Alan W. Watts
Radosna Kosmologia
Chemiczna podróż w głąb świadomości
Przełożył Tomasz Grobelski
"To the People of Druid Heights"
Spis treści
Przedmowa [autorstwa Timothy Learego i Richarda Alberta]
Słowo wstępne
wg wyd. The Joyous Cosmology (c)1962 by Pantheon Books, a division of Random House.
http://hyperreal.info/drugs/go.to/art/4324
źródło: http://www.druglibrary.org/schaffer/lsd/
Alan W. Watts, zmarły w 1973 roku teolog, jest najbardziej znany jako
popularyzator buddyzmu zen oraz filozofii hinduskiej i chińskiej. Nie
związany przynależnością do żadnej grupy wyznaniowej, cieszył się
reputacją jednego z najbardziej oryginalnych filozofów naszego wieku.
Był autorem około dwudziestu książek o filozofii i psychologii religii. W
Polsce ukazały się dwie jego prace: Droga Zen i Tao Strumienia.
Radosna Kosmologia jest owocem jego flirtu z psylocybiną i LSD, a także
meskaliną.
Przedmowa
"Radosna Kosmologia" jest błyskotliwą próbą opisania tego, co w swej istocie jest niewyrażalne. Aby
zrozumieć tę piękną, lecz trudną książkę, wygodnie jest przyjąć rozróżnienie między tym, co zewnętrzne i
wewnętrzne. Choć zamierzeniem autora jest przekroczenie tego rodzaju myślenia, to jednak pan Watts,
uprawiając swoje słowne gierki, w pełni usprawiedliwia podążającego za nim czytelnika w wyborze
konwencjonalnego, dychotomicznego modelu.
Zewnętrzne i wewnętrzne. Zachowanie i świadomość. Zmienianie zewnętrznego świata stało się duchem i
obsesją naszej cywilizacji. W ciągu dwóch ostatnich stuleci zachodnie monoteistyczne kultury z zadziwiającą
skutecznością stawiały czoła zewnętrznej rzeczywistości i nauczyły się manipulować jej przedmiotami. Ostatnio
jednak staliśmy się świadomi, że została zakłócona pewna równowaga. Uświadomiliśmy sobie istnienie
niezbadanej przestrzeni wewnętrznej, białych plam na mapie naszej świadomości.
Ten dialektyczny trend istnieje od zawsze. Ulegają mu zarówno kultury, jak i jednostki. Dobrobyt materialny
w ostatecznym rozrachunku staje się źródłem rozczarowań, które rodzą pytanie o przyczynę tego stanu rzeczy i
prowadzą do odkrycia świata wewnętrznego - o strukturze nieskończenie bardziej zróżnicowanej i bogatszej od
struktury świata zewnętrznego, który jest zaledwie projekcją ludzkiej wyobraźni. Porzucenie logiczno-pojęciowej
umysłowości i zawieszenie jej sztywnej kontroli pozwala dostrzec głupią nieadekwatność i błahość narzucanych
światu reguł, czego konsekwencją jest strącenie z piedestału poznania opartego na myślowych spekulacjach.
Mówi się tutaj (Alan Watts również porusza ten temat) o polityce układu nerwowego - z pewnością tak
skomplikowanej i ważnej jak polityka zewnętrzna. Polityka ta wymaga umysłu przeciwstawiającego się
rozumowi, tyranicznemu werbalnemu rozumowi, oddzielonemu od organizmu i świata, którego jest częścią,
rozumowi cenzurującemu, ostrzegającemu i oceniającemu.
W ten sposób pojawia się piąta wolność - wolność od wyuczonego umysłu. Wolność do rozszerzenia
świadomości poza utarte kulturowe schematy. Wolność do radosnej jedności z tym, co istnieje ponad
międzyludzkimi, społecznymi grami.
Poruszane tu kwestie nie są niczym nowym, od stuleci rozważali je mistycy, filozofowie religii i ci nieliczni
oraz wybitni naukowcy, którzy zdołali przejrzeć reguły naukowej gry, a następnie przekroczyli jej ograniczenia.
1
Spostrzegł to i opisał wybitny amerykański psycholog William James:
...nasza normalna świadomość w czasie czuwania, zwana racjonalną, jest tylko jednym,
szczególnym rodzajem świadomości, podczas gdy wokoło niej, oddzielone najcieńszą z barier,
leżą potencjalne formy zupełnie innych świadomości. Możemy przejść przez życie nawet nie
podejrzewając ich istnienia; jeśli jednak zastosujemy odpowiedni bodziec, to jak za
dotknięciem różdżki pojawiają się w całej swej pełni wszystkie, dokładnie określone rodzaje
aktywności umysłowej, być może posiadające gdzieś swoje pola adaptacji i zastosowania.
Żaden obraz wszechświata w swej całości nie może być ostateczny, co sprawia, że nie wiemy
jak traktować te odmienne stany świadomości. Pytanie brzmi jak przywrócić im względy,
skoro są tak różne od zwykłej świadomości. Mogą one zdeterminować postawę, lecz nie dają
gotowych recept, są kluczem do nowych obszarów, lecz nie wytyczają na nich szlaków. W
każdym razie ich istnienie nie pozwala nam na wyciąganie pochopnych wniosków na temat
rzeczywistości. Z moich doświadczeń wynika, że te odmienne stany świadomości powodują
wglądy, którym nie sposób nie przypisać metafizycznego znaczenia
Jakie to bodźce są konieczne i wystarczające do porzucenia pojęciowej i wyzwolenia innych "potencjalnych
form świadomości"? Jest ich wiele. Hinduscy filozofowie opisali setki takich metod. Nie mniej japońscy buddyści.
Z klasztorów zachodnich religii pochodzą inne jeszcze przykłady. Meksykańscy szamani i religijni przywódcy
plemion obu Ameryk od stuleci używali świętych roślin w celu rozszerzenia świadomości. Jednak w ostatnich
czasach to nauka dostarczyła najbardziej bezpośrednich technik otwierania zmysłów.
William James używał tlenku azotu i eteru by "stymulować stany mistycznej świadomości o nadzwyczajnym
natężeniu". Dziś uwaga psychologów, filozofów i teologów koncentruje się na efektach wywoływanych przez trzy
syntetyczne substancje - meskalinę, kwas lizergowy i psylocybinę.
Czym są te substancje? Lekarstwami, narkotykami czy sakramentalnym pożywieniem? Łatwiej chyba
stwierdzić, czym nie są. Nie są narkotykami, nie są również substancjami odurzającymi, pobudzającymi,
znieczulającymi czy też uspokajającymi. Są raczej czymś w rodzaju biochemicznych kluczy do świadomości,
otwierających nas na nowe, wstrząsające doświadczenia.
Przez ostatnie dwa lata pracownicy naukowi Centrum Badania Osobowości na Uniwersytecie Harvarda
prowadzili systematyczne eksperymenty z tymi substancjami. Badaliśmy zachowania Amerykanów, którym
podawaliśmy środki psychodeliczne w przyjaznych, komfortowych i naturalnych warunkach. Mieliśmy
sposobność asystowania przy ponad tysiącu indywidualnych tripach. Z naszych obserwacji, z wywiadów i
raportów, z analiz danych zawartych w kwestionariuszach oraz z różnic między wynikami testów osobowości
przeprowadzanych przed i po eksperymencie wynika, że (1) substancje te zmieniają świadomość, (2)
bezsensowne okazuje się mówienie o "typowym działaniu". Miejsce i otoczenie, oczekiwania i atmosfera w
całkowicie determinują reakcje uczestnika eksperymentu. Nie istnieje coś takiego jak "typowa reakcja" lecz coś
co można określić jako współdziałanie otoczenia i środka psychodelicznego (setting-plus-drug), (3) w mówieniu
o potencjalnych reakcjach zasadne jest zwrócenie uwagi nie tylko na wspomniany wcześniej kompleks setting-
plus-drug lecz także na zdolność ludzkiej kory mózgowej do tworzenia obrazów i doświadczeń przekraczających
wąskie granice słów i pojęć. Spędziliśmy dużo czasu na słuchaniu ludzi opowiadających o swoich
doświadczeniach z psychodelikami. Jeżeli mówiąc o potencjale - dobrym bądź złym, pomocnym bądź
krzywdzącym, pełnym miłości bądź groźnym, mamy na myśli ludzką korę mózgową, a nie środek
psychodeliczny, to nie rozmijamy się zbytnio z prawdą. Potencjał tkwi w mózgu, nie dragu. Drag jest tylko
instrumentem.
W celu analizy i interpretacji rezultatów naszych badań sięgnęliśmy w pierwszym rzędzie po
konwencjonalne metody nowoczesnej psychologii - psychoanalizę i behawioryzm - odkrywając, że instrumenty
te zawodzą przy próbie opisu doświadczenia psychodelicznego. Aby osiągnąć zrozumienie zostaliśmy
zmuszeni przyjąć język opisu i punkt widzenia całkowicie odmienne od tradycyjnych, reprezentowanych przez
mechanistyczną i obiektywną psychologię. Znaleźliśmy się w kręgu niedualistycznych koncepcji filozofii
wschodu, teorii umysłu przybliżonej zachodniej kulturze przez Bergsona, Huxley'a i Wattsa.
W pierwszej części swej książki Watts prezentuje teorię świadomości, w której znaleźliśmy wyjaśnienie
stanów przeżywanych przez uczestników eksperymentu - filozofów, więźniów, gospodynie domowe,
intelektualistów i alkoholików. Przedarcie się przez gąszcz werbalnych znaczeń i identyfikacja z totalnością
psychodelicznego doświadczenia jest fenomenem, którego doświadczyły te osoby.
Alan Watts przekazuje nam w detalach, z właściwą sobie elokwencją, swoje psychodeliczne wizje. Próbuje
niemożliwego - opisać słowami (które zawsze kłamią) coś co wymyka się wszelkim próbom opisu. Lecz jak
dobrze radzi sobie z tym zadaniem!
Alan Watts jest jednym z wielkich świadków naszych czasów. Posiada intuicję i jest otwarty, dostrzega
kwestie i zdarzenia o decydującym dla naszego wieku znaczeniu. Do tego wszystkiego posiadł umiejętność
poetyckiego filozofowania, by uczyć i informować. Oto daje nam do rąk być może najlepszą deklarację
nowoczesnego mistycyzmu, bardziej śmiałą i wyzywającą niż dwie klasyczne już prace Aldousa Huxleya,
1
W. James, Doświadczenia religijne, Warszawa 1958. (przyp. tłum.)
2
albowiem, jak się wydaje, uczeń przerósł swego mistrza. Szczególne uznanie należy mu się za rozpoznanie
miłosnego aspektu mistycznego doświadczenia oraz jego socjologicznych implikacji.
Trzymacie w swych dłoniach niezwykły ludzki dokument. Lecz jeśli nie jesteście jednymi z niewielu
przedstawicieli zachodniej kultury, którzy dzięki chemicznemu zbiegowi okoliczności doświadczyli choćby przez
jedną mistyczną minutę stanu rozszerzonej świadomości, prawdopodobnie nie zrozumiecie o czym jest tu
mowa. Jest to może powód do zmartwień, lecz nie do zdziwienia, jeśli bowiem przypomnimy sobie historię
nowych idei i koncepcji jakie powstawały na przestrzeni wieków to przekonamy się, że spotykały się one
początkowo z niezrozumieniem. Nie potrafimy zrozumieć czegoś, na co nie mamy określeń. Pozostaje nam
wziąć udział w słownych grach Alana Wattsa.
Lecz słuchajcie. Bądźcie przygotowani. W tej książce roi się od nowych idei zapisanych złotymi zgłoskami.
Jest ich zbyt dużo. Są zbyt skoncentrowane. Przepływają zbyt szybko. Uważajcie na nie.
Jeśli załapiecie nawet niewielką część spośród tych idei, staniecie przed pytaniami, które zadawaliśmy sobie
i my podczas naszych eksperymentów: dokąd zmierzamy? Jakie są zastosowania tych cudownych środków?
Czy potrafią sprawić by świat ujrzał dzięki nim coś więcej niż pamiętne chwile czy książki?
Odpowiedzi na te pytania otrzymać można dwojako. Powinniśmy nakłaniać coraz więcej osób do wzięcia
udziału w eksperymentach psychodelicznych i słuchać, po prostu, co mówią (tak jak Alan Watts) o swoich
doświadczeniach. (Nie będziemy raczej cierpieć niedostatku ochotników do tej ekstatycznej podróży. 91%
uczestników eksperymentu pragnie go powtórzyć wraz ze swą rodziną i przyjaciółmi.). Z drugiej strony
powinniśmy zachęcać naukowców, którzy dokonali już psychodelicznego wglądu i rozróżnienia między
wewnętrznym i zewnętrznym, między świadomością i zachowaniem, do systematycznych i obiektywnych badań.
Badania te powinny dotyczyć zastosowania psychodelicznych doświadczeń w rozwiązywaniu problemów
dotyczących współczesnego życia - edukacji, religii, technologii, sztuki.
Wielu wierzy, że znaleźliśmy się w punkcie zwrotnym i że oto dokonuje się przełom w historii gatunku
ludzkiego, przełom dotyczący zdolności do kontroli i rozszerzenia przez człowieka swej świadomości. My,
poprzez nasze badania, staramy się ugruntować ten optymizm. "Radosna Kosmologia" jest świadectwem tych
samych szczęśliwych oczekiwań.
Dr Timothy Leary
Dr Richard Alpert
Uniwersytet Harvarda, styczeń 1962
Słowo wstępne
W "Drzwiach Percepcji" Aldous Huxley przedstawił opis działania meskaliny na wysoce subtelny
umysł. Było to pierwsze jego doświadczenie psychodeliczne i teraz, patrząc z perspektywy dalszych
eksperymentów, stało się dla niego jasne, że możliwe są wglądy głębsze niż te, które zawarł w swej książce.
Mimo, iż nie mogę mieć nadziei na prześcignięcie Aldousa Huxleya w kunszcie prozatorskim, to jednak
uznałem, że nadszedł odpowiedni moment na próbę opisania doświadczeń uzyskanych przy pomocy dragów
zmieniających świadomość na wyższym, o ile to możliwe poziomie, a i nie pozbawioną poetyckiej
wyobraźni.
Brzmi to jak frazes, lecz wyraźnie widać, że ostatnimi czasy ciężko o porozumienie na poziomie
teoretycznym między laikami, a naukowcami operującymi wysoce abstrakcyjnymi, matematycznymi
pojęciami. Przykładem jest chociażby pojęcie zakrzywienia czasoprzestrzeni, które nie sposób opisać w
miarę przystępnie dla umysłowości zwykłego człowieka. Muszę przyznać, że niepokoi mnie bardziej
przepaść, jaka powstała między teoretycznym opisem, a bezpośrednim doświadczeniem u samych
naukowców. Zachodnia nauka szkicuje teraz nową koncepcję człowieka odchodząc od obrazu samotnego
ego zamieszkującego kupę mięsa
i przechodząc do wizji organizmu połączonego siecią subtelnych
współzależności z wszechświatem, w którym żyje. Lecz wyłączając nieliczne wyjątki, nawet naukowcy nie
czują, że egzystują w ten sposób. Zresztą prawie wszyscy zachowujemy poczucie osobowości, która jest
niezależna, odosobniona i pozbawiona wszelkiej więzi z otaczającym ją kosmosem. Przepaść ta musi zostać
zasypana i dobrym do tego środkiem wydają się być zsyntetyzowane przez naukę substancje psychodeliczne
przejmujące rolę sakramentów nowej religii.
Przyzwyczailiśmy się uważać religię i naukę za dwa różne, zupełnie nie związane ze sobą sposoby opisu
świata. Nie sądzę by było to właściwe podejście. W postrzeganiu świata powinniśmy przyjąć punkt
widzenia nie religijny czy naukowy, lecz nasz - ludzki. Dokładniej idzie mi o to, by postrzeganie stricte
religijne czy naukowe uzupełniały się jak zmysł wzroku i słuchu.
Lecz tradycyjne drogi prowadzące do duchowego oświecenia nie są zbyt atrakcyjne dla naukowego,
2
Słynne "zapuszkowane ego" Wattsa. (przyp. tłum.)
3
sceptycznego umysłu a wehikuły je przemierzające są cokolwiek przestarzałe i nadmiernie obciążone
niepotrzebnym bagażem. Istnieje więc sposobność do podzielenia się przez krytyczne umysły
doświadczeniami, o których dawni prorocy i mistycy mówili używając archaicznego i często niezdarnego
języka. Nowoczesna farmakologia może okazać się użyteczna w odkrywaniu tego nieznanego świata i
przyczynić się do przywrócenia religijnemu doświadczeniu jego właściwego znaczenia. By uczynić przekaz
zawarty w tej książce jak najbardziej wiernym, zawarłem w niej kilka fotografii, na których żywy blask
wzorów stworzonych przez naturę daje pewne poczucie piękna wydobytego przez doświadczenie
psychodeliczne ze zwykłych rzeczy, gdy oczy, nie tracąc nic z tego co widzą zwykle, działają jak
mikroskopy zabierając umysł głęboko w zawiły taniec struktury naszego świata.
Alan W. Watts
San Francisco, 1962
Prolog
POWOLI staje się jasne, że jednym z największych przesądów naszych czasów jest pogląd, że istnieje
umysł, który jest oddzielony od ciała. Nie zmusza nas to do przyjęcia, że jesteśmy tylko ciałami, lecz
wymaga raczej stworzenia nowej, całkowicie odmiennej koncepcji ciała. Ciało oddzielone od umysłu jawi
się jako ożywione zwłoki, coś w rodzaju zombie, gdy jednak połączymy ciało i umysł otrzymamy obraz, na
opisanie którego brak jeszcze odpowiednich pojęć, obraz należący do rzeczywistości, która jest
jednocześnie mentalna i fizyczna. Nazwanie jej jednak mentalno-fizyczną jest niezbyt satysfakcjonujące
oznacza bowiem połączenie koncepcji, które zdewaluowały się przez długo trwającą separację i opozycję.
Stworzyliśmy pojęcia tworzywa mentalnego i materialnego, stać nas jednak przynajmniej na to by odrzucić
obie te idee. "Tworzywo" jest słowem określającym bezkształtną papkę, której rzeczywistej struktury nie
jesteśmy w stanie przeniknąć. Pojęcie materialnego czy mentalnego tworzywa oparte jest na tym samym
fałszywym wyobrażeniu jak to, że drzewa ukształtowane są z drewna, góry z kamienia, a umysł z ducha, w
ten sam sposób, jak wazon ulepiony jest z gliny. Wydaje się, że "bezwładna" materia potrzebuje
zewnętrznej i inteligentnej energii by przyjąć określoną formę. Lecz teraz wiemy, że materia nie jest
bezwładna. Niezależnie od tego czy jest ożywiona czy nie, uczymy się patrzeć na nią jak na energetyczną
strukturę, dynamiczny porządek, aktywną inteligencję.
Uświadomienie sobie, że umysł i ciało, forma i materia, są tym samym, jest utrudnione przez
zakorzenione od dawien dawna uprzedzenia psychologiczne i pomieszanie pojęciowe. Dla tak zwanego
zdrowego rozsądku nie jest czymś dziwnym, że struktura czy kształt są formą czegoś tak, jak wspomniany
wcześniej wazon, który został ulepiony z gliny. Trudno uświadomić sobie, że to "coś" jest równie
niepotrzebne jak eter, w którym miały rozchodzić się fale świetlne, czy ów mityczny żółw unoszący Ziemię,
i ten kto naprawdę załapał, o co tu chodzi, z radosnym zdziwieniem poczuje, że zrzucił z siebie pewnego
rodzaju brzemię.
Dualizm ciała i umysłu narodził się w wyniku niezręcznej próby opisania zdolności inteligentnego
organizmu do samokontroli. To brzmi przekonywująco - uznać kontrolera i obiekt kontrolowany za dwie
różne rzeczy. W ten sposób świadomy umysł został przeciwstawiony instynktowi. Nauczyliśmy się
identyfikować z umysłem, jednocześnie coraz mniejszą wagę przypisując temu, co umysł kontroluje.
Odwróciło to naszą uwagę od faktu, że nieświadomy organizm posługuje się rozumem, by siebie
informować i kierować swym postępowaniem. Świadomą inteligencję traktujemy jako swoiste duchowe
namaszczenie, pozwalające objąć w posiadanie fizyczne narzędzie ciała. Nie dostrzegamy więc, że jest to
działanie tego samego kształtującego procesu, który uformował nerwy, mięśnie, organy wewnętrzne i kości,
procesu tak subtelnie zorganizowanego (chciałoby się rzec - inteligentnego), że nasza świadomość nie jest
w stanie wyodrębnić go i rozpoznać.
Ta radykalna separacja kontrolera i obiektu kontrolowanego sprawiła, że człowiek przez cały okres
historii jaką znamy jawi się nie jako samokontrolujący lecz raczej samofrustrujący organizm, wcielona
sprzeczność, chodzące samozaprzeczenie. W wyniku tego rozdzielenia inteligencja zaczyna kierować się
swym własnym interesem, a nie interesem ciała, którego jest wytworem. Ściślej mówiąc, jest jej intencją by
pracować dla własnych celów. Lecz skoro separacja umysłu i ciała jest iluzją, więc i podporządkowanie
ciała niezależnemu umysłowi jest iluzoryczne. Iluzja ta jest równie realna co hipnotyczna halucynacja, tak
że człowiek popada we frustracje wywołane przez wzorce zachowań, które tworzą prawdziwe błędne koło.
Kulminacją owego błędnego koła jest nasza kultura hołdująca zasadzie mechanicznego porządku, jakże
4
dalekiego od naturalnej radości życia.
Wierzymy więc, że umysł kontroluje ciało, a nie ciało samo siebie przy pomocy umysłu. Zakorzeniliśmy
w sobie przekonanie, że umysł powinien być niezależny od zewnętrznego świata - zapominając o istnieniu
mikroskopów, teleskopów, kamer, skal, komputerów, książek, dzieł sztuki, alfabetów i tych wszystkich
narzędzi, bez których nie sposób wyobrazić sobie mentalnego życia. Jednocześnie istnieje w nas niejasne
przeczucie, że w byciu izolowanym umysłem, duszą, czy też ego, jest coś nieodpowiedniego. Istnieją
oczywiście osoby, które w swoim organizmie upatrują mniej niż połowy człowieka. Oddzielili się oni od
uczestnictwa w naturalnym porządku rzeczy. "Posiadają" ciało, zamiast po prostu być. "Posiadają" instynkt
przeżycia, czy rozmnażania, zamiast żyć i kochać. Szukają w sobie demonów, czy też ślepych furii, które
wodzą ich za nos.
Owe wrażenie, że coś nie jest w porządku wspólne jest wszystkim cywilizacjom. Istnieje jednoczesny
przymus by troszczyć się o siebie oraz dać sobie z tym wszystkim spokój. Oto błędne koło: dystansując się
od swego organicznego życia czujesz, że coś skłania cię byś przetrwał; przetrwanie - trzymanie się
kurczowo życia - staje się narkotycznym obowiązkiem; pomimo, że życie nie spełnia twoich oczekiwań
masz nadzieję, że w przyszłości się to odmieni, potrzebujesz tylko więcej czasu; i tak dalej. To co
nazywamy samoświadomością jest wrażeniem jakiego doznaje organizm, który jednocześnie hamuje i
przyspiesza. Jest to oczywiście bardzo nieprzyjemne i większość ludzi woli o tym zapomnieć.
Najłatwiej osiągnąć ten stan zapomnienia upijając się i oddając przyjemnościom, nie wykluczając tej
naturalnej drogi samotranscendencji jaką jest seks. Do bardziej wysublimowanych metod zaliczyć można
uprawianie sztuki, społecznictwo czy religijny mistycyzm. Te środki zaradcze rzadko jednak bywają
skuteczne, gdyż nie usuwają przyczyny opisanego wcześniej rozszczepienia. W szczególności te bardziej
subtelne potrafią wręcz postawić istotę problemu na ostrzu noża, tak że ci, którzy je wybierają, są dumni ze
swojego duchowego zwycięstwa - pomimo, że artyści używają w tym celu farb i instrumentów, społecznicy
oferują materialne wsparcie, a duchowni stosują sakramenty i rytuały, czy też inne czysto fizyczne metody
jak post, joga czy taniec. Głos instynktu podpowiada, że wspieranie duchowych poszukiwań na fizycznych
podstawach jest właściwe, wtórują temu wszelkiej maści mistycy i guru powtarzając, że samo uznanie
istnienia Boga to nie wszystko - by osiągnąć oświecenie trzeba istnienia tego doświadczyć. Sęk w tym, że
człowiek nie jest w stanie wpłynąć na swe funkcjonowanie li tylko myśląc o tym. To co naprawdę wymaga
zmiany, to zachowanie organizmu, w ten sposób od samofrustracji przechodzimy do prawdziwej
samokontroli.
Jak jednak tego dokonać? Wiemy już, że umysł nie jest w stanie nic zrobić, póki utrzymuje się w
przekonaniu o oddzieleniu od całości organizmu. Gdy przekonanie to znika, znika również potrzeba zmian,
nic nie trzeba robić! Niewielka liczba guru, czyli wschodnich mędrców, oraz zachodnich psychoterapeutów
odkryła niezwykle pracochłonne sposoby, by oszukać czy też przypochlebić się organizmowi w celu
samointergracji - są to techniki oparte na judo, "subtelnej drodze", która zahamowuje proces samofrustracji
przez doprowadzenie go do logicznego absurdu. Tak działa zen i czasami psychoanaliza. Staje się jasne, że
ten kto stosuje te techniki zmienia coś więcej niźli tylko sposób myślenia, staje się inny także pod
względem emocjonalnym i fizycznym, całe jego życie wskakuje na nowe tory.
Od dawna wiedziałem, że pewne formy wschodniego "mistycyzmu" - w szczególności taoizm i
buddyzm zen - nie implikują istnienia wszechświata podzielonego na materię i ducha, i w swej istocie nie
koncentrują się na umyśle, poza którym rzeczywisty, fizykalny świat znika w aurze bezcielesności. Taoizm
i zen nie są filozofiami spekulatywnymi. Polegają na ćwiczeniu uwagi, w wyniku którego umysł stale
postrzega wzajemne powiązanie rzeczy i wydarzeń. Ćwiczenie to pomaga w przezwyciężeniu percepcji
świata jako zbioru oddzielnych i indywidualnych obiektów, która zwana jest przez buddyzm awidją
(ignorancją) przez to, że podkreśla różnice, pomijając wzajemne związki. Zwykle bowiem nie widzimy, że
umysł i forma, czy kształt i przestrzeń są tak nierozerwalnie ze sobą związane jak przód i tył, nie widzimy
też, że to co indywidualne przeplata się z uniwersum tak silnie, że stają się jednym.
Ten punkt widzenia, w odróżnieniu do innych form mistycyzmu nie zaprzecza fizycznej różnorodności,
lecz upatruje w niej wyraz jedności. Widać to wyraźnie na chińskich malowidłach, na których drzewo, bądź
skała nie są tematem samym w sobie, lecz częścią większej całości. Papier nietknięty przez pędzel jest
integralną częścią obrazu, nigdy zwykłym tłem. Z tego właśnie powodu mistrz zen zapytany czym jest
ostateczna rzeczywistość odpowiada niezwłocznie i szczegółowo - "Cyprys na podwórzu!". Mamy tutaj to,
co Robert Linssen nazywa duchowym materializmem - punkt widzenia znacznie bliższy teorii względności i
teorii pola we współczesnej fizyce niż religijnej nadprzyrodzoności. Jakkolwiek naukowe rozumienie
5
względności czasoprzestrzeni jest niemalże wyłącznie teoretyczne, to wschodnie techniki pozwalają odczuć
ją bezpośrednio. Potencjalnie więc te techniki wydają się być zdumiewającą analogią dla zachodniej nauki,
jednak na naszym poziomie postrzegania świata niedostrzeganą i niedocenioną.
Metody praktykowane przez naukę opierają się na zdroworozsądkowym założeniu, że świat jest zbiorem
różnorodnych i indywidualnych rzeczy i zdarzeń, i polegają na jak najbardziej wiernym ich opisie.
Ponieważ nauka zajmuje się analitycznym opisem rzeczy, pierwszym krokiem jaki wobec nich podejmuje
jest jeszcze większa ich separacja. Jej eksperymenty polegają na badaniu starannie wyizolowanych sytuacji,
by zmniejszyć do minimum nieprzewidywalne i niekontrolowane wpływy - jak przy badaniu spadania ciał
w próżni, wytworzonej w celu pozbycia się oporu powietrza. Z tego właśnie powodu naukowcy, bardziej
niż ktokolwiek, świadomi są tych nierozerwalnych więzi, które łączą rzeczy i zdarzenia pozornie nie mające
ze sobą związku. W miarę usuwania przez nich kolejnych czynników, które mogą zakłócić przebieg
eksperymentu, pojawiają się nowe, wcześniej nieznane. Im dokładniej starają się formułować wnioski na
temat części, z tym większą ostrością widzą, że nie sposób tego dokonać, nie biorąc pod uwagę otaczającej
jej całości. W ten sposób świadomość wzajemnych powiązań między rzeczami staje się wprost
proporcjonalna do wysiłku włożonego w ich rozróżnienie. Ostatnimi czasy nauka zdaje się odchodzić od
czysto analitycznego punktu widzenia i zaczyna traktować rzeczy i zdarzenia, które są przedmiotem jej
badań jako właściwości swoistego "pola", w którym się ujawniają. Jest to po prostu teoretyczne opisanie
stanu rzeczy, który jest bezpośrednio odczuwany we wschodnim mistycyzmie. Okazuje się więc, że istnieje
solidna podstawa do porozumienia między zachodnią i wschodnią umysłowością, porozumienia, które
mogłoby się okazać bardzo owocne.
Praktyczną trudność może sprawiać fakt, że taoizm i zen wyrastają z tradycji dalekiego wschodu,
którego kultura jest obca zachodniej umysłowości. Wschodni nauczyciele są bardzo wymagający wobec
swych uczniów a ezoteryczny i arystokratyczny charakter przekazywanych nauk wymaga żelaznej
dyscypliny. Wyłączając okazjonalne wskazówki, rola nauczyciela sprowadza się do akceptacji, bądź nie,
osiągnięć ucznia. Jakże odmienny jest zachodni sposób nauczania, zgodnie z którym nauczyciel winien
uczynić wszystko, by rzetelnie informować ucznia i asystować w procesie zdobywania przez niego wiedzy,
tak by maksymalnie ułatwić ów proces. Jest więc ten drugi sposób, jak utrzymują puryści,
wulgaryzowaniem dyscypliny? Wydaje się, że zależy to od przedmiotu nauczania. Jeśli wszyscy uczą się
matematyki na poziomie dostatecznym by rozwiązywać równania kwadratowe, to jest to niewiele w
porównaniu z, na przykład, znajomością teorii liczb. Lecz transformacja świadomości, którą zajmują się
taoizm i zen, jest raczej korygowaniem wad w postrzeganiu świata, czymś w rodzaju leczenia choroby. Nie
jest to proces zachłannego przyswajania sobie coraz większej ilości faktów i nabywania nowych
umiejętności lecz polega na czymś dokładnie odwrotnym, na pozbywaniu się złych nawyków i opinii. Jak
powiedział Lao-Tsy: "Uczeń każdego dnia zyskuje, taoista traci."
Praktyka taoizmu i zen jest zatem przedsięwzięciem, w którym człowiek zachodu napotyka wiele barier
wzniesionych w celu zniechęcenia swej czczej ciekawości i zmuszenia do porzucenia swego punktu
widzenia przez nakłanianie go, by systematycznie i konsekwentnie działał w oparciu o całkowicie fałszywe
przesłanki, aż do reductio ad absurdum. Jeśli o mnie chodzi, to w moich studiach nad mistycyzmem
skoncentrowałem się na rozpoznaniu procesów psychicznych, będących źródłem zmian postrzegania, dzięki
którym odnajdujemy się w pierwotnej jedności z wszechświatem. W pewnej mierze osiągnąłem sukces w
przybliżeniu tego rodzaju doświadczenia zachodniej umysłowości. Zostałem oto jednocześnie obdarowany i
zakłopotany przez współczesną naukę, która w szokująco wręcz łatwy sposób pchnęła tę jednoczącą wizję
w ramiona tych, którzy dotychczas próżno jej szukali stosując tradycyjne metody.
Szczególnym osiągnięciem zachodniej nauki stał się fakt, że znalazła ona prostsze i bardziej racjonalne
środki by osiągnąć to co dotychczas zdobywano niepewnie i z mozołem. Jej odkrycia były co prawda
częstokroć przypadkowe, lecz przeprowadzana w jej ramach praca nad nimi była systematyczna i owocna.
W medycynie, na przykład, nauka wyizolowała z szamańskiego wywaru powstałego na bazie jaszczurek,
sproszkowanych kości, zakrzepłej krwi i tym podobnych ingrediencji pewien lek. Ten oczyszczony lek z
pewnością spełniał swe zdanie lepiej niż ów wywar ale - nie dawał wiecznego zdrowia. To zadaniem
pacjenta było porzucić złe nawyki, które czyniły go podatnym na chorobę.
Czy jest więc możliwe by zachodnia nauka dostarczyła środek, który pozwoliłby ludzkiemu
organizmowi na wyswobodzenie się z pęt chronicznego samozaprzeczenia? Działanie tego środka mogłoby
3
"Gdy oddajecie się nauce, (wasza wiedza) z każdym dniem się powiększa. Gdy oddajecie się (wcielaniu zasad) Tao,
(wasze pragnienie zdobycia wiedzy) z każdym dniem się zmniejsza." Lao-Tsy, Tao-Te-King XLI. (przyp. tłum.)
6
by być wzmacniane przez odpowiednią metodykę - psychoterapię, "duchową" dyscyplinę i zmianę starych
wzorców zachowań - lecz wydaje się, że przynajmniej na początku chora osoba potrzebowałaby swoistej
inicjacji, która pomogłaby jej wstąpić na tę szczególną ścieżkę zdrowia. Pytanie to nie jest pozbawione
sensu jeśli przyjmiemy za prawdę, a wszystko wskazuje, że tak jest w istocie, że źródłem naszych
dolegliwości jest nie umysł, a dysfunkcja naszego organizmu, układu nerwowego i mózgu. W skrócie: czy
istnieje środek, który czasowo dawałby nam poczucie jedności z wszechświatem, jedności, którą biolodzy
opisują czysto teoretycznie? Jeśli tak, doświadczenie to mogłoby dostarczyć informacji i wskazówek jak
owo poczucie więzi pielęgnować by nie znikła, byłoby nicią Ariadny, dzięki której moglibyśmy wydostać
się wreszcie z labiryntu dezorientacji, w którym każdy z nas zgubiony jest od dzieciństwa.
Ostatnie badania sugerują, że istnieją co najmniej trzy takie leki, choć żaden z nich nie jest
niezawodnym "specyfikiem". Działają one na część ludzi, a efekt tego oddziaływania w dużym stopniu
zależy od kontekstu społecznego i psychologicznego w jakim zostały podane. Okazjonalnie efekt ten może
okazać się szkodliwy, lecz tego rodzaju ryzyko nie powstrzymuje nas przecież od używania penicyliny -
leku o wiele bardziej niebezpiecznego. Mowa tu oczywiście o meskalinie (aktywnym składniku kaktusa
peyote), kwasie lizergowym (alkaloidzie otrzymywanym na bazie sporyszu) i psylocybinie (pochodzącej z
grzybów Psilocibe mexicana).
Pejotl od dawien dawna używany był przez Indian zamieszkujących południowo - zachodnią część
Ameryki i Meksyk w celu komunii z boskim światem a współcześnie spożywanie wysuszonych segmentów
tej rośliny jest głównym sakramentem wśród wiernych skupionych w Amerykańskim Kościele Narodowym
- powszechnie szanowanej chrześcijańskiej organizacji. Efekty jego oddziaływania po raz pierwszy opisali
pod koniec XIX wieku Neir Mitchell i Havelock Ellis a kilka lat później zidentyfikowany został aktywny
składnik pejotlu - meskalina, związek chemiczny z grupy amin, wyjątkowo łatwy do zsyntetyzowania.
Kwas lizergowy odkryty został w 1938 roku przez szwajcarskiego farmakologa A. Hoffmanna podczas
badań nad własnościami sporyszu. Czysto przypadkowo wchłonął on małą dawkę tego środka podczas
dokonywania zmian w jego molekularnej strukturze i doświadczył osobliwych stanów psychicznych. Dalsze
badania potwierdziły, że oto odnaleziony został, najsilniejszy z dotychczas znanych, środek powodujący
odmienne stany świadomości - LSD, którego tak znikoma dawka jak 20 mikrogramów, to jest 1/700 000
000 średniej wagi ludzkiego ciała wystarczy by wywołać efekty charakterystyczne dla substancji
psychodelicznych.
Psylocybina jest składnikiem innej świętej rośliny Indian meksykańskich - grzyba zwanego przez nich
teonanacatl - "ciało Boga". Podążając śladami Roberta Weitlanera, który odkrył w 1936 roku, że kult
"świętych grzybów" jest wciąż rozpowszechniony w Oaxaca, pewna liczba mikologów rozpoczęła
gruntowne badania w tym regionie. Odkryto trzy rodzaje tych roślin. Obok Psilocibe mexicana w użyciu są
również Psilocibe aztecorum heim i Psilocibe wassoni, nazwane tak na cześć badaczy Rogera Heima oraz
Gordona i Valentiny Wassoni, którzy brali udział w indiańskich ceremoniach.
Pomimo znacznego zaangażowania w badania i wielu spekulacji, nadal mało wiadomo, jak te związki
chemiczne działają na system nerwowy. Subiektywne odczucia są raczej podobne w przypadku wszystkich
trzech środków, jednak LSD-25 nie wywołuje tak charakterystycznych dla meskaliny i psylocybiny
odruchów wymiotnych, zapewne dlatego, że podawane jest w tak małych dawkach. Wszystkie naukowe
opracowania, jakie czytałem na ten temat, podzielają niejasną opinię, że środki te zawieszają procesy
selekcji w systemie nerwowym, by uczynić mózg bardziej wrażliwym na bodźce. Nasza ignorancja co do
tych procesów jest oczywiście wynikiem niedostatecznej znajomości budowy i działania mózgu. Implikuje
to ostrożność w obchodzeniu się z tymi substancjami, jak dotąd jednak nie zanotowano, pod warunkiem
stosowania normalnych dawek, wypadku fizjologicznego uszkodzenia
W najszerszym tego słowa znaczeniu są to narkotyki, trzeba jednak jasno uzmysłowić sobie, że nie
powodują fizycznego uzależnienia oraz nie otępiają zmysłów tak jak czyni to alkohol, czy środki
uspokajające. Oficjalnie sklasyfikowane są jako halucynogeny - choć niezręczne jest to określenie, skoro
nie wywołują omamów wzrokowych i słuchowych, które wziąć by można za rzeczywiste. Mimo, że
powodują pojawienie się szczególnego rodzaju "halucynacyjnych" wzorów po zamknięciu oczu, to
głównym efektem ich zażycia jest nadnaturalne wyostrzenie zmysłów, to wszystko. Czas działania
standardowej dawki to pięć do ośmiu godzin, podczas których zażywający doznaje tak poruszających i
4
Normalna dawka meskaliny to 300 mg, LSD - 100 mikrogramów, a dla psylocybiny 20 mg. Czytelnik zainteresowany
aktualnym (1962) stanem badań nad środkami zmieniającymi świadomość sięgnąć winien po książkę Roberta S. de
Roppa "Drugs and the Mind" (Grove Press, New York 1960).
7
pełnych znaczenia doświadczeń, że aby je potem "strawić" i powtórzyć eksperyment, potrzebuje nierzadko
kilku miesięcy.
Większość wykształconych ludzi uważa, że pomysł osiągnięcia głębokiego psychologicznego, bądź
filozoficznego wglądu przy pomocy dragów jest zbyt prosty, zbyt sztuczny, czy wreszcie zbyt banalny, by
mógł być serio brany pod uwagę. Pogląd, że mądrość można "włączyć" tak jak włącza się w pokoju światło,
wydaje się być dla nich obrazą ludzkiej godności i degraduje nas do roli chemicznych automatów.
Przywołują oni obraz wspaniałego nowego świata, w którym egzystuje klasa sztucznie wyhodowanych
buddów, ludzi którzy zostali "ustawieni" i poddani praniu mózgów - ludzi, którzy stracili człowieczeństwo i
kontakt z rzeczywistością. Jest to fantazja, jakkolwiek ponura, to nie mająca żadnego związku z faktami i
doświadczeniem. Jest to ten sam zabobonny lęk, który każe to co nieznane identyfikować z nienaturalnym -
niektórzy ludzie postrzegają w ten sposób Żydów, dlatego, że są obrzezani, czy Murzynów z powodu
odmienności rysów ich twarzy i koloru skóry.
Pomimo szeroko pojętych uprzedzeń wobec samych dragów jako takich oraz pretensji zgłaszanych
przez różne religie do wyłączności na mistyczne wglądy, ja sam nie znalazłem szczególnych różnic między
doświadczeniami wywołanymi, w sprzyjających warunkach, przez środki psychodeliczne, a stanami
"kosmicznej świadomości", o których mówią R. M. Bucke, William James, Evelyn Underhill, Raynor
Johnson i inni badacze mistycyzmu. Pisząc "sprzyjające warunki" mam na myśli otoczenie stosowne do
tego celu pod względem społecznym, jak i fizycznym; ideałem wydaje się sanatorium nadzorowane przez
religijnie zorientowanych psychiatrów bądź psychologów. Powinna w nim panować raczej domowa niż
szpitalna atmosfera, a zachowanie personelu winne być pełne wsparcia i sympatii dla badanych. W
niepewnych, dziwacznych, bądź nieprzyjaznych warunkach doświadczenie psychodeliczne łatwo
zdegeneruje się przybierając postać paranoi. Dobrze jest wygospodarować na eksperyment dwa wolne dni -
jeden na sam trip trwający sześć, osiem godzin, drugi na wstępną ocenę przeżytych doświadczeń i
uspokojenie umysłu.
Jasne jest, że użycie takich potężnych środków to nie to samo, co zapalenie papierosa, czy wysączenie
drinka. Traktować je trzeba raczej jako sakrament, choć nie bez tej szczególnej radości, której próżno by
szukać w naszych obecnych religijnych rytuałach. Konieczna jest obecność wykwalifikowanego
przewodnika, który przejął by rolę mediatora między psychodelicznym doświadczeniem, a społecznie
zdefiniowaną "rzeczywistością". Najlepiej gdyby ten "wykwalifikowany przewodnik" był psychiatrą lub
psychologiem klinicznym, który sam doświadczył stanu rozszerzonej świadomości, gdyż widziałem w akcji
wielu o odpowiednich kwalifikacjach, których wiedza na temat psychodelików była jednak czysto
teoretyczna i ich strach w obliczu niezwykłych stanów świadomości u podopiecznych udzielał się tym
ostatnim z oczywistą szkodą dla doświadczenia. Najbardziej podstawową umiejętnością jaką winien
posiadać przewodnik jest zdolność współodczuwania - musi on umieć "załapać" wszelkie subtelności
związane ze stanem wyostrzonej wrażliwości zmysłów swego podopiecznego.
Dragi, o których mowa nie są afrodyzjakami i gdy zażywane są wspólnie w małej grupie atmosfera w
niczym nie przypomina pijackiej burdy, czy, z drugiej strony, odrętwienia panującego w palarniach opium.
Członkowie grupy są otwarci na siebie i nastawieni wyjątkowo przyjaźnie, a w mistycznej fazie tripu
wszyscy jasno doświadczają czegoś na kształt jedności, czy "współistnienia". W istocie stosunki między
ludźmi mogą ucieleśniać to co jest celem religii, rzadko jednak przez nią osiąganym, podczas ceremonii
komunii - żywe i głębokie wzajemne zrozumienie, przebaczenie i miłość. Nie jest to oczywiście uczucie
trwałe, niemniej jednak dające poczucie wspólnoty, jaka powstaje wyłącznie w trakcie religijnych
zgromadzeń. Doświadczenie to niemal dokładnie koresponduje z teologiczną koncepcją sakramentu, bądź
stanu łaski - nieoczekiwanego daru duchowych mocy. Katoliccy teologowie określają to jako
"nadzwyczajną" łaskę, która, często w wyniku mistycznego wglądu, spontanicznie spływa na wiernych w
czasie długotrwałej modlitwy. Wydaje się, że pogląd jakoby te poruszające doświadczenia uzyskane za
pomocą psychodelików były sztuczne, bądź symulowane w odróżnieniu od tych powstałych w ramach
religijnej dyscypliny jest niczym innym jak, nomen omen, pobożnym życzeniem. Powszechne domaganie
się prawa na wyłączność i podkreślanie swej oryginalności jest cechą instytucji w ogóle, w równym stopniu
religijnych, jak i handlowych, w tych pierwszych ponadto idzie w parze z purytańskim poczuciem winy z
radowania się tym, co nie zostało okupione pierwej cierpieniem.
Kiedy pisałem tę książkę zdawałem sobie sprawę, że LSD może wywołać publiczny skandal,
szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie miał miejsce precedens prohibicji i gdzie panuje niezwykle
rygorystyczne prawo zabraniające używania marihuany - prawo przeforsowane na podstawie wyników
8
naukowych badań dowodzących rzekomej szkodliwości tej rośliny i podstępnie przemycone do
ustawodawstw innych krajów. Było to dziewięć lat temu (1961) i przez ten czas to czego się obawiałem
stało się faktem. Zadaję sobie pytanie, czy dobrze zrobiłem pisząc tę książkę, czy nie dokonałem profanacji
wielkiej tajemnicy, rzucając oto perły przed wieprze. Przekonałem się jednak, że Huxley i inni uchylili
rąbka tej tajemnicy już wcześniej i zadaniem moim jest zachęcić do pozytywnego, uczciwego,
pozbawionego uprzedzeń i inteligentnego spojrzenia na to, co wiadomo dziś na temat psychodelików.
Niestety. Tysiące młodych ludzi karmionych przez ogólnie uznane religie niczym więcej jak słowami,
napomnieniami czy nieefektywnymi (zazwyczaj) rytuałami, zwróciło się natychmiast ku LSD i innym
psychodelikom poszukując klucza do prawdziwego religijnego doświadczenia. Jak można było
przypuszczać nie obyło się bez ofiar. Kilku potencjalnych psychotyków zostało zepchniętych w przepaść
szaleństwa, powodem zazwyczaj było zażycie LSD bez żadnego dozoru i w zbyt dużej dawce, lub w
jałowej i groźnej atmosferze szpitala, podczas badań prowadzonych przez psychiatrów, wyobrażających
sobie, że szukają objawów sztucznie wywołanej schizofrenii. Ponieważ większość nowych wieści, to złe
wieści, wypadki te spotkały się z głośnym oddźwiękiem w prasie, która jednocześnie skrzętnie pomijała
doniesienia głoszące o wspaniałych i pamiętnych doświadczeniach w rodzaju tych, które opisuję w dalszej
części książki. Rozwód jest nowiną, ślub niestety nie. Pojawiały się nawet niewątpliwie zmyślone historie,
jak na przykład ta, opisująca oślepnięcie młodych ludzi, którzy po wzięciu LSD zbyt długo patrzyli na
słońce. Psychiatrzy podnieśli alarm, mówiąc o jakichś "uszkodzeniach mózgu", nie mając na to żadnych
dowodów, choć później okazało się, że LSD nie jest gorsze pod tym względem od aspiryny, czy kawy.
Z uwagi na ogólną histerię Sandoz Company, właściciel patentu na LSD, wycofał je z rynku. W tym
samym mniej więcej czasie rząd Stanów Zjednoczonych, który nie wyciągnął żadnych wniosków z
katastrofalnych skutków prohibicji, po prostu zakazał używania LSD (wyjąwszy kilka projektów
naukowych wykonywanych z ramienia Państwowego Instytutu Zdrowia Psychicznego i armii) i kontrolę
nad nim oddał w ręce policji.
Istniejące obecnie prawo przeciw LSD jest w praktyce nie do wyegzekwowania, ponieważ jest to
substancja bezbarwna i bez smaku, łatwa do ukrycia w znacznej ilości na niewielkiej przestrzeni, ponadto
przechowywana może być niemal we wszystkim, co nadaje się do jedzenia i picia, można ją rozpuścić w
alkoholu równie dobrze, jak nasączyć nią bibułki. Tak więc, gdy godny zaufania towar z laboratorium
Sandoza został wycofany ze sprzedaży, na czarnym rynku pojawiły się duże ilości LSD syntetyzowane
przez chemików-amatorów - LSD o kiepskiej jakości i mocy, często z takimi dodatkami jak metedryna,
belladona czy heroina. W konsekwencji ilość wypadków psychozy wyraźnie się zwiększyła, sprzyjało temu
nieustanne zagrożenie ze strony policji i brak u zażywających umiejętności stworzenia warunków do
przeżycia dobrego tripu, stali się przez to oni łatwymi ofiarami krańcowej paranoi. Równocześnie jednak
część spośród owych amatorów, głównie świeżo upieczeni absolwenci uczelni, zajęła się produkcją
względnie dobrego LSD z myślą o "podłączeniu" jak największej ilości ludzi. W ostatecznym rozrachunku
przeważały więc doświadczenia pozytywne i chociaż używanie LSD rozpowszechnione było głównie wśród
hippisów i studentów, to na przeżycie tripu decydowali się również bardziej dojrzali przedstawiciele
społeczeństwa - doktorzy, prawnicy, duchowni, biznesmeni, profesorowie i trzeźwo myślące gospodynie
domowe.
Frontalny atak na LSD i inne psychodeliki spowodował katastrofalne skutki: (1) praktycznie
uniemożliwił prowadzenie obiektywnych badań nad środkami psychodelicznymi; (2) stworzył czarny rynek
dyktujący wysokie ceny; (3) obarczył policję obowiązkami, których nie była w stanie wypełnić; (4)
spowodował niezdrowe zainteresowanie zakazanym owocem; (5) sparaliżował system sądownictwa i
wepchnął tysiące ludzi nie posiadających kryminalnych skłonności do przepełnionych więzień skazując ich
na kontakt z prawdziwymi przestępcami; (6) uczynił zażywających psychodeliki bardziej niż kiedykolwiek
podatnymi na popadnięcie w paranoję
Jakie więc zagrożenie stanowi w istocie LSD? Przede wszystkim jest w stanie wywołać krótkotrwałą
bądź dłuższą psychozę u osobników szczególnie podatnych, pomimo przeprowadzanych testów
psychologicznych i neurologicznych nie jest możliwe ustalenie potencjalnych psychotyków ze
stuprocentową pewnością. Każdy kto decyduje się na trip winien liczyć się z ryzykiem popadnięcia,
przynajmniej chwilowo, w szaleństwo. Ryzyko to jest prawdopodobnie większe niż te, które podejmujemy
udając się gdzieś samolotem, znacznie jednak mniejsze niż gdybyśmy mieli podróżować samochodem. W
każdym gospodarstwie domowym można znaleźć rzeczy, które stanowią potencjalne zagrożenie: urządzenia
5
Marihuanę i haszysz również uważam za psychodeliki, choć nie mają takiego potencjału jak LSD.
9
elektryczne, zapałki, gaz, kuchenne noże, środki czyszczące, amoniak, aerozole, alkohol, śliskie wanny,
strzelby, kosiarki, szklane drzwi i baseny. Żadne prawo nie zabrania sprzedaży i posiadania tych rzeczy,
żadne również nie karze za uprawianie Amanita pantherina (niewinnie wyglądającego i jednocześnie
najbardziej trującego grzyba), deadly nightshade, laburnum, morning-glory, wood rose, Scotch broom i
wielu innych trujących lub psychoaktywnych roślin.
Jednym z najrozsądniejszych dogmatów żydowskiej i (przynajmniej teoretycznie) chrześcijańskiej
teologii jest fakt nieprzypisywania zła substancji, czy stworzeniu jako takim. Zło pojawia się w
niewłaściwym postępowaniu - gdy popełnia się morderstwo przy pomocy noża, dokonuje podpalenia
używając zapałek, czy potrąca pieszego prowadząc pod wpływem alkoholu. (Trzeba zauważyć, że
przygnębiony, niespokojny bądź zdenerwowany kierowca również stanowi zagrożenie gdyż jego uwaga nie
jest skupiona na tym co dzieje się na drodze). Wydaje mi się zdrową prawną zasadą, by ludzie karani byli
tylko za jasno określone czyny zagrażające życiu, zdrowiu, czy własności. Prawo, które zabrania sprzedaży,
nabywania bądź posiadania jakichkolwiek rzeczy (poza karabinami maszynowymi i bombami), które mogą
być użyte w niewłaściwym celu, stwarza okazję do wykorzystywania policji w walce politycznej, bądź do
nękania niewygodnych jednostek. (Jakże łatwo zasadzić nieco marihuany na kłopotliwym rywalu!).
Wszystkie te skierowane przeciw zbytkowi prawa (regulacja obyczajowa i kreowanie przestępstw bez ofiar)
są próbami, by osobistą wolność uczynić wartością trwałą, a ludzi cieszących się nią uchronić przed
niebezpieczeństwem jej utraty, pozbawiając w ten sposób jednostkę odpowiedzialności za własne życie i
uniemożliwiając jej podjęcie skalkulowanego ryzyka na polu polityki, społecznictwa, sportu, nauki i
techniki w celu realizacji zadań, które jej zdaniem są tego warte.
Śmiali i twórczy ludzie zawsze skłonni byli i zazwyczaj zdobywali się na to by podjąć najpoważniejsze
ryzyko, odkrywając tajemnice zewnętrznego świata i kreując w ten sposób postęp nauki i techniki. Teraz
wielu młodych ludzi odnosi wrażenie, że nadszedł czas by zacząć odkrywać wewnętrzny świat i co za tym
idzie gotowi są stawić czoła największemu, bo nieznanemu, niebezpieczeństwu. Jesteśmy im winni zachętę
i wsparcie, tak by mogli skorzystać z naszej opieki i mądrości. Czemu mielibyśmy pozwalać na czysto
fizyczne tour de force wchodzenia na Everest (przy użyciu tlenu) i jednocześnie wzbraniać przeżycia
duchowej przygody wstępowania na Górę Sumeru, Górę Synaj czy Górę Analogii (przy użyciu
psychodelików)?
Na pierwszy rzut oka wydaje się, że oficjalny strach przed psychodelikami bierze się z identyfikacji ich
z takimi uzależniającymi truciznami jak heroina, amfetamina czy barbiturany. Ale picie kawy czy whisky
też jest "zażywaniem narkotyków" i nie jest zakazane, nawet jeśli efekty mogą okazać się szkodliwe i
twórczo wątpliwe. W istocie psychodeliki budzą strach z tych samych powodów z jakich strach wzbudza
mistyczne doświadczenie, ostro krytykowane przez przeciwne mu katolickie, protestanckie i muzułmańskie
ortodoksje. Prowadzi ono do zniechęcenia wobec ogólnie uznanych kryteriów sukcesu, prowokuje do
naigrywania się z pompatyczności i pretensjonalności i, co gorsza, skłania do wątpienia w dogmat Kościoła-
i-Państwa, który można by określić jako pogląd głoszący, że wszyscy jesteśmy sierotami zaadaptowanymi
przez Boga, lub małymi, nieważnymi mikrobami w mechanicznym i bezrozumnym wszechświecie. Żaden
autorytarny rząd, kościelny czy świecki, nie może tolerować faktu, że każdy z nas jest Bogiem w przebraniu
i że nasza prawdziwie najskrytsza, najjawniejsza i najwyższa jaźń jest nieśmiertelna. Dlatego właśnie Jezus
musiał umrzeć.
Tak więc możliwość, że w wyniku zażycia pigułki czy zjedzenia rośliny zwróci się, choćby chwilowo,
uwagę na ten fakt, sprawia, że mistyczne doświadczenie traktowane jest jako zagrożenie, gdyż bardzo łatwo
mogłoby spowodować wyzwolenie się milionów ludzi spod kontroli "autorytetów". Zjawisko to
zaobserwować można już teraz w USA, gdzie prawdziwe niebezpieczeństwo niesione przez psychodeliki
jest natury politycznej, nie neurologicznej - oto "podłączeni" ludzie nie są już zainteresowani
uczestnictwem w grze na dotychczasowych zasadach. Patrząc na ludzi, którzy odnieśli sukces, widzą
kompletnie nudne życie.
W Epilogu postaram się dowieść, że doświadczenie psychodeliczne wobec prawdziwego mistycznego
wglądu jest jedynie przelotnym spojrzeniem, które można uczynić dojrzalszym i głębszym stosując
rozmaite techniki medytacyjne, nie wymagające stosowania psychodelików. Gdy odbierzesz wiadomość,
odłóż słuchawkę. Środek psychodeliczny to tylko instrument jak mikroskop, teleskop czy telefon. Biolog
nie spędza całego życia z okiem utkwionym w okular mikroskopu: odkłada go, by pracować nad tym co
zobaczył.
Trzeba jasno powiedzieć, że mistyczny wgląd zawarty jest w środku psychodelicznym nie bardziej niż
10
wiedza biologiczna w mikroskopie. Nie ma w istocie różnicy między wyostrzaniem percepcji przy pomocy
instrumentów zewnętrznych takich jak mikroskop, i wewnętrznych, jak jeden z trzech wymienianych
środków. Jeśli stosowanie ich uwłacza godności umysłu to spoglądanie w mikroskop uwłacza godności oka,
a rozmawianie przez telefon - ucha. Ściślej mówiąc, środki psychodeliczne nie obdarzają mądrością, nie w
większym stopniu niż mikroskop obdarza wiedzą. Dostarczają one surowca na mądrość i są pomocne w
takim stopniu, w jakim jednostka jest w stanie to, co przy ich pomocy odkryła, zintegrować w kompletny
wzór zachowań i system wiedzy. Traktowane jako ucieczka w wyizolowaną, pozbawioną odniesień ekstazę
przedstawiają tę samą wartość, co wypoczynek czy dobra zabawa. Lecz jest to tak, jakby używać potężnego
komputera do gry w kółko i krzyżyk, w ten sposób godziny rozszerzonej świadomości są bezpowrotnie
marnotrawione jeśli nie wypełnia ich trwała refleksja, czy medytacja na dowolny, uznany za wart tego,
temat.
Nasuwającą mi się literacką analogią owego refleksyjnego używania tych środków jest gra szklanych
paciorków opisana przez Hermana Hessego w książce Gra Szklanych Paciorków - Magister Ludi. Akcja
powieści Hessego rozgrywa się w przyszłości, w czasach gdy klasa uczonych mistyków odkrywa
ideograficzny język, który pozwala powiązać wszystkie gałęzie nauki i sztuki, filozofii i religii. Gra polega
na operowaniu związkami między elementami należącymi do tych różnych dziedzin, podobnie jak muzyk
operuje harmonią i kontrapunktem. Z takich elementów jak konstrukcja chińskiej pagody, sonata
Scarlattiego, topologiczna formuła i wers z Upaniszad, gracz stworzyć winien wspólny temat i znaleźć jego
zastosowanie w przeróżnych dziedzinach. Nie ma dwóch takich samych gier, nie tylko z powodu
różnorodności biorących w nich udział elementów, lecz także wobec braku woli narzucania światu
statycznego, raz określonego porządku. Ten uniwersalny język ułatwia rozpoznawanie wszelkiego rodzaju
powiązań, lecz nie utrwala ich i jest oparty na "muzycznej" koncepcji świata, w którym porządek jest
dynamiczny i zmienia się w podobny sposób, jak następują po sobie dźwięki w fudze.
Podobnie postępowałem badając działanie LSD i psylocybiny. Zazwyczaj rozpoczynałem pewnym
tematem jak konflikt przeciwieństw, przemiana (np. trawienie przez organizm pożywienia), walka o byt,
związek między abstrakcją i konkretem, lub Erosem i Logosem, a następnie pozwalałem mej rozszerzonej
świadomości na wyrażanie tych tematów w postaci pewnych dzieł sztuki, czy utworów muzycznych, takich
naturalnych obiektów jak paproć, kwiat lub muszla, religijnych lub mitycznych archetypów (mogła to być
ceremonia mszy), a nawet w postaci osobistych relacji z osobami, które przebywały akurat w pobliżu.
Innym razem koncentrowałem się na jednym ze zmysłów i próbowałem niejako zwrócić się przy jego
pomocy ku niemu samemu, zobaczyć proces widzenia i zrozumieć rozumienie, poruszając w ten sposób
problem swojej tożsamości.
Z refleksji tych wyłoniły się intuicyjne wglądy o zdumiewającej przenikliwości, którym, ponieważ
zapamiętanie ich po ustaniu działania środka nie nastręcza trudności (szczególnie jeśli są na bieżąco
notowane i nagrywane), można poświęcić dni i tygodnie rozważań natury logicznej, estetycznej,
filozoficznej, czy naukowej, czyli poddać krytycznemu osądowi. Jak można oczekiwać, część z nich
udowodniła swą przydatność, inne nie. To jest tak, jak z weną twórczą u artystów i wynalazców, część jej
podszeptów nie jest tak przydatna i prawdziwa, jak to się wydaje w chwili iluminacji. Środki
psychodeliczne wydają się dawać olbrzymi impuls twórczej intuicji i z tego powodu mają większą wartość
na polu badawczym niż dla psychoterapii "dostrajającej" w zwykłym sensie zaburzoną osobowość do
zastanej rzeczywistości. Najlepszymi miejscami dla środków psychodelicznych są nie szpitale
psychiatryczne, lecz pracownie i laboratoria badawcze czy instytuty naukowe.
Nie jest to próba stworzenia naukowego raportu na temat działania tych chemikaliów ze zwyczajowo
podawanymi, dokładną dawką leku, czasem i miejscem jego zażycia, fizycznymi symptomami i temu
podobnymi informacjami. Dokumentów takich powstało już tysiące i mając na względzie mocno
ograniczoną, jak na razie, wiedzę na temat budowy mózgu, mają one nikłą wartość poznawczą. Równie
dobrze można w celu odczytania książki poddać ją działaniu jakiegoś rozpuszczalnika i wpompować do
laboratoryjnej wirówki. Zadaniem jakie sobie postawiłem jest raczej zdanie relacji, impresji z
nowoodkrytego świata świadomości, który ujawniają środki psychodeliczne. Nie wierzę, że świat ten jest
halucynacją, nie wierzę również w to, że jest on czystym objawieniem prawdy. Jest to być może sposób, w
jaki rzeczy objawiają się umysłowi, gdy pewne procesy kontroli ulegają w mózgu zawieszeniu, lecz jest to
świat pod pewnymi względami nieznany, często skłaniający ku mylnym interpretacjom. Nasze pierwsze
wrażenie może być równie dalekie od prawdy, jak te odczuwane przez wędrowca w obcym kraju, czy
astronoma pierwszy raz oglądającego odległą galaktykę.
11
Swoje sprawozdanie skonstruowałem tak, aby relacja zamknęła się w ramach jednego dnia i miejsca,
lecz w rzeczywistości jest to zestawienie kilku tripów. Za wyjątkiem przypadków, gdy opisuje wizje
pojawiające się przed zamkniętymi oczami, co zawsze jest zaznaczone, żadne z opisywanych doświadczeń
nie jest halucynacją. Są to po prostu zmienione sposoby widzenia, interpretacji i reakcji na aktualnie
pojawiające się osoby i zdarzenia w świecie "powszechnej rzeczywistości", którym jest wolno stojący dom
na zachodnim wybrzeżu Ameryki, z ogrodem, sadem i stajniami, otoczony górami - standard, nie
wyłączając półciężarówki z przyczepą załadowaną rupieciami. Środki zmieniające świadomość popularnie
łączone są z erupcją dziwacznych i fantastycznych wizji, lecz obrazy tego rodzaju pojawiały się wtedy
tylko, gdy zamykałem oczy. Poza tym świat staje się pełen wdzięku, kolorytu, znaczenia i czasami humoru,
na opisanie których nie sposób się zdobyć używając słów z naszego istniejącego słownika. Szybkość, z jaką
napływają myśli i asocjacje wzrasta zadziwiająco, tak że trudno jest słowom dotrzymać kroku lawinie myśli
przetaczającej się przez umysł. Ustępy, które czytelnik może odebrać jako filozoficzne refleksje są w
rzeczywistości zapisem tego, co odbierałem jako ciągle aktualizującą się namacalną rzeczywistość.
Również obrazy pojawiające się przed zamkniętymi oczami nie są tylko wymysłem pobudzonej wyobraźni
lecz raczej wzorami i scenami tak wyrazistymi i autonomicznymi, że wydają się mieć fizykalne podłoże.
Nie poświęciłem im jednak większej uwagi a przedmiotem swego zainteresowania uczyniłem głównie
zmiany w postrzeganiu zewnętrznego świata i przyspieszony napływ skojarzeń i na tym właśnie skupiłem
się pisząc tę książkę.
Radosna kosmologia
PRZEDE wszystkim inaczej zaczyna płynąć czas. Podług biologicznego, a nie wskazywanego przez
zegary rytmu. Nie ma pośpiechu. Nasze poczucie czasu jest nieustannie subiektywizowane i zależy od
jakości naszej uwagi, czas płynie inaczej gdy jesteśmy czymś zainteresowani i inaczej gdy się nudzimy,
inaczej również odczuwamy jego upływ, gdy wykonujemy rutynowe czynności, jak wtedy gdy mamy do
wykonania coś konkretnego i nie cierpiącego zwłoki. Obecność sama w sobie okazuje się być
wystarczająca, lecz nie jest statyczna. Przypomina taniec - nie sięga w przyszłość, ku określonym celom,
lecz jest celem samym w sobie. Przychodzi i jednocześnie odchodzi, jest nasieniem i kwiatem. Istnieje
zatem sposobność by odczuć każdy, najmniejszy nawet detal składający się na ruch, który objawia się teraz
z nieskończoną wyrazistością. Normalnie nie w większym stopniu zauważamy pewne rzeczy, co
przeoczamy je. Oczy widzą pewne typy i klasy obiektów - kwiat, liść, skałę, ptaka, ogień - i są to raczej
mentalne obrazy rzeczy niż rzeczy same w sobie, surowe kontury wypełnione jakąś barwą, zawsze nieco
mgliste, niewyraźne i nieciekawe. Lecz teraz w pełnym świetle ujawnia swą odwieczną strukturę
rozwijający się pąk. Jest czas by ją dostrzec, jest czas na rozwinięcie w świadomości zawiłej gmatwaniny
żyłek i naczyń włoskowatych, czas by zgłębić zieloność pąka, która nie jest przecież zielonym kolorem lecz
całym spektrum barw - purpurą, złotem, skąpanym w słońcu turkusem oceanu, intensywnym blaskiem
szmaragdu. Nie sposób ustalić gdzie kończy się kształt i zaczyna kolor. Pąk otwiera się uwalniając młode
listki, które natychmiast rozsypują się w wachlarz i lekko wyginają w geście niewątpliwie towarzyskim,
jakby mówiły "tak!". I w jakiś sposób jest ten gest zupełnie adekwatny, wręcz szokująco oczywisty. Jego
znaczenie jest jasne w ten sam sposób jak zrozumiałe są kolor i faktura liścia rozświetlonego nie przez
światło padające z zewnątrz lecz w nim zamieszkujące. Nie ulega wątpliwości, że światło jest tym, co
akurat wydobywa z mroku, istnieje dla niego nierozerwalna trójca słońca, obiektu i oka, a chemiczna
struktura liścia jest jego kolorem, jego światłem.
Jednocześnie jednak kolor i światło są darem oka dla liścia i słońca. Przezroczysta gałka oczna odkrywa
to, co na zewnątrz jako świetlną przestrzeń, pozwala kwantom energii działać na galaretowate włókna
znajdujące się w głowie. Ogarnęło mnie uczucie, że świat znajduje się jednocześnie w mej głowie i poza
nią, i oba, wewnętrzny i zewnętrzny, zawierają się w sobie na podobieństwo nieskończonej ilości sfer
mających wspólny środek. Jestem nadzwyczaj świadom, że wszystko co odczuwam jest tożsame z mym
ciałem - światło, kolor, kształt, dźwięk i struktura są kategoriami i właściwościami mózgu zyskującymi
status zewnętrznego świata. Nie postrzegam świata, nie staję w jego obliczu; poznaję świat poprzez
nieustający proces zmieniający go we mnie, tak że wszystko co mnie otacza, cała przestrzeń, nie jest już
dalekie, lecz jest we mnie.
Pierwszym uczuciem jest zmieszanie. Nie jestem pewien kierunku, z którego dobiegają dźwięki.
Przestrzeń wydaje się odbijać je echem przypominającym głosy bębnów. Wzgórza wokół rozbrzmiewają
12
turkotem jadącej ciężarówki, dudnienie i kolor-forma wzgórz wydają się tym samym. Chcę podkreślić, że
nie jest to dziełem przypadku i w przyszłości będę się wyrażał w podobny sposób Wzgórza poruszają się w
swym bezruchu. Znaczą one coś o tyle, o ile ulegają przeobrażeniu w mym mózgu, gdyż mózg jest
narzędziem sensu. Porastające je sekwoje przypominają zielony ogień a miedzianozłota barwa spalonych
przez słońce traw wzbija się wprost ku niebu. Czas zwalnia i wydaje się, że nastała wieczność, jej posmak
przenosi się na wzgórza - połyskujące górskie szczyty, których obraz pojawia się niczym wspomnienie z
niewyobrażalnie odległej przeszłości, obce, lecz jednocześnie znajome niczym ma własna dłoń. Zmieniony
w świadomość, w elektryczną, wewnętrzną jasność nerwów, świat wydaje się być w nieuchwytny sposób
nieistotny - jest obrazem utrwalonym na kolorowej kliszy, brzmieniem napiętej skóry bębna, przytłacza nie
swym ciężarem, lecz raczej wibracjami interpretowanymi jako ciężar. Materialność jest wymysłem układu
nerwowego, zastanawiam się więc, czy i on sam jest materialny? Z którego miejsca bierzemy swój
początek? Czy porządek mózgu tworzy porządek świata, czy jest na odwrót? Oba zdają się być niczym
jajko i kura, lub jak awers i rewers tej samej monety.
Fizyczny świat jest wibracją, kwantami energii, lecz wibracją czego? Dla oka jest to kształt i kolor, dla
ucha - dźwięk, dla nosa - zapach, dla palców - dotyk, lecz są to różne języki jednej rzeczy, różne rodzaje
wrażliwości, różne wymiary świadomości. Pytanie "czego dotyczą te różne formy?" zdaje się być
pozbawione sensu. To, co jest światłem dla oka, dla ucha jest dźwiękiem. Mam obraz odczuć zmysłowych
oddających nie jedną, wspólną dla nich rzecz, lecz siebie nawzajem, zamkniętych w kręgu współzależności.
Poddany uważnej obserwacji, kształt staje się kolorem, ten z kolei wibracją przechodzącą w dźwięk stający
się zapachem, potem smakiem, następnie dotykiem i znowu kształtem. (Dla przykładu widać wyraźnie, że
kształtem liścia jest jego kolor. Liść nie posiada ograniczającego go konturu; konturem jest granica
oddzielająca jedną barwną powierzchnię od innej). Widzę wszystkie te rodzaje wrażliwości jak tańczą w
kręgu, zmieniając jeden sposób gestykulacji na inny. Gestykulacje te płyną w wielowymiarowej przestrzeni,
wymiary te mógłbym opisać jako kolorowe emocjonalne tonacje, światła i dźwięki wywołujące radość lub
strach, uniesienie bądź depresję. One również tworzą krąg współzależności, spektrum tak spolaryzowane, że
by wyrazić jeden jego aspekt, sięgnąć trzeba po terminy przynależne innemu.
Czasami obraz fizycznego świata bardziej niż taniec gestów przypomina tkaninę. Światło, dźwięk,
dotyk, smak i zapach są osnową tworzącą wymiar doznania, będący jednym continuum lub polem.
Krzyżujący się z osnową wątek reprezentuje wymiar znaczenia - moralne i estetyczne wartości, osobiste lub
indywidualne własności, prawdy logiczne i formy ekspresji - te dwa wymiary przenikają się wzajemnie,
tworząc charakterystyczne kształty na podobieństwo zmarszczek na powierzchni wody, którą jest zmysłowe
doznanie. Osnowa i wątek wspólnie łopoczą, unoszą się na wietrze, ta swoista tkanina nie jest płaska i
statyczna lecz porusza się w wielu kierunkach na podobieństwo płynących i krzyżujących się impulsów
wypełniających przestrzeń. Czuję, że świat znajduje się na czymś, niejako w ten sposób jak kolorowa
fotografia znajduje się na filmie, łącząc i nadając wyraz skrawkom koloru, z tym, że filmem jest tutaj gęsty
deszcz energii. Widzę, że tym czymś jest mój mózg - "ten magiczny warsztat tkacki", jak nazwał go
Sherrington. Mózg i świat, osnowa doznania i wątek znaczenia wydają się nierozłącznie przenikać. Mają
wspólne granice i nie sposób określić jednego nie biorąc pod uwagę drugiego.
Słucham muzyki organowej. Tak jak liście wydawały się gestykulować, tak organy zdają się
przemawiać. Nie jest to rejestr vox humana, lecz każdy dźwięk wydaje się wydobywać z przestronnego,
wilgotnego ludzkiego gardła. Gdy, używając pedałów, muzyk porusza się powoli w dół skali, dźwięki zdają
się rozlewać niczym kałuże. Przy uważniejszym słuchaniu ujawniają swą strukturę - rozchodzące się kręgi
wibracji, ząbkowane na podobieństwo grzebieni, już nie wilgotne i gładkie, jak żywe gardło, lecz
mechanicznie przerywane. Dźwięk rozpada się na niezliczoną ilość osobnych wibrujących zgrzrzytów. W
miarę słuchania przerwy znikają, czy też każdy zgrzrzyt kolejno ulega rozmazaniu. Miękkość i twardość,
ciągłość i porowatość, gładkość i szorstkość wydają się zmieniać w siebie lub być różnymi poziomami, na
których objawia się jedna rzecz.
Motyw ten powraca na setki różnych sposobów - nierozłączna biegunowość przeciwieństw lub
obustronność i wzajemność wszystkiego co zawiera w sobie świadomość. Teoretycznie łatwo jest pojąć, że
percepcja opiera się na kontrastach - figury i tła, światła i cienia, wyraźnego i mglistego, mocnego i słabego.
Lecz zwyczajna uwaga wydaje się nie mieć dość mocy by uchwycić oba te przeciwieństwa na raz, w
jednym momencie. Jesteśmy w stanie postrzegać sensualnie lub konceptualnie, kolejno przerzucając uwagę
na te dwa aspekty poznania; wydajemy się nie być zdolni zauważyć kształtu bez względnej nieświadomości
tła. Lecz w tym nowym świecie obustronność rzeczy jest całkiem dobrze widoczna na każdym poziomie.
13
Ludzka twarz, na przykład, jest jasna w każdym swym aspekcie - jej ogólny wyraz wraz z pojedynczym
włosem i zmarszczką. Twarze zdradzają każdy wiek, te charakterystyczne cechy, które ujawniają wiek
podeszły, sugerują też młodość przez implikację; kształt czaszki przywołuje obraz nowonarodzonego
niemowlęcia. Asocjacje powstające w mózgu zdają się być symultaniczne, nie objawiają się kolejno,
stwarzają obraz życia, które może być przerażające w swej dwuznaczności bądź radosne w swej jedności.
Podjęcie jakiejkolwiek decyzji może być wręcz niemożliwe z powodu paraliżującej świadomości, że nie
ma sposobu by osiągnąć dobro pomijając przy tym zło czy też niemożliwe jest działanie pod wpływem
godnego zaufania autorytetu bez chęci, u podstaw której leży niedoświadczenie, by to zrobić. Jeśli rozsądek
przywodzi na myśl obłęd i utratę wiary to właściwie jestem psychotykiem roszczącym pretensje do bycia
zdrowym, przerażonym idiotą, okresowo podejmującym próby, by nad sobą zapanować? Spojrzałem na
swoje życie jak na arcydzieło wyrosłe z obłudy - ten zmieszany, bezradny, pożądliwy i odrażająco wrażliwy
mały embrion, którego hoduję w swym wnętrzu, uczy się, krok po kroku, jak się przystosować, układać,
terroryzować, wyłudzać, schlebiać, blefować w mym imieniu, by brano mnie za osobę kompetentną i godną
zaufania. Czy ktokolwiek z nas wie, jak doszło do tego upadku?
Słucham księdza śpiewającego psalmy w asyście chóru zakonnic. Jego dojrzały, szkolony głos
rozbrzmiewa spokojnym autorytetem Jedynego, Świętego, Katolickiego i Apostolskiego Kościoła, wiarą
dającą wieczne zbawienie świętym, a wtórują mu mniszki, wydawałoby się naiwnie, z dziecięco niewinnym
oddaniem. Słuchając dalej zauważam, że śpiew księdza wkracza w wyższe rejestry, pęcznieje niczym
pompatyczny balon; oto pełna rozmyślnej obłudy muzyka mistrza podstępu, a jej celem jest zastraszenie
owych biednych mniszek, klęczących pokornie w swych stallach. Słucham uważniej. Mniszki wcale nie są
tak bojaźliwe. Ich pokora jest wystudiowana. Ich poddańczy pokłon równie dobrze mógłby być
zamknięciem szponiastej dłoni. Jak mało kto, zakonnice wiedzą, co jest dla nich dobre: jak ugiąć się, by
przetrwać.
Lecz ten bez wątpienia cyniczny wgląd jest jedynie stanem przejściowym. Jestem pod wrażeniem
biegłości, z jaką ksiądz radzi sobie ze swoją rolą, podziwiam czystą odwagę z jaką prowadzi ów seans
władzy, mając świadomość, że jest w nim tylko aktorem. Być może jedyną wiedzą jaka mu jest potrzebna
jest znajomość reguł ceremonii. Jeśli w głębi ludzkiego jestestwa nie ma niczego, co by można uznać za
prawdę, to szczerość jest zwykłym zuchwalstwem; prawdziwa szczerość objawia się w niczym nie
skrępowanym udawaniu.
Lecz udawanie polega na nieszczerości w działaniu. Pozostaje zatem znaleźć prawdziwego wykonawcę.
W głosie kapłana słyszałem pierwotny skowyt bestii zamieszkującej dżunglę, lecz został on zniekształcony,
zaszyfrowany, poddany rafinacji i wtłoczony w ramy kształtującej się od wieków kultury. Każdy nowy
koncept, dodatkowy szlif, był jak gambit w grze, polegającej na uczynieniu skowytu bardziej wyrazistym.
Wpierw surowe, otwarte wołanie o zaspokojenie najprostszych potrzeb, tych najbardziej podstawowych, jak
głód i potrzeba seksu lub też dźwięki towarzyszące ich zaspokajaniu, tworzą pulsujące echo. Potem pojawia
się zaczarowany rytm, zmieniający nastrój od błagalnego po zastraszający. Następnie słowa precyzujące
potrzebę, wyrażające prośbę i dobijające targu. Potem już, znacznie później, zaczyna się gra, w której
zwycięstwo osiąga się okrężną drogą. Właściwy kobietom fortel, polegający na poddaniu się, by osiągnąć
zamierzony cel, najwyższa pochwała porzucenia świata na rzecz ducha, przebiegłość słabości dowodząca
jej wyższości nad siłą mięśni - łagodne dziedzictwo ziemi.
Kiedy tak słucham, dostrzegam w tym jednym głosie obecność wielu jednocześnie etapów historii
człowieka jak i echa wydarzeń rozgrywających się przed jego pojawieniem. Każdy następny krok w grze
jawi się na wzór pierścieni widocznych w ściętym drzewie. Lecz jest to cała hierarchia manewrów,
prześcigających się wzajemnie forteli, symbolizujących próby ukrycia treści, które niesie pierwotny skowyt.
Niekiedy skowyt ten zmienia się z godowego nawoływania spragnionego zwierzęcia w bezsilny płacz
dziecka i słyszę wtedy zwykłą ludzką melodię - jej przepych i ceremonialność, jej ludyczność, jej grozę i jej
ufną uroczystość - melodię śpiewaną przez dziecko wzywające swą matkę. I wtedy nachodzi mnie chęć, by
żałośnie zapłakać. Żal mi samego siebie. Wracam w tę ciemność, w której byłem niegdyś zagubiony, i która
istnieje tak, jak pierwotny skowyt rozbrzmiewa w pieśni duchownego.
Biedny dzieciaku! I zarazem - ty samolubny mały bękarcie! Kiedy tylko próbuję znaleźć prawdziwego
wykonawcę, tę siłę sprawczą tkwiącą u podstawy każdej rzeczy, dostrzegam tylko niezgłębioną
ambiwalencję. Za maską miłości znajduję wrodzone samolubstwo. W zakłopotanie wprawia mnie czyjeś
pytanie: "Czy kochasz mnie naprawdę?", i nie mogę odpowiedzieć twierdząco, nie przecząc jednocześnie,
jedyną satysfakcjonującą odpowiedzią staje się: "Tak, kocham cię tak bardzo, że mógłbym cię zjeść! Moja
14
miłość do ciebie jest identyczna z mą miłością własną. Kocham cię z czystego samolubstwa". Nikt nie chce
być kochanym z poczucia obowiązku.
Będę więc szczery. "Tak, pożądam cię z czystego samolubstwa i kocham cię ponieważ sprawiasz, że
czuję się cudownie - przynajmniej w tej chwili". Lecz teraz zastanawiam się, czy owa szczerość nie jest
podszyta przebiegłością. Stać mnie na to, by nie udawać przed nią, że jestem kimś lepszym - inaczej niż
inni, którzy mówią, że kochają ją dla niej samej. Dostrzegam, że zawsze istnieje pewien fałsz w byciu
szczerym, tak jakbym mógł powiedzieć otwarcie: "Moje wyznanie jest kłamstwem". Istnieje pewna
nieszczerość w każdej próbie samookreślenia. Kłopot w tym, że nie widzę tyłu, a tym bardziej środka swej
własnej głowy. Nie mogę być uczciwy ponieważ nie wiem w pełni kim jestem. Ma świadomość wypływa z
centrum, którego nie jestem w stanie dostrzec - i tu jest pies pogrzebany.
Najmniejszą niepodzielną jednostką życia jest coś, co nazwę Eenie-Weenie - są to ruchliwe, małe
nukleony próbujące bezskutecznie uprawiać miłość same ze sobą. Cała bajeczna zawiłość roślinnego i
zwierzęcego świata, jak również ludzkiej cywilizacji, jest tylko ogromnym zbiorem tych Eenie-Weenie
próbujących stworzyć inne Eenie-Weenie. Kocham samego siebie, lecz nie mogę siebie odnaleźć, nie
ukrywając się jednocześnie. Jak gdybym gonił własny ogon. Czy ameba nie dzieli się na dwoje próbując
rozwiązać ten problem?
Próbuję sięgnąć głębiej, do podstaw Co rozumiem przez miłość własną? Pod jaką postacią rozpoznaję
siebie? Zawsze, jak się wydaje, jako coś osobnego, coś obcego. Oglądany krajobraz reprezentuje również
mój stan wewnętrzny, stan neuronów w mej głowie. Kamień, który trzymam w ręku, postrzegam jako
oplatające go palce. I nic nie jest bardziej mi obce nad moje ciało - odczucie pulsu, oko patrzące w lustro,
szokująca świadomość, że "ja" jest czymś istniejącym w zewnętrznym świecie. Nie ma w istocie sposobu,
by oddzielić siebie od innego, miłość własną od miłości innego. Cała wiedza o sobie jest wiedzą o innym i
cała wiedza o innym jest wiedzą o sobie. Widzę teraz, że ja i inny, znajomy i obcy, wewnętrzny i
zewnętrzny, przewidywalny i nieprzewidywalny implikują się wzajemnie. Jedno z nich poszukuje, podczas
gdy inne się ukrywa i im bardziej jestem świadom ich wzajemnego związku, tym wyraźniej widzę je jako
całość. Nawiązuję intymny kontakt ze wszystkim, co wydaje się obce. We wszystkim co obce, groźne,
straszne, niezrozumiałe i dalekie rozpoznaję siebie. Jest to wciąż moje "ja", które znajduję, gdy sięgam
pamięcią daleko, daleko wstecz - bynajmniej nie moje empiryczne ego wczorajszego dnia, nie moja pozorna
osobowość.
Owo "ja", które zaczynam rozpoznawać, zapomniane, lecz teraz znane mi lepiej niż cokolwiek innego,
sięga daleko poza me dzieciństwo, poza czas, gdy dorośli oszukiwali mnie, próbując wmówić mi, że jestem
kimś innym, kiedy, ponieważ byli więksi i silniejsi, mogli zarażać mnie swymi wyimaginowanymi
obawami, wprawiać w zakłopotanie i onieśmielać, prowadząc swą skomplikowaną grę, której zasad jeszcze
wtedy nie znałem. (Sadyzm nauczyciela tłumaczył jej zasady w ten sposób, że dowodził jego wyższości w
grze). Przed tym wszystkim, daleko poza czasem, gdy byłem embrionem w łonie matki, majaczy postać tak-
zawsze-znajomego obcego, który jest wszystkim tylko nie mną, i którego rozpoznaję z radością
nieporównywalnie większą niż ta, którą odczuwają kochankowie spotykając się po wiekach rozłąki, jako
moje prawdziwe "ja". To ten stary dobry sukinkot, który wplątał mnie w całą tę grę.
Jednocześnie wszystko wokół nabiera posmaku trwania od zawsze, raz zapomnianego, teraz
przypomnianego. Jesteśmy w ogrodzie otoczonym ze wszystkich stron wzgórzami, pełnym fuksji i
kolibrów, w dolinie otwartej na ocean, gdzie mewy znajdują schronienie przed sztormem. Gdzieś pośrodku
dwudziestego stulecia, letnim popołudniem siedzimy na tarasie, przy stole, jedząc ciemny domowy chleb i
popijając białe wino. A jednak wydaje mi się, że jesteśmy tam od zawsze, ludzie mnie otaczający nie są już
banalnymi i dokuczliwymi małymi osobowościami, pozbawieni zostali imion, adresów, numerów polis
ubezpieczeniowych i dat zgonów. Objawiają się raczej jako nieśmiertelne archetypy, nie tracąc jednak
swego człowieczeństwa. Ich, tak różne, charaktery, zdają się, podobnie jak głos księdza, posiadać
historyczny wymiar, lecz są jednocześnie niepowtarzalne i wieczne, są mężczyznami i kobietami lecz także
bogami i boginiami. Jako, że staliśmy się bezczasowi, mamy okazję dobrze się sobie przyjrzeć. Nasza
ludzka forma staje się niezmiernie cenna i, jakby na podkreślenie tego, nasze oczy zamieniają się w
klejnoty, włosy w złotą przędzę, a ciało w delikatną kość słoniową. Istnieje pomiędzy nami coś na kształt
eucharystycznej miłości i bezwarunkowej wzajemnej akceptacji.
Ella, która sprawuje pieczę nad ogrodem, jest dobroczynną Circe - czarodziejką, córką księżyca,
przyjaciółką kotów i węży, zielarką i uzdrowicielką - posiadaczką ślicznie pomarszczonej, najmłodziej
wyglądającej starej twarzy jaką kiedykolwiek widziano, jej srebrnoczarne włosy falują ogniście. Robert jest
15
manifestacją Pana, lecz Pana byków, nie ropuch, z kędziorami sterczącymi na podobieństwo rogów -
muskularna inkarnacja wybujałej wesołości. Beryl, jego żona, jest przybyłą z lasu nimfą, rusałką z
rozkołysanymi włosami i roztańczonym ciałem, które zdawało się nagie nawet gdy była ubrana. Ona to
upiekła chleb, który jemy i który smakuje jak Prawdziwy Chleb, bez porównania lepiej niż babcine wypieki.
Oto mamy i Mary, ukochaną w zwyczajnym, szarym świecie, lecz w tym jest ona światłem i złotem
wcielonym, córką słońca, o oczach jak wieczorne niebo - stworzeniem w każdym wieku: dzieckiem,
podlotkiem, panną, matroną, starowiną i zwłokami - zawsze tak samo kochaną.
Próbuję oddać słowami numinalny i archetypowy charakter tych postaci. Stały się one tak mi bliskie,
jakbym znał je od wieków lub raczej jakbym rozpoznawał w nich dawno niewidzianych przyjaciół,
pochodzących z początków czasu, z krainy poprzedzającej wszystkie światy. Jest to związane z
rozpoznaniem mej własnej starożytnej tożsamości, o wiele starszej niż ślepe podrygi Eenie-Weenie, jakby
najdoskonalsza forma jaką może przybrać świadomość istniała w jakiś sposób już u prapoczątków rzeczy.
Spoglądamy na siebie ze zrozumieniem, z uczuciem, że znaliśmy się w odległej, skrywającej coś
przeszłości - coś milczącego, straszliwego, niewyrażalnego - fakt, że, spoglądając w poprzek czasu,
jesteśmy i zawsze byliśmy jednym. Odkrywamy oto zdumiewający spisek uknuty przez mistrza iluzji, mocą
którego wydajemy się być odrębni.
Szok rozpoznania. We wszystkim co inne, obce, dalekie - uciekających galaktykach, tajemnicy śmierci,
terrorze choroby i szaleństwa, wyobcowaniu, mrożącym krew w żyłach świecie morskich potworów i
pająków, przyprawiającym o mdłości labiryncie mej jaźni - pośród tego wszystkiego skradam się ku sobie,
by nagle wrzasnąć "Hoo!". Straszę sam siebie do utraty zmysłów i nie zdaję sobie z tego sprawy. Znalazłem
się w labiryncie i nie wiem, gdzie jest wyjście. Nie wiem również, gdzie jestem, gdyż zgubiłem plan
skomplikowanego i powikłanego systemu korytarzy, w którym rozgrywa się ta gra w chowanego. (Byłby
ten labirynt drogą, którą przeszedłem, gdy formowały się zwoje mego mózgu?). Lecz teraz zasada działania
labiryntu jest jasna. Jest to mechanizm, który sprawia, że rzecz zwraca się ku sobie, jak ku czemuś obcemu,
w dodatku na wiele różnych sposobów, tworzących oszałamiającą mozaikę. Rzecz w tym, że dualności i
opozycje nie są rozłączne, lecz spolaryzowane: nie spotykają się i konfrontują lecz są odpryskami
wspólnego środka. Zwykłe myślenie nie uwzględnia polaryzacji i względności ponieważ posiłkuje się
rozgraniczającymi terminami lub skrajnościami czy biegunami, pomijając to co jest między nimi zawarte.
Różnica między przodem a tyłem, byciem i nie byciem, ukrywa ich jedność i obustronność.
Postrzeganie zmysłowe jest zawsze odczuwaniem kontrastów. Świadomość jest wyspecjalizowana w
rozróżnianiu i wszystko co do niej trafia jest definiowane, klasyfikowane czy postrzegane na zasadzie
kontrastu. Lecz człowiek nie żyje samą tylko świadomością; taka linearna, krok po kroku realizowana i
opierająca się na postrzeganiu kontrastów uwaga nie jest w stanie organizować funkcjonowania tak
skomplikowanego systemu jak ludzkie ciało. Ciało jest "wszechwiedzące" w swej nieświadomości lub
nadświadomości ponieważ zajmuje się relacjami miast kontrastami, harmoniami raczej niż dysonansami.
Ono "myśli" na sposób rośliny, która się rozwija, a nie jak botanik, który opisuje jej wzrost. Dlatego właśnie
Sziwa posiada dziesięć rąk: by reprezentować taniec życia, wszechmoc, która pozwala zająć się
niepoliczalną ilością rzeczy jednocześnie
Wydaje się, że w doświadczeniu, które próbuję tutaj opisać, treści nadświadome przedostają się do
świadomości. Widzimy świat, tak jak widzi go cały organizm i jest to ważki powód, dla którego napotyka
się ogromne trudności przy próbie przetłumaczenia tego rodzaju wglądu na język opierający się na
klasyfikacjach i kontrastach. W stopniu, w jakim człowiek skoncentrowany jest na świadomości, ma on do
czynienia ze sprzecznością, konfliktem i dysonansem. Ignoruje on, nieświadomie odczuwaną,
zdumiewającą perfekcję, z jaką działa organizm i dlatego u większości ludzi obserwuje się godny
ubolewania rozziew między inteligentną organizacją ich ciał, a trywialną świadomością. Lecz w tym innym
świecie sytuacja ulega odwróceniu. Zwykli ludzie zdają się być bogami przez to, że świadomość wycofuje
się i zajmuje należne sobie miejsce uznając wyższość organizmu. W wyniku tego procesu miłość, jednia i
harmonia zyskują pierwszeństwo przed wojną i podziałem.
To, co pomija świadomość, to fakt, że granice są wspólną własnością obszarów, które dzielą, tak że ich
zmiana przekształca podzielone strony. Przypomina to chiński symbol yin-yang - dwie ryby, czarna i biała,
wpisane w okrąg przedzielony krzywą o kształcie litery S. Wypukła głowa jednej z ryb jest jednocześnie
6
Tak o tym pisze Nietzsche, wkładając w usta Zaratustry słowa: "Powiadasz "ja" i dumny jesteś z tego słowa.
Większe jednak od niego, w co nie zechcesz wierzyć, jest twoje ciało i jego wielki rozum: ono nie mówi "ja", ono "ja"
czyni." F. Nietzsche, Also sprach Zarathustra (frag. tłum. M. P. Markowski) (przyp. tłum.)
16
wklęsłym ogonem drugiej. Trudniej jednak dostrzec, że moja skóra i jej ruch należą w równym stopniu do
mnie jak i do zewnętrznego świata, lub że sfery wpływów poszczególnych istot ludzkich mają wspólne
powierzchnie, tak jak pokoje mają wspólne ściany. Tak więc poruszenie mej powierzchni jest również
poruszeniem twojej. Możesz w swym pokoju robić co zechcesz tak długo, jak i ja będę mógł robić co
zechcę w swoim. Lecz pokój oznacza tu samego człowieka, tak więc moja ekspansja wiąże się z twoim
ustępstwem i vice versa.
Mój wzrok przyciąga teraz gęstwina krzaków - zawiłość roślinności pleniącej się we wszystkie strony.
Dzięki organizującemu i tworzącemu relacje umysłowi widzę, że rozplątania wymaga nie ten żywy gąszcz,
lecz labirynt dróg, którymi niezdarnie biegną me myśli. Każda gałązka zajmuje odpowiednie, przynależne
sobie miejsce a wszystkie one, pozornie chaotycznie rozsypane, tworzą arabeskę skonstruowaną z
subtelnością większą niż owe bajeczne plecionki zdobiące marginesy manuskryptów Celtów. Tak
usposobiony widzę las pośród jesieni, wszystkie jego, prawie nagie, konary i gałązki ułożone zostały nie w
bezładnej krzątaninie, lecz są owocem koronkowej pracy zaklętego jubilera; oto jego maswerk rysujący się
na tle nieba. Przegniły pień dźwigający na swym grzbiecie zastępy grzybów, a także całe zagony mchu,
wyszły, jak się wydaje, spod ręki Celliniego - natchnione przez ducha: agat, bursztyn, nefryt i kość
słoniowa, cały ten substrat leśny, gąbczasty i szorstki, rzeźbiony był z nieskończoną cierpliwością i
kunsztem. Jest dla mnie zagadką czy ten niezwykły porządek jest jedynie częścią mej wizji, w ten sposób,
jak me ciało jest częścią świata, czy też istniał od zawsze i jest jego cechą.
Ów nowy tryb, w którym pracuje świadomość, pozwala w cudowny sposób dostrzec ze wzmożoną
uwagą porządek w modelowaniu natury, większej fascynacji dostarcza teraz studiowanie struktury paproci,
formacji kryształów, znaków na morskich muszlach, takich jednokomórkowych klejnotów zamieszkujących
oceany, jak radiolaria, bajecznej architektury nasion i pąków, inżynierii kości i szkieletów, aerodynamiki
piór i zadziwiającego przepychu oko-kształtnych malunków na skrzydłach motyli i ptaków. Cała ta subtelna
organizacja jest być może ściśle funkcjonalna z punktu widzenia reprodukcji i zachowania gatunku.
Zgadzając się z tym trzeba zauważyć, że przetrwanie tych stworzeń równoznaczne jest z ich istnieniem - w
jakim celu?
Coraz bardziej oczywiste staje się pokrewieństwo między porządkiem natury, a muzyką - muszle i
chrząstki zbudowane są jak fugi, we włóknach i naczyniach włoskowatych znajduję kontrapunkty, czuję
pulsujący rytm dźwięku, światła i nerwów. Są nieoddzielne - węzełek, ganglion, przeplatanie się
elektronicznych ścieżek, obwodów i impulsów, które ciągną się i szemrzą w czasie i przestrzeni. Cały ten
wzór wiruje jak dym prześwietlony promieniami słońca lub siatka zmarszczek skrząca się w płytkiej
wodzie. Zmieniając się bez końca w siebie, wzór ten jest wszystkim. Węzły i oka sieci przechodzą
bezustannie jedne w drugie. "Pustka tworząca wizję". Istnieje sama dla siebie. Grunt pod moimi stopami
rozwiewa się i zaczynam płynąć.
Fantazyjne obrazy, widoczne po zamknięciu oczu, zdają się odsłaniać sekret funkcjonowania mózgu,
zachodzących w nim asocjacyjnych i zmatrycowanych procesów, systemów zarządzających naszym
odczuwaniem i myśleniem. Bardziej jeszcze niż poprzednia, wizja ta przypomina gigantyczną wariację na
pewien temat - paprocie kiełkujące z paproci, z których z kolei kiełkują kolejne paprocie, rosnące w
wielowymiarowej przestrzeni, kalejdoskopowe królestwa witraży lub mozaik, lub też zawiłe struktury
molekuł - systemy różnokolorowych kul, z których każda składa się z kompleksu innych, mniejszych kulek,
powielane w nieskończoność
. Byłby to wewnętrzny wgląd w proces, który, gdy otwieram oczy, organizuje
świat na przekór jego przypadkowości?
Jeszcze tego samego popołudnia Robert zabiera nas do stodoły, z której usuwa niepotrzebne graty i
ładuje je do swego starego, pyszniącego się rozbebeszoną tapicerką Buicka. Widok śmieci przywołuje dwa
najważniejsze dla ludzkości pytania, "Co zrobić z tym wszystkim?" oraz "Kto to posprząta?". Istoty żyjące
przypominają pod pewnymi względami rury, do których z jednej strony rzeczy wpadają, a z drugiej
wylatują - aż do zużycia. Odwieczny problem polega na tym, co zrobić z tym, co już opuściło rurę,
zwłaszcza, gdy jest tego tak dużo, że rury czują się przytłoczone tą obfitością. Pytania te mają podtekst
metafizyczny. "Co zrobić z tym wszystkim?" jest pytaniem o ostateczne miejsce każdej rzeczy - o Siłę
Sprawczą, Ziemię Świętą, podstawy moralności, przyczynę działania. "Kto to wszystko posprząta?" to
pytanie o ostateczną odpowiedzialność, o to, jak rozwiązać nasze ciągle mnożące się problemy tak, by nie
zrzucać ich brzemienia na następne pokolenia.
7
Kto wie, czy Watts nie użyłby terminu fraktal, który pojawił się jednak dopiero 10 lat później za sprawą B.
Mandelbrota. (przyp. tłum.)
17
Kontempluję oto wielką tajemnicę śmieci w jej najczystszej formie: ich stos w aucie Roberta urósł do
takich rozmiarów, że tylko miejsce kierowcy jest wolne od starych połamanych framug, pordzewiałych
piecyków, zwojów drutu, zmiażdżonych puszek, elementów starodawnych fisharmonii, bezimiennego
plastikowego szmelcu, bezgłowych lalek, rowerów pozbawionych kół, wymiotujących pierzem poduszek,
bezzwrotnych butelek, cycatych manekinów, romboidalnych ramek, potrzaskanych klatek i niepojętego
kłębowiska strun, okablowania, pomarańczowych łupin, skorupek, obierek i żarówek - wszystko to
garnirowane upiornie białym chemicznym proszkiem zwanym przez nas "anielskim gównem". Jutro
radośnie wyekspediujemy to wszystko na tutejsze wysypisko śmieci. I co potem? Czy istnieje ogień, który
stopi i spali tę nieustannie rosnącą górę szmelcu - szczególnie teraz, gdy przedmioty, które wytwarzamy
coraz bardziej przypominają śmieci, zanim jeszcze zostaną wyrzucone? Odpowiedź na to pytanie znajduje
się tuż przede mną. Widok samochodu Roberta nie pozostawia złudzeń.
Boska komedia. Wszystko rozpływa się w śmiechu. Dla Roberta ta wielka sterta cudownie absurdalnych
odpadków jest czystą kreacją, arcydziełem nonsensu. Zbiera je do kupy i starannie przywiązuje do
beczkowatego, pokracznego i kiedyś pewnie szykownego kabrioletu, następnie przygląda się swemu dziełu,
zadowolony, jakby wybierał się na paradę. Będzie tam reprezentował amerykański styl życia. W naszym
śmiechu nie ma ironii, w tym stanie świadomości wszystko ma boskie pochodzenie. Zwieńczenie dzieła
cywilizacji w postaci monumentalnej sterty śmieci nie jest bezmyślnym obrzydlistwem, lecz własną
karykaturą - stwarzaniem fenomenalnie absurdalnych kolaży z abstrakcyjnych wizerunków umyślnej, lecz
łagodnej kpiny z naszych pretensji. W świecie nie ma niczego niewłaściwego, a nawet głupiego. Poczucie
niewłaściwości elementu bierze się z niemożności dopasowania go do struktury, którą współtworzy oraz
niepewności, co do jego miejsca w szeregującej wszelkie zdarzenia hierarchii - to, co niedozwolone na
poziomie 28, jest właściwe na 96. Mówię tutaj o poziomach bądź etapach w labiryncie zwrotów i przemian,
gambitów i przeciwgambitów, w który uwikłane jest życie, i z którego wyrasta - kosmologicznej zasadzie,
na której opiera się wieczna gra elementów yang i yin, światła i ciemności, gra, która ledwie na pewnym
jedynie poziomie zdaje się być poważną bitwą między dobrem, a złem. Jeśli dopasowanym nazwiemy tego,
który ową grę bierze na serio, trzeba oddać mu podziw za jego głębokie zaangażowanie, za odwagę bycia
tak bardzo poza, że nie może on już dostrzec miejsca, w którym rozpoczął.
Im bardziej prozaiczne, bardziej przerażająco zwykłe było wszystko, tym mocniejszy był impuls do
zachwytu nad pomysłowością, z jaką boskość ukrywała się domagając ujawnienia, nad rozmiarem tej
kosmicznej joie de vivre doskonalącej swój taniec. Przychodzi mi teraz na myśl stacja benzynowa w gorące
popołudnie. Kurz i obłoki spalin, typowy facet w baseballówce i sportowe auta, jednostronnie krzykliwe
plakaty, kojąca jednowymiarowość - nie ma nic poza nami, ludkowie! Widzę ludzi, którzy udają, że nie
dostrzegają, że są wcieleniami Brahmy, Wisznu i Sziwy, że więzienia ich ciał pełne są milionów bogów, że
kurz jest poświatą otaczającą klejnoty. Jakże uroczyście słuchaliby, nie rozumiejąc, gdybym podszedł i
zagadnął "Cóż to za żarty sobie stroisz? Daj spokój Sziwa, ty stary łobuzie! Dobrze udajesz, ale nie ze mną
te numery." Lecz świadome ego nie wie, że ciało, ten boski organ, udaje tylko, że jest
. Kiedy ludzie udają
się do guru, mistrza duchowego, w poszukiwaniu właściwej drogi, on jedynie podsyca ich poczucie ułudy,
aż zbici z tropu sami je porzucają. Milczy, lecz błysk w jego oku przemawia do nieświadomego - "Ty
wiesz... Ty wiesz!"
W pełnym przeciwieństw świecie zwykłej świadomości człowiek ma, zgodnie ze swą wolą, poczucie
bycia w naturze, nie będąc jej częścią. Lubi to, bądź nie. Akceptuje to, lub odrzuca. Działa albo podlega
działaniu. Lecz w podstawowej nadświadomości całego organizmu ten podział nie istnieje. Organizm i
otaczający go świat stanowią jedną, zintegrowaną strukturę działania, w którym nie ma przedmiotu ani
podmiotu, twórcy ani tworzywa. Na tym poziomie nie ma rzeczy zwanej bólem i innej, zwanej mną, która
bólu nie lubi. Ból i "odpowiedź" nań, są jednym. Być świadomym tego, to poczucie, że wszystko co mi się
przydarza zależy ode mnie. Lecz jest to jedynie powierzchowne odczuwanie faktu, że zdarzenia zewnętrzne
są tożsame z tymi wewnątrz ciała. To jest owa "pierwotna tożsamość", która wymyka się wszelkim próbom
opisu zwykłym językiem i nie mieści się w konwencjonalnej definicji człowieka.
Aktywność i pasywność są dwiema fazami, składającymi się na ten sam akt. Nasiono unoszące się w
otulinie puchu dryfuje w powietrzu tknięte westchnieniem niewidzialnego odrzutowca. Chwytam je za
8
"Człowiek świadomy sam siebie myśli, że myśli. Od dawna uważano za błędny pogląd, że świadomy podmiot
myślący, że myśli, nie jest tożsamy z organem wytwarzającym myśli. Świadoma osoba jest tylko jednym z
krótkotrwałych komponentów, z których składa się osoba myśląca." L. L. Whyte, The Unconsciouns Before Freud
(Basic Books, New York, 1960), str. 59.
18
włosek między kciuk i palec wskazujący i ze zdumieniem patrzę, jak te małe stworzenie skręca się i
wyrywa, jakby walczyło o wolność. Zdrowy rozsądek podpowiada mi, że to sprawka wiatru, a nie działanie
ziarenka ostu. Lecz teraz widzę, że "inteligencja" nasiona przejawia się w postaci tych delikatnych
jedwabnych czułek, które umożliwiają mu poruszanie się w żywiole wiatru. Mając ten aparat, rusza się wraz
z wiatrem. Czy, mając to na uwadze, istnieje podstawowa różnica między stawianiem żagla, a używaniem
wiosła? Jeśli tak, to ten pierwszy sposób wydaje się być bardziej inteligentnym wysiłkiem. W istocie,
nasienie nie w większym stopniu zamierza poruszać się na wietrze, niż ja zamierzam mieć ręce i nogi.
Jest to żywy dowód na wzajemność woli i świata, aktywnego i pasywnego, wnętrza i zewnętrza, siebie i
nie-siebie, przywołujący aspekt doświadczenia o wiele bardziej zagadkowy od punktu widzenia zwykłej
świadomości, a mianowicie dziwne i pozornie bezbożne przekonanie, że "ja" jestem Bogiem. W zachodniej
kulturze takie przeświadczenie jest atrybutem szaleństwa. Lecz w Indiach zakłada się niemal
automatycznie, że jądro człowieka, atman, jest jądrem kosmosu, brahmanem. Dlaczego nie? Ta ciągłość
świata czyni go całościowym, uświęca go i uzdrawia bardziej, niż pustka ziejąca między Przyczyną i jej
skutkami. Jasne jest, że owo "ja" będące Bogiem to nie ego, że świadomość siebie idzie w parze z
nieświadomością wspólnej granicy między mną, a resztą świata. Lecz w szerszym, mniej ignoranckim
stanie świadomości jestem zmuszony przyznać, że wszystko czego pożąda ma wola i co zamierzam zrobić
jest powiązane z resztą, której się wyrzekam. Granice mej woli, forma i kształt każdej czynności, do której
się przyznaję, są identyczne z granicami wszystkich zdarzeń, które nauczyłem się postrzegać i definiować
jako obce i zewnętrzne.
Poczucie siebie nie ogranicza się już do ciała. Moje indywidualne istnienie zdaje się wyrastać z całości
uniwersum na podobieństwo włosa wyrastającego z głowy, czy kończyny z ciała, tak, że jądro mnie jest
również jądrem wszystkiego. Odkrywam, że w zwykłym stanie świadomości notorycznie staram wykluczyć
się z tej totalności i pozostaję przez to w nieustającej defensywie. Lecz co staram się uchronić? Tylko
czasami obrona ta ma na celu ochronę przed fizycznym uszkodzeniem, czy poczuciem braku. Bronię raczej
swej obronnej postawy: zataczam kręgi wokół kręgów zatoczonych wokół kręgów otaczających nicość.
Straże strzegą fortecy zajmującej miejsce w umocnieniach będących częścią osłony radarowej. Działania
militarne są zewnętrzną parodią walki ego przeciw światu; bezpieczni są tylko strażnicy. W następnej
wojnie siły powietrzne jako jedyne przetrwają dłużej od kobiet i dzieci.
Wracam poprzez labirynt swego mózgu, poprzez wiodące na manowce niepoliczone zwroty, nieustannie
krążąc, zagubiony w lesie. Znowu w tunele - pokrętne strategie przeżycia i zachowania statusu dorosłego
życia, niekończące się pasaże pamiętane w snach - wszystkie przemierzone ulice, korytarze szkół, niepewne
ścieżki wytyczone przez raczkujące dziecko między nogami stołów i krzeseł, ciasne i krwawe wyjście z
łona, wytrysk nasienia, bezczasowa wędrówka po przewodach i gąbczastych jaskiniach. W głąb
zwężających się kanałów, do punktu, gdzie droga staje się tym, który nią kroczy - ku cienkiej wiązce
molekuł, błędnie uważającej się za element struktury organicznego życia. Na powrót w bezkresny i
wirujący taniec w kosmicznej przestrzeni otaczającej zaczątek świata, środek środków najbliższy memu
wnętrzu, dalszy od najdalszych galaktyk.
W głąb i wreszcie poza - poza kosmiczny zamęt, ku zrozumieniu w nim siebie, zagubionego wędrowca,
zapomnianego, lecz nagle znajomego pierwotnego impulsu wszystkich rzeczy, najwyższej tożsamości,
ukrytego światła, ostatecznego centrum będącym mną bardziej, niż ja sam. Stojąc w ogrodzie Elli czuję, ze
spokojem tak głębokim, że zdaje się go dzielić z całym światem, że oto ostatecznie przynależę, że wróciłem
do domu poza domem, do dziedzictwa, które w niepojęty sposób przyszło mi przyjąć w spadku po
wszystkich mych przodkach. Trącane niczym struny harfy, osnowa i wątek świata rozbrzmiewają
wspomnieniem triumfalnych hymnów. Pewniki, w których szukałem oparcia, stały się punktami wyjścia.
Nieuchwytna substancja przenikająca wszystkie formy daje poznać się jako gest mej dłoni. Lecz jak
mogłem się kiedykolwiek zgubić? Dlaczego wplątałem się w ten pokrętny wir obrony dla niej samej, który
jest konwencjonalnym mną?
W domu odkrywam, że wszystkie sprzęty ożyły. Wszystko przemawia. Stoły stoją, naczynia naczynią,
mury się murzą, instalacje instalują się - jest to świat zdarzeń, nie rzeczy. Robert nastawia gramofon, nie
wiem jednak jaką płytę. Obserwując w skupieniu obrazujący się obraz, jestem tylko częściowo świadom
muzyki i nie wiem, czy słyszę instrument, czy też załamujący się ludzki głos. Wijący się, pomarszczony i
tańczący pojedynczy strumień dźwięku przypomina miękkie warknięcia wydawane przez instrument
zaopatrzony w stroik - być może jakiś obój. Następnie dołączają się ludzkie głosy. Jest to pieśń bez słów,
coś jak "łooo - łaaa - łeee", sprawdzające giętkość śpiewających je gardeł. Czegóż ten Robert słucha? Mam
19
wrażenie, że to jakiś jego przyjaciel, nagrany podczas sesji nonsensownych zaśpiewów. Śpiew staje się
wykwintnym, wybujałym i czarującym trelem, gulgotem, pohukiwaniem i wyciem - nic nie znaczącym i
zrodzonym z czystej przyjemności. Następuje pauza. Po czym pojawia się głos, "Dit!" Inny zdaje się
odpowiadać, "Da!" Dalej, "Dit-da! Di-dittty-da!" Coraz szybciej. "Da-di-dittty-di-ditty-da! Di-da-di-ditty-
ditty-da-di-da-di-ditty-da-da!" I tak dalej, aż do utraty zmysłów. Okładka płyty, którą pokazuje mi teraz
Robert, nosi nazwę "Klasyczna muzyka Indii" i podpisał się na niej Alaina Danielou, poważny, ezoteryczny
i należycie wyedukowany znawca muzyki hindu oraz, obok Rene Guenon i Anandy Coomaraswamy,
przedstawiciel najbardziej formalnej, tradycyjnej i skomplikowanej interpretacji jogi i wedanty. Jakoś mało
odpowiada mi styl Danielou, tego pandity panditów, z jego rozświergotanymi delirycznymi wylewami.
Czuję się nabrany. Lub, że ktoś nabiera Danielou.
Choć może nie. Zdecydowanie nie! Moje zrozumienie nabiera nagle kryształowej czystości, w miarę jak
wszystko otwiera się przede mną, sięgając do głębi mego jestestwa, a także czasu oraz przestrzeni. Świat
staje się oczywisty. Ogarnia mnie bezbrzeżne zdumienie, na myśl że dla mnie, bądź kogokolwiek innego,
życie mogłoby stanowić problem czy zagadkę. Wołam do wszystkich, chcę poczuć ich bliskość.
"Słuchaj, jest coś, co muszę ci powiedzieć. Nigdy nie było to dla mnie tak jasne. Nie ma znaczenia, czy
to zrozumiesz, ponieważ jesteś doskonały, nawet jeśli o tym nie wiesz. Życie jest aktem, lecz nie ma
nikogo, żadnej rzeczy, która by go wykonywała. Wydarza się samoistnie, nie wymaga niczyjego
uczestnictwa. Nikt nim nie kieruje; powstaje samo z siebie na sposób dowolny. Jest ruchem, dźwiękiem,
kolorem; przez nikogo nie stwarzane, nikomu się nie przytrafia. Nie ma żadnej zagadki życia; jest to
bezcelowa gra, a jej regułą jest entuzjazm. Podstawą jest sam akt. Czas, przestrzeń i różnorodność tylko go
komplikują. Nie domaga się tłumaczeń, gdyż są one kolejnym stopniem złożoności, nowymi manifestacjami
życia poczętego z życia, aktami powielającymi akt pierwotny. Ból i cierpienie są po prostu ekstremalnymi
formami gry i w całym wszechświecie nie ma rzeczy, której można by się bać, ponieważ nie istnieje nikt,
kto odczuwałby ten strach! Nie istnieje substancjonalne ego. Ego jest rodzajem powielacza, wiedzą o
wiedzy, obawianiem się strachu. Jest ozdobnikiem, wariacją na temat doświadczenia, rodzajem podwójnego
odbicia lub echa, tożsamym z niepokojem wahaniem świadomości."
Oczywiście, stwierdzenie, że życie jest tylko aktem, bezpodmiotową czynnością, na nic i nikogo
nieukierunkowaną, brzmi raczej pusto i powierzchownie niż radośnie. Lecz mnie wydaje się, że ego, ta
substancjonalna jednostka, opatrzona jest raczej znakiem ujemnym. Oznacza wyobcowanie z
doświadczenia, brak partycypacji. W tym momencie odczuwam wraz z całym światem, wolny od
chronicznego oporu przeciw doświadczeniu, oporu, który wstrzymuje bieg życia i zmusza nas do przybrania
pozy kiepskiego tancerza. Nie muszę jednak pokonywać tego oporu. Wiem, że jest on, że ego jest tylko
wirem w strumieniu - jego częścią - i że tak naprawdę nie istnieje. Nie istnieje punkt, w którym można by
się z życiem skonfrontować, lub mu się przeciwstawić.
Wracam do ogrodu. Kolibry wznoszą się i opadają w godowym tańcu niczym piłeczki żonglera ukrytego
za krzakami. Na stole pojawiły się owoce i więcej wina. Oto pomarańcze - obrazy słońca, którymi drzewo
odwzajemnia jego ciepło. Liście, bladozielone, i o żółtym świeżym odcieniu, które pamiętam z dziecięcych
lat spędzonych pośród lasków Kentu, gdzie gęsto było od dopiero co rozkwitłych pąków na gałęziach
leszczyn pośród dryfujących mgieł. Czarne i wilgotne pnie, konary i gałązki skryte za rozświetloną zielenią.
Krzewy fuksji, splątane maswerki łodyg obsypane tysiącami balerin o kolorze magenty, ubranych w
purpurowe peniuary. Za nimi celujące w popołudniowe, bliskie zmierzchu niebo, gigantyczne eukaliptusy,
których każdy, podobny do bambusowego liść, kołysał się oddzielnie. Wszystko to wyglądem swym
przypomina ów melodyjny nonsens i niepohamowaną biegłość w śpiewie hinduskich muzykantów.
Przypominam sobie słowa starożytnej tantrycznej księgi: "Fale biorą się z wody, płomienie z ognia, a
fale uniwersalne z nas". Nakładające się gesty, falowanie fal - liście przemieniające się w gąsienice, trawa w
krowy, mleko w dzieci, ciała w robaki, ziemia w kwiaty, ziarna w ptaki, kwanty energii w opalizujące i
rozbrzmiewające echem labirynty mózgu. Zostaje wciągnięty w ten nieskończony, radosny kosmologiczny
taniec wraz z jego pełnymi bólu dysonansami, zwiastującymi przemianę: trawione końcówki nerwów,
elektryczne węże pełznące wśród traw, pikujący jastrząb, ból spracowanych mięśni, bezsenne noce
spędzone na prowadzeniu nieubłaganej buchalterii, której wymaga przetrwanie w cywilizacji.
Jakże obco i naturalnie zarazem jest nie postrzegać już bólu jako problem. Problem bólu pojawia się
wraz ze skłonnością samoświadomości do zwierania obwodu, jakim jest mózg i wypełniania go pełnym
wahania echem - jest to wstręt do wstrętu, strach przed strachem, ucieczka przed ucieczką, wina z powodu
winy - myśl łapie się w pułapkę samej siebie i pozostaje zawieszona w bezustannej oscylacji. W normalnym
20
stanie świadomości człowiek żyje jak ktoś, kto próbuje mówić w sali o nadmiernej akustyce: jest zmuszony
ignorować wplatające się w wątek wypowiedzi nieskończone powtórzenia, w których powraca jego
zniekształcony głos. W mózgu również powstają tego rodzaju echa i odbicia obrazów doświadczeń
zmysłowych, myśli i uczuć, trajkoczące wciąż i wciąż w tunelach pamięci. Kłopot bierze się stąd, że
mylimy te odkładające się sukcesywnie informacje z inteligentnym komentarzem do tego, co właśnie
robimy, nie potrafimy odróżnić danych, którymi posiłkuje się inteligencja, od sposobu ich przetwarzania.
Niczym zbyt duża ilość alkoholu, samoświadomość sprawia, że widzimy się podwójnie i ten podwójny
obraz bierzemy za rzeczywistość - "ja" mentalne i "ja" materialne, kontrolujący i kontrolowany, refleksyjny
i spontaniczny. W ten sposób zamiast cierpieć, cierpimy na cierpienie i cierpimy na cierpienie z powodu
cierpienia.
Jak to już zostało powiedziane, jasność pojawia się w momencie gdy ja poddaje się. Oznacza to
zaprzestanie identyfikacji siebie z owymi pogłosami i zwierciadlanymi odbiciami. W przeciwnym razie
jesteśmy skazani na pełen niepewności taniec w gabinecie luster, prowadzeni przez swe własne
zwielokrotnione odbicie. Poruszamy się w zaklętym kręgu, próbując osiągnąć coś, co już zrobiliśmy.
Tracimy kontakt z naszą prawdziwą tożsamością, którą nie jest ta gra obrazów lecz wielki samospełniający
się w niepodległym pamięci momencie akt. Dar pamięci i zatrzymywania czasu tworzy iluzję, w której
przeszłość jawi się w teraźniejszości jako podmiot czynności, sprawca tego, co się wydarza. Żyjąc
przeszłością, kierując się echem, nie jesteśmy w pełni tutaj, lecz zawsze spóźnieni pojawiamy się przy stole,
zastając puste naczynia. Czy nie jest teraz bardziej niż kiedykolwiek jasne, że przeszłość nadąża za
teraźniejszością, jak kilwater za płynącym okrętem i jeśli jesteśmy po to, by żyć, tutaj jest odpowiednim na
to miejscem?
Nadchodzi wreszcie wieczór i zamyka dzień, który zdawał się przebiegać poza porządkiem świata. U
położonego wyżej końca ogrodu, ponad polaną, stoją półkolem drzewa, niezmiernie wysokie na tle gór, o
bujnym listowiu, sprawiające wrażenie gaju przesłaniającego wejście do jakiejś starożytnej świątyni.
Zapada zmierzch i w jego głębokiej niebiesko-zielonej przezroczystości milkną ptaki i nasze rozmowy.
Patrzymy na zachód słońca siedząc rządkiem na pokrytym wypaczonymi i połamanymi deskami
sekwojowym dachu, którego płaszczyzny z dwóch stron obejmują ziemię. Po zachodniej stronie, na
kwadracie trawy poniżej, pasą się dwa białe kozły, a światło w kuchni stojącego dalej domu Roberta
wskazuje, że jego żona przygotowuje właśnie kolację. Czas udać się do środka, zostawić ogród budzącym
się gwiazdom.
Znowu muzyka - klawesyn i orkiestra smyczkowa, Bach w swych najjaśniejszych momentach. Kładę się
i zamykam oczy. Przez cały dzień falami nadpływało ku mnie ze wszystkich stron umysłowej róży wiatrów
przeczucie mej pierwotnej tożsamości jako bycia jednym ze źródłem wszechświata. Widziałem też, że owo
źródło w sobie tylko ma początek i pobudkę i jego duchem jest bezgraniczna igraszka, wielowymiarowy
taniec życia. Wszystko rozwiązało się same, lecz kto w to uwierzy? Czy będę wierzył samemu sobie, gdy
wrócę już do normalnego stanu świadomości? Teraz wydaje mi się to bez znaczenia. Cała ta gra polega
przecież na zabawie w chowanego, szukaniu i gubieniu, tak więc strata wpisana jest w jej reguły. Jak daleko
zatem mogę się posunąć szukając?
Jakby w odpowiedzi na moje pytanie, przed oczami staje mi symboliczna forma tego, co Eliot nazwał
"nieruchomym punktem w wirującym świecie"
. Spoglądam z wysokiego okna w dół, na rozległy
dziedziniec wyłożony, podobnie jak ściany, ceramiką zdobną w niezwykłe, zawiłe arabeski koloru złota,
purpury i nieba. Mogłaby to być jedna z komnat perskiego dworu, gdyby nie nadzwyczajne proporcje i
barwy tchnące przednaturalną delikatnością. W centrum znajduje się spore zagłębienie w formie gwiazdy i
róży, obramowane inkrustacjami ze złota, cynobru i obsydianu.
Tam właśnie, przy dźwiękach muzyki, odbywa się jakiś rytuał. Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie
majestatyczne i królewskie, jakby to rycerze w lśniących zbrojach i ubrane w barwne suknie damy tańczyli
przed swym monarchą. Nastrój obrazu zmienia się, gdy dworzanki przemieniają się w anioły o
ognistozłotych skrzydłach, a w centrum pojawia się oślepiający płomień. Wpatrując się tam, dostrzegam
przez moment twarz jak gdyby Chrystusa Pantokratora z bizantyjskich mozaik i czuję jak anielice cofają się
9
"W wirującego świata - nieruchomym punkcie. Ani cielesnym, ani bezcielesnym,
Ani od, ani do; w nieruchomym punkcie - tam trwa taniec,
Lecz ani ruch, ani bezruch. I nie mów mi, że to stałość,
Gdzie przeszłość i przyszłość są połączone. Ani ruch od, ani do,
Ani w górę, ani w dół."
T. S. Eliot Cztery kwartety (tłum. K. Boczkowski) (przyp. tłum.)
21
kryjąc swe twarze w skrzydłach z pełnym czci strachem. Twarz jednak znika. Płomień jaśnieje, uskrzydlone
istoty cofają się przed nim już tylko z czułością - nie znają wobec niego uczucia gniewu. Jego ciepło i blask
- "różne języki płomienia" - zakwitają miłością tak ujmującą, że wiem, że spoglądałem wtedy w serce
wszystkich serc.
Epilog
JAK już wcześniej wspomniałem jest to zapis nie jednego, lecz kilku doświadczeń ze środkami
zmieniającymi świadomość, zamknięty, dla zwiększenia wyrazu, w ramach jednego dnia. Starałem się
jednocześnie zachować formę każdego z eksperymentów - cyklu, w którym osobowość rozpada się, by
następnie scalić i stworzyć nową jakość. Dla przykładu, poczucie prawdziwej tożsamości wpierw jest dla
mnie czymś starożytnym, znanym od wieków - pobrzmiewają w nim echa magii, mitologii i archaizmu. W
końcu jednak odwraca się i wskazuje na natychmiastowość, a moment, w którym zaczął się świat nie należy
do odległej przeszłości, lecz wiecznego teraz. Podobnie gra życia postrzegana jest początkowo cynicznie
jako skomplikowana rozgrywka prowadzona przez skrajnie wyalienowaną jednostkę, podszywającą
przebiegłością każde, najszczytniejsze nawet, działanie. Osoba ta staje się później "starym łobuzem" - a
humor bardziej nośny od cynizmu. Ostatecznie, zachłanne, wszechogarniające kosmiczne samolubstwo
okazuje się być przebraniem dla niemotywowanej miłosnej gry.
Nie chciałbym jednak niczego uogólniać. Mówię o tym tylko, co sam przeżyłem i chciałbym jeszcze raz
powtórzyć, że środki zmieniające świadomość nie są pigułkami sensu i nie jest w nich zaklęta żadna
mądrość. Gdyby nie wykształcenie filozoficzne i pisarskie umiejętności, środki te przełamując barierę
między zwykłą wąską świadomością a wielowymiarową nadświadomością całego organizmu, wprawiłyby
mnie pewnie w lekkie, lecz zachwycające, choć czasami przerażające zmieszanie. Nie twierdzę, że korzyść
osiągnąć może tutaj tylko intelektualista, lecz niezbędna jest pewna doza dyscypliny i wglądu, by przełożyć
tego rodzaju doświadczenie na normalne, codzienne życie.
Tego typu środki wspomagające percepcje są raczej lekami, nie dietą, i jako takie powinny tylko
wskazywać drogę ku zdrowszemu trybowi życia, tak więc doświadczenia, które opisałem sugerują kroki
jakie należy podjąć w celu poprawy zdrowia psychicznego. Najważniejszym z nich jest praktyka, którą
chciałbym tutaj nazwać medytacją - choć słowo to ma popularne konotacje z duchową lub mentalną
gimnastyką. Lecz przez medytację nie rozumiem działań, bądź ćwiczeń powziętych w jakimś celu,
kończącym je w przyszłości, czy dyscypliny zainteresowanej postępem. Lepszym słowem wydaje się
"kontemplacja" czy nawet "skupienie", za którymi kryje się spowolnienie upływu czasu, umysłowego
pośpiechu i zgoda na spoczynek uwagi w teraźniejszości - jest to więc bierna obserwacja nie tego co być
powinno, a tego co jest. Jest to całkiem możliwe, a nawet łatwe i nie trzeba używać w tym celu
psychodelików, choć środki te mają tę zaletę, że "odwalają całą robotę" osobliwie skutecznie i dają
długotrwałe efekty.
Lecz ci spośród nas, którzy żyją w pędzącej w swym własnym kierunku cywilizacji, potrzebują bardziej
niż ktokolwiek inny odjąć ze swego czasu fragment potrzebny świadomości na bezinterferencyjny przepływ
jej treści. W tej bezczasowej przestrzeni percepcja ma szansę pogłębienia się i rozwoju w sposób, jaki wyżej
opisałem. Ponieważ ustaje świadomy wysiłek woli i zorientowany na konfrontację sposób postrzegania
rzeczy, tak jakby stało się obok nich i należało nimi sterować, możliwe staje się fundamentalne i jednoczące
zatrzymanie świata. Lecz nie należy czynić z tego celu, czy pracować nad tego typu postrzeganiem. Każda
próba zmiany tego, co się czuje lub widzi, podtrzymuje iluzję niezależnego poznającego czy też ego i, jako
że chce pozbyć się czegoś, czego i tak nie ma, przedłuża jedynie zmieszanie. W sumie, lepiej jest być
świadomym swego ego, niż próbować je usunąć. Odkryjemy wtedy, że między "poznającym" i uczuciem
"poznania" nie ma żadnej różnicy, tak samo zresztą jak między obiektami poznania takimi jak "zewnętrzne"
przedmioty i "wewnętrzne" myśli i wspomnienia.
W ten sposób w miejsce poznającego i poznawanego pojawiają się po prostu porozumienia, a zamiast
czyniącego i jego uczynków - poczynania. Forma i treść jednoczą się w aktywną matrycę. Kiedy więc
buddyści mówią o rzeczywistości jako "pustce", mają na myśli to, że życie, ta aktywna matryca, nie opiera
się na substancjonalnych podstawach. Na pierwszy rzut oka wydaje się to niepokojące, w zasadzie jednak
ideę substancjonalności odrzucić jest równie łatwo jak ideę kryształowych sfer podtrzymujących i
wprawiających w ruch planety.
Ostatecznie ten zjednoczony i bezczasowy tryb postrzegania "nakłada się" na nasze zwyczajne myślenie
22
i działanie: zagarnia je, lecz nie niszczy. Co więcej, modyfikuje je tak, że staje się jasne, że funkcją tych
praktycznych zachowań jest służyć osiągalnej teraźniejszości, a nie wiecznie cofanej przyszłości i raczej
żyjącemu organizmowi miast maszynie posłusznej systemowi społecznej kontroli.
Obok tej cichej i kontemplatywnej formy medytacji, istnieje również inna, równie według mnie ważna,
pokrewna duchowej sztuce derwiszów. Nikt bardziej nie jest zagrożony obłędem, jak ten, który jest bez
przerwy zdrowy: jest on jak sztywny stalowy most, a porządek jego życia jest skostniały i kruchy.
Zachodnia cywilizacja doprowadziła ten wieczny rozsądek do skrajności, nie pozostawiając w życiu miejsca
na uprawianie sztuki czystego nonsensu. Nasz udział grze jest iluzoryczny, ponieważ jest ona niezmiennie
racjonalizowana; twierdzimy, że robimy to dla naszego dobra i nie pozwalamy sobie na wycofanie się i
odświeżenie postawy. Nie istnieją bezpieczne sytuacje, w których moglibyśmy wreszcie prawdziwie od
siebie odpocząć. Dzień w dzień chodzimy jak zegarki, a pojawiające się "dziwne myśli" przerażają nas tak
bardzo, że natychmiast biegniemy do lekarza. Nasz problem polega na tym, że wypaczyliśmy szabas, lub
jak kto woli, Dzień Pański w racjonalny, wypełniony kazaniem dzień, zamiast po prostu się wyszaleć.
Jeśli nasze zdrowie psychiczne ma być stabilne i elastyczne, konieczne są momenty, w których zezwala
się na całkowicie spontaniczne czynności - taniec, śpiew, wycie, bełkot, skakanie, jęczenie, zawodzenie -
mówiąc w skrócie, tak by w pełni wykorzystać potencjał ruchowy organizmu. Bez wątpienia niemożliwe
jest wytyczenie fizycznych i moralnych granic, w ramach których wyraża się ta wolność ekspresji -
praktycznego kontekstu, porządkującego ów nonsens. Ten, kto realizuje tę zasadniczą irracjonalność nigdy
nie poczuje się stary i znużony i, co ważniejsze, otwiera kanały, którymi kształtująca i inteligentna
spontaniczność organizmu przenika do świadomości. Na tym właśnie opiera się wartość metody wolnych
skojarzeń w psychoanalizie; jest ona jednak ograniczona przez swą czysto werbalną naturę. Funkcją tych
okresowych, pozbawionych sensu zachowań nie jest jedynie uwolnienie nagromadzonych emocji, czy
niewykorzystanej energii psychicznej, lecz również wyzwolenie bezrefleksyjnej aktywności, która,
początkowo zdająca się być nonsensowną, w pewnych warunkach mogłaby przybrać inteligentne formy.
Mylenie dyscypliny z przymusem jest obrazem dualistycznego myślenia, które separuje wolę i
organizm. Lecz jednocząca i zintegrowana koncepcja natury ludzkiej wymaga także innej koncepcji
dyscypliny - jako kontroli działań spontanicznych, a nie narzuconych. Niezbędna jest tutaj wizja dyscypliny
jako techniki używanej przez organizm, tak jak cieśla używa swych narzędzi, a nie systemu
przymuszającego do pewnych działań. W przeciwnym razie mechaniczne i organizacyjne cele systemu
przesłaniają cele wyznaczane przez sam organizm. Znajdujemy się wtedy w sytuacji, w której człowiek jest
dla Dnia Pańskiego, a nie Dzień Pański dla człowieka. Lecz zanim spontaniczna akcja zamknięta zostanie w
określonej strukturze, musi osiągnąć samopotwierdzenie w działaniu. Oznacza to potrzebę rozwijania
wrażliwości na impulsy płynące z organizmu i ćwiczenie właściwych reakcji na jego wewnętrzną
dynamikę.
Język niejako zmusza nas do wyrażania tej kwestii w sposób niewłaściwy - oto wrażliwe na poruszenia
organizmu "ja" udziela odpowiedzi na wezwanie przychodzące z zewnątrz. Tak się nieszczęśliwie składa,
że nasz sposób wyrażania się podtrzymuje społeczną fikcję, oddzielającą świadomą wolę od reszty
organizmu, stawiając ją w roli niezależnego sprawcy, który inicjuje i reguluje nasze zachowania. Z tego
właśnie powodu nie jesteśmy w stanie stwierdzić czym jest w istocie ego, lub też świadoma wola. Nie
zauważamy, że jest ono wytworem społecznej konwencji, niczym podziałki na tarczy zegara i nie ma nic
wspólnego z biologiczną, czy nawet psychologiczną jednostką. Konflikt świadomości z instynktem jest
internalizacją, wewnętrznym echem konfliktu jednostki ze społeczeństwem, kształtującym jej wizerunek za
pośrednictwem rodziców, nauczycieli i wczesnych asocjacji. Jest to społecznie fabrykowana walka z
wyimaginowanym wrogiem, którym jest organizm, reprezentujący naszą podlegającą prawom biologii
tożsamość. Z powodu tej fikcji dziecko uczone jest samokontroli i skłaniane do dostosowania się do
wymagań socjalnego życia.
Na pierwszy rzut oka jest to pomysłowy i wręcz niezbędny sposób na utrzymanie społecznego porządku
w oparciu o odpowiedzialność jednostki. W istocie jednak jest to straszliwa gafa, która tworzy więcej
problemów niż rozwiązuje. Stopień w jakim społeczeństwo uczy jednostkę oddzielać swą wolę od ciała,
jedynie pogłębia poczucie wyobcowania z siebie i innych ludzi. Na dłuższą metę zaognia problem, który
starało się rozwiązać, ponieważ tworzy osobowość, której poczucie głębokiej odpowiedzialności
równoznaczne jest z poczuciem głębokiej alienacji.
Mistyczne doświadczenie indukowane chemicznie, bądź nie, szczególnie uwrażliwia jednostkę i otwiera
ją na rzeczywistość organizmu oraz powoduje, że ego postrzegane jest jako abstrakcja, czym jest w istocie.
23
Narasta wtedy (szczególnie w późniejszej fazie eksperymentu psychodelicznego) poczucie jedności z
innymi, przypuszczalnie pokrewne z fenomenem jakie przejawia stado ptaków skręcając i zmieniając
kierunek lotu niczym jedno ciało. Tego rodzaju doznanie wydaje się być lepszą podstawą dla ogólnej
miłości i porządku, niż fikcyjna separacja woli.
Głównym efektem działania środków psychodelicznych wydaje się być osłabienie obronnej postawy,
jednak bez zakłócenia percepcji, jak to jest w przypadku alkoholu. Stajemy się świadomi rzeczy, przed
którymi normalnie staramy się uchronić i jest to, jak czuję, ważki powód dla którego we wczesnych fazach
eksperymentu odczuwa się strach. Lecz kiedy nie bronimy się już, widzimy nie halucynacje, lecz
zwyczajowo ignorowane aspekty rzeczywistości - włączając w to poczucie społecznej jedności, jaką
cywilizowany człowiek utracił dawno temu. Nie wymaga to od nas porzucenia kultury i powrotu do
poziomu precywilizacyjnego, podobnie jak uczestnicząc w doświadczeniu psychodelicznym lub generalnie
mistycznym, nie tracimy swych wykształconych przez cywilizację umiejętności.
Sugeruję, że doświadczenie psychodeliczne dostarcza wskazówek i wglądów, które mogą zostać
rozwinięte i pogłębione przez pewne formy medytacji. Czy mogą one zatem stanowić sposób na rozwinięcie
poczucia jedności z innymi, już bez potrzeby ich stosowania? Mieszkaniec zachodniej kultury odczuwa
zdrowy wstręt do tłumów i wzdraga się przed rozpuszczeniem swej tożsamości w "świadomości stada".
Istnieje jednak ogromna różnica między bezkształtnym tłumem, a organiczną społeczną grupą. Ta ostatnia
jest stosunkowo niewielką asocjacją, której członkowie są ze sobą w stałym kontakcie. Ten pierwszy jest
stosunkowo dużym stowarzyszeniem, którego członkowie utrzymują kontakt jedynie z przywódcą i z
powodu jego prymitywnej struktury nie można uważać tłumu za prawdziwy organizm. Myślenie o ludziach
jako o "masach" możliwe jest jedynie w kontekście nie w pełni ludzkiego porządku.
Zbiorowy kult kościołów można by uważać za naturalną odpowiedź na te potrzeby, gdyby nie ich
zorientowanie na masy, miast grup. Uczestnicy ceremonii zasiadają w rzędach i widzą jedynie karki swych
współziomków, a kontakt utrzymują jedynie z przywódcą - kaznodzieją, księdzem, czy odpowiednim
symbolem autokratycznego Boga. Wiele kościołów stara się zaspokoić tę potrzebę kontaktu przez
organizację spotkań towarzyskich i zabaw, traktując je jako dodatek do swej zasadniczej służby. Jednak
świecki charakter tych działań powoduje, że owa komunia jest skromnym echem poszukiwanego poczucia
jedności. Istnieją wprawdzie grupy dyskusyjne, na których przywódcy lub też "prowadzący" zachęcają
uczestników do wyrażania swego zdania, jednak znowu, osiągana komunia ma charakter czysto werbalny i
rozgrywa się ledwie w sferze ideałów.
Trudność polega na tym, że będące w nieustającej defensywie ego ze swej natury odrzuca wszystko, co
mogłoby je rozproszyć - porozumienia bazujące na emocjonalnych gestach, wszelkiego rodzaju obrządki,
tańce i inne rodzaje aktywności wyrażające wprost wzajemną miłość między członkami grupy. Gry tego
rodzaju powstają często naturalnie i niespodziewanie między bliskimi przyjaciółmi, lecz jakże kłopotliwe
wydaje się nawiązanie podobnego kontaktu z kimś całkowicie obcym! Niemniej jednak, istnieje przecież
wiele związków nawiązywanych przez ludzi, którzy, uważając się za prawdziwych przyjaciół, wciąż łakną
innej, bardziej fizycznej i erotycznej formy kontaktu, która mogłaby przemienić przyjaźń w miłość. Kłopot
w tym, że czujemy się niepewnie w zwyczajowo niedostrzeganej przez nas miłosnej przestrzeni, która dzieli
formalną przyjaźń i seksualną aktywność i obawiamy się z tego powodu, że przekroczywszy raz granicę
przyjacielskich kontaktów, skazani jesteśmy na seksualną rozwiązłość, lub co gorsza homoseksualizm.
Ta ziemia niczyja między miłością braterską i seksualną zdaje się korespondować ze przepaścią ziejącą
między duchem i materią, umysłem i ciałem, tak rozdzielonych, że nie sposób traktować ich jako wspólny
cel dla uczuć i uczynków. Nie ma między nimi kontinuum, jakiegoś szeregującego spektrum, co czyni afekt
duchowy w naszych oczach mdłym, natomiast miłość seksualną brutalizuje. Przekroczenie granic
braterskiej miłości nie może być jednak traktowane jako zmiana jednego z dwóch opozycyjnych biegunów.
Tracimy wtedy bezpowrotnie z oczu subtelną i cudowną drogę, która je łączy. Innymi słowy, większa część
miłosnego potencjału jest dla nas trudno przyswajalna, zadowalamy się bowiem jego ekstremalnymi
formami, jak gdyby kupując bochenek chleba, zjadali tylko piętki.
Nie mam pojęcia, co należy uczynić, by uzdrowić kulturę, w której tożsamość jednostki oparta jest na
fizycznej powściągliwości, gdzie wielu ludzi wzdraga się przed zwyczajnym wzięciem za rękę osoby, z
którą nie są związani więzami seksualnymi, bądź rodzinnymi. Przymuszanie do tego typu uczuciowego
kontaktu, bądź propaganda na jego rzecz mogłaby przecież zwiększyć jedynie poczucie zażenowania.
Trzeba mieć nadzieję, że z biegiem lat ta obronna postawa pęknie samoistnie, niczym skorupka jajka
otaczająca gotowe do wyklucia pisklę. Nadzieję tę utrwalają niektóre trendy w filozofii i psychologii, religii
24
i nauce, w ramach których rozwijana jest nowa wizja człowieka, w której nie jest on już więcej duchem
uwięzionym w niekompatybilnym ciele, lecz raczej nie dającym się oddzielić od swego społecznego i
naturalnego środowiska organizmem.
Taka właśnie jest wizja człowieka przybliżona przez owe niezwykłe leki, które tymczasowo zawieszają
nasze działania defensywne i pozwalają zobaczyć to, co normalnie jest pomijane przez jednostkową
świadomość - fakt, że świat jest współzależną całością. Wizja ta nie jest z pewnością narkotyczną
halucynacją czy zabobonną fantazją. Jest bowiem uderzająco podobna do niezwykłego uniwersum,
będącego aktualnie przedmiotem opisu fizyków i biologów. Kierunek, w którym podąża ich myśl,
wyznacza drogę ku objawieniu zjednoczonej kosmologii, która charakteryzuje się brakiem istniejących od
wieków nieprzystawalności w postaci umysłu i materii, substancji i atrybutu, rzeczy i zdarzenia, sprawcy i
działania, masy i energii. Jeśli więc wynikiem tych dociekań będzie wszechświat, w którym człowiek nie
będzie już więcej samotnym podmiotem konfrontowanym z obcymi i groźnymi przedmiotami, to
otrzymamy kosmologię, która jest nie tylko zjednoczona, ale również radosna.
25