przewodnik jest zdolność współodczuwania - musi on umieć "załapać" wszelkie subtelności związane ze stanem wyostrzonej wrażliwości zmysłów swego podopiecznego.

Dragi, o których mowa nie są afrodyzjakami i gdy zażywane są wspólnie w małej grupie atmosfera w niczym nie przypomina pijackiej burdy, czy, z drugiej strony, odrętwienia panującego w palarniach opium. Członkowie grupy są otwarci na siebie i nastawieni wyjątkowo przyjaźnie, a w mistycznej fazie tripu wszyscy jasno doświadczają czegoś na kształt jedności, czy "współistnienia". W istocie stosunki między ludźmi mogą ucieleśniać to co jest celem religii, rzadko jednak przez nią osiąganym, podczas ceremonii komunii - żywe i głębokie wzajemne zrozumienie, przebaczenie i miłość. Nie jest to oczywiście uczucie trwałe, niemniej jednak dające poczucie wspólnoty, jaka powstaje wyłącznie w trakcie religijnych zgromadzeń. Doświadczenie to niemal dokładnie koresponduje z teologiczną koncepcją sakramentu, bądź stanu łaski - nieoczekiwanego daru duchowych mocy. Katoliccy teologowie określają to jako "nadzwyczajną" łaskę, która, często w wyniku mistycznego wglądu, spontanicznie spływa na wiernych w czasie długotrwałej modlitwy. Wydaje się, że pogląd jakoby te poruszające doświadczenia uzyskane za pomocą psychodelików były sztuczne, bądź symulowane w odróżnieniu od tych powstałych w ramach religijnej dyscypliny jest niczym innym jak, nomen omen, pobożnym życzeniem. Powszechne domaganie się prawa na wyłączność i podkreślanie swej oryginalności jest cechą instytucji w ogóle, w równym stopniu religijnych, jak i handlowych, w tych pierwszych ponadto idzie w parze z purytańskim poczuciem winy z radowania się tym, co nie zostało okupione pierwej cierpieniem.

Kiedy pisałem tę książkę zdawałem sobie sprawę, że LSD może wywołać publiczny skandal, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie miał miejsce precedens prohibicji i gdzie panuje niezwykle rygorystyczne prawo zabraniające używania marihuany - prawo przeforsowane na podstawie wyników naukowych badań dowodzących rzekomej szkodliwości tej rośliny i podstępnie przemycone do ustawodawstw innych krajów. Było to dziewięć lat temu (1961) i przez ten czas to czego się obawiałem stało się faktem. Zadaję sobie pytanie, czy dobrze zrobiłem pisząc tę książkę, czy nie dokonałem profanacji wielkiej tajemnicy, rzucając oto perły przed wieprze. Przekonałem się jednak, że Huxley i inni uchylili rąbka tej tajemnicy już wcześniej i zadaniem moim jest zachęcić do pozytywnego, uczciwego, pozbawionego uprzedzeń i inteligentnego spojrzenia na to, co wiadomo dziś na temat psychodelików.

Niestety. Tysiące młodych ludzi karmionych przez ogólnie uznane religie niczym więcej jak słowami, napomnieniami czy nieefektywnymi (zazwyczaj) rytuałami, zwróciło się natychmiast ku LSD i innym psychodelikom poszukując klucza do prawdziwego religijnego doświadczenia. Jak można było przypuszczać nie obyło się bez ofiar. Kilku potencjalnych psychotyków zostało zepchniętych w przepaść szaleństwa, powodem zazwyczaj było zażycie LSD bez żadnego dozoru i w zbyt dużej dawce, lub w jałowej i groźnej atmosferze szpitala, podczas badań prowadzonych przez psychiatrów, wyobrażających sobie, że szukają objawów sztucznie wywołanej schizofrenii. Ponieważ większość nowych wieści, to złe wieści, wypadki te spotkały się z głośnym oddźwiękiem w prasie, która jednocześnie skrzętnie pomijała doniesienia głoszące o wspaniałych i pamiętnych doświadczeniach w rodzaju tych, które opisuję w dalszej części książki. Rozwód jest nowiną, ślub niestety nie. Pojawiały się nawet niewątpliwie zmyślone historie, jak na przykład ta, opisująca oślepnięcie młodych ludzi, którzy po wzięciu LSD zbyt długo patrzyli na słońce. Psychiatrzy podnieśli alarm, mówiąc o jakichś "uszkodzeniach mózgu", nie mając na to żadnych dowodów, choć później okazało się, że LSD nie jest gorsze pod tym względem od aspiryny, czy kawy.

Z uwagi na ogólną histerię Sandoz Company, właściciel patentu na LSD, wycofał je z rynku. W tym samym mniej więcej czasie rząd Stanów Zjednoczonych, który nie wyciągnął żadnych wniosków z katastrofalnych skutków prohibicji, po prostu zakazał używania LSD (wyjąwszy kilka projektów naukowych wykonywanych z ramienia Państwowego Instytutu Zdrowia Psychicznego i armii) i kontrolę nad nim oddał w ręce policji.

Istniejące obecnie prawo przeciw LSD jest w praktyce nie do wyegzekwowania, ponieważ jest to substancja bezbarwna i bez smaku, łatwa do ukrycia w znacznej ilości na niewielkiej przestrzeni, ponadto przechowywana może być niemal we wszystkim, co nadaje się do jedzenia i picia, można ją rozpuścić w alkoholu równie dobrze, jak nasączyć nią bibułki. Tak więc, gdy godny zaufania towar z laboratorium Sandoza został wycofany ze sprzedaży, na czarnym rynku pojawiły się duże ilości LSD syntetyzowane przez chemików-amatorów - LSD o kiepskiej jakości i mocy, często z takimi dodatkami jak metedryna, belladona czy heroina. W konsekwencji ilość wypadków psychozy wyraźnie się zwiększyła, sprzyjało temu nieustanne zagrożenie ze strony policji i brak u zażywających umiejętności stworzenia warunków do przeżycia dobrego tripu, stali się przez to oni łatwymi ofiarami krańcowej paranoi. Równocześnie jednak część spośród owych amatorów, głównie świeżo upieczeni absolwenci uczelni, zajęła się produkcją względnie dobrego LSD z myślą o "podłączeniu" jak największej ilości ludzi. W ostatecznym rozrachunku przeważały więc doświadczenia pozytywne i chociaż używanie LSD rozpowszechnione było głównie wśród hippisów i studentów, to na przeżycie tripu decydowali się również bardziej dojrzali przedstawiciele społeczeństwa - doktorzy, prawnicy, duchowni, biznesmeni, profesorowie i trzeźwo myślące gospodynie domowe.

Frontalny atak na LSD i inne psychodeliki spowodował katastrofalne skutki: (1) praktycznie uniemożliwił prowadzenie obiektywnych badań nad środkami psychodelicznymi; (2) stworzył czarny rynek dyktujący wysokie ceny; (3) obarczył policję obowiązkami, których nie była w stanie wypełnić; (4) spowodował niezdrowe zainteresowanie zakazanym owocem; (5) sparaliżował system sądownictwa i wepchnął tysiące ludzi nie posiadających kryminalnych skłonności do przepełnionych więzień skazując ich na kontakt z prawdziwymi przestępcami; (6) uczynił zażywających psychodeliki bardziej niż kiedykolwiek podatnymi na popadnięcie w paranoję.

Jakie więc zagrożenie stanowi w istocie LSD? Przede wszystkim jest w stanie wywołać krótkotrwałą bądź dłuższą psychozę u osobników szczególnie podatnych, pomimo przeprowadzanych testów psychologicznych i neurologicznych nie jest możliwe ustalenie potencjalnych psychotyków ze stuprocentową pewnością. Każdy kto decyduje się na trip winien liczyć się z ryzykiem popadnięcia, przynajmniej chwilowo, w szaleństwo. Ryzyko to jest prawdopodobnie większe niż te, które podejmujemy udając się gdzieś samolotem, znacznie jednak mniejsze niż gdybyśmy mieli podróżować samochodem. W każdym gospodarstwie domowym można znaleźć rzeczy, które stanowią potencjalne zagrożenie: urządzenia elektryczne, zapałki, gaz, kuchenne noże, środki czyszczące, amoniak, aerozole, alkohol, śliskie wanny, strzelby, kosiarki, szklane drzwi i baseny. Żadne prawo nie zabrania sprzedaży i posiadania tych rzeczy, żadne również nie karze za uprawianie Amanita pantherina (niewinnie wyglądającego i jednocześnie najbardziej trującego grzyba), deadly nightshade, laburnum, morning-glory, wood rose, Scotch broom i wielu innych trujących lub psychoaktywnych roślin.

Jednym z najrozsądniejszych dogmatów żydowskiej i (przynajmniej teoretycznie) chrześcijańskiej teologii jest fakt nieprzypisywania zła substancji, czy stworzeniu jako takim. Zło pojawia się w niewłaściwym postępowaniu - gdy popełnia się morderstwo przy pomocy noża, dokonuje podpalenia używając zapałek, czy potrąca pieszego prowadząc pod wpływem alkoholu. (Trzeba zauważyć, że przygnębiony, niespokojny bądź zdenerwowany kierowca również stanowi zagrożenie gdyż jego uwaga nie jest skupiona na tym co dzieje się na drodze). Wydaje mi się zdrową prawną zasadą, by ludzie karani byli tylko za jasno określone czyny zagrażające życiu, zdrowiu, czy własności. Prawo, które zabrania sprzedaży, nabywania bądź posiadania jakichkolwiek rzeczy (poza karabinami maszynowymi i bombami), które mogą być użyte w niewłaściwym celu, stwarza okazję do wykorzystywania policji w walce politycznej, bądź do nękania niewygodnych jednostek. (Jakże łatwo zasadzić nieco marihuany na kłopotliwym rywalu!). Wszystkie te skierowane przeciw zbytkowi prawa (regulacja obyczajowa i kreowanie przestępstw bez ofiar) są próbami, by osobistą wolność uczynić wartością trwałą, a ludzi cieszących się nią uchronić przed niebezpieczeństwem jej utraty, pozbawiając w ten sposób jednostkę odpowiedzialności za własne życie i uniemożliwiając jej podjęcie skalkulowanego ryzyka na polu polityki, społecznictwa, sportu, nauki i techniki w celu realizacji zadań, które jej zdaniem są tego warte.

Śmiali i twórczy ludzie zawsze skłonni byli i zazwyczaj zdobywali się na to by podjąć najpoważniejsze ryzyko, odkrywając tajemnice zewnętrznego świata i kreując w ten sposób postęp nauki i techniki. Teraz wielu młodych ludzi odnosi wrażenie, że nadszedł czas by zacząć odkrywać wewnętrzny świat i co za tym idzie gotowi są stawić czoła największemu, bo nieznanemu, niebezpieczeństwu. Jesteśmy im winni zachętę i wsparcie, tak by mogli skorzystać z naszej opieki i mądrości. Czemu mielibyśmy pozwalać na czysto fizyczne tour de force wchodzenia na Everest (przy użyciu tlenu) i jednocześnie wzbraniać przeżycia duchowej przygody wstępowania na Górę Sumeru, Górę Synaj czy Górę Analogii (przy użyciu psychodelików)?

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że oficjalny strach przed psychodelikami bierze się z identyfikacji ich z takimi uzależniającymi truciznami jak heroina, amfetamina czy barbiturany. Ale picie kawy czy whisky też jest "zażywaniem narkotyków" i nie jest zakazane, nawet jeśli efekty mogą okazać się szkodliwe i twórczo wątpliwe. W istocie psychodeliki budzą strach z tych samych powodów z jakich strach wzbudza mistyczne doświadczenie, ostro krytykowane przez przeciwne mu katolickie, protestanckie i muzułmańskie ortodoksje. Prowadzi ono do zniechęcenia wobec ogólnie uznanych kryteriów sukcesu, prowokuje do naigrywania się z pompatyczności i pretensjonalności i, co gorsza, skłania do wątpienia w dogmat Kościoła-i-Państwa, który można by określić jako pogląd głoszący, że wszyscy jesteśmy sierotami zaadaptowanymi przez Boga, lub małymi, nieważnymi mikrobami w mechanicznym i bezrozumnym wszechświecie. Żaden autorytarny rząd, kościelny czy świecki, nie może tolerować faktu, że każdy z nas jest Bogiem w przebraniu i że nasza prawdziwie najskrytsza, najjawniejsza i najwyższa jaźń jest nieśmiertelna. Dlatego właśnie Jezus musiał umrzeć.

Tak więc możliwość, że w wyniku zażycia pigułki czy zjedzenia rośliny zwróci się, choćby chwilowo, uwagę na ten fakt, sprawia, że mistyczne doświadczenie traktowane jest jako zagrożenie, gdyż bardzo łatwo mogłoby spowodować wyzwolenie się milionów ludzi spod kontroli "autorytetów". Zjawisko to zaobserwować można już teraz w USA, gdzie prawdziwe niebezpieczeństwo niesione przez psychodeliki jest natury politycznej, nie neurologicznej - oto "podłączeni" ludzie nie są już zainteresowani uczestnictwem w grze na dotychczasowych zasadach. Patrząc na ludzi, którzy odnieśli sukces, widzą kompletnie nudne życie.

W Epilogu postaram się dowieść, że doświadczenie psychodeliczne wobec prawdziwego mistycznego wglądu jest jedynie przelotnym spojrzeniem, które można uczynić dojrzalszym i głębszym stosując rozmaite techniki medytacyjne, nie wymagające stosowania psychodelików. Gdy odbierzesz wiadomość, odłóż słuchawkę. Środek psychodeliczny to tylko instrument jak mikroskop, teleskop czy telefon. Biolog nie spędza całego życia z okiem utkwionym w okular mikroskopu: odkłada go, by pracować nad tym co zobaczył.

Trzeba jasno powiedzieć, że mistyczny wgląd zawarty jest w środku psychodelicznym nie bardziej niż wiedza biologiczna w mikroskopie. Nie ma w istocie różnicy między wyostrzaniem percepcji przy pomocy instrumentów zewnętrznych takich jak mikroskop, i wewnętrznych, jak jeden z trzech wymienianych środków. Jeśli stosowanie ich uwłacza godności umysłu to spoglądanie w mikroskop uwłacza godności oka, a rozmawianie przez telefon - ucha. Ściślej mówiąc, środki psychodeliczne nie obdarzają mądrością, nie w większym stopniu niż mikroskop obdarza wiedzą. Dostarczają one surowca na mądrość i są pomocne w takim stopniu, w jakim jednostka jest w stanie to, co przy ich pomocy odkryła, zintegrować w kompletny wzór zachowań i system wiedzy. Traktowane jako ucieczka w wyizolowaną, pozbawioną odniesień ekstazę przedstawiają tę samą wartość, co wypoczynek czy dobra zabawa. Lecz jest to tak, jakby używać potężnego komputera do gry w kółko i krzyżyk, w ten sposób godziny rozszerzonej świadomości są bezpowrotnie marnotrawione jeśli nie wypełnia ich trwała refleksja, czy medytacja na dowolny, uznany za wart tego, temat.

Nasuwającą mi się literacką analogią owego refleksyjnego używania tych środków jest gra szklanych paciorków opisana przez Hermana Hessego w książce Gra Szklanych Paciorków - Magister Ludi. Akcja powieści Hessego rozgrywa się w przyszłości, w czasach gdy klasa uczonych mistyków odkrywa ideograficzny język, który pozwala powiązać wszystkie gałęzie nauki i sztuki, filozofii i religii. Gra polega na operowaniu związkami między elementami należącymi do tych różnych dziedzin, podobnie jak muzyk operuje harmonią i kontrapunktem. Z takich elementów jak konstrukcja chińskiej pagody, sonata Scarlattiego, topologiczna formuła i wers z Upaniszad, gracz stworzyć winien wspólny temat i znaleźć jego zastosowanie w przeróżnych dziedzinach. Nie ma dwóch takich samych gier, nie tylko z powodu różnorodności biorących w nich udział elementów, lecz także wobec braku woli narzucania światu statycznego, raz określonego porządku. Ten uniwersalny język ułatwia rozpoznawanie wszelkiego rodzaju powiązań, lecz nie utrwala ich i jest oparty na "muzycznej" koncepcji świata, w którym porządek jest dynamiczny i zmienia się w podobny sposób, jak następują po sobie dźwięki w fudze.

Podobnie postępowałem badając działanie LSD i psylocybiny. Zazwyczaj rozpoczynałem pewnym tematem jak konflikt przeciwieństw, przemiana (np. trawienie przez organizm pożywienia), walka o byt, związek między abstrakcją i konkretem, lub Erosem i Logosem, a następnie pozwalałem mej rozszerzonej świadomości na wyrażanie tych tematów w postaci pewnych dzieł sztuki, czy utworów muzycznych, takich naturalnych obiektów jak paproć, kwiat lub muszla, religijnych lub mitycznych archetypów (mogła to być ceremonia mszy), a nawet w postaci osobistych relacji z osobami, które przebywały akurat w pobliżu. Innym razem koncentrowałem się na jednym ze zmysłów i próbowałem niejako zwrócić się przy jego pomocy ku niemu samemu, zobaczyć proces widzenia i zrozumieć rozumienie, poruszając w ten sposób problem swojej tożsamości.

Z refleksji tych wyłoniły się intuicyjne wglądy o zdumiewającej przenikliwości, którym, ponieważ zapamiętanie ich po ustaniu działania środka nie nastręcza trudności (szczególnie jeśli są na bieżąco notowane i nagrywane), można poświęcić dni i tygodnie rozważań natury logicznej, estetycznej, filozoficznej, czy naukowej, czyli poddać krytycznemu osądowi. Jak można oczekiwać, część z nich udowodniła swą przydatność, inne nie. To jest tak, jak z weną twórczą u artystów i wynalazców, część jej podszeptów nie jest tak przydatna i prawdziwa, jak to się wydaje w chwili iluminacji. Środki psychodeliczne wydają się dawać olbrzymi impuls twórczej intuicji i z tego powodu mają większą wartość na polu badawczym niż dla psychoterapii "dostrajającej" w zwykłym sensie zaburzoną osobowość do zastanej rzeczywistości. Najlepszymi miejscami dla środków psychodelicznych są nie szpitale psychiatryczne, lecz pracownie i laboratoria badawcze czy instytuty naukowe.

Nie jest to próba stworzenia naukowego raportu na temat działania tych chemikaliów ze zwyczajowo podawanymi, dokładną dawką leku, czasem i miejscem jego zażycia, fizycznymi symptomami i temu podobnymi informacjami. Dokumentów takich powstało już tysiące i mając na względzie mocno ograniczoną, jak na razie, wiedzę na temat budowy mózgu, mają one nikłą wartość poznawczą. Równie dobrze można w celu odczytania książki poddać ją działaniu jakiegoś rozpuszczalnika i wpompować do laboratoryjnej wirówki. Zadaniem jakie sobie postawiłem jest raczej zdanie relacji, impresji z nowoodkrytego świata świadomości, który ujawniają środki psychodeliczne. Nie wierzę, że świat ten jest halucynacją, nie wierzę również w to, że jest on czystym objawieniem prawdy. Jest to być może sposób, w jaki rzeczy objawiają się umysłowi, gdy pewne procesy kontroli ulegają w mózgu zawieszeniu, lecz jest to świat pod pewnymi względami nieznany, często skłaniający ku mylnym interpretacjom. Nasze pierwsze wrażenie może być równie dalekie od prawdy, jak te odczuwane przez wędrowca w obcym kraju, czy astronoma pierwszy raz oglądającego odległą galaktykę.

Swoje sprawozdanie skonstruowałem tak, aby relacja zamknęła się w ramach jednego dnia i miejsca, lecz w rzeczywistości jest to zestawienie kilku tripów. Za wyjątkiem przypadków, gdy opisuje wizje pojawiające się przed zamkniętymi oczami, co zawsze jest zaznaczone, żadne z opisywanych doświadczeń nie jest halucynacją. Są to po prostu zmienione sposoby widzenia, interpretacji i reakcji na aktualnie pojawiające się osoby i zdarzenia w świecie "powszechnej rzeczywistości", którym jest wolno stojący dom na zachodnim wybrzeżu Ameryki, z ogrodem, sadem i stajniami, otoczony górami - standard, nie wyłączając półciężarówki z przyczepą załadowaną rupieciami. Środki zmieniające świadomość popularnie łączone są z erupcją dziwacznych i fantastycznych wizji, lecz obrazy tego rodzaju pojawiały się wtedy tylko, gdy zamykałem oczy. Poza tym świat staje się pełen wdzięku, kolorytu, znaczenia i czasami humoru, na opisanie których nie sposób się zdobyć używając słów z naszego istniejącego słownika. Szybkość, z jaką napływają myśli i asocjacje wzrasta zadziwiająco, tak że trudno jest słowom dotrzymać kroku lawinie myśli przetaczającej się przez umysł. Ustępy, które czytelnik może odebrać jako filozoficzne refleksje są w rzeczywistości zapisem tego, co odbierałem jako ciągle aktualizującą się namacalną rzeczywistość. Również obrazy pojawiające się przed zamkniętymi oczami nie są tylko wymysłem pobudzonej wyobraźni lecz raczej wzorami i scenami tak wyrazistymi i autonomicznymi, że wydają się mieć fizykalne podłoże. Nie poświęciłem im jednak większej uwagi a przedmiotem swego zainteresowania uczyniłem głównie zmiany w postrzeganiu zewnętrznego świata i przyspieszony napływ skojarzeń i na tym właśnie skupiłem się pisząc tę książkę.

Radosna kosmologia

PRZEDE wszystkim inaczej zaczyna płynąć czas. Podług biologicznego, a nie wskazywanego przez zegary rytmu. Nie ma pośpiechu. Nasze poczucie czasu jest nieustannie subiektywizowane i zależy od jakości naszej uwagi, czas płynie inaczej gdy jesteśmy czymś zainteresowani i inaczej gdy się nudzimy, inaczej również odczuwamy jego upływ, gdy wykonujemy rutynowe czynności, jak wtedy gdy mamy do wykonania coś konkretnego i nie cierpiącego zwłoki. Obecność sama w sobie okazuje się być wystarczająca, lecz nie jest statyczna. Przypomina taniec - nie sięga w przyszłość, ku określonym celom, lecz jest celem samym w sobie. Przychodzi i jednocześnie odchodzi, jest nasieniem i kwiatem. Istnieje zatem sposobność by odczuć każdy, najmniejszy nawet detal składający się na ruch, który objawia się teraz z nieskończoną wyrazistością. Normalnie nie w większym stopniu zauważamy pewne rzeczy, co przeoczamy je. Oczy widzą pewne typy i klasy obiektów - kwiat, liść, skałę, ptaka, ogień - i są to raczej mentalne obrazy rzeczy niż rzeczy same w sobie, surowe kontury wypełnione jakąś barwą, zawsze nieco mgliste, niewyraźne i nieciekawe. Lecz teraz w pełnym świetle ujawnia swą odwieczną strukturę rozwijający się pąk. Jest czas by ją dostrzec, jest czas na rozwinięcie w świadomości zawiłej gmatwaniny żyłek i naczyń włoskowatych, czas by zgłębić zieloność pąka, która nie jest przecież zielonym kolorem lecz całym spektrum barw - purpurą, złotem, skąpanym w słońcu turkusem oceanu, intensywnym blaskiem szmaragdu. Nie sposób ustalić gdzie kończy się kształt i zaczyna kolor. Pąk otwiera się uwalniając młode listki, które natychmiast rozsypują się w wachlarz i lekko wyginają w geście niewątpliwie towarzyskim, jakby mówiły "tak!". I w jakiś sposób jest ten gest zupełnie adekwatny, wręcz szokująco oczywisty. Jego znaczenie jest jasne w ten sam sposób jak zrozumiałe są kolor i faktura liścia rozświetlonego nie przez światło padające z zewnątrz lecz w nim zamieszkujące. Nie ulega wątpliwości, że światło jest tym, co akurat wydobywa z mroku, istnieje dla niego nierozerwalna trójca słońca, obiektu i oka, a chemiczna struktura liścia jest jego kolorem, jego światłem.

Jednocześnie jednak kolor i światło są darem oka dla liścia i słońca. Przezroczysta gałka oczna odkrywa to, co na zewnątrz jako świetlną przestrzeń, pozwala kwantom energii działać na galaretowate włókna znajdujące się w głowie. Ogarnęło mnie uczucie, że świat znajduje się jednocześnie w mej głowie i poza nią, i oba, wewnętrzny i zewnętrzny, zawierają się w sobie na podobieństwo nieskończonej ilości sfer mających wspólny środek. Jestem nadzwyczaj świadom, że wszystko co odczuwam jest tożsame z mym ciałem - światło, kolor, kształt, dźwięk i struktura są kategoriami i właściwościami mózgu zyskującymi status zewnętrznego świata. Nie postrzegam świata, nie staję w jego obliczu; poznaję świat poprzez nieustający proces zmieniający go we mnie, tak że wszystko co mnie otacza, cała przestrzeń, nie jest już dalekie, lecz jest we mnie.

Pierwszym uczuciem jest zmieszanie. Nie jestem pewien kierunku, z którego dobiegają dźwięki. Przestrzeń wydaje się odbijać je echem przypominającym głosy bębnów. Wzgórza wokół rozbrzmiewają turkotem jadącej ciężarówki, dudnienie i kolor-forma wzgórz wydają się tym samym. Chcę podkreślić, że nie jest to dziełem przypadku i w przyszłości będę się wyrażał w podobny sposób Wzgórza poruszają się w swym bezruchu. Znaczą one coś o tyle, o ile ulegają przeobrażeniu w mym mózgu, gdyż mózg jest narzędziem sensu. Porastające je sekwoje przypominają zielony ogień a miedzianozłota barwa spalonych przez słońce traw wzbija się wprost ku niebu. Czas zwalnia i wydaje się, że nastała wieczność, jej posmak przenosi się na wzgórza - połyskujące górskie szczyty, których obraz pojawia się niczym wspomnienie z niewyobrażalnie odległej przeszłości, obce, lecz jednocześnie znajome niczym ma własna dłoń. Zmieniony w świadomość, w elektryczną, wewnętrzną jasność nerwów, świat wydaje się być w nieuchwytny sposób nieistotny - jest obrazem utrwalonym na kolorowej kliszy, brzmieniem napiętej skóry bębna, przytłacza nie swym ciężarem, lecz raczej wibracjami interpretowanymi jako ciężar. Materialność jest wymysłem układu nerwowego, zastanawiam się więc, czy i on sam jest materialny? Z którego miejsca bierzemy swój początek? Czy porządek mózgu tworzy porządek świata, czy jest na odwrót? Oba zdają się być niczym jajko i kura, lub jak awers i rewers tej samej monety.

Fizyczny świat jest wibracją, kwantami energii, lecz wibracją czego? Dla oka jest to kształt i kolor, dla ucha - dźwięk, dla nosa - zapach, dla palców - dotyk, lecz są to różne języki jednej rzeczy, różne rodzaje wrażliwości, różne wymiary świadomości. Pytanie "czego dotyczą te różne formy?" zdaje się być pozbawione sensu. To, co jest światłem dla oka, dla ucha jest dźwiękiem. Mam obraz odczuć zmysłowych oddających nie jedną, wspólną dla nich rzecz, lecz siebie nawzajem, zamkniętych w kręgu współzależności. Poddany uważnej obserwacji, kształt staje się kolorem, ten z kolei wibracją przechodzącą w dźwięk stający się zapachem, potem smakiem, następnie dotykiem i znowu kształtem. (Dla przykładu widać wyraźnie, że kształtem liścia jest jego kolor. Liść nie posiada ograniczającego go konturu; konturem jest granica oddzielająca jedną barwną powierzchnię od innej). Widzę wszystkie te rodzaje wrażliwości jak tańczą w kręgu, zmieniając jeden sposób gestykulacji na inny. Gestykulacje te płyną w wielowymiarowej przestrzeni, wymiary te mógłbym opisać jako kolorowe emocjonalne tonacje, światła i dźwięki wywołujące radość lub strach, uniesienie bądź depresję. One również tworzą krąg współzależności, spektrum tak spolaryzowane, że by wyrazić jeden jego aspekt, sięgnąć trzeba po terminy przynależne innemu.

Czasami obraz fizycznego świata bardziej niż taniec gestów przypomina tkaninę. Światło, dźwięk, dotyk, smak i zapach są osnową tworzącą wymiar doznania, będący jednym continuum lub polem. Krzyżujący się z osnową wątek reprezentuje wymiar znaczenia - moralne i estetyczne wartości, osobiste lub indywidualne własności, prawdy logiczne i formy ekspresji - te dwa wymiary przenikają się wzajemnie, tworząc charakterystyczne kształty na podobieństwo zmarszczek na powierzchni wody, którą jest zmysłowe doznanie. Osnowa i wątek wspólnie łopoczą, unoszą się na wietrze, ta swoista tkanina nie jest płaska i statyczna lecz porusza się w wielu kierunkach na podobieństwo płynących i krzyżujących się impulsów wypełniających przestrzeń. Czuję, że świat znajduje się na czymś, niejako w ten sposób jak kolorowa fotografia znajduje się na filmie, łącząc i nadając wyraz skrawkom koloru, z tym, że filmem jest tutaj gęsty deszcz energii. Widzę, że tym czymś jest mój mózg - "ten magiczny warsztat tkacki", jak nazwał go Sherrington. Mózg i świat, osnowa doznania i wątek znaczenia wydają się nierozłącznie przenikać. Mają wspólne granice i nie sposób określić jednego nie biorąc pod uwagę drugiego.

0x01 graphic

Słucham muzyki organowej. Tak jak liście wydawały się gestykulować, tak organy zdają się przemawiać. Nie jest to rejestr vox humana, lecz każdy dźwięk wydaje się wydobywać z przestronnego, wilgotnego ludzkiego gardła. Gdy, używając pedałów, muzyk porusza się powoli w dół skali, dźwięki zdają się rozlewać niczym kałuże. Przy uważniejszym słuchaniu ujawniają swą strukturę - rozchodzące się kręgi wibracji, ząbkowane na podobieństwo grzebieni, już nie wilgotne i gładkie, jak żywe gardło, lecz mechanicznie przerywane. Dźwięk rozpada się na niezliczoną ilość osobnych wibrujących zgrzrzytów. W miarę słuchania przerwy znikają, czy też każdy zgrzrzyt kolejno ulega rozmazaniu. Miękkość i twardość, ciągłość i porowatość, gładkość i szorstkość wydają się zmieniać w siebie lub być różnymi poziomami, na których objawia się jedna rzecz.

Motyw ten powraca na setki różnych sposobów - nierozłączna biegunowość przeciwieństw lub obustronność i wzajemność wszystkiego co zawiera w sobie świadomość. Teoretycznie łatwo jest pojąć, że percepcja opiera się na kontrastach - figury i tła, światła i cienia, wyraźnego i mglistego, mocnego i słabego. Lecz zwyczajna uwaga wydaje się nie mieć dość mocy by uchwycić oba te przeciwieństwa na raz, w jednym momencie. Jesteśmy w stanie postrzegać sensualnie lub konceptualnie, kolejno przerzucając uwagę na te dwa aspekty poznania; wydajemy się nie być zdolni zauważyć kształtu bez względnej nieświadomości tła. Lecz w tym nowym świecie obustronność rzeczy jest całkiem dobrze widoczna na każdym poziomie. Ludzka twarz, na przykład, jest jasna w każdym swym aspekcie - jej ogólny wyraz wraz z pojedynczym włosem i zmarszczką. Twarze zdradzają każdy wiek, te charakterystyczne cechy, które ujawniają wiek podeszły, sugerują też młodość przez implikację; kształt czaszki przywołuje obraz nowonarodzonego niemowlęcia. Asocjacje powstające w mózgu zdają się być symultaniczne, nie objawiają się kolejno, stwarzają obraz życia, które może być przerażające w swej dwuznaczności bądź radosne w swej jedności.

Podjęcie jakiejkolwiek decyzji może być wręcz niemożliwe z powodu paraliżującej świadomości, że nie ma sposobu by osiągnąć dobro pomijając przy tym zło czy też niemożliwe jest działanie pod wpływem godnego zaufania autorytetu bez chęci, u podstaw której leży niedoświadczenie, by to zrobić. Jeśli rozsądek przywodzi na myśl obłęd i utratę wiary to właściwie jestem psychotykiem roszczącym pretensje do bycia zdrowym, przerażonym idiotą, okresowo podejmującym próby, by nad sobą zapanować? Spojrzałem na swoje życie jak na arcydzieło wyrosłe z obłudy - ten zmieszany, bezradny, pożądliwy i odrażająco wrażliwy mały embrion, którego hoduję w swym wnętrzu, uczy się, krok po kroku, jak się przystosować, układać, terroryzować, wyłudzać, schlebiać, blefować w mym imieniu, by brano mnie za osobę kompetentną i godną zaufania. Czy ktokolwiek z nas wie, jak doszło do tego upadku?

0x01 graphic

Słucham księdza śpiewającego psalmy w asyście chóru zakonnic. Jego dojrzały, szkolony głos rozbrzmiewa spokojnym autorytetem Jedynego, Świętego, Katolickiego i Apostolskiego Kościoła, wiarą dającą wieczne zbawienie świętym, a wtórują mu mniszki, wydawałoby się naiwnie, z dziecięco niewinnym oddaniem. Słuchając dalej zauważam, że śpiew księdza wkracza w wyższe rejestry, pęcznieje niczym pompatyczny balon; oto pełna rozmyślnej obłudy muzyka mistrza podstępu, a jej celem jest zastraszenie owych biednych mniszek, klęczących pokornie w swych stallach. Słucham uważniej. Mniszki wcale nie są tak bojaźliwe. Ich pokora jest wystudiowana. Ich poddańczy pokłon równie dobrze mógłby być zamknięciem szponiastej dłoni. Jak mało kto, zakonnice wiedzą, co jest dla nich dobre: jak ugiąć się, by przetrwać.

Lecz ten bez wątpienia cyniczny wgląd jest jedynie stanem przejściowym. Jestem pod wrażeniem biegłości, z jaką ksiądz radzi sobie ze swoją rolą, podziwiam czystą odwagę z jaką prowadzi ów seans władzy, mając świadomość, że jest w nim tylko aktorem. Być może jedyną wiedzą jaka mu jest potrzebna jest znajomość reguł ceremonii. Jeśli w głębi ludzkiego jestestwa nie ma niczego, co by można uznać za prawdę, to szczerość jest zwykłym zuchwalstwem; prawdziwa szczerość objawia się w niczym nie skrępowanym udawaniu.

Lecz udawanie polega na nieszczerości w działaniu. Pozostaje zatem znaleźć prawdziwego wykonawcę. W głosie kapłana słyszałem pierwotny skowyt bestii zamieszkującej dżunglę, lecz został on zniekształcony, zaszyfrowany, poddany rafinacji i wtłoczony w ramy kształtującej się od wieków kultury. Każdy nowy koncept, dodatkowy szlif, był jak gambit w grze, polegającej na uczynieniu skowytu bardziej wyrazistym. Wpierw surowe, otwarte wołanie o zaspokojenie najprostszych potrzeb, tych najbardziej podstawowych, jak głód i potrzeba seksu lub też dźwięki towarzyszące ich zaspokajaniu, tworzą pulsujące echo. Potem pojawia się zaczarowany rytm, zmieniający nastrój od błagalnego po zastraszający. Następnie słowa precyzujące potrzebę, wyrażające prośbę i dobijające targu. Potem już, znacznie później, zaczyna się gra, w której zwycięstwo osiąga się okrężną drogą. Właściwy kobietom fortel, polegający na poddaniu się, by osiągnąć zamierzony cel, najwyższa pochwała porzucenia świata na rzecz ducha, przebiegłość słabości dowodząca jej wyższości nad siłą mięśni - łagodne dziedzictwo ziemi.

Kiedy tak słucham, dostrzegam w tym jednym głosie obecność wielu jednocześnie etapów historii człowieka jak i echa wydarzeń rozgrywających się przed jego pojawieniem. Każdy następny krok w grze jawi się na wzór pierścieni widocznych w ściętym drzewie. Lecz jest to cała hierarchia manewrów, prześcigających się wzajemnie forteli, symbolizujących próby ukrycia treści, które niesie pierwotny skowyt. Niekiedy skowyt ten zmienia się z godowego nawoływania spragnionego zwierzęcia w bezsilny płacz dziecka i słyszę wtedy zwykłą ludzką melodię - jej przepych i ceremonialność, jej ludyczność, jej grozę i jej ufną uroczystość - melodię śpiewaną przez dziecko wzywające swą matkę. I wtedy nachodzi mnie chęć, by żałośnie zapłakać. Żal mi samego siebie. Wracam w tę ciemność, w której byłem niegdyś zagubiony, i która istnieje tak, jak pierwotny skowyt rozbrzmiewa w pieśni duchownego.

Biedny dzieciaku! I zarazem - ty samolubny mały bękarcie! Kiedy tylko próbuję znaleźć prawdziwego wykonawcę, tę siłę sprawczą tkwiącą u podstawy każdej rzeczy, dostrzegam tylko niezgłębioną ambiwalencję. Za maską miłości znajduję wrodzone samolubstwo. W zakłopotanie wprawia mnie czyjeś pytanie: "Czy kochasz mnie naprawdę?", i nie mogę odpowiedzieć twierdząco, nie przecząc jednocześnie, jedyną satysfakcjonującą odpowiedzią staje się: "Tak, kocham cię tak bardzo, że mógłbym cię zjeść! Moja miłość do ciebie jest identyczna z mą miłością własną. Kocham cię z czystego samolubstwa". Nikt nie chce być kochanym z poczucia obowiązku.

Będę więc szczery. "Tak, pożądam cię z czystego samolubstwa i kocham cię ponieważ sprawiasz, że czuję się cudownie - przynajmniej w tej chwili". Lecz teraz zastanawiam się, czy owa szczerość nie jest podszyta przebiegłością. Stać mnie na to, by nie udawać przed nią, że jestem kimś lepszym - inaczej niż inni, którzy mówią, że kochają ją dla niej samej. Dostrzegam, że zawsze istnieje pewien fałsz w byciu szczerym, tak jakbym mógł powiedzieć otwarcie: "Moje wyznanie jest kłamstwem". Istnieje pewna nieszczerość w każdej próbie samookreślenia. Kłopot w tym, że nie widzę tyłu, a tym bardziej środka swej własnej głowy. Nie mogę być uczciwy ponieważ nie wiem w pełni kim jestem. Ma świadomość wypływa z centrum, którego nie jestem w stanie dostrzec - i tu jest pies pogrzebany.

Najmniejszą niepodzielną jednostką życia jest coś, co nazwę Eenie-Weenie - są to ruchliwe, małe nukleony próbujące bezskutecznie uprawiać miłość same ze sobą. Cała bajeczna zawiłość roślinnego i zwierzęcego świata, jak również ludzkiej cywilizacji, jest tylko ogromnym zbiorem tych Eenie-Weenie próbujących stworzyć inne Eenie-Weenie. Kocham samego siebie, lecz nie mogę siebie odnaleźć, nie ukrywając się jednocześnie. Jak gdybym gonił własny ogon. Czy ameba nie dzieli się na dwoje próbując rozwiązać ten problem?

Próbuję sięgnąć głębiej, do podstaw Co rozumiem przez miłość własną? Pod jaką postacią rozpoznaję siebie? Zawsze, jak się wydaje, jako coś osobnego, coś obcego. Oglądany krajobraz reprezentuje również mój stan wewnętrzny, stan neuronów w mej głowie. Kamień, który trzymam w ręku, postrzegam jako oplatające go palce. I nic nie jest bardziej mi obce nad moje ciało - odczucie pulsu, oko patrzące w lustro, szokująca świadomość, że "ja" jest czymś istniejącym w zewnętrznym świecie. Nie ma w istocie sposobu, by oddzielić siebie od innego, miłość własną od miłości innego. Cała wiedza o sobie jest wiedzą o innym i cała wiedza o innym jest wiedzą o sobie. Widzę teraz, że ja i inny, znajomy i obcy, wewnętrzny i zewnętrzny, przewidywalny i nieprzewidywalny implikują się wzajemnie. Jedno z nich poszukuje, podczas gdy inne się ukrywa i im bardziej jestem świadom ich wzajemnego związku, tym wyraźniej widzę je jako całość. Nawiązuję intymny kontakt ze wszystkim, co wydaje się obce. We wszystkim co obce, groźne, straszne, niezrozumiałe i dalekie rozpoznaję siebie. Jest to wciąż moje "ja", które znajduję, gdy sięgam pamięcią daleko, daleko wstecz - bynajmniej nie moje empiryczne ego wczorajszego dnia, nie moja pozorna osobowość.

Owo "ja", które zaczynam rozpoznawać, zapomniane, lecz teraz znane mi lepiej niż cokolwiek innego, sięga daleko poza me dzieciństwo, poza czas, gdy dorośli oszukiwali mnie, próbując wmówić mi, że jestem kimś innym, kiedy, ponieważ byli więksi i silniejsi, mogli zarażać mnie swymi wyimaginowanymi obawami, wprawiać w zakłopotanie i onieśmielać, prowadząc swą skomplikowaną grę, której zasad jeszcze wtedy nie znałem. (Sadyzm nauczyciela tłumaczył jej zasady w ten sposób, że dowodził jego wyższości w grze). Przed tym wszystkim, daleko poza czasem, gdy byłem embrionem w łonie matki, majaczy postać tak-zawsze-znajomego obcego, który jest wszystkim tylko nie mną, i którego rozpoznaję z radością nieporównywalnie większą niż ta, którą odczuwają kochankowie spotykając się po wiekach rozłąki, jako moje prawdziwe "ja". To ten stary dobry sukinkot, który wplątał mnie w całą tę grę.

Jednocześnie wszystko wokół nabiera posmaku trwania od zawsze, raz zapomnianego, teraz przypomnianego. Jesteśmy w ogrodzie otoczonym ze wszystkich stron wzgórzami, pełnym fuksji i kolibrów, w dolinie otwartej na ocean, gdzie mewy znajdują schronienie przed sztormem. Gdzieś pośrodku dwudziestego stulecia, letnim popołudniem siedzimy na tarasie, przy stole, jedząc ciemny domowy chleb i popijając białe wino. A jednak wydaje mi się, że jesteśmy tam od zawsze, ludzie mnie otaczający nie są już banalnymi i dokuczliwymi małymi osobowościami, pozbawieni zostali imion, adresów, numerów polis ubezpieczeniowych i dat zgonów. Objawiają się raczej jako nieśmiertelne archetypy, nie tracąc jednak swego człowieczeństwa. Ich, tak różne, charaktery, zdają się, podobnie jak głos księdza, posiadać historyczny wymiar, lecz są jednocześnie niepowtarzalne i wieczne, są mężczyznami i kobietami lecz także bogami i boginiami. Jako, że staliśmy się bezczasowi, mamy okazję dobrze się sobie przyjrzeć. Nasza ludzka forma staje się niezmiernie cenna i, jakby na podkreślenie tego, nasze oczy zamieniają się w klejnoty, włosy w złotą przędzę, a ciało w delikatną kość słoniową. Istnieje pomiędzy nami coś na kształt eucharystycznej miłości i bezwarunkowej wzajemnej akceptacji.

Ella, która sprawuje pieczę nad ogrodem, jest dobroczynną Circe - czarodziejką, córką księżyca, przyjaciółką kotów i węży, zielarką i uzdrowicielką - posiadaczką ślicznie pomarszczonej, najmłodziej wyglądającej starej twarzy jaką kiedykolwiek widziano, jej srebrnoczarne włosy falują ogniście. Robert jest manifestacją Pana, lecz Pana byków, nie ropuch, z kędziorami sterczącymi na podobieństwo rogów - muskularna inkarnacja wybujałej wesołości. Beryl, jego żona, jest przybyłą z lasu nimfą, rusałką z rozkołysanymi włosami i roztańczonym ciałem, które zdawało się nagie nawet gdy była ubrana. Ona to upiekła chleb, który jemy i który smakuje jak Prawdziwy Chleb, bez porównania lepiej niż babcine wypieki. Oto mamy i Mary, ukochaną w zwyczajnym, szarym świecie, lecz w tym jest ona światłem i złotem wcielonym, córką słońca, o oczach jak wieczorne niebo - stworzeniem w każdym wieku: dzieckiem, podlotkiem, panną, matroną, starowiną i zwłokami - zawsze tak samo kochaną.

Próbuję oddać słowami numinalny i archetypowy charakter tych postaci. Stały się one tak mi bliskie, jakbym znał je od wieków lub raczej jakbym rozpoznawał w nich dawno niewidzianych przyjaciół, pochodzących z początków czasu, z krainy poprzedzającej wszystkie światy. Jest to związane z rozpoznaniem mej własnej starożytnej tożsamości, o wiele starszej niż ślepe podrygi Eenie-Weenie, jakby najdoskonalsza forma jaką może przybrać świadomość istniała w jakiś sposób już u prapoczątków rzeczy. Spoglądamy na siebie ze zrozumieniem, z uczuciem, że znaliśmy się w odległej, skrywającej coś przeszłości - coś milczącego, straszliwego, niewyrażalnego - fakt, że, spoglądając w poprzek czasu, jesteśmy i zawsze byliśmy jednym. Odkrywamy oto zdumiewający spisek uknuty przez mistrza iluzji, mocą którego wydajemy się być odrębni.

Szok rozpoznania. We wszystkim co inne, obce, dalekie - uciekających galaktykach, tajemnicy śmierci, terrorze choroby i szaleństwa, wyobcowaniu, mrożącym krew w żyłach świecie morskich potworów i pająków, przyprawiającym o mdłości labiryncie mej jaźni - pośród tego wszystkiego skradam się ku sobie, by nagle wrzasnąć "Hoo!". Straszę sam siebie do utraty zmysłów i nie zdaję sobie z tego sprawy. Znalazłem się w labiryncie i nie wiem, gdzie jest wyjście. Nie wiem również, gdzie jestem, gdyż zgubiłem plan skomplikowanego i powikłanego systemu korytarzy, w którym rozgrywa się ta gra w chowanego. (Byłby ten labirynt drogą, którą przeszedłem, gdy formowały się zwoje mego mózgu?). Lecz teraz zasada działania labiryntu jest jasna. Jest to mechanizm, który sprawia, że rzecz zwraca się ku sobie, jak ku czemuś obcemu, w dodatku na wiele różnych sposobów, tworzących oszałamiającą mozaikę. Rzecz w tym, że dualności i opozycje nie są rozłączne, lecz spolaryzowane: nie spotykają się i konfrontują lecz są odpryskami wspólnego środka. Zwykłe myślenie nie uwzględnia polaryzacji i względności ponieważ posiłkuje się rozgraniczającymi terminami lub skrajnościami czy biegunami, pomijając to co jest między nimi zawarte. Różnica między przodem a tyłem, byciem i nie byciem, ukrywa ich jedność i obustronność.

Postrzeganie zmysłowe jest zawsze odczuwaniem kontrastów. Świadomość jest wyspecjalizowana w rozróżnianiu i wszystko co do niej trafia jest definiowane, klasyfikowane czy postrzegane na zasadzie kontrastu. Lecz człowiek nie żyje samą tylko świadomością; taka linearna, krok po kroku realizowana i opierająca się na postrzeganiu kontrastów uwaga nie jest w stanie organizować funkcjonowania tak skomplikowanego systemu jak ludzkie ciało. Ciało jest "wszechwiedzące" w swej nieświadomości lub nadświadomości ponieważ zajmuje się relacjami miast kontrastami, harmoniami raczej niż dysonansami. Ono "myśli" na sposób rośliny, która się rozwija, a nie jak botanik, który opisuje jej wzrost. Dlatego właśnie Sziwa posiada dziesięć rąk: by reprezentować taniec życia, wszechmoc, która pozwala zająć się niepoliczalną ilością rzeczy jednocześnie.

Wydaje się, że w doświadczeniu, które próbuję tutaj opisać, treści nadświadome przedostają się do świadomości. Widzimy świat, tak jak widzi go cały organizm i jest to ważki powód, dla którego napotyka się ogromne trudności przy próbie przetłumaczenia tego rodzaju wglądu na język opierający się na klasyfikacjach i kontrastach. W stopniu, w jakim człowiek skoncentrowany jest na świadomości, ma on do czynienia ze sprzecznością, konfliktem i dysonansem. Ignoruje on, nieświadomie odczuwaną, zdumiewającą perfekcję, z jaką działa organizm i dlatego u większości ludzi obserwuje się godny ubolewania rozziew między inteligentną organizacją ich ciał, a trywialną świadomością. Lecz w tym innym świecie sytuacja ulega odwróceniu. Zwykli ludzie zdają się być bogami przez to, że świadomość wycofuje się i zajmuje należne sobie miejsce uznając wyższość organizmu. W wyniku tego procesu miłość, jednia i harmonia zyskują pierwszeństwo przed wojną i podziałem.

To, co pomija świadomość, to fakt, że granice są wspólną własnością obszarów, które dzielą, tak że ich zmiana przekształca podzielone strony. Przypomina to chiński symbol yin-yang - dwie ryby, czarna i biała, wpisane w okrąg przedzielony krzywą o kształcie litery S. Wypukła głowa jednej z ryb jest jednocześnie wklęsłym ogonem drugiej. Trudniej jednak dostrzec, że moja skóra i jej ruch należą w równym stopniu do mnie jak i do zewnętrznego świata, lub że sfery wpływów poszczególnych istot ludzkich mają wspólne powierzchnie, tak jak pokoje mają wspólne ściany. Tak więc poruszenie mej powierzchni jest również poruszeniem twojej. Możesz w swym pokoju robić co zechcesz tak długo, jak i ja będę mógł robić co zechcę w swoim. Lecz pokój oznacza tu samego człowieka, tak więc moja ekspansja wiąże się z twoim ustępstwem i vice versa.

0x01 graphic

Mój wzrok przyciąga teraz gęstwina krzaków - zawiłość roślinności pleniącej się we wszystkie strony. Dzięki organizującemu i tworzącemu relacje umysłowi widzę, że rozplątania wymaga nie ten żywy gąszcz, lecz labirynt dróg, którymi niezdarnie biegną me myśli. Każda gałązka zajmuje odpowiednie, przynależne sobie miejsce a wszystkie one, pozornie chaotycznie rozsypane, tworzą arabeskę skonstruowaną z subtelnością większą niż owe bajeczne plecionki zdobiące marginesy manuskryptów Celtów. Tak usposobiony widzę las pośród jesieni, wszystkie jego, prawie nagie, konary i gałązki ułożone zostały nie w bezładnej krzątaninie, lecz są owocem koronkowej pracy zaklętego jubilera; oto jego maswerk rysujący się na tle nieba. Przegniły pień dźwigający na swym grzbiecie zastępy grzybów, a także całe zagony mchu, wyszły, jak się wydaje, spod ręki Celliniego - natchnione przez ducha: agat, bursztyn, nefryt i kość słoniowa, cały ten substrat leśny, gąbczasty i szorstki, rzeźbiony był z nieskończoną cierpliwością i kunsztem. Jest dla mnie zagadką czy ten niezwykły porządek jest jedynie częścią mej wizji, w ten sposób, jak me ciało jest częścią świata, czy też istniał od zawsze i jest jego cechą.

Ów nowy tryb, w którym pracuje świadomość, pozwala w cudowny sposób dostrzec ze wzmożoną uwagą porządek w modelowaniu natury, większej fascynacji dostarcza teraz studiowanie struktury paproci, formacji kryształów, znaków na morskich muszlach, takich jednokomórkowych klejnotów zamieszkujących oceany, jak radiolaria, bajecznej architektury nasion i pąków, inżynierii kości i szkieletów, aerodynamiki piór i zadziwiającego przepychu oko-kształtnych malunków na skrzydłach motyli i ptaków. Cała ta subtelna organizacja jest być może ściśle funkcjonalna z punktu widzenia reprodukcji i zachowania gatunku. Zgadzając się z tym trzeba zauważyć, że przetrwanie tych stworzeń równoznaczne jest z ich istnieniem - w jakim celu?

Coraz bardziej oczywiste staje się pokrewieństwo między porządkiem natury, a muzyką - muszle i chrząstki zbudowane są jak fugi, we włóknach i naczyniach włoskowatych znajduję kontrapunkty, czuję pulsujący rytm dźwięku, światła i nerwów. Są nieoddzielne - węzełek, ganglion, przeplatanie się elektronicznych ścieżek, obwodów i impulsów, które ciągną się i szemrzą w czasie i przestrzeni. Cały ten wzór wiruje jak dym prześwietlony promieniami słońca lub siatka zmarszczek skrząca się w płytkiej wodzie. Zmieniając się bez końca w siebie, wzór ten jest wszystkim. Węzły i oka sieci przechodzą bezustannie jedne w drugie. "Pustka tworząca wizję". Istnieje sama dla siebie. Grunt pod moimi stopami rozwiewa się i zaczynam płynąć.

Fantazyjne obrazy, widoczne po zamknięciu oczu, zdają się odsłaniać sekret funkcjonowania mózgu, zachodzących w nim asocjacyjnych i zmatrycowanych procesów, systemów zarządzających naszym odczuwaniem i myśleniem. Bardziej jeszcze niż poprzednia, wizja ta przypomina gigantyczną wariację na pewien temat - paprocie kiełkujące z paproci, z których z kolei kiełkują kolejne paprocie, rosnące w wielowymiarowej przestrzeni, kalejdoskopowe królestwa witraży lub mozaik, lub też zawiłe struktury molekuł - systemy różnokolorowych kul, z których każda składa się z kompleksu innych, mniejszych kulek, powielane w nieskończoność. Byłby to wewnętrzny wgląd w proces, który, gdy otwieram oczy, organizuje świat na przekór jego przypadkowości?

Jeszcze tego samego popołudnia Robert zabiera nas do stodoły, z której usuwa niepotrzebne graty i ładuje je do swego starego, pyszniącego się rozbebeszoną tapicerką Buicka. Widok śmieci przywołuje dwa najważniejsze dla ludzkości pytania, "Co zrobić z tym wszystkim?" oraz "Kto to posprząta?". Istoty żyjące przypominają pod pewnymi względami rury, do których z jednej strony rzeczy wpadają, a z drugiej wylatują - aż do zużycia. Odwieczny problem polega na tym, co zrobić z tym, co już opuściło rurę, zwłaszcza, gdy jest tego tak dużo, że rury czują się przytłoczone tą obfitością. Pytania te mają podtekst metafizyczny. "Co zrobić z tym wszystkim?" jest pytaniem o ostateczne miejsce każdej rzeczy - o Siłę Sprawczą, Ziemię Świętą, podstawy moralności, przyczynę działania. "Kto to wszystko posprząta?" to pytanie o ostateczną odpowiedzialność, o to, jak rozwiązać nasze ciągle mnożące się problemy tak, by nie zrzucać ich brzemienia na następne pokolenia.

Kontempluję oto wielką tajemnicę śmieci w jej najczystszej formie: ich stos w aucie Roberta urósł do takich rozmiarów, że tylko miejsce kierowcy jest wolne od starych połamanych framug, pordzewiałych piecyków, zwojów drutu, zmiażdżonych puszek, elementów starodawnych fisharmonii, bezimiennego plastikowego szmelcu, bezgłowych lalek, rowerów pozbawionych kół, wymiotujących pierzem poduszek, bezzwrotnych butelek, cycatych manekinów, romboidalnych ramek, potrzaskanych klatek i niepojętego kłębowiska strun, okablowania, pomarańczowych łupin, skorupek, obierek i żarówek - wszystko to garnirowane upiornie białym chemicznym proszkiem zwanym przez nas "anielskim gównem". Jutro radośnie wyekspediujemy to wszystko na tutejsze wysypisko śmieci. I co potem? Czy istnieje ogień, który stopi i spali tę nieustannie rosnącą górę szmelcu - szczególnie teraz, gdy przedmioty, które wytwarzamy coraz bardziej przypominają śmieci, zanim jeszcze zostaną wyrzucone? Odpowiedź na to pytanie znajduje się tuż przede mną. Widok samochodu Roberta nie pozostawia złudzeń.

Boska komedia. Wszystko rozpływa się w śmiechu. Dla Roberta ta wielka sterta cudownie absurdalnych odpadków jest czystą kreacją, arcydziełem nonsensu. Zbiera je do kupy i starannie przywiązuje do beczkowatego, pokracznego i kiedyś pewnie szykownego kabrioletu, następnie przygląda się swemu dziełu, zadowolony, jakby wybierał się na paradę. Będzie tam reprezentował amerykański styl życia. W naszym śmiechu nie ma ironii, w tym stanie świadomości wszystko ma boskie pochodzenie. Zwieńczenie dzieła cywilizacji w postaci monumentalnej sterty śmieci nie jest bezmyślnym obrzydlistwem, lecz własną karykaturą - stwarzaniem fenomenalnie absurdalnych kolaży z abstrakcyjnych wizerunków umyślnej, lecz łagodnej kpiny z naszych pretensji. W świecie nie ma niczego niewłaściwego, a nawet głupiego. Poczucie niewłaściwości elementu bierze się z niemożności dopasowania go do struktury, którą współtworzy oraz niepewności, co do jego miejsca w szeregującej wszelkie zdarzenia hierarchii - to, co niedozwolone na poziomie 28, jest właściwe na 96. Mówię tutaj o poziomach bądź etapach w labiryncie zwrotów i przemian, gambitów i przeciwgambitów, w który uwikłane jest życie, i z którego wyrasta - kosmologicznej zasadzie, na której opiera się wieczna gra elementów yang i yin, światła i ciemności, gra, która ledwie na pewnym jedynie poziomie zdaje się być poważną bitwą między dobrem, a złem. Jeśli dopasowanym nazwiemy tego, który ową grę bierze na serio, trzeba oddać mu podziw za jego głębokie zaangażowanie, za odwagę bycia tak bardzo poza, że nie może on już dostrzec miejsca, w którym rozpoczął.

Im bardziej prozaiczne, bardziej przerażająco zwykłe było wszystko, tym mocniejszy był impuls do zachwytu nad pomysłowością, z jaką boskość ukrywała się domagając ujawnienia, nad rozmiarem tej kosmicznej joie de vivre doskonalącej swój taniec. Przychodzi mi teraz na myśl stacja benzynowa w gorące popołudnie. Kurz i obłoki spalin, typowy facet w baseballówce i sportowe auta, jednostronnie krzykliwe plakaty, kojąca jednowymiarowość - nie ma nic poza nami, ludkowie! Widzę ludzi, którzy udają, że nie dostrzegają, że są wcieleniami Brahmy, Wisznu i Sziwy, że więzienia ich ciał pełne są milionów bogów, że kurz jest poświatą otaczającą klejnoty. Jakże uroczyście słuchaliby, nie rozumiejąc, gdybym podszedł i zagadnął "Cóż to za żarty sobie stroisz? Daj spokój Sziwa, ty stary łobuzie! Dobrze udajesz, ale nie ze mną te numery." Lecz świadome ego nie wie, że ciało, ten boski organ, udaje tylko, że jest. Kiedy ludzie udają się do guru, mistrza duchowego, w poszukiwaniu właściwej drogi, on jedynie podsyca ich poczucie ułudy, aż zbici z tropu sami je porzucają. Milczy, lecz błysk w jego oku przemawia do nieświadomego - "Ty wiesz... Ty wiesz!"

W pełnym przeciwieństw świecie zwykłej świadomości człowiek ma, zgodnie ze swą wolą, poczucie bycia w naturze, nie będąc jej częścią. Lubi to, bądź nie. Akceptuje to, lub odrzuca. Działa albo podlega działaniu. Lecz w podstawowej nadświadomości całego organizmu ten podział nie istnieje. Organizm i otaczający go świat stanowią jedną, zintegrowaną strukturę działania, w którym nie ma przedmiotu ani podmiotu, twórcy ani tworzywa. Na tym poziomie nie ma rzeczy zwanej bólem i innej, zwanej mną, która bólu nie lubi. Ból i "odpowiedź" nań, są jednym. Być świadomym tego, to poczucie, że wszystko co mi się przydarza zależy ode mnie. Lecz jest to jedynie powierzchowne odczuwanie faktu, że zdarzenia zewnętrzne są tożsame z tymi wewnątrz ciała. To jest owa "pierwotna tożsamość", która wymyka się wszelkim próbom opisu zwykłym językiem i nie mieści się w konwencjonalnej definicji człowieka.

Aktywność i pasywność są dwiema fazami, składającymi się na ten sam akt. Nasiono unoszące się w otulinie puchu dryfuje w powietrzu tknięte westchnieniem niewidzialnego odrzutowca. Chwytam je za włosek między kciuk i palec wskazujący i ze zdumieniem patrzę, jak te małe stworzenie skręca się i wyrywa, jakby walczyło o wolność. Zdrowy rozsądek podpowiada mi, że to sprawka wiatru, a nie działanie ziarenka ostu. Lecz teraz widzę, że "inteligencja" nasiona przejawia się w postaci tych delikatnych jedwabnych czułek, które umożliwiają mu poruszanie się w żywiole wiatru. Mając ten aparat, rusza się wraz z wiatrem. Czy, mając to na uwadze, istnieje podstawowa różnica między stawianiem żagla, a używaniem wiosła? Jeśli tak, to ten pierwszy sposób wydaje się być bardziej inteligentnym wysiłkiem. W istocie, nasienie nie w większym stopniu zamierza poruszać się na wietrze, niż ja zamierzam mieć ręce i nogi.

Jest to żywy dowód na wzajemność woli i świata, aktywnego i pasywnego, wnętrza i zewnętrza, siebie i nie-siebie, przywołujący aspekt doświadczenia o wiele bardziej zagadkowy od punktu widzenia zwykłej świadomości, a mianowicie dziwne i pozornie bezbożne przekonanie, że "ja" jestem Bogiem. W zachodniej kulturze takie przeświadczenie jest atrybutem szaleństwa. Lecz w Indiach zakłada się niemal automatycznie, że jądro człowieka, atman, jest jądrem kosmosu, brahmanem. Dlaczego nie? Ta ciągłość świata czyni go całościowym, uświęca go i uzdrawia bardziej, niż pustka ziejąca między Przyczyną i jej skutkami. Jasne jest, że owo "ja" będące Bogiem to nie ego, że świadomość siebie idzie w parze z nieświadomością wspólnej granicy między mną, a resztą świata. Lecz w szerszym, mniej ignoranckim stanie świadomości jestem zmuszony przyznać, że wszystko czego pożąda ma wola i co zamierzam zrobić jest powiązane z resztą, której się wyrzekam. Granice mej woli, forma i kształt każdej czynności, do której się przyznaję, są identyczne z granicami wszystkich zdarzeń, które nauczyłem się postrzegać i definiować jako obce i zewnętrzne.

Poczucie siebie nie ogranicza się już do ciała. Moje indywidualne istnienie zdaje się wyrastać z całości uniwersum na podobieństwo włosa wyrastającego z głowy, czy kończyny z ciała, tak, że jądro mnie jest również jądrem wszystkiego. Odkrywam, że w zwykłym stanie świadomości notorycznie staram wykluczyć się z tej totalności i pozostaję przez to w nieustającej defensywie. Lecz co staram się uchronić? Tylko czasami obrona ta ma na celu ochronę przed fizycznym uszkodzeniem, czy poczuciem braku. Bronię raczej swej obronnej postawy: zataczam kręgi wokół kręgów zatoczonych wokół kręgów otaczających nicość. Straże strzegą fortecy zajmującej miejsce w umocnieniach będących częścią osłony radarowej. Działania militarne są zewnętrzną parodią walki ego przeciw światu; bezpieczni są tylko strażnicy. W następnej wojnie siły powietrzne jako jedyne przetrwają dłużej od kobiet i dzieci.

Wracam poprzez labirynt swego mózgu, poprzez wiodące na manowce niepoliczone zwroty, nieustannie krążąc, zagubiony w lesie. Znowu w tunele - pokrętne strategie przeżycia i zachowania statusu dorosłego życia, niekończące się pasaże pamiętane w snach - wszystkie przemierzone ulice, korytarze szkół, niepewne ścieżki wytyczone przez raczkujące dziecko między nogami stołów i krzeseł, ciasne i krwawe wyjście z łona, wytrysk nasienia, bezczasowa wędrówka po przewodach i gąbczastych jaskiniach. W głąb zwężających się kanałów, do punktu, gdzie droga staje się tym, który nią kroczy - ku cienkiej wiązce molekuł, błędnie uważającej się za element struktury organicznego życia. Na powrót w bezkresny i wirujący taniec w kosmicznej przestrzeni otaczającej zaczątek świata, środek środków najbliższy memu wnętrzu, dalszy od najdalszych galaktyk.

W głąb i wreszcie poza - poza kosmiczny zamęt, ku zrozumieniu w nim siebie, zagubionego wędrowca, zapomnianego, lecz nagle znajomego pierwotnego impulsu wszystkich rzeczy, najwyższej tożsamości, ukrytego światła, ostatecznego centrum będącym mną bardziej, niż ja sam. Stojąc w ogrodzie Elli czuję, ze spokojem tak głębokim, że zdaje się go dzielić z całym światem, że oto ostatecznie przynależę, że wróciłem do domu poza domem, do dziedzictwa, które w niepojęty sposób przyszło mi przyjąć w spadku po wszystkich mych przodkach. Trącane niczym struny harfy, osnowa i wątek świata rozbrzmiewają wspomnieniem triumfalnych hymnów. Pewniki, w których szukałem oparcia, stały się punktami wyjścia. Nieuchwytna substancja przenikająca wszystkie formy daje poznać się jako gest mej dłoni. Lecz jak mogłem się kiedykolwiek zgubić? Dlaczego wplątałem się w ten pokrętny wir obrony dla niej samej, który jest konwencjonalnym mną?

0x01 graphic

W domu odkrywam, że wszystkie sprzęty ożyły. Wszystko przemawia. Stoły stoją, naczynia naczynią, mury się murzą, instalacje instalują się - jest to świat zdarzeń, nie rzeczy. Robert nastawia gramofon, nie wiem jednak jaką płytę. Obserwując w skupieniu obrazujący się obraz, jestem tylko częściowo świadom muzyki i nie wiem, czy słyszę instrument, czy też załamujący się ludzki głos. Wijący się, pomarszczony i tańczący pojedynczy strumień dźwięku przypomina miękkie warknięcia wydawane przez instrument zaopatrzony w stroik - być może jakiś obój. Następnie dołączają się ludzkie głosy. Jest to pieśń bez słów, coś jak "łooo - łaaa - łeee", sprawdzające giętkość śpiewających je gardeł. Czegóż ten Robert słucha? Mam wrażenie, że to jakiś jego przyjaciel, nagrany podczas sesji nonsensownych zaśpiewów. Śpiew staje się wykwintnym, wybujałym i czarującym trelem, gulgotem, pohukiwaniem i wyciem - nic nie znaczącym i zrodzonym z czystej przyjemności. Następuje pauza. Po czym pojawia się głos, "Dit!" Inny zdaje się odpowiadać, "Da!" Dalej, "Dit-da! Di-dittty-da!" Coraz szybciej. "Da-di-dittty-di-ditty-da! Di-da-di-ditty-ditty-da-di-da-di-ditty-da-da!" I tak dalej, aż do utraty zmysłów. Okładka płyty, którą pokazuje mi teraz Robert, nosi nazwę "Klasyczna muzyka Indii" i podpisał się na niej Alaina Danielou, poważny, ezoteryczny i należycie wyedukowany znawca muzyki hindu oraz, obok Rene Guenon i Anandy Coomaraswamy, przedstawiciel najbardziej formalnej, tradycyjnej i skomplikowanej interpretacji jogi i wedanty. Jakoś mało odpowiada mi styl Danielou, tego pandity panditów, z jego rozświergotanymi delirycznymi wylewami. Czuję się nabrany. Lub, że ktoś nabiera Danielou.

Choć może nie. Zdecydowanie nie! Moje zrozumienie nabiera nagle kryształowej czystości, w miarę jak wszystko otwiera się przede mną, sięgając do głębi mego jestestwa, a także czasu oraz przestrzeni. Świat staje się oczywisty. Ogarnia mnie bezbrzeżne zdumienie, na myśl że dla mnie, bądź kogokolwiek innego, życie mogłoby stanowić problem czy zagadkę. Wołam do wszystkich, chcę poczuć ich bliskość.

"Słuchaj, jest coś, co muszę ci powiedzieć. Nigdy nie było to dla mnie tak jasne. Nie ma znaczenia, czy to zrozumiesz, ponieważ jesteś doskonały, nawet jeśli o tym nie wiesz. Życie jest aktem, lecz nie ma nikogo, żadnej rzeczy, która by go wykonywała. Wydarza się samoistnie, nie wymaga niczyjego uczestnictwa. Nikt nim nie kieruje; powstaje samo z siebie na sposób dowolny. Jest ruchem, dźwiękiem, kolorem; przez nikogo nie stwarzane, nikomu się nie przytrafia. Nie ma żadnej zagadki życia; jest to bezcelowa gra, a jej regułą jest entuzjazm. Podstawą jest sam akt. Czas, przestrzeń i różnorodność tylko go komplikują. Nie domaga się tłumaczeń, gdyż są one kolejnym stopniem złożoności, nowymi manifestacjami życia poczętego z życia, aktami powielającymi akt pierwotny. Ból i cierpienie są po prostu ekstremalnymi formami gry i w całym wszechświecie nie ma rzeczy, której można by się bać, ponieważ nie istnieje nikt, kto odczuwałby ten strach! Nie istnieje substancjonalne ego. Ego jest rodzajem powielacza, wiedzą o wiedzy, obawianiem się strachu. Jest ozdobnikiem, wariacją na temat doświadczenia, rodzajem podwójnego odbicia lub echa, tożsamym z niepokojem wahaniem świadomości."

Oczywiście, stwierdzenie, że życie jest tylko aktem, bezpodmiotową czynnością, na nic i nikogo nieukierunkowaną, brzmi raczej pusto i powierzchownie niż radośnie. Lecz mnie wydaje się, że ego, ta substancjonalna jednostka, opatrzona jest raczej znakiem ujemnym. Oznacza wyobcowanie z doświadczenia, brak partycypacji. W tym momencie odczuwam wraz z całym światem, wolny od chronicznego oporu przeciw doświadczeniu, oporu, który wstrzymuje bieg życia i zmusza nas do przybrania pozy kiepskiego tancerza. Nie muszę jednak pokonywać tego oporu. Wiem, że jest on, że ego jest tylko wirem w strumieniu - jego częścią - i że tak naprawdę nie istnieje. Nie istnieje punkt, w którym można by się z życiem skonfrontować, lub mu się przeciwstawić.

0x01 graphic

Wracam do ogrodu. Kolibry wznoszą się i opadają w godowym tańcu niczym piłeczki żonglera ukrytego za krzakami. Na stole pojawiły się owoce i więcej wina. Oto pomarańcze - obrazy słońca, którymi drzewo odwzajemnia jego ciepło. Liście, bladozielone, i o żółtym świeżym odcieniu, które pamiętam z dziecięcych lat spędzonych pośród lasków Kentu, gdzie gęsto było od dopiero co rozkwitłych pąków na gałęziach leszczyn pośród dryfujących mgieł. Czarne i wilgotne pnie, konary i gałązki skryte za rozświetloną zielenią. Krzewy fuksji, splątane maswerki łodyg obsypane tysiącami balerin o kolorze magenty, ubranych w purpurowe peniuary. Za nimi celujące w popołudniowe, bliskie zmierzchu niebo, gigantyczne eukaliptusy, których każdy, podobny do bambusowego liść, kołysał się oddzielnie. Wszystko to wyglądem swym przypomina ów melodyjny nonsens i niepohamowaną biegłość w śpiewie hinduskich muzykantów.

Przypominam sobie słowa starożytnej tantrycznej księgi: "Fale biorą się z wody, płomienie z ognia, a fale uniwersalne z nas". Nakładające się gesty, falowanie fal - liście przemieniające się w gąsienice, trawa w krowy, mleko w dzieci, ciała w robaki, ziemia w kwiaty, ziarna w ptaki, kwanty energii w opalizujące i rozbrzmiewające echem labirynty mózgu. Zostaje wciągnięty w ten nieskończony, radosny kosmologiczny taniec wraz z jego pełnymi bólu dysonansami, zwiastującymi przemianę: trawione końcówki nerwów, elektryczne węże pełznące wśród traw, pikujący jastrząb, ból spracowanych mięśni, bezsenne noce spędzone na prowadzeniu nieubłaganej buchalterii, której wymaga przetrwanie w cywilizacji.

Jakże obco i naturalnie zarazem jest nie postrzegać już bólu jako problem. Problem bólu pojawia się wraz ze skłonnością samoświadomości do zwierania obwodu, jakim jest mózg i wypełniania go pełnym wahania echem - jest to wstręt do wstrętu, strach przed strachem, ucieczka przed ucieczką, wina z powodu winy - myśl łapie się w pułapkę samej siebie i pozostaje zawieszona w bezustannej oscylacji. W normalnym stanie świadomości człowiek żyje jak ktoś, kto próbuje mówić w sali o nadmiernej akustyce: jest zmuszony ignorować wplatające się w wątek wypowiedzi nieskończone powtórzenia, w których powraca jego zniekształcony głos. W mózgu również powstają tego rodzaju echa i odbicia obrazów doświadczeń zmysłowych, myśli i uczuć, trajkoczące wciąż i wciąż w tunelach pamięci. Kłopot bierze się stąd, że mylimy te odkładające się sukcesywnie informacje z inteligentnym komentarzem do tego, co właśnie robimy, nie potrafimy odróżnić danych, którymi posiłkuje się inteligencja, od sposobu ich przetwarzania. Niczym zbyt duża ilość alkoholu, samoświadomość sprawia, że widzimy się podwójnie i ten podwójny obraz bierzemy za rzeczywistość - "ja" mentalne i "ja" materialne, kontrolujący i kontrolowany, refleksyjny i spontaniczny. W ten sposób zamiast cierpieć, cierpimy na cierpienie i cierpimy na cierpienie z powodu cierpienia.

Jak to już zostało powiedziane, jasność pojawia się w momencie gdy ja poddaje się. Oznacza to zaprzestanie identyfikacji siebie z owymi pogłosami i zwierciadlanymi odbiciami. W przeciwnym razie jesteśmy skazani na pełen niepewności taniec w gabinecie luster, prowadzeni przez swe własne zwielokrotnione odbicie. Poruszamy się w zaklętym kręgu, próbując osiągnąć coś, co już zrobiliśmy. Tracimy kontakt z naszą prawdziwą tożsamością, którą nie jest ta gra obrazów lecz wielki samospełniający się w niepodległym pamięci momencie akt. Dar pamięci i zatrzymywania czasu tworzy iluzję, w której przeszłość jawi się w teraźniejszości jako podmiot czynności, sprawca tego, co się wydarza. Żyjąc przeszłością, kierując się echem, nie jesteśmy w pełni tutaj, lecz zawsze spóźnieni pojawiamy się przy stole, zastając puste naczynia. Czy nie jest teraz bardziej niż kiedykolwiek jasne, że przeszłość nadąża za teraźniejszością, jak kilwater za płynącym okrętem i jeśli jesteśmy po to, by żyć, tutaj jest odpowiednim na to miejscem?

Nadchodzi wreszcie wieczór i zamyka dzień, który zdawał się przebiegać poza porządkiem świata. U położonego wyżej końca ogrodu, ponad polaną, stoją półkolem drzewa, niezmiernie wysokie na tle gór, o bujnym listowiu, sprawiające wrażenie gaju przesłaniającego wejście do jakiejś starożytnej świątyni. Zapada zmierzch i w jego głębokiej niebiesko-zielonej przezroczystości milkną ptaki i nasze rozmowy. Patrzymy na zachód słońca siedząc rządkiem na pokrytym wypaczonymi i połamanymi deskami sekwojowym dachu, którego płaszczyzny z dwóch stron obejmują ziemię. Po zachodniej stronie, na kwadracie trawy poniżej, pasą się dwa białe kozły, a światło w kuchni stojącego dalej domu Roberta wskazuje, że jego żona przygotowuje właśnie kolację. Czas udać się do środka, zostawić ogród budzącym się gwiazdom.

Znowu muzyka - klawesyn i orkiestra smyczkowa, Bach w swych najjaśniejszych momentach. Kładę się i zamykam oczy. Przez cały dzień falami nadpływało ku mnie ze wszystkich stron umysłowej róży wiatrów przeczucie mej pierwotnej tożsamości jako bycia jednym ze źródłem wszechświata. Widziałem też, że owo źródło w sobie tylko ma początek i pobudkę i jego duchem jest bezgraniczna igraszka, wielowymiarowy taniec życia. Wszystko rozwiązało się same, lecz kto w to uwierzy? Czy będę wierzył samemu sobie, gdy wrócę już do normalnego stanu świadomości? Teraz wydaje mi się to bez znaczenia. Cała ta gra polega przecież na zabawie w chowanego, szukaniu i gubieniu, tak więc strata wpisana jest w jej reguły. Jak daleko zatem mogę się posunąć szukając?

Jakby w odpowiedzi na moje pytanie, przed oczami staje mi symboliczna forma tego, co Eliot nazwał "nieruchomym punktem w wirującym świecie". Spoglądam z wysokiego okna w dół, na rozległy dziedziniec wyłożony, podobnie jak ściany, ceramiką zdobną w niezwykłe, zawiłe arabeski koloru złota, purpury i nieba. Mogłaby to być jedna z komnat perskiego dworu, gdyby nie nadzwyczajne proporcje i barwy tchnące przednaturalną delikatnością. W centrum znajduje się spore zagłębienie w formie gwiazdy i róży, obramowane inkrustacjami ze złota, cynobru i obsydianu.

Tam właśnie, przy dźwiękach muzyki, odbywa się jakiś rytuał. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie majestatyczne i królewskie, jakby to rycerze w lśniących zbrojach i ubrane w barwne suknie damy tańczyli przed swym monarchą. Nastrój obrazu zmienia się, gdy dworzanki przemieniają się w anioły o ognistozłotych skrzydłach, a w centrum pojawia się oślepiający płomień. Wpatrując się tam, dostrzegam przez moment twarz jak gdyby Chrystusa Pantokratora z bizantyjskich mozaik i czuję jak anielice cofają się kryjąc swe twarze w skrzydłach z pełnym czci strachem. Twarz jednak znika. Płomień jaśnieje, uskrzydlone istoty cofają się przed nim już tylko z czułością - nie znają wobec niego uczucia gniewu. Jego ciepło i blask - "różne języki płomienia" - zakwitają miłością tak ujmującą, że wiem, że spoglądałem wtedy w serce wszystkich serc.

Epilog

JAK już wcześniej wspomniałem jest to zapis nie jednego, lecz kilku doświadczeń ze środkami zmieniającymi świadomość, zamknięty, dla zwiększenia wyrazu, w ramach jednego dnia. Starałem się jednocześnie zachować formę każdego z eksperymentów - cyklu, w którym osobowość rozpada się, by następnie scalić i stworzyć nową jakość. Dla przykładu, poczucie prawdziwej tożsamości wpierw jest dla mnie czymś starożytnym, znanym od wieków - pobrzmiewają w nim echa magii, mitologii i archaizmu. W końcu jednak odwraca się i wskazuje na natychmiastowość, a moment, w którym zaczął się świat nie należy do odległej przeszłości, lecz wiecznego teraz. Podobnie gra życia postrzegana jest początkowo cynicznie jako skomplikowana rozgrywka prowadzona przez skrajnie wyalienowaną jednostkę, podszywającą przebiegłością każde, najszczytniejsze nawet, działanie. Osoba ta staje się później "starym łobuzem" - a humor bardziej nośny od cynizmu. Ostatecznie, zachłanne, wszechogarniające kosmiczne samolubstwo okazuje się być przebraniem dla niemotywowanej miłosnej gry.

Nie chciałbym jednak niczego uogólniać. Mówię o tym tylko, co sam przeżyłem i chciałbym jeszcze raz powtórzyć, że środki zmieniające świadomość nie są pigułkami sensu i nie jest w nich zaklęta żadna mądrość. Gdyby nie wykształcenie filozoficzne i pisarskie umiejętności, środki te przełamując barierę między zwykłą wąską świadomością a wielowymiarową nadświadomością całego organizmu, wprawiłyby mnie pewnie w lekkie, lecz zachwycające, choć czasami przerażające zmieszanie. Nie twierdzę, że korzyść osiągnąć może tutaj tylko intelektualista, lecz niezbędna jest pewna doza dyscypliny i wglądu, by przełożyć tego rodzaju doświadczenie na normalne, codzienne życie.

Tego typu środki wspomagające percepcje są raczej lekami, nie dietą, i jako takie powinny tylko wskazywać drogę ku zdrowszemu trybowi życia, tak więc doświadczenia, które opisałem sugerują kroki jakie należy podjąć w celu poprawy zdrowia psychicznego. Najważniejszym z nich jest praktyka, którą chciałbym tutaj nazwać medytacją - choć słowo to ma popularne konotacje z duchową lub mentalną gimnastyką. Lecz przez medytację nie rozumiem działań, bądź ćwiczeń powziętych w jakimś celu, kończącym je w przyszłości, czy dyscypliny zainteresowanej postępem. Lepszym słowem wydaje się "kontemplacja" czy nawet "skupienie", za którymi kryje się spowolnienie upływu czasu, umysłowego pośpiechu i zgoda na spoczynek uwagi w teraźniejszości - jest to więc bierna obserwacja nie tego co być powinno, a tego co jest. Jest to całkiem możliwe, a nawet łatwe i nie trzeba używać w tym celu psychodelików, choć środki te mają tę zaletę, że "odwalają całą robotę" osobliwie skutecznie i dają długotrwałe efekty.

Lecz ci spośród nas, którzy żyją w pędzącej w swym własnym kierunku cywilizacji, potrzebują bardziej niż ktokolwiek inny odjąć ze swego czasu fragment potrzebny świadomości na bezinterferencyjny przepływ jej treści. W tej bezczasowej przestrzeni percepcja ma szansę pogłębienia się i rozwoju w sposób, jaki wyżej opisałem. Ponieważ ustaje świadomy wysiłek woli i zorientowany na konfrontację sposób postrzegania rzeczy, tak jakby stało się obok nich i należało nimi sterować, możliwe staje się fundamentalne i jednoczące zatrzymanie świata. Lecz nie należy czynić z tego celu, czy pracować nad tego typu postrzeganiem. Każda próba zmiany tego, co się czuje lub widzi, podtrzymuje iluzję niezależnego poznającego czy też ego i, jako że chce pozbyć się czegoś, czego i tak nie ma, przedłuża jedynie zmieszanie. W sumie, lepiej jest być świadomym swego ego, niż próbować je usunąć. Odkryjemy wtedy, że między "poznającym" i uczuciem "poznania" nie ma żadnej różnicy, tak samo zresztą jak między obiektami poznania takimi jak "zewnętrzne" przedmioty i "wewnętrzne" myśli i wspomnienia.

W ten sposób w miejsce poznającego i poznawanego pojawiają się po prostu porozumienia, a zamiast czyniącego i jego uczynków - poczynania. Forma i treść jednoczą się w aktywną matrycę. Kiedy więc buddyści mówią o rzeczywistości jako "pustce", mają na myśli to, że życie, ta aktywna matryca, nie opiera się na substancjonalnych podstawach. Na pierwszy rzut oka wydaje się to niepokojące, w zasadzie jednak ideę substancjonalności odrzucić jest równie łatwo jak ideę kryształowych sfer podtrzymujących i wprawiających w ruch planety.

Ostatecznie ten zjednoczony i bezczasowy tryb postrzegania "nakłada się" na nasze zwyczajne myślenie i działanie: zagarnia je, lecz nie niszczy. Co więcej, modyfikuje je tak, że staje się jasne, że funkcją tych praktycznych zachowań jest służyć osiągalnej teraźniejszości, a nie wiecznie cofanej przyszłości i raczej żyjącemu organizmowi miast maszynie posłusznej systemowi społecznej kontroli.

Obok tej cichej i kontemplatywnej formy medytacji, istnieje również inna, równie według mnie ważna, pokrewna duchowej sztuce derwiszów. Nikt bardziej nie jest zagrożony obłędem, jak ten, który jest bez przerwy zdrowy: jest on jak sztywny stalowy most, a porządek jego życia jest skostniały i kruchy. Zachodnia cywilizacja doprowadziła ten wieczny rozsądek do skrajności, nie pozostawiając w życiu miejsca na uprawianie sztuki czystego nonsensu. Nasz udział grze jest iluzoryczny, ponieważ jest ona niezmiennie racjonalizowana; twierdzimy, że robimy to dla naszego dobra i nie pozwalamy sobie na wycofanie się i odświeżenie postawy. Nie istnieją bezpieczne sytuacje, w których moglibyśmy wreszcie prawdziwie od siebie odpocząć. Dzień w dzień chodzimy jak zegarki, a pojawiające się "dziwne myśli" przerażają nas tak bardzo, że natychmiast biegniemy do lekarza. Nasz problem polega na tym, że wypaczyliśmy szabas, lub jak kto woli, Dzień Pański w racjonalny, wypełniony kazaniem dzień, zamiast po prostu się wyszaleć.

Jeśli nasze zdrowie psychiczne ma być stabilne i elastyczne, konieczne są momenty, w których zezwala się na całkowicie spontaniczne czynności - taniec, śpiew, wycie, bełkot, skakanie, jęczenie, zawodzenie - mówiąc w skrócie, tak by w pełni wykorzystać potencjał ruchowy organizmu. Bez wątpienia niemożliwe jest wytyczenie fizycznych i moralnych granic, w ramach których wyraża się ta wolność ekspresji - praktycznego kontekstu, porządkującego ów nonsens. Ten, kto realizuje tę zasadniczą irracjonalność nigdy nie poczuje się stary i znużony i, co ważniejsze, otwiera kanały, którymi kształtująca i inteligentna spontaniczność organizmu przenika do świadomości. Na tym właśnie opiera się wartość metody wolnych skojarzeń w psychoanalizie; jest ona jednak ograniczona przez swą czysto werbalną naturę. Funkcją tych okresowych, pozbawionych sensu zachowań nie jest jedynie uwolnienie nagromadzonych emocji, czy niewykorzystanej energii psychicznej, lecz również wyzwolenie bezrefleksyjnej aktywności, która, początkowo zdająca się być nonsensowną, w pewnych warunkach mogłaby przybrać inteligentne formy.

Mylenie dyscypliny z przymusem jest obrazem dualistycznego myślenia, które separuje wolę i organizm. Lecz jednocząca i zintegrowana koncepcja natury ludzkiej wymaga także innej koncepcji dyscypliny - jako kontroli działań spontanicznych, a nie narzuconych. Niezbędna jest tutaj wizja dyscypliny jako techniki używanej przez organizm, tak jak cieśla używa swych narzędzi, a nie systemu przymuszającego do pewnych działań. W przeciwnym razie mechaniczne i organizacyjne cele systemu przesłaniają cele wyznaczane przez sam organizm. Znajdujemy się wtedy w sytuacji, w której człowiek jest dla Dnia Pańskiego, a nie Dzień Pański dla człowieka. Lecz zanim spontaniczna akcja zamknięta zostanie w określonej strukturze, musi osiągnąć samopotwierdzenie w działaniu. Oznacza to potrzebę rozwijania wrażliwości na impulsy płynące z organizmu i ćwiczenie właściwych reakcji na jego wewnętrzną dynamikę.

Język niejako zmusza nas do wyrażania tej kwestii w sposób niewłaściwy - oto wrażliwe na poruszenia organizmu "ja" udziela odpowiedzi na wezwanie przychodzące z zewnątrz. Tak się nieszczęśliwie składa, że nasz sposób wyrażania się podtrzymuje społeczną fikcję, oddzielającą świadomą wolę od reszty organizmu, stawiając ją w roli niezależnego sprawcy, który inicjuje i reguluje nasze zachowania. Z tego właśnie powodu nie jesteśmy w stanie stwierdzić czym jest w istocie ego, lub też świadoma wola. Nie zauważamy, że jest ono wytworem społecznej konwencji, niczym podziałki na tarczy zegara i nie ma nic wspólnego z biologiczną, czy nawet psychologiczną jednostką. Konflikt świadomości z instynktem jest internalizacją, wewnętrznym echem konfliktu jednostki ze społeczeństwem, kształtującym jej wizerunek za pośrednictwem rodziców, nauczycieli i wczesnych asocjacji. Jest to społecznie fabrykowana walka z wyimaginowanym wrogiem, którym jest organizm, reprezentujący naszą podlegającą prawom biologii tożsamość. Z powodu tej fikcji dziecko uczone jest samokontroli i skłaniane do dostosowania się do wymagań socjalnego życia.

Na pierwszy rzut oka jest to pomysłowy i wręcz niezbędny sposób na utrzymanie społecznego porządku w oparciu o odpowiedzialność jednostki. W istocie jednak jest to straszliwa gafa, która tworzy więcej problemów niż rozwiązuje. Stopień w jakim społeczeństwo uczy jednostkę oddzielać swą wolę od ciała, jedynie pogłębia poczucie wyobcowania z siebie i innych ludzi. Na dłuższą metę zaognia problem, który starało się rozwiązać, ponieważ tworzy osobowość, której poczucie głębokiej odpowiedzialności równoznaczne jest z poczuciem głębokiej alienacji.

Mistyczne doświadczenie indukowane chemicznie, bądź nie, szczególnie uwrażliwia jednostkę i otwiera ją na rzeczywistość organizmu oraz powoduje, że ego postrzegane jest jako abstrakcja, czym jest w istocie. Narasta wtedy (szczególnie w późniejszej fazie eksperymentu psychodelicznego) poczucie jedności z innymi, przypuszczalnie pokrewne z fenomenem jakie przejawia stado ptaków skręcając i zmieniając kierunek lotu niczym jedno ciało. Tego rodzaju doznanie wydaje się być lepszą podstawą dla ogólnej miłości i porządku, niż fikcyjna separacja woli.

Głównym efektem działania środków psychodelicznych wydaje się być osłabienie obronnej postawy, jednak bez zakłócenia percepcji, jak to jest w przypadku alkoholu. Stajemy się świadomi rzeczy, przed którymi normalnie staramy się uchronić i jest to, jak czuję, ważki powód dla którego we wczesnych fazach eksperymentu odczuwa się strach. Lecz kiedy nie bronimy się już, widzimy nie halucynacje, lecz zwyczajowo ignorowane aspekty rzeczywistości - włączając w to poczucie społecznej jedności, jaką cywilizowany człowiek utracił dawno temu. Nie wymaga to od nas porzucenia kultury i powrotu do poziomu precywilizacyjnego, podobnie jak uczestnicząc w doświadczeniu psychodelicznym lub generalnie mistycznym, nie tracimy swych wykształconych przez cywilizację umiejętności.

Sugeruję, że doświadczenie psychodeliczne dostarcza wskazówek i wglądów, które mogą zostać rozwinięte i pogłębione przez pewne formy medytacji. Czy mogą one zatem stanowić sposób na rozwinięcie poczucia jedności z innymi, już bez potrzeby ich stosowania? Mieszkaniec zachodniej kultury odczuwa zdrowy wstręt do tłumów i wzdraga się przed rozpuszczeniem swej tożsamości w "świadomości stada". Istnieje jednak ogromna różnica między bezkształtnym tłumem, a organiczną społeczną grupą. Ta ostatnia jest stosunkowo niewielką asocjacją, której członkowie są ze sobą w stałym kontakcie. Ten pierwszy jest stosunkowo dużym stowarzyszeniem, którego członkowie utrzymują kontakt jedynie z przywódcą i z powodu jego prymitywnej struktury nie można uważać tłumu za prawdziwy organizm. Myślenie o ludziach jako o "masach" możliwe jest jedynie w kontekście nie w pełni ludzkiego porządku.

Zbiorowy kult kościołów można by uważać za naturalną odpowiedź na te potrzeby, gdyby nie ich zorientowanie na masy, miast grup. Uczestnicy ceremonii zasiadają w rzędach i widzą jedynie karki swych współziomków, a kontakt utrzymują jedynie z przywódcą - kaznodzieją, księdzem, czy odpowiednim symbolem autokratycznego Boga. Wiele kościołów stara się zaspokoić tę potrzebę kontaktu przez organizację spotkań towarzyskich i zabaw, traktując je jako dodatek do swej zasadniczej służby. Jednak świecki charakter tych działań powoduje, że owa komunia jest skromnym echem poszukiwanego poczucia jedności. Istnieją wprawdzie grupy dyskusyjne, na których przywódcy lub też "prowadzący" zachęcają uczestników do wyrażania swego zdania, jednak znowu, osiągana komunia ma charakter czysto werbalny i rozgrywa się ledwie w sferze ideałów.

Trudność polega na tym, że będące w nieustającej defensywie ego ze swej natury odrzuca wszystko, co mogłoby je rozproszyć - porozumienia bazujące na emocjonalnych gestach, wszelkiego rodzaju obrządki, tańce i inne rodzaje aktywności wyrażające wprost wzajemną miłość między członkami grupy. Gry tego rodzaju powstają często naturalnie i niespodziewanie między bliskimi przyjaciółmi, lecz jakże kłopotliwe wydaje się nawiązanie podobnego kontaktu z kimś całkowicie obcym! Niemniej jednak, istnieje przecież wiele związków nawiązywanych przez ludzi, którzy, uważając się za prawdziwych przyjaciół, wciąż łakną innej, bardziej fizycznej i erotycznej formy kontaktu, która mogłaby przemienić przyjaźń w miłość. Kłopot w tym, że czujemy się niepewnie w zwyczajowo niedostrzeganej przez nas miłosnej przestrzeni, która dzieli formalną przyjaźń i seksualną aktywność i obawiamy się z tego powodu, że przekroczywszy raz granicę przyjacielskich kontaktów, skazani jesteśmy na seksualną rozwiązłość, lub co gorsza homoseksualizm.

Ta ziemia niczyja między miłością braterską i seksualną zdaje się korespondować ze przepaścią ziejącą między duchem i materią, umysłem i ciałem, tak rozdzielonych, że nie sposób traktować ich jako wspólny cel dla uczuć i uczynków. Nie ma między nimi kontinuum, jakiegoś szeregującego spektrum, co czyni afekt duchowy w naszych oczach mdłym, natomiast miłość seksualną brutalizuje. Przekroczenie granic braterskiej miłości nie może być jednak traktowane jako zmiana jednego z dwóch opozycyjnych biegunów. Tracimy wtedy bezpowrotnie z oczu subtelną i cudowną drogę, która je łączy. Innymi słowy, większa część miłosnego potencjału jest dla nas trudno przyswajalna, zadowalamy się bowiem jego ekstremalnymi formami, jak gdyby kupując bochenek chleba, zjadali tylko piętki.

Nie mam pojęcia, co należy uczynić, by uzdrowić kulturę, w której tożsamość jednostki oparta jest na fizycznej powściągliwości, gdzie wielu ludzi wzdraga się przed zwyczajnym wzięciem za rękę osoby, z którą nie są związani więzami seksualnymi, bądź rodzinnymi. Przymuszanie do tego typu uczuciowego kontaktu, bądź propaganda na jego rzecz mogłaby przecież zwiększyć jedynie poczucie zażenowania. Trzeba mieć nadzieję, że z biegiem lat ta obronna postawa pęknie samoistnie, niczym skorupka jajka otaczająca gotowe do wyklucia pisklę. Nadzieję tę utrwalają niektóre trendy w filozofii i psychologii, religii i nauce, w ramach których rozwijana jest nowa wizja człowieka, w której nie jest on już więcej duchem uwięzionym w niekompatybilnym ciele, lecz raczej nie dającym się oddzielić od swego społecznego i naturalnego środowiska organizmem.

Taka właśnie jest wizja człowieka przybliżona przez owe niezwykłe leki, które tymczasowo zawieszają nasze działania defensywne i pozwalają zobaczyć to, co normalnie jest pomijane przez jednostkową świadomość - fakt, że świat jest współzależną całością. Wizja ta nie jest z pewnością narkotyczną halucynacją czy zabobonną fantazją. Jest bowiem uderzająco podobna do niezwykłego uniwersum, będącego aktualnie przedmiotem opisu fizyków i biologów. Kierunek, w którym podąża ich myśl, wyznacza drogę ku objawieniu zjednoczonej kosmologii, która charakteryzuje się brakiem istniejących od wieków nieprzystawalności w postaci umysłu i materii, substancji i atrybutu, rzeczy i zdarzenia, sprawcy i działania, masy i energii. Jeśli więc wynikiem tych dociekań będzie wszechświat, w którym człowiek nie będzie już więcej samotnym podmiotem konfrontowanym z obcymi i groźnymi przedmiotami, to otrzymamy kosmologię, która jest nie tylko zjednoczona, ale również radosna.

W. James, Doświadczenia religijne, Warszawa 1958. (przyp. tłum.)

Słynne "zapuszkowane ego" Wattsa. (przyp. tłum.)

"Gdy oddajecie się nauce, (wasza wiedza) z każdym dniem się powiększa. Gdy oddajecie się (wcielaniu zasad) Tao, (wasze pragnienie zdobycia wiedzy) z każdym dniem się zmniejsza." Lao-Tsy, Tao-Te-King XLI. (przyp. tłum.)

Normalna dawka meskaliny to 300 mg, LSD - 100 mikrogramów, a dla psylocybiny 20 mg. Czytelnik zainteresowany aktualnym (1962) stanem badań nad środkami zmieniającymi świadomość sięgnąć winien po książkę Roberta S. de Roppa "Drugs and the Mind" (Grove Press, New York 1960).

Marihuanę i haszysz również uważam za psychodeliki, choć nie mają takiego potencjału jak LSD.

Tak o tym pisze Nietzsche, wkładając w usta Zaratustry słowa: "Powiadasz "ja" i dumny jesteś z tego słowa. Większe jednak od niego, w co nie zechcesz wierzyć, jest twoje ciało i jego wielki rozum: ono nie mówi "ja", ono "ja" czyni." F. Nietzsche, Also sprach Zarathustra (frag. tłum. M. P. Markowski) (przyp. tłum.)

Kto wie, czy Watts nie użyłby terminu fraktal, który pojawił się jednak dopiero 10 lat później za sprawą B. Mandelbrota. (przyp. tłum.)

"Człowiek świadomy sam siebie myśli, że myśli. Od dawna uważano za błędny pogląd, że świadomy podmiot myślący, że myśli, nie jest tożsamy z organem wytwarzającym myśli. Świadoma osoba jest tylko jednym z krótkotrwałych komponentów, z których składa się osoba myśląca." L. L. Whyte, The Unconsciouns Before Freud (Basic Books, New York, 1960), str. 59.

"W wirującego świata - nieruchomym punkcie. Ani cielesnym, ani bezcielesnym,
Ani od, ani do; w nieruchomym punkcie - tam trwa taniec,
Lecz ani ruch, ani bezruch. I nie mów mi, że to stałość,
Gdzie przeszłość i przyszłość są połączone. Ani ruch od, ani do,
Ani w górę, ani w dół."

T. S. Eliot Cztery kwartety (tłum. K. Boczkowski) (przyp. tłum.)

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
watts alan radosna kosmologia
Alan Watts The Book on The Taboo against knowing who you are
Alan Watts Mądrość niepewności
Alan Watts Srodki Psychodeliczne i Doswiadczenie Religijne
Alan Watts The Joyous Cosmology
Psychedelics and Religious Experience by Alan Watts
Alan Watts The Joyous Cosmology
Timothy Leary , Gary Snyder, Alan Watts, Allen Ginsberg The Housboat Summit
Alan Watts Srodki Psychodeliczne i Doswiadczenie Religijne
Alan Watts Medytacja zabawą
(ebook Zen) Alan Watts The Philosopies of Asia
Alan Watts Medytacja zabawÄ…
Ewolucja wszechśwaita i kosmologii
(rewolucja w kosmologii) NQRD7GMMUKUTO7PVQRVKF7D5KL5QU6HSX5RMCPI
radosny i smutny przedszkolak, Emocje, uczucia
Naucz mnie śmiać się radośnie wiersz
Agazzi Evandro Filozofia przyrody, nauka i kosmologia
0 wielbic pana chce radosna spiewac piesn

więcej podobnych podstron