Cezary Michalski rozmawia z Wiesławem Chrzanowskim
Katolicy zapomnieli o społeczeństwie
Wydawać by się mogło, że polski Kościół nigdy nie był równie silny jak dzisiaj. Po okresie zaciętych sporów i walki o swoje miejsce w przestrzeni publicznej ostatecznie utrwalił swoją pozycję instytucjonalną. Religia wróciła do szkół, doprowadzono do podpisania konkordatu. Żadna licząca się partia polityczna - zarówno na lewicy, jak i na prawicy - nie podejmuje dziś zdecydowanych prób zakwestionowania osiągniętego w latach 90. kompromisu. Wiesław Chrzanowski, jeden z architektów owego porozumienia, stawia jednak w rozmowie z Cezarym Michalskim zaskakującą tezę, że pomimo umocnienia swojej pozycji Kościół niemal całkowicie porzucił próby wpłynięcia na kształt polskiego życia społecznego. Zdaniem Chrzanowskiego ogranicza się dziś do reagowania na zaczepki lewicy, przede wszystkim w kwestiach dotyczących życia seksualnego. Kościół, a w ślad za nim wielu powołujących się na jego autorytet polityków, pozwolił na zawężenie pola dyskusji, na narzucenie sobie gotowego zestawu tematów ograniczających się głównie do etyki seksualnej. Nie podejmuje żadnych prób wypracowania nowej, całościowej wizji katolickiej nauki społecznej. Nic nie zostało z podejmowanych od czasów Jana XXIII prób sformułowania zasad pomocniczości państwa, określenia roli samorządów czy postawienia rozsądnych granic dla ludzkiego egoizmu w sferze gospodarczej. Pozostawiając katolików samym sobie w obliczu drastycznych przemian ustrojowych i społeczno-ekonomicznych, polski Kościół postawił ich przed zgubną alternatywą. Mogą oni albo poddać się sekularyzacyjnym trendom i rozpocząć na własną rękę poszukiwania odpowiedzi na swoje problemy, albo rzucić się w ramiona radykałów w rodzaju ojca Rydzyka.
Cezary Michalski: Czy prawica i Kościół są w dzisiejszej Polsce zepchnięte do defensywy, "mają za dużo", czy też ich pozycja polityczna i społeczna jest taka, jak być powinna, biorąc pod uwagę naszą historię i układ sił społecznych sprawiający, że jesteśmy społeczeństwem raczej konserwatywnym w porównaniu np. z Francuzami? Podkreślam, że pytając o Kościół, nie pytam o stan wiary w Polsce, ale o ściśle polityczną i społeczną pozycję polskiego katolicyzmu.
Wiesław Chrzanowski*: Dokonam jednego uściślenia. Nie można do końca identyfikować Kościoła z prawicą, nawet z tą, która powołuje się na wartości chrześcijańskie czy historyczne związki cywilizacyjne i kulturowe z Kościołem. A jeśli chodzi o sam Kościół - oczywiście mówię tutaj o Kościele instytucjonalnym - to problem nie polega na tym, że jest on zbyt ofensywny czy też przeciwnie, że jest zepchnięty przez lewicę do jakiejś defensywy. Problem z określeniem realnej siły i pozycji Kościoła w życiu społecznym jest taki, że dzisiaj w obszarze ważnych zjawisk społecznych Kościół w ogóle jest mało widoczny.
Mało widoczny? Przecież biskupi są zapraszani na wszystkie oficjalne uroczystości. Coraz częściej i coraz bardziej jednoznacznie reagują na poczynania czy nawet deklaracje władzy, prowadzą nieustanną polemikę z politykami lewicy - nawet jeśli ta ostatnia nie reprezentuje dzisiaj żadnej siły społecznej...
Jak sam pan zauważył, to jest raczej reagowanie na jakieś zaczepki i prowokacje, a nie obecność świadoma, wynikająca z jakiejś wyraźnie zdefiniowanej przez Kościół diagnozy społecznej czy wizji nauczania społecznego. Polski Kościół, po okresach ożywienia - może także w konsekwencji gwałtownego laickiego ataku na początku lat 90. - przestał dziś być stroną w najważniejszych dyskusjach dotyczących tego społeczeństwa. To zaskakujące, że z polskiego Kościoła po tylu dokumentach Jana Pawła II dotyczących katolickiej nauki społecznej ta problematyka nieomal wyparowała. O ojcu Rydzyku i Radiu Maryja mówi się dużo właśnie dlatego, że nie ma żadnego innego silnego głosu Kościoła dochodzącego albo ze strony Episkopatu, albo jakichś znaczących środowisk i nurtów katolickich. A przecież polscy katolicy, czyli właściwie prawie cały naród, są zdezorientowani w nowej sytuacji, w obliczu gwałtownych przemian społecznych, ekonomicznych, kulturowych - nie tylko dokonujących się na naszych oczach, ale także zmieniających nas samych, stawiających nas przed wieloma wyborami życiowymi, które często przez Kościół (czy też w języku katolickiej nauki społecznej) nie zostały nawet nazwane. I wobec tego milczenia, wobec tego braku pracy nad katolicką nauką społeczną i stanowiskiem Kościoła w tych kwestiach, potrzeby jednej części społeczeństwa zagospodarowuje ośrodek medialny ojca Rydzyka, zaś reszta polskich katolików szuka na własną rękę, próbuje się jakoś do tych zmian indywidualnie dopasować, nadać im sens - albo prywatnie, albo korzystając z interpretacji dostarczanych przez świeckie ideologie.
Zatem mimo pozornej instytucjonalnej potęgi polskiego Kościoła jesteśmy w sytuacji, która może zaowocować sekularyzacją.|
Jest takie ryzyko, jeśli polski Kościół się nie przebudzi i nie zacznie naprawdę ciężko pracować właśnie w obszarze katolickiej nauki społecznej i katolickiej praktyki społecznej. Tym bardziej że po drugiej stronie, o którą pan pytał, to znaczy na prawicy odwołującej się do Kościoła czy też katolicyzmu, problematyka katolickiej nauki społecznej też jest zupełnie niewidoczna.
Tylko że kiedy pan mówi "katolicka nauka społeczna", używa pan tego określenia w znaczeniu tradycyjnym - katolickiej refleksji nad ustrojem politycznym, nad życiem wspólnotowym, nawet nad ekonomią. To rozumienie, które było żywe jeszcze dla prymasa Wyszyńskiego, które przed kilkudziesięciu laty przybierało odcienie bardziej prawicowe lub lewicowe, dzisiaj zarówno w Kościele, jak i na prawicy kompletnie umarło. Przecież polscy katolicy polityczni, ci najbardziej aktywni - od Marka Jurka po Artura Zawiszę, od Opus Dei po Prawicę Rzeczypospolitej i naszych katolickich neokonserwatystów - wyznają już dzisiaj dogmatycznie zarówno ekonomiczny neoliberalizm, jak i bardzo daleko posunięty indywidualizm społeczny - gdzie największą wspólnotą, nad którą uprawia się teoretyczną refleksję, jest własna rodzina. Wypowiedzi Benedykta XVI ośmielają ten kierunek bardziej niż wcześniejsze encykliki Jana Pawła II. Bo Benedykt jest papieżem z Europy Zachodniej, gdzie "pakt Konstantyna" upadł już dawno temu. A po jego upadku zachodnie społeczeństwa są przez katolików postrzegane jako "pogańskie", jako społeczeństwa, gdzie katolicy znowu żyją w społecznych i politycznych katakumbach. A jak się żyje w katakumbach, to nie potrzeba katolickiej nauki społecznej. Potrzebna jest tylko refleksja nad etyką seksualną i wszystkie jej pochodne: twarde stanowisko w kwestii antykoncepcji, aborcji, in vitro... Tylko to będzie wyróżniało katolika w kapitalistycznym społeczeństwie.
Zacznijmy od tego, że spory o etykę seksualną wywołuje zwykle lewica. Przez różne swoje medialne prowokacje, marsze równości itp. I to poza Kościołem powstała koncepcja człowieka sprowadzonego nieomalże wyłącznie do jego seksualności. A ze strony katolickiej mamy do czynienia wyłącznie z reakcją, co zresztą wcale nie jest dla Kościoła komplementem, bo znowu oznacza ryzyko społecznej bierności, angażowania się wyłącznie w spory proponowane z zewnątrz. I rzeczywiście jest tak, że wielu - jak pan to nazywa - politycznych katolików zredukowało całe swoje polityczne zainteresowanie do etyki seksualnej, do tych wszystkich kwestii, które lewica im proponuje jako najważniejsze obszary konfliktu. Podczas gdy ja oczywiście pamiętam bardzo dawne czasy, kiedy przyszły prymas Wyszyński publikował ważne teksty na temat etyki pracy - on zresztą zaczynał jako działacz chrześcijańskich związków zawodowych - kiedy w Kościele toczyły się ważne spory o polityczny, społeczny i gospodarczy model życia, pasujący do tradycji tego narodu. Katolicka nauka społeczna nie dostosowywała się wówczas do narzuconego nam przez marksizm schematu - że albo mamy do czynienia z socjalizmem, który jest dobry, albo z kapitalizmem, który jest zły, bądź na odwrót. W porównaniu z dzisiejszym milczeniem katolików w kwestiach społecznych tradycyjna katolicka nauka społeczna przyznawała sobie o wiele większą swobodę myślenia.
Wie pan, że Kościół wycofał się z poszukiwań trzeciej drogi.
Nie mówię o trzeciej drodze, tylko o tym, że nawet w dzisiejszym świecie istnieje wielość dróg, a zarówno polska prawica odwołująca się do Kościoła, jak też sam Kościół instytucjonalny nie potrafią podjąć tego problemu, co ma taką konsekwencję, że polscy katolicy szukają drogi na własną rękę. Pamiętam, jak pod koniec lat 80., kiedy komunistyczna władza na wiele już pozwalała, tutaj w naszej parafii w Warszawie był Zbigniew Brzeziński. I powiedział do tych wszystkich ludzi nawracających się wówczas na radykalny ekonomiczny i społeczny liberalizm: "Wy jesteście strasznymi dogmatykami, wcześniej wszystko, co kolektywne, było dobre, a w tej chwili jest odwrotnie. Tymczasem w Ameryce na przykład interwencja państwa czy władz lokalnych w partykularne kwestie społeczne czy ekonomiczne (np. agrarne) to rzecz zupełnie oczywista. Toczy się tylko spór, jak głęboko, jak często i w jakich obszarach takie interwencje przeprowadzać. To jest głównym przedmiotem sporu politycznego. Podobnie jest z interwencją państwa na poziomie globalnych procesów ekonomicznych czy społecznych, chronienia własnego rynku, własnej gospodarki. My w Ameryce nie jesteśmy ideologiczni, tylko pragmatyczni, a u was to inaczej wygląda".
Ale nawet w Ameryce linia Brzezińskiego raczej przegrała. I dzisiaj polska prawica czerpie wzorce ideologicznej czystości właśnie z USA. A w dodatku polskie państwo jest za słabe, by uprawiać społeczno-gospodarczy protekcjonizm. To byłoby możliwe co najwyżej na poziomie europejskim.
Ale te spory nadal się toczą. Unia Europejska jest w nie zaangażowana. I katolicy muszą w nich być aktywni, a nie tylko powtarzać, że socjalizm jest zły, a kapitalizm dobry. To nawet prawda, ale prawdziwa katolicka nauka społeczna powinna od tej prawdy dopiero zaczynać, a dzisiaj na niej kończy. Nie ma jednego kapitalizmu. Zresztą katolicka nauka społeczna nie ogranicza się do spraw społeczno-ekonomicznych. Od czasów Jana XXIII podejmowała także najbardziej podstawowe problemy ustrojowe, problemy wartości. To na jej gruncie można było odpowiednio zrozumieć to, że jeśli demokracja jest poza wartościami, to będziemy się mordować, że demokracja bez wartości prowadzi do zakamuflowanego albo jawnego totalitaryzmu. Ta dyskusja nie jest wyłącznie teoretyczna, wręcz przeciwnie - to jest także dyskusja o granicach kompromisu politycznego, o dopuszczalność tego kompromisu, dyskusja, którą powinniśmy na co dzień prowadzić. Katolicka nauka społeczna bardzo silnie podnosi także problematykę samorządu i zasadę pomocniczości państwa, która wcale nie oznacza likwidacji państwa czy jego ubezwłasnowolnienia, ale raczej dobre zdefiniowanie i zastosowanie jego siły. Dzięki wkładowi polskiej myśli katolickiej rozwinęła się teologia narodu, problematyka państwa narodowego. Katolicka nauka społeczna jest inspirowana przez tzw. prawo naturalne, którego uznanie nie wymaga religijnego zaangażowania. Co z kolei znaczy, że możliwe jest prowadzenie dialogu z ludźmi niewierzącymi czy też wyznającymi inne wiary. Religijne prawo objawione to jest tylko dziesięć przykazań, ale i one przecież będą uznawane nie tylko przez katolików... W latach 30. ubiegłego wieku wybuchła wielka dyskusja po opublikowaniu "Nowego średniowiecza" Bierdiajewa, gdzie krytykował on nowoczesność, twierdząc, że "indywidualizm zabił indywidualność". Dlaczego? Bo nieskrępowany egoizm jednostki w końcu zwraca się przeciwko niej samej. Podważa fundament indywidualnego bytu i prawo do jego istnienia. Zapoczątkowane w okresie renesansu wyzwolenie od Boga skończyło się biologicznym determinizmem. A przecież od tamtego czasu poszliśmy dużo dalej. W przypadku klonowania człowieka, badań prowadzonych nad ludzkimi komórkami czy też embrionami i wielu innych kwestii tego rodzaju przekraczamy granicę tradycyjnych praw człowieka i praw jednostki. A w dodatku to wszystko jest dzisiaj wmontowane w kapitalistyczną gospodarkę niechcącą tolerować jakichkolwiek ograniczeń.
Zatem tym bardziej nie rozumiem, jak można jednocześnie mówić, że egoizm jednostki jest dozwolony bez żadnego ograniczenia w sferze ekonomicznej, że tam należy maksymalizować zysk, tam katolik może zakładać firmy reklamowe i maksymalizować ich efektywność, np. produkując reklamy telewizyjne czy prasowe adresowane do dzieci, tam trzeba wprowadzić podatek liniowy, bo pracowity i utalentowany katolik nie powinien "utrzymywać darmozjadów"... Natomiast "nowe średniowiecze" powinno zapanować w sferze obyczajowej. Tam należy powściągać egoizm jednostki, zakładać kobiecie pas cnoty, zwalczać środki antykoncepcyjne itp. Ja tu nie widzę żadnej logiki.
Mnie nieco zdumiewało, kiedy bardzo jeszcze młody Artur Zawisza za pośrednictwem prezesa Mariana Piłki usiłował doprowadzić do tego, by ZChN walczyło o wprowadzenie podatku liniowego. Egoizm jednostki jest zjawiskiem naturalnym - zarówno w kwestiach ekonomicznych, jak i obyczajowych. Katolik nie może być tym zdziwiony, ale powinien umieć poddawać ten egoizm refleksji i rozsądnym ograniczeniom. I to symetrycznie - zarówno w kwestiach obyczajowych, jak społecznych, politycznych, ustrojowych, ekonomicznych... Bez fanatyzmu, ale ze świadomością, że wolność własna we wszystkich tych sferach, jeśli nie nałożymy na nią żadnych ograniczeń, niszczy wolność innych i rozbija cały ład wspólnotowy. Nawet Kant, najwybitniejszy filozof oświecenia, którego nie sposób nazwać przeciwnikiem ludzkiej wolności, uważał, że wolność jednostki musi być regulowana przez kategorię prawa - działamy w sposób wolny, gdy działamy słusznie - bo inaczej popadniemy w zależność od swoich popędów. I znów będziemy niewolnikami. Tyle że tę refleksję trzeba rozciągnąć nie tylko na kwestie obyczajowe, ale na wszystkie wymiary ludzkiego życia, także na wszystkie wymiary życia społecznego. Tym bardziej że Kościół ma naprzeciw siebie naprawdę poważne wyzwanie. Postęp zarówno egoizmu indywidualnego, jak i sekularyzacji przyjmuje dzisiaj bardzo radykalne formy, dąży się do wykluczenia obecności chrześcijaństwa w bardzo różnych sferach ludzkiego życia. Kiedyś o. Jacek Salij wygłosił bardzo ciekawy wykład na temat laicyzacji przestrzeni społecznej. Przytoczył przykład pewnego miasteczka w Niemczech, gdzie złożono pozew przeciwko Kościołowi za to, że sygnaturka na wieży od XIV wieku wydzwaniała "Ave Maria". I sąd zmusił proboszcza, żeby zaprzestał tej "propagandy religijnej" adresowanej do ludzi żyjących w "neutralnej światopoglądowo przestrzeni". Z kolei w USA sąd uznał, że można w szkole wystawić "Ostatnią wieczerzę" Leonarda da Vinci, gdzie w miejsce Chrystusa współczesny artysta wstawił Marilyn Monroe. I to nikogo nie obraża, to jest sztuka, natomiast gdyby umieścić w szkole prawdziwą reprodukcję tego obrazu, to by była propaganda religijna, niedopuszczalna w świeckiej szkole, do której chodzą niewierzący i wyznawcy innych religii.
Tylko że to są przykłady z najbardziej zsekularyzowanych obszarów Zachodu, podczas gdy w Polsce praktycznie wszystkie boje nie tylko o wolność Kościoła i wiary, ale także o nadanie przestrzeni publicznej i prawu bardziej konserwatywnego, bardziej zgodnego z oczekiwaniami polskich katolików kształtu, zostały przez Kościół i prawicę wygrane. Teraz toczy się już tylko spór o zaostrzenie aborcji, o wzmocnienie pozycji nauczania religii w świeckiej szkole. Ani liberalizacji ustawy antyaborcyjnej, ani przeniesienia nauki religii ze szkół do kościołów nikt znaczący politycznie czy społecznie w Polsce dziś się nie domaga. Nawet polscy homoseksualiści domagają się - i to bez żadnego społecznego odzewu - bardzo minimalnie zdefiniowanych "uprawnień" z poziomu dziedziczenia czy prawa do wzajemnej opieki. W katolickiej Hiszpanii o wiele dalej idące przywileje przyznał im Aznar, prawicowiec, lider partii, która wywodziła się z frankizmu.
Ważną gwarancją wolności i praw Kościoła jest obowiązujący w Polsce konkordat. Ale pamiętajmy, że ile razy do władzy dochodził Sojusz Lewicy Demokratycznej, natychmiast podejmował próbę liberalizacji ustawy antyaborcyjnej, a ratyfikację Konkordatu blokował, dopóki dysponował większością. Chcąc odpowiedzieć na pana początkowe, dość prowokacyjne pytanie, czy Kościół ma w Polsce za dużo, za mało czy w sam raz, muszę się odwołać nie do samego kształtu prawa, ale do społecznego zaplecza stanowienia prawa. Pewne moralne elementy przekształcają się w prawne w momencie, gdy dojrzeją w świadomości ludzi. A taki "przekład" stanu społecznej świadomości na stanowienie prawa jest oczywiście bardzo trudny. Od czasu wprowadzenia ustawy ograniczającej aborcję w Polsce mamy do czynienia z przesunięciem się poglądów społecznych, w tym poglądów kobiet czy lekarzy, w stronę uznania aborcji za czyn niewłaściwy, niepożądany społecznie. A taka zmiana poglądów społecznych wzmacnia samą ustawę. Zakorzenia ją społecznie, utrwala.
Ale czy to nie jest argument na rzecz np. zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, likwidacji ostatnich wyjątków? I rozciągnięcia tej zasady braku wyjątków także na kwestię in vitro? To by znaczyło, że możemy dociskać mniejszość do ściany, dopóki się od tej ściany nie odbije, czyli dopóki nie dojdzie do takich sytuacji, gdzie jakiś etyczny skandal sprawi, że wahadło zacznie się poruszać w przeciwnym kierunku. Pojawi się jakiś polski Zola, później jakiś polski Zapatero, a Kościół będzie się musiał szybko cofać. Pan dobrze zna historię ruchów zarówno katolickich, jak i antyklerykalnych na Zachodzie Europy, i wie pan doskonale, że tutaj nic nie jest zagwarantowane raz na zawsze. Więc może zamiast radykalizować ustawę antyaborcyjną lub zmieniać konstytucję, należałoby jednak zająć się umacnianiem status quo, które bardzo Kościołowi i prawicy dzisiaj w Polsce powinno odpowiadać. I nie ubierać się w szaty męczenników uciskanych przez lewicę, kiedy wszyscy widzą, że katolików w Polsce żadna lewica dzisiaj nie uciska, bo sama jest słaba i w strachu.
Aborcja czy każdy w ogóle grzech są z punktu widzenia katolika złem i złem pozostaną. Natomiast cała katolicka nauka zdaje sobie sprawę, że grzech nawet w najlepszym, najbardziej pożądanym stanie społecznym czy egzystencjalnym jest i tak zjawiskiem nieuniknionym, które trzeba ograniczać, ale którego zlikwidować do końca i tak nigdy się nie uda. Jego źródłem jest natura człowieka skażona grzechem pierworodnym. Zatem skoro zło jest w życiu społecznym nieuniknione, to lepsze zło ograniczone niż zło nieskrępowane. To krępowanie i ograniczanie zła - na poziomie stanowienia prawa - jest działalnością wymagającą ogromnej mądrości, mogącą przynosić pożytek, ale i mogącą owocować katastrofami, wcale niezamierzonymi przez ludzi chcących wyłącznie dobra, ale niepotrafiących tego dobra skutecznie wprowadzać. Grzechem społecznym "może być grzech popełniony czynem lub zaniedbaniem ze strony przywódców politycznych, jeśli mając po temu władzę, nie angażują się w dzieło ulepszania czy przemiany społeczeństwa". To słowa Jana Pawła II z adhortacji "O pojednaniu i pokusie w dzisiejszym posłannictwie Kościoła". Papież podkreśla jednak, że przywódcy powinni to czynić z "roztropnością", "według wymogów i możliwości na danym etapie dziejów". Ustawa z 1993 roku, zasadniczo ograniczająca aborcję, była wynikiem bardzo ciężkiej i ostatecznie owocnej politycznej pracy, w której ja także uczestniczyłem. Ale kiedy dzisiaj mówi się, że wtedy był "kompromis", to ja sobie po cichu myślę, że to słowo w ogóle nie oddaje ówczesnego stanu faktycznego, stanu bardzo ostrego konfliktu - do czego wielu ludzi będących wtedy jego stronami nawet nie chciałoby się dzisiaj przyznać. Jarosław Kaczyński był nieobecny przy pierwszym głosowaniu projektu ustawy ograniczającej aborcję w Senacie w czasach tzw. Sejmu okrągłostołowego. Nie wiem, czy świadomie nie chciał nad tą ustawą głosować. Ale w 1993 roku poparł jej ostateczną, złagodzoną wersję. Donald Tusk był wtedy przeciwny "ograniczaniu wolności". Z Kongresu Liberalno-Demokratycznego odeszło trzech posłów na znak protestu przeciwko stanowisku ich partii. Z naszej strony, ze strony ZChN, cała grupa Łopuszańskiego głosowała przeciwko, bo to była dla nich kapitulacja, zezwolenie na czynienie zła w majestacie prawa. Oni powiedzieli: "Wszystko albo nic!". W Senacie podobne stanowisko zajmowała pani Grześkowiak. Poprawki osłabiające, które później były przegłosowane, nie zostały zgłoszone przez SLD, ale przez Aleksandra Halla. SLD kwestionował całość. Dzisiaj większość polskich polityków nazywa to kompromisem i nie ma zamiaru tego obalać, ale to wyrastało z bardzo ostrego sporu, który tylko ciężką pracą polityczną dało się przełożyć na konkretny wynik ustawy. Dlatego dla mnie np. ostatnia wojna Marka Jurka w sprawie nowelizacji konstytucji to było zaangażowanie niewspółmiernego politycznego wysiłku w sprawę będącą dla mnie raczej pewnym ćwiczeniem werbalnym - bo przecież, kiedy się mówi o godności człowieka, to i tak można to słowo interpretować bardzo rozciągliwie w jedną lub drugą stronę. A polityczny spór mógł doprowadzić do zakwestionowania tego, co jest bardzo konkretne, czyli obecnie obowiązującej ustawy. Ale o ile z Markiem Jurkiem nie w pełni się zgadzam, nie odbierając mu jednocześnie czystości intencji, to w przypadku Romana Giertycha mam nieco więcej wątpliwości, sądzę, że on tę sprawę, i inne podobne kwestie, podejmował ze względów taktycznie politycznych, wiedząc, że wiele jego żądań jest poza jakąkolwiek możliwością realizacji, a jednocześnie definiując się w ten sposób jako wyrazisty polityk. Nawet św. Tomasz z Akwinu mówi, że prawda i dobro to wartości niepodzielne, chrześcijanin musi się im podporządkować, ale pewnych prób politycznej walki nie należy podejmować, jeśli np. siły są za małe. Bo w ten sposób wywołuje się społeczną anarchię, niepokój, zamieszanie, które jest także złem społecznym, podczas gdy pokój społeczny jest jedną z ważnych wartości.
Ale z punktu widzenia ludzi, którzy są niewierzący albo nie podzielają wszystkich poglądów Kościoła na temat życia społecznego czy obyczajowego, dzisiejszy radykalizm części "katolików politycznych" może oznaczać, że Kościół właśnie uznał, iż ma już dość siły do przesunięcia kompromisu w pożądaną dla siebie stronę. A przedstawianie się niektórych katolików jako ludzi osaczonych przez potężną lewicę czy liberałów, jest tylko usprawiedliwieniem dla ich własnej ofensywy. Z kolei katolicy mogą uważać, że co prawda w Polsce ich pozycja jest wystarczająca, ale w Europie już nie. I regulacje europejskie mogą kiedyś ograniczyć rolę Kościoła w Polsce, doprowadzić do sekularyzacji. Więc prewencyjnie należy wzmocnić własną pozycję. W ten sposób obie strony mają argument do rozpoczęcia wojny w sprawach, które są dzisiaj uregulowane w dużym stopniu po myśli prawicy i Kościoła.
Moim zdaniem kolejnym problemem polskiego Kościoła nie jest sprawa "przesunięcia kompromisu", ale brak strategii wobec Europy. W zakończeniu swojego przemówienia w Sejmie Ojciec Święty powiedział to expressis verbis: "Oczekuje się poruszenia katolików w sprawie kształtu ideowego Europy". Jest to kwestia posiadania własnej wizji europejskiej, a nie tylko reaktywnego podejmowania walki o wpływy w poszczególnych głosowaniach. Znowu nie chodzi wyłącznie o to, by bronić się przed laicyzacją, defensywnie reagować na zaczepki lewicy w kwestiach obyczajowych. Papież pytał nas o ideę ofensywną, o szukanie sił dla tego kontynentu pozwalających przetrwać całej cywilizacji europejskiej w starciu z Azją, w starciu z siłami globalizacji, w całym nowoczesnym świecie, który też przecież dopiero powstaje i na którego kształt silna Europa mogłaby wpływać. Oczywiście nie jest to zadanie wyłącznie dla Episkopatu, ale dla społecznych ruchów katolickich, którym Episkopat musi pomagać. Mnie zawsze pytano, czy taką formą uczestniczenia katolików w życiu społecznym musi być partia chrześcijańska. Nie musi. Ale to musi być ponowne otwarcie katolików na wszystkie wymiary życia w świecie. Powtarzam: nie tylko reagowanie na zaczepki antyklerykalnej lewicy i narzucona "specjalizacja" w kwestiach wyłącznie seksualnych, ale zdolność do życia i zdolność do zajmowania się życiem indywidualnym i społecznym z takim rozmachem i odwagą, na jakie stać było np. młodego Stefana Wyszyńskiego.
Wie pan doskonale, że dzisiejszy polski spór o formę obecności religii w szkole czy o in vitro, ma bardziej charakter polityczny niż merytoryczny. Chodzi o to, kto kogo, chodzi o dominację, a nie realne zagrożenie dla obecności religii w szkole, którego w ogóle nie ma. Pana pokolenie - bo nie tylko pan, ale także np. Tadeusz Mazowiecki - rozegrało i wygrało walkę o obecność religii w szkole, o ograniczenie aborcji, o przesunięcie prawa i konsensusu społecznego w konserwatywnym kierunku. Ale teraz przychodzi młode pokolenie katolików spragnione własnej walki i własnych zwycięstw. I próbują nas przekonać, że katolicyzm w Polsce nadal jest prześladowany, a w każdym razie nie ma pozycji, na jaką zasługuje. Dopiero oni taką pozycję dla niego wywalczą.
Przyznam, że trochę nie rozumiem konfliktu wokół wliczania oceny z religii do średniej. Ponieważ dzisiaj, wbrew temu, co się w tym sporze mówi, ogólna średnia nie odgrywa żadnej roli przy przyjęciu na wyższe uczelnie. Każdy wydział sam określa przedmioty brane pod uwagę. Co więcej, na każdej uczelni ustalają własne przeliczniki dla każdego z nich. Jeśli ktoś chce iść na teologię, to jego uczelnia będzie i tak wliczać do średniej, która ją interesuje, ocenę z religii. Dlaczego miałaby tego nie robić? Jedne wydziały będą wliczać tę ocenę do średniej branej przez nie pod uwagę, inne nie. Upolitycznienie tego sporu w ogóle nie było moim zdaniem potrzebne. Natomiast co do naszych zwycięstw w latach 90. i obecnych ambicji młodych katolików związanych z wystarczającą czy niewystarczającą obecnością religii w szkole pamiętam, że kiedy postulowaliśmy przywrócenie religii w polskiej szkole, to mieliśmy problem nie tylko z antyklerykałami, którzy uważali to za jakiś powrót państwa wyznaniowego, represjonowania niewierzących itp., ale także z niektórymi duchownymi, którzy wcale się do tego nie palili. Uważali wtedy, że nauka religii w parafii bardziej związuje rodziny z parafią i jest bardziej użyteczna w ewangelizacji. Podczas gdy nauczanie religii w świeckiej szkole prowadzi do ryzyka oderwania dzieci i rodzin od Kościoła. Dla nich to nie była wtedy kwestia polityczna, patrzyli na to z perspektywy merytorycznej - pod kątem skuteczności ewangelizacji i pracy formacyjnej Kościoła. I z tego punktu widzenia sprawa wcale nie była jednoznaczna. Myśmy poszli z tym nawet do prymasa, który prosił, by chwilowo wstrzymać się z publicznym poruszaniem tej sprawy. Ostatecznie, jak słyszałem, przesądził o tym Jan Paweł II. A potem się okazało, że zarówno niepokój antyklerykałów, jak też obawy niektórych biskupów się nie potwierdziły. Religia się w polskiej szkole przyjęła. Może dlatego, że była powrotem do pewnej tradycji, którą w PRL mechanicznie i zewnętrznie przerwano. Bo przecież nawet wyrzucenie religii ze szkół nie było triumfem jakiegoś polskiego antyklerykalizmu, ale decyzją władzy, która wcale nie cieszyła się powszechnym społecznym autorytetem. Konstytucja belgijska z 1992 roku w jednym z artykułów stanowi, że szkoła jest neutralna pod względem światopoglądowym, co znaczy, że o wychowaniu światopoglądowym, religijnym, filozoficznym decydują rodzice i w określonym zakresie młodzież. Chodzi zatem o to, że szkoła musi dostarczyć takiego nauczania, które będzie zgodne z życzeniami rodziców. Powiedziane jest, że dziecko musi uczęszczać na jedną lekcję uznanej przez państwo religii albo na etykę. Czyli państwo uznaje, że na tym szczeblu nauczanie religii posiada aspekt etyczny. Państwo zachowuje się tak samo neutralnie, umożliwiając w szkole naukę religii, jak też organizując lekcje etyki świeckiej.
*Wiesław Chrzanowski, ur. 1923, prawnik, polityk, działacz społeczny, profesor prawa KUL. W czasie II wojny światowej działał w podziemnym Stronnictwie Narodowym i walczył w szeregach AK. Brał udział w powstaniu warszawskim. Więziony w latach 1948 - 1955. Przez ponad 20 lat odmawiano mu prawa do wykonywania zawodu adwokata. W 1980 roku doradca NSZZ "Solidarność" i współautor jej statutu. W 1989 roku współzałożyciel Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, a później także Wyborczej Akcji Katolickiej. Był ministrem sprawiedliwości w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego (1991) i marszałkiem Sejmu I kadencji. W latach 1997 - 2001 zasiadał w Senacie, wybrany został z listy Akcji Wyborczej Solidarność. W 2005 roku odznaczony został Orderem Orła Białego, od 2007 roku zasiada w kapitule tego odznaczenia.
"Europa" nr 199, 26.01.2008