MacGregor Rob Indiana Jones i dziedzictwo jednorozca


MacGregor Rob

Indiana Jones i dziedzictwo jednorożca

Prolog

Yorkshire, Anglia, rok 1786

Jonathan Ainsworth ledwie mógł poznać swojego ojca. Po pięciu miesiącach spędzonych w wilgotnej, ciemnej celi, Michael Ainsworth wyglądał jak zupełnie inny człowiek. Stracił na wadze około dwunastu kilogramów, a włosy miał potargane i siwe. Ręce zwisały mu po bokach, jakby w geście rezygnacji.

- Ojcze?

Michael Ainsworth powoli podniósł głowę, gdy strażnik więzienny otworzył celę. Przez chwilę Jonathan pomyślał ze strachem, że ojciec mógłby go nie poznać, że postradał już zmysły. Nie widzieli się od dnia zakończenia procesu. Dostrzegł jednak nieśmiały uśmiech oraz jasne iskierki w nabiegłych krwią oczach ojca i wiedział, że mimo warunków, w jakich przebywał, senior Ainsworth nadal jest zdrowy psychicznie.

Drzwi celi zamknęły się z trzaskiem, a echo poniosło przerażający dźwięk wzdłuż korytarza. Uśmiech na twarzy ojca zmienił się w grymas mający wyrażać troskę.

- Jon, nie powinieneś był tu przychodzić. To nie jest miejsce dla małych chłopców.

- Wszystko w porządku. Nie martw się o mnie. - Ojciec wciąż myślał o nim jak o dziecku, a przecież Jonathan miał już dwadzieścia jeden lat, był dorosłym mężczyzną i głową rodziny. - Chciałem odwiedzić cię wcześniej, ale...

- Jak przyjmują to maluchy?

Jonathan usiadł na ławce obok ojca.

- Mary ciężko to znosi. Ciągle za tobą płacze. Myślę, że Charles jakoś to zaakceptował. Oczywiście jest nieco starszy.

- A twoja matka?

- Stara się jak może. - Jonathan chciał powiedzieć ojcu, że był szczególny powód, dla którego to on, a nie matka, przyszedł dzisiaj, ale nie mógł tego zrobić. Jeszcze nie teraz.

Michael Ainsworth zakasłał; głęboki, charczący kaszel męczył go przez chwilę i dusił.

- Jakieś problemy?

Jonathan wzruszył ramionami.

- Nie mogą zrobić nam nic więcej ponad to, co już uczynili, ojcze.

Ainsworth chwycił syna za nadgarstek z zadziwiającą siłą. Jego oczy płonęły.

- Co zrobili? Opowiedz mi wszystko.

Jonathan wyjaśnił, że tracą dom. Nie są już w stanie opłacać dłużej czynszu. Nie mogą uzyskać kredytu. Ludzie im nie ufają. Nawet gorzej: jawnie okazują wrogość. Ale Jonathan nie chciał obciążać ojca tymi problemami. Pragnął tylko, żeby zrozumiał, iż muszą przenieść się do Londynu, gdzie nikt by ich nie znał, i że matka nie mogłaby go już tak często odwiedzać.

- Porozmawiaj z Mathersem. Mówił, że bardzo niepokoi się o wasz los, dzieci. Może pomoże wam znaleźć pracę.

Podobnie jak Michael Ainsworth, Frederick Mathers pracował jako adwokat. Byli partnerami i rozstali się dwa lata przed aresztowaniem Ainswortha. Podczas procesu Mathers zeznawał, iż znał Michaela Ainswortha jako człowieka uczciwego i godnego zaufania, ale zeznanie to nie wniosło zbyt wiele, a sędzia nie przyjął go do wiadomości.

- On nie może już zrobić nic więcej, nie może nam pomóc. Musimy wyjechać, ojcze. Tutaj nie ma już dla nas miejsca.

Starszy Ainsworth pokiwał głową.

- Masz rację, ale teraz posłuchaj mnie uważnie, synu.

Jon nachylił się w stronę ojca, którego chrapliwy głos utrudniał zrozumienie. Miał nadzieję, że to nie będzie spowiedź. Chociaż Jon wiedział, że jego ojciec został słusznie oskarżony, jednak nie chciał słyszeć, jak się do tego przyznaje.

- Moja walizka w szafie...

- Policja przeszukała ją. Przetrząsnęli cały nasz dobytek.

Ainsworth pokręcił głową. Wytłumaczył, że walizka miała podwójne dno i powiedział Jonathanowi, by je rozerwał. Znajdzie tam trochę pieniędzy. Wprawdzie niewiele, ale i tak mogą okazać się pomocne.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej? Wykorzystalibyśmy te pieniądze na twoją obronę.

Ainsworth ponownie pokręcił głową i odparł, że to i tak by nie pomogło.

- Znajdziesz tam również coś, co wygląda jak laska z rzeźbionej kości słoniowej inkrustowanej srebrem. To alikorn. Jest piękny, ale musisz go zniszczyć, rozumiesz?

Jonathan zaprzeczył ruchem głowy.

- Co to jest alikorn?

- Róg jednorożca. Coś, od czego zaczęły się wszystkie moje kłopoty, co do jednego. I twoje również, słyszysz?

- Jak jakaś laska, alikorn, mógłby coś takiego zrobić?

- Znajdziesz napisany przeze mnie list, który wszystko ci wyjaśni. Przeczytaj go i roztrzaskaj tę cholerną rzecz na tyle kawałków, ile ci się uda, a potem je rozrzuć. To złamie czar.

- Tak, ojcze. Zrobię tak jak każesz.

Ainsworth mówił dalej, a podniesiony w górę palec drżał.

- Wiem, że to pewnie brzmi nonsensownie, ale proszę, uwierz mi. Laska jest zła. Jej moc jest niezgłębiona.

- Postąpię zgodnie z twoimi wskazaniami, ojcze.

Jonathan opuścił celę z przeświadczeniem, że ojciec kompletnie oszalał. Obwiniał jakąś starą laskę o wszystkie swoje problemy. Okropne było oglądanie go w takim stanie. Ale pieniądze się przydadzą. Potrzebowali każdego centa, jakiego mogli zdobyć. Może udałoby się sprzedać laskę, jeśli tylko rzeczywiście okaże się wykonana z kości słoniowej i srebra, i jeżeli w ogóle istnieje. Mogła jednak okazać się nie bardziej rzeczywista niż jednorożce.

1.

Podwodna wyprawa w epokę lodowcową

Montignac, Francja, rok 1924

Indy wszedł do lodowatej wody, która wpływała do ciemnej pieczary, i przygotował się psychicznie na to, co go czekało. Spojrzał jeszcze wzdłuż brzegu rzeki, aby upewnić się, że nikogo nie ma w pobliżu, po czym ruszył ku wejściu.

Woda była zimniejsza, niż się spodziewał, i kiedy jej lodowate palce sięgnęły już pachwin, skrzywił się.

- Czy jesteś pewien, że tego chcesz, Jones? - szeptem spytał sam siebie. - Warto spróbować - odpowiedział. - Warto spróbować. - Syknął, gdy nagą stopą nadepnął na ostry kamień. - Mam nadzieję.

Przeszedł około stu kroków i zatrzymał się na chwilę, zanurzony już po pas. Naprzeciwko sklepienie schodziło w dół i napotykało taflę wody. Podnóża Pirenejów obfitowały w łatwiejsze do badania jaskinie. Odkryto co najmniej tuzin zawierających dowody na to, że zamieszkiwały je paleolityczne ludy, które zamalowały ściany zadziwiająco dokładnymi rysunkami. Zarówno Jones, jak i inni, zdążyli już odwiedzić dwie takie groty w okolicach Le Tuc d'Audoubert. Jednakże grupa eksploratorów miała nadzieję natrafić na nową jaskinię w czasie dziesięciodniowej wycieczki na południowy zachód Francji. Dzisiaj, w przeddzień zakończenia prac nad przeszukiwaniem wzgórz w rejonie Trois Freres, stanęli przed ostatnią szansą, zanim udadzą się z powrotem do Paryża.

Indy ocenił, że albo w tej właśnie grocie natrafi na niezbadane dotąd ślady zamieszkania, albo też przyjdzie mu wrócić z pustymi rękami. Chociaż usytuowana była tylko około półtora kilometra od obozowiska, nikt się nią nie zainteresował, bowiem sklepienie szybko schodziło poniżej tafli wody. Jednak im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej umacniał się w przekonaniu, że głębiej z pewnością znajdują się jaskinie. Późna epoka lodowcowa charakteryzowała się przecież zimnym i suchym klimatem, poziom wody musiał więc być niższy. Oznaczało to, że istniała duża szansa na to, iż grotę, podobnie jak inne w okolicy, zamieszkiwali kiedyś ludzie.

Zrobił wdech i wypełnił płuca powietrzem, po czym zanurzył się pod powierzchnię. Było mu tak zimno, że natychmiast wypłynął, plując i charcząc. No, Jones. Albo to zrobisz, albo wyłaź z tej wody, pomyślał.

Znowu wziął głęboki wdech i zanurkował. Jeszcze w czasach dzieciństwa mógł bez problemu wstrzymywać oddech przez trzy minuty. Właściwie pojemność jego płuc powinna być teraz większa. Tyle tylko, że ciało również, ale zaplanował już, jak płynąć, żeby nie narażać się na zbędne ryzyko. Będzie płynął przez minutę, po czym wynurzy się. Jeśli sufit nie podniesie się nad taflę wody, zawróci. Pozostaną mu dwie minuty, aby się wycofać. Mógł tego dokonać.

Wykonywał powolne ruchy, pozwalając prądowi pracować za niego. Trzydzieści sekund... czterdzieści. Prąd okazał się nadspodziewanie mocny. Indy zastanawiał się, jak trudno będzie płynąć mu naprzeciw. Może lepiej się wynurzyć. Popłynął w górę i prawie natychmiast uderzył głową w ścianę. Przeciągnął ręką wzdłuż gładkiej powierzchni i zauważył, że nurt bardzo szybko znosi go w głąb. Nagle i nieoczekiwanie przebiegł go dreszcz strachu. Wciąż się oddalał, a kończyło się powietrze. Potrzebował tlenu. Już. Teraz.

Nie. Uda ci się uciec, pomyślał. Zawrócił w górę rzeki, tracąc przy tym kolejnych kilka metrów. Z impetem ruszył naprzeciw nurtowi, poczuł, że jedna stopa wychyliła się ponad powierzchnię i uderzyła w taflę wody. Umysł Indy'ego utracił sprawność, a jego ciało zdrętwiało z zimna i upłynęło kilka chwil, zanim pojął znaczenie tego, co się wydarzyło: ten plusk nie rozległby się, gdyby tam nie było powietrza. Wygiął ciało w łuk, obrócił się i wyskoczył ponad powierzchnię. Wciągnął głęboki, ożywczy haust tlenu.

Posuwał się dalej w głębokiej wodzie, dając się unosić prądowi w tej nieprzeniknionej ciemności. Sięgnął w kierunku sklepienia, ale nie natrafił na nie. Mógł być w ogromnej jaskini i nie wiedzieć o tym. Podpłynął z powrotem w górę, aż znalazł ścianę całkowicie wygładzoną przez wodę.

- Halo! - krzyknął, gdy ponownie dryfował z prądem. Echo zwielokrotniło jego głos, jakby przebywał w ogromnej komnacie, ale już kilka sekund później uderzył głową w sklepienie. - Auu!

Nie miał pojęcia, na jak długo wystarczy jeszcze powietrza w tym naturalnym zagłębieniu i nie było żadnych powodów, aby dalej dawać się unosić prądowi. Popłynął więc naprzeciw nurtowi z sercem mocno kołaczącym w piersiach. Chwytał powietrze ustami, z głową uniesioną nad powierzchnię. Nie wytrzymałby trzech minut pod wodą. Wyciągnął rękę, dotknął ściany i znalazł miejsce, którego się uchwycił.

Odpoczywał i zbierał myśli. Dobrze sobie radził, przyznał w duchu, i powoli płynął dalej wzdłuż ściany w górę rzeki, aż wreszcie woda znów sięgnęła sklepienia. Nie ma się czym martwić. Może stąd wyjść bez najmniejszego problemu. Wróci tu nawet ze świeczkami i zapałkami, żeby sprawdzić, co właściwie znalazł.

Najwyższy czas. Wziął głęboki wdech, zanurkował i ruszył z wściekłością w górę. Im głębiej płynął, tym mniej, wydawało mu się, prąd spychał go z powrotem. Ale wiedział, że nie może się zatrzymać ani nawet zwolnić tempa. Minęła minuta. Potem druga. Płynął dalej. Płuca prawie pękały z bólu, ale nie poddawał się. I wtedy właśnie brzuchem otarł się o dno. Rzucił się w górę i wychylił głowę ponad powierzchnię, w stronę światła. Był z powrotem u wlotu do jaskini.

- Jones, co ty wyprawiasz?

Indy wygramolił się z pieczary i zmrużył oczy w jasnych promieniach słońca. Roland Walcott, laborant, który oficjalnie przewodził wyprawie, stał na brzegu rzeki z rękami opartymi na biodrach.

- Myślę, że znalazłem jaskinię.

- Myślisz, że znalazłeś, czy naprawdę znalazłeś?

- Muszę wrócić ze świecami. Nie mogłem nic zobaczyć. Trzeba długo płynąć pod wodą, zanim można się wynurzyć.

Walcott rzucił w jego stronę dziwne spojrzenie.

- Słyszałem, że jesteś odrobinę zwariowany. Teraz już w to wierzę. - Pokręcił głową i odwrócił się w swoją stronę. Nie udzielił poparcia, ale nie wyraził też dezaprobaty dla planu Indy'ego, aby ponownie zapuścić się do groty.

Przyjemny facet, pomyślał Indy i poszedł sam z powrotem do obozu. Walcott miał prawie trzydzieści lat, był wiecznym studentem, który nie mógł jakoś ukończyć doktoratu. Indy słyszał, że ten nadęty Anglik większość czasu poświęcał piciu w różnych lokalach, a co więcej, nie miał za grosz ambicji. A jednak okazywał się wścibski, zdolny do współzawodnictwa, i wykorzystywał swoje doświadczenie, by narzucać innym swoją wolę. Podczas tej wyprawy Waleott starał się jak najwięcej próżnować w granicach istniejących możliwości. Zdaniem Indy'ego było to o niebo lepsze od konieczności współżycia z kimś, kto ustanawia wszelkiego rodzaju ograniczenia i zakazy.

- Indy, jesteś cały mokry. Gdzie ty się podziewałeś?

- Cześć, Mara. Pływałem w rzece, w miejscu, gdzie znika u podstawy wzgórz - odpowiedział.

Mara Rogers, Amerykanka uczestnicząca w kursach podyplomowych na Sorbonie, była jedyną osobą wśród nich, nie pracującą nad doktoratem z archeologii lub antropologii. Studentka historii sztuki, smukła, bardzo ładna kobieta o jasnoniebieskich oczach, owalnej twarzy z wysoko zarysowanymi kośćmi policzkowymi i wydatnymi ustami oraz blond włosami związanymi w kucyk budziła ogólną sympatię. Należało też dodać, że była gościem specjalnym Walcotta.

- To znaczy, popłynąłeś nią pod ziemię?

- Zgadza się.

- I co się stało?

Indy rozejrzał się po prowizorycznej kuchni polowej.

- Zostało coś?

- Schowałam dla ciebie trochę jedzenia z lunchu.

- Świetnie. Pozwól, że zmienię ubranie, a potem opowiem ci, co się wydarzyło.

Kilka minut później, przy misce gulaszu z wołowiny, Indy opisał swoje odkrycie. Kiedy skończył opowieść, zdziwił się, że dziewczyna najwyraźniej nie uznała jego wyczynu za coś nadzwyczajnego.

- Wracasz tam? - spytała.

- Pewnie, i tym razem mam zamiar lepiej się przygotować.

- Roland wie, co robisz?

Indy pomyślał, że należało teraz uważać na słowa. Nie wiedział, jak blisko ze sobą byli Mara i laborant.

- Oczywiście, widziałem się z nim w górze rzeki.

- Mogę iść z tobą? Chciałabym obejrzeć tę jaskinię.

- No, nie wiem, to jest trochę niebezpieczne. Musiałabyś naprawdę dobrze pływać.

- Nazywali mnie jasnowłosą syrenką, kiedy byłam dzieckiem. Pływałam codziennie przez godzinę lub dwie w rzece San Juan. Mieliśmy ogromne rozlewisko w Bluff, w stanie Utah, gdzie dorastałam.

Indy nie miał nic przeciwko Marze, ale nie chciał też, aby popsuła mu plany.

- A co na to Roland? Może mu się to nie spodobać.

- Nie potrzebuję jego zgody na wszystko, co robię. Jeśli będę chciała popływać, zrobię to.

Gdyby jednak Walcott zobaczył ich razem, mógłby zakazać Indy'emu zbliżania się do groty. Indy zaczął się zastanawiać, jakby tu zniechęcić Marę do towarzyszenia mu i równocześnie jej nie obrazić, kiedy nadeszło czterech innych studentów.

- Hej, czy któreś z was widziało Rolanda? - zapytał jeden z nich.

- Polazł gdzieś sam - odpowiedziała Mara.

Indy spodziewał się, że Mara opowie reszcie o jego poszukiwaniach w głębi rzeki i oczami wyobraźni zobaczył już swój plan rozpadający się na drobne kawałki. Każdy chciałby się przyłączyć, a Walcott zaprzepaściłby taką okazję. Ale Mara nie powiedziała nic na ten temat.

- No cóż, jeśli będziecie go widzieć, powiedzcie, że zamierzamy przejść kilka kilometrów wzdłuż wąwozu.

Indy i Mara życzyli im szczęścia, po czym patrzyli, jak grupka się oddala.

- Dzięki, że nie zrobiłaś szumu wokół tej jaskini.

- Nie było powodu. Nie wiemy jeszcze nawet, czy tam coś jest.

Kiedy skończył lunch, Walcott jeszcze nie wrócił i Indy musiał pogodzić się z myślą, że zabierze Marę ze sobą. Pomyślał, że może dziewczyna zmieni zdanie, gdy wejdzie do lodowatej wody, a może wpadną na Walcotta zanim dojdą do pieczary. W takiej sytuacji Indy zaplanował, że oddali się i nie będzie się mieszał w sprawy Mary i Walcotta.

- Dlaczego nie poszłaś z Rolandem, kiedy wychodził z obozu? - spytał, gdy kierowali się w stronę rzeki.

- Nie miałam ochoty. Wiesz, on nie jest moim chłopakiem.

- Myślałem, że... Wy dwoje zawsze trzymaliście się razem.

- Ale mi już tego wystarczy. Zmęczyłam się chodzeniem za nim wszędzie jak cień i to właśnie mu powiedziałam, zanim wyszedł. Przykro mi, jeśli zraniłam jego uczucia, ale tak to właśnie odbieram.

- Zastanawiałem się, co w nim widziałaś.

- Przyjaźniliśmy się przez jakiś czas, ale prawdę mówiąc, jedynym powodem, dla którego tutaj przyjechałam, była chęć obejrzenia malowideł skalnych.

Kiedy Indy usłyszał, że Walcott zabiera ze sobą kobietę z wydziału historii sztuki, pomyślał o najgorszym. Doszedł do wniosku, że na pewno zacznie urządzać awantury na temat konieczności spania pod namiotem, pomagania przy przygotowywaniu posiłków i wykonywania innych nudnych robót. Ale Mara zupełnie nie pasowała do jego wyobrażenia o historykach sztuki. Chętnie robiła wszystko, co było konieczne, i ani razu nie zdarzyło jej się narzekać, nawet wtedy, gdy pierwszej nocy znalazła mysz polną w swoim śpiworze.

- Więc naprawdę sądzisz, że mamy szansę odkryć nową jaskinię? - spytała, gdy szli wzdłuż brzegu rzeki.

- Jestem nawet tego pewien. Pytanie tylko, czy ktokolwiek żył w niej dziesięć tysięcy lat temu i czy zostawił wizytówkę.

- To by było cudowne, gdybyśmy mieli tyle szczęścia. Tak bardzo się cieszę, że pozwoliłeś mi pójść z tobą.

Indy uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.

- Miałeś jakieś problemy z wyjazdem z Paryża? - spytała.

Wzruszył ramionami.

- Znalazłem na to czas. Nie przebaczyłbym sobie straty takiej szansy.

- Nie to miałam na myśli, to znaczy... Zastanawiałam się, czy zostawiłeś tam dziewczynę.

Indy zaśmiał się.

- Raczej nie.

- Jak mam to rozumieć?

- Nie ma nikogo, komu musiałbym tłumaczyć się, że wyjeżdżam. - Prawdę mówiąc, nie dał dziewczynom nawet szansy zbliżyć się do siebie od czasu, gdy poznał swojego pierwszego nauczyciela archeologii, który zabrał go do Grecji. Ale to zdarzyło się prawie dwa lata temu i teraz zaczynał patrzeć na kobiety w innym świetle. Właściwie czekał tylko, by znaleźć odpowiednią wybrankę.

Kiedy dotarli do podstawy wzgórza, gdzie rzeka znikała w wąskiej grocie, Indy usiadł na brzegu i zdjął buty. Rzucił okiem na Marę w nadziei, że może zdążyła zmienić już zdanie po tym, jak tu dotarła.

Ona jednak myślała o zmianie czegoś innego.

- Tylko nie patrz - powiedziała i schowała się za kępą jałowca.

Indy otworzył plecak i upewnił się, że wodoszczelne opakowanie ze świecami i zapałkami jest dobrze zabezpieczone. W plecaku znajdował się jeszcze tylko bicz. Nie miał ochoty dźwigać dodatkowych kilogramów, ale pozostali uczestnicy wyprawy zabrali wszystkie liny, jakie znaleźli w obozie w nadziei, że użyją ich przy schodzeniu w dół zagłębienia do jaskini. Poza tym bicz był czymś w rodzaju talizmanu, który przynosił szczęście.

Usłyszał, jak Mara podśpiewuje coś, i pozwolił sobie zerknąć przez ramię w momencie, gdy rzucała bluzkę na krzaczek obok. Dostrzegł jej ramiona i nogi poprzez gąszcz krzewów, po czym jej spodnie wylądowały obok bluzki. Uśmiechnął się sam do siebie i odwrócił głowę.

- Nie patrzysz, prawda?

- Oczywiście, że nie.

- Cieszę się, że wzięłam kostium ze sobą - powiedziała. - Sądziłam na początku, że to głupie, ale chyba wierzyłam, iż będę miała okazję go wykorzystać.

- Równie dobrze mogłaś go zostawić.

- Co przez to rozumiesz? Indy zaśmiał się.

- Ponieważ mogłabyś płynąć w ubraniu. Woda jest zimna.

- Przez chwilę myślałam... ach, nieważne.

Mara podobała mu się coraz bardziej. Zaczął sobie już nawet wyobrażać, jak to będzie, kiedy wrócą do Paryża. Widział ich razem, siedzących przy fontannie na placu Saint-Michel, przechadzających się po Ogrodach Luksemburskich lub też zagubionych w Luwrze.

- Czy tu będzie tak, jak w kanałach ściekowych? - spytała.

- Słucham?

- No wiesz, tak jak w les Egouts, ściekach paryskich. Byłeś tam?

Indy przyznał, że tej części Paryża nigdy nie zwiedził.

- Och, musisz tam pójść. To jest jak podziemne miasto.

- Chyba potrzebowałbym przewodnika - odpowiedział Indy. - Może zaprowadzisz mnie tam, kiedy wrócimy do Paryża?

- Indy! - krzyknęła nagle.

Poderwał się i pobiegł w stronę Mary. Stała przyparta do krzaka jałowca, z nagimi, zesztywniałymi nogami i ramionami skrzyżowanymi na piersiach.

- Patrz!

Przy jej stopach leżał zwinięty czarny, błyszczący wąż. Grubością dorównywał nadgarstkowi Indy'ego, a jego język szybko wysuwał się i znikał w gardzieli. Indy powoli schylił się i sięgnął po kamień. Wąż odwrócił głowę, przeszywając go spojrzeniem dziwnych, hipnotyzujących oczu. Indy zastygł w bezruchu, nie mógł podnieść kamienia. Wyglądało to zupełnie, jakby popadł w letarg. Gad nagle prześlizgnął się po jego nagiej stopie i zniknął wśród skał.

Gdy wyprostował się, Mara objęła go.

- Do diabła. Nawet się nie przestraszyłeś.

Oczy Indy'ego były rozszerzone ze strachu. Serce waliło mu w piersiach. Patrzył, jak wąż znika między dwoma kamieniami.

- Ani trochę. To przecież tylko wąż.

- Przeraził mnie na śmierć.

Nagle Indy zdał sobie sprawę z bliskości Mary. Odsunęła się nieśmiało, poprawiając zsuwające się ramiączko kostiumu kąpielowego.

- No cóż, czy nie powinniśmy już wchodzić do wody? - po wiedziała.

Pomyślał, że wygląda oszałamiająco.

- Nadal masz na to ochotę?

- Nie sądzisz chyba, że są jeszcze jakieś...

- Węże w wodzie? Nie, jest dla nich za zimna, ponieważ są zimnokrwiste. W niskich temperaturach robią się ospałe.

- To dobrze.

Zeszli w dół, w stronę wody, ramię w ramię i Indy zdziwił się, jak łatwo wszystko im razem szło, jak bez żadnego wysiłku zbliżyli się do siebie. Zupełnie jakby znali się od lat.

Lecz zaraz potem znowu pomyślał o Walcotcie. Spojrzał w górę, zlustrował wzgórza w poszukiwaniu Anglika. Wyobraził sobie, jak siedzi gdzieś wysoko, przygląda się im zazdrośnie, rośnie w nim gniew, a wreszcie szarżuje na dół, aby pokrzyżować plany Indy'ego.

- Na co patrzysz? - spytała Mara.

- Tak po prostu, na wzgórza.

Zanurzyła stopę w wodzie.

- Auu, jaka zimna. Ale to oznacza, że mam teraz nad tobą przewagę.

- Niby dlaczego?

- Nie wiedziałeś, że kobiety mają dodatkową warstwę tłuszczu, który chroni je przed zimnem?

Indy wszedł do strumienia. Zastanawiał się, jak podpowiedzieć jej, że w takim razie mogłaby go rozgrzać, ale zachował to dla siebie.

- Szczęściara z ciebie. - Sięgnął do plecaka i wyjął bicz. - To pomoże nam się nie zgubić.

Zawiązał jeden koniec wokół jej szczupłej talii.

- Dobry pomysł - powiedziała. - Ale czy nie zesztywnieje od wilgoci?

- Bicz? Natrę go olejem, gdy już wyschnie. Będzie jak nowy. - Zacisnął drugi koniec wokół swojego paska. Dzieliło ich około trzech metrów rzemienia, wystarczająco dużo, żeby płynąc nie kopali się wzajemnie. Martwił się tylko, że Mara może się przestraszyć i ciągnąć go. W takiej sytuacji obydwoje by utonęli.

- Jesteś pewna, że potrafisz wstrzymać oddech przez dwie minuty?

- Mam znakomitą pojemność płuc. - Zrobiła głęboki wdech i kostium wybrzuszył się pod naporem piersi.

- Tak, widzę. - Ruszyli w stronę wlotu do groty, nurt pchał ich do przodu, a światło robiło się coraz bardziej przyćmione. - Myślisz, że uda ci się pokonać ten prąd?

- Zaczekaj tu - odrzekła i ruszyła w dół rzeki na odległość, na jaką pozwalała długość bicza. Zanurzyła się i przez jakiś czas nie mógł jej dojrzeć. Chwilę później gibka sylwetka mignęła mu przed nosem, gdy Mara prześlizgnęła się obok, a zaraz potem poczuł szarpnięcie i zobaczył, jak dziewczyna się wynurza.

- Nieźle. Teraz widzę, dlaczego nazywali cię syrenką. Krople wody połyskiwały na jej ramionach i nogach.

- No to ruszajmy.

Kiedy dotarli do miejsca, w którym sklepienie znikało pod powierzchnią wody, Indy dał Marze sygnał i obydwoje zanurkowali. Tym razem wydawało się, że zajęło to raptem kilka sekund, zanim Indy poczuł nad sobą powietrze i wynurzył się. Za pierwszym razem popłynął dalej w dół rzeki, niż było to konieczne, ale świadomość, że już raz to zrobił sprawiła, iż teraz podwodna wycieczka poszła dużo łatwiej.

Mara wpadła na niego i wychyliła się na powierzchnię.

- To wcale nie było trudne. Ale gdzie my jesteśmy? Nic nie widzę.

- W tej chwili płyniemy z nurtem w dół rzeki. Tu jest ściana. Znalazłem występ.

- Gdzie?

Poprowadził jej rękę.

- Tutaj.

- Mam.

Indy uczepił się skały, sięgnął do plecaka i wyciągnął metalowy pakunek wielkości mydelniczki ze świecami i zapałkami w środku. Nie było w nim wody, to dobry znak. Zapalił zapałkę, i dźwięk ten zagrzmiał mu w uszach. Jasne światło wypełniło jaskinię. Przystawił płomień do świeczki i podał ją Marze, po czym zapalił kolejną.

- Indy, patrz!

- Co to jest?

Występ był wąski, a sklepienie znajdowało się nie więcej niż cztery metry nad ich głowami, ale to nie to przyciągnęło uwagę Mary. Raptem kilka metrów od nich rzeka rozdzielała się na dwie odnogi i ta skręcająca w lewo wpływała do ogromnej jaskini, której sufit sięgał tym razem co najmniej dziesięciu metrów.

- Jak wiele może zmienić małe światełko. - Indy zsunął się z występu i wpłynął bokiem do kanału, trzymając świecę nad głową.

Skierował wzrok ku górze, w poszukiwaniu skalnej wnęki. Mógł pójść o zakład, że znajdą tu jaskinie nietknięte przez wodę i nie odkryte przez człowieka od czasów epoki lodowcowej.

- Spójrz w górę! - krzyknęła Mara.

Indy poszedł za jej wzrokiem w kierunku sklepienia. Wysoko na ścianie było zagłębienie szerokie na około dwa metry i w połowie tak wysokie. Kiedy kierował się w stronę ściany, stopami natrafił na wąską podwodną półkę skalną i stanął na niej. Podciągnął Marę, aby mogła postawić nogi obok niego.

- Zimno ci?

Potarła ramiona rękami.

- Trochę. A tobie?

- Jestem cały zdrętwiały.

Przytrzymała świeczkę przy jego twarzy i dotknęła palcem jego ust.

- Twoje wargi są niebieskie. - Pochyliła się do przodu i pocałowała go łagodnie.

- Myślę, że już się rozgrzewają.

Zgasił swoją świecę i włożył ją z powrotem do plecaka, potem sięgnął ręką do talii Mary i odwiązał bicz.

- Jeśli wnęka okaże się odpowiednia, pomogę ci się wspiąć.

- Tu jest bardzo stromo. Myślisz, że uda ci się tam dostać?

Zwinął bicz i wrzucił go do torby.

- To będzie proste. Jeśli spadnę, to i tak wyląduję w wodzie. - Znalazł miejsce na rękę, potem na stopę i podciągnął się.

Powoli pokonywał trasę w górę ściany. Wreszcie, kiedy był już tylko około trzech metrów od zagłębienia, zauważył, że widzi wszystko w jaskini bez pomocy świeczki. Światło było przyćmione, ale stałe, co oznaczało, iż promienie słońca musiały wpadać przez jedną z dziur. Pokonał krawędź wnęki i wczołgał się do środka.

- Mara!

- Co się stało?

- Musisz to zobaczyć.

2.

Zdrada pod ziemią

Walcott nie posiadał się z radości, wręcz tryskał szczęściem. Miał w rękach prawdopodobnie najstarsze z odkrytych do tej pory znalezisk archeologicznych. Szczegóły w rysach glinianego niedźwiedzia były niesamowicie dokładne. Dostrzegał wyraźnie kępki glinianej sierści, ostre siekacze, a nawet fałdy mięśni ramion. Jedyne skazy, jakie dojrzał, to dziurki na klatce piersiowej, ale nawet te mogły jedynie świadczyć o wieku niedźwiedzia. Poza tym znalazł w komnacie jeszcze dwa gliniane bawoły, a nie wiadomo jak wiele takich pomieszczeń znajdowało się w jaskiniach i jak dużo statuetek mieściły.

Dziękował w myślach Jonesowi za wskazanie mu właściwej drogi. Gdy tylko usłyszał opowieść studenta, Walcott zdał sobie sprawę, że wzgórze musiało obfitować w jaskinie, i że istniał prawdopodobnie sposób, żeby dokopać się do jednej z nich, gdyby tylko znaleźć odpowiednie miejsce. Postanowił, że rozejrzy się wokoło i wróci tutaj sam, tak prędko jak tylko będzie mógł. Ale królik zaprowadził go do celu.

Zwierzak wyskoczył z zarośli, gdy Walcott grzebał laską w pobliżu dużego głazu. Wsadził kij w dziurę w ziemi i na zewnątrz wygramoliły się cztery młode. Nacisnął znowu i kijek zagłębił się; znalazł wejście. Roland zastanawiał się przez chwilę, czy nie pójść po narzędzia i nie poprosić o pomoc, ale to było jego odkrycie, wyłącznie jego. Pół godziny zajęło mu kopanie rękami i kijem, ale w końcu udało mu się dotrzeć do czegoś, co od razu go poraziło, i co uznał za największe chyba, jak do tej pory, odkrycie archeologiczne. Każde większe muzeum na świecie chciałoby mieć w swoich zbiorach autentyczny relikt epoki lodowcowej i Walcott wiedział, że może na tym zbić fortunę.

Ale teraz trzeba będzie przemyśleć, jak dobrze wszystko rozegrać. Należało upewnić się, czy podniecenie nie weźmie góry nad zdrowym rozsądkiem. Nie chciał, żeby Jones znalazł drogę do tych komnat. Musiał pobiec do obozowiska i zabronić mu wchodzenia do groty, powiedzieć, że i tak miał dużo szczęścia, iż nie utonął. Walcott nie miał pojęcia, czy dało się tu dotrzeć od strony podziemnej rzeki, ale nie zamierzał ryzykować.

Odłożył figurkę bawoła i wszedł do przyległego pomieszczenia. Więcej cudownych statuetek z epoki kamiennej spoczywało na ziemi. Naliczył dwa niedźwiedzie, renifera i drugiego bawoła, a pozostawała jeszcze co najmniej jedna komnata sąsiadująca z tym pomieszczeniem. Gdyby dobrze rozegrał karty, mógłby się stać bogatym człowiekiem.

Jak tylko wrócą do Paryża, zwolni się z uniwersytetu. Następnie wróci tu i przetrząśnie całą jaskinię. Zabierze większość przedmiotów, ale zostawi jeden lub dwa nietknięte, tak żeby mógł poświadczyć autentyczność swojego odkrycia. Obejdzie wszystkich kustoszy muzeów i handlarzy sztuki, a potem sprzeda znaleziska temu, kto zaproponuje najlepszą cenę. Sorbona będzie pewnie podejrzewała, że znalazł jaskinię, kiedy pracował u nich, ale nie potrafią nic udowodnić. Powie po prostu, że przypuszczał, iż w okolicy mogła znajdować się grota, i że wrócił, żeby rzucić na to okiem po tym, jak odszedł z uczelni.

Ściany pokrywały malowidła zwierząt, ale Walcott nie poświęcił im większej uwagi. Nie można przecież odłupać rysunków ze skały i sprzedać ich. Beznadziejna głupota i tyle. Mara bez wątpienia wpadłaby w zachwyt. Może nawet podzieli się z nią odkryciem. To na pewno wywarłoby na dziewczynie wrażenie. Całkiem prawdopodobne, że wtedy zmieniłaby zdanie co do propozycji, jaką jej przedstawił.

Miał właśnie przejść do następnej komnaty, kiedy usłyszał jakiś hałas. Wsłuchał się uważnie i ruszył w kierunku wejścia do pomieszczenia. Znów to usłyszał. Głos.

Cholerny drań, znalazł drogę do tego miejsca, pomyślał. Ale do kogo on mówi? Nieważne. Nikt nie pokrzyżuje mi planów. Nie pozwolę na to.

* * *

- Co o tym sądzisz? - spytał Indy, gdy Mara z zachwytem wpatrywała się w ponad dziesięciometrową ścianę, pokrytą rysunkami włochatych mamutów, jeleni, niedźwiedzi i bawołów. Po drugiej stronie widać było jeszcze więcej malowideł zwierząt, jak również kilkanaście odcisków dłoni obrysowanych farbą oraz szereg dziwnych symboli.

- Fantastyczne, po prostu fantastyczne - odpowiedziała cichym głosem. - Czy jesteś pewien, że one są naprawdę starożytne?

- Bez wątpienia - odrzekł Indy. - Wystarczająco dużo takich grot znaleziono w tych okolicach. Z całą pewnością patrzysz na malowidła z epoki lodowcowej.

- Spójrz na te kolory - czerwień, żółć, brąz, czerń. Chciałabym ich dotknąć, ale chyba lepiej nie.

- Z tego co wiem, farbę robiono z naturalnych minerałów - powiedział Indy.

- Ciekawe, czego użyli jako spoiwa.

- Pewnie krwi lub tłuszczów zwierzęcych.

- Sądzisz, że to jest naprawdę istotne odkrycie? - spytała Mara.

- Zależy, na co jeszcze się tutaj natkniemy. W najgorszym wypadku znaleźliśmy trochę fascynującej paleolitycznej sztuki jaskiniowej, porównywalnej z tym, co odkryto już do tej pory.

Mara przysunęła się bliżej ściany i wskazała palcem na czworonożne zwierzę, które wydawało się mieć pojedynczy róg wyrastający z głowy.

- Popatrz na to. To jednorożec.

Indy zaśmiał się.

- Nie byłbym taki pewien.

- Ja wierzę w jednorożce - powiedziała cicho. - One naprawdę istniały.

- Skąd wiesz?

Mara przesunęła się wzdłuż fresku, oceniając rysunki.

- Po prostu wierzę w to. Nie sądzisz chyba, że ta jaskinia została już odkryta, co?

- Wątpię. Nawet gdyby żadne z nas o niej nie słyszało, mieszkańcy wioski, z którymi rozmawialiśmy w Montignac, coś by nam powiedzieli. Sprawiali wrażenie dobrze poinformowanych, gdy pytaliśmy o wszystkie pozostałe groty.

- Chyba masz rację.

- Zobaczmy, co więcej tu znajdziemy - powiedział.

Dziury w dwóch ze ścian prowadziły do kolejnych pomieszczeń i Indy ruszył prosto w stronę najjaśniejszego pokoju. Krótki korytarz doprowadził ich do komnaty z jeszcze większą ilością fresków. Światło wpadało przez szczelinę w odległym rogu sklepienia, ale Indy zwrócił uwagę na inne odkrycie. Kilka kroków od niego leżała metrowej wielkości gliniana figurka niedźwiedzia, stojącego na tylnych łapach, a gdy rozejrzał się naokoło, zauważył dwie inne statuetki. Mara zdążyła już dostrzec niedźwiedzia i przykucnęła tuż przed nim.

- Spójrz tylko na to!

- Teraz powiedziałbym, że dokonaliśmy istotnego odkrycia - rzekł Indy, przyklękając na jedno kolano. - To znaczy, jeśli to jest naprawdę relikt z epoki kamiennej.

- Szkoda, że ma tyle tych małych otworków na piersiach - zauważyła Mara.

Indy podniósł z podłogi ostro zakończony kamień, który leżał tuż obok niedźwiedzia.

- Popatrz tylko, ten kamień został obrobiony. Wydaje mi się, że szaman kucał tutaj i nakłuwał glinianego niedźwiedzia.

- Po co miałby to robić?

- Prawdopodobnie, żeby spowodować śmierć prawdziwego zwierzęcia. To magia, tak stara, jak te wzgórza.

- Cóż za przesądni ludzie musieli tutaj mieszkać.

Indy wzruszył ramionami.

- Dla jednych przesądy, dla innych religia. - Przeszedł w poprzek pomieszczenia i ocenił otwór w suficie.

- Czy możemy wyjść tędy? - spytała Mara. - Nie za bardzo uśmiecha mi się wracanie do tej lodowatej wody.

Wydawało się, że szczelina jest na tyle duża, żeby można się nią prześlizgnąć, ale Indy natychmiast stał się podejrzliwy. Ziemia na podłodze jaskini wyglądała na świeżą. Zaraz potem dostrzegł odcisk stopy. Od razu ogarnęło go rozczarowanie; statuetki były prawdopodobnie pochodzenia współczesnego.

- Ktoś już tutaj był przed nami.

- Co? Kiedy?

- Nie tak dawno temu.

- I nadal tu jestem.

Indy obrócił się i zauważył Walcotta, stojącego u wejścia do sąsiedniej komnaty z wycelowanym w ich stronę rewolwerem.

- Roland?! - krzyknęła zdziwiona Mara.

- Nie będziesz już musiała się martwić pływaniem w górę rzeki, kochanie - powiedział Walcott.

- Jak znalazłeś wejście? - spytał Indy.

- Jestem z natury leniwy, Jones. Szukałem łatwiejszej drogi do środka, a że miałem trochę szczęścia, mały królik wskazał mi drogę.

- Roland, odłóż ten pistolet! - warknęła Mara.

- Ależ, Maro. Wielce mi ciebie szkoda. Miałem nadzieję, że wszystko inaczej się ułoży.

- Pozbądź się tego, Walcott, albo wrobię cię w niezłe bagno, gdy wrócimy do Paryża - zagroził Indy, starając się mówić stanowczym tonem.

Walcott zaśmiał się.

- Ale z ciebie dzieciak, Jones. Taka szkoda, że nie będzie ci dana szansa dorosnąć.

- Roland, proszę. Niczego nie zrobiliśmy - błagała Mara. - Byłeś tu pierwszy. Tobie przypadną zasługi za odkrycie. Nie nam.

Nagle Indy zrozumiał, o co chodziło.

- To nie na zasługach mu zależy. On chce zachować dla siebie znaleziska.

- Masz rację, Jones. Jest tu więcej pomieszczeń i więcej reliktów niż widzicie, a ja zamierzam zabrać, co do mnie należy.

- One nie są twoje. Nie możesz ich sprzedać - warknęła Mara. - Nie jesteś łowcą skarbów. Jesteś naukowcem.

- Przemyśl to jeszcze - powiedział Indy.

Walcott machnął rewolwerem.

- Starczy tego gadania. Cofnijcie się. Chcę zobaczyć, jak się tutaj dostaliście.

Wracając do pierwszej komnaty, Indy zauważył na podłodze swój plecak. W środku znajdował się bicz. Ale zanim mógł cokolwiek zrobić, Walcott i Mara weszli za nim do pomieszczenia.

- Gdzie jest wejście? - spytał Walcott.

Mara wskazała palcem na otwór. Walcott chwycił ją za kark i pchnął w stronę dziury. Przyłożył broń do jej głowy i przyjrzał się uważnie.

- Tędy więc można trafić wprost do rzeki. Bardzo dobrze.

- Zostaw ją w spokoju, Walcott - warknął Indy, przesuwając się pomiędzy Anglika i swój plecak.

- Jeśli nie chcesz, żebym jej zrobił krzywdę, lepiej rób, co ci mówię. - Walcott odstąpił od otworu, cały czas trzymając Marę za kark. - Chcę, żebyś przeczołgał się przez tę dziurę nogami do przodu, Jones.

Indy natychmiast uzmysłowił sobie, że Walcott ma zamiar zastrzelić go i zepchnąć ciało do rzeki. Musiał zaryzykować i to szybko. Złożył ręce w błagalnym geście i zaczął prosić:

- Nie zabijaj nas, proszę. Nie zabijaj. - Zgiął się wpół i chwycił za brzuch. - Och, nie czuję się zbyt dobrze. - Powiedział to cienkim, histerycznym głosem.

Walcott zaśmiał się i wtedy właśnie Indy chwycił plecak i cisnął nim w jego stronę. Niestety, w pośpiechu nie trafił w cel. Jestem martwy, pomyślał.

Walcott wycelował rewolwer w głowę Indy'ego.

- Ty cholerny... - Mara rzuciła się Rolandowi pod nogi, łapiąc za kolana, a broń wystrzeliła w sklepienie jaskini. Indy runął na Walcotta, chwycił go w pasie i obydwaj potoczyli się, walcząc o broń. Rewolwer wystrzelił ponownie, i jeszcze raz. Indy złapał Walcotta za nadgarstek i uderzył nim o ziemię, a śmiercionośne narzędzie wypadło Anglikowi z dłoni. Walcott wykonał gwałtowny ruch do przodu, aby je odzyskać, ale Mara zdążyła już kopnąć broń poza zasięg ramion laboranta.

Indy wyszarpnął bicz z plecaka i zamachnął się, by uderzyć Walcotta, gdy ten czołgał się w kierunku rewolweru. Anglik krzyknął z bólu, kiedy węzeł na końcu rzemienia przeciął mu skórę na policzku. Rzucił się do tyłu i sięgnął po broń, ale bicz zawinął się wokół ręki i Indy odciągnął go. Walcott walczył zażarcie, ale Mara była szybsza, podniosła broń i wycelowała.

- Stój! - krzyknęła.

- Koniec gry, kolego - powiedział Indy.

- Hej, kochani, nie znacie się na żartach? - zachichotał Walcott, podnosząc ręce do góry i szczerząc zęby w uśmiechu. - Sprawdzałem was tylko.

- Niezły dowcip, Roland - odparła Mara.

- My zdaliśmy test, ale ty oblałeś - stwierdził Indy.

Walcott odwiązał bicz z ramienia.

- Mam nadzieję, że nie bierzecie tego wszystkiego serio. Oczywiście, że znaleziska powędrują do Sorbony.

- Ty zaś wylądujesz wwiezieniu za próbę zabójstwa. - Indy spojrzał na Marę. - Lepiej daj mi rewolwer. Nie ufam mu.

Kiedy podawała mu broń, Walcott nagle podbiegł w stronę ściany, rzucił się w otwór i zniknął im z oczu. Chwilę później usłyszeli plusk, gdy wpadał do wody. Indy zajrzał w ciemną dziurę.

- Walcott? - krzyknął.

* * *

Woda szemrała w absolutnej ciszy.

- Powiem wam jedno. Nie będę za nim tęsknił. Ani trochę - powiedział jeden ze studentów, gdy wszyscy siedzieli na brzegu rzeki w oczekiwaniu na policję.

- Ani ja - dodał ktoś inny.

Indy i Mara wrócili do obozu i opowiedzieli, co się stało. Ku ich zaskoczeniu, nikt nie wydawał się bardzo zdziwiony faktem, iż Walcott dokonał próby zabójstwa. Podczas gdy Indy udał się do Montignac, aby zgłosić wypadek, Mara zaprowadziła wszystkich do grot, przypuszczalnie po to, by szukać Walcotta. Kiedy Indy nadszedł z żandarmem i kilkoma mieszkańcami miasteczka, Mara i część uczestników wyprawy czekała u wejścia do jaskini, a reszta włóczyła się po pieczarach, badając malowidła skalne i figurki.

Żandarm przejął kontrolę nad sytuacją i rozkazał wszystkim opuścić jaskinię. Teraz, kiedy miejscowi prowadzili swoje własne poszukiwania, Indy'ego powoli zaczęło męczyć wysłuchiwanie cynicznych uwag kolegów ze studiów i postanowił się przejść.

- Mogę się przyłączyć? - spytała Mara.

- Pewnie.

- Wszyscy oni zachowują się tak dziecinnie, jakby to był jeden wielki dowcip - powiedziała.

- Nie byli razem z nami w jaskini. - Indy popatrzył w stronę miejsca, gdzie rzeka wypływała spod wzgórz. Dojrzał w oddali żandarma, który najwyraźniej kierował się w ich stronę.

- Ale jednak...

- Wiem. Będę naprawdę szczęśliwy, kiedy to wszystko się skończy i udamy się z powrotem do Paryża - powiedział Indy, zmierzając w kierunku policjanta.

- Ja również.

Uśmiechnął się do Mary.

- Może moglibyśmy się wspólnie wybrać do kanałów albo coś w tym stylu.

Nie odpowiadała przez kilka sekund.

- Chciałabym, ale...

- Masz jednak chłopaka?

- Nie, to nie o to chodzi. Lubię cię, Indy. Naprawdę. Ale problem w tym, że wyjeżdżam z Paryża w przyszłym tygodniu.

- Opuszczasz następny semestr?

- Nie wracam już na Sorbonę. Dostałam stypendium na Uniwersytecie Rzymskim. Tam właśnie zamierzam ukończyć doktorat. To jest naprawdę odpowiednie miejsce dla historyka sztuki.

- No cóż, cieszę się z twojego szczęścia... Powodzenia.

- Szkoda, że nie spotkałam cię wcześniej - odrzekła ze smutkiem w głosie.

Indy wzruszył ramionami.

- Cóż, czasami tak się układa.

- Będziesz do mnie pisał? - spytała.

- Jeśli tylko chcesz.

Dotknęła jego ramienia.

- Sprawiłoby mi to przyjemność. Napiszę do ciebie, jak tylko dojadę i znajdę zakwaterowanie.

- Nie ma żadnego śladu ciała po drugiej stronie wzgórz, gdzie wypływa rzeka - powiedział żandarm, gdy już do nich dotarł. - Oczywiście to jeszcze nic nie znaczy. Mogło się zaplątać gdzieś pod ziemią, albo też rzeka je zniosła.

- Ale pan sądzi, że on nie żyje? - spytała Mara.

- Prawdopodobnie skręcił kark podczas upadku.

Może, pomyślał Indy. Z dziwnego powodu nie opuszczało go jednak wrażenie, że Walcott mimo wszystko zdołał w jakiś sposób przeżyć i uciec.

3.

Trzy razy W

Nowa Anglia - maj roku 1928

Mężczyźni w białych kombinezonach stali na długich drabinach i przycinali gęste, splątane pędy bluszczu, zasłaniające całkowicie duże, kwadratowe okna. Pracowali pod uważnym spojrzeniem gargulca, który patrzył na nich z góry, z gzymsu starego ceglanego budynku. Poniżej tłumy studentów kłębiły się na chodnikach promenady miasteczka uniwersyteckiego. Każdemu zależało, by zdążyć z jednego wykładu na drugi.

Indy zatrzymał się na moment, by przyjrzeć się pracy. Wciągnął głęboko świeże, wiosenne powietrze i ruszył dalej. Jeszcze tylko dwa tygodnie zajęć i będzie wolny, pomyślał i uśmiechnął się sam do siebie. Bagaże zostały już spakowane, a bilet na pociąg do Cortez w Colorado leżał na kredensie.

To może być wspaniałe lato! Jego myśli zaprzątnęły wakacyjne plany; miał zamiar oddać się czemuś, co w wyobraźni nazywał trzema W - włóczędze, wypoczynkowi i wspaniałej kobiecie. Pierwsze dwa elementy miał zapewnione, ostatni zaś możliwy do spełnienia, co wynikało z biegu zdarzeń. Oczywiście wszystko ściśle wiązało się z jego badaniami, prawdziwym powodem, dla którego wybierał się w podróż, a uniwersytet wspierał go finansowo. Jednak w opinii Indy'ego tego lata praca w Four Corners powinna okazać się czystą przyjemnością.

Nie tylko wróci na południowy zachód, gdzie spędził kilkanaście lat dzieciństwa, ale spotka się jeszcze z Marą Rogers, po raz pierwszy od kiedy się z nią pożegnał w Paryżu cztery lata temu. Ich romans został raptownie ucięty zanim jeszcze zdążył rozkwitnąć, ale przez ostatnie dwa lata udało im się ożywić stare uczucia poprzez korespondencję; pisywali do siebie coraz częściej.

Kiedy dotarł do budynku administracyjnego, dwie studentki z zajęć, które prowadził, przecięły mu drogę i wpadły na niego. Wiedział, że kolizja ta nie była przypadkowa, ale i tak przeprosił.

- Profesorze Jones, czy czytał pan już tę nową książkę Franza Boasa Antropologia a życie nowożytne! Podobno obala teorię rasy nadludzi.

Indy uśmiechnął się.

- Słyszałem o tym, Millie, ale prawdę mówiąc, dotychczas zajmowałem się wyłącznie studiowaniem życia w czasach starożytnych. Może jednak któregoś dnia nadrobię zaległości. A teraz wybacz, proszę, jestem umówiony na lunch.

- Ciekawe z kim - powiedziała studentka, gdy się oddalał.

Pojechał windą na najwyższe piętro budynku administracyjnego w towarzystwie profesora o białych krzaczastych brwiach, podpierającego się laską. Był nadal w doskonałym nastroju i nie myśląc nawet o tym, zaczął nucić pod nosem popularną piosenkę zasłyszaną w radiu. Stary profesor zmarszczył brwi, po czym spytał:

- Czy mi się tylko wydaje, czy próbuje pan podśpiewywać Makin Woopee!

Indy zaśmiał się.

- Cóż, nie jest to z pewnością Button Up Your Overcoat.

Winda zazgrzytała i stanęła w miejscu. Indy wkroczył na pluszowe dywany klubu wydziałowego. Ściany pokryto tu bogatą mahoniową boazerią, a gdzieniegdzie wisiały duże portrety poprzednich rektorów uniwersytetu. Kilkanaście mocno wysiedzianych krzeseł rozrzuconych było po korytarzu, większość z nich zajmowali mężczyźni, czytający „New York Times” i palący fajki.

- Dzień dobry. Czym mogę służyć, profesorze...

Indy obrócił się i zauważył przed sobą mężczyznę w smokingu, z zaczesanymi do tyłu włosami.

- Jones. Czekam na kogoś. Powinien tu być lada chwila.

- Zarezerwuję panu stolik dla dwóch osób - powiedział kelner, po czym się oddalił.

Indy zawsze wolał spożywać lunch w kafejce na obrzeżu kampusu, kiedy tylko nie jadał u siebie w biurze, ale zdawał sobie też sprawę, że Marcus Brody doceni spokojniejsze i nieco bardziej dostojne wnętrze klubu wydziałowego. Poszukując wzrokiem wolnego krzesła, zauważył dwóch kolegów z wydziału archeologii, siedzących na sofie. Spoglądali w jego kierunku i wymieniali się uwagami. Znakomicie, pomyślał. Teraz powinien podejść i pogadać z nimi, jakby byli najlepszymi kumplami. Na szczęście nagle drzwi windy otworzyły się i wyszedł Brody, co oszczędziło Indy'emu tego obowiązku.

- Witam, Indy. Miło cię widzieć. - Brody uśmiechnął się i po ojcowsku poklepał go po ramieniu. - Mam nadzieję, że nie kazałem ci długo czekać.

- Skądże znowu, Marcus. - Indy wziął starszego mężczyznę pod rękę. - Chodźmy, stolik już na nas czeka.

Ledwie zdążyli się usadowić, a już pojawił się kelner i zebrał zamówienia: gulasz węgierski dla Brody'ego i miseczkę minestrone dla Indy'ego.

- Byłem akurat w mieście, więc wpadłem na pomysł, by zatrzymać się i sprawdzić, co u ciebie słychać - powiedział Brody.

- Nie mogłoby być lepiej. Lubię uniwersytet, miasto również, ale najbardziej podoba mi się fakt, iż nie jestem tu ograniczony tak jak wtedy, gdy uczyłem archeologii celtyckiej.

Indy stracił posadę asystenta profesora na Uniwersytecie Londyńskim, ponieważ jego zainteresowanie archeologią celtycką osłabło. Pragnął odkrywać inne kultury starożytne, a potraktowane to zostało jako brak zaangażowania. Tutaj wszystko wyglądało inaczej. Zamiast specjalizować się w konkretnej kulturze, jego zainteresowania mogły zostać skierowane na archeologię starożytnych języków i symboli. Była to niejako furtka do studiowania i badania dowolnych cywilizacji w dowolnych przedziałach czasowych. Tego właśnie chciał najbardziej.

- Cóż, miło mi to słyszeć. - Brody nerwowo zginał i rozprostowywał palce. - Słyszałem pochlebne opinie.

Brody zastępował Indy'emu ojca przez długie lata, po tym, gdy ten porzucił językoznawstwo na rzecz archeologii, a jego prawdziwy ojciec zaprzestał wszelkich kontaktów. Brody, w gruncie rzeczy, poprowadził jego karierę, polecił go na zajmowane stanowisko, a co więcej - odegrał istotną rolę w zdobyciu przez niego pierwszej pracy nauczyciela w Londynie. Indy znał go dobrze i zawsze potrafił zauważyć, że coś go trapi.

- A teraz powiedz mi, o czym chciałeś naprawdę porozmawiać. O co chodzi, Marcus?

Brody rozprostował palce i położył dłonie na stole.

- Jestem po prostu odrobinę zmieszany sprawą dotyczącą twoich stosunków z niektórymi studentkami.

Indy zaśmiał się.

- Taki problem nie istnieje

- Nie ma dymu bez ognia, Indy.

- W tej kwestii akurat ogień ledwo się tli i to już od dłuższego czasu.

- Jak zatem odpowiesz na te pogłoski? - Brody obstawał przy temacie.

Indy wzruszył ramionami.

- Chodzi o statystykę, Marcus. Niektórzy z moich kolegów są po prostu odrobinę zazdrośni.

- Jaką statystykę?

Indy uczył na uniwersytecie dopiero drugi rok, a już pojawiła się lista osób oczekujących w kolejce, aby uczęszczać na jego wykłady. Jednak tym, co przyciągało największą ciekawość, był stosunek liczebny kobiet i mężczyzn na jego wykładach.

- Trzy czwarte moich studentów stanowią kobiety, podczas gdy dziewięćdziesiąt procent wszystkich archeologów to mężczyźni. O tę statystykę mi chodzi.

- Teraz rozumiem - powiedział Marcus, gdy podawano do stołu. - Niespotykane - dodał, gdy kelner oddalił się od stolika.

Indy nie zadał sobie trudu, żeby opowiedzieć Brody'emu, że stał się nawet ofiarą licznych dowcipów, krążących po wydziale. „Jones za cel swojej kariery stawia sobie ubranie archeologów w spódniczki...” „Czy słyszał pan, że zamierza poprowadzić wykład na temat, jak zrobić makijaż na czaszce?...” „Prowadzi specjalne seminarium, na którym tłumaczy, jak używać szpadla nie łamiąc paznokci i nie brudząc sobie kolan...” „Rozumiem, że jego wykłady na temat obrządków płodności są szczególnie popularne”.

Brody wskazał widelcem na Indy'ego.

- Może to już najwyższa pora, żebyś sobie znowu kogoś znalazł? Upłynęło już sporo czasu, od kiedy umarła Deirdre.

Deirdre Campbell była miłością życia Indy'ego i nadal wątpił, czy kiedykolwiek spotka kogoś takiego jak ona. Ale wiedział też, że życie toczy się dalej i udało mu się nawet zostawić wspomnienia za sobą.

Indy przełknął łyżeczkę minestrone.

- Marcus, posłuchaj, nie uciekam przed kobietami, po prostu nie znalazłem jeszcze tej odpowiedniej.

Odkąd przyłączył się do grona wykładowców, utrzymywał sporadyczne stosunki z absolwentką wydziału historii, a także z asystentką wykładowcy w katedrze literatury. Obydwie jednak usłyszały plotki, jakie krążyły na temat Indy'ego i zakończyły znajomość, pomimo jego zaprzeczeń. Doszedł do wniosku, że jeśli mu nie ufały, to ich przyjaźń i tak widocznie nie była nic warta.

Brody pokiwał głową z zamyślonym wyrazem twarzy.

- Indy, jest jeszcze jeden powód, dla którego chciałem się dzisiaj z tobą zobaczyć.

- Co znowu? - zaciekawił się Indy.

- W sierpniu odbędzie się miesięczne sympozjum na temat archeologii starożytnego Rzymu. Muzeum jest jednym ze sponsorów. Wiesz, że mamy największą ekspozycję poświęconą Rzymowi, poza samym Rzymem rzecz jasna. Tak czy inaczej pomyślałem, że może będziesz miał ochotę wziąć w tym udział. Mogę załatwić pokrycie kosztów podróży. Pracowałbyś dla mnie i założę się, że mógłbyś spotkać jakieś interesujące, młode...

- Marcus, bardzo doceniam to, że o mnie myślisz, ale wakacje mam już zaplanowane. Wyruszam na zachód i jak to się czasami zdarza, zamierzam się z kimś zobaczyć.

Brody wyglądał na zawiedzionego, choć tylko przez chwilę.

- Chyba powinienem był spytać wcześniej. Co zamierzasz robić?

Indy opowiedział mu o swoich planach, jak również o Marze.

- Wygląda na to, że wy dwoje macie sporo wspólnego - skomentował Brody, gdy Indy skończył opowiadać.

Marcus miał rację. Zarówno Mara, jak i Indy wrócili do Ameryki, aby tu zacząć pracę. Jak się później okazało, Mara podzielała zainteresowania młodego archeologa prekolumbijską sztuką skalną południowego wschodu. Co więcej, nie tylko wychowała się w Santa Fe, w Nowym Meksyku, ale nawet urodziła się w Bluff, w stanie Utah, w mieście, które Indy zamierzał wykorzystać jako bazę wypadową do wycieczek w okoliczne kaniony.

- Zamierzacie więc spotkać się na środku pustyni. Nie jest to mój sposób na miłosne uniesienia, ale i tak założę się, że będziesz świetnie się bawił.

Indy uśmiechnął się chytrze.

- Chciała się upewnić, że przyjadę na przesilenie dnia z nocą. Może myśli o jakimś rodzaju obrządku płodności.

Indy wciąż zastanawiał się nad spotkaniem z Brodym, idąc na następne zajęcia. Gdy już dochodził do drzwi, usłyszał jak sekretarka wykrzykuje jego imię. Odwrócił się i pozdrowił młodą kobietę w okularach.

- Profesorze Jones, cieszę się, że pana spotkałam. To właśnie przed chwilą do pana przyszło. - Podała mu telegram.

- Dzięki, Amy. Zamierzasz wpaść dzisiaj na moje zajęcia?

- Nie. Wychodzę na lunch z profesorem fizyki.

- A co ze mną?

Zaśmiała się.

- Jesteś po prostu zbyt powolny. Nie mogłam czekać bez końca.

- No, może rzeczywiście. Ale kiedy twój profesor fizyki zacznie cię męczyć teorią względności, będziesz żałowała, że nie ma cię tutaj i nie słuchasz, jak opowiadam o starych kościach.

- Może - powiedziała i odeszła.

Indy rzucił okiem na telegram i poszedł dalej korytarzem.

- Lepiej się pospiesz, Jones. - Jeden z kolegów wyjrzał zza zakrętu. - Już wywracają oczami w oczekiwaniu.

Indy zignorował go i wkroczył do sali w momencie, gdy zadźwięczał dzwonek. Pozdrowił studentów. Byli sympatyczną zgrają, pomyślał, gdy przyglądał się ich twarzom. Większość dziewcząt miało spódnice do połowy łydek, białe bluzki i kolorowe wstążki we włosach. Chłopcy nosili blezery i krawaty. I znowu więcej było dziewcząt niż chłopców. Odłożył telegram na biurko i otworzył notatnik. Po obu stronach sali stały oszklone gabloty ze starannie ułożonymi eksponatami: fragmentami kości, kawałkami ceramiki, czaszkami, kamiennymi grotami włóczni, glinianymi figurkami i jednym lub dwoma naszyjnikami z kwarcowego kryształu i turkusu. Z tyłu pomieszczenia znajdował się wyświetlacz do slajdów, jeden z przedmiotów nowo dołączonych do wyposażenia sali. Na tym właśnie polegała przewaga uczenia na prywatnym uniwersytecie. Zawsze znajdowały się fundusze na nowinki.

Indy włożył swoje czarne, druciane okulary i pobieżnie przejrzał notatki. Poprawił krawat, spojrzał spod okularów na studentów i rozpoczął wykład, nie przejmując się nawet, iż nie przedstawił tytułu.

- Podejrzewam, że będziecie zaskoczeni faktem, iż jedno z najistotniejszych odkryć w historii archeologii dokonane zostało nie przez wybitnego archeologa, ale przez małą dziewczynkę. My, ar cheolodzy, nie lubimy zazwyczaj przyznawać się do takich rzeczy, ale i tak wam o tym opowiem i zachowamy to jako nasz sekret... przynajmniej do czasu egzaminu końcowego.

Studenci zaśmiali się z dowcipu i jęknęli na myśl o egzaminie.

- Ta mała dziewczynka nazywała się Maria de Sautuola. Pewnego dnia 1879 roku towarzyszyła ojcu, który badał jaskinię znajdującą się w jego posiadłości w Altamirze, niedaleko północnego wybrzeża Hiszpanii. Podczas gdy tatuś kopał u wejścia do jaskini w poszukiwaniu zabytkowych przedmiotów, mała Maria beztrosko przeszukiwała grotę na własną rękę. Nagle krzyknęła: Toros pintados! Malowane bawoły. Ściany pokryte były malowidłami dawno wymarłych bawołów. Niczego takiego nie spotkano do tej pory w Eu ropie.

Indy zatrzymał się na moment widząc, że większość studentów z zacięciem robiła notatki.

- Jednakże nauka zazwyczaj ostrożnie podchodzi do nowych odkryć i ten przypadek także nie był wyjątkiem. Żaden z ówczesnych uczonych nie wierzył, żeby człowiek ery kamienia łupanego potrafił stworzyć malowidła o takim wdzięku, jak te znalezione w Altamirze. Przez dwadzieścia lat uważano rysunki za szalbierstwo.

Spojrzał w notatki.

- A oto co uznany artysta, E. Lemus Y Olmos, napisał na temat malowideł: „Sądząc po kompozycji, grubości kreski oraz proporcjach, twórca nie był zupełnym nieukiem i chociaż nie posiadał też talentów godnych Rafaela, to jednak musiał studiować naturę”. Lemus wywnioskował, że malowidła stanowiły mierne dzieło przeciętnego studenta nowoczesnej akademii sztuk pięknych.

Indy uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

- Cóż, tak wyglądała krytyka. Szkoda, że artysty nie było na miejscu, aby mógł to usłyszeć. On albo ona zmarł jakieś dziesięć, może dwadzieścia tysięcy lat przed tym, jak Lemus zobaczył jego pracę.

- Profesorze Jones?

- Tak, Marcello?

- Z tego, co wiem, nie ma praktycznie możliwości dokładnego obliczenia wieku malowideł w grotach. Jak więc może być pan tak pewien tego, że są starożytne?

- Dobre pytanie. Po pierwsze liczba jaskiń z malowidłami, jakie zostały odkryte do tej pory, właściwie wyklucza możliwość oszustwa. Sam jedną znalazłem kilka lat temu w okolicach miasteczka Montignac. Po drugie, chociaż w rzeczywistości niemożliwa jest ocena wieku rysunków, to zostały one znalezione w grotach zawierających zabytkowe przedmioty, z całą pewnością pochodzące z epoki kamiennej. Na koniec wreszcie, niektóre z jaskiń mogły być datowane na podstawie badań geologicznych, gdyż znaleziono je uszczelnione.

Indy powoli się rozkręcał.

- Jedną z grot znalazł rolnik w Tayac, gdy kopał komórkę na ziemniaki. Nie dość, że wejście zawalone było kamieniami, to jeszcze malowidło znalezione w środku pokrywała skorupa ze stalagmitów. Tak więc wreszcie, na przełomie wieków, poglądy się zmieniły. Nawet najbardziej nieprzejednani sceptycy przyznali się do pomyłki. Malowidła skalne stanowiły z całą pewnością dzieła artystów epoki kamiennej.

Kolejny student, chłopak w okularach z paskudną blizną na twarzy podniósł rękę do góry.

- Może nam pan opowiedzieć coś więcej o jaskini odkrytej przez pana?

- Oczywiście. Jednym z bardziej interesujących aspektów jest to, iż jedną ze ścian pokryto dużą ilością abstrakcyjnych znaków, które podobne były do rysunków znalezionych w innych grotach. Oznacza to, że w sztuce paleolitycznej wykształcał się elementarny system pisma. Tak naprawdę...

- Profesorze Jones? - Ten sam student podniósł rękę.

- Tak, George?

- Jak znalazł pan jaskinię?

- Popłynąłem podziemną rzeką, która prowadziła wprost do groty - odpowiedział Indy, zirytowany tym, że mu przerwano.

- To musiało być niebezpieczne - wtrącił się ktoś.

- Nie znałem innego sposobu, aby dostać się do środka. A teraz, jeśli chodzi o system pisma - kontynuował Indy. - Symbole...

- Nie chciałbym oskarżać pana o kłamstwo, profesorze Jones, ale czytałem w pewnym magazynie, że człowiek, który odkrył tę jaskinię, został w niej zabity.

- Cóż, George, to zależy od interpretacji. Poinformowałem o jaskini tego właśnie człowieka po tym, jak znalazłem podwodne wejście. On jednak trafił do głównych komnat inną drogą, jakąś godzinę przede mną.

- Ale to panu powinno zostać przypisane odkrycie, jeśli znalazł pan ją jako pierwszy - powiedziała inna studentka.

Indy wzruszył ramionami.

- Dziękuję, Maybelle. Sądzę jednak, że to dużo ciekawsza historyjka dla czytelników, gdy badacz ginie w jaskini, którą odkrył. Kiedy się jednak o tym pomyśli, oczywisty staje się fakt, iż ktoś jeszcze musiał tam być, żeby zarejestrować odkrycie, w przeciwnym wypadku nie wiedzielibyśmy, co się przytrafiło Walcottowi.

- A co mu się stało? - spytał George.

Na prośbę wydziału archeologii na Sorbonie Indy nigdy nie mówił publicznie o szczegółach, nawet po tym, gdy uniwersytet przypisał odkrycie zaginionemu laborantowi.

- Walcott wpadł do podziemnej rzeki. Jego ciała nigdy nie znaleziono.

Dziewczyna o blond włosach podniosła rękę.

- Laura?

- Profesorze Jones, czy ma pan może w planach ponowną wyprawę do jaskiń? Bardzo bym chciała zobaczyć wszystkie te bawoły i inne malowidła na własne oczy.

Po sali rozniósł się szmer w odpowiedzi na śmiałość dziewczyny.

- Nie mam planów, by wracać tam w najbliższym czasie. Ale polecam wycieczkę, jeśli tylko jesteście zainteresowani.

- Ona nie jest, jeśli pan nie jedzie - parsknęła inna dziewczyna z ostatnich miejsc i wszyscy wybuchnęli śmiechem.

- Nie o to mi chodziło - zaprotestowała Laura, czerwieniąc się.

Indy nie zwracał na to uwagi. Starał się utrzymać dystans w stosunku do swoich studentów. Wiedział, że gdyby wykonał jeden zły ruch, jego zazdrośni koledzy rzuciliby mu się do gardła.

- No dobrze, teraz obejrzymy slajdy z reprodukcjami sztuki z epoki kamienia łupanego.

Odszedł od katedry i rozłożył ekran na ścianie.

- Czy ktoś mógłby pozasłaniać okna?

Zgasił światło i przesunął się na tył sali. Pierwszy slajd przedstawiał rysunek mastodonta z jaskini w okolicach Montespan, u podnóża Pirenejów. Po nim następowały bawoły, niedźwiedzie, nosorożce, renifery i lwy. Niektóre wyglądały na wściekłe, ze zjeżoną sierścią, jakby właśnie odpierały atak. Jeden z mastodontów rodził. Życie i śmierć.

Następnie pokazał zdjęcie zwierzęcia, które nie było już tak łatwe do zidentyfikowania.

- Czy ktoś jest w stanie powiedzieć, co tutaj widzimy?

- Nigdy nie widziałam takiego stworzenia - powiedział głos w zaciemnionym pomieszczeniu.

- Rogi jelenia, ogon wilka i twarz podobna do ludzkiej - rzekł Indy.

- Może to wilkołak z rogami - zasugerował ktoś inny.

- Najprawdopodobniej jest to szaman ubrany w skóry zwierzęce, maskę, rogi i wilczy ogon. Malowidło to znaleziono w grocie nieopodal Les Trois Freres. Umieszczono je w pomieszczeniu, jakieś trzy i pół metra nad klepiskiem jaskini, na końcu krętego korytarza. Ta komnata mogła być miejscem, gdzie szamani wchodzili w trans, aby skontaktować się ze światem duchów i prosić o pomoc w leczeniu chorych lub kontrolować świat zwierząt. Malowidło może obrazować, jak artysta widział transformację szamana w zwierzę.

- Czy oni naprawdę mogli coś takiego robić? - spytała Laura.

- Przynajmniej tak im się pewnie wydawało.

- Ale czy naprawdę mogli? - naciskał George.

Upłynęła chwila zastanowienia.

- Jako naukowiec muszę powiedzieć, że nie. Nigdy czegoś takiego nie udowodniono.

Laura ponownie podniosła rękę do góry.

- Ale może oni byli w stanie robić coś, co nam wydaje się niemożliwe, dokładnie tak, jak my teraz dokonujemy rzeczy, które oni uznaliby za nieosiągalne.

- Ciekawa myśl. Ale tego nikt nie potrafi udowodnić.

Indy zmienił slajd na zdjęcie przedstawiające napisy na ścianie. Jeden z symboli wyglądał jak hak z kolcami, inny przypominał łuk bez cięciwy, trzeci zaś okno przykryte kratą.

- To są niektóre z symboli, o których wspomniałem wcześniej. Czy ktoś ma jakieś pomysły, co mogą oznaczać?

Nikt nie odpowiadał.

- Każdy z nich służył prawdopodobnie celom magicznym. Tak właśnie zaczynał powstawać język pisany. Magiczne symbole reprezentujące żywioły: powietrze, ogień, ziemię, wodę. Duch, nieskończoność, nieśmiertelność. Słońce, księżyc, cztery wiatry. Wszystkie one grały istotne role dla starożytnych magików, czarodziei lub szamanów, których zadaniem było kontrolowanie żywiołów dla dobra całej społeczności. - Indy wyłączył projektor, a światła zapaliły się, gdy przechodził na początek sali. - Jakieś pytania, zanim przejdziemy dalej?

- Profesorze Jones, czytałam o roli szamanów w kulturach starożytnych na całym świecie, poczynając od Syberii, przez Japonię, aż po Amerykę Południową. Co ich wszystkich wiąże? Dlaczego wszyscy oni robili to samo?

Indy zastanawiał się przez chwilę.

- Cóż, Christine, sądzę, że to leży w naturze człowieka, aby dążyć w stronę nieznanego, albo przynajmniej wyznaczyć kogoś, kto by to robił za nas, kto przejąłby kontrolę. Szamani kontaktowali się z duchami, aby uzdrawiać chorych, zwiększyć szansę upolowania zwierzyny, sprawić, by spadł deszcz albo nawet upewnić się, że słońce wstanie następnego dnia. W końcu stali się kapłanami i astrologami. Śledzili ruchy gwiazd i planet, słońca i księżyca. Stworzyli kalendarze i zmagali się z pytaniem o współzależność kosmosu i człowieka.

Zadzwonił dzwonek.

- No i proszę, to też rodzaj magii. Ledwie zacząłem opowiadać, a już upłynęła godzina.

Kiedy studenci wychodzili z sali, Indy otworzył telegram.

- Bardzo miło było słuchać pańskiego wykładu, profesorze Jones - powiedziała Laura. - Szkoda, że pozostałe moje zajęcia nie są tak interesujące.

- Ona ma na myśli wszystkich innych profesorów - dodał jeden ze studentów.

- Przestań - powiedziała Laura i szybko wyszła z sali.

Indy potrząsnął głową ze zdziwieniem, ale uśmiech szybko zniknął mu z twarzy, gdy przeczytał telegram: INDY - COŚ MI PRZESZKODZIŁO STOP NIE MOGĘ SPOTKAĆ SIĘ Z TOBĄ W BLUFF STOP PRZEPRASZAM STOP MARA.

Indy zmiął kartkę.

- Stokrotne dzięki, słonko. Chyba ominie nas wspólne przesilenie.

4.

Siedziby skalne

Four Corners - miesiąc później

Wczesny ranek był rześki, a niebo bezchmurne i błyszczące. W taki dzień Mara uwielbiała szwendać się po lasach i dolinach, wzdłuż brzegów jezior i po górskich szlakach. Dzisiaj miała zejść do jednego z najbardziej ekscytujących kanionów południowo-wschodniej Ameryki, a może nawet najcudowniejszego na świecie. Było to miejsce związane ze starożytną historią ludzkiego osadnictwa, miejsce o wstrząsającej, dramatycznej architekturze, uwieczniającej pamięć tajemniczych mieszkańców.

Ze swojego stanowiska na szczycie wzniesienia miała doskonały widok. Kanion był szeroki prawie na około kilometr w linii prostej, a widoczność sięgała kilku kilometrów w górę i w dół doliny, gdzie rósł las jałowców, jodeł Douglasa, drzew ponderosa i sosen amerykańskich. Tym, co ją jednak najbardziej interesowało, była odległa ściana wąwozu. Starożytne siedliska wyrastały tam ze ściany klifów jak stalaktyty w jaskini. Na początku miała trudności z dojrzeniem chociażby jednego z nich. Później jednak jej wzrok zatrzymał się na czymś, co wyglądało jak skupisko budynków, wiszących w powietrzu.

Mara sięgnęła do torby i wyjęła lunetę. Rozłożyła tubę do pełnej długości i skierowała ją na ruiny. Kamienne budynki zdawały się wyrastać ze ściany. Wznosiły się na dwa lub trzy piętra do góry, a ich prostokątne okna patrzyły na pełną zieleni dolinę. Budowle ściśle do siebie przylegały. Skupiono je pod nawisem skalnym, który wyglądał jak otwarta paszcza, gotowa pożreć spokojne osiedle. Nawet przez szkła lunety miejsce to wyglądało na odległe i tajemnicze, jakby zatrzymane w czasie. I puste. Mieszkańcy wyginęli wieki temu, na długo przed przybyciem hiszpańskich odkrywców. Ale Hiszpanie nie znaleźli Mesa Verde. A nawet jeśli znaleźli, to nic po sobie nie pozostawili.

Ojciec Mary był jeszcze młodym człowiekiem w roku 1887, kiedy dwóch ranczerów dostrzegło zabudowania na ścianach klifu podczas poszukiwania zbłąkanego bydła. Później pomógł jednemu z braci zbadać ruiny w Mesa Verde i innych kanionach. Ale ona nie chciała teraz myśleć o swoim ojcu. Nienawidziła tego, iż wciąż pozostawała uzależniona od niego finansowo, szczególnie, że nie był już bogaty. To jedyna rzecz, w jakiej jej pomógł i nigdy nie pozwalał, by o tym zapomniała. We wszystkich innych sprawach nie mogła na nim polegać. Jakby dla przypomnienia pomyślała o tym, jak zawiódł jako ojciec, odmawiając towarzyszenia w to miejsce i twierdząc, że nie chce mieć już nic wspólnego z Mesa Verde.

Mara obniżyła lunetę i skierowała ją w stronę innego siedliska skalnego. Znów żadnego znaku życia. Dostrzegła trzecią siedzibę w zasięgu wzroku i dokładnie się jej przyjrzała w poszukiwaniu jakichś śladów obozowiska. Nie wiedziała, dlaczego Indy opuścił Bluff bez niej, ale bardzo chciała go znaleźć. Czekała z utęsknieniem, by go zobaczyć, już od dłuższego czasu i nie mogła uwierzyć, że przebywał właśnie gdzieś w okolicy.

Spojrzała dalej w głąb kanionu. To na pewno jedna z tych osad.

- Sam, nie widzę nikogo tam na dole. - Odwróciła się do Indianina z plemienia Ute, który był jej przewodnikiem aż od Cortez.

Pogłaskał jednego z koni, przystawił mu karmę do pyska, po czym podszedł do krawędzi urwiska. Sam miał mocno spaloną, brązową skórę, umięśnioną klatkę piersiową, wysmukłe biodra i odrobinę wystający brzuch. Jego czarne włosy pokrywały pasemka siwizny, co zdaniem Mary było wynikiem zarówno długiego przebywania na słońcu, jak i faktu, iż miał już pięćdziesiąt lat. Pobieżnie przyjrzał się odległej ścianie klifu bez pomocy lunety i wskazał palcem.

Spojrzała w tym kierunku.

- Niczego nie widzę. - Przymrużyła oczy i podniosła teleskop. Ledwo zauważalne w cieniu urwiska, daleko w głąb kanionu, znajdowało się jeszcze jedno siedlisko, którego wcześniej nie dostrzegała. Wyglądało na tak samo puste, jak poprzednie. Ale wtedy właśnie przed oczami mignęła jej wąska smuga dymu, wypływająca z jedne go z budynków. Obniżyła lunetę. - Masz niesamowicie dobry wzrok, Sam. Tylko tyle ci powiem.

- To Świerkowy Dom. Duże pueblo.

- Ile czasu zajmie nam, żeby się tam dostać?

- Dojedziemy w południe.

Marze w pełni to odpowiadało. Im szybciej, tym lepiej. Zrobiła się nerwowa od wczorajszego wieczoru, kiedy dotarli w okolice kanionów. Miała wrażenie, że ktoś ich śledzi. Tej nocy w obozie zauważyła, iż Sam rozgląda się naokoło i wciąż trzyma przy sobie strzelbę. Spytała, czy coś się stało, ale on tylko pokręcił głową i powiedział, że to prawdopodobnie kojot. Było mnóstwo kojotów w tych górach, dodał, jakby chciał przekonać i siebie, i ją.

Jeszcze jako dziecko, podczas pierwszej wycieczki w te okolice z ojcem, ku swemu zdziwieniu zwróciła uwagę, iż miejsce to jest zalesione i pełne zieleni. Większość terenów wokół Four Corners była sucha i pusta, zupełnie jak w Dolinie Bogów lub Dolinie Pomników. Podczas gdy same siedliska na klifie w Mesa Verde były jałowe i skaliste, ponad nimi i poniżej rozpościerała się zielona ziemia, pełna drzew.

Bardzo się cieszyła, że Sam zgodził się poprowadzić ją przez kanion. Wiedziała, że jego krewni przygotowywali się do podróży do rodzinnego pueblo na uroczystości i on sam chciał wrócić najszybciej, jak to było możliwe. Nie znała jednak dobrze najlepszej drogi do ruin, no i dochodziło do tego niepokojące podejrzenie, że ktoś podąża ich śladem. Przejechali jeszcze około półtora kilometra wzdłuż płaskowyżu, kiedy Sam podniósł rękę.

- Musimy iść piechotą od tej chwili. Poprowadzę twojego konia. Mój zaczeka tu na mnie.

- Kiedy już podejdziemy blisko, możesz jechać z powrotem do domu, jeśli tylko chcesz - odpowiedziała mu.

Gdy schodzili szlakiem, podniecenie Mary na myśl o spotkaniu z Indym rosło. Kiedy napisał w jednym z listów, iż przyjeżdża na południowy zachód na wakacje, postanowiła, że musi się z nim spotkać. Chciała mu pomóc w pracy i miała nadzieję, że on zrewanżuje jej się tym samym. Nadchodziło przesilenie dnia z nocą i przy sprzyjających okolicznościach wszystko mogło się wydarzyć tego dnia. Przynajmniej tak słyszała.

Gałązka trzasnęła gdzieś za nią, odwróciła się i przeszukała wzrokiem las.

- Co to było?

- Niczego nie słyszałem.

Posuwali się dalej. Mógł po prostu przeniknąć jeleń lub inne nieszkodliwe zwierzę. A może niedźwiedź. Skóra na jej plecach pokryła się gęsią skórką na tę myśl. Czy śledzą mnie niedźwiedzie? Usłyszała chłoszczący dźwięk, jakby odgięta gałązka wracała na swoje miejsce.

- Sam, musiałeś to słyszeć.

Nie odpowiedział. Czy coś z nim nie tak? Indianie powinni zdawać sobie zawsze sprawę z tego, co się dzieje naokoło.

Wtedy przypomniała sobie, co opowiadał jej ojciec dawno temu. Indianie nie różnili się od innych ludzi. Niektórzy byli zręcznymi myśliwymi i tropicielami śladów; reszta zaś nie wykraczała poza przeciętność. Może Sam miał znakomity wzrok, ale kiepski słuch.

- Zaczekaj tu na mnie - powiedział Sam. - Rozejrzę się.

Pogłaskała konia po boku, gdy Sam znikał w dole ścieżki. Teraz wszystko ucichło. Żadnego dźwięku ptaków, żadnego szumu wiatru w gałęziach, ani nawet brzęczenia owadów. Doskonała cisza. Rósł jej niepokój.

Ostry krzyk zza kurtyny zieleni rozdarł ciszę.

- Sam? - Głos brzmiał pusto i słabo. Działo się coś złego, bardzo złego.

Hałasy. Trzaskające gałęzie. Odgłosy parskania. Wycofała się i miała już uciekać, gdy zauważyła konia. Wałach Sama. Przez chwilę poczuła przypływ ulgi. Jak on się tutaj dostał i gdzie był...

- Sam, czy to ty?

Dostrzegła sylwetkę mężczyzny, chwiejącą się tuż przy koniu.

- Sam, coś nie w porządku?

I wtedy właśnie zauważyła plamę krwi na jego piersiach. Machnął ręką w jej kierunku, nie żeby przyszła mu z pomocą, ale aby uciekała. Zrobiła kilka kroków w jego stronę. Pokręcił głową.

- Uciekaj, uciekaj - wysapał.

Skoczyła na swojego konia, poganiając go w dół ścieżki. Ścisnęła go za szyję i dźgnęła boki. Pośpiesz się. Ruszaj. Szybko.

Teraz las sprzymierzył się z jej niewidzialnym wrogiem. Drzewa otaczały ją, gałęzie smagały, a szlak był jak piekielna ścieżka pomiędzy rzędami chłoszczących żołnierzy. Dłonie, ramiona i policzki oraz czoło szybko pokryły zadrapania i krew, kiedy tak pędziła dalej, aby do przodu. Nie miała pojęcia, czy jest ścigana, czy zgubiła już napastników, czy też czaili się nadal tuż za nią. Przylgnęła tylko do konia i ścisnęła jego boki kolanami, popędzając go dalej wzdłuż szlaku.

Wreszcie straszliwy atak wściekłej zieleni ustał. Szlak wznosił się i zwężał. Las przerzedził się, ale ścieżka robiła się tak wąska, że kopyta konia uderzały o centymetry od krawędzi. Chciała zsiąść i iść na piechotę, ale brakowało na to czasu. Gnała dalej w stronę grani i przykrytej nawisem jaskini, do Indy'ego i bezpiecznego schronienia.

Jedna z przednich nóg konia wygięła się nagle, gdy kopyto ześlizgnęło się z krawędzi. Zwierzę parsknęło, stanęło na tylnych nogach i zrzuciło Marę z grzbietu. Była przekonana, że sturla się z urwiska. Wylądowała ciężko na plecach i przetoczyła się na brzuch. Jej nogi zwisały nad przepaścią, serce waliło jak oszalałe, a pot rosił czoło. Podczołgała się do przodu, centymetr po centymetrze, aż wreszcie dotknęła ziemi jednym kolanem, potem drugim.

Niewiele brakowało. Podciągnęła nogi pod siebie, stanęła i skrzywiła się, czując ostry ból w stłuczonych żebrach. Powiedziała sobie, że trzeba iść dalej. Musiała dostać się do osady.

Głosy. To już na pewno gdzieś blisko. Podniosła głowę i spojrzała z ukosa. Trzech ludzi biegło w jej kierunku od strony ruin. Przystanęli kilka stóp przed nią i gapili się.

- Gdzie jest Indy? - spytała.

Żaden z nich nic nie odpowiedział. Coś się tutaj nie zgadzało. Wyglądali raczej jak twarde chłopaki z rancza, a nie pomocnicy archeologa. Rozstąpili się, gdy jakiś mężczyzna dał krok do przodu.

- Cześć, Mara. Witaj w Mesa Verde.

- Kim jesteś?

Jego kapelusz z szerokim rondem sprawiał, iż nie mogła dojrzeć rysów twarzy. Był tęgim mężczyzną i nosił czyste ubranie koloru khaki. Miał starannie przystrzyżoną bródkę i chustę zawiązaną na szyi. Natychmiast zorientowała się po sposobie, w jaki stał i nosił się, że to on tutaj rozkazywał.

- Nie poznajesz mnie? Czyżby to wydarzyło się już tak dawno temu?

Mówił z angielskim akcentem i miał w sobie coś, co sprawiało, że mgliście przywodził kogoś na myśl. Kiedyś go chyba znała, ale teraz był kimś zupełnie obcym, jakby obraz tego człowieka w jej pamięci zatarł się i stał nieostry. Coś się nie zgadzało. Nie powinien w każdym razie tutaj przebywać.

- Nie wiem, kim jesteś. Gdzie jest Indy?

- Ktoś cię źle poinformował, Maro. Jonesa tu nie ma.

- Czego chcesz ode mnie?

- A jak sądzisz?

- Nie mam pojęcia.

Zaśmiał się.

- Dobrze, powiem ci. Chcę laski z kości słoniowej. Gdzie ona jest?

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Oczywiście, że wiesz. Nie pamiętasz już, jak o niej rozmawialiśmy, kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy? Im szybciej powiesz mi, gdzie ona jest, tym wcześniej będziesz mogła wrócić do domu.

- Roland Walcott? - Nie mogła w to uwierzyć. - Co ty tu robisz? Jesteś martwy.

- Czy wyglądam na martwego, kochanie? - zaśmiał się. - Pokaż mi laskę, a powiem ci wszystko, co mi się przytrafiło.

- Nie wiem, gdzie ona jest.

- Nie wierzę. Schowałaś ją gdzieś tutaj, prawda?

- Odwiedzałam to miejsce, żeby kopiować rysunki. - Musiał ją obserwować, pomyślała. Inaczej przecież nie pojawiłby się tu, gdy była już tak blisko.

- Ależ oczywiście, że to właśnie robiłaś.

- Wypuść mnie, to dam ci kilka naczyń, które zebrałam. Są w doskonałym stanie. Możesz za nie dostać...

- Nie obrażaj mnie. Nie chcę twoich cholernych garnków. Chcę laskę. Jest warta kupę pieniędzy. Zaprowadzisz mnie do niej, a ja ją sprzedam. Podzielimy się zyskiem.

Mara zaśmiała się.

- Chyba sądzisz, że jestem głupia. Nawet gdybym wiedziała, o czym mówisz, nigdy nie dobiłabym z tobą targu. Nigdy.

Walcott westchnął.

- Ja mogę poczekać. Mam dla ciebie znakomite miejsce, abyś mogła to sobie przemyśleć. Może wróci ci pamięć. Niestety, nie będziesz miała widoku na kanion. W ogóle żadnego widoku.

- Nie możesz mnie tu trzymać!

- Mogę zrobić, cokolwiek mi się spodoba. - Walcott spojrzał za nią, odwróciła się i zobaczyła dwóch mężczyzn, zbliżających się od strony kanionu. Wyglądali, jakby należeli do reszty bandy. - No i co się stało? Gdzie jest ten cholerny Indianin?

- Całkiem martwy, musiałem go przekłuć - powiedział ten z gęstymi brwiami i głęboko osadzonymi oczami, małymi jak paciorki. - Robił się za bardzo wścibski.

- Mówiłem ci, Jimbo, że nie chcę żadnej niepotrzebnej przemocy.

- To było konieczne.

Walcott machnął ręką jakby chciał go odprawić.

- Zabierz ją. I bądź dla niej miły.

Mężczyzna zaśmiał się i Mara ujrzała usta pełne zepsutych, żółtych zębów.

- Będę naprawdę miły, szefie. Bardzo delikatny. Możesz na mnie polegać.

Daleko, poniżej puebla, wałach trącił twarz mężczyzny. Sam zaciekle próbował przezwyciężyć osłabienie wywołane utratą krwi. Spróbował wstać, ale ból był zbyt wielki. Koń ukląkł na kolanach, sztuczka, której nauczył go Sam. Indianin podczołgał się i wdrapał na jego grzbiet, aż ułożył się w poprzek. Wyjął linę z torby przy siodle i przywiązał się do rumaka. Klepnął po boku i wałach wstał na nogi, po czym pocwałował w górę szlaku.

Sam czuł, jak krew ścieka po siodle i po boku konia. Wzrok miał zmącony. Nie wiedział, czy mu się uda, ale koń na pewno zabierze go do domu.

5.

Piaszczysta Wyspa

Oczarowanie. To właśnie czuł Indy, gdy patrzył na ścianę urwiska, zbudowane z piaskowca świadectwo przeszłości. Starożytne rysunki na Piaszczystej Wyspie, u brzegu rzeki San Juan, znajdowały się w sercu terytoriów Indian Anasazi. Wielki Wąwóz leżał na zachodzie, zaś Mesa Verde na wschodzie. Na południowy zachód stąd był Kanion Tsegi, a na południowy wschód Kanion Chaco.

Piaszczysta Wyspa stanowiła naturalną formację, od której mógł rozpocząć swoje badania nad sztuką skalną. Przyjechał tu nie później niż godzinę po tym, jak dotarł do Bluff, leżącego około trzech kilometrów od tego miejsca. Nie dość, że dostęp na Piaszczystą Wyspę nie przedstawiał większych trudności, to jeszcze stanowiła ona największe zbiorowisko sztuki skalnej na południowym zachodzie dosłownie z setkami rysunków zwierząt, ptaków, masek, jak również wzorów geometrycznych i abstrakcyjnych symboli, w znacznej części datowanych na ponad tysiąc lat wstecz. Podejrzewał, że sztuka skalna Anasazich była kluczem do duchowych i magicznych aspektów starożytnej kultury Indian, podobnie jak malowidła w jaskiniach południowo-zachodniej Francji mogły stanowić klucz do szamanistycznych wierzeń człowieka ery lodowcowej.

Indy przyglądał się właśnie spirali wykutej w skale. Wzór mógł symbolizować słońce, ale teoria ta nie za bardzo go przekonywała. Tok myśli zakłócił odgłos mamrotania, dobiegający z odległości kilku kroków.

- Co powiedziałeś, Jack?

- Zastanawiałem się nad tymi Anasazi. Już nigdzie się o nich nie słyszy. Przynajmniej ja nie słyszałem. Co się w ogóle z nimi stało?

Indy odwrócił się do wysokiego, chudego rudzielca, który otwierał właśnie manierkę. Jack Shannon był starym przyjacielem z Chicago; teraz mieszkał w San Francisco. Nie widzieli się już od przeszło dwóch lat i kiedy Indy powiedział mu, że spędza wakacje w Four Corners, Shannon zdecydował się go odwiedzić. Spotkali się wczoraj w Cortez i wyruszyli do Bluff tego ranka, zaraz po tym, jak Indy kupił forda, rocznik 1924. Zauważył go, wystawionego na sprzedaż na głównej ulicy, i zapłacił pięćdziesiąt siedem dolarów i pięćdziesiąt centów. Dobry interes, chociaż Shannon tak nie uważał.

- Anasazi zniknęli około trzynastego wieku.

- Po prostu zniknęli?

- Nie wszyscy naraz. Osiągnęli wysoki stopień rozwoju tu, na pustyni, a później wszystko zaczęło chylić się ku upadkowi. Może to była wielka susza albo inwazja plemion koczowniczych. Tak czy inaczej, odeszli. Z kulturami jest trochę jak z ludźmi. Z biegiem czasu starzeją się i umierają. Niektóre żyją dłużej, inne krócej.

- Ale dokąd oni odeszli?

Indy wzruszył ramionami.

- Prawdopodobnie przenieśli się na południe i stali się plemionami, znanymi jako Hopi i Pueblosi.

- Osobiście uważam, że Anasazi czuli się odrobinę zmęczeni - zauważył Shannon. - Może to właśnie ich wykończyło. Wiesz, jak Rzymianie.

Indy spojrzał na niego, jakby przyjaciel postradał zmysły.

- Co ty wygadujesz?

Shannon pociągnął długi łyk i zaproponował manierkę Indy'emu, który potrząsnął głową. Shannon był z zawodu muzykiem jazzowym, a jego wiedza archeologiczna przedstawiała wiele do życzenia, ale zawsze miał pogląd na wszystko. Teraz wskazał palcem na rysunek na ścianie, garbatą postać z ogromnym fallusem, grającą na flecie.

- Gdybym zagrał na moim kornecie na scenie w taki właśnie sposób jak ten koleś, jestem przekonany, że to byłby koniec mojej kariery.

- To jest Kokopelli, wędrowny, garbaty grajek, uwodzący młode panny na wydaniu w każdym mieście, jakie odwiedził. Jest symbolem płodności. Garb to może tak naprawdę torba, którą nosił na plecach.

Shannon zastanowił się nad tym, co usłyszał.

- Mogę sobie wyobrazić, jak grał. Ochrypła, gwałtowna muzyka, pełna prawdziwych pisków, sugestywnych, powtarzających się motywów, wiesz. Taki rodzaj muzyki, który doprowadza do stanu podniecenia, hipnotyzuje.

Indy zaśmiał się.

- Wiesz, że może być w tym sporo racji.

- Zagrałby na twojej duszy - kontynuował Shannon. - Zrobiłbyś wszystko dla tego faceta, żeby tylko dłużej słyszeć dźwięki magicznego fletu.

- Jeśli tylko ktoś się spyta, to jesteś moim starożytnym specjalistą do spraw muzyki - powiedział Indy, klepiąc przyjaciela po plecach.

- Hej, kogo nazywasz starożytnym? Sam dochodzisz do trzydziestki.

- Nie o to mi chodziło. Chodźmy. Rzucimy jeszcze okiem tam dalej, zanim ruszymy z powrotem.

- Ty możesz iść, ja zaczekam na dole, przy samochodzie.

Indy wiedział, że usposobienie Shannona nie pozwalało mu gapić się w ściany skalne przez cały dzień, ale i tak był zdziwiony jego brakiem ciekawości. Przebywali tu zaledwie od pół godziny.

- Co jest, zmęczyłeś się już?

- Wystarczająco się napatrzyłem. Tylko tyle. Poza tym myślałem, że zobaczę tutaj kolorowe malowidła, a nie tylko jakieś rysy na ścianie.

- Te rysy, jak je nazywasz, to petroglify. Malowidła ujrzysz w innych miejscach, a znane są pod nazwą piktogramów. To wszystko sztuka skalna.

Shannon wzruszył ramionami.

- Gdybyś mnie spytał, powiedziałbym, że większość tego to dzieło jakichś dzieciaków, które nie miały nic innego do roboty.

Shannon poddawał próbie cierpliwość Indy'ego, ale ten trzymał nerwy na wodzy.

- Może rzeczywiście tak to wygląda na pierwszy rzut oka. Ale im bardziej się w to zagłębiasz, tym bardziej zdajesz sobie sprawę, że jest w tym jakiś wzór, jakiś sens. Anasazi traktowali swoją sztukę skalną bardzo poważnie. To nie było jak bazgranie po ścianie w publicznej toalecie.

Shannon rzucił jeszcze raz okiem na Kokopelliego.

- No cóż, nic mi o tym nie wiadomo. - I nie odezwał się już aż do czasu, gdy jedną nogą poślizgnął się i stoczył około dwóch, trzech metrów w dół.

- Dobrze się czujesz?

Shannon otrzepał ręce.

- Taak. Wszystko w porządku. Do zobaczenia na dole.

- Zejdę do ciebie za kilka minut! - krzyknął za nim Indy, gdy Jack już schodził po urwisku w kierunku dorzecza.

Cokolwiek Shannon robił ze swoim życiem, zawsze pozostawał dla Indy'ego tym samym człowiekiem. Sardoniczne ostrze osobowości przyjaciela wydawało się pasować do życia jazzmena, ale też pomimo wszystko można było na nim polegać. Kilka lat temu Shannon przystał do kościoła przebudzenia duchowego, który głosił dosłowną interpretację Biblii. Kiedy przeniósł się do San Francisco, znalazł inny, podobny kościół. Może Shannon tylko wydawał się Indy'emu tym samym człowiekiem, bo Indy wiedział, że nie warto prawić mu kazań, ale bez wątpienia jego Biblia leżała gdzieś w pobliżu, ukryta poza zasięgiem wzroku.

Indy przesuwał się wzdłuż występu skalnego i badał jeden petroglif po drugim. Tym, co go fascynowało, był fakt, iż słabe, prawie niewyraźne obrazki sąsiadowały z ostrzej zarysowanymi, co wskazywało na wyraźne różnice w wieku dzieł. Oznaczało to, że może jakieś sześćset lat temu ktoś tutaj stanął i wykuł w skale owcę tuż obok ptaka, narysowanego kilkanaście wieków wcześniej.

Z łatwością mógł spędzić w tym miejscu resztę dnia, oceniając rysunki. Ale miał przed sobą jeszcze wiele innych stanowisk, które chciał odwiedzić. Niewątpliwą zaletą studiowania sztuki skalnej był brak przywiązania do jednego miejsca, jak w przypadku wykopalisk. Pojedzie do wszystkich większych ruin Anasazi: Mesa Verde, Kanionu Chaco, Wielkiego Wąwozu, Hovenweep i innych. Sztuka skalna nie skupiała się w jednym, konkretnym miejscu, ale znajdowała się w nich wszystkich.

To lato powinno mu się udać, nawet bez Mary. Zastanawiał się, czy nie napisać do niej i nie zaproponować, by przyjechała w późniejszym czasie, ale przecież wiedziała, że tu będzie. Gdyby chciała go zobaczyć, trafiłaby w to miejsce.

Shannon podszedł do forda i kopnął w tylną oponę. Powiedział Indy'emu, że przepłacił dziesięć dolców za samochód, i wiedział, że przyjaciel w duchu przyznawał mu rację. Jack cieszył się, że znów widzi Indy'ego, i że mogą powspominać stare dobre czasy, ale nie wiedział, jak długo uda mu się wysiedzieć tutaj na pustyni. Pewnie, miasto było oryginalne i malownicze ze swoimi urwiskami i rzeką, dużymi topolami amerykańskimi i domami o fasadach z piaskowca. Ale liczył na coś większego niż dwustuosobowa osada. Chociaż tak naprawdę nie chodziło o Bluff. Tęsknił za Katriną, swoją żoną, oraz ich czternastomiesięcznym synkiem i wzdychał już do San Francisco i swojego mieszkania na North Beach. Może błędem była obietnica, że zostanie przez dwa tygodnie. Obawiał się, że zanudzi się na śmierć.

Usiadł na zderzaku i ponownie otworzył manierkę. Poprzedniego wieczoru poszli z Indym do baru w Cortez i wypił trochę za dużo whisky. Miał teraz suche gardło i wciąż męczyło go pragnienie. Ale przecież Jezus spędził czterdzieści dni i czterdzieści nocy na pustyni. Muzykowi wydawało się, że może wytrzymać trochę mniej niż połowę tego czasu. Może przydarzy mu się jakieś objawienie. Taak, właśnie tak powinien na to patrzeć. Musiał pokrzepić swoją duszę, zrobić z tego wyzwanie dla siebie. To nie zdarzyło się przypadkiem, że Indy go tutaj zaprosił. Wyjazd stanowi odpowiedź na modlitwy. Jack potrzebował wyzwania.

Nie chodziło o to, że San Francisco go męczyło. Cztery noce w tygodniu spędzał w klubie i był zadowolony z pracy. Ale wiedział też, że się wypalał. Grał cały czas tę samą muzykę i za każdym razem wydawało mu się, że wprowadzał coraz mniej innowacji. Obawiał się, iż jego brzmienie powoli robi się jałowe, i że niedługo przejmie wszystkie wady popularnych muzyków jazzowych, których zawsze nie cierpiał za ich brak oryginalności. Dochodziło do tego, że jedyne granie, jakie sprawiało mu przyjemność, odbywało się w niedzielne wieczory, kiedy na kilka godzin zbierała się grupa ewangeliczna. Ale chociaż muzyka ewangeliczna pobudzała go, nikt mu za nią nie płacił.

No i do tego dochodziła jeszcze matka. Przeniosła się do nich sześć miesięcy temu, po sprzedaniu rodzinnego domu w Chicago. Kochał ją, ale czasami doprowadzała go do szału, kiedy opowiadała o tym, jak cudownie wszystko się przedstawiało za starych czasów i gdy wspominała braci, jakby oni jeszcze żyli. Przynajmniej dobrze układało się jej współżycie z Katriną, a poza tym mama była dobra dla dziecka, co też ułatwiało życie żonie.

Miał nadzieję, że pustynia tchnie nowe życie w jego muzykę. Zaczął już nawet pracować nad melodią, która wpadła mu do głowy, gdy zobaczył Kokopelliego, dmuchającego w swój flet. Może kiedyś wyjmie kornet i weźmie się za nią. Nazwałby to „kokopelli”.

Otworzył bagażnik i zauważył zwinięty w rogu bicz Indy'ego oraz jego kapelusz filcowy tuż obok. Zawsze, gdy Indy kręcił się w pobliżu, wprowadzał coś nowego w jego życie, i chociaż niektórych wydarzeń nie uważał za świetną zabawę, to nie żałował żadnego z tych nowych doświadczeń. W końcu jak wielu ludzi mogło pochwalić się tym, że stali na górze Ararat i widzieli Arkę Noego? Oczywiście nikt by mu nie uwierzył, ale to nie miało znaczenia. To jego doświadczenie, a on wiedział, co zobaczył i gdzie był.

Włożył kapelusz Indy'ego na głowę; okazał się o numer za duży. Podniósł bicz, odszedł na kilka kroków od samochodu i spróbował nim machnąć.

- Auu! - Bicz uderzył go w szyję. Jak on się posługuje tym czymś z taką łatwością? - pomyślał.

Nowiutki packard z grubą warstwą kurzu na błyszczącym, czarnym lakierze zwolnił, jadąc w stronę dorzecza, i zatrzymał się niecałe pięćdziesiąt metrów od forda.

- To on, bawi się swoim biczem - powiedział Walcott.

- Jesteś pewien? - spytał jeden z trzech pozostałych mężczyzn w samochodzie.

- Jimbo, znam tylko jednego archeologa, który wszędzie nosi ze sobą bicz. A teraz idź i złap go.

Jimbo zmarszczył brwi, a jego ciemne oczy jakby bardziej zapadły się w czaszkę.

- Chyba nigdy go nie używa. Nie wygląda na to, żeby umiał się nim posługiwać.

- Nie pozwól, żeby cię wykiwał - odpowiedział Anglik.

- Zabierzesz nas samochodem?

Walcott pogłaskał się po bródce.

- Nie, weź jego samochód. Wiesz, co z nim zrobić. Dołączę do was później.

Jimbo rzucił groźne spojrzenie.

- Nie wracasz od razu?

- Nie martw się o mnie. Wykonuj swoją pracę, a zostaniesz wynagrodzony, gdy to się skończy.

- Tam nie jest bezpiecznie - odparł Jimbo. - Odprawiliśmy już dwoje ludzi, a wiesz chyba, że jest tutaj specjalna ochrona parku, która wszędzie się kręci. Jeśli któryś się pokaże...

- Nie martw się. Dziś wieczorem się wynosimy. A teraz idź już.

Jimbo wyszedł z packarda z dwoma swoimi towarzyszami. Zasygnalizował im, by rozeszli się na boki. Zbliżyli się do forda.

Hej, jest coraz lepiej, pomyślał Shannon, trzaskając biczem. Należało tylko trochę poćwiczyć, nic więcej. Wszystko zależało od odpowiedniego wygimnastykowania nadgarstka.

- Stój tam, gdzie jesteś.

Shannon odwrócił się i zobaczył trzech mężczyzn z wycelowanymi w niego rewolwerami. Ze swoimi kapeluszami i chustami wyglądali jak kowboje z seriali. Nie mógł powstrzymać śmiechu.

- Martwicie się, że mógłbym was uderzyć, czy co?

Ten z gęstymi brwiami odbezpieczył broń.

- Rzuć bicz, Jones. Natychmiast!

Z tego, co wiedział Shannon, Indy nie miał żadnych wrogów ani przyjaciół w okolicy. Ale Shannon nigdy nie kłócił się z pistoletem. Podniósł ręce do góry.

- Taak, dobrze, już się robi. Tylko się nie denerwujcie.

- Właź do samochodu. - Ten, który wydawał się przywódcą, pchnął go w stronę forda, zrzucając z głowy kapelusz. Jeden z dwóch pozostałych wyrwał mu z ręki bicz.

- Tak przy okazji, to wiedzcie panowie, że nie jestem Jones.

- Taak, to gdzie on jest?

Shannon nie szukał problemów, ale nie był też kapusiem.

- Nie ma go tu.

- Nie jesteśmy głupcami, Jones. Właź do samochodu.

Shannon przyjrzał się urwisku; nie zauważył Indy'ego w zasięgu wzroku. I wtedy zdał sobie sprawę, że to musi być dowcip. Indy go w to wszystko wrobił, a teraz krył się gdzieś na górze i naśmiewał z niego.

- Indy - krzyknął. - Bardzo śmieszne. Złaź tu zaraz!

Mężczyźni przystanęli na chwilę, spojrzeli na urwisko. Ale jeśli Indy tam był, to nie pokazywał się.

- Wsadźcie go do środka - powiedział jeden z nich. Tylne drzwi forda otworzyły się i wepchnięto Shannona do samochodu.

- To już nie jest śmieszne. Idźcie i powiedzcie... - Shannon nie dokończył. Wciśnięto mu szmatę w usta, związano ręce i zepchnięto na podłogę.

Indy stał wciśnięty w szczelinę między dwiema płytami piaskowca. Studiował obrazek Hiszpana na koniu z czasów podbojów kolonialnych, gdy nagle dostrzegł symbol na ścianie, jakieś trzy metry nad nim. Wspiął się do góry i zauważył wyrytą w skale strzałę, skierowaną w stronę jałowca, wyrastającego nieopodal. Odgiął gałąź i znalazł kolejną szczelinę.

Miał nadzieję, że nie marnuje czasu, ale gdy wcisnął się w głąb wyżłobienia, zobaczył coś, co wyglądało jak następny Kokopelli. Zastanowił się, dlaczego ktoś miałby pchać się tutaj, żeby wyryć mityczną postać. Nie brakowało innych powierzchni do pracy. Wtedy zdał sobie sprawę, iż popełnił błąd. To nie był Kokopelli, przynajmniej nie tradycyjna wersja tej postaci. Ta również niosła torbę na plecach, ale brakowało fletu i fallusa. Zamiast tego wskazywała głębiej w szczelinę.

Dobiegło go słabe wołanie. Shannon prawdopodobnie zastanawiał się, co mu się stało, ale mógł poczekać jeszcze minutkę. I tak by go nie usłyszał. Indy wsunął się najgłębiej jak tylko mógł w szczelinę i wyciągnął rękę, aż dotknął punktu, w którym stykały się dwie ściany skalne. Macał palcami w górę i w dół, wzdłuż spojenia skał. Miał dziwne uczucie, jakby domagały się go, wciągały do wewnątrz. Zmieniał się w kamień, łączył ze światem minerałów.

Wreszcie wycofał rękę i przesunął się do tyłu, odrzucając z myśli dziwne uczucie. Co spodziewał się tu znaleźć, tak w ogóle? To była zwykła szczelina, ciemna uliczka. Nic więcej.

Wydawało mu się, że usłyszał, jak Shannon zapala silnik w fordzie. Dobra, dobra. Jak już tak krzyczysz, to wracam, pomyślał. Wyszedł ze szczeliny i przeszedł obok krzaka. Właśnie zaczął schodzić po urwisku, gdy zobaczył, że ford odjeżdża.

- Hej! - Indy przeskoczył około trzech metrów w dół. Ręce uderzyły w ścianę, więc złapał się jej, nogami stąpał już po krawędzi. Ford jechał dalej. - Hej, co do... - Zaczął machać i krzyczeć, ale bez żadnego skutku.

Indy nadal schodził w dół klifu, podczas gdy ford znikał, wzniecając tumany kurzu, które utrzymywały się jeszcze w powietrzu przez kilkanaście minut. Ciekawe, czy Shannon zmartwił się, że Indy nie odpowiadał na jego wołanie? Może zamierzał udać się po pomoc? Nie. Shannon nie zwykł robić takich rzeczy. Gdyby się przestraszył, poszedłby go szukać. Prawdopodobnie robił sobie po prostu przejażdżkę nowym samochodem i będzie zaraz z powrotem.

Gdy Indy dotarł do miejsca, gdzie wcześniej stał samochód, schylił się i podniósł swój bicz oraz kapelusz. Dlaczego Jack to zrobił? Wtedy zaświtało mu w głowie, Shannon nie martwił się o niego. Był raczej wściekły, że Indy zabiera mu czas, a może chodziło o to, że powiedział coś niewłaściwego. Ale co? Nie rozmawiali o religii ani o niczym, co według Indy'ego mogło wywołać gniew przyjaciela.

Teraz Indy zaczynał się wściekać, gdy tak szedł wzdłuż drogi w górę, oddalając się od dorzecza. Kiedy był już ponad klifem, spojrzał w dół, na drogę w stronę Bluff i na wschód, w kierunku Mexican Hat i Doliny Bogów. Ani jednego samochodu w zasięgu wzroku. Szedł dalej.

Słowo „gniew” niezbyt dobrze określało odczucia Indy'ego, gdy zbliżał się do Bluff pół godziny później. Normalnie mógłby ochłonąć w trakcie wędrówki, ale ta trzykilometrowa wycieczka to było co innego. Z każdym krokiem coraz bardziej się irytował. Przeklinał Shannona pod nosem. Na początku spodziewał się, że zobaczy go jak podjeżdża i wygłasza zgryźliwe uwagi, jak bardzo czuł się znudzony. Ale gdy stawało się oczywiste, że Shannon nie wraca po niego, Indy przestał się denerwować, a zrobił się siny z wściekłości. Klął na Shannona, kierując pod jego adresem kolejno wszystkie obelgi, jakie znał.

Cóż dobrego dało Jackowi spędzanie godzin na czytaniu Biblii, skoro był tak nieuprzejmy. Nawet go nie uprzedził. Nic. Odjechał i zostawił bicz oraz kapelusz, jakby Indy tego właśnie potrzebował, by wrócić do miasta.

Gdy Indy zbliżał się do pensjonatu, gdzie razem z Shannonem zameldowali się, jak tylko przyjechali do miasteczka, zatrzymał się obok niego czterokołowy pojazd, w którym siedział stary człowiek z długą białą brodą.

- W czym mogę panu pomóc? - zapytał.

- Czy widział pan gdzieś w pobliżu forda, rocznik 24?

- Widuję takie czasami - powiedział mężczyzna, gdy wysiadał. - Czy szuka pan jakiegoś konkretnego?

- Tak. Mojego. Przyjaciel i ja byliśmy niedawno na Piaszczystej Wyspie i pojechał beze mnie. Pomyślałem, że może go tu znajdę.

- A czy pan tu nocuje?

- Zgadza się.

- Pan jest Shannon?

- Nie, Jones. Skąd pan zna Shannona?

- Profesor Jones?

- Taak, a kim pan jest?

- Jestem właścicielem pensjonatu. Nazywam się Oscar Smithers. Ale może mi pan mówić Smitty. Kobieta, która was zameldowała, to Rosie, moja żona.

- Miło pana poznać. - Podali sobie ręce.

Smitty zdjął kapelusz, pokazując łysinę otoczoną rzadkimi kosmykami białych, długich włosów. Brązowe, smutne oczy mężczyzny studiowały twarz Indy'ego.

- Co pan tutaj robi, tak w ogóle? Myślałem, że będzie pan w Mesa Verde.

- Kto to panu powiedział?

- Moja córka. Wyjechała szukać pana.

Indy był bardziej zbity z tropu niż kiedykolwiek.

- Kim jest pańska córka i dlaczego miałaby cokolwiek o mnie wiedzieć?

- Ma na imię Mara. Mówiła, że ma spotkać się z panem tutaj, w Bluff.

- Mara Rogers?

- Zgadza się. Po tym, jak jej matka i ja rozwiedliśmy się, moja była żona przeniosła się do Santa Fe i przybrała ponownie nazwisko panieńskie, po czym nadała je również córce. Nie chciała mieć już ze mną nic wspólnego. Nie widziałem Mary aż do czasu, gdy skończyła osiemnaście lat.

Indy'ego nie interesowała historia całej rodziny. Bardziej istotne rzeczy chodziły mu w tej chwili po głowie.

- Ale przecież dostałem od Mary telegram, w którym pisała, że nie może się ze mną spotkać.

- Nic mi o tym nie wiadomo. Zabrałem ją moim wozem z Cortez, zdobyła konia i znalazła przewodnika, który poprowadził ją do Mesa Verde.

- Dlaczego pomyślała, że tam będę?

- Wydawało mi się, że po prostu wie. Ale prawdę mówiąc, profesorze, dziewczyna i ja nie jesteśmy w najlepszych stosunkach. Opłaciłem jej naukę w Europie i nawet kupiłem małe mieszkanko w Santa Fe, gdy tam wróciła. Ale ona tego nie docenia. Gdy przyjeżdża, zazwyczaj więcej rozmawia z Rosie niż ze mną.

Indy był rozdrażniony. Smitty nie mógł mu pomóc.

- O co chodzi z tym pańskim fordem? - spytał Smitty, gdy Indy nie odpowiadał.

Gdy usłyszał wiadomości o Marze, prawie zapomniał o Shannonie.

- Przyjechałem tu z przyjacielem. Wyjechał z Piaszczystej Skały moim samochodem.

- Wracał pan na piechotę?

- Tak, na piechotę.

Smitty wzruszył ramionami.

- Niezły kawałek drogi... Ale był tu jakiś facet i pytał o pana tego ranka. Nie zostawił jednak nazwiska.

- Jak wyglądał? - spytał Indy.

- Rzekłbym, że jest o kilka lat starszy od pana. Większy. Okrągła twarz z bródką. Kręcone włosy, mniej więcej koloru piaskowca i garbaty, mały nos. Energiczny koleś. Wziąłem go za faceta z pokroju tych, co przysparzają tylko kłopotów.

- Czego chciał ode mnie?

- Nie siedział na tyle długo, żeby porozmawiać. Miał jakiś angielski sposób mówienia. Cholera to, cholera tamto.

Indy nie rozumiał, co się działo, nie mógł dopatrzyć się w tym żadnego sensu. Wszystko wokół niego zmieniło się nagle w dziwny, zawikłany koszmar. A zaczęło się mniej więcej wtedy, gdy wlazł do tej szczeliny. I w dodatku przeczuwał, że to dopiero początek.

6.

Wołanie Walcotta

Walcott głęboko zaciągnął się papierosem i wypuścił dym ponad głową mężczyzny stojącego naprzeciwko. Czekał już pół godziny obok biura telegraficznego w Cortez i nadal nie było śladu jego dobrodzieja. Nienawidził czekać na ludzi, ale nie miał innego wyboru. Diego Calderone zamierzał przecież zapłacić mu fortunę za laskę.

Wyjął następnego papierosa, odpalił go od poprzedniego, którego zaraz potem zgniótł obcasem. Dwóch mężczyzn weszło do knajpy po drugiej stronie ulicy i żałował, że nie był jednym z nich. Potrzebował drinka i obiecał sobie pójść na jednego, gdy skończy z Calderone'em. A może nawet dwa lub trzy. Czemu nie? Ich plan świetnie się sprawdzał. Zwabili Marę do Mesa Verde, a teraz mieli też Jonesa. Dziś wieczorem dadzą im uciec i Mara wykona za nich resztę zadania.

Walcott dowiedział się o cennym artefakcie wiele lat temu, gdy studiował na Sorbonie. W weekendy pracował w sklepie z antykami, do którego pewnego dnia weszła młoda kobieta i powiedziała, że chce sprzedać stary dokument rodzinny. Miał on rzekomo być dowodem na sprzedaż w 1798 roku rogu jednorożca, lub alikorna, jej przodkowi. Mówiła, że matka zmarła niedawno i dokument znajdował się wśród jej rzeczy osobistych. Walcott nie tylko nie uwierzył w jednorożce oraz ich rogi, ale nawet uznał dokument za nic nie wart. Spodobała mu się jednak dziewczyna i chciał poznać ją bliżej, szczególnie po tym, jak dowiedział się, że podobnie jak on sam studiuje na Sorbonie.

Walcott zapłacił Marze Rogers pięć funtów za dokument. Próbowała wyciągnąć od niego nieco więcej, ale był nieugięty. Zamiast tego zaprosił ją na obiad. Po chwili wahania zgodziła się. Podczas posiłku opowiedziała więcej o historii alikorna. Duże wrażenie zrobiło na nim, gdy powiedziała, że należał do cesarza, a następnie był przechowywany w Katedrze Świętego Marka w Wenecji, i że mogła tego dowieść.

Walcott uznał, że zapewne udałoby się za bezcen kupić od niej sam artefakt. Marę wspierał finansowo ojciec, ale niezbyt hojnie. Bez wątpienia byłaby wdzięczna. Alikorn to prawdopodobnie po prostu rzeźbiony kawałek kości słoniowej, ale wartość historyczna przedmiotu mogła sprawić, że opłaciłoby się go zdobyć. Poza tym liczył na to, że znajdzie kogoś, kto uwierzyłby, że jest to prawdziwy róg jednorożca, a to w dużym stopniu podniosłoby cenę. Ale nie chciał wyglądać na mocno zainteresowanego, gdyż Mara zażądałaby wtedy zbyt wiele. Dlatego też niczego nie powiedział tego pierwszego wieczoru.

Jednak już tydzień później, gdy spotkał Marę na Sorbonie, Walcott zaproponował, by pojechała z nim obejrzeć malowidła w jaskiniach południowo-zachodniej Francji. Drugiego dnia wyprawy jakby od niechcenia zapytał ją, czy nie sprzedałaby laski, ale nie dała mu odpowiedzi. Powiedziała, że pomyśli nad tym. Cóż, miała całe lata na przemyślenia. Jej czas się kończył, a on zamierzał zdobyć laskę w ten czy inny sposób. Walcott wydmuchał chmurę dymu, gdy drzwi knajpy otworzyły się i mężczyzna w fantazyjnym wełnianym garniturze wyszedł na zewnątrz. Calderone. A więc był w knajpie i popijał sobie, kiedy ja tu czekałem, pomyślał. Cholerny... Kontroluj się, Roland. Calderone zrobi cię bogatym człowiekiem.

Włoch szedł z głową podniesioną do góry i błyszczącą, czarną laską w ręce, choć raczej jej nie potrzebował. Wyglądał, jakby nie należał do tego miejsca, to znaczy miasteczka Cortez. Trudno było uwierzyć, że ktoś o tak arystokratycznej postawie przewodził ruchowi oporu. Ale Calderone zamierzał odsunąć Benito Mussoliniego od władzy, a dwóch muskularnych ochroniarzy, którzy chodzili za nim krok w krok, wskazywało na to, że był on człowiekiem interesu.

Calderone nie spojrzał nawet na Walcotta. Ale gdy przechodził obok, szepnął dwa słowa:

- Do środka.

Walcott podążył za nim do biura telegraficznego. Podeszli do wysokiego stołu, służącego klientom do układania treści depeszy. Dwaj ochroniarze zostali na zewnątrz.

- Jak poszło? - zapytał Calderone cicho, pod nosem, gdy brał bogato wyglądające pióro wieczne do ręki i otwierał buteleczkę z atramentem, stojącą przed nimi.

Walcott zgasił papierosa na podłodze.

- Dokładnie tak, jak planowaliśmy. Żadnych problemów.

- Jesteś pewien? - Calderone był przystojnym mężczyzną z zaczesanymi do tyłu włosami, przyciętymi wąsami i czarnym pieprzykiem na policzku.

- Sam widziałem, jak go zabierają.

- To dobrze. - Nabazgrał coś na kawałku papieru. - A nasza młoda przyjaciółka?

- Jeszcze nic nie mówi.

Calderone uśmiechnął się, gdy skreślił kilka słów i ułożył następną linijkę.

- Nie sądziłem, że powie. Ale teraz jest gotowa, żeby pójść i zdobyć to, nie sądzisz?

- Też tak myślę.

- Dobrze. Coś mi przeszkodziło. Nie mogę dłużej czekać. Muszę jechać dzisiaj do Rzymu.

- Ale jesteśmy już tak blisko.

Calderone machnął ręką.

- To może jeszcze zabrać kilka dni. Nie stać mnie na dłuższe przebywanie poza Rzymem. - Podał Walcottowi kopertę.

- W środku znajdziesz wystarczająco dużo pieniędzy na bilety na pociąg i statek do Włoch oraz inne wydatki. Kiedy zdobędziesz laskę, ruszaj natychmiast. Nie trać czasu. - Lodowatym głosem dodał: - I nie zawiedź mnie. Rozumiesz?

Walcott wsunął kopertę do kieszeni kurtki.

- Niech się pan nie martwi.

- Jak zamierzasz pozwolić im uciec? - spytał Calderone.

Walcott był tak zadowolony z pieniędzy i z faktu, iż Calderone nie będzie mu już siedział na karku, że musiał pomyśleć przez chwilę, zanim przypomniał sobie swoje plany. Znając Jonesa wiedział, że uciekną dość szybko.

- Myślę, że wyślę jednego z moich chłopców na dół dziś w nocy, żeby zabrał Marę. Wie pan, tak żeby Jones pomyślał o najgorszym. Jestem pewien, że nie będzie siedział bezczynnie.

Calderone zaśmiał się cicho sam do siebie.

- To dobrze. Postaw jeszcze kogoś na straży Jonesa. I zrób to, gdy wszyscy już będą spali. Ale upewnij się, żeby ani on, ani Mara niczego nie podejrzewali. Może strażnik powinien myśleć, że dostanie kobietę. Premia za dobrą robotę. To sprawi, że wszystko będzie wyglądało realnie.

- A co, jeśli zastrzeli Jonesa? - spytał Walcott.

- No to co? Upewnij się tylko, żeby nie zastrzelił jej.

Anglik przytaknął ruchem głowy. Pomimo iż sądził, że Calderone jest głupcem, gdyż marnuje swój czas na szukanie laski, musiał też przyznać, że sztukę strategii Włoch opanował w każdym calu.

Spostrzeżenie to było bardziej trafne niż Walcott sądził, niż mógł się nawet spodziewać.

* * *

Indy wszedł pod topolę, stojącą przed pensjonatem. Wytężał umysł, próbując doszukać się jakiegoś sensu w tym, co się wydarzyło. Kim był człowiek z angielskim akcentem? Dlaczego Shannon pojechał jego samochodem? I dlaczego Mara powiedziała, że nie może się z nim spotkać, a potem przyjechała tu po to tylko, żeby go szukać w Mesa Verde? Dlaczego Mesa Verde?

Wyjątkowo kłopotliwe.

- Profesorze Jones?

Indy odwrócił się, gdy Smitty wychodził z budynku po wniesieniu do środka pudła artykułów spożywczych.

- Zastanawiałem się nad tym. Może pański przyjaciel po prostu wybrał się na przejażdżkę, podczas gdy pan oglądał rysunki skalne. Wrócił tam teraz i czeka na pana. Proponuję pojechać moim wozem, jeśli tylko pan chce.

Indy pokręcił głową.

- Jeżeli tak właśnie sprawa się przedstawia, może po prostu przyjechać tutaj, gdy znudzi mu się czekanie.

Indy wątpił, żeby Shannon zwyczajnie ukradł mu samochód i tak po prostu pojechał gdzieś, nie wyobrażał go sobie również czekającego zbyt długo na Piaszczystej Wyspie. Coś innego się tu działo i im więcej o tym myślał, tym bardziej podejrzewał, że wszystkie te wydarzenia układają się w jedną wielką łamigłówkę.

- Smitty, gdyby Mara pojechała do Mesa Verde, spędziła dzień na poszukiwaniach i ruszyła z powrotem, czy byłaby już tutaj?

Stary człowiek przebierał przez chwilę palcami po brodzie.

- Prawdopodobnie nie wcześniej niż jutro.

- Czy ona często tu wpada?

- Przez ostatnie dwa lata, odkąd wróciła z Włoch, widzimy ją coraz częściej. Gdzie ją spotkałeś? Nie mówiła zbyt wiele o tobie.

- W Paryżu... cóż, właściwie to w południowo-zachodniej Francji na wycieczce krajoznawczej.

- Powiem ci o niej jedno. Pochodzi z gatunku niezależnych. Kobiety nigdy takie nie były. Ta jednak jeździ sobie do Paryża i Rzymu, by zdobyć więcej wiedzy, niż potrzeba kobiecie. Czasem też szwenda się sama po pustyni. To niebezpieczne dla dziewczyny.

- Czy mogę zobaczyć pokój, w którym przebywała i ewentualnie porozmawiać z Rosie?

Smitty wzruszył ramionami.

- Nie widzę przeciwwskazań. Jest na mnie trochę wściekła w tej chwili, ponieważ chce, żeby jej stary dziadek wprowadził się do nas. Mieszka gdzieś daleko w jakiejś zapadłej dziurze. Ale ja jestem temu przeciwny. Stracimy jeszcze jeden pokój, a poza tym ten stary człowiek może sam o siebie zadbać.

Weszli do dwupiętrowego domu i wspięli się po schodach.

- Masz wspaniały dom, Smitty.

- Największy w Bluff - rzeczowo stwierdził Smitty. - Większość budynków w tym mieście wybudowano w okolicach 1880 roku, po tym jak przybyli mormoni. Sam nie jestem mormonem. Za bardzo lubię alkohol. Przynajmniej lubiłem. Teraz już nie piję. Zdecydowałem się wynajmować dodatkowe sypialnie, bo ludzie wciąż przychodzili i zachęcali mnie do tego.

Umilkł na chwilę, gdy wchodzili po schodach. Potem dodał cichszym głosem:

- Poza tym potrzebowałem pieniędzy. Większość tego, co odłożyłem z poszukiwań złota, szło na naukę Mary. Obiecałem jej matce, że będę płacił tak długo, jak dziewczyna będzie chciała chodzić do szkoły, a Mara po prostu uczyła się w nieskończoność.

- Mara poleciła mi to miejsce w jednym z listów - powiedział Indy. - Jestem zdziwiony, że nie wspomniała, iż należy do jej ojca.

- Mnie to nie dziwi. Taka już jest w stosunku do mnie. Poleciła je, ponieważ również miała tu przebywać.

Smitty otworzył drzwi do pokoju i weszli do środka. Pokój był czysty i schludny.

- Czy Rosie znalazła coś, gdy sprzątała po tym, jak Mara pojechała?

- Nie sądzę.

Indy zajrzał pod łóżko i do szafki. Przejrzał szafy na ubrania, potem podszedł do biurka. W jednej z szuflad znajdowała się Biblia i kopia Księgi Mormonów. Nic więcej. Już miał zamiar się poddać, gdy zauważył świstek papieru w koszu na śmieci, stojącym przy biurku. Była to notka adresowana do Mary. Indy przeczytał ją na głos:

„Przybyłem wcześniej i udałem się prosto do Mesa Verde. Dołącz, jeśli tylko masz ochotę. Będę w Świerkowym Domu. Indy”.

- No to ładnie - powiedział Smitty.

- Nie widziałeś tego wcześniej? - spytał Indy.

- Nie.

Rosie przechodziła właśnie obok i Smitty zawołał ją. Była Indianką Navajo i wyglądała na jakieś czterdzieści pięć lat, prawdopodobnie dwadzieścia lat młodziej niż Smitty. Kruczoczarne włosy splatała w warkocz. Miała brązową skórę i okrągłą twarz z wysoko zarysowanymi kośćmi policzkowymi i ciemnymi oczami.

- Czy wiesz coś o tej notatce?

Spojrzała na nią.

- Znalazłam ją dwa dni temu w kopercie przymocowanej do drzwi wejściowych. Dałam ją Marze, gdy przyjechała.

- Dzięki, że mi powiedziałaś - zagderał Smitty.

- Nie było o czym opowiadać - odpaliła. - To po prostu koperta.

- Czy mówiła coś o tej wiadomości? - spytał Indy. Rosie pokręciła głową.

- Oświadczyła, że sądzi, iż wróci za kilka dni. To wszystko.

- Kręcili się tu jacyś obcy ostatnio? - zapytał Indy.

- Tylko pański przyjaciel. Znalazł pana?

- Jack? Widziałaś Jacka?

- Nie, Anglik - odrzekła Rosie. - Zapomniałam o nim powiedzieć, gdy pana wpisywałam do rejestru.

- Już mu opowiadałem o tym facecie - przerwał Smitty.

- Ale on tu przyszedł znowu. Powiedziałam mu, że jest pan na Piaszczystej Wyspie. Myślałam, że jedzie tam prosto poszukać pana.

- Nie wiem, co się tutaj dzieje - rzekł Indy - ale wszystko zaczyna się powoli układać.

- Co masz na myśli? - spytał Smitty.

- Muszę się dostać do Mesa Verde. Mam niejasne przeczucie, że Mara ma kłopoty, i Jack razem z nią.

- Cóż, wskakujmy więc do mojego wozu i jedźmy tam - powiedział Smitty.

* * *

Kiwy nie miały służyć jako więzienia, smętnie pomyślała Mara. Okrągłe, podziemne komnaty były duchowymi centrami miasteczek Anasazi. Budowano je tam, gdzie starożytni zbierali się na święte obrządki, skąd prawdopodobnie podróżowali do świata zmarłych lub gdzie zmieniali się w dzikie bestie, by krążyć po pustyni, albo lecieć do odległych miejsc. Ale ona przebywała tu jako więzień, na łasce człowieka, który, jak myślała, zmarł cztery lata temu.

Pomimo iż w kiwie panowały niezgłębione ciemności, Mara starannie ją zbadała. Było tu około pięciu metrów wzdłuż i na co najmniej trzy metry głęboko. Jedyne wejście, dziurę pośrodku dachu przykryto i oczywiście brakowało drabiny, która pomogłaby Marze uciec. Odwiedziła wystarczająco wiele ruin Anasazich, by wiedzieć, jak zbudowane były kiwy. Dokładnie poniżej wejścia znajdowało się starożytne palenisko. Po jednej ze stron stał kamienny blok, który odbijał ciepło, a za nim szyb wentylacyjny w ścianie. Niestety, szyb był dalece za wąski, aby w ogóle myśleć o nim jako o drodze ucieczki.

Przed paleniskiem znajdowało ri'sipapu, dziura wielkości pięści w podłodze, symboliczny otwór w ziemi, przez który, jak wierzyli Anasazi, ich starożytni przodkowie przyszli z zaświatów. Mara zawsze odnosiła się do tego sceptycznie, ale teraz żałowała, że duchów starożytnych nie ma w pobliżu, i że nie widzą, co się tutaj dzieje. Może ochroniłyby ją przed tymi okropnymi ludźmi, którzy wrzucili ją do ki wy.

Doszła do wniosku, że jej niewola trwa już od dwudziestu czterech godzin. Ale jak długo mogli ją tu trzymać, zanim pojawi się ochrona parku? Mesa Verde to przecież pomnik narodowy, a Dom Świerkowy jest jednym z większych puebli.

Wczoraj miała najgorszy dzień w swoim życiu. Walcott i to bydlę, jego partner, zeszli do kiwy i zażądali odpowiedzi na pytanie, gdzie jest ukryta laska. Cały czas powtarzała, że nie wie. I za każdym razem najemny zbir o krzaczastych brwiach wykonywał ohydne gesty pochodnią, trzymaną w ręku. Nietrudno było sobie wyobrazić, co mu łaziło po głowie. Ale Bogu dzięki, Walcott trzymał go na wodzy. Spała niespokojnie i nie widziała już Walcotta od kilku godzin. Może wreszcie zdał sobie sprawę z tego, że mówi prawdę, i teraz próbował wymyślić, co z tym wszystkim zrobić.

Mara usłyszała stłumione głosy, po czym nagle jasne światło zalało kiwa. Przymrużyła oczy i wyciągnęła rękę, by zasłonić twarz. Drabina była opuszczana przez otwór. Gdy jej oczy przystosowały się do jasności, zauważyła gmatwaninę rąk i nóg oraz usłyszała krzyki. I wtedy, niespodziewanie, mężczyzna upadł na podłogę obok niej.

- Baw się dobrze, Jones! - krzyknął ktoś z góry. Potem przykrywa otworu zamknęła się z hukiem.

- Indy?

- Kto tu jest? - odpowiedział głos.

Pomimo iż nie widziała Indy'ego od lat, natychmiast zorientowała się, że to nie on. To z pewnością jakaś sztuczka.

- Ty nie jesteś Indy.

Mężczyzna wydał chroboczący dźwięk, gdy się poruszył.

- Nigdy tak nie twierdziłem. A kim ty jesteś? Gdzie się w ogóle znajdujemy?

- Stój tam, gdzie stoisz! - warknęła.

- Nigdzie się nie wybieram. Nazywam się Shannon. Powiedz mi tylko, co tu się dzieje, i byłbym wdzięczny, gdybyś zdjęła mi opaskę z oczu i rozwiązała ręce.

Mara obeszła Shannona i stanęła za nim. Jej oczy przyzwyczaiły się już do ciemności i mogła mniej więcej rozróżnić jego sylwetkę. Ściągnęła opaskę.

- Albo jestem ślepy, albo...

- Jest ciemno - warknęła Mara. - Dlaczego Walcott miałby sądzić, że jesteś Indy?

- Kim jest Walcott? O co tu właściwie chodzi? Jeśli to dowcip, to nie jest ani trochę śmieszny.

- Jesteśmy w Domu Świerkowym w Mesa Verde.

- Dom na drzewie? To raczej wygląda jak dziura w ziemi.

- Znajdujesz się w kiwie.

- A co to takiego?

- Zgaduję, że nie jesteś archeologiem.

- Masz rację. A teraz powiedz coś o sobie i wytłumacz, co my robimy w tej dziurze?

- Nazywam się Mara Rogers. I nie wiem, co ty tutaj robisz. Spodziewałam się spotkać Indy'ego, a wpadłam na Walcotta i jego zbójów.

Shannon potrząsnął głową w rozdrażnieniu.

- Twoje imię jest mi równie nieznajome jak Walcott. Może byś mnie oświeciła. Skąd znasz Indy'ego i dlaczego miałabyś sądzić, że jest akurat tutaj?

- Znam go z Francji, kiedy oboje byliśmy studentami na Sorbonie.

- Och, naprawdę? Mieszkałem w Paryżu, w tym samym czasie. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek wspominał kogoś o imieniu Mara, nic też nie mówił o tym, że planuje spotkanie z kobietą tutaj. Nie jestem pewien, czy ci wierzę.

- Zapewne jesteś jego starym kumplem z pokoju w akademiku, o którym napisał w jednym z listów. Wyjechałam z Paryża zaraz po tym, jak się poznaliśmy. Byliśmy w kontakcie listownym. Ale dziwię się, że nie powiedział ci, iż zamierza się tutaj ze mną spotkać.

- Nigdy nie wspomniał o tobie ani słowem. Nie wiedziałem też, że ma korespondencyjnych znajomych. Dlaczego miałby być z tobą w kontakcie?

- Ze zwykłego powodu, sądzę. Lubiliśmy się, a on interesował się moją pracą.

- Czyli?

- Jestem profesorem historii sztuki na uniwersytecie w Nowym Meksyku. Rysowałam i katalogowałam petroglify Anasazich przez ostatnie dwa lata.

- Masz na myśli...

- Sztukę skalną.

- Taak, widziałem Kokopelliego.

- Byłeś na Piaszczystej Wyspie - powiedziała.

- Skąd wiesz?

- To blisko Bluff i jest tam mnóstwo Kokopellich.

- Teraz, skoro się już znamy, co byś powiedziała na to, żeby mnie rozwiązać? - spytał Shannon.

- Odwróć się - poleciła i zabrała się do więzów.

- Co oni zamierzają z nami zrobić?

- Nie wiem.

- Co się za tym wszystkim kryje? - dopytywał się Shannon.

- Nigdy byś nie zgadł, nawet za milion lat.

- To podpowiedz mi. Może uda mi się dojść do porozumienia z tym Walcottem. Kim on, tak w ogóle, jest?

Mara nagle zesztywniała i odskoczyła od niego. Opanowała ją wściekłość i strach.

- Co się stało?

- Walcott cię podstawił, prawda? Dlatego go nie widziałam.

- Nie wiem, o czym mówisz.

- Może jesteś przyjacielem Indy'ego, a może nie - powiedziała. - Tak czy inaczej, możesz powiedzieć Walcottowi, że nie wiem, gdzie to jest, i kropka.

7.

Na linach

Shannon oparł się o ścianę kiwy i wyprostował nogi. Przebywał już tutaj od kilku godzin i w tym czasie dwa razy usłyszeli swoich strażników. Raz, gdy ktoś opuścił im naczynie z gotowanymi ziemniakami i kawałkami żylastego mięsa. Następnie zaś, kiedy zabrano naczynie, opróżniono nocnik i dano im dzbanek wody. Próbował rozmawiać z ludźmi na górze, ale nie przyniosło to żadnego skutku. Ci, którzy go tutaj trzymali, nadal myśleli, że jest Indym, a Mara uważała, że pracował dla Walcotta, kimkolwiek by był. I nikt z nim nie rozmawiał.

Mara cały czas skrobała ziemię palcami stopy i ten dźwięk go denerwował.

- Co ty wyprawiasz, przekopujesz się do Chin?

Nie odpowiadała.

Spróbował innej taktyki.

- Czy gdyby Indy tu był, wiedziałby, dlaczego nam się to przy trafiło?

Przestała skrobać ziemię.

- Nie. - Po chwili dodała: - Mógłby sądzić, że wie, ale myliłby się.

- Co masz na myśli?

- To ma związek z naszym pierwszym spotkaniem.

- Jak go poznałaś, tak przy okazji?

Opowiedziała mu.

- Teraz już wiem, kim jesteś: dziewczyną, z którą Indy wybrał się na wycieczkę po grotach, gdy szalony profesorek próbował go zabić w jaskini.

- Zgadza się. Walcott jest tym profesorem. Zamierzał zabić Indy'ego i mnie.

- Myślałem, że on nie żyje.

- Ja również.

- A czego on tak w ogóle chce?

Mara nie odpowiadała przez kilkanaście sekund.

- Rogu jednorożca. Chce go dostać, odkąd po raz pierwszy się z nim spotkałam.

Zachodzące słońce rzucało niesamowitą pomarańczową poświatę na okolicę, gdy Indy i Smitty skręcali na drogę do ruin. Jechali już od czterech godzin i Indy czuł, jakby każda kość w jego ciele była obita. Smitty zahamował i zatrzymał pojazd. Żwawo zeskoczył na ziemię.

- Myślę, że powinniśmy się tu zatrzymać.

- Jak daleko jesteśmy od Domu Świerkowego? - Indy zaczął masować sobie plecy, gdy tylko wysiadł z samochodu.

- Około kilometra. Lepiej iść stąd na piechotę. Podejrzewam, że mamy do czynienia z więcej niż jednym złym facetem. Może nawet z całym ich gangiem.

- Znajdziesz drogę? Zanim się zorientujesz, nastaną ciemności.

- To najlepsza pora, żeby się do nich zbliżyć - powiedział Smitty. - A drogę znajdę. Nie martw się o to, profesorze.

- Wygląda na to, że już wszystko sobie obmyśliłeś - stwierdził Indy.

- Jestem po prostu twoim przewodnikiem. Ale to ty będziesz musiał odwalić najcięższą część roboty.

Indy miał od dłuższego czasu przeczucie, że uwolnienie Mary i Shannona to nie wycieczka na piknik, i tak też powiedział.

Smitty wyjął z tyłu pojazdu gruby zwój liny i podał go Indy'emu.

- Samo dostanie się tam będzie wymagało wielu małpich figli. Najłatwiejsza droga do Domu Świerkowego to zejście od przeciwnej strony przełomu. Ale to tak, jakby pchać się przez drzwi frontowe. Za bardzo niebezpieczne, nawet w nocy. Chyba że idziesz z całą armią.

- A jaki mamy wybór? - spytał Indy.

- Spadniemy na nich z góry. A przynajmniej ty tak zrobisz. Tam właśnie użyteczna okaże się lina.

Kiedy szli szlakiem przez rosnące wokoło ciemności, Indy spytał Smitty'ego, skąd zna tak dobrze wszystkie drogi naokoło Mesa Verde. Smitty obejrzał się na niego przez ramię.

- Czy słyszałeś kiedyś o Richardzie Wetherillu?

- No pewnie. Jestem archeologiem, pamiętasz? - Brat Wetherilla, Al, był pierwszym białym człowiekiem, który widział Mesa Verde. Po tym odkryciu w 1887 roku Richard przekopał siedziby skalne i pojechał na Światowe Targi w Chicago w 1893 roku wystawić eksponaty.

- Kiedy byłem młody, pracowałem z Wetherillami, zanim zająłem się poszukiwaniem złota. Ich ranczo znajdowało się niedaleko stąd. W czasie miesięcy zimowych, kiedy nie działo się zbyt wiele na farmie, przyłączałem się do nich, by badać tutejsze ruiny. Wtedy właśnie bardzo dobrze poznałem Mesa Verde.

Indy był pod wrażeniem. Mara nigdy nie wspomniała o tym fakcie, dotyczącym jej ojca. Prawie nic o nim nie napisała w swoich listach.

- To musiało być coś, takie przekopywanie ruin nietkniętych przez nikogo.

- Richard starał się jak mógł, żeby wszystko przebiegało w odpowiedni sposób. Gdy udał się do Wielkiego Wąwozu, zrobił mnóstwo zdjęć, zanim w ogóle podniósł szpadel. Oznaczał wszystko, co tylko znalazł i wykonał nawet plan ruin. Ale wy, archeolodzy, i tak go ukrzyżowaliście.

Indy wiedział, że wielu jego kolegów po fachu nadal uważało Wetherilla za wandala i rabusia, ponieważ brakowało mu podstawowego przeszkolenia archeologicznego. W pierwszych latach Wetherill nie robił żadnych notatek, sprzedawał artefakty każdemu, kto tylko chciał je kupić, jak również zniszczył niektóre stanowiska do takiego stopnia, że dalsze badania nie miały sensu. Ale Indy zawsze wyczuwał jakąś zazdrość w tych opiniach, ponieważ Wetherill dokonał poważnego wkładu w archeologię południowego zachodu.

- Za jakieś pięćdziesiąt lat jego praca zostanie doceniona - po wiedział Indy.

Przed Wetherillem nikt nie korzystał ze stratygrafii, metody datowania artefaktów na podstawie głębokości ich znalezienia. Przez dwadzieścia lat archeolodzy szydzili z jego twierdzenia, że starsza cywilizacja, którą nazwał kulturą Wyplataczy Koszyków, poprzedzała kulturę Mieszkańców Urwisk w Mesa Verde, i nazywali go szarlatanem. W 1914 roku kultura Wyplataczy Koszyków została pozytywnie zweryfikowana, ale Wetherill do tego czasu już umarł.

Smitty zatrzymał się, gdy dotarli na otwartą przestrzeń, prowadzącą na skraj urwiska. Indy był gotów podejść do krawędzi, ale Smitty złapał go za ramię i wskazał palcem na rozstęp między skałami. Początkowo Indy nie mógł stwierdzić, co zauważył. Potem jednak wyraźnie dostrzegł sylwetkę mężczyzny, siedzącego na skale. Indy spojrzał na Smitty'ego i zobaczył, że staruszek wygląda na zdziwionego.

- Tylko tego brakowało, żebym jeszcze dał się zabić - sarknął Smitty.

Indy położył linę na ziemi i dał znak Smitty'emu, żeby został tam, gdzie stał. Przykucnął na czworakach i powoli zaczął przesuwać się do przodu, ze swoim webleyem kaliber 0.455 w kaburze na biodrze i biczem przytroczonym do pasa. Szczęśliwie zostawił rewolwer w pokoju, zanim z Shannonem udali się na Piaszczystą Wyspę. Ruszył cicho do przodu; był przekonany, że zaskoczy strażnika. Sztuka polegała na tym, żeby to zrobić nie alarmując innych na dole. Strażnik niespodziewanie wstał i rozejrzał się naokoło. Indy zastygł skulony w bezruchu zaledwie o jakieś pięć metrów od niego. Mężczyzna miał duże, muskularne ramiona i pokaźną warstwę tłuszczu w okolicach brzucha. Wykonał kilka niespiesznych kroków w stronę Indy'ego, trzymając karabin pod ramieniem.

Stój, bezgłośnie rozkazał Indy. Jeszcze tylko kilka kroków i strażnik go zauważy. Jestem skałą, powiedział sam do siebie. On mnie nie widzi.

Mężczyzna zamierzał właśnie zrobić kolejny krok, gdy nagle wykonał obrót i zaczął się wpatrywać w otwartą przestrzeń. Przełożył karabin do rąk i udał się w stronę ścieżki. Znakomicie. Smitty musiał się zdradzić, pomyślał Indy. Poluzował bicz i podkradł się w kierunku ofiary. Strażnik, nieświadomy jego obecności, dalej szedł do przodu.

Indy podniósł się na nogi i jak jastrząb, gotowy zanurkować na gryzonia, skupił się na swoim ruchomym celu. Machnął biczem raz wokół głowy mężczyzny i pozwolił, by rzemień owijał się dalej. Zaskoczony strażnik poczuł, że coś kilka razy okręca mu się na szyi. Upuścił karabin i złapał się za gardło. Indy szarpnął mocno, jakby wyciągał karpia za pomocą wędki i kołowrotka. Zaskoczony mężczyzna wydawał stłumione odgłosy przez zaciśniętą krtań i walczył, by dosięgnąć karabinu.

Kiedy zrozumiał, że się do niego nie dostanie, obrócił się i ruszył na swojego napastnika. Indy dał się zaskoczyć, strażnik przewrócił go na ziemię i złapał za gardło. Teraz obydwaj się dusili. Ręce mężczyzny były potężne, a jego kciuki wbijały się Indy'emu głęboko w tchawicę. Indy już prawie mdlał, gdy rzezimieszek nagle stęknął i runął na bok.

- Dobrze się czujesz? - Smitty stał nad nim, wywijając kolbą swojej czterdziestki piątki.

Indy usiadł i zaczął masować gardło.

- W porządku, Smitty. Ale dzięki za pomoc.

Smitty wyjął chusteczkę z kieszeni i szybko zakneblował mężczyznę, gdy Indy zabierał swój bicz.

- Myślałem przez chwilę, że będę musiał go zastrzelić.

- Szczerze mówiąc, ja myślałem, że to on zamierza ciebie zastrzelić.

- To popsułoby mi wieczór - wymamrotał Smitty. - W porządku, profesorze, pan...

- Hej, wyświadcz mi przysługę i nazywaj mnie po prostu Indy, dobrze?

- Indy. Niech będzie. Podejdź do krawędzi i rozejrzyj się. Ja zaś zapakuję go ładnie jak świąteczny prezent.

Indy kiwnął głową i poszedł na skraj urwiska. Znów przykucnął i spojrzał z krawędzi w dół. Słaba poświata emanowała gdzieś spod nawisu skalnego. Smużki dymu zwijały się i unosiły ku górze, przepełnione zapachem gotowanego mięsa.

Później dostrzegł coś innego - mikroskopijnej wielkości kropkę pomarańczowego światła w ciemności. Na początku pomyślał, że to świetlik, ale ruchy powtarzały się, kołysząc tam i z powrotem z przerwami na obu końcach łuku. Papieros. Doszedł do wniosku, że musi należeć do innego strażnika, choć nie sposób go było dojrzeć.

Indy wyobraził sobie całą resztę bandy, siedzącą wokół ogniska z talerzami w rękach. A on spadnie sobie na nich z góry i złapie ich przez zaskoczenie.

- Hej - zasyczał Smitty. - Spróbuj tego. - Podał Indy'emu linę, którą przywiązał do sosny amerykańskiej, stojącej niedaleko. Indy pociągnął za nią, po czym podszedł do drzewa. Sosna wydawała się wystarczająco mocna, żeby wytrzymać jego ciężar. Obejrzał węzeł. - Możesz polegać na moich węzłach - powiedział Smitty chrapliwym szeptem. - Kiedyś wiązałem woły.

- Nigdy nie zaszkodzi dwa razy sprawdzić. - Indy klepnął starszego mężczyznę po plecach. - Nawet eksperci potrafią się wygłupić od czasu do czasu.

- Lepiej, żebyś przygotował się na to, co czeka cię na dole. Górę zostaw dla mnie.

- Taak - ponuro przytaknął Indy.

- Zawsze możemy jeszcze wrócić i sprowadzić szeryfa.

- Trochę na to za późno. Mara i Jack mogą nie doczekać poranka.

- Sprawdzałem tylko twoje nerwy, profesorze. To znaczy, Indy.

Prawda była taka, że Shannon i Mara mogli już nie żyć, ale Smitty wolał nawet o tym nie myśleć, a co dopiero mówić na głos.

- No to zaczynajmy. Jesteś pewien, że mam wystarczająco dużo liny?

Smitty ocenił odległość pomiędzy sosną i krawędzią urwiska i przytaknął.

- To trochę dalej, niż się spodziewałem, ale masz dobrych dwadzieścia pięć metrów liny, na której możesz się opuścić. Nie martw się o to.

- W porządku. Kiedy już będę na dole, lepiej żebyś wyciągnął linę. Nie chciałbym, żeby mnie zdradziła.

- Dobrze pomyślane. Będę ciebie wypatrywał.

- Tylko nie zaśnij podczas oczekiwania - powiedział Indy.

- Bez obaw - odpowiedział Smitty. - Jestem jednym z tych, co to cierpią na somnię.

- Insomnię - poprawił go Indy, gdy zbliżał się do skraju urwiska. - Daj mi godzinę. Jeśli mnie nie usłyszysz do tego czasu, jedź po szeryfa.

- Zrobi się.

Smitty rozplatał zwój liny, gdy Indy spoglądał w dół w poszukiwaniu znaku, który zdradziłby strażnika. Ale tym razem nie dostrzegł ognika, wskazującego na obecność zbira. A co, jeśli mężczyzna stał dokładnie u podnóża urwiska? Wtedy Indy ujrzał blask zapałki, strażnik zapalał kolejnego papierosa. Przesunął się tylko o kilka stóp. Indy przepchnął linę przez pętlę, przeciągnął ją pod ramionami i zacisnął.

- No to zaczynamy.

Dał znak Smitty'emu i zszedł bokiem przez krawędź. Na początku przypominało to schodzenie po stromym, kamienistym wzgórzu w pasie bezpieczeństwa. Stawiał stopy tak lekko, jak tylko potrafił, uważając, żeby nie zachwiać żadnymi skałami, co by zasygnalizowało jego nadejście. Ale już po kilku krokach urwisko zrobiło się pionowe. Dwa razy dotknął stopami ściany, po czym minął nawis skalny i wisiał w zupełnej ciemności.

Smitty popuszczał linę o nie więcej niż metr i za każdym razem lina wpijała się w klatkę piersiową Indy'ego. Był jak marionetka, dyndająca w mrocznych cieniach, czekająca, aż czarna kurtyna podniesie się i zacznie się przedstawienie.

W dół, w dół, w dół. Jego uwagę przyciągnęło światło ogniska obozowego. Dochodziło ze środka jednego z budynków w starożytnym pueblo. Żadna z budowli pod nawisem nie miała dachu, światło wydobywało się więc przez otwór, gdzie normalnie znajdowałby się sufit, tworząc poświatę taką, jak słabe migotanie flesza.

Świetnie. Nie zobaczą go. Skierował uwagę na strażnika. Jego sylwetkę można było teraz łatwo rozpoznać i Indy zauważył, że mężczyzna jest odwrócony tyłem. Kolejny punkt na korzyść młodego archeologa. Zastanawiał się, czy nie pojmać go i nie użyć jako tarczy. Odrzucił ten pomysł. Nie wiedział, czy ci faceci mieli jakiekolwiek poczucie lojalności w stosunku do towarzyszy. Gdyby obce im były takie uczucia, groźba zastrzelenia strażnika nie dałaby żadnych rezultatów. Poza tym strażnik mógł go zdradzić, zanim on sam zechciałby ujawnić swoją obecność.

Zaraz potem następna myśl przyszła mu do głowy. A co, jeśli Shannona i Marę uwięziono w innym budynku? Jeżeli trzymano ich gdzie indziej? W takim przypadku Indy może uzyskałby jakieś informacje od strażnika. Wtedy pozostawałoby tylko uciec z przyjaciółmi, zanim reszta zostałaby zaalarmowana. To wyglądało na dużo łatwiejsze wyjście, niż walka z nimi wszystkimi. Poza tym nie wiedział, jak wielu zbirów miał przeciwko sobie.

Nagle ustało szarpanie. Czekał i kołysał się na linie ze stopami wciąż jakieś dwa metry nad ziemią. Poczuł lekkie szarpnięcie, ale tym razem nie opuścił się ani trochę w dół i wiedział, że Smitty sygnalizował, iż skończyła mu się lina.

Byłoby jej dużo więcej, gdyby Smitty znalazł drzewo, stojące bliżej skraju urwiska. Indy'emu nie pozostawało zbyt wiele do roboty, mógł właściwie tylko wisieć, aż zobaczy go strażnik. Pociągnął za linę, ale nie przyniosło to efektu. Nie mógł nawet dać Smitty'emu znaku, że chce być wciągnięty na górę. Po prostu świetnie.

Podciągnął się trochę, po czym zawisł na jednej ręce i zaczął pracować nad poluzowaniem pętli. Gdyby mógł się z niej wyślizgnąć i utrzymać się na rękach, spadłby z niewielkiej wysokości.

Zmienił ręce, gdy ta, która utrzymywała jego ciężar, zaczęła drżeć z wysiłku, i pętla znowu się zacisnęła na klatce piersiowej, wyduszając powietrze z płuc. Zaczekał, aż odpoczną mu ramiona i zaczął wszystko od początku. Tym razem udało mu się poluzować pętlę prawie do takiego stopnia, że możliwe było przeciśnięcie ramion. Spróbował przeciągnąć jedną rękę, ale druga nie wytrzymała ciężaru ciała i nagle lina zacisnęła się wokół jego szyi oraz lewego ramienia.

Stęknął, gdy poczuł straszliwy uścisk na gardle, kopnął nogami w skalną ścianę i pociągnął za linę wolną ręką. Nie mógł zdjąć pętli z głowy, a sznur naciskał już na tchawicę. Filcowy kapelusz spadł mu z głowy i poleciał w ciemność. Wreszcie po omacku natrafił ręką na nóż. Włożył go między gardło i unieruchomione ramię i zaczął przecinać linę. Już prawie wyplątał się ze sznurów, kiedy Smitty pociągnął mocno i ostrze przecięło Indy'emu czoło.

Smitty! Proszę, nie ciągnij. Nie teraz, błagał bezgłośnie.

Ciął dalej desperacko, chcąc jak najszybciej uwolnić się z liny. Jeśli Smitty zacznie go wciągać, to będzie koniec. Nigdy się to Indy'emu nie uda; albo upadnie, albo się udusi. Ale Smitty zdecydował się na ten właśnie krok. Podciągnął towarzysza i sznur zacisnął się jeszcze bardziej. Indy ciężko łapał powietrze. Nagle lina wyślizgnęła się z rąk Smitty'ego; Indy spadł jakieś trzy i pół metra w dół. Sznury na szyi pękły. Zwisał jeszcze przez chwilę na jednej ręce, po czym zeskoczył na ziemię.

Podniósł głowę, rozmasował gardło, zrobił głęboki wdech i rozejrzał się wokoło w poszukiwaniu strażnika lub całej tej bandy. Nikt go nie widział. Podczołgał się do kamiennej ściany, zabierając po drodze kapelusz, po czym ostrożnie podniósł się na nogi. Spojrzał w stronę, gdzie wcześniej widział strażnika. Poszedł gdzieś, zniknął. Może widział, jak Indy zwisa z urwiska, i udał się po resztę. Ale to nie było w tej chwili jedynym zmartwieniem Indy'ego. Teraz droga ucieczki została odcięta, chyba że Smitty przywiąże linę do drzewa bliżej urwiska. Indy pomyślał, że będzie się o to martwił później.

Odsunął się od ściany. Jasny, tłusty księżyc w ostatniej fazie przed pełnią wisiał tuż nad drzewami. W jego świetle strażnik przechadzał się po obrzeżach siedziby skalnej. Indy odetchnął nieco lżej. Teraz nadeszła pora, żeby działać i tak też uczynił.

8.

Strzelanina w Mesa Verde

Walcott zataczał się w dół ścieżki prowadzącej do kanionu. Na szczęście tej nocy świecił księżyc, łatwo więc było podążać szlakiem. Nie za bardzo mógł iść w świetle dziennym, a co dopiero w ciemnościach. Kiedy upewnił się już, że Calderone opuścił miasto, wpadł do knajpy i postawił wszystkim kolejkę, później następną. Zanim się zorientował, upłynęło kilka godzin. Teraz musiał się dostać do Domu Świerkowego najszybciej, jak tylko się dało, i zaaranżować ucieczkę Mary.

Gałąź uderzyła go w twarz, zaklął. Miękki materac w jednym z zawszonych hoteli w Cortez zrobiłby mu naprawdę dobrze tego wieczoru. Ale był dumny ze swojej umiejętności trzeźwego myślenia w stanie upojenia alkoholowego. Miał liczne obowiązki i diabli by go wzięli, gdyby nie utrzymał wszystkiego pod kontrolą. Chociaż nadal nie wiedział, gdzie znajdowała się laska, to był teraz bliżej niż kiedykolwiek, i wierzył, że mu się uda. Zapewnił Calderone'a, iż wyruszy w drogę do Rzymu w ciągu kilku dni.

Walcott nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy twarz Jonesa. Powie mu, jak wygląda sytuacja. Z przyjemnością będzie groził Jonesowi, żeby zobaczyć, jak zareaguje on na myśl o własnej śmierci. Walcott dużo myślał o nim przez ostatnich kilka lat, o tym, jak ten bezczelny facet zrujnował jego karierę archeologiczną. A mimo to Roland wiedział, że któregoś dnia wszystko ułoży się zgodnie z jego oczekiwaniami i kiedy dowiedział się, iż archeolog o nazwisku Jones dołącza do Mary, nie ukrywał zadowolenia.

Walcott przeżył swój skok do podziemnej rzeki dzięki pokładom powietrza pomiędzy wodą i kamieniem. Prąd zepchnął go w dół i kiedy rzeka wypłynęła spod wzgórz, niedoszły zabójca wyszedł na brzeg. Godzinę później wskoczył do pociągu towarowego jadącego na północ. Wrócił do Londynu i ukrył się tam na kilka miesięcy. Wreszcie, gdy doszedł do wniosku, że nikt go nie ściga, udał się do Paryża w poszukiwaniu Mary. Jak się okazało, znalazł ją dopiero w Rzymie i wtedy wszystko zaczęło się znakomicie układać.

Zastanawiał się, co też teraz robili jego chłopcy. Lepiej, żeby nie dobierali się do Mary. Gdyby były jakieś problemy, nie zapłaciłby im. Ani centa. Ostrzegał ich.

Zatrzymał się na chwilę i sięgnął do torby, by wyjąć piersiówkę. Przechylił energicznie naczynie i poczuł się cudownie, gdy whisky wypełniła jego żołądek. Zakręcił buteleczkę, zszedł na bok szlaku, i rozpiął rozporek. Strumień moczu obryzgał krzaki. Wyobraził sobie, że jest upartym lwem górskim, który oznacza swoje terytorium.

- Nikt nie przejdzie obok tego znaku - powiedział głośno. - Moje terytorium.

Ruszył dalej, gdy usłyszał trzaśniecie gałązki. Co to było? Może prawdziwy dziki kot? Zapiął rozporek i przyśpieszył kroku. Lepiej szybko wracać, zanim stanę się czyjąś kolacją - pomyślał. Ścieżka pięła się zakrętami w górę, w stronę ruin, a on mozolnie nią podążał.

Było coś, o czym zapomniał. Coś ważnego. Myśl ta dokuczała mu, od kiedy zaczął pić. Powinien wiedzieć, co to takiego.

Usiadł na kłodzie, żeby odpocząć chwilę i popatrzył w górę przez drzewa, w stronę księżyca, gdy chmura go przesłoniła. O co właściwie chodziło? Jego umysł był jak cholerny księżyc, jaśniejący na nocnym niebie, a whisky jak ciemna chmura, przesłaniająca mu pamięć. Zaśmiał się na głos. Jesteś głupim, starym pierdzielem, gdy tylko się upijesz, Walcott, stary druhu. A teraz wstawaj i maszeruj.

Indy mógł dziękować Bogu. Księżyc zasłoniły właśnie chmury, co z pewnością ułatwi przemykanie w stronę ruin. Rzucił okiem na budynek, w którym mężczyźni spożywali posiłek. Pomarańczowe światło migotało przez małe, kwadratowe okno. Postanowił, że zanim zajmie się strażnikiem, sprawdzi, czy Mara i Shannon tam są. Poruszał się szybko od jednego domostwa do drugiego, aż dotarł do celu. Przycisnął się do ściany i przesunął w stronę okna. Poczuł zapach kawy i usłyszał głosy przebijające się przez dźwięk trzaskającego w ognisku drewna.

- Nie wiem, za kogo uważa się szef. Odwalamy za niego tę brudną robotę, a on jeździ sobie do miasta.

- No właśnie, pewnie teraz chla gdzieś, łajdaczy się i naśmiewa z nas - odpowiedział ktoś.

- Moim zdaniem powinniśmy wziąć dziewczynę i też się zabawić - zaproponował pierwszy głos.

- Zaczekaj chwilę. Powiedział, że nie zapłaci, jeśli coś jej się stanie.

- Może powinniśmy poczekać - wtrącił ktoś inny.

- Nie mówcie mi, chłopaki, że boicie się tego Angola. Jeśli nam nie zapłaci, sami mu zabierzemy. No to jak, kto w to wchodzi?

Indy zerknął przez okno. Naliczył cztery poszarzałe twarze przy ognisku. Mężczyzna z gęstymi brwiami i spłaszczonym nosem przyglądał się reszcie. To prawdopodobnie ten, który ich namawiał.

- Ja jestem z tobą, Jimbo - powiedział jeden z pozostałych.

- Ja też - dodał inny.

Wszyscy obrócili się do czwartego mężczyzny. Ten oznajmił:

- Dobra, dobra. Wy chłopaki idźcie, a ja tu posprzątam i zaraz do was dołączę.

- Będziesz ostatni - powiedział jeden z nich.

Jimbo uśmiechnął się od ucha do ucha, pokazując rząd dziurawych zębów.

- Podejrzewam, że chce się napić kawki przed deserem. - Za śmiał się głupkowato i wszyscy wstali.

Świetnie się składało. Indy wyjął swojego webleya, gdy pierwszy z mężczyzn opuścił budynek. Poprowadzą go prosto do Mary i Shannona, ale później zrobi się gorąco. Pozostali wyszli na zewnątrz. Byli tylko około trzech i pół metra od miejsca, gdzie stał skulony Indy.

Nagle pojawił się strażnik.

- Hej, właśnie widziałem szefa. Idzie w górę szlaku. Dojdzie tu za minutkę.

Jimbo zaklął pod nosem. Chmury odsłoniły księżyc i Indy mógł zobaczyć jego malutkie, zagłębione w czaszce oczy.

- Chodźmy się z nim zobaczyć. Nadal możemy zrobić to po swojemu i dostać nasze pieniądze. Jest przecież sam.

- O czym ty mówisz? - spytał strażnik.

- Mamy zamiar zabawić się z naszą małą przyjaciółką.

- Najwyższa pora. Też o tym myślałem przez ostatnich kilka godzin.

Gdy oddalali się, Indy ruszył za nimi. Ale przez przypadek kopnął kamyk. Mężczyźni zatrzymali się i odwrócili. Jimbo podszedł kawałek i zauważył go w otaczających cieniach.

- Kto tam jest?

Indy podniósł webleya i uśmiechnął się.

- Facet z dużym gnatem.

* * *

Smitty nie słyszał jak do tej pory żadnego dźwięku z dołu. Nie wiedział, co może to oznaczać. Podczołgał się do skraju urwiska i spojrzał przez krawędź. Na początku nie mógł nikogo dojrzeć. Później w srebrzystej poświacie rzucanej przez księżyc dostrzegł kogoś wspinającego się w górę ścieżki, prowadzącej do ruin. Mężczyzna zatrzymał się, otworzył jakieś naczynie i napił się.

Smitty usłyszał hałas za sobą i odwrócił się dokładnie w porę, żeby zobaczyć strażnika, skaczącego w jego stronę. Sięgnął po swoją czterdziestkę piątkę, ale przerośnięty napastnik dopadł go i starszy mężczyzna został przyduszony jego masywnym cielskiem. Próbował walczyć, chciał coś powiedzieć, ale strażnik wbił łokieć w jego splot słoneczny, sprawiając, że powietrze uszło z płuc. Spychał Smitty'ego coraz bliżej w stronę krawędzi. Kamienie wbijały się w plecy staruszka, a kurz oblepiał mu usta. Wiedział, że w każdej chwili może przechylić się przez krawędź i runąć na spotkanie z pewną śmiercią. Chwycił przeciwnika jedną ręką za gardło dokładnie w momencie, gdy ten spychał jego nogi ku przepaści. Smitty wolną ręką natrafił na linę.

- Jestem za stary na takie bzdury - wymamrotał, zawieszony niemalże w powietrzu. Strażnik odepchnął jego rękę ze swojego gardła, ale Smitty owinął sznur wokół szyi napastnika. Gdy mężczyzna walczył, by odsunąć się od skraju urwiska, ciężar Smitty'ego dusił go. Wybałuszył oczy, które sprawiały wrażenie jakby miały zaraz wypaść z orbit. Ale im mocniej walczył, tym bardziej lina zaciskała się i powoli jego opór słabł, aż wreszcie strażnik przestał się ruszać. Smitty wspiął się po linie na bezpieczne miejsce na górze ponad leżącym mężczyzną, którego kark był najwyraźniej złamany.

- Wybacz mi to, wielki ciołku.

Zamierzał właśnie wstać, gdy osiłek kolanami złapał go za stopę i ściągnął z powrotem.

- Hej, jesteś martwy - zapiszczał Smitty. Pociągnął nogę, ale uścisk kolan strażnika na jego stopie wzmocnił się tylko, a mężczyzna przeturlał się niebezpiecznie blisko przepaści.

Smitty chwycił swoją czterdziestkę piątkę i trzasnął nią w głowę strażnika. Zbir zwiotczał i Smitty oswobodził nogę.

- I tak niech zostanie - warknął.

Pchnął nogami piersi mężczyzny i stoczył jego ciało w głąb otchłani.

Walcott wytarł czoło, gdy dotarł już na szczyt szlaku, tuż obok puebla. Włożył rękę głęboko do torby w poszukiwaniu piersiówki i potrząsnął nią. Zostało tylko kilka kropel. Odkręcił korek i przełknął tę resztkę. Potem ruszył w kierunku puebla, rozglądając się dookoła. A gdzie byli wszyscy jego chłopcy? Nikt nawet nie pilnował wejścia. Każdy mógł się tutaj dostać. Z wściekłością rzucił pustą piersiówkę do tyłu na ścieżkę. Nie płacił tym chłopakom za siedzenie przy ognisku jak banda harcerzyków. Do diabła, harcerze lepiej by się sprawdzili.

Pomyślał, że mogli dostać białej gorączki i pogonić za kobietą. Popędził w stronę kiwy, podniósł pokrywę i zajrzał do dziury. Nic nie zobaczył.

- Kto tam jest na dole?

- A jak myślisz, kto? - odpowiedział męski głos pewnym tonem.

Na początku pomyślał o najgorszym. Przybył za późno.

- To Walcott - stwierdził Mara. - Roland, wypuść nas stąd.

Walcott uśmiechnął się.

- Coś nie w porządku, Mara, nie cieszy cię towarzystwo? Cześć, Jones. Dużo czasu już upłynęło.

- Mam dla ciebie nowiny, Wally. Nie jestem Jones.

- Racja - powiedziała Mara. - To jego przyjaciel. Masz niewłaściwego człowieka.

Walcott oniemiał, ale później usłyszał pusty, metaliczny dźwięk gdzieś poniżej osady. Jego piersiówka. Ktoś ją kopnął. Nasunął drewnianą pokrywę z powrotem na otwór w suficie kiwy, wyjął swój rewolwer i podpełznął do przodu. Kto tam był?

W świetle księżyca dojrzał dwóch mężczyzn idących wzdłuż ścieżki, potem trzech innych wyszło z cienia. Wszyscy nieśli karabiny.

Jakaś myśl zaświtała mu w głowie i zaprzątnęła jego przepity umysł. Co się stało z ciałem Indianina Ute, którego zabili jego ludzie? Nigdy go nie widział. To właśnie to go tak męczyło. Indianin musiał przeżyć i uciec.

Poczłapał z powrotem do kiwy, otworzył pokrywę i opuścił drabinę.

- Odsunąć się. Schodzę na dół. - Wycelował rewolwer w dziurę. - Jeden fałszywy ruch i nie żyjecie.

* * *

- Wszyscy rzućcie broń, albo ten tu piękny chłoptaś oberwie kulkę między oczy - warknął Indy, gdy podchodził do przodu, trzymając webleya wycelowanego w Jimbo.

- Róbcie co mówi - rozkazał Jimbo i wszyscy rzucili broń.

- Dobra, gdzie oni są, twardzielu?

- O czym ty mówisz? - zapytał Jimbo niewinnym głosem.

- Moi przyjaciele. Chcę ich natychmiast zobaczyć.

Coś błysnęło w oczach mężczyzny; jego wargi odsłoniły rząd zębów.

- Popełniłeś błąd, koleś.

Jakieś ciało nadleciało z tyłu jak pocisk i uderzyło w krzyż Indy'ego. Potoczył się na ziemię; jego broń wystrzeliła, nie czyniąc nikomu szkody. Zapomniał o mężczyźnie, który został w środku, żeby posprzątać.

Turlali się po ziemi wśród krzyków, kurzu i ciemności. Ktoś wykopał mu broń z ręki. Jeden ze zbirów zamachnął się, ale Indy zablokował cios i szybkim ruchem uderzył go po głowie. Inny z rzezimieszków wpadł na niego, lecz Indy kopnął go w stronę kolejnego napastnika, powalając obydwu na ziemię.

Potem Jimbo leżał na nim, okładając pięściami. Indy po omacku sięgnął po webleya, ale kiedy już zacisnął na nim palce, ktoś nastąpił mu butem na rękę. Zawył z bólu, podnosząc szybko głowę. Jimbo przyglądał mu się z góry, z oczu promieniowała nienawiść. Indy był otoczony, i wszyscy mierzyli do niego ze swej broni. Ze świeżego rozcięcia na czole krew ściekała na poranione oko. Więcej krwi sączyło się z górnej wargi.

- Prawie ci się udało, koleś, ale tylko prawie - oznajmił Jimbo. - Teraz zrobimy ci kilka dziurek. - Jimbo odbezpieczył rewolwer i wtedy właśnie wystrzelił karabin za jego plecami.

- Kim jesteś? - krzyknął Jimbo.

Kilkanaście mrocznych sylwetek z karabinami podniesionymi do góry stało tuzin kroków dalej.

- Zabiłeś mojego dziadka - powiedziała jedna z nich. - Pójdziesz z nami.

- To ty tak sądzisz! - krzyknął Jimbo i zaczął do nich strzelać.

Shannon nie miał pojęcia, dlaczego Anglik zszedł do nich do kiwy, ale gdy przyjrzał się oczom Walcotta, jak nerwowo spoglądają w stronę sufitu, zrozumiał, że coś musiało się wydarzyć. Walcott wydawał się przestraszony, cokolwiek by to było.

- Co się dzieje tam, na zewnątrz? - spytał Shannon.

Walcott machnął na niego rewolwerem.

- Nie twój interes. Kim ty w ogóle jesteś?

- Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie, Wally?

Usłyszeli tupot kroków po suficie kiwy.

- Brzmi jak parada - zażartował Shannon.

- Zamknij się - syknął Walcott.

Ledwie to powiedział, a odezwał się pojedynczy strzał. Shannon zaczął liczyć sekundy. Doszedł do dwudziestu, gdy wybuchła kanonada ognia. We wnętrzu kiwy brzmiało to jak wybuchanie ziaren kukurydzy.

Walcott wspiął się po drabinie i odsunął pokrywę.

- Chodź tu, Mara!

Kiedy to zrobiła, wypchnął ją.

- A co ze mną, Wally? - krzyknął Shannon.

- Zaraz się tobą zajmę. - Walcott włożył broń do dziury i wy strzelił trzy razy. - To powinno sprawić, by się zamknął. - Kopnięciem przykrył otwór i odepchnął Marę.

Wszyscy miotali się w poszukiwaniu osłony i strzelali bezładnie. Mężczyznę, stojącego najbliżej Indy'ego, trafiono w szyję; krew sikała z niego, zatoczył koło, upadł na kolana i osunął się na Jonesa.

Strzelanina trwała kilkanaście sekund, później rozlegały się już tylko pojedyncze, oddalające się wystrzały. Indy stracił poczucie czasu. Mężczyzna, który na nim leżał, jęknął i zamilkł; Indy poczuł zapach krwi i straszliwy odór śmierci. Odepchnął ciało od siebie, nie zastanawiając się już nad jego losem.

Podniósł głowę, wciąż oszołomiony po otrzymanych ciosach. Przeczołgał się kilka kroków, po czym powoli stanął na nogi. Kręciło mu się w głowie. Czuł się niedobrze. Poza mężczyzną, który na niego upadł, dostrzegł jeszcze trzy inne zakrwawione ciała.

Blade promienie światła księżycowego rzucały blask na pueblo. Lekki wiaterek szumiał wśród ruin, jakby po to, by porwać ze sobą duchy świeżo zmarłych. Indy przeszedł ponad ciałami i ruszył w stronę skraju urwiska. Usłyszał kilka kolejnych strzałów dochodzących z doliny, gdzie kanonada wciąż jeszcze trwała.

- Jones, Jones! - krzyknął jakiś głos z góry. Indy dojrzał Smitty'ego pochylonego nad przepaścią. - Na Boga, ty żyjesz!

- Co się stało?

- Wszystko widziałem. Chciałem cię ostrzec, ale nic nie mogłem zrobić.

- Kim oni byli?

- Indianie Ute. Musieli mieć naprawdę poważny powód, żeby tak szaleć.

- Indy!

Rozejrzał się dookoła za upiornym, stłumionym głosem; usłyszał go ponownie. Bez wątpienia należał do Shannona i wydawało się, że dochodzi gdzieś spod ziemi. Później zauważył leżącą nieopodal drabinę. Podszedł do pokrywy i odsunął ją na bok. Zajrzał do czarnej dziury kiwy.

- Jack? - Indy dojrzał strzechę potarganych rudych włosów, gdy promień księżyca wpadł do ciemnego pomieszczenia. Potem mignęła mu przed oczami zabrudzona twarz Shannona. Była umazana w krwi.

- Co się stało? Dobrze się czujesz?

- Ze mną wszystko w porządku. Kula trafiła mnie w ramię. Przeszła na wylot. Nie jest źle.

- A gdzie Mara?

- Nie ma jej. Zabrał ją ze sobą.

Indy opuścił drabinę i pomógł Shannonowi wyjść.

- Kto ją zabrał?

- Walcott. Twój stary angielski jaskiniowy kumpel z Paryża.

- Walcott? - Trwało chwilę, zanim skojarzył nazwisko z twarzą... i nieprzyjemnym wspomnieniem. - Roland! - Jakoś nie czuł się zaskoczony.

Nagle huknęło więcej odległych strzałów.

- Muszę pomóc Marze.

- Zaczekaj chwilę! - krzyknął Shannon. - Uważaj na... - Ale Indy zniknął mu z pola widzenia, zanim muzyk dokończył zdanie.

Indy pędził w dół szlaku, oddalał się od Domu Świerkowego. Poplątane korzenie drzew próbowały go podciąć. Gałęzie smagały mściwie, a macki pnączy wyciągały się, by dusić. Ale nic nie mogło zatrzymać Jonesa. Gnał dalej poprzez mroczny, koszmarny krajobraz.

Biegł już kilka minut, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że trzyma w dłoni webleya. Nie mógł sobie przypomnieć, kiedy podniósł rewolwer. Musiał znaleźć Marę i odebrać ją szalonemu Walcottowi. Tylko to się teraz liczyło.

Skupił myśli na zadaniu i wybiegł na otwartą przestrzeń, gdzie zauważył zakrwawione, martwe ciało Mary, leżące w promieniach księżyca. Ruszył do przodu, ale nagle coś chwyciło go za stopy i świat wywrócił się do góry nogami. Złapano go w sidła - pułapkę zrobioną przez człowieka.

Nagle, jakby na sygnał, z mroku wyłoniła się sylwetka z nożem w dłoni. Indy wystrzelił z webleya i mężczyzna upadł na ziemię. Zbliżał się kolejny, i jeszcze jeden. Jones wypalił dwukrotnie i napastnicy legli pokotem. Usłyszał krzyk i obrócił się do tyłu, by zobaczyć więcej sojuszników Walcotta. Strzelał dalej, aż opróżnił magazynek; napastnicy padali jeden po drugim, ale wciąż nadbiegało ich więcej. Zamachnął się kolbą rewolweru na pierwszego i uderzył prosto między oczy; broń wypadła mu z ręki. Kolejny rzezimieszek rzucił się z nożem do gardła archeologa, ale Indy złapał go za przedramię i walczył, by skręcić mu rękę. Zmusił osiłka do upuszczenia noża. Potem uderzył niezgrabnym sierpowym od góry i pięść wylądowała prosto na czole mężczyzny.

Indy odczepił swój bicz, gdy ktoś inny rzucił się na niego. Złapał mężczyznę za kostki i obalił na ziemię, ale nadbiegali kolejni. Ilu ich było, do diabła? Owinął bicz wokół konaru drzewa. Szybko wspiął się na rękach ku górze, chwycił gałęzi i podciągnął się. Sięgnął po nóż i zaczął przepiłowywać skórzane sidła pętające kostki. Spojrzał w dół i zobaczył, że otoczyła go horda uzbrojonych ludzi. Dziesięć razy więcej niż widział w ruinach.

- Chyba wygraliście, chłopaki.

W chwili gdy bandyci podnieśli karabiny ku górze, Mara wyszła z lasu i wyciągnęła rękę w stronę Indy'ego.

- Proszę, pomóż mi. Proszę...

- Pomóc ci? A co ze mną? Hej, chwileczkę... - Coś tutaj było nie w porządku. Bardzo nie w porządku.

- Proszę, Indy. Potrzebuję twojej pomocy.

Zniknęła, jakby nigdy tam nie stała.

- Nie, zaczekajcie!

Karabiny wystrzeliły i ciarki przeszły ciało Jonesa. Koszmar zaczął się na nowo...

9.

Wiadomość od Mary

Siwowłosy doktor w szpitalu w Cortez spojrzał ponad drucianymi okularami, gdy ostrożnie zagłębiał kleszcze w barku Walcotta. Pomimo morfiny, którą zaaplikował, pacjenta rozdzierał niesamowity ból. Strumyki potu spływały mu po czole, do oczu i po policzkach. Był na granicy omdlenia, gdy doktor wyjął szczypce.

- Mam ją. - Włożył kulę w dłoń Walcotta. - Proszę bardzo. To zajęło chwilkę.

- Bogu dzięki - powiedział Anglik.

- Ten postrzał nie należał do najcięższych. Wyciągam ołów od prawie czterdziestu lat. Widziałem wszelkie rodzaje naboi. - Gdy doktor bandażował ranę i przywiązywał temblak do ramienia, opowiedział Walcottowi kilka historyjek o strzelaninach, ale Ronald nie zwracał na niego uwagi. Chciał po prostu wyjść stąd jak najszybciej.

- Nie będzie pan mógł używać tego ramienia przez co najmniej dwa tygodnie - oznajmił doktor, gdy już skończył.

- Ale nie muszę pozostawać w łóżku? - spytał Anglik.

- Cóż, nie sądzę, aby miał pan dzisiaj ochotę na tańce, młody człowieku. Należy się spodziewać bólu przez jakiś czas, a może nawet gorączki. Ale proszę się nie martwić, to przejdzie. Dobra, a teraz niech pan tutaj zaczeka. Zastępca szeryfa z pewnością zechce wysłuchać pańskiej opowieści.

- Mówiłem już, że to tylko wypadek. Widzi pan...

- Proszę mi wybaczyć. Musi pan porozmawiać z zastępcą. Ja tylko wyjmuję kule i łatam dziury. - Doktor wyszedł z pokoju.

Walcott nie chciał rozmawiać z przedstawicielem prawa. Nie uwierzą mu, że przypadkowo się postrzelił, szczególnie po tym, gdy się dowiedzieli o wydarzeniach w Mesa Verde.

Dwóch sanitariuszy ubranych w białe fartuchy weszło do pokoju i pomogło mu zająć miejsce na wózku inwalidzkim.

- Dokąd mnie zabieracie?

- Na zewnątrz - powiedział jeden z nich.

Ci mężczyźni kogoś mu przypominali, gdy szybko wieźli go korytarzem. Obydwaj byli niezdarnie wyglądającymi ludźmi ze śródziemnomorskimi rysami twarzy. Calderone! To jego ochroniarze. Walcott obrócił się na wózku i zaczął coś mówić, ale jeden z mężczyzn wykonał szybki ruch ręką, który go uciszył.

Wyjechał frontowymi drzwiami. Czekał na nich samochód z otwartymi drzwiami. Czyjeś ręce podniosły Ronalda i wsadziły do środka.

- Uwaga na ramię. Auu!

Drzwi zamknęły się i mniej niż pięć minut po tym, jak kula została usunięta, Walcott był już poza szpitalem i szybko się od niego oddalał.

- Panie Calderone! - wykrzyknął na widok mężczyzny, siedzącego na tylnym siedzeniu razem z nim. - Ja... ja myślałem, że pan wyjechał.

Calderone lekko stuknął główką swojej czarnej laski w kolano Walcotta. Odchrząknął, a pieprzyk na policzku zadrgał, gdy zaczął mówić.

- Pomyślałem, że najlepiej będzie, jeśli zostanę jeszcze odrobinę dłużej, żeby sprawdzić jak wszystko przebiega. Chciałem upewnić się, że nie uciekniesz... albo nie urządzisz sobie kolejnej pijatyki, zanim robota będzie skończona.

- Wpadliśmy w kłopoty. Zostaliśmy zaatakowani.

Calderone machnął ręką, jakby nie chciał o tym słyszeć. - Gdzie ona jest?

- Nie wiem. Wszystko wokół mnie oszalało. Ale znajdę ją, obiecuję.

- Indy, obudź się.

Zamrugał oczami. Pocił się i gwałtownie łapał powietrze. Ale nie został postrzelony. Leżał w łóżku, bolała go każda część ciała, a Shannon stał obok niego.

- Co się stało? Gdzie ja jestem?

- Spokojnie - powiedział Shannon. - Krzyczałeś przez sen.

- Chwileczkę. Byliśmy w Mesa Verde. Nie przyśniło mi się to.

- No pewnie, że nie. Wpadłeś do otwartej kiwy i straciłeś przytomność, gdy usłyszałeś strzały w dolinie.

Indy dotknął łuku brwiowego i natrafił na opatrunek z gazy oraz bandaż. Zobaczył, że przedramię Shannona też było obandażowane.

- Jak dawno temu to się stało?

- Wczorajszej nocy.

Indy skrzywił się, gdy wstawał. Poczuł ostry, świdrujący ból w tyle głowy; u podstawy czaszki namacał guz. Spojrzał przez zaciemnione okna.

- Która jest teraz godzina? Gdzie słońce?

- Już prawie północ. Przespałeś większość dnia.

- Zaczynałem się martwić, ale doktor powiedział, żeby pozwolić ci spać. Pamiętasz, kiedy ciebie badał?

Mglisty obraz ciemnowłosego mężczyzny z wąsami i czarną torbą przeszedł mu przez głowę.

- Tak, chyba tak.

Indy wyciągnął się na łóżku, odpoczywając.

- Jak zabrałeś mnie z powrotem do Bluff?

- Nie pytaj. Smitty i ja nieźle się natrudziliśmy, żeby wynieść twoje bezwładne ciało z tej dziury. W końcu obwiązaliśmy cię biczem i wyciągnęliśmy. Potem nieśliśmy prawie kilometr szlakiem pod górę, aż na szczyt. On jest bardzo silnym staruszkiem.

To prawdopodobnie tłumaczyło tę część snu, w której złapano go w sidła i trzymano do góry nogami. Był bardziej zmieszany niż kiedykolwiek.

- Co się stało z Marą i Walcottem?

- Nie wiemy. Smitty chciał jej szukać, ale wybiłem mu to z głowy. Zbyt wielu szalonych kowbojów i Indian, jak na mój gust, a poza tym chciałem cię stamtąd szybko wyciągnąć. Sądziłem, że możesz być poważnie ranny.

- Zostawiliście ją tak po prostu?

- Wróciliśmy tam tego ranka. Kręciło się mnóstwo ludzi z ochrony parku. Usłyszeli o problemach i natrafili na pięć ciał. Ale ani Mary, ani Walcotta nie udało się znaleźć.

- O co w ogóle poszło?

- Dziadek jednego z Indian Ute został zadźgany przez tych samych kolesiów, którzy złapali mnie i Marę. Opowiadałem ci to już. Nie pamiętasz?

Indy potarł twarz.

- To wszystko jest takie rozmazane. - Zauważył kawałek gazy przymocowany z boku szyi Shannona. - Co to jest? Myślałem, że oberwałeś w ramię.

- Okazało się, że dostałem dwa razy, draśnięcie w szyję i powierzchowna rana na ramieniu. Przeżyję.

- Szczęściarz z ciebie.

- Mam dobrą wiadomość. Znaleźliśmy forda. Właśnie nim odwiozłem cię tutaj.

Indy niespecjalnie martwił się o samochód. Przypomniał sobie, jak widział Marę martwą, potem żywą i jak znikała w jego śnie. Co ona mówiła? Proszę, pomóż mi...

- Sądzisz, że ona żyje? Shannon wzruszył ramionami.

- Tak jak powiedziałem, nie znaleziono ciała.

Indy opuścił nogi z łóżka, nie zważając na przeszywający go ból z tyłu głowy.

- Musimy jej poszukać, Jack.

- Nie dzisiejszej nocy, wykluczone - zaprotestował Shannon.

Do pokoju wszedł Smitty.

- Najlepsza wiadomość, jaką słyszałem od dłuższego czasu. Cóż, Indy, wracamy do żywych. Jak się czujesz?

- Poprawia mi się z sekundy na sekundę. O czym mówiłeś przed chwilą?

- Jeden z zastępców szeryfa powiedział mi, że doktor w szpitalu w Cortez operował faceta z lekką raną postrzałową, który pasował do opisu Walcotta. Kiedy policjanci z Cortez dojechali na miejsce, rannego nie było już w pobliżu.

- A co z Marą?

- Jeden oddział poszukuje Indian Ute. Wydaje się, że mogli ją zabrać.

- O co tutaj w ogóle chodzi, Indy? - spytał Shannon.

- Pytasz niewłaściwą osobę, Jack. Prawdopodobnie wiesz więcej niż ja.

- Może przynieść ci coś do jedzenia, Indy? - zaproponował Smitty.

- Pewnie. Umieram z głodu.

- Dobra, zaraz pojawi się miska mojej ulubionej zupy z baraniny. Mam też trochę chleba ze smalcem.

- Brzmi nieźle, ale zachowaj sobie smalec.

- Jak chcesz - odrzekł Smitty i wyszedł.

- Gotował zupę na baraninie przez cały dzień. To znacznie lepsze, niż suszona wołowina i gotowane ziemniaki, którymi mnie żywili w tej kiwie.

- Usiądź, Jack. - Indy wskazał głową krzesło, stojące obok łóżka. - Dlaczego ty i Mara zostaliście uprowadzeni i uwięzieni tam?

- To miałeś być ty i Mara. Nie ja - odpowiedział Shannon z naciskiem. - Ale nie mogę rozgryźć tej kobiety. Powiem tylko tyle, że jesteście ulepieni z tej samej gliny. Powinno wam obydwojgu świetnie się powodzić.

Indy nie widział się jeszcze nawet z Marą, i na razie nie chciał się mieszać w jej sprawy. A jednak już był zamieszany i nie wiedział nawet, o co tu chodziło.

- Opowiedz mi o tym.

- Zaprzątnięta jest problemami podobnymi do tych, jakie ciągle wciągają cię w kłopoty.

- Czy możesz chociaż raz mówić bardziej konkretnie, Jack?

- Pewnie. Twój stary znajomy, Walcott, ganiał za jakimś dziwnym artefaktem i sądził, że ona go ma.

- Co to było?

- Nie chciała zbyt dużo rozmawiać na ten temat, ale wspomniała coś o rogu jednorożca.

Indy powtórzył to, co usłyszał, jakby chciał się upewnić, że dobrze zrozumiał.

- Nie ma czegoś takiego. Jednorożce to mit. Nie istnieją; nigdy nie istniały. Przecież nie występowały w Ameryce nawet w legendach. Znamy tysiące indiańskich legend i mitów pełnych zwierząt, które mówią i myślą jak ludzie. Ale nie ma ani jednego jednorożca w żadnej z nich.

- Ja ci tylko powtarzam, co powiedziała.

Indy dotknął ponownie tylnej części głowy, gdy nawiedził go ostry atak bólu.

- Ona musiała żartować.

- To nie było ani miejsce, ani czas na żarty, Indy.

- Może to był róg mastodonta?

- Powiedziała: jednorożec. Jak tam twoja głowa?

- Mogłoby być lepiej. Co jeszcze powiedziała o tym rogu?

- To miało coś wspólnego z jej rodziną, ale nie wchodziła w szczegóły.

- Czy powiedziałeś coś Smitty'emu albo komuś innemu na ten temat?

- Nie, pomyślałem, że poczekam i powiem najpierw tobie.

Indy uśmiechnął się.

- To właśnie w tobie lubię, Jack. Wiesz, jak wszystko rozegrać.

Shannon wzruszył ramionami.

- Prawie byłbym zapomniał. Jest jeszcze coś, co kazała ci powtórzyć. - Uśmiechnął się jak hazardzista. - Wiadomość tylko dla ciebie.

- Taak, jaka?

- Przykazała, że jeśli wyjdziesz z tego żywy, a jej się nie uda, mam ci powtórzyć, że...

- No mów, co powiedziała?

- Zastanawiam się. Zapamiętałem to. Dobrze, to szło tak: litery A, M, H, N i liczby siedemdziesiąt trzy oraz tysiąc dziewięćset dwadzieścia. I znów litery N, C, N.

- Hmm?

- Powiedziała, że będziesz wiedział o co chodzi.

- Cieszy mnie, iż była tego taka pewna. Dlaczego po prostu nie wyjaśniła, co to znaczy?

- Bo gdybym wiedział, co to oznacza, Walcott mógłby coś ze mnie wyciągnąć, a nie chciała, żeby on wiedział.

- Coś jeszcze?

- To by było na tyle. Sądziłem, że powie mi nieco więcej, ale potem tylko dodała, że to ironia, iż trzymają nas w kiwie, tak blisko świata zmarłych.

Indy upadł z powrotem na łóżko.

- Zapisz mi te litery i liczby, dobrze? Będę musiał nad tym pomyśleć.

- Zaczekaj chwilę. Było coś jeszcze. Prawie zapomniałem.

- Co takiego?

- Litery B, T, B, H. Na końcu wiadomości. Indy przekręcił się na łóżku.

- Znakomicie.

W nasłonecznionej bibliotece w pensjonacie Smitty otworzył skrzynkę na trofea, wypełnioną znaleziskami po Anasazich i wyjął fragment ceramiki o falistych liniach. Przebiegł palcami po pofałdowanych pręgach misy, która liczyła sobie prawdopodobnie ponad tysiąc lat. Przytrzymał ją obydwiema rękami, przy wyciągniętych ramionach, jakby składał prośby do jakiegoś boga.

- Jak sądzisz, dlaczego robili naczynia tak chropowate na zewnątrz, jak to?

Indy popatrzył z wyściełanego krzesła w kącie pokoju. Na jego kolanach spoczywał notatnik z wypisaną kombinacją liter i liczb, które Mara podała Shannonowi. Była już połowa ranka i poczuł się na tyle dobrze, żeby wyjść z łóżka, chociaż nadal cierpiał na powracające bóle głowy. Wciąż brakowało jakiegokolwiek śladu po Marze, a Indy został tylko z jej zaszyfrowaną wiadomością.

- Pewnie po to, żeby łatwiej było nieść mokre naczynie, kiedy wypełniono je wodą.

- Może. Ale kilka lat temu przebywał tu jakiś facet z muzeum historii naturalnej i on sądził, że tak wyrabiali te naczynia, żeby wyglądały jak plecione koszyki. Wiesz, ja i Wetherill znaleźliśmy mnóstwo rzeczy, należących do ludu Wyplataczy Koszyków, którzy mieszkali tutaj pierwsi. Może więc Anasazi sądzili, że gliniane naczynia były bardziej praktyczne, ale woleli wygląd starych koszyków. Wiesz, co mam na myśli?

- Taak, rozumiem, Smitty. - Indy zastanawiał się, czy Smitty rzeczywiście robił to wszystko, o czym opowiadał. Może pracował z Wetherillem, a może wcale nie. Ale to, co dręczyło go najbardziej w Smittym, to jego niefrasobliwe nastawienie do zniknięcia córki. Jeśli nawet się o nią martwił, nie pokazywał tego. - Jest jednak coś, czego nie pojmuję, Smitty. Nie wydajesz się za bardzo zmartwiony Marą. Dlaczego jej nie szukasz?

Smitty odłożył naczynie do gablotki i podszedł do Indy'ego z zaciśniętymi pięściami.

- Powiedz mi, gdzie mam szukać. Jestem gotów pójść. To ja odpowiadałem na pytania policji, kiedy ty leżałeś na górze i drzemałeś. Zrobiłem wszystko, co mogłem. Cały czas robię, co tylko mogę, a ona i tak nie traktuje mnie jak córka.

- Przepraszam. To tylko... - Indy postukał ołówkiem w notatnik. - Nie idzie mi zbyt prędko z tym czymś, a nienawidzę tak siedzieć bezczynnie.

- Chciałbym pomóc z tą łamigłówką, ale te litery i liczby nic mi nie mówią, a jeśli chodzi o bezczynne siedzenie, to również nie dla mnie. Gdyby to wszystko się nie wydarzyło, szwendałbym się teraz po kanionie. Tam właśnie jest moje życie.

- Chciałbym tam być z tobą. Przy okazji, co wiesz o rogu jednorożca?

Smitty znowu skierował uwagę na szklaną gablotkę i wydawał się studiować kolekcję artefaktów.

- O czym ty mówisz?

- O to właśnie chodziło Walcottowi, wedle słów Mary.

- Tak mówiła? Nikt mi o tym nie powiedział. - Stary poszukiwacz złota zaszurał nogami.

Wiedział coś.

- No, Smitty. O co tu chodzi?

- Nic nie wiem o żadnych jednorożcach.

- A może róg mastodonta?

- Cóż, miałem kiedyś laskę zrobioną z kości słoniowej. Ładna rzecz ze srebrnym okuciem i pięknym srebrnym uchwytem. Matka Mary nazywała to rogiem jednorożca. Nie widziałem, z czyjego łba zostało to zdjęte, więc nie mogę z pewnością stwierdzić, z czego było. Zostawiła to tutaj, gdy uciekła z córką.

- Jak wyglądało?

- Kość słoniowa, prosta i jakby skręcona.

- Co masz na myśli, mówiąc: skręcona?

- Wyglądało jak kawałek kości słoniowej, który zrobił się miękki i ktoś go skręcił, jakby wyżymał ręcznik. Jak miał dokładnie wyglądać mityczny róg jednorożca?

- Czy Mara ma go teraz?

Stary wzruszył ramionami.

- Nie wiem. Jeśli nawet, to nic mi o tym nie powiedziała.

- A co się z tym stało?

Smitty machnął ręką, a na jego twarzy pojawił się grymas.

- Och, lata temu, kiedy jeszcze piłem, zastawiłem go w lombardzie w faktorii. Potrzebowałem pieniędzy. Poza tym Rosie chciała, żebym się go pozbył. Myślała, że ta rzecz ma coś wspólnego z moim piciem.

- Jak mogłaby mieć?

Smitty zaśmiał się.

- Nie pytaj mnie. Ona jest po prostu przesądna. Zresztą, nigdy już później tego nie widziałem.

- Czy Mara mogłaby to dostać w swoje ręce?

- Nie, spytałem o to kiedyś Neddie'ego, jakieś kilka lat temu. To facet, który prowadzi lombard. Powiedział, że jakiś stary, nie znany mu Indianin, przyszedł i odkupił to od niego.

- Może on jednak wie, kim był ten Indianin - zasugerował Indy.

- Nie ma żadnych przeszkód, żebyśmy poszli i sprawdzili, co Neddie pamięta.

Indy był gotów wyjść z domu. Ból głowy zmienił się w tępe pulsowanie, chyba że obracał nią zbyt szybko.

- Dobry pomysł. Możemy też sprawdzić, co zabiera Jackowi tyle czasu. - Shannon udał się do faktorii, aby kupić masło, które zastąpiłoby smalec Smitty'ego, oraz kilka innych rzeczy. Nie było go już od ponad godziny.

Popatrzył jeszcze raz na wiadomość od Mary i wstał. To nie miało żadnego sensu.

Faktoria stanowiła kombinację sklepu tekstylnego, spożywczego, salonu mody i lombardu. Można było tutaj kupić dwudziestokilogramowy worek mąki, czarny, wysoki kapelusz z płaskim rondem, taki jakie nosili Navajo, albo nawet bransoletkę z turkusu i srebra. Ale Indy wszedł do faktorii i jego uwagę natychmiast przyciągnęła tylna część sklepu i źródło straszliwego, ogłuszającego harmidru. Ruszył przez tłum najwyraźniej głuchych słuchaczy i dostrzegł Shannona, jak grał na saksofonie w towarzystwie pomarszczonego Murzyna, dmuchającego w dudy. W rezultacie słychać było okropną kakofonię, która brzmiała jak melodia marszowa dla armii zmierzającej do piekła.

Może nie było to aż takie złe. Może to po prostu jego głowa. Pulsowanie rozpoczęło się na nowo.

- Co o tym sądzisz? - krzyknął mu do ucha jakiś głos.

Indy odwrócił się i zobaczył Smitty'ego, szczerzącego zęby i wskazującego palcem na Shannona i starszego mężczyznę.

- Nigdy jeszcze nie słyszałem czegoś takiego.

Indy uchwycił wzrok Shannona i zrobił kwaśną minę. Shannon mrugnął, po czym zamachał ręką, jak dyrygent, który kończy przedstawienie. Staruszek kontynuował jeszcze trochę po sygnale, zagrał kilka ostatnich piskliwych nut i przerwał.

Smitty zaklaskał i kilkunastu ludzi podjęło aplauz. Shannon ukłonił się w bardzo teatralnym stylu, a starszy człowiek zaśmiał się.

- Nie wiedziałem, że potrafisz grać na saksofonie, Jack - powiedział Indy, gdy przesuwał się do przodu.

- Myślę, że umiem zagrać kilka nut. Musisz czuć się naprawdę dobrze, jeśli mogłeś słuchać tej muzyki.

- Taak, trochę lepiej. Kim jest twój kumpel?

- To Neddie Watson. Prowadzi lombard, tutaj w faktorii.

- Ach, więc to pan jest Neddie - Indy potrząsnął rękę Murzyna, gdy Shannon przedstawił go Watsonowi. - Gdzie nauczył się pan grać na dudach?

Watson odłożył instrument na krzesło, podczas gdy Shannon wkładał saksofon do pudła.

- No cóż, nadal się uczę. Ten instrument został tutaj zastawiony w 1914 roku. Leżał sobie przez sześć lat. Potem, gdy stuknęła mi osiemdziesiątka, pomyślałem, że wezmę sobie te piszczałki i nauczę się na nich grać. Może gdybym miał wtedy ten saksofon, wypróbowałbym go zamiast tego.

- Jak pan wylądował w Bluff? - spytał Indy.

- O to właśnie zawsze wszyscy go pytają - powiedział Smitty, przyłączając się do nich.

- Racja - przytaknął Watson. - Wszystkich to ciekawi. Byłem akurat w wojsku, spędzaliśmy wszystkich Navajo w Arizonie i odprowadzaliśmy z Fortu Defiance, całą drogę przez Nowy Meksyk. Okazało się to stratą czasu i życia wielu ludzi. Navajowie nie mogli znieść takiego traktowania, i ja ich za to nie obwiniam ani trochę. Wielu z nich po prostu zmarło, więc w końcu armia wypuściła Indian i oddała część ziemi.

- Taak, słyszałem o tym - oznajmił Indy.

Smitty objął przyjaciela za ramię.

- Neddie, czy pamiętasz tę starą laskę z kości słoniowej, którą zastawiłem u ciebie jakieś dziesięć lat temu, czy coś w tym stylu?

- W osiemnastym, pamiętam. To była bardzo dziwna i piękna rzecz. Tyle tylko, że skóra mi od niej cierpła. Nie podobało mi się, że to tu leżało i ucieszyłem się, kiedy wreszcie zniknęło z mojej półki.

- Dlaczego pan jej nie lubił? - spytał Indy.

- Mieliśmy tu dwa pożary, kiedy wisiała na ścianie, a nie zdarzyło się to ani wcześniej, ani po tym, jak się jej pozbyłem.

- Ach, Neddie. To bzdury - obruszył się Smitty. - Mnie nie nękały żadne pożary, kiedy ją miałem.

- Zastanów się. Może nie dokuczały ci pożary, ale zapiłeś się prawie na śmierć i jeśli dobrze sobie przypominam, to wytrzeźwiałeś na dobre dopiero, gdy się tego pozbyłeś.

- Teraz mówisz jak Rosie - powiedział Smitty.

- Komu pan ją sprzedał? - spytał Indy Watsona.

- Jakiemuś staremu Moki. Pamiętam, że pomyślałem, iż musiał zastawić całą swoją biżuterię z turkusu, aby ją dostać. Chciał jej naprawdę mocno. Nie wiem dlaczego.

- Kto to jest Moki? - spytał Shannon.

Indy pamiętał, że słyszał to określenie jako dziecko.

- To chyba inna nazwa Hopi, jak sądzę.

Smitty zaśmiał się.

- Neddie nazywa tak każdego Indianina, który nie mieszka w okolicy.

- Nie zawęża to więc naszych poszukiwań - powiedział Indy.

- Śmieszna sprawa, że pytasz o ten kawałek starej kości słoniowej - rzekł Watson. - Jakiś Anglik pytał o to samo któregoś dnia.

- Co pan mu powiedział? - spytał Indy.

- Nic. Tylko tyle, że w ogóle sobie nie przypominam żadnego kijka z kości słoniowej. - Uśmiechnął się chytrze. - My, staruszkowie, możemy łatwo nakłamać na temat naszej pamięci.

- A co z Marą? Czy ona kiedyś też o to pytała? - upierał się Indy.

Watson spojrzał na Smitty'ego, po czym przytaknął.

- Pytała, jakieś dwa lata temu. Bardzo chciała znaleźć tego Moki. Nie wiem jednak, czy kiedykolwiek na niego natrafiła. - Opuścił wzrok na podłogę, potem podniósł oczy na Smitty'ego. - Mam nadzieję, że wszystko z nią w porządku.

- Słyszałeś coś nowego? - spytał Smitty.

- Ci kolesie, którzy siedzieli tam w tej dziurze w Mesa Verde, to były jakieś straszne bandziory.

- W dziurze? - wtrącił Shannon. - Pozwól, że powiem ci, co to znaczy siedzieć w dziurze.

- Jack, pozwól mu skończyć - przerwał Indy.

- Taak, mówią, że kilku z nich było poszukiwanych przez prawo. Niektórzy ranczerzy nawet twierdzą, że Indianie Ute oddali nam przysługę, pozbywając się ich.

- Nie pomogli mi w niczym, uciekając z Marą - posępnie stwierdził Smitty. Popatrzył na Indy'ego i dodał: - To jedyna córka, jaką mam.

Watson pokiwał głową.

- Słyszałem coś jeszcze. Nie wiem, czy to prawda, ale Moki, który przechodził tędy dziś rano, powiedział, że słyszał, iż ci renegaci Ute nie zabrali twojej córki. Ponoć sama z nimi poszła.

10.

Kameleon

Kiedy wyładowali zapasy z pojazdu Smitty'ego, Indy zaczął przemyśliwać to, co powiedział Watson, zarówno o lasce, jak i o Marze. Jeśli nie przetrzymywali jej Ute, to gdzie się podziewała? Czy sama się ukrywała, w obawie, że Walcott nadal podąża jej tropem? A może myślała, iż komuś jeszcze zależało na niepowodzeniu Anglika i nie była pewna, kim jest ten człowiek.

Kolejna kwestia do rozwiązania to laska. Dlaczego Walcott miałby pakować się w tyle problemów, żeby położyć na niej swoje łapy? Czy naprawdę uważał ten kijek za róg jednorożca? Jeżeli Mara wiedziała, gdzie to jest, czemu narażałaby życie, żeby chronić coś, tak marnego?

- Smitty, jak sądzisz, ile ta laska była warta?

Staruszek wydawał się zaskoczony pytaniem, ale tylko przez chwilę.

- Wydaje mi się, że to zależy.

- Od czego?

Smitty zarzucił sobie na ramię worek owsa, a Indy wziął pudło artykułów spożywczych.

- Od tego, ile ktoś chciałby za nią zapłacić. Tak powiedział mi ten facet z muzeum historii naturalnej, kiedy spytałem go, ile jest warta. Powiedział, że to z całą pewnością kość słoniowa. Sądził, że to rzeźbiony kieł słonia ewentualnie arktycznego wieloryba, nazywanego narwokiem, czy jakoś tak.

- Chodzi o narwala, i to dobry trop. Samce mają długie, spiralne kły.

- Tak, masz rację. Nie mogę przypomnieć sobie teraz nazwiska tego faceta. Robił tutaj mnóstwo badań dla muzeum.

- Otworzę wam drzwi, chłopaki - powiedział Shannon.

Indy strzelił palcami.

- Chwileczkę. To pewnie Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej, prawda?

- Tak sądzę - powiedział Smitty, wlokąc owies w stronę domu.

- To właśnie to! - Indy rzucił się ku domowi z pudłem pod pachą i Smittym wlekącym się za nim.

- Hej, co to jest to? - Smitty upuścił worek owsa i pognał za nim. Indy nie odpowiadał. Położył pudło na ladzie w kuchni.

- Myślę, że wpadłem na to, Jack.

- Na co?

Indy popędził do biblioteki. Chwycił notatnik, w którym Shannon napisał: A.M.H.N 73 N.C.N. 1920 B.T.B.H.

- Taak, miałem rację.

- Co to znaczy? - spytał Shannon, gdy razem ze Smittym stali u wejścia do biblioteki.

- Pokażę wam. - Młody archeolog przepchał się obok nich i skierował na schody, przeskakując po dwa stopnie naraz. Zniknął w pokoju i zaczął przerzucać wszystko w swojej torbie, aż znalazł przewodniki. - To na pewno tutaj. - Podniósł cienką książkę. Shannon i Smitty weszli do pokoju i czekali, aż im wyjaśni.

- To jest katalog stanowisk Indian Anasazi. - Odnalazł wstęp i popukał w książkę. - Zaczynamy: „Te badania zostały przeprowadzone w 1920 roku przez Nelsa C. Nelsona z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej. Nelson poprowadził ekspedycję w celu identyfikacji ponumerowanych stanowisk Richarda Wetherilla i udokumentowania eksponatów znajdujących się w posiadaniu muzeum. Jego przewodnikiem był John Wetherill, młodszy brat Richarda, a towarzyszył mu B.T.B. Hyde”.

- Nadal tego nie rozumiem - powiedział Shannon.

- Posłuchaj. W wiadomości Mary A.M.H.N. oznacza Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej. N.C.N. to oczywiście Nels C. Nelson. B.T.B. Hyde to B.T.B.H., a 1920 to rok, w którym przeprowadzili badania. Pozostaje liczba 73. - Przekartkował katalog. - To tutaj. Stanowisko numer 73. Nazywa się Skrzyżowanie Ruin. Jest ulokowane w Górnym Wielkim Wąwozie.

- No cóż, nie wiem, czy wiecie - powiedział Smitty. - Ten Nels Nelson to właśnie facet z muzeum, który u mnie był. Mieszkał w tym pokoju. Zaproponowałem mu, że poprowadzę go na te badania, ale on zdecydował, iż pójdzie z młodszym bratem Wetherilla. Nie podobało mi się to.

- To teraz nie ma znaczenia, Smitty - powiedział Indy. - Możesz poprowadzić teraz nas do Skrzyżowania Ruin. Sądzę, że to właśnie tam ukrywa się Mara.

- Hm... Może i tak, ale to dzikie terytoria - odrzekł Smitty. - Trzeba podążać przez wąwóz Kane, a to nie jest łatwa wędrówka. Musiała wiedzieć co robi, ale nie wiem, skąd mogła wziąć jedzenie i wodę.

- Jestem całkiem pewien, że już tam była - oznajmił Indy. - Pamiętam jak pisała do mnie o sztuce skalnej w Górnym Wielkim Wąwozie.

Smitty wzruszył ramionami.

- No dobrze. Jeśli sądzisz, że moglibyśmy znaleźć ją, ukrywającą się tam, to sam bardzo bym chciał na to rzucić okiem.

- Nie wiem, co innego mogłaby oznaczać jej wiadomość - powiedział Indy. - Chyba, że ma laskę i tam właśnie ją schowała.

- Właśnie tak sobie myślałem - stwierdził Shannon.

- Jedźmy więc spojrzeć na to - odrzekł Smitty.

- Jesteś pewien, że znajdziesz Skrzyżowanie Ruin?

- Znajdę, znajdę - odwarknął. - To dokładnie na skrzyżowaniu wąwozów Kane i Górnego Wielkiego.

- Wydaje się, że będziemy mogli tam pojechać samochodem - powiedział Shannon.

- Hmm, tak sądzisz? Jak mówiłem, to nie takie łatwe. Kiedy znaleźliśmy się z Wetherillem w Wielkim Wąwozie, było dosyć ciężko. Mam nawet kopię notatek z wyprawy. Zejdźmy na dół, pokażę wam.

Indy pomyślał o swoim śnie, w którym Mara błagała o pomoc.

- Masz rację, ale musimy spróbować.

- Indy, chodź popatrzeć! - krzyknął Smitty z dołu.

Znaleźli go w bibliotece, gdzie otworzył zszywany notatnik na jednej z pierwszych stron. Wskazał swoje nazwisko wymienione na liście pomocników Wetherilla.

Indy wziął notatnik z rąk Smitty'ego.

- To ty, fakt. Nie wątpiłem w to nawet przez minutę. - Smitty jakby czekał na uznanie, którego nigdy nie doświadczył. Indy przekartkował notatnik pisany na maszynie. Zastanawiał się, czy Wetherill zadał sobie tyle trudu, żeby wspomnieć o sztuce skalnej. Jako że nie było to nic, co dałoby się datować i zabrać ze sobą, zarówno archeolodzy, jak i poszukiwacze ceramiki raczej ją ignorowali. Zatrzymał się, by przeczytać ustęp. - Chyba nie mieliście zbyt dużo szczęścia na tej wycieczce, jeśli chodzi o konie.

- Wielki Wąwóz ciężko przebyć na ich grzbietach - powiedział Smitty. - Naprawdę ciężko.

- Co czytasz? - spytał Shannon.

- To o koniach. - Indy zaczął czytać na głos: - „Mieliśmy kilka dodatkowych na drogę w dół, by je wykorzystać w razie wypadków, które jak się okazało przytrafiały nam się często. Jedno zwierzę spadło z mostu i złamało kark. Inne spadło ze szlaku i poraniło się na występie skalnym, gdy schodziło do kanionu. Zabiliśmy je od razu. Kolejne spadło z urwiska z tym samym skutkiem”.

- Są tam mosty? - Shannon nonszalancko zadał pytanie, ale Indy domyślił się, że to nie mosty go martwiły.

- To kilka naturalnych łuków - odrzekł Smitty. - Jest na co popatrzeć.

- Założę się - powiedział Shannon bez entuzjazmu w głosie. Dotknął swojego zranionego ramienia. - Nie sądzicie, że ktoś powinien zostać tutaj, na wszelki wypadek, gdyby Mara pojawiła się gdzieś w pobliżu?

Indy przytaknął.

- To dobry pomysł.

Shannon podniósł rękę.

- Zgłaszam się na ochotnika.

- Nie martw się - wtrącił Smitty. - Rosie będzie tutaj. Ona potrafi dopilnować fortu.

- Smitty, przy moim szczęściu, to nie koń skręci kark - powiedział Shannon. - Sama nazwa, Wielki Wąwóz, każe mi unikać tego miejsca.

- Jak sobie chcesz - Smitty wydawał się zawiedziony. - Tak naprawdę, to nie jest aż tak źle. Trzeba tylko być ostrożnym i uważać na grzechotniki. Jest ich tam mnóstwo.

Indy oddał notatnik z powrotem w ręce starego poszukiwacza złota.

- Warto wiedzieć. Może porządne ukąszenie grzechotnika po zbawi mnie tego bólu głowy.

Dostanie się na początek szlaku okazało się przygodą samą w sobie. Droga, otwarta tylko kilka miesięcy w roku, była wyboista i każda nierówność, w którą uderzył ford, zdawała się rozbrzmiewać Indy'emu w głowie i pobudzać tępy ból. Zaczął się martwić tą przeciągającą się dolegliwością; zanim dzień dobiegł końca, coraz bardziej tracił ostrość wzroku. Chociaż nie narzekał przy Smittym, mógł stwierdzić po sposobie, w jaki staruszek na niego patrzył, że wie, iż ból głowy nadal go męczy.

Tuż przed zmierzchem Indy zaczął czuć odrętwienie spowodowane jazdą samochodem. Wreszcie Smitty kazał mu się zatrzymać. Krajobraz wyglądał na suchy i pustynny z kępami bylicy wyrastającymi co kilka metrów. Odległe, mroczne wzgórza rysowały się na bladym szaroniebieskim niebie.

- Gdzie my jesteśmy?

- Właśnie tutaj.

- Taak. Robimy przerwę, czy co?

Smitty pokazał głową na zachód.

- Nie widzisz tego?

Indy popatrzył w gęstniejącą ciemność i dojrzał lepiankę, ośmioboczną, kopulastą budowlę, zbudowaną z suszonej na słońcu cegły. Smuga dymu unosiła się z przeznaczonego do tego otworu w środku dachu. Ciężko było uwierzyć, że ktoś mieszkał na tym pustynnym terenie. Nie widzieli żadnego innego budynku od co najmniej godziny.

- Co my tutaj robimy?

- Załatwiamy sobie konie. Droga zaraz się kończy.

Indy przypomniał sobie, że Smitty mówił, iż postarają się o konie, gdy dotrą do kanionu, ale założył, że zrobią to jutro.

- Wobec tego na co czekamy?

- Tak jest grzecznie. Nie włazi się tak po prostu do Navajów.

Było już prawie ciemno, gdy Smitty wyszedł z samochodu.

- Zaczekaj tutaj. Będę zaraz z powrotem. - Trzasnął drzwiami i skierował się w stronę budynku.

Po kilku minutach Indy otworzył drzwi i rozprostował nogi. Zaczął masować tył głowy, próbując złagodzić pulsujący ból i zastanawiał się, dlaczego Smitty poszedł sam. Odszedł trochę od samochodu i przeszedł się po zakurzonej drodze z rękami w kieszeniach. Gdy tylko słońce zaszło na dobre, temperatura spadła; mógł dosłownie poczuć, jak obniża się stopień po stopniu. Lubił tę porę dnia, tych kilka minut: jakby został złapany w pułapkę pomiędzy dwoma światami - światła słonecznego i nocy.

Nagle zatrzymał się. Trzy antylopy stały w bezruchu nie dalej niż trzy metry od niego. Mogły być statuetkami, gdyby nie miękki blask ich ślepi. Wtem duży ptak zakreślił łuk nisko nad jego głową, wrzeszcząc i zaciekle trzepocząc skrzydłami. Indy szybko schylił się i gdy tylko to zrobił, antylopy pędem przebiegły w poprzek drogi i zniknęły z pola widzenia.

- Dziko tu - mruknął i poszedł z powrotem do samochodu. Oparł się o zderzak i zaczął rozmasowywać ramiona, by się trochę ogrzać.

- No, przychodź już, Smitty. Co ty tam wyprawiasz? - Słabe światło paliło się w oknie lepianki. Po kolejnych kilku minutach po myślał, że pójdzie sprawdzić.

Popatrzył w górę na Wenus, jaśniejącą na zachodnim niebie, potem spróbował policzyć pojawiające się gwiazdy. Kiedy doliczył się siedmiu i zauważył kilkanaście nowych, jak się materializują, stwierdził że czekał już wystarczająco długo. Odepchnął się od samochodu i skierował do lepianki.

Kiedy dotarł na odległość dwudziestu kroków od budynku, zatrzymał się. Usłyszał niskie warczenie, które brzmiało, jakby dochodziło z bardzo bliska. Nerwowo zaczął się rozglądać się we wszystkie strony, aż zauważył psa, leżącego w kurzu kilka kroków od niego. Indiański pies, średnich rozmiarów, z krótką, brązową sierścią. Widział ich mnóstwo, kiedy był dzieckiem. Wszystkie wyglądały jakby były z jednego miotu.

- Spokojnie, mały. Spokojnie - szepnął. - Nie zamierzam cię skrzywdzić.

Indy przeszedł obok psa i spojrzał do tyłu, by zobaczyć jak zwierzę podąża za nim, kiwając się na boki i wywijając zadem. Zastukał w drzwi. Nikt nie odpowiedział. Zastukał jeszcze raz, po czym przesunął się do okna po prawej stronie. Okiennice były lekko uchylone i zauważył migotanie światła świec.

- Halo, Smitty! Jesteś tam?

Żadnej odpowiedzi. Spojrzał znów na psa.

- Dokąd oni poszli, mały?

- Indy! Czy ty nie masz manier?

Indy prawie wyskoczył ze skóry, ale to nie pies przemówił. Smitty stał przy narożniku domu.

- Gdzie byłeś?

- Na zewnątrz. Wybierałem konie. Właśnie szedłem po ciebie.

Indy'emu wydawało się, że dojrzał małego, żylastego człowieczka, stojącego w cieniu za Smittym, ale kiedy popatrzył jeszcze raz, nie było go już.

- Gdzie się dzisiaj zatrzymamy?

- Właśnie tutaj. Wejdźmy do środka. Aguila przygotowuje ci filiżankę herbaty. Mówi, że pomoże na ból głowy.

Indy podążył za Smittym do lepianki. Ogień płonął w brzuchatym piecu, a na nim spoczywał czarny garnek.

- Usiądź.

Usadowił się na bryłowatym krześle zrobionym z nieociosanej drewnianej ramy i dwóch jutowych worków wypełnionych słomą. Smitty podniósł garnek przez szmatę i nalał parującą herbatę do ceramicznej filiżanki, która miała uchwyty po obu stronach.

- Proszę. Pij.

Indy wziął do ręki naczynie i podmuchał na zawartość, by trochę ją ostudzić. Czuł się zakłopotany, siedząc w czyimś domu pod nieobecność gospodarza i pijąc jego herbatę.

- Gdzie jest twój przyjaciel?

- Jest w pobliżu. Nie martw się o niego. Odpręż się po prostu. On jest jakby trochę nieśmiały.

- Może nie lubi towarzystwa. Dlaczego nie weźmiemy koni i nie znajdziemy miejsca, w którym moglibyśmy rozbić obóz na noc?

Smitty zaśmiał się.

- Co się z tobą dzieje? Aguila cieszy się, że gości nas tutaj, w przeciwnym wypadku nie zaproponowałby herbaty. Obraziłby się, gdybyśmy teraz wyszli. Poza tym on mówi, że ciebie zna.

- Co?

Smitty uśmiechnął się.

- Powiedział, że poszedł pozdrowić cię przy samochodzie. Nie widziałeś go?

- Nikogo nie zauważyłem.

Smitty zaśmiał się ponownie.

- Musisz być zmęczony długim prowadzeniem. Powiedział, że nie rozpoznałeś go.

Gdy Indy małymi łykami popijał herbatę, pot zrosił mu czoło. Im szybciej ją skończy, pomyślał, tym prędzej będzie mógł wyjść na zewnątrz. Wszystko, co Smitty powiedział o człowieku, który tutaj mieszkał, sprawiało, że czuł się skrępowany. Poczuł, jakby ściany lepianki zbliżały się do niego.

Smitty usadowił się na łóżku.

- Jak tam twoja herbata?

- Smakuje jak gorąca woda z lekkim metalicznym posmakiem, może z garnka. Jesteś pewien, że to herbata?

- Mam nadzieję.

- Dlaczego sam nie spróbujesz?

- Aguila powiedział, że jest tylko dla ciebie. To ciebie boli głowa.

Indy wziął kilka łyków i herbata prawie poparzyła mu gardło.

- Twój przyjaciel... Aguila... mówi, że mnie zna, ale... - Śmiał się. - ...Ale ja nie znam... nikogo o imieniu... Aguila. - Znowu się zaśmiał, jakby to, co powiedział, było niesamowicie śmieszne.

- Dobrze się czujesz?

Indy ponownie się roześmiał.

- Nigdy nie czułem się lepiej. - Rozłożył się na krześle i oparł głowę o glinianą ścianę. Jego nastrój znowu się zmienił, i poczuł się senny.

- Jeśli jesteś zmęczony, to jest jeszcze jedno łóżko, tam. - Smitty pokazał palcem w kąt pomieszczenia.

Indy stwierdził, że zamykają mu się oczy. Zamrugał i otworzył je, rozcierając sobie czoło. Kropla potu spłynęła po policzku. Poczuł, że jest rozpalony; skóra świerzbiała.

- Nie, nie chcę tutaj zostawać. - Jak wiele czasu zajęła mu od powiedź na pytanie? Nie wiedział.

Sama myśl o spędzeniu nocy w lepiance przyprawiała go o ciarki. Nie był wcale pewien, czy chce zobaczyć Aguilę, ani w ogóle kogokolwiek innego. Nie dzisiaj w nocy. Wyprostował się i dopił herbatę dwoma dużymi łykami, po czym położył filiżankę na tkanym pledzie, który przykrywał część podłogi z mocno ubitego kurzu.

- Czy przeszedł ci już ból głowy? - Głos Smitty'ego zabulgotał w pomieszczeniu. Brzmiał, jakby ktoś próbował mówić z ustami w garnku pełnym wody.

- Ból głowy, jaki ból głowy? - pytanie Indy'ego odbiło się echem.

Zaśmiał się i dźwięk zaczął żyć własnym życiem.

- Wygląda na to, że świetnie się tutaj bawisz - powiedział Smitty. - Może też powinienem spróbować tej herbatki.

Ziewnął i rozprostował ręce.

- Co w niej było?

Smitty wyciągnął się na łóżku.

- Tylko trochę ziół. Aguila jest szamanem. Ma dużą wiedzę na temat wszystkich roślin w tych okolicach. Właściwie to on pomógł mi rzucić picie, aplikując jedną ze swoich mikstur. Powiedział, że widział moją zgubę, jak wisiała nade mną w powietrzu, i że jeśli chcę ją przepędzić, to on może mi pomóc. Na początku zaśmiałem się i zaproponowałem mu łyk z mojej piersiówki, ale spojrzał na mnie w tak dziwny sposób, że prawie wytrzeźwiałem na sam widok.

Indy po raz kolejny nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

- Chcesz mi wmówić, że ten stary Indianin po prostu podszedł do ciebie i powiedział ci, że umrzesz, jeśli nie pozwolisz mu sobie pomóc?

- No cóż, musisz wiedzieć, że jest dziadkiem Rosie. Miała mnie już dosyć i odeszła ode mnie, kiedy nagle on się pojawił.

- Och, teraz rozumiem. I co się stało? - Indy nie był w stanie stwierdzić, czy tylko pomyślał o tym pytaniu, czy też naprawdę je wymówił. Ale to i tak nie miało znaczenia, bo Smitty dalej opowiadał. Wyjaśnił, że Aguila dał mu woreczek z jakimś proszkiem w środku i kazał brać pełną łyżkę co sześć godzin i popijać szklanką wody, aż mikstura się skończy. Kręcił się w okolicy do czasu gdy Smitty zażył pierwszą porcję, po czym odszedł.

- Nie było go zaledwie od piętnastu minut, a ja już sięgnąłem po piersiówkę. Ale wiesz co? Nie mogłem się tego napić! Spróbowałem tylko odrobinkę i bebechy obróciły mi się do góry nogami i prawie się przekręciłem. Potem po kilkunastu godzinach doszedłem do wniosku, że działanie mikstury się skończyło i mogę się wreszcie napić, ale ledwie zdążyłem sięgnąć po flaszkę, Aguila już był u moich drzwi. Przychodził co sześć godzin przez trzy dni. Nie wiem, gdzie znikał, ale za każdym razem pojawiał się niespodziewanie. I wtedy byłem za bardzo przestraszony, żeby powiedzieć mu, by zostawił mnie w spokoju.

- Więc to zadziałało? - Indy znów nie potrafił stwierdzić, czy to powiedział, czy nie.

- Sztuczka się udała. Nie miałem ochoty na drinka już od prawie dziesięciu lat.

- Interesująca historia - zauważył Indy, gdy Smitty przestał opowiadać. - Sądzisz, że Aguila wróci dziś na noc?

Indy usłyszał miękkie chrapanie; Smitty szybko zasypiał. Gdy Jones wstał z zamiarem obudzenia go, usłyszał sapiący głos na zewnątrz lepianki. Doszedł do wniosku, że to prawdopodobnie koń. Aguila musiał przyprowadzić konie do wejścia do budynku.

Kiedy nie usłyszał już tego dźwięku po raz kolejny, postanowił, że rozejrzy się. Gdyby Aguila gdzieś tam się kręcił, Indy podziękowałby mu za filiżankę herbaty i konie, i powiedział, że prześpi się w samochodzie. Wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się dookoła. Co, na litość boską, było w tej herbacie? Uczucie mrowienia, które czuł już wcześniej, teraz stawało się jeszcze bardziej intensywne. Doznawał je w rękach, stopach, twarzy, skradało się po szyi i na piersiach, a także w górę wzdłuż ramion. Pot ściekał mu po czole i spływał do oczu. Wytarł twarz wierzchem dłoni i kiedy otworzył oczy, już nic nie wyglądało tak samo. Noc była ciemna jak smoła, ale on widział rzeczy, o jakich nie wiedział, że w ogóle istniały. Zupełnie jakby mógł widzieć samo powietrze. Tworzyło graficzną powierzchnię, która w pierwszej chwili wyglądała jak trójwymiarowa składanka, a później zmieniła się w milion kropek, tworzących jakiś trudny do zrozumienia wzór.

Indy zdał sobie sprawę, że nie jest sam, ale wszystkie te kropki sprawiły, iż nie mógł skupić wzroku. Potem wydawało się, że przybierają jakiś kształt i rozmiary, gdy tak wirowały w kółko, jakby tworzyły kokon.

- Aguila, czy to ty?

Indy spojrzał z ukosa, próbując skupić się na obrazie. I wtedy zrozumiał, że to nie mężczyzna. Co to było? Odskoczył do tyłu. To jakiś rodzaj potwora z czterema skrzydłami i ciałem węża, z zielonymi, świecącymi łuskami i głową jaszczurki.

Otworzył usta, by krzyknąć, ale nie wydał żadnego dźwięku. Zamrugał oczami i spojrzał jeszcze raz, po czym zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. To tylko duży ptak z wydatnym dziobem. Orzeł. No dobrze, tak już lepiej. Siedział na kupie kamiennych płyt metr nad ziemią. Pewnie zwierzątko domowe, pomyślał Indy. Lewe oko ptaka patrzyło uważnie; to spojrzenie było przeszywające, jakby zwierzę go oceniało.

- Czy twoje skrzydła są przycięte? - szepnął Indy.

Jakby w odpowiedzi, ptak uderzył skrzydłami wolnym, pełnym wdzięku ruchem, tworząc serię efektownych, upiornych obrazów. Potem uniósł się z kamiennego piedestału i wzbił w niebo.

Indy obserwował lot i poczuł tęsknotę. Znał to zwierzę; to był jego ptak, jego strażnik. Lata temu, poprowadzony przez starego Indianina na wyprawę, Indy miał wizję. Spędził trzy dni na szczycie płaskowyżu, w oczekiwaniu, aż pojawi się jakieś żywe stworzenie. Kiedy miał już zamiar sobie odpuścić i uznał, że nie pokaże mu się żadne zwierzę, że to było śmieszne, iż w ogóle pomyślał o czymś takim, orzeł wzniósł się ponad jego głową i przysiadł na kamiennym schronieniu, w którym młody Indy spędził te trzy dni.

Od tego czasu orzeł pojawił mu się kilka razy. Widział go w Grecji w Delphi, potem w Anglii w Stonehenge i jeszcze raz w lasach Amazonki. Za każdym razem ptak ukazywał się w czasie wielkiej potrzeby. Indy powątpiewał, czy orły zamieszkiwały te miejsca, ale okoliczności, w jakich je spotykał, nie były całkiem normalne.

Nigdy jednak nie przytrafiło mu się coś takiego jak to, czego teraz doświadczał. Poczuł, jakby wznosił się ku górze. Widział gwiazdy nad sobą, ale nie dostrzegał już ziemi pod stopami. Ramiona Indy'ego poruszały się i zrozumiał, że ma skrzydła. Wcielił się w orła; był orłem. Obdarzony jego zdolnościami, jego naturą, jego istotą.

Poniżej widział grzbiety górskie. Orli wzrok dokonywał cudów. Pomimo ciemności wszystko zdawało się świecić i pulsować, góry i kamienie wyglądały jak żywe, drzewa i krzewy żarzyły się. Nie czuł strachu, że spadnie, w ogóle niczego się nie bał. To, co robił, wydawało mu się naturalne, jakby spodziewane. Był z ptakiem i w ptaku, ale sam ptak stanowił również odrębne istnienie.

Wtedy Indy uświadomił sobie, że nie jest sam. Inny orzeł szybował ponad nim. W chwili, gdy zdał sobie z tego sprawę, drugi orzeł obniżył lot, aż zawisł już tylko dwa, trzy metry od niego.

- Teraz polecisz z Aguilą.

Orzeł mówił do niego, słyszał go w środku głowy.

- Dokąd zmierzamy?

- Zobaczysz.

- Czy ja ciebie znam?

- Oczywiście. Twoja wizja staje się coraz doskonalsza.

Wtedy Indy zrozumiał, że Aguila był tym Indianinem, który zabrał go na płaskowyż, na wyprawę, gdy miał osiemnaście lat. Nie tego imienia wtedy używał, ale jakoś wyczuwał, że orzeł i Indianin to ta sama osoba.

Trudno było stwierdzić, jak długo szybowali przez noc, albo jaki wybrali kierunek, ale nagle drugi orzeł spikował w dół, a on podążył za nim. Pustynia w tym miejscu wyglądała na jałową i posępną. A pomimo to zauważał małe zwierzęta, swoje ofiary, które chowały się lub umykały w poszukiwaniu schronienia. Czuł obecność królików, węży, myszy i piesków pustynnych. Nigdy nie uświadamiał sobie istnienia zwierząt w taki sposób. Wyczuwał ich strach, woń krwi i smak mięsa.

Nagle głodne zwierzę, on sam, zanurkowało do pustynnego podłoża i szponami chwyciło grzechotnika. Wąż zwijał się we wszystkie strony. Indy czuł żylaste mięso tuż pod powierzchnią skóry i bryłę, która, jak wiedział, była małym gryzoniem, połkniętym przez węża. Orzeł zaskrzeczał i dziobem złapał węża z tyłu głowy. Ugryzł mocno i kręgosłup trzasnął. Wąż zwiotczał i przestał się ruszać, gdy ptak odgryzł resztę głowy... i rozpoczął ucztę.

Gdy uniósł się ponownie ponad pustynię, trzymał w szponach część węża.

- Teraz znasz już naturę orła i wiesz, że możesz przechytrzyć nawet węże w ludzkiej skórze.

To przemawiał drugi orzeł, Aguila. Znowu było to raczej jak odbieranie myśli niż wymawiane słowa. Gdy tylko popatrzył na ptaka, ten zanurkował ponownie, a on podążył za nim. Tym razem poniżej leżały dzieła ludzkich rąk. Kamienne wieże w rozsypce wyrastały z pustyni. Minęli jedną kupę gruzu, potem kolejną. Zatoczyli koło nad trzecią, która wyglądała jak skupisko wieżyc, po czym wylądowali na niebezpiecznie wąskiej krawędzi dużej skały. Pozostałości grzechotnika ześlizgnęły się w dół po kamieniach, na ziemię.

- Patrz! - rozkazał Aguila.

Indy nie wiedział, o czym mówi Indianin, ale później uświadomił sobie, że on sam, albo orzeł, lub też obydwoje spoglądają na rozstęp między skałami i łatwo mógł dojrzeć trzy okrągłe petroglify. Środkowy był zbiorem koncentrycznych kręgów, a po obu jego bokach narysowano identyczne spirale.

Dwie myśli równocześnie zmieszały mu się w głowie. Dla ptaka symbole nie miały żadnego znaczenia. Dla człowieka były ważne, chociaż nie wiedział dlaczego. A potem znowu szybowali, wzbijając się w noc. Lecieli coraz dalej i dalej, i wszelkie myśli o symbolach pozostały za nimi, jakby sama radość latania przyćmiła wszystko inne.

Po nie kończącej się podróży obydwa orły zniżyły się znowu do kanionu i spadły pod nawis skalny ponad siecią kamiennych kształtów, które nic nie znaczyły dla ptasiej części jego osobowości. Ludzka świadomość musiała walczyć, by utrzymać kontrolę nad ptasią naturą, postrzegającą ściany jako bezsensowne formy. Natknęli się na skraj okrągłego wgłębienia i Aguila zeskoczył na ziemię kilkanaście stóp poniżej. Poskrobał pazurami podłoże, po czym dziobnął złośliwie we własny ogon. Pojedyncze pióro pofrunęło na ziemię i ptak skoczył z powrotem na krawędź.

- A to już ostatnie twoje odkrycie tej nocy. - Z tymi słowami Aguila wzniósł się ku górze.

Ptak, którym był Indy, wydał ostry skrzek i uderzył skrzydłami w pogoni.

11.

Wielki wąwóz

- Obudź się, Jones. I co ty tutaj w ogóle robisz?

Głos wyrywał Indy'ego ze snu. Nie chciał tego słyszeć, nie chciał, żeby mu przeszkadzano. Ale to było natarczywe. Obudź się... obudź się.

- Dobra - wymamrotał bez otwierania oczu. Rozpoznał głos Smitty'ego i przypomniał sobie... Co sobie przypomniał?

Powoli budził się ze snu. Był mokry i czuł zimno. Miał sucho w ustach, a powieki mu się zlepiły. Zamrugał oczami i roztarł je; szary blask świtu rozciągał się na horyzoncie. Musiałem spać na zewnątrz, pomyślał, i zauważył, że leży ponad metr nad ziemią na czymś twardym i błyszczącym.

Dach samochodu.

- Co ja tutaj robię?

- O to właśnie ciebie pytałem - powiedział Smitty. - Obudziłem się i spojrzałem za okno. Nie potrafiłem określić, co leży na samochodzie. Pomyślałem, że to pewnie jakieś duże zwierzę. Ledwie uwierzyłem, gdy wyszedłem na zewnątrz i zobaczyłem, że to ty.

Indy usiadł i rozejrzał się naokoło. Dwa osiodłane konie i jeden z jukami na bagaże stały uwiązane do sterty płyt z piaskowca naprzeciwko lepianki. Patrzył na płyty, wiedział, że było w nich coś ważnego.

- Nie rozumiem tego. Nie wiem, jak się tutaj dostałem.

- Coś musiała zawierać ta herbata, którą wypiłeś.

Na wzmiankę o herbacie dreszcz przeszedł przez Indy'ego; poczuł, że boli go brzuch. Wspomnienia chlupotały gdzieś w głębi pamięci jak fala, unosząca się wyżej i wyżej. Przypominał sobie urywki i fragmenty, potem spróbował je połączyć w jakąś sensowną całość.

- Aguila to orzeł - wymamrotał.

- Co proszę? - Smitty spojrzał na niego dziwnie.

Indy znowu obejrzał kamienne płyty i tym razem przypomniał sobie, że orzeł na nich właśnie siedział.

- Aguila to orzeł - powtórzył.

- Masz na myśli, że tak mówi się po meksykańsku?

Indy zrozumiał, przecież to było oczywiste. Aguila to było hiszpańskie słowo oznaczające orła. Nawet nie wpadło mu to do głowy. Ale nie o to chodziło. Zeskoczył na dół z dachu forda. - On jest orłem i zamienił mnie w takiego samego.

- Och, chłopcze. - Smitty zaśmiał się. - Musiał naprawdę dać ci niezłą dawkę czegoś w tej herbacie.

Indy miał zamiar się kłócić, ale zdał sobie sprawę, że to, co mówił, brzmiało niedorzecznie. Można mieć orła jako strażnika, kogoś, kto prawdopodobnie opiekuje się tobą. Ale zamienić się w ptaka i latać nad pustynią, to już zupełnie co innego.

- Czy widziałeś, jak przeistacza się w orła? - spytał Smitty.

- No, nie. Ale po prostu wiedziałem, że to był on.

- Chodź, spytamy go o całą tę sprawę.

Gdy kierowali się w stronę lepianki, żołądek Indy'ego zawiązał się w supeł.

- Może nie powinniśmy mu przeszkadzać...

- Czemu nie? Chcesz go zobaczyć w jego własnej skórze, prawda? - Smitty ponownie się zaśmiał i pociągnął go za ramię.

Indy nie miał na to odpowiedzi, ale przez całą drogę do budynku walczył z coraz większym przeczuciem czegoś złego. Drzwi były uchylone i zapach ciepłych płatków kukurydzianych unosił się w powietrzu. Smitty wsadził głowę do środka.

- Aguila? Masz coś przeciwko temu, żebyśmy z Indym się przy łączyli?

Odszedł od drzwi i wzruszył ramionami.

- Musiał sobie gdzieś pójść.

Przeszli wokół domu i pies, którego Indy widział poprzedniej nocy, potruchtał za nimi. Jonesa zdziwił widok pastwiska i solidny rządek drzew ponderosa w środku półpustynnego krajobrazu.

Jakże inaczej wyglądało to miejsce w świetle dnia. Później zauważył strumień i uświadomił sobie, że Aguila miał obfite źródło wody i niewątpliwie to właśnie stało się powodem jego osiedlenia tutaj.

Smitty krzyknął na starego Indianina, ale znowu nie usłyszeli żadnej odpowiedzi.

- To dziwne. Widziałem go kilka minut temu. Wejdźmy do środka przełknąć coś.

- Czy mówił, że gdzieś się wybiera? - spytał Indy.

- Wspomniał coś o tym, że idzie na wzgórza zbierać swoje zioła, ale nie sądziłem, iż pójdzie tak szybko. - Wzruszył ramionami. - Nigdy nie wiadomo, czego się spodziewać po tym starym człowieku.

- Z tym się zgodzę.

Indy postanowił, że nie zje ani jednego kęsa pożywienia Aguili. Podano mu jakieś narkotyki i drugi raz nie uda się to staremu Indianinowi.

- Siadaj i jedz - powiedział Smitty, gryząc placek z mąki kukurydzianej przyprawiony pikantnym sosem mięsnym.

- Nie jestem zbyt głodny. Wezmę sobie tylko trochę suszonej wołowiny z naszych zapasów.

- Jak sobie chcesz, ale tracisz znakomity posiłek. - Smitty wziął kolejny kęs. - Może orły nie jedzą takiego żarcia.

- Dobra, sądzę, że musiało mi się to wszystko przyśnić - oznajmił Indy, mając już dość śmiechu Smitty'ego. - Wiesz, jak realne mogą się czasem wydawać sny?

- Tak właśnie sobie pomyślałem, ale nie miałem zamiaru tego powiedzieć. Myślę, że wszyscy chcielibyśmy latać jak orły.

- To, co mnie męczy, to odpowiedź na pytanie, jak znalazłem się na dachu forda.

Smitty przełknął swój drugi placek.

- Pamiętam, że mówiłeś, iż nie chcesz zostać tutaj w lepiance. Założę się, iż zasnąłeś na łóżku, a potem wstałeś w nocy.

- Nie sądzę, żebym kiedykolwiek w życiu lunatykował. A nawet gdyby, to sądzę, że spałbym na siedzeniu, a nie na dachu.

- Może więc latałeś w swoim śnie - odrzekł Smitty chichocząc.

- Właśnie.

- A przy okazji, jak tam ból głowy? Nie powiedziałeś o nim słowa.

Indy nie pomyślał o tym.

- Przeszedł. Chyba herbata zrobiła swoje.

Smitty wstał od stołu.

- Może wpadniemy na Aguilę, gdy będziemy wracać.

Shannon właśnie nalał sobie filiżankę kawy i usiadł, gdy drzwi kuchni otworzyły się i pozdrowiła go Rosie.

- Dzień dobry. Czy dobrze pan spał?

- Jak blok piaskowca, Rosie. Dziesięć godzin. Na pewno dlatego, że Indy pojechał.

Rosie związała kruczoczarne włosy w warkocz i wplotła w nie zielone wstążki. Jej ciemne oczy, tak typowe dla Navajo, patrzyły ponad orlim nosem.

- Dlaczego tak mówisz?

- Och, sam nie wiem. Czasami, gdy jest w pobliżu, mam wrażenie, że dach zaraz spadnie mi na głowę.

- Czy on miewa dużo wypadków?

- Ma dar przyciągania kłopotów. Ale nie mów mu tego, bo on ci powie, że to ja sprowadzam na niego tych, co prowokują problemy.

- Może to wy obydwaj, gdy jesteście razem.

- Nie, nie sądzę. Potrafimy tego dokonać również osobno. Filiżankę kawy?

Pokręciła głową i zobaczyła Biblię, leżącą na stole kuchennym.

- Czytasz ją?

- Cały czas. No, może niezupełnie, ale wczoraj wieczorem szukałem jakichś ustępów na temat jednorożców.

Podciągnęła rękawy swojego kolorowego, pełnego wzorków swetra i zaczęła sprzątać w okolicy zlewu.

- W Biblii?

- Pewnie. Chcesz posłuchać, co znalazłem?

Rosie podniosła miotłę i zaczęła zamiatać podłogę.

- No...

Shannon pociągnął łyk swojej kawy i przerzucił kartki do strony, którą wcześniej zaznaczył.

- Popatrzmy. To Izajasz trzydzieści cztery, wers siódmy. „Zstąpią z nimi i jednorożce, i byki z wołami, i opojona będzie krwią ziemia ich, a proch ich będzie opojony tukiem”.

- Co to znaczy? - spytała. - To nie brzmi dobrze.

- No cóż, to o czymś, co wydarzyło się dawno temu. - Przewrócił stronę i odkaszlnął. - Tu jest inny ustęp: „Wybaw mnie z paszczy lwiej i od rogów jednorożcowych uwolnij mnie!” To był Psalm dwudziesty drugi, ustęp dwudziesty drugi.

- Dlaczego studiujesz te słowa o jednorożcach?

- Do długa historia. O, tutaj mamy kolejny. Psalm dziewięćdziesiąty drugi, wers jedenasty. „Róg mój, jako jednorożców, wywyższysz, będę pokropiony olejkiem świeżym”.

Rosie odwróciła i spojrzała mu w twarz.

- Nie podoba mi się to. Proszę, przestań.

- Przepraszam. - Shannon zamknął Biblię. - Nie przeszkadza mi, że nie chcesz uwierzyć w jednorożce.

Rosie nerwowo wycierała blat stołu.

- Ta laska wywołała sporo zła. Najlepiej by było, gdyby Mara ją zostawiła w spokoju.

- Ty wiesz o lasce?

Rosie odłożyła miotłę i oparła się o blat.

- Oczywiście. Była tu, w tym domu.

- Wiesz, co się z nią stało?

Przytaknęła ruchem głowy. Shannon ledwie mógł w to uwierzyć.

- Gdzie ona jest?

- Została ukryta. Człowiek, który odkupił ją z lombardu, jest uzdrowicielem, szamanem. Niektórzy ludzie nazywają go czarownikiem, ale ja widziałam jak leczy. Uratował życie Smitty'emu. Powiedział, że laska zabija Smitty'ego, i że muszę mu ją odebrać.

- Wygląda na to, że potrzebował jej dla siebie.

- Nie, Aguila chciał wyciągnąć z niej zło.

Shannon nie miał pojęcia, dlaczego róg jednorożca miałby być uważany za coś złego, ale to nie miało znaczenia.

- Powiedziałaś Smitty'emu, kto ją kupił?

Pokręciła głową.

- Aguila oświadczył, że najlepiej nic mu nie mówić. Dotrzymałam słowa.

- A Mara?

- Ona wie.

- Powiedziałaś jej?

- Aguila to zrobił. Ale nie sądzę, żeby wyjawił jej, w jakim miejscu znajduje się ten przedmiot.

- Gdzie mieszka ten czarownik czy uzdrowiciel?

- Blisko wąwozu Kane. Jestem przekonana, że tam właśnie Smitty i Indy zatrzymali się tej nocy.

Rosie przysłuchiwała się wielu rozmowom na temat wydarzeń w Mesa Verde, ale sama powiedziała bardzo niewiele. Teraz zaś wydawało się, że wie więcej, niż zdradziła.

- Czy sądzisz, że Aguila mógłby wiedzieć, gdzie szukać Mary?

- Być może wie, ale nie wie.

Shannon pokręcił głową.

- Nie rozumiem.

- Czasami ludzie wiedzą o różnych rzeczach, ale nie zdają sobie z tego sprawy, aż ktoś zada właściwe pytanie.

Jechali konno przez większą część ranka, aż ziemia otworzyła się jak blizna i zaczęli zjeżdżać do wąwozu Kane. Indy podążał wciśnięty pomiędzy Smitty'ego i konia z pakunkami, a szlak szybko zmieniał się w niebezpiecznie wąską, zwijającą się i omijającą grzbiety górskie ścieżkę. Strome urwiska spadały dziesiątki metrów w dół, zaledwie centymetry od zostawianych przez nich na drodze śladów kopyt końskich.

- Dobry Boże, Chico, niezła robota - powiedział Indy głaszcząc konia, gdy pokonali kolejne załamanie.

Indy zastanawiał się nad notatkami Richarda Wetherilla o tym, co spotkało ich konie. Kiedy je przeczytał, zaciekawiło go, czy uczestnicy wyprawy pili po drodze. Jak inaczej mogłoby tak kiepsko im pójść, jeśli chodzi o konie? Teraz jednak uświadomił sobie, że nikt przy zdrowych zmysłach nie mógł pić na tej drodze. Cudem zdarzyło się, że żaden z członków ekspedycji nie zginął. Pomyślał o Shannonie, który nie przepadał za jazdą konną i doszedł do wniosku, że jego przyjaciel podjął rozsądną decyzję, nie przyłączając się do nich.

- Jak ci tam z tyłu idzie, Indy? - krzyknął Smitty.

- W porządku. Cieszę się jednak, że nie łyknąłem sobie herbatki od Aguili tego ranka.

- Mówiłem ci, że to nie będzie łatwe. Ale mamy przynajmniej ze sobą dodatkowego konia.

- Jaki powód naszej wycieczki do Skrzyżowania Ruin podałeś Aguili? - spytał Indy.

- Prawdziwy. Powiedziałem mu, że zaginęła moja córka i możliwe, iż tam właśnie się znajduje. To wszystko.

- Czy on zna Marę?

- Taak, sądzę nawet, że wykorzystywała go jako przewodnika. Liczyłem, że może ją widział, ale nie miałem szczęścia. Co zresztą wskazywałoby na to, że jej tam raczej nie ma.

- Musimy jednak rzucić na to okiem - powiedział Indy.

Jeśli nawet Smitty odpowiedział, to Indy tego nie usłyszał. Jego koń nastąpił na miejsce pełne sypkiego gruzu i przednie kopyta zsunęły się po krawędzi. Panicznie przestraszony, przysiadł raptownie na tylnych nogach i wyrzucił Indy'ego z siodła. Jones spadł na bok konia z pakunkami i uderzył w występ na ścieżce. Z rozpędu wypadł poza skraj przepaści, a jego filcowy kapelusz poleciał w głąb. Indy kilka razy się obrócił i zaczął staczać w dół. Zaparł się piętami o ziemię i kamienie, ale nie mógł zatrzymać upadku. Przed nim toczył się grad skał i kurzu.

Wreszcie zjechał na jakąś sterczącą skałę i udało mu się zatrzymać. Niewiele brakowało, naprawdę niewiele, pomyślał.

- Indy! Uważaj! - krzyczał Smitty.

Duży kamień turlał się w dół stromego stoku prosto na Indy'ego. Jones przekręcił się na drugą stronę i zaczął zsuwać znowu. Zacisnął palce na ziemi w desperackiej próbie zatrzymania. Zahaczył ręką o inną skałę, ale nadal znajdował się na drodze toczącego się głazu.

Miał właśnie zamiar skoczyć w bok, gdy kamień pękł na dwie części. Jedna skierowała się ku miejscu, na które chciał dać susa; druga odprysnęła prosto na niego. Rozpłaszczył się na podłożu i zacisnął powieki. Poczuł, jak głaz drasnął pośladek i pięty, po czym minął go. Podniósł głowę i znów przypadł do ziemi, gdy grad kamyczków i kurzu spadał z góry.

Odetchnął ciężko; przeżył. Ale gdy tylko się odprężył, skała, której się trzymał, poluzowała się i potoczyła w dół urwiska. Tylko tego brakowało. Znowu spadał. Ale w ostatniej chwili zgięciem łokcia chwycił kępę byliny. Nie śmiał się poruszyć. Kiedy opadł kurz, nadal wisiał uczepiony suchego krzaka, a nogami zwisał nad urwiskiem.

- Indy, trzymaj się! Trzymaj! - Smitty krzyczał gdzieś nad nim.

- Pewnie - powiedział zza zaciśniętych zębów. - Czemu nie?

Ale korzenie byliny zaczynały puszczać. Centymetr po centymetrze wychodziły z suchej ziemi, a Indy powoli przesuwał się coraz bliżej skraju przepaści. Rozejrzał się dookoła w poszukiwaniu czegoś do złapania. Nie było nic poza kurzem i chwiejnymi skałami. Nie wytrzyma dłużej, niż kilka sekund.

- Łap!

Lina zawisła nie opodal, na prawo od niego. Smitty machnął nią, próbując przysunąć do Jonesa, ale sznur tylko zwinął się w miejscu. Indy po omacku sięgnął w jego stronę, lecz korzenie krzewu puściły. Rzucił się na linę... i zabrakło mu kilku centymetrów.

Kiedy Walcott usłyszał walenie w drzwi pokoju hotelowego, wiedział, że musi to być albo przedstawiciel prawa, albo Calderone. Nie był pewien, co było gorsze. Gliny aresztowałyby go, ale gdyby cierpliwość Sycylijczyka zmieniła się w gniew, Walcott zdawał sobie sprawę, że Calderone by go zabił bez chwili wahania. Minęło już półtora dnia od momentu, gdy został postrzelony w czasie potyczki w Mesa Verde, i nadal czuł ból i męczyła go gorączka.

Wyszedł z łóżka, pokuśtykał do drzwi i uchylił je na kilka centymetrów.

- Kto tam?

Calderone przepchnął swoją laskę przez szparę.

- Dlaczego ty tu jeszcze jesteś? - Wszedł do pokoju, a za nim podążało dwóch ociężałych ochroniarzy.

- Mam gorączkę. Potrzebuję lekarstw.

- To nie jest pora na leżenie w łóżku. Musisz znaleźć Marę i laskę.

Walcott obserwował jak pieprzyk Calderone porusza się w grymasie.

- Dobra. Znajdę ją i jeśli będzie miała laskę, to ją zdobędę. Najpierw muszę odszukać mój samochód. Zostawiłem go przed szpitalem.

Calderone uśmiechnął się.

- Jest zaparkowany z tyłu hotelu i czeka na ciebie.

- Dzięki. Doceniam to. Policja mogła go dorwać i...

- Czy nadal masz pieniądze, które ci dałem, czy też już je przepiłeś?

- Nie, mam je. To znaczy większość. Zdobędę to dla ciebie.

Sycylijczyk trzymał swoją laskę przed Walcottem.

- Zatrzymaj je. Wyjeżdżam dzisiaj. Moi ludzie mnie potrzebują. - Kiwnął głową do jednego z ochroniarzy, który podał mu długie, cienkie pudełko z wypolerowanego drewna tekowego. Calderone otworzył je i pokazał czerwone, aksamitne podbicie. - Tutaj umieścisz laskę i przywieziesz ją do Rzymu.

Podszedł do drzwi, ochroniarze szli za nim.

- Jeśli nie dasz znaku życia, to wyślę kogoś, by dokończył robotę dla mnie.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Walcott domyślał się, co Calderone miał na myśli, mówiąc o dokończeniu roboty, i nie podobało mu się to. Nie mógł już dłużej czekać. Musiał znaleźć Marę, a jedyna droga do niej prowadziła teraz przez Jonesa.

12.

Trzy kręgi

Mara zapaliła ognisko w kamiennym schronieniu, wysoko na ścianie kanionu, i podgrzewała gulasz z królika zostawiony z poprzedniego dnia. Uciekła z trzema pozostałymi przy życiu Indianami Ute, po tym jak raniono Walcotta, i przekonała ich, by zabrali ją do tego odosobnionego miejsca. Czuła się tutaj bezpieczna bardziej, niż gdyby pojechała do Cortez albo Bluff.

Walcott, domyślała się, nie był jedynym zamieszanym w te wydarzenia. Ktoś dostarczał mu informacji i dopóki nie odkryje, kto to, nie zazna spokoju. Ale teraz musiała opuścić to miejsce. Od przesilenia, dnia obiecanego, dzielił ją już tylko jeden wschód słońca i wiedziała, że musi poszukać Aguili. Pójdzie, jak tylko skończy jeść.

Na myśl o przesileniu, fragment powtarzającego się snu przeszedł jej przez głowę. Schyliła się i podniosła patyk. W jakiś sposób wiedziała, że był to sen, który powracał do niej ciągle, i zawsze go zapominała. Następnym razem zapamięta. Wyrysowała na ziemi trzy okrągłe symbole. Ten w środku różnił się od dwóch pozostałych. Wyglądał jak zbiór kręgów, jeden zamknięty w drugim, i uważała, że to symbol słońca Anasazich. Dwa kolejne przedstawiały spirale. Widziała je też już wcześniej, ale słyszała o różnych interpretacjach ich znaczenia. Najbardziej typowa mówiła, iż oznaczały one pewien rodzaj podróży. Trzy symbole wiązały się w jakiś sposób z jej wyprawą po róg jednorożca. Tyle wiedziała.

Ben, wnuczek Sama, przewodnika z plemienia Ute, którego zabili ludzie Walcotta, usiadł przy ognisku i przyjrzał się jej. Wskazała palcem na rysunki.

- Czy widziałeś kiedyś te trzy symbole razem? - Ben popatrzył na rysunek, po czym pokręcił głową. - Jak sądzisz, co to oznacza? - spytała. - Widziałam je we śnie.

- Twoje sny nawiedził wilk - odpowiedział.

Wiedziała, o jaki rodzaj wilka mu chodziło, nie zwierzę, ale czarownika, Indianina, który mógł zamienić się w wilka, dowolne zwierzę, a nawet muchę. Wielu Indian bało się ich i wierzyło, że mogą wywołać chorobę albo nawet śmierć dzięki złej magii, jaką posiedli. Zdziwiło ją tylko, że Ben dokonał takiej obserwacji. Aguilę wielu uważało za wilka.

Ben poruszył się nagle, jak gdyby coś usłyszał. Chwilę później dwóch mężczyzn wpadło do kamiennego schronienia. Mówili podnieconymi głosami w języku Szoszonów, podczas gdy Ben gramolił się na nogi.

- Co się dzieje? - spytała.

- Ktoś nadchodzi.

- Kto?

Przepchnęła się między nimi i wyszła ze schronienia, żeby mieć lepszy widok. Ku jej zdziwieniu, to Aguila kierował się ścieżką prowadzącą prosto do ich kryjówki. Był małym, żylastym człowiekiem, ledwie ponad metr pięćdziesiąt wzrostu, z siwiejącymi włosami, spadającymi mu na ramiona. Pomimo że miał już co najmniej siedemdziesiąt lat, doskonała kondycja sprawiała, iż nigdy się nie męczył. Przechodził pomiędzy skałami z zaskakującym wdziękiem, jakby wiedział dokładnie, gdzie postawić stopę bez jakiegokolwiek spoglądania w dół.

- Wszystko w porządku! - krzyknęła. - Znam go.

Ale Indianie Ute czmychali już za kamienie i pędzili w górę ściany kanionu. Wzruszyła ramionami i poszła w dół ścieżki.

- Miałam zamiar ciebie dzisiaj poszukać - rzekła. Wiedziała jednak, że szukanie Aguili, a znalezienie go, to dwie różne sprawy. - Skąd wiedziałeś, że mnie tutaj znajdziesz?

Jego osobliwe zielone oczy jarzyły się blaskiem. Samo to wystarczało, żeby przekonać każdego, kto wątpił, że starszy mężczyzna jest czarodziejem.

- Twój ojciec i młody człowiek szukają ciebie. Wiedziałem, że tutaj właśnie można cię znaleźć.

- Dostali więc moją wiadomość.

- Tak powiedział twój ojciec.

Indy spadł prosto w dół, w przepaść, i zanim w ogóle miał czas, żeby pomyśleć, co się teraz stanie, jego buty uderzyły w płaską powierzchnię i znalazł się na wąskim zakręcie szlaku. Spadł tylko około czterech i pół metra, ale tuż obok urwisko opadało o jakieś kolejne sześćdziesiąt metrów.

Przetarł ręką twarz i spróbował złapać oddech. Podwyższony poziom adrenaliny sprawił, że ciało Jonesa było gotowe sprostać zagrożeniom, mógł obrywać cięgi, nie czując natychmiastowego bólu. Teraz, kiedy zrozumiał, że przeżył upadek, w myślach ocenił swój stan. Nic nie sygnalizowało poważnych obrażeń. Miał wprawdzie mnóstwo szram i zadrapań, ale nie stwierdził żadnych złamań, kości okazały się całe.

Jego filcowy kapelusz spoczywał na czubku jakiejś byliny wyrastającej z boku urwiska, tuż poniżej szlaku. Podczołgał się do przodu, ostrożnie wyciągnął rękę i chwycił go. Wcisnął nakrycie mocno na głowę i gdy to zrobił, popatrzył w górę. Przez chwilę myślał, że zobaczył orła, zataczającego koło wysoko nad nim. Później jednak zdał sobie sprawę, że to sęp, a właściwie nawet kilka.

Wybaczcie, chłopaki. Nie potrzeba dzisiaj ekipy porządkowej, pomyślał.

- Mój Boże, Indy, żyjesz!

Spojrzał do góry i zobaczył Smitty'ego na koniu, jak zjeżdża wokół zakrętu niebezpiecznie szybkim kłusem. Dwa kolejne konie podążały za nim. Indy przytrzymał się skalnej ściany, gdy wstawał.

- Skróciłem sobie trochę drogę.

Smitty popatrzył zdziwiony.

- Byłem pewien, że już po tobie.

- Tak łatwo się nie poddaję. - Indy wspiął się na konia i skrzywił, gdy tylna część koszuli otarła mu zdarty do mięsa kawałek skóry.

Ścieżka wkrótce zwęziła się jeszcze bardziej. Teraz konie zdawały się szersze niż sam szlak. Ale ku zdziwieniu Indy'ego Smitty pozostał w siodle. Jones miał właśnie zasugerować, żeby iść na piechotę, kiedy koń Smitty'ego wycofał się i zaczął stepować na wąskiej jak napięta lina krawędzi.

- Ty oślizgły diable! - warknął Smitty. Ale to nie koń był powodem jego gniewu. Smitty wyjął rewolwer i strzelił dwukrotnie w ziemię.

Zwierzęta nerwowo stawały dęba i Indy pomyślał, że zaraz wszyscy stoczą się w otchłań. Pociągnął Chico mocno za cugle.

- Prrr! Prrr, mały!

- Trafiłem go! - krzyknął Smitty i popędził konia do przodu.

Zwierzę zawahało się, po czym ruszyło. Indy poczuł ostrożność w ruchach Chico, gdy zwierzę dostrzegło niemalże dwumetrowego grzechotnika, leżącego na środku ścieżki.

- Wszystko będzie dobrze, mały. Ruszaj. - Ale nic, co Indy powiedział, nie mogło przekonać konia, by przeszedł nad martwym wężem. Wreszcie Jones odczepił swój bicz i jednym machnięciem zrzucił grzechotnika w przepaść. - No dobra, teraz ci pasuje?

Koń parsknął i ruszyli dalej.

Pomimo zdradliwego terenu i przyczajonych żmij, pozostała część podróży do ruin minęła im bez niespodzianek. Gdy dojechali do przecięcia wąwozu Kane i Wielkiego Wąwozu około południa, Indy spojrzał na starożytne pueblo Anasazi, cel ich wyprawy. Podobnie jak siedziby skalne w Mesa Verde, kamienne budowle usytuowane tu zostały pod nawisem skalnym.

- Mara! - krzyknął Smitty. Echo poniosło jego głos przez kanion i miało się uczucie, jakby pogwałcił świętość ruin. - Mara!

Żadnej odpowiedzi.

Nawis był rzeźbiony i sięgał prawie dziesięciu metrów, mogli więc dojrzeć wszystkie budynki. Te najbliżej nich postawiono frontami na wschód, podczas gdy te na drugim końcu na południe.

- Cóż, jeśli ktoś tutaj jest, to z pewnością już wie, iż przyjechaliśmy - powiedział Indy, niezbyt zadowolony z wrzasków Smitty'ego.

- Tu jest pusto. Tak, jak myślałem.

Indy zszedł z konia.

- Nie poddawajmy się tak szybko. Może poszła nabrać wody. Albo, jeśli nawet odeszła, zostawiła nam jakąś wiadomość.

Smitty nie odpowiedział, ale Indy mógł pójść o zakład, że stary poszukiwacz złota jest rozczarowany. Nie mówił co prawda nic o Marze, ale jego twarz wyrażała troskę.

Gdy wspinali się do ruin, Indy'ego od razu urzekło piękno cichej wioski. Wyobraził sobie jak to było, kiedy wioska stała tutaj, tętniąca życiem i kwitnąca. Zamknął na moment oczy i mógł dosłownie usłyszeć głosy bawiących się dzieci, kobiet mielących kukurydzę i mężczyzn zbierających się na polowanie. Postanowił jednak skupić się na poszukiwaniach Mary. Zauważył na tylnej ścianie nie sztukę skalną, ale wiadomość, którą Mara przekazała Shannonowi: Nr 73 AMHN 1920 N.C.N. i B.T.B.H.

Gdy to teraz zobaczył, poczuł jeszcze większą determinację. Musi zrozumieć, dlaczego Mara chciała, żeby tu przybył. Może zamierzała się tu z nim spotkać, ale nie dotarła. Albo nie zdążyła dotrzeć. Indy widział tylko jedno rozwiązanie. To tutaj ukryto laskę. Ale gdzie miałby szukać? To mogło wymagać wielu tygodni, aby przetrząsnąć te ruiny i znaleźć zakopany skarb, nawet taki, który został schowany niedawno.

- Pójdę na drugi koniec i będę przeszukiwał, idąc w twoim kierunku - powiedział Smitty i zniknął za ścianą.

Indy przechodził z jednego pomieszczenia do drugiego, dokonując w każdym z nich szybkiej inspekcji. Przeszedł obok kiwy z otwartym dachem. Jej okrągły sufit zniknął dawno temu, a w środku zalegał gruz. Kiedy natrafił na kolejną sprofanowaną kiwę, schylił się i wyciągnął z gruzu fragment ceramiki. Oczyścił jego zewnętrzną część z kurzu i odkrył siatkę czarnych linii namalowanych na podkładzie o odcieniu bladej pomarańczy. Odrzucił skorupę z powrotem do jamy i poszedł dalej.

Zatrzymał się, żeby zbadać odcisk dłoni zostawiony w zaprawie murarskiej na ścianie. Gdy położył na nim rękę, okazało się, że jego palce mierzyły prawie dwa i pół centymetra więcej niż palce osoby, która zostawiła ślad. Doznał dziwnego uczucia na myśl, że ten człowiek był już martwy od przynajmniej sześciuset lat. Miewał już do czynienia z ruinami dużo starszymi niż ta. Takie ślady zawsze sprawiały, że miejsce stawało się bardziej swojskie. Mówiło mu i każdemu, kto by tylko je zobaczył, iż tutaj mieszkali i żyli ludzie, i nie różnili się wiele od innych. Pomimo, że wioska została rozkopana przez Wetherilla i kolejne ekipy, Indy wiedział, że gdyby spędził tutaj lato, bez wątpienia nauczyłby się dużo o jej mieszkańcach. Może innym razem.

Gdy tak szedł, nie znajdując żadnego dowodu na to, iż Mara albo ktokolwiek inny przebywał tutaj niedawno, ogarniała go coraz większa frustracja. Jeżeli chodziło o to, żeby znalazł laskę, dlaczego nie mówiła bardziej konkretnie? Szkoda, że nie przyjechał z nimi Shannon, Indy mógłby go wtedy przepytać dokładnie o słowa Mary. Musiała mu podać jakąś wskazówkę, gdzie spodziewała się znaleziska. Ale może to było oczywiste.

Spytał sam siebie, gdzie ukryłby coś w tych ruinach, gdyby chciał, aby znalazł to archeolog. Myślał nad odpowiedzią na to pytanie, kiedy badał małe pomieszczenie, składowisko, nie kryjące chyba żadnych sekretów. Nie mógł nic wymyślić. Dręczyło go to. Mara powiedziała Shannonowi coś jeszcze: „To śmieszne, że jesteśmy w kiwie, tak blisko świata zmarłych”.

Świat zmarłych. Czy jest lepsze miejsce na schowanie laski? Shannon sądził, że ona zmienia temat, ale Mara właściwie dawała mu kolejną wskazówkę. Połączeniem Anasazich ze światem zmarłych było sipapu, mała dziurka w podłodze kiwy. Może to tam właśnie ją umieściła? Ale kiwy, które widział do tej pory, były zawalone gruzem prawie po brzegi.

- Miałeś trochę szczęścia? - krzyknął Smitty, gdy wolnym krokiem zbliżał się do Indy'ego.

Indy pokręcił głową.

- A co u ciebie?

- Nie znalazłem Mary, jeśli o to ci chodzi, ani żadnego znaku, że tutaj była.

- Czy widziałeś jakieś kiwy? - spytał Indy.

- Dwie.

- Pełne gruzu?

Smitty machnął ręką.

- Jedna z nich była rzeczywiście zawalona. Ale druga wyglądała na całkiem czystą.

- Pokaż mi, gdzie to jest.

Kiwa, o którą pytał, nie była znowu taka czysta, ale dałoby się opróżnić ją z gruzu bez większego kłopotu. Indy opuścił się po ścianie. Wczesnym rankiem światło słoneczne docierało tutaj, ale późnym popołudniem w całej kiwie panowały ciemności.

- Mam przeczucie co do tej kiwy, Smitty. Chcę znaleźć sipapu.

- Dziurę do zaświatów - powiedział Smitty, chichocząc. - Sądzisz, że tam właśnie znajdziesz odpowiedzi?

- Zobaczymy.

- Wiesz co, pójdę po latarnię. Tam jest ciemno, a moje oczy nie są już tak dobre. Wtedy ci pomogę.

Gdy wrócił Smitty, poza kiwa urosła już kupa kamieni, a Indy rzucał dalej przez ramię jeden po drugim.

- Patrz, gdzie rzucasz - zagderał Smitty. - Prawie mnie trafiłeś.

Zapalił latarnię i podał Indy'emu. Ten przytrzymał ją, żeby zobaczyć, czy dojrzy jakieś ślady sipapu. Większość kamieni, które usunął, leżało w środkowej części pomieszczenia i dostrzegał teraz wgłębienie w klepisku. Ale było za duże jak na sipapu.

- To na pewno palenisko. - Przytrzymał latarnię przy ścianie i zaczął okrążać kiwa, aż znalazł kolejne wgłębienie. - Dobra, tutaj.

- W ścianie? Myślałem, że dziura do zaświatów znajdowała się w podłodze.

- Jest w podłodze - powiedział Indy, gdy stawiał kroki w poprzek kiwy. - To był szyb wentylacyjny. - Przysiadł na jedno kolano i sięgnął po skałę. - Właśnie tutaj powinniśmy znaleźć...

- Co to jest? - spytał Smitty.

Myśli Indy'ego pofrunęły na skrzydłach do jego snu z orłem.

- To jest pióro, Smitty, orle pióro - powiedział. - To już coś!

- Co takiego?

- Przypomniało mi o czymś. Nie ma to teraz znaczenia. - Indy szybko usunął skały, wyciągając je z drobnego gruzu. Jego oczekiwania rosły z każdym kamieniem, który podniósł. I wtedy poczuł coś.

- Wygląda na kawałek płótna, Smitty. Trudno mi w tej chwili cokolwiek powiedzieć, ale to może być torba.

13.

Tajemnica Indian

Ze swojego stanowiska na szczycie głazu Mara miała doskonały widok na Most Sipapu, jedną z trzech naturalnych formacji skalnych, wdzięcznie roztaczających łuki nad Białym Kanionem. Zarówno most, jak i cały kanion skąpane były w bladożółtym świetle słońca, które wisiało nad ścianą kanionu w swoim powolnym, ale nieuniknionym opadaniu. Wyobraziła sobie indiańskich kapłanów, jak cierpliwie obserwują tarczę słońca, dzień po dniu, rok po roku, zapisując gdzie wzeszło i zaszło, obliczając godziny, minuty i sekundy, i dokładnie zaznaczając zmiany pór roku.

Nie po raz pierwszy Mara patrzyła na ten krajobraz, ale widok mostu nadal urzekał ją, dawał jej poczucie wieczności. Łączył zamierzchłą przeszłość z teraźniejszością i przyszłością. Wydarzenia z życia, które wydawały się już odległe, to zaledwie drobny skrawek czasu w sensie geologicznym. Myśl ta była równocześnie pocieszająca i przerażająca. Pocieszająca, ponieważ jej nieszczęścia skończą się, zanim się zorientuje, ale też przerażająca, gdyż czuła bezmiar czasu i przestrzeni oraz swoją relatywnie małą ważność. Była jak ćma, której długość życia mierzona jest w godzinach zamiast lat. Uderzy skrzydłami kilka razy, po czym zniknie z tego świata.

Mara rozejrzała się dookoła i zaczęła rozmyślać, co stało się z Aguilą. Chciała ruszać natychmiast, żeby spotkać się z Indym i ojcem w Skrzyżowaniu Ruin, leżącym tylko kilka kilometrów dalej. Ale Aguila powiedział jej, że to niepotrzebne. Wszystko rozwijało się zgodnie z przewidywaniami i nie było powodu do pośpiechu.

Jej wzrok przesunął się ku dolinie, gdzie trzech mężczyzn na koniach poruszało się gęsiego szybkim kłusem. Podniosła rękę i zamachała. Indianie Ute pozostawali nie zauważeni od czasu gdy przybył Aguila. Zakładała, iż prawdopodobnie obawiali się go, ponieważ myśleli, że może być zwiadowcą przedstawicieli prawa. Ale kiedy natknęła się na Bena, jak napełniał worki wodą, dowiedziała się od niego, że nie mogli tutaj zostać z czarownikiem Navajo i dlatego odchodzili. Bali się go nawet bardziej niż poszukujących ich funkcjonariuszy.

Mara nigdy nie poczuła najmniejszej nawet obawy w obecności Aguili. Może dlatego, że wychowała się w środowisku, dla którego czarownicy i wiedźmy były przesądem z przeszłości, podczas gdy jej przyjaciele z plemienia Ute widzieli to jako prawdziwe i straszne zagrożenie. Poznała Aguilę wkrótce po tym, jak zaczęła swe poszukiwania laski. Rosie wskazała jej właściwą drogę, ale też ostrzegała, że Aguila to dziwny człowiek. Powiedziała, że ukrył laskę i nigdy jej nikomu nie sprzeda.

Mara przygotowała pretekst do odwiedzin. Zrobiła ponad dwadzieścia rysunków sztuki skalnej i miała zamiar poprosić go o pomoc w zrozumieniu ich znaczenia, ponieważ chciała napisać książkę na ten temat. Ale już samo skontaktowanie się z Aguila okazało się nieoczekiwanie trudnym zadaniem. Pomimo iż Rosie powiedziała, gdzie mieszka stary Indianin, znalezienie dokładnego miejsca było prawie niemożliwe. Nikt, kogo spytała, nic o nim w ogóle nie słyszał. Wreszcie Mara znalazła lepiankę, dokładnie taką, jak opisała jej Rosie, blisko strumienia, z rządkiem drzew ponderosa, które służyły jako osłona przed wiatrem.

Nawet wtedy Mara nie mogła znaleźć Aguili. Czekała przez dwa dni i wreszcie odeszła. Za drugim razem, gdy zrobiła sobie wycieczkę, czekała trzy dni i dopiero gdy zamierzała odjechać, pokazał się wreszcie. Wyszedł przez drzwi swojego domu, jakby przebywał tam cały czas, i spytał czego od niego chce. Mara była przekonana, że nikogo tam nie było, i że musiał się jakoś wślizgnąć do środka, kiedy nie patrzyła.

Aguila obejrzał jej rysunki i stwierdził, że potrzebowałby większej kolekcji, aby móc cokolwiek na ich temat powiedzieć. Wyczuła, że nie zdradzi jej niczego na temat laski, gdyby spytała, odeszła więc i wróciła po miesiącu z kilkunastoma nowymi rysunkami petroglifów i piktogramów.

Początkowo Aguila wydawał się poruszony wrażeniem, że zrobiła to, co jej polecił, ale potem oznajmił, iż zabierze ją tam, gdzie znajdzie dużo więcej malowideł i rytów skalnych. Szli przez kilkanaście godzin, aż dotarli do miejsca, które, jak później się dowiedziała, nosiło nazwę Białego Kanionu. Aguila powiedział jej, że to specjalne, święte miejsce, i że mogła zawsze znaleźć tutaj azyl. Pokazał jej doskonale zachowane starożytne puebla pod nawisami skalnymi. Nawet ich drewniane belkowe stropy były nienaruszone. Pokazał jej też, gdzie znajdowały się źródełka czystej, chłodnej wody, wytryskującej spod ziemi. Mara spędziła wiele godzin na dokładnym kopiowaniu malowideł i rytów zmieniających postać szamanów, zwierząt i tajemniczych symboli. Wreszcie, kiedy zaprezentowała rysunki Aguili, wyznała, że ma też specjalną prośbę i powiedziała mu, że chciałaby odzyskać róg jednorożca, laskę kupioną przez niego w lombardzie. Aguila zachowywał się, jakby nic nie usłyszał. Po prostu badał jej rysunki, po czym zauważył, że brakowało jeszcze jednego, bardzo istotnego fresku, który musiała znaleźć sama.

- Ale co z laską? - spytał sfrustrowana.

- Kiedy znajdziesz ten rysunek skalny, będziesz miała klucz do twojej misji - odrzekł. - Wtedy weźmiesz sobie laskę. - Naciskała go i pytała, gdzie i czego szukać, ale on powiedział jej tylko, że musi sama to znaleźć.

Po powrocie do domu zorientowała się, jak bardzo niesamowite miejsce odwiedziła. Nikt poza Indianami nie wkroczył do Białego Kanionu, aż do 1883 roku. Poszukiwacz złota o nazwisku Cass Hite zgodnie z przekazami odkrył te ogromne kamienne mosty i ruiny. Potem w 1904 roku ekspedycja „National Geographic” odnalazła kanion, a cztery lata później Theodore Roosevelt ogłosił ten teren narodowym pomnikiem pamięci. Niedługo potem nazwy mostów zostały zmienione. Zamiast Edwina, Augusta i Caroline otrzymały imiona Hopi: Katchina, Sipapu i Owachomo. Chociaż Hopi nigdy nie mieszkali w tym kanionie, powszechnie uważano, że Anasazi to ich przodkowie.

Mara napisała Indy'emu o swoich doświadczeniach i rysunkach, ale nie wspomniała o Aguili. Był dla niej bardzo ważnym pośrednikiem i nie chciała zrobić niczego, co mogłoby popsuć jej stosunki ze starym Navajo. Nie powiedziała o nim nikomu oprócz Rosie, której powierzyła wszystkie tajemnice.

Nagle tok myśli Mary przerwał jakiś głos dobiegający z tyłu.

- Chodź teraz ze mną.

Aguila stał na czubku innego głazu, kilka kroków od niej. Pomimo dużego nachylenia powierzchni i luźnego gruzu na stoku kanionu, nie usłyszała jak nadchodził. Ale to jej nie zdziwiło. Przyzwyczaiła się już do specyficznego sposobu, w jaki Aguila przychodził i odchodził. Nie widziała go już co najmniej od dwóch godzin i założyła, że oddalił się na jedną ze swoich tajemniczych wycieczek.

- Gdzie byłeś?

- Chciałem dać Ute możliwość odejścia. Gdybym tutaj przesiadywał, byliby zbyt przerażeni, aby się pokazać.

- Czy mają powód, aby się lękać?

Zaśmiał się.

- Nie dzisiaj.

Nie podobała jej się ta odpowiedź.

- Czy krzywdzisz ludzi twoją magią?

Popatrzył przez chwilę na Most Sipapu.

- Jest taka opowieść o dwóch wiedźmach, które wyszły ze świata zmarłych, kiedy jeszcze ludzkość była bardzo młoda. Jedna z nich przyniosła kukurydzę, aby nakarmić ludzi; druga przyniosła śmierć, aby ziemia się nie przeludniła. Ale śmierć, czy nawet myśl o niej, wywołała taki strach, że wszystkie wiedźmy stały się złe w oczach ludzi.

- Uważasz, że niektóre czynią zło, a inne nie?

- To, co nazywasz złem i dobrem, nie jest tak łatwe do zrozumienia, jak można by sobie pomyśleć. A ty? Jesteś zła, czy dobra?

- Cóż, nie myślę o sobie, jako o złej osobie, jeśli o to ci chodzi.

Aguila zachichotał cichutko.

- Wszyscy mamy w sobie ciemność i światło. Ale zapamiętaj to: wilki, które wpadają w kłopoty, są zazwyczaj słabe i niedoświadczone. Większość jest chciwa i rzuca czary, by się bogacić kosztem innych. Ciemność rządzi ich słabością i w końcu rzuca ich na kolana.

Mara pokiwała głową.

- Jest takie powiedzenie: zbyt mała wiedza może okazać się niebezpieczna.

- Właśnie. Potężne wilki dążą raczej za swoimi naturalnymi siłami, niż przeciwko nim. Żadnej brutalnej siły, ani pokazów mocy, to nie jest potrzebne, jeśli magia, to tylko w skromnym wydaniu.

- A ty jesteś jednym z tych potężnych?

- Czasami pokazuję niektóre swoje moce, aby obudzić ludzi. - Aguila zaczął iść z powrotem w stronę ruin, gdzie wcześniej obozowali Mara i Indianie Ute.

- Czy zamierzamy teraz znaleźć Indy'ego i mojego ojca?

- Spotkamy ich w moim domu.

- A laska? - spytała Mara. - Jutro jest przesilenie.

- Będziesz ją miała o wschodzie słońca, jeśli wiesz gdzie szukać.

- Co? Aguila, to nie fair. Powiedziałeś, że wskażesz mi ją w czasie przesilenia.

- Czy znalazłaś święty symbol?

- Tak. - Minęła go w pośpiechu i weszła pod dach schronienia. Wskazała na podłogę, gdy Aguila zaglądał przez wejście. - Tutaj!

Popatrzył na rysunek z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Nagle przestała być taka pewna.

- Mam rację?

Pokiwał głową.

- Tak, to właściwe symbole, ale złe położenie. Nadal musisz je znaleźć.

- Ale nie wiem już, gdzie szukać.

Wzruszył ramionami.

- Szukaj dalej.

Gdy to powiedział, opuścił schronienie i ruszył w górę ścieżki w kierunku płaskowyżu i koni. Mara była wściekła.

- Zaczekaj. Gdzie powinnam szukać? Nie mam zielonego pojęcia. Jest już za późno.

Nie odpowiadał, pobiegła więc za nim.

- Aguila, proszę, nie rób mi tego - błagała. - Nie mam czasu na takie gierki.

Aguila wsiadł na swojego konia.

- Masz mnóstwo czasu, jeżeli go nie zmarnujesz.

Indy ostrożnie oczyścił z gruzu mały płócienny worek. Nie miał pojęcia, co mogło być w środku, ale wiedział, że ma to coś wspólnego z Marą. Ciekawy przypadek. Śnił o tym, jak widzi orła, gubiącego pióro, a teraz znalazł jedno w miejscu, w którym powinien szukać. Szczęśliwe pióro.

- Co tam masz? - spytał Smitty, gdy Indy podnosił woreczek z sipapu.

- Nie wiem.

- To nie jest ta laska z kości słoniowej. Mogę ci to powiedzieć już teraz.

Indy otworzył torbę i wyjął prostokątny przedmiot, zawinięty w materiał jak mumia. Cokolwiek to było, nie leżało tutaj długo, ponieważ materiał znajdował się w dobrym stanie. Ostrożnie rozwinął go, aż okazało się, że trzyma oprawioną w skórę książkę. Skóra wyglądała na kruchą i popękaną, więc Indy otworzył ją delikatnie, jakby trzymał skrzydełka motyla.

- Wygląda na jakiś dziennik - powiedział, gdy siadał na podłodze kiwy. Smitty podszedł bliżej, przytrzymując latarnię nad głową, podczas gdy Indy szybko przeglądał książkę. Wydawało się, że jest to historia jakiejś rodziny, ale laska z kości słoniowej znajdowała się w centrum wydarzeń. - Mara porobiła jakieś notatki tutaj na końcu.

- Pozwól, że na to spojrzę - powiedział Smitty, wyciągając dłoń po książkę.

Indy odsunął ją z zasięgu rąk starego poszukiwacza złota.

- Hej, uważaj. Co ty wyprawiasz?

- To jest pamiętnik mojej córki, ja powinienem go dostać. Do czasu, gdy ona się pokaże, jestem prawnym właścicielem. - Smitty zacisnął pięści i patrzył na Indy'ego jakby zamierzał go uderzyć.

- Mówiłeś, że twoje oczy nie są już tak dobre. Wyświadczę ci przysługę i przeczytam na głos.

Smitty zawahał się, po czym pokiwał głową.

- Dobra, czytaj.

Indy przysunął dziennik do światła i zaczął czytać notatki Mary.

Przeczytałeś właśnie historię związków mojej rodziny z rogiem jednorożca. Znalazłam te zapiski wśród rzeczy osobistych matki, po jej śmierci, i oczywiście zaciekawiłam się, co też mogło się stać z tajemniczą laską. Szukałam wszędzie, ale nie mogłam znaleźć. Pamiętam, że widziałam ją raz będąc dzieckiem i przypomniało mi się, jak matka beształa mnie, mówiąc, żebym nigdy nie dotykała tego przedmiotu. Nazywała go alikornem, słowem, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. Powiedziała, że należał do rodziny od dłuższego czasu, ale najlepiej było zostawić go w spokoju. Nigdy już później nie widziałam laski.

Kiedy nie znalazłam jej nigdzie w domu, pojechałam do Bluff i spytałam ojca. Zachowywał się burkliwie w stosunku do mnie i powiedział, że nic nie wie o alikornie i żeby go nie męczyć tak trywialnymi sprawami. Zaprzeczył, jakoby kiedykolwiek miał laskę, ale nie uwierzyłam. Pokłóciliśmy się i wyciągnęłam na wierzch wszystkie możliwe stare brudy mówiąc o tym, jak to nigdy w niczym nie pomógł, kiedy byłam mała, i że picie stało się powodem, dla którego matka uciekła, a on nawet nie odpowiedział, kiedy wysłałam do niego telegram o śmierci byłej żony.

Wyleciał z pokoju jak burza, a ja poszłam do swojego pokoju, aby się spakować. Postanowiłam pojechać od razu do Rzymu na mój ostatni rok nauki, pomimo że planowałam zostać jeszcze jeden tydzień. Może to i niesprawiedliwe porównanie, ale wtedy myślałam sobie, że nawet Mussolini wydawał się bardziej sensowny i zrozumiały, niż mój własny ojciec.

- No, niech mnie cholera - wymruczał Smitty. - Porównała mnie do jakiegoś cholernego dyktatora. Może powinienem był powiedzieć Marze od razu, co z tym zrobiłem, ale zaatakowała mnie z furią, a ja się zawziąłem.

- Posłuchaj tego - powiedział Indy i przeczytał następną linijkę.

I wtedy Rosie zapukała do moich drzwi i powiedziała mi, że Smitty zastawił laskę w lombardzie, i że wiedziała, kto ją kupił. Nigdy nie wyznała tego Smitty'emu, nawet gdy zaczął o to pytać. Bała się, że może znowu ją znaleźć i wszystko pójdzie źle.

Smitty kopnął kamień i zaklął.

- Nie mogę wierzyć tej kobiecie. Mojej własnej żonie. Wiedziała wszystko i nie powiedziała mi o tym. Kto kupił laskę od Neddiego? Czy ona pisze?

Indy znalazł imię.

- Tak, pisze. To Aguila.

- Diabli to wszystko nadali. Jedźmy z powrotem porozmawiać z tym starym Indianinem. Prowadzi z nami jakieś cholerne gry.

Indy chciał dalej czytać dziennik, ale wiedział, że Smitty ma rację. Miał przeczucie, że Aguila to nie tylko klucz do znalezienia laski, ale również do ustalenia miejsca pobytu Mary, a to było teraz najważniejsze.

- Neddie, sądzę, że potrzeba nam trochę więcej ćwiczeń, zanim wystąpimy razem na scenie - powiedział Shannon, gdy odkładał saksofon z powrotem do pudełka.

- Co masz na myśli? Popatrz, mamy słuchaczy.

Pomarszczony sklepikarz wskazał ręką na tuzin lub więcej ludzi, głównie Navajo, którzy oglądali ich, jakby byli zwierzętami w klatce. Shannon nie miał im tego za złe. Mieszanka dźwięków z instrumentu starszego człowieka i jego saksofonu tworzyła harmider, który każdy mógł pomylić z wołaniem dziwnych bestii albo wyciem rozzłoszczonego stwora lub też nawet obydwoma naraz.

- No cóż, nie musieli płacić, żeby nas posłuchać - powiedział Shannon. - Z drugiej strony, my też nie musieliśmy płacić, żeby słuchali.

- To jest nastrój, młody człowieku. To jak, jesteś gotów spróbować jeszcze raz?

- Wystarczy mi na dzisiaj, Neddie. - Shannon przyszedł do faktorii prawie dwie godziny temu, żeby usłyszeć coś o Aguili. Ale nawet jeżeli Neddie lub inni cokolwiek wiedzieli, to nie zdradzali się z tym.

- Co cię tak gna, Jackie?

- Muszę iść zobaczyć, co z obiadem. Rosie obiecała zrobić mi coś specjalnego.

- Pewnie pizza Navajo. To jej specjalność. Zupełnie jak prawdziwa, tylko że na pieczonym indiańskim chlebie.

- Brzmi nieźle - odrzekł Shannon. - Będzie ciekawą odmianą po zupie na baraninie, przyrządzanej przez Smitty'ego.

Kiedy dotarł do domu, zauważył zakurzonego packarda zaparkowanego na ulicy. Nie widział go tu, gdy wychodził i zastanawiał się, czy czasem nie pojawił się kolejny pensjonariusz. Gdy zbliżał się do tylnych drzwi, doszedł go zapach pieczonego ciasta.

- Niech zgadnę! - krzyknął na głos, wchodząc do kuchni. - Navajska...

Rosie siedziała przy stole kuchennym, a jakiś mężczyzna ściskał ją za warkocz z tyłu głowy. Trzymał w ręku rewolwer i celował nim w pierś Shannona.

- ...pizza... Co tu się dzieje?

Shannon rozpoznał mężczyznę jako jednego z tych, którzy zaczepili go na Piaszczystej Wyspie, tego z gęstymi brwiami i spłaszczonym nosem. Ale uwagę przyciągnęła inna postać, która wyszła z saloniku.

- To mi wygląda na cholerny piknik!

Walcott. Jego lewe ramię było na temblaku, a w kąciku ust tlił się papieros.

- Co ty tutaj robisz?

- A jak sądzisz, Shannon?

- Nie wiem, ale mam już tego dosyć.

Walcott wskazał palcem na krzesło i grymas pojawił mu się na twarzy, gdy temblak przekrzywił się na jedną stronę.

- Siadaj!

Shannon popatrzył na rzezimieszka, potem na rewolwer, i zrobił jak mu kazano.

- Czego od nas chcesz?

- Gdzie jest twój kumpel, Jones?

- Wyjechał.

- To już wiemy. Szuka Mary. Dokąd pojechał?

- Nie wiem.

- Myślę, że wiesz i poczekamy sobie tutaj, aż nam powiesz.

- Możemy to z niego wydusić - warknął zbir.

- Zrobimy to na mój sposób, Jimbo - rzekł Walcott. - Czekałem na to od lat i mogę poczekać odrobinę dłużej.

- Ciężko mi uwierzyć, że szlajasz się po tej pustyni w poszukiwaniu jakiegoś mitycznego rogu jednorożca - powiedział Shannon z pogardą.

Walcott uśmiechnął się i wskazał głową na Biblię, zostawioną przez Shannona na kontuarze.

- Jeżeli wierzysz w Biblię, musisz też wierzyć w jednorożce.

- Może i kiedyś istniały, ale odeszły już dawno temu - odparł Shannon.

Walcott dmuchnął dymem w stronę Shannona. Pot rosił mu czoło; wyglądał na rozgorączkowanego.

- Pewnie, odeszło wszystko poza jednym legendarnym rogiem jednorożca, który stanie się moją własnością.

- A co ty chcesz z nim zrobić?

- Można powiedzieć, że był obiektem mojego zainteresowania już od jakiegoś czasu. Biorąc pod uwagę moje poprzednie doświadczenia z Marą i twoim kumplem, Jonesem, myślę, że z łatwością zrozumiesz, dlaczego jestem w stanie zrobić jeszcze jeden dodatkowy krok, żeby zdobyć ten artefakt.

- Skąd on pochodzi? - spytał Shannon.

- Najpierw powiedz mi, gdzie mogę znaleźć Jonesa, a ja wtedy podam ci wszystkie szczegóły.

- On i tak nie wie, gdzie jest ten róg - odpalił Shannon.

- Ale wie, gdzie jest Mara, prawda? Ona zaś zna miejsce ukrycia laski.

- Już wam mówiłam - upierała się Rosie. - Ona nie wie ani trochę więcej niż profesor Jones. Zostawcie ich po prostu w spokoju, nas też.

Walcott poprawił swoje ramię na temblaku.

- Skąd masz pewność, że ona nie wie?

Shannon nagle uświadomił sobie, że potrafi wykołować tych dwóch.

- Dlaczego nie pójdziecie skrótem i nie spytacie starego Indianina imieniem Aguila? - powiedział. - On prawdopodobnie wie, gdzie jest laska. To on ją odkupił.

- Nie! - krzyknęła Rosie. - To mój dziadek!

Walcott upuścił papierosa na ziemię i zgniótł go.

- No, teraz już do czegoś dochodzimy.

Jimbo uderzył głową Rosie o stół.

- Zacznij gadać, squaw. Gdzie znajdziemy dziadka?

- Spokojnie, Jimbo, spokojnie - powiedział Walcott.

- Nie zdołacie go znaleźć - oświadczyła, gwałtownie łapiąc oddech, gdy ręka zbira zwolniła uchwyt.

- Albo zabierzesz nas do niego teraz, albo obydwoje zginiecie. - Głos Walcotta był zimny i twardy, a Shannon nie wątpił, że Roland zabiłby ich. - Co wybierasz?

- Nie mieszajcie w to mojego dziadka. Zaprowadzę was tam, gdzie jest ukryta laska. Znam to miejsce.

- A więc prawda wyszła wreszcie na jaw! - Walcott triumfował. - Gdzie to jest?

- Hovenweep.

- Ach, ukryte w ruinach Anasazi - powiedział Walcott. - Jak mądrze. Wiedziałaś o tym cały czas i nie powiedziałaś nawet staremu Smitty'emu.

Sposób, w jaki Walcott mówił o Smittym, jakby byli dobrymi kumplami, denerwował Shannona. Ale denerwowało go wszystko, co się tyczyło Walcotta.

- Dobra, teraz już wiesz. Zostaw nas więc w spokoju.

- Niezupełnie, Shannon. Mamy przed sobą dzisiejszej nocy wykopaliska archeologiczne, więc ty i Jimbo będziecie moimi kopaczami.

14.

Dziennik

Kiedy słońce znikało za grzbietem w oddali, jego promienie utworzyły poświatę wokół ciemnej lepianki Aguili. Tuż przy drzwiach frontowych na Indy'ego i Smitty'ego szczekał pies, a dwa kurczaki dziobały w kurzu. Nie było nawet śladu Aguili. Mimo to postanowili zaczekać przy koniach w odległości, którą Smitty uważał za świadczącą o szacunku.

- Nie sądzę, żeby tu siedział - powiedział stary poszukiwacz złota.

Indy'ego to nie zdziwiło. Był wykończony wycieczką i przekonany, że Smitty czuł się tak samo. Ale doznawał również ulgi, że udało mu się przebyć męczący szlak z kanionu bez żadnego osunięcia się; wystarczyłoby jedno, żeby zrujnować mu życie.

Smitty trzymał wodze obydwu koni.

- Zabiorę je na tyły i rozejrzę się - powiedział.

- A ja w tym czasie poczekam w samochodzie i dokończę czytanie. - Indy poklepał kieszeń, w której trzymał dziennik.

Smitty zawahał się przez moment.

- Pozostała część mówi o przeszłości, prawda?

- Na to wygląda. - Właściwie Indy nie skończył czytać dopisków Mary, ale nie musiał mówić o tym Smitty'emu.

- Gdy natrafisz jeszcze na jakieś odniesienia do mnie, to powiedz mi.

Indy zachichotał.

- Zrobi się, Smitty.

Cudownie było odprężyć się znowu na siedzeniu forda. Wczoraj o tej porze, zanim ruszyli konno przez wąwóz Kane, nie miał pojęcia, czy zobaczy jeszcze kiedykolwiek swój samochód. Wyjął świeczkę z plecaka i zapalił ją. Potem otworzył dziennik na pierwszej stronie. Zapis datowany 24 października, 1798 roku.

Nazywam się James Rogers i zaczynam pisać ten pamiętnik, ażeby zarejestrować wszystko, co mi wiadomo na temat pewnego artefaktu pochodzącego z czasów starożytnych, który wszedł w moje posiadanie w roku 1787. Mam na myśli nietypowe berło z kości słoniowej. Jeśli wierzyć poprzedniemu właścicielowi, zostało ono zrobione z alikorna, czyli rogu jednorożca. Z wyglądu artefakt jest cienki i prosty raczej niż zagięty, jak można by się spodziewać po kle słonia. Ma również osobliwe fałdy na całej długości trzonu, co sprawia, iż wydaje się skręcony. Laska ta mierzy sto osiem centymetrów długości od rękojeści do pokrytego srebrem czubka. Ma około czterech i pół centymetra średnicy przy rękojeści i stopniowo zwęża się ku czubkowi.

Co więcej, berło posiada inkrustowany srebrem uchwyt zaprojektowany w formie dwugłowego orła. Emblemat pochodzi prawdopodobnie od Hittite i zapewne sprowadzili go do Europy krzyżowcy. Bez względu na pochodzenie, przyswojony został przez Rzymian w piętnastym wieku. Uchwyt nosi również napis w grece: Iωαυυηβ Παλαιολογοδ βασιλευδ + Ελικορυιδ αυτιφαρφαρμακου.

Dokonałem interpretacji zanim zakupiłem laskę i z zadowoleniem stwierdziłem, że napisano tam co następuje: „Jan Paleologus, Cesarz. Alikorn dobry na truciznę”. Wierzę, że wspomnianym cesarzem był Jan VI z dynastii Paleologus, który rządził Wschodem od roku 1425 do 1448. Powinienem też wspomnieć, że niższa część laski została zanurzona w farbie o odcieniu cynobru, zaś na warstwie tej wyryto greckie i arabskie frazy, które bez wątpienia miały zwiększyć moc alikorna.

Nie muszę chyba wspominać, iż zakupiłem berło i dodam, że po cenie okazyjnej. Przez następnych kilkanaście miesięcy wiele godzin spędziłem w Bibliotece Muzeum Brytyjskiego i Bibliotece Św. Marka w Wenecji, gdzie studiowałem historię i wiedzę o alikornach i teraz mogę stwierdzić, że wiem tak wiele o niejasnej historii tego artefaktu, ile dowiedzieć się było można.

Wspomniany alikorn, jak powszechnie się twierdzi, został zabrany wraz z upadkiem Konstantynopola w roku 1204 i był wenecką częścią łupu. Dwa wieki później, jak już mówiłem, znajdował się w rękach Jana VI, cesarza Wschodu. Za panowania odwiedził on Wenecję, aby szukać pomocy w ratowaniu rozpadającego się imperium. Mógł przywieźć alikorna ze sobą w czasie tej podróży i pozbył się go. Jakiekolwiek kierowały nim pobudki, wszystko wskazuje na to, że alikorn wpadł w ręce bogatego handlarza biżuterią imieniem Giorgio Belbava. Zapiski w Bibliotece Św. Marka wskazują na to, iż w roku 1488 alikorn ten przekazany został przez syna Belbava księciu Barbarigo, zaś książę dał go pełnomocnikom katedry. Mężczyzna, od którego go kupiłem, nie miał pojęcia, skąd jego ojciec otrzymał artefakt i kiedy go odkupywałem, przyznaję, nie naciskałem, aby przedstawił mi pełne wyjaśnienia. Jakiś rok po tym zakupie wyjechałem z całą rodziną do Ameryki i osiadłem w Massachusetts. Alikorn przybył ze mną. W ciągu dekady stałem się bogatym właścicielem ziemskim i kilka tygodni temu znalazłem możliwość powrotu do Anglii po raz pierwszy od czasu wyjazdu.

Ku memu zdziwieniu, zaledwie dzień po przyjeździe trafiłem na tego samego człowieka, który sprzedał mi alikorna. Nazywał się Jonathan Ainsworth i był kierownikiem biura w przedsiębiorstwie, które wypożyczało powozy przyjeżdżającym do Londynu. Początkowo nie rozpoznał mnie, ale kiedy odświeżyłem mu pamięć, spytał nie ukrywając ciekawości o los alikorna i jego wpływ na moje życie. Powiedziałem mu, że był dość bezpieczny w mojej rezydencji w Bostonie, i że nie miałem pojęcia o jakimkolwiek wpływie, jaki mógł wywrzeć na me życie.

Nieco dziwne wydało mi się, że poczuł najwyraźniej ulgę po usłyszeniu mej odpowiedzi, po czym powiedział mi, że jego ojciec chciał, żeby zniszczyć alikorna, a nie go sprzedawać, i że pod koniec życia starszy Ainsworth był przekonany, iż artefakt odpowiadał za jego niepowodzenia. Opowiedziałem mu o moim szczęściu i wyraziłem przypuszczenie, iż straszliwy koniec jego ojca, jakże godny ubolewania, nie miał nic wspólnego z laską. Ciekawiło mnie jednak, jak alikorn znalazł się w posiadaniu rodziny i spytałem, co o tym wiedział.

Wyjaśnił, że ojciec napisał list, w którym odpowiadał na to właśnie pytanie, a kiedy poprosiłem o zgodę na przeczytanie go, on nie tylko nie wyraził sprzeciwu, ale nawet powiedział, że mogę go sobie wziąć. Spotkaliśmy się następnego dnia w jego biurze, gdzie przejąłem od niego list. Znalazłem informacje historyczne, które zafascynowały mnie i były dla mnie zupełnie nowe, ale muszę też przyznać, że okrutny komentarz Ainswortha bardzo mną poruszył. Zanim pożegnałem się z młodszym Ainsworthem, obydwaj zgodziliśmy się, że to dobrze, iż stare przesądy wygasły.

Dla celów historycznych przepiszę teraz list Michaela Ainswortha słowo po słowie. W niezbyt dalekiej przyszłości, jak mniemam, historia tajemniczych alikornów zniknie z pamięci. Z tym przeświadczeniem zachowam więc tę baśń z przeszłości. Chociaż mam poważne wątpliwości co do tajemniczej natury alikorna, nie mam też powodów, aby nie wierzyć, jakoby ten związany z nim materiał był prawdziwy. Ty, drogi czytelniku, możesz sam to ocenić.

Indy spojrzał znad dziennika i zauważył, że Smitty jeszcze nie wrócił. Prawdopodobnie oporządzał zwierzęta. W tej sytuacji Indy postanowił dalej czytać i zobaczyć, co Ainsworth miał sam do powiedzenia. List był datowany 16 marca 1785 roku.

Drogi Jonathanie,

Kiedy będziesz czytał ten list, mój synu, mam nadzieję, że dobre zdrowie nadal będzie ci sprzyjać. Nie chowam już takiej nadziei dla siebie samego, jako że widzę, jak moje zdrowie szybko się pogarsza. Chciałbym powiedzieć ci, dlaczego tak się dzieje, i jak możesz ustrzec się przed takim samym losem.

Opowieść moja zaczyna się, gdy byłeś młodym dzieckiem, a ja zaczynałem karierę jako prawnik. W tym czasie zostałem zatrudniony przez raczej nietypową organizację nazywaną Ludźmi Rogu, która funkcjonowała na okazałej plebanii w Mayfair. Pomimo jej nazwy, jedynym celem organizacji wydawało się sprawienie, aby zaprzeczono wierze w jednorożce, do moich zadań zaś należało utrzymywanie spraw prawnych towarzystwa w należytym porządku. Muszę przyznać, że udawało im się osiągać sukcesy. Róg jednorożca, lub alikorn, jak brzmiała jego nazwa, był rekomendowany przez lekarzy jako odtrutka na trucizny, choroby zakaźne, a w szczególności pomór, przez stulecia. Proszek z alikorna był nawet na liście oficjalnych lekarstw Angielskiego Królewskiego Towarzystwa Lekarzy przez wiele lat. Później jednak, kiedy w roku 1746 Ludzie Rogu zaczęli głośno wyśmiewać lek, Towarzystwo usunęło go z aprobowanej listy.

Z ciekawości zacząłem rozglądać się w początkach organizacji, jako że miałem dostęp do wielu jej dokumentów i wkrótce odkryłem, że byli oni starożytnym zakonem, który pewien mistyk arabski, zamieszkały w Londynie, założył w dwunastym wieku. Stało się oczywiste, że przynajmniej na początku Ludzie Rogu wierzyli w jednorożce i intrygował ich w szczególności róg tego zwierzęcia. Z dokumentów dowiedziałem się, że na początku szesnastego wieku wiedzieli o co najmniej tuzinie alikornów w Europie i Anglii, co do których autentyczności nie mieli wątpliwości. Większość z nich przechowywano w wielkich kościołach i klasztorach. Uważano za święte przedmioty i wykorzystywano czasami jako laski pontyfikacyjne. Dwa alikorny, przypominam to sobie z całą pewnością, trzymano w Katedrze Św. Marka, oraz w niższej części londyńskiej Tower, w Jewel House.

Wszystko to wydawało mi się raczej zabawne, aż do czasu, kiedy przypadkowo natrafiłem na sekretne dokumenty, ujawniające więcej, niż naprawdę chciałem wiedzieć. Wydaje się, iż Ludzie Rogu byli aktywnie zaangażowani w dokonywanie napadów na skarbce duchowieństwa i monarchów w poszukiwaniu alikornów, tych samych przedmiotów, które - jak utrzymywali - nie istniały. Bardzo dużo grabieży skarbców kościelnych wydarzyło się w poprzednim stuleciu i wydaje się, że Ludzie Rogu należeli do osób w dużym stopniu zamieszanych w ten proceder.

Ogarnęło mnie przerażenie, iż pracuję dla organizacji, która potajemnie uczestniczyła w działalności kryminalnej, ale ciekawiły mnie również jej motywy. Mimo wszystko, róg jednorożca miał być dobroczynnym przedmiotem o magicznych właściwościach leczniczych i ochronnych przeciw truciźnie. Dlaczego więc Ludzie Rogu mieliby obrócić się przeciwko alikornom?

Kontynuowałem moje studia nad starymi zapisami i odkryłem, że to właśnie w okolicach połowy poprzedniego wieku organizacja zainteresowała się alikornami, twierdząc, iż ich właściwości przestały działać przy leczeniu i stały się nawet szkodliwe. Wysunęli przypuszczenie, iż po upływie pewnego czasu, wycięte z ciała zwierzęcia alikorny odwracały swoje właściwości. Wskazywali na kilkanaście przypadków śmierci w dość osobliwych okolicznościach, kiedy to ludzie o znacznym bogactwie i pozycji, którzy byli właścicielami alikornów, padli ofiarą trucizny tego czy innego rodzaju, lub też stracili swoje fortuny albo status. Gdy dalej czytałem dokumenty, coraz bardziej interesował mnie ten temat. Odkryłem, że Ludzie Rogu, nie później niż pięć lat temu, obrabowali odwiedzającego Anglię szejka z jego laski. Po dokonaniu tego przestępstwa orzekli, iż ten właśnie artefakt nie był niczym innym, jak tylko kłem słonia rzeźbionym na podobieństwo laski do podpierania.

Ciągnąc dalej moją opowieść, wspomnę o wydarzeniu, które miało miejsce pewnej późnej nocy, gdy uważnie studiowałem sekretne zapiski trzymane w piwnicach biblioteki. Usłyszałem wtedy głosy dochodzące z głównego biura. Szybko odłożyłem czytane akta i ukryłem się pomiędzy półkami. Początkowo zamierzałem ujawnić moją obecność i przedstawić jakąś wymówkę na to, że pracuję po północy. Ale los chciał, iż zanim zdążyłem zapukać, usłyszałem kilku członków, jak gratulują sobie dokonania przestępstwa. Najwidoczniej wtargnęli oni do skarbca szlachcica i ukradli coś, co uważali za alikorna.

Więcej osób dołączyło do świętowania i z tego, co podsłuchałem, wywnioskowałem, iż wierzyli, że artefakt ten był już ostatnim prawdziwym istniejącym alikornem. Z tego co wywnioskowałem, znajdował się on wśród skarbów Katedry Św. Marka przez ponad dwieście lat, podobnie jak inny róg. Kiedy jednak otwarto skrzynie skarbca siedemdziesiąt pięć lat temu, znaleziono tylko jeden. Drugi został widocznie wcześniej wykradziony i aż do dzisiaj nikt nie znał miejsca jego przechowywania.

Drżenie ogarniało mnie, gdy słuchałem, zarówno przerażony, jak i zafascynowany. Wydawało się, iż zamierzali zatrzymać tego alikorna, jako że wątpili, ażeby napotkali na jakikolwiek inny. Wierzyli, iż wiedza o rogu, jaką posiedli, ochroni ich przed zagrożeniem. Staliby się jakby właścicielami jadowitego węża, dbającymi o stworzenie, ale czującymi również szacunek dla jego charakteru. Byłby to symbol mocy dla organizacji i powód dla nich, aby trwali dalej w skrytości, jako prawdziwi wyznawcy jednorożca w dziewiętnastym wieku.

Pozostałem w ukryciu, podczas gdy oni kłócili się, kto powinien zostać tymczasowym opiekunem alikorna, do czasu gdy zadecydują o stałej kryjówce. Mężczyzna, który usłyszał o alikornie szlachcica, chciał nim zarządzać; podobnie było z tym, który przeprowadził włamanie i tym, który zajmował się bezpieczeństwem wewnętrznym. Wreszcie wszyscy zgodzili się, że nikt nie może zabierać alikorna z tego pokoju. Pozostanie tam aż do następnego dnia, kiedy to przeprowadzą nagłe zebranie wszystkich członków i na nim podjęta zostanie formalna decyzja.

Gdy wszyscy już odeszli w noc, zakradłem się do ciemnego pokoju, gdzie wiedli swoje spiskowanie. Na początku nie widziałem alikorna. Ale po dokładnych poszukiwaniach znalazłem na półce w kącie przyległej przebieralni coś, co wydawało się laską schowaną w płócienny futerał na karabin. Nie zastanawiając się nawet nad tym, wyszedłem z alikornem przez drzwi i zabrałem go do domu.

W ciągu dni, które nastąpiły po mojej śmiałej kradzieży, chaos zapanował wśród Ludzi Rogu. Sekretne zebrania zwoływano jedno po drugim i powiedziano mi, że dotyczyły spraw nie wchodzących w zakres mojej pracy. Później usłyszałem, iż trzech członków zostało wykluczonych z grupy i podejrzewałem, że byli to ci sami, którzy chcieli trzymać pieczę nad alikornem. Całe to wydarzenie wydawało mi się wyjątkowo zabawne i tak naprawdę postanowiłem zwrócić artefakt do przebieralni, aby zobaczyć, jak cała ta dramatyczna intryga się rozwinie. Jednak zanim to zrobiłem, wydarzyła się mrożąca krew w żyłach tragedia. Wszyscy trzej mężczyźni, walczący o kontrolę nad alikornem, zmarli szybką śmiercią, zatruci arszenikiem, a ich dobytek został zrabowany.

Wtedy nie chciałem już mieć nic wspólnego z organizacją i zacząłem szukać sposobu na rezygnację z pracy, bez przyciągnięcia uwagi ku mojej osobie. Właśnie w tym czasie spotkałem Fredericka Mathersa i otworzyliśmy naszą własną firmę prawniczą. Wkrótce nasz interes zaczął prosperować i nie miałem już czasu dla Ludzi Rogu. Zrezygnowałem z posady i nie zadawano mi nawet żadnych pytań. Nigdy nie powiedziałem Frederickowi o alikornie i nie sądziłem nawet, że może on mieć coś wspólnego z naszym wspaniałym sukcesem. Jednakże uznałem róg za przynoszącą szczęście maskotkę i trzymałem go w biurze.

Później odkryłem, że kiedy trzymałem laskę i wyrażałem konkretne życzenie, najczęściej moja prośba zostawała spełniona. Po tym, gdy to się wydarzyło przy kilkunastu okazjach, zacząłem uważać alikorna za talizman o magicznych właściwościach. Chwilami zastanawiałem się, dlaczego Ludzie Rogu dążyli do zniszczenia alikornów. Jeśli jakiekolwiek inne obdarzono tak jak mój, ich zniszczenie stanowiło ogromny uszczerbek, wręcz tragedię dla ludzkości.

Większość tego, co wydarzyło się później, jest ci znane, Jonathanie. Pomimo mego bogactwa nigdy nie czułem się usatysfakcjonowany. Zawsze chciałem więcej. Wystarczająco dorosły, żeby zrozumieć, widziałeś Jonathanie, jak traciłem trzeźwy osąd i robiłem jeden marny interes za drugim, aż nasze bogactwo się wyczerpało. Gdy tylko trzymałem laskę, czułem się chory, jakby moje życie zostało zatrute, a potem nadchodziła kolejna dawka nieszczęścia.

Mathers zaczął pracować dla siebie, zostawiając mnie zdesperowanego i prawie w nędzy. Kiedy przenieśliśmy się do Yorkshire, z nadzieją, że zaczniemy od nowa, na dobre odłożyłem alikorna. Ale nadal nie mogłem zmusić się, aby go zniszczyć. Wszystko toczyło się coraz gorzej, przyjmowałem nawet ludzi, którzy mi nie płacili. Wreszcie, kompletnie przygnębiony, zaplanowałem z jednym z moich podejrzanych klientów defraudację w domu instytucji charytatywnej i zostałem schwytany.

Gdyby tylko dano mi drugą szansę, nigdy nie tknąłbym tej potępionej laski, rogu jednorożca. Obwiniam jego ciemną magię za wszystkie zakręty i powikłania na drodze mego życia. Tak więc proszę ciebie, posłuchaj mej rady i zniszcz to. Złam to na tysiąc części i rozrzuć po całym mieście. Potem zaś módl się do Boga, żeby zło nie dosięgło twego życia. Tylko o to proszę.

Twój ojciec Michael Ainsworth

Indy zerknął znad dziennika. Było ciemno i nie widział już nic na zewnątrz samochodu.

- Świetna historia - powiedział na głos. Gdyby była prawdziwa, powinni lepiej zostawić laskę tam, gdzie była. Ale Mara miała najwyraźniej własne pomysły. Zdmuchnął świeczkę i popatrzył w stronę lepianki. Dojrzał migotanie światła w jednym z okien. Miał nadzieję, że Smitty przygotowuje coś do jedzenia.

Nie zostało już wiele do przeczytania, więc zapalił znowu świeczkę i powrócił do dziennika. Następny wpis znajdował się pod datą 1862 roku i natychmiast go zainteresował.

Kiedy mój dziadek, James Rogers, wrócił do Ameryki, odkrył, że pod jego nieobecność spadło na dobytek szereg nieszczęść. Większość ziem została skonfiskowana, ponieważ księgowy nie opłacił podatków i ukradł pokaźną sumę pieniędzy. Nie upłynęło pół roku, a głęboko zadłużony, umarł nagle na atak serca przy jedzeniu jabłka.

Lata później moja babka powiedziała mi, iż sądziła, że jabłko było nasączone trucizną i sam się zabił. Mówiła, że dziadek był przekonany, iż zniszczyła go zła siła, i jak mniemała, ta sama siła zmusiła go do popełnienia samobójstwa. Babka nigdy nie wytłumaczyła, jaka to zła siła i nie jestem pewien, czy wiedziała coś o tym, ale wierzę, iż odkryłem, o czym mówił dziadek.

W roku 1852 znalazłem róg jednorożca razem z pamiętnikiem dziadka w walizce, schowanej za podwójną ścianą na strychu rodzinnego domu. Miałem wtedy szesnaście lat. Bawiłem się dziwną laską przez chwilę, po czym włożyłem ją na powrót do walizki, gdy zawołała mnie matka. Nie czytałem pamiętnika przez wiele lat. Z tego, co mi wiadomo, mój ojciec nigdy nic nie słyszał o rogu jednorożca, a jeśli babka cokolwiek wiedziała, to nigdy mu nie powiedziała.

Gdy miałem osiemnaście lat, poczułem, że muszę ruszyć na Zachód. Zabrałem walizkę z poddasza i spakowałem ubrania oraz kilka innych rzeczy osobistych. Wziąłem laskę oraz nie przeczytany pamiętnik ze sobą, jako pamiątki rodzinne. Podróżowałem miesiącami, aż dotarłem do Escalante w stanie Utah. Tam ożeniłem się i założyłem rodzinę na małym ranczo.

Właśnie dzisiaj otworzyłem starą walizkę i na nowo odkryłem dziwną laskę i pamiętnik. Po tym jak przeczytałem go, odłożyłem laskę z powrotem do walizki. Nie podoba mi się to, czego dowiedziałem się o alikornie. Nigdy nawet nie wiedziałem, że jednorożce były prawdziwymi stworzeniami. Ale nie jestem przesądny, nie będę więc się tym martwił.

Podpisane było: Peter Rogers. Może żył długo i szczęśliwie, pomyślał Indy. Nadal pozostało jeszcze trochę do przeczytania i Indy kontynuował. Następny zapis został wprowadzony cztery lata później, ale już innym charakterem pisma.

Nigdy nie wiedziałam, że mój mąż mógłby napisać coś tak ładnego. To musiało być mniej więcej wtedy, gdy Pete zaczoł trochę poszukiwanie złota. Nie miałam nic przeciwko temu, ale potem przez ostatnie dwa lata zaczoł znikać bez słowa na długie tygodnie.

Sześć miesięcy temu odszedł i tym razem nie spodziewam się go z powrotem. Zostawił mnie i Sarę samą. Nie piszę zbyt dobrze, ale chciałam zostawić coś na papieże, tak żeby Sara wiedziała, że jej tatuś obrucił się na złe. Nie wiem niczego o tej pięknej lasce z kości słoniowej i nie interesuje mnie ona.

Lorraine Rogers

Dalej następował kolejny wpis. Indy czytał bez wytchnienia.

Moja mama nie musiała tego pisać, ponieważ sama dowiedziałam się, że tatuś zszedł na złą drogę. Mama umarła, gdy miałam dwanaście lat. Zdarzyło się to mniej więcej sześć lat po tym, gdy zniknął ojciec. Później usłyszałam od pewnego ranczera, że tata znalazł bogatą żyłę złota i dogadał się z jakąś młodą ladacznicą z baru. Ale nie był nawet w stanie nacieszyć się swoim bogactwem zbyt długo, ponieważ umarł, gdy oczyszczał samorodki złota. Wykorzystuje się do tego arszenik.

Tak czy inaczej, zostałam zaadoptowana przez rodzinę mormonów i ta przeklęta laska oraz pamiętnik były chyba jedynymi rzeczami pozostałymi z mojej przeszłości. Na dobre, czy na złe, zatrzymałam je. Są częścią mnie. Ale wiele razy zastanawiałam się, czy mój Los negatywnie nie wpłynął na innych.

Kiedy miałam dziewiętnaście lat, w roku 79, nasza rodzina przyłączyła się do karawany dwustu pięćdziesięciu mormonów, którzy zmierzali na południowy wschód Utah, aby tam założyć misję. To była okropna podróż. Szlak nie nadawał się dla wozów, a my nie mogliśmy wracać z powodu śniegów w górnych partiach szczytów. Głosowaliśmy i wszyscy zgodzili się, że powinniśmy przeć dalej i sami sobie budować drogę. Nie wiem jak, ale w końcu przebyliśmy ten okropny kanion, który nazywają Wielkim Wąwozem i zatrzymaliśmy się, gdy dotarliśmy do rzeki San Juan. Nikt z nas nie chciał jechać dalej i to miejsce stało się naszym miastem. Nazywało się Bluff. Ale misja nigdy się tam nie zakorzeniła. Już rok później było po wszystkim, ale i tak większość z nas została.

Następnej wiosny poznałam Oscara Smithersa, który był chyba jedynym nie-Mormonem w mieście. Pracował z braćmi Wetherill na farmie i mówił o tym, żeby przejść na własny garnuszek. Rok później pobraliśmy się i wkrótce miałam córkę Marę. Mieszkaliśmy z moimi przybranymi rodzicami, ponieważ dom był przestronny, a poza tym Smitty i tak spędzał większość czasu na farmie.

Wszystko świetnie się układało przez kilka lat. Ale niestety został poszukiwaczem złota, dokładnie tak jak mój tata. Dobrze mu szło przez kilka lat i zmusiłam go, żeby zapłacił za edukację Mary, jako że jej nauczyciele mówili, iż była rzeczywiście wyjątkowa. Tak przynajmniej ciągle słyszałam. Ale później Smitty chwycił za butelkę i porobiło się tak niedobrze, że postanowiłam wyjechać. Wzięłam sześćset dolarów, które Smitty ukrył w materacu i pojechałam z Marą do Santa Fe. Nigdy nie czułam wyrzutów sumienia, że wzięłam pieniądze, ani trochę, ponieważ Smitty miał przecież dom. I zostawiłam mu coś jeszcze. Ten róg jednorożca.

Nie chciałam, żeby Mara go odziedziczyła albo żeby miała z nim cokolwiek do czynienia. Któregoś dnia, Maro, przeczytasz ten pamiętnik i zrozumiesz historię naszej rodziny. Ale jak na razie, zatrzymam go w ukryciu. Jesteś młoda i pełna nadziei, a ja nie chcę, żeby jakieś pomysły o klątwach ciążyły nad twoją piękną główką.

Sara Rogers Smithers

Indy zamierzał właśnie zamknąć dziennik i dołączyć do Smitty'ego, ale przypomniał sobie, że nie dokończył czytania zapisków Mary. Przekartkował do ostatnich ustępów.

Pomimo wszystkiego, co wiem o lasce, jestem zdecydowana ją znaleźć. Chociaż okoliczności są wielorakie i nieszczęśliwe, uważam się za nowoczesną osobę i nie wierzę w przesądy. Chcę znaleźć ten unikalny artefakt i Aguila rozumie moje zainteresowanie. Jednakże zaoferował bardzo niewiele, jeśli chodzi o klucz do znalezienia tego przedmiotu. Myślę, że stary Indianin prowadzi jakąś grę, ale podjęłam wyzwanie. Dużo myślałam o tym, co zrobię z laską. Na początku chciałam tylko zatrzymać ją dla siebie, ale zmieniłam zdanie. Gdy już będzie należała do mnie, szybko przekażę ją muzeum. Chciałabym aby ją przebadano, tak żebyśmy dokładnie wiedzieli, co to jest. Ale chcę też, żeby została wystawiona. W ten sposób wszyscy będą mogli dzielić magię przeszłości.

Ale teraz się martwię. Aguila powiedział, że moje życie jest w niebezpieczeństwie z powodu laski. Za jakieś dwa tygodnie zamierzam się spotkać z moim przyjacielem, Indym, w Bluff i chciałabym, żeby to stało się wcześniej. Wyczuwam niebezpieczeństwo wokoło. Boję się, że mój ojciec jest jego źródłem, ale może się mylę. Tak czy inaczej, chowam ten pamiętnik, ponieważ boję się, że w przeciwnym wypadku mógłby zostać skradziony.

Jest jeszcze jedna rzecz, którą, jak sądzę, powinnam dodać. Moja matka, Sara, zabiła się. Włożyła sobie do jedzenia kwas pruski. Może czuła, że nie ma wyboru. Wierzyła w przeznaczenie i w moc rogu jednorożca.

Indy zamknął dziennik, zdmuchnął świeczkę, i przemyśliwał to, co przeczytał. Pomimo to, że Mara nie wierzyła w klątwy, dostrzegła, iż jej własne życie było teraz w niebezpieczeństwie w wyniku działania alikorna. I jakby to jeszcze nie okazało się wystarczającą ironią losu, brała udział w niesamowitym pościgu za skarbem, kierowana przez indiańskiego szamana. Coś w tym wszystkim nie miało sensu.

- Indy! Indy!

Włożył dziennik pod siedzenie forda, żeby nikt go nie znalazł, po czym wyszedł w ciemność.

- O co chodzi?

- Mara jest tutaj! Chodź. Rusz tyłek.

15.

Hovenweep

Packard zatrzymał się na końcu zakurzonej drogi. Ciemność przykryła pustynię i zasłoniła ruiny. Walcott wyszedł z samochodu, zwracając uwagę, żeby nie nadwerężyć rannego ramienia. Jimbo otworzył tylne drzwi dla Rosie i Shannona, a jego rewolwer wodził za każdym ruchem muzyka.

Walcott zauważył cienie budowli, wyglądającej jak wieża. A więc to było Hovenweep. Teraz nadszedł czas na prawdę.

- Dobra, gdzie to jest, Rosie?

- Musimy iść jeszcze kawałek - odpowiedziała.

- Jak długo?

- Może godzinę albo trochę więcej.

- Godzinę? - Walcott czuł się słaby i paliła go gorączka. Ale nie mógł się teraz zatrzymać, kiedy był już tak blisko.

- Lepiej, żebyś miała rację - warknął Jimbo - albo będziesz martwa...

- Wystarczy - odrzekł Walcott. - Nie musimy czynić gróźb tak długo, jak wszyscy współpracują. Rosie wie, że nie igramy z nią. Prawda, Rosie? - Wyjął nóż i rozciął sznury, krępujące jej nadgarstki. Gdy przesuwał się do Shannona ze swoim nożem, rozkazał Jimbo, by ten zabrał szpadle i latarnię z bagażnika.

Walcott wiedział, że Jimbo nie lubił, gdy się go strofuje w obecności więźniów, ale ów krzepki pomocnik z rancza zrobił, co mu kazano. Przebywał poza więzieniem dopiero od jakichś dwóch tygodni, kiedy Walcott spotkał go i zatrudnił, podobnie jak kilku innych w barze w Cortez. Tego popołudnia Roland spotkał Jimbo ponownie w barze i dał mu siedemdziesiąt dolarów. Walcott potrzebował pomocy, ale musiał też obserwować tego zbira. Tak jak teraz, pomyślał, gdy Jimbo podawał Shannonowi jeden ze szpadli.

Walcott wyrwał go z rąk Shannona i rzucił z powrotem do Jimbo.

- Będziesz niósł obydwa.

- Dlaczego on nie może nieść jednego? - powiedział Jimbo.

- Pomyśl, mój przyjacielu. Czy chcesz też, żeby niósł twój rewolwer? Nie powiedziałem, że im ufam, Jimbo. Ja tylko chcę mieć pewność, że nie potkną się o jakąś skałę i nie uderzą się w głowę. Potrzebujemy Rosie, żeby prowadziła, a Shannona, by pomógł ci kopać. A teraz daj mi moje pudełko, proszę.

Walcott podciągnął temblak, poprawił swoje zranione ramię i wytrząsnął dwa papierosy z paczki. Zapalił jednego, a drugiego włożył sobie za ucho. Im dłużej Jimbo kręcił się przy nim, tym mniej mu się podobał. Ale to już długo nie potrwa. Będą mieli laskę z kości słoniowej i na tym koniec. Zapłaci Jimbo i nigdy go już nie zobaczy. Rozważał także możliwość, aby kropnąć Jimbo, jak również tych dwoje i mieć sprawę z głowy. Gdy się nad tym zastanawiał, pomyślał, że można przecież ich poświęcić. Im mniej świadków, tym lepiej.

Jimbo podał mu długie drewniane pudełko na laskę.

- Czy mam też nieść latarnię? - marudził.

Ten brutal zachowywał się jak małe dziecko, pomyślał Walcott. Zamknął oczy na moment, pragnął, aby odeszła od niego gorączka i ból. Potem spojrzał na Jimbo.

- Zarzuć sobie obydwie łopaty na ramię i zawieś na nich latarnię za uchwyty. W ten sposób będziesz miał wolną rękę, w razie gdy byś musiał sięgnąć po broń.

Posuwali się szlakiem wzdłuż skraju kanionu, mijając coraz więcej kamiennych wież. Niektóre były okrągłe, inne kwadratowe, jeszcze inne zaś owalne. Co do diabła wyprawiali tutaj ci Indianie? W latach kiedy studiował i pracował jako laborant na wydziale archeologii, Walcott nigdy nawet nie brał pod uwagę Ameryki Północnej, jako terytorium wartego zachodu. Ruiny były niewielkie, niezbyt stare i nie sądził, aby zawierały jakieś skarby. Złote przedmioty pochodziły z kultur Ameryki Południowej, nie od nomadów z północy.

Ale im więcej czasu Walcott spędzał na południowym wschodzie, tym bardziej zmieniała się jego opinia. Anasazi może i nie mieli tyle bogactw materialnych co Aztekowie, ale ich zdolność do przetrwania w trudnym środowisku zadziwiała go. Mesa Verde stanowiło dzieło architektoniczne, a te wieże, z tego co widział, to kolejna tajemnica, czekająca na odkrycie. Może po tym, jak wykorzysta już laskę z kości słoniowej, przyjedzie tutaj i po prostu spędzi miło trochę czasu. Poza tym były tu prawdopodobnie ukryte inne skarby, o których nie wiedział. Ale teraz liczyła się tylko laska, a przyszłość leżała w zasięgu ręki.

Zeszli na sam dół kanionu i wędrowali dalej. Zanim przebyli półtora kilometra, Walcott zaczął się zastanawiać, czy Rosie czasem nie prowadzi ich w pułapkę. Pudełko, które niósł, robiło się coraz cięższe, gdy pokonywali kolejne kilometry. Robił co mógł, żeby pozostać czujnym i gotowym wyciągnąć swoją trzydziestkę ósemkę.

Wreszcie Rosie stanęła i Walcott uświadomił sobie, że powyżej leżały ruiny. Pełny księżyc wznosił się ponad ścianą kanionu, a oświetlone wieżyce wyglądały strasznie i nieziemsko.

- To właśnie tutaj - powiedziała.

- Która z nich? - spytał Walcott, wpatrując się w budowle na górze.

- Żadna. To jest na dole. Dokładnie naprzeciwko nas. - Wskazała na ogromną skałę, która opierała się o ścianę kanionu. Wznosiła się na co najmniej cztery i pół metra i była dwukrotnie dłuższa.

- Niczego nie widzę - powiedział Walcott.

Rosie obeszła koniec skały i Walcott wyciągnął rewolwer, po czym pośpieszył za nią. Zaczekała u wejścia do szczeliny w skale i wskazała ręką na jamę.

- Tam.

- Jesteś pewna? - spytał.

Pokiwała głową.

- Przybyłam tu z moim dziadkiem pewnego ranka o wschodzie słońca. Siedzieliśmy naprzeciwko skały z rogiem jednorożca przez długi czas, może godzinę. Potem powiedział mi, żebym czekała. Wszedł tam przez ten otwór. Kiedy wyszedł, nie miał już tego.

- Jak długo tam był?

- Może jakieś piętnaście minut.

- Znalezienie tego nie powinno więc zająć nam zbyt wiele czasu - powiedział Jimbo.

Walcott odwrócił się do niego i Shannona.

- To zależy, Jimbo. To zależy.

- Co masz na myśli?

Walcott widział, że Jimbo nie podoba się jego wyniosłe nastawienie, ale gówno go obchodziło, co myślał osiłek.

- Czy twój dziadek miał ze sobą łopatę, Rosie?

Pokręciła głową. Anglik uśmiechnął się.

- Widzisz, o co mi chodzi, Jimbo?

- Nie rozumiem. Jak więc to zakopał?

- Jeśli nie miał łopaty - wyjaśnił Walcott - oznacza to, że staruszek musiał przyjść tutaj wcześniej i wykopać dziurę. Kopanie mogło trochę potrwać.

Ku jego zdziwieniu Jimbo zakwestionował wytłumaczenie.

- Dlaczego miałby tutaj przychodzić dwa razy? To nie ma żadnego sensu.

Walcott popatrzył na Rosie, jakby czekał na wsparcie. Ale nawet jeśli się z nim zgadzała, nie pokazała tego.

- Za pierwszym razem przyszedł, żeby pracować, za drugim na ceremonię wschodu słońca - wyjaśniał Walcott. - Wszedł do środka, wrzucił to do dziury i zakopał. Zgadza się, Rosie?

- Nie wiem, co on tam robił w środku - odpowiedziała. - Nie widziałam.

Jimbo popatrzył wilkiem.

- Próbujesz mi wmówić, że to jest zakopane gdzieś głęboko, czy co?

- Może on tego nie zakopał w ogóle - powiedział Shannon. - Może po prostu zostawił to tam.

- Zamknij pysk - warknął Jimbo, wyładowując swoją frustrację. - Nikt ciebie nie pyta.

Walcott zapalił latarnię.

- Zamierzam rzucić na to okiem. Obserwuj ich uważnie.

Wszedł do szczeliny i zauważył szeroki na metr korytarz. Laska może być zakopana gdziekolwiek tutaj, pomyślał.

Zatrzymał się i uniósł latarnię, gdy zauważył coś wyrytego w skale. Przysunął się bliżej i zaczął badać trzy okrągłe symbole. Dotknął palcem tego w środku, który wyglądał jak zbiór koncentrycznych okręgów. Przeciągnął palcem do ziemi i zaznaczył paznokciem X. - Dokładnie tutaj, zdecydował.

Wstał, otrzepał ręce i uśmiechnął się filuternie sam do siebie. Może, mimo wszystko, nie potrwa to aż tak długo. Ruszył do przodu i znalazł drugie wejście na końcu korytarza, po czym wrócił po śladach własnych kroków. Podał latarnię Jimbo.

- Jest za wąsko, żeby mogła kopać więcej niż jedna osoba na raz. Ale zacznij tam, gdzie zaznaczyłem na podłodze znak X, poniżej symboli na ścianie.

Walcott zapalił papierosa, którego trzymał za uchem, i położył pudełko na ziemi obok siebie.

- No, na co czekasz? Bierz się do pracy.

Jimbo wskazał na Shannona.

- On powinien to robić, nie ja.

Walcott wydmuchał chmurę dymu nad głową Jimbo.

- Ty jesteś większy i silniejszy, a poza tym masz coś do zyskania. Możesz to zrobić szybciej i lepiej. Kiedy już się zmęczysz, ja będę nadzorował Shannona.

Jimbo chrząknął i skierował się do szczeliny. Nie należał do szczęśliwych poszukiwaczy skarbów.

- Czy to naprawdę ty? - spytał Indy.

Jasne włosy Mary były krótkie i w ciemnościach panujących przed lepianką Indy nie dowierzał temu co widzi. Potem uśmiechnęła się i jej twarz się rozpromieniła, a on nie miał już wątpliwości.

- Cześć, Indy. - Zrobiła nieśmiały krok w jego kierunku.

Wyciągnął ręce i złapał jej dłonie w swoje.

- Tyle czasu minęło.

Chwyciła go w ramiona.

- Zaczynałam się już zastanawiać, czy kiedykolwiek ciebie zobaczę. Boże, cieszę się, że tu jesteś... i że ja tu jestem.

- Wiem co masz na myśli. Stary zachód był ostatnio trochę dziki.

Odeszła na krok od niego i wydawała się zakłopotana.

- Przykro mi, że spowodowałam tyle kłopotów.

- Nie martw się o to. Cieszę się, że widzę ciebie żywą. Jak się tutaj dostałaś i gdzie w ogóle byłaś?

- Aguila i ja przybyliśmy razem konno z Białego Kanionu.

Smitty odchrząknął.

- Dlaczego nie wejdziemy do środka? Mam pieczone ziemniaki i kukurydzę na piecu, a jeśli wam odpowiada suszona wołowina, to tej też mnóstwo się znajdzie.

- Umieram z głodu - powiedziała Mara.

- Hej, zaczekaj chwilkę - rzekł Indy. - Gdzie jest Aguila? Nawet go jeszcze nie spotkałem... Przynajmniej nie wydaje mi się, żebym go spotkał. - Jego głos odbił się echem.

Mara i Smitty popatrzyli na siebie.

- Kiedy byliśmy niecałą milę stąd, powiedział mi, żebym szła dalej, bo on ma coś jeszcze do zrobienia i przybędzie tu najszybciej, jak tylko mu się uda.

- Zaganiany facet - skomentował Indy. - Wiedział, gdzie się ukrywałaś, prawda?

- Zgadywał. Chodźmy. - Wzięła go za rękę i poprowadziła do lepianki.

Podobało mu się, że trzyma jej chłodną dłoń w swojej, pomimo iż czuł się dziwnie widząc ją zaraz po tym, jak przeczytał to co napisała.

- Znalazłem dziennik.

- Wiem. Tata mi powiedział - odrzekła, gdy wchodzili do środka. - Wiedziałam, że rozszyfrujesz wiadomość. Ostatnią rzeczą, jakiej chciałam, to żeby Walcott położył swoje łapy na historii mojej rodziny. Sprzedałby ją pewnie temu, kto zaproponowałby najlepszą cenę.

- Popędziliśmy z powrotem natychmiast, gdy dowiedzieliśmy się, że Aguila wiedział więcej, niż był skłonny powiedzieć. Ale sądzę, że jeżeli tutaj jesteś, i dobrze się czujesz, to nie ma to już dużego znaczenia, gdzie on się podziewa.

- Obawiam się, że ma to duże znaczenie - powiedziała.

- Niby dlaczego?

- Tato, mogę ci pomóc przygotować to mięso?

- Nie, wy dwoje po prostu sobie siedźcie i rozmawiajcie.

Usiedli przy nie ociosanym stole Aguili.

- Oznacza to, Indy, że jeżeli Aguila nie przybędzie tutaj zaraz, nie dotrzyma swojej obietnicy w stosunku do mnie. Powiedział, że pokaże mi, gdy tylko nadejdzie przesilenie, gdzie ukryta jest laska, a to już jutro.

- Mamy więc cały dzień.

Pokręciła głową.

- Nie sądzę. Czas możemy mieć tylko do poranka.

- Dlaczego tak twierdzisz?

- Zgodnie z tym, co mówi Aguila, starożytni, to znaczy Anasazi, byli astrologami. Większość puebli miała specjalne, święte miejsca związane ze słońcem, gdzie na początku każdej pory roku, ze wschodem słońca, kapłani-astrologowie dokonywali obserwacji.

Indy pokiwał głową.

- Możliwe, ale co to ma wspólnego ze znalezieniem laski?

- Nie jestem pewna, ale Aguila zapewnił mnie, że brzask jest najważniejszym momentem.

Gdy Smitty niósł talerze z jedzeniem na stół, przedstawił swoją własną opinię.

- Może laska jest ukryta w miejscu, którego nie widać, chyba że promienie słoneczne uderzą właśnie tam.

- Tak mogłoby być, tato. Jeśli jest tam trochę gorącej wody, to ja mam herbatę. Jakiś specjalny rodzaj, przygotowany przez Aguilę.

Indy prawie się udławił.

- Nie dla mnie, dziękuję. Próbowałem herbatki Aguili.

Mara wyglądała na zakłopotaną.

- Wypiłeś jej już trochę?

Smitty chichocząc badał zawartość torebki z ziołami, którą podała mu Mara.

- Wyleczyła mu ciężki ból głowy, ale sprawiła, że zwariował na chwilę. Pomyślał, że lata sobie jak orzeł.

- Jestem pewna, że to inna herbata. Jest bardzo łagodna. Już ją piłam wcześniej.

- Myślę, że również nie spróbuję żadnej z tych herbat, jeśli nie masz nic przeciwko temu - powiedział Smitty.

Gdy jedli, Indy nie mógł przestać myśleć znowu o swoim śnie. Wzmianka Mary o herbacie pobudziła jego pamięć i sam zdziwił się, jak dobrze wciąż go pamiętał i jak prawdziwy się wydawał. Sny to przecież tylko fantazja, bezsensowna gmatwanina nie istniejących wydarzeń. On jednak czuł pewność, że jego sen o lataniu miał pomóc mu znaleźć miejsce, w którym Mara ukryła dziennik. Nagle przypomniało mu się, jak orły wylądowały w miejscu z petroglifami.

- O czym myślisz? - spytała Mara.

- O kręgach.

- To znaczy?

- Widziałem je we śnie, jaki miałem po wypiciu tej herbaty.

Smitty zaśmiał się.

- No nie, znowu się zaczyna.

- Opowiedz mi o tym - powiedziała Mara, a jej ciekawość rosła.

Indy szczegółowo opisał, jak zaczął się sen, jak poczuł, że leci i jak rozmawiał z drugim orłem, którym był Aguila. Potem przeskoczył do końca snu i wyjaśnił jak obydwa ptaki wylądowały przy kiwie, a jeden z nich zrzucił pióro.

- Chcesz powiedzieć, że właśnie tam znalazłeś orle pióro? - spytała Mara.

- Tuż obok sipapu.

- To mogło być jakiekolwiek stare orle pióro - zauważył Smitty.

- Racja - podsumował Indy.

- Opowiedz mi o tych kręgach - poprosiła Mara.

- To miało miejsce gdzie indziej. Widziałem je na ścianie, jak petroglify. - Zaczął opisywać trzy okrągłe ryty.

Mara patrzyła na niego, jakby się ledwie mogła opanować.

- Gdzie je zobaczyłeś?

Wzruszył ramionami.

- Nie wiem. To przecież sen.

- Czy widziałeś coś jeszcze, co mógłbyś zidentyfikować? - naciskała.

- Poczekaj chwilkę. Było coś takiego. Wieże. Ruiny z wieżami.

- Jest tylko jeden zakątek w tych okolicach ze starymi wieżami, i nazywa się Hovenweep - powiedział Smitty. - To jakaś godzina jazdy z Bluff, kiedy drogi są dobre. Gdy pada, nie da się tam dostać nawet konno.

Mara skoczyła na nogi.

- No właśnie! To tam jest ukryta laska. Musimy dostać się do Hovenweep przed świtem i znaleźć te kręgi.

- Zaczekaj! Dlaczego jesteś taka diabelnie przekonana o tym, dziewczyno? - spytał Smitty.

- Ponieważ poprzedniej nocy śniłam o tym samym. Nie o orłach, ale o symbolach. To Aguila mówił mi, gdzie szukać. Dotrzymał obietnicy.

Shannon i Rosie siedzieli obok siebie na płaskiej skale, podczas gdy Walcott palił i obserwował ich z odległości około dwóch metrów. Anglik trzymał cały czas rewolwer w pogotowiu, zupełnie jakby wyzywał muzyka, żeby wykonał ruch, dający powód, aby go zastrzelić. Nawet pomimo związanych rąk, Shannon pragnął skoczyć na Walcotta. Czekał, aż tamten się odpręży i odwróci od nich uwagę. Z jednym ramieniem na temblaku był słabo zabezpieczony przed atakiem, a poza tym wyglądał na chorego. Shannon nie zamierzał przepuścić żadnej okazji, aby przechylić szalę na swoją stronę. Nie mógł tak po prostu czekać i ulegać Walcottowi. To nie miało żadnego sensu.

- Nie powiedziałaś nigdy Marze o tym miejscu? - Shannon spytał Rosie. Cały czas obserwował Walcotta.

- Za duży szacunek czuję do dziadka, żeby złamać dane słowo. Zawsze sądziłam, że on sam pokaże jej róg jednorożca.

Walcott rzucił palącego się papierosa pod nogi Shannona.

- Jeśli chce ci się rozmawiać, mów do mnie, nie wolno wam gadać między sobą.

Tego właśnie chciał Shannon. Gdyby udało mu się wciągnąć Walcotta w rozmowę, mógłby może zmusić go do nieuwagi.

- Czy ty naprawdę sądzisz, że ta laska z kości słoniowej jest rogiem jednorożca?

- Przynajmniej była.

- Co to znaczy?

- Jednorożce to mit, ale laska pochodzi z czasów, kiedy ludzie w nie wierzyli. - Walcott uśmiechnął się, a smugi dymu ulotniły mu się z kącików ust.

- Albo jest rogiem jednorożca, albo nim nie jest - powiedział Shannon.

Chrapliwy śmiech Walcotta zmienił się w spazmatyczny kaszel.

- Trzymaj się swojej Biblii, Shannon, jeżeli szukasz prawd absolutnych.

- Mówiłeś, że opowiesz mi o historii laski. Chciałbym o tym posłuchać.

Walcott popatrzył w stronę skał, potem z powrotem na Shannona.

- Czemu nie? - Wziął następnego papierosa z paczki w kieszeni, po czym zaczął opowiadać o starożytnym sekretnym zakonie, nazywanym Ludźmi Rogu.

- Dlaczego oni zniszczyli te rogi? - spytał Shannon.

Walcott dawał się wciągać w swoją własną opowieść i zaczynał poświęcać mu coraz mniej uwagi. Tego właśnie oczekiwał Jack. Zerkał przez chwilę w kierunku łopaty, która leżała nie dalej niż trzy metry od Walcotta, i oceniał, jak wiele czasu zajęłoby mu dotarcie do niej i uderzenie niedoszłego archeologa.

- Ponieważ przestraszyli się ich. W jakimś momencie zatarły się granice między tym, co prawdziwe, a tym co nie, i kiedy zauważyli, że rogi tracą na znaczeniu, mianowali się tymi, którzy je zniszczą. Pomyśl o tym. Jeśli ludzie nie wierzą w jednorożce, to nie może być nigdzie żadnych związanych z nimi atrybutów. Ktoś musiał się ich pozbyć i oni podjęli się tego zadania.

- To nie ma dla mnie żadnego sensu - powiedział Shannon.

- Nie, nie sądziłem, żeby miało.

- Czy to były w końcu rogi jednorożców, czy nie? Powiedz mi.

- To nie ma znaczenia.

Shannon uświadomił sobie, że jeżeli chce działać, powinien to zrobić szybko. Kiedy Walcott zdobędzie laskę, Shannon i Rosie staną się niepotrzebni.

- Skąd tyle o tym wiesz?

Walcott strzepnął popiół z papierosa.

- Mara powiedziała mi o zakonie. - Sięgnął do kieszeni po paczkę. - To stało się wtedy, gdy byliśmy przyjaciółmi w Paryżu.

Shannon wykorzystał okazję i skoczył w stronę Walcotta, po czym uderzył głową w jego ranne ramię. Walcott zawył z bólu i upadł na ziemię. Muzyk sięgnął po łopatę i chwycił ją w związane ręce, w chwili gdy Walcott wyciągał rewolwer. Shannon walnął go szpadlem w dłoń. Trzydziestka ósemka poleciała w powietrze i wylądowała u stóp Rosie. Chwyciła broń i wycelowała ją w Anglika.

Jack stał z łopatą wzniesioną nad głową Walcotta.

- Daj mi rewolwer, Rosie. Szybko. - Zerknął w stronę skały, zastanawiając się, czy Jimbo usłyszał ten raban.

- Nie słuchaj go, Rosie - powiedział Walcott. - Nie skrzywdzę cię. Chcesz przecież wyjść stąd żywa, prawda?

Shannon zrozumiał, że Walcott zastosował taktykę perswazji, żeby zyskać na czasie. Złapał Anglika za tył kołnierza, wcisnął mu uchwyt szpadla pod szczękę i obrócił go tak, że twarz skierowaną miał w ścianę skalną, sterczącą około piętnastu metrów dalej. Nie zauważył Jimbo. Potem dostrzegł pomocnika Walcotta, jak wychyla się zza przeciwległego końca skały.

- Rosie, padnij!

Jimbo wystrzelił i Rosie runęła na ziemię z jękiem. Shannon, ciągnąc Walcotta ze sobą, przesuwał się po trochu w jej stronę.

- Poddaj się, Shannon. To już koniec.

Walcott walczył, żeby się wydostać, lecz Jack ścisnął ranne ramię Anglika i kolana Ronalda ugięły się. Obydwaj upadli, ale Shannon był wystawiony na strzały Jimbo. Kolejny huk i kula ześlizgnęła się po stalowym szpadlu.

Shannon instynktownie przypadł do ziemi, a Walcott przeturlał się na niego i zaczął wciskać mu uchwyt łopaty w gardło. Shannon wykręcał głowę, starając się uwolnić z nacisku na gardło. Krew ściekała po twarzy Rosie, gdy sięgała po broń Walcotta, która wypadła jej z rąk. Dłoń spoczęła na rewolwerze i dokładnie wtedy padł kolejny strzał od strony skały. Ciało kobiety zadrżało; chwyciła się za pierś, a krew przeciekała przez palce.

Shannon odepchnął Walcotta, ale Anglik przeturlał się i chwycił trzydziestkę ósemkę, po czym wymierzył ją w Shannona.

- Podejdź tu!

Wskazał mu, żeby oddalił się od Rosie, ale muzyk nie dbał już o to, co się stanie. Wziął Rosie w ramiona i starał się zatrzymać krwawienie. Gdy podniósł głowę, lufa rewolweru była wycelowana w jego twarz, a za nią Walcott szczerzył zęby w paskudnym grymasie. Rosie nie żyła i Shannon wiedział, że zaraz podzieli jej los.

Ale uwagę Walcotta odwrócił Jimbo; krzyczał i wymachiwał rękoma, starając się odeprzeć atak wielkiego ptaka, który nadleciał z ciemnego nieba i zatopił szpony w jego szyi. Kłuł dziobem twarz osiłka i wdzierał się w gardło, jakby w zemście za śmierć Rosie. Walcott wycelował w orła. Wystrzelił; ptak wydał dziki wrzask i odleciał. Jimbo chwiał się przez chwilę na nogach, ale był już martwy, zanim upadł na ziemię. Kula Walcotta trafiła go w sam środek czoła.

- Ładny strzał - chrapliwie stwierdził Shannon.

16.

Słoneczne sztylety

Do świtu brakowało zaledwie godziny, gdy ford podskakując pędził po wyboistej i zakurzonej drodze. Ruiny znajdowały się już blisko, ale Indy nie sądził, aby mieli zbyt wielką szansę na znalezienie laski. Nawet gdyby dobrze trafili, to Hovenweep obfitowało w liczne zbiorowiska wież i należało znaleźć właściwe, co mogło stanowić poważny problem. Nie mieliby żadnej gwarancji, że znajdą trzy tajemnicze symbole. Mara odwiedziła kiedyś Hovenweep w poszukiwaniu petroglifów, ale była pewna, że nie widziała tego szczególnego zbioru symboli.

- Co to jest? - spytała, pochylając się do przodu, gdy Indy zwalniał.

- Wygląda jak packard rocznik 1927.

- Och, mój Boże. On tu jest - warknęła Mara.

- Kto? - spytał Indy.

- Samochód należy do Rolanda Walcotta. Uciekł nim od Indian Ute po tym jak został postrzelony.

- Cóż, nieźle - mruknął Smitty z tylnego siedzenia. - Pokonał nas. Jak sądzicie, w jaki sposób?

Mara walnęła pięścią w tablicę rozdzielczą.

- Skąd on mógł wiedzieć, że to jest tutaj?

Wyszli z samochodu i rozejrzeli się wokół packarda. Smitty schylił się i podniósł coś z ziemi.

- Drań.

- Coś nie w porządku? - spytała Mara.

- Ma ze sobą Rosie. - Smitty trzymał w ręku kawałek materiału. - Zawsze przewiązywała koniec warkocza zieloną wstążką.

- Jeśli Walcott ma Rosie, oznacza to, że ma również Shannona. I założę się, że nie jest sam - powiedział Indy.

- Rosie musiała cały czas wiedzieć, gdzie ukryto laskę - rzekła Mara. - Nigdy mi nie powiedziała.

- Tobie? A mnie to co? Ja jestem jej mężem! - warknął Smitty i rzucił wstążkę na ziemię.

- Nie wiedziałam, że chcesz odzyskać laskę. - Mara wydawała się zdziwiona gniewem Smitty'ego. Nie odpowiedział. Zamiast tego skierował się wzdłuż skraju kanionu, stawiając długie kroki.

Mara pośpieszyła za nim, a Indy podążył z tyłu, zadając w myślach kolejne pytania. Nie był w stanie stwierdzić, czy Smitty'ego bardziej irytuje fakt, iż porwano mu żonę, czy że Rosie nigdy nie powiedziała mu o miejscu ukrycia laski. Dlaczego tak nagle się nią zainteresował?

Poruszali się wzdłuż suchego, zakrzewionego płaskowyżu. Księżyc oświetlał szlak, a wysokie kamienne wieże rzucały cienie. Za każdym razem, gdy docierali do wieży, szybko ją przeszukiwali i szli dalej. Kamienne budowle wyrastające z pustyni robiły na Indym wrażenie i żałował, że nie znajduje się tutaj w innych okolicznościach. Jedyne, co mógł sobie przypomnieć z lektury o Hovenweep, to iż przeprowadzono tutaj bardzo niewiele, jeśli w ogóle, jakichkolwiek prac archeologicznych i nie wydawało się, ażeby ktoś wiedział, dlaczego Anasazi wybudowali wieże. Ale brakowało czasu na rozpatrywanie takich problemów. Znalezienie symboli i laski stanowiło teraz drugorzędną kwestię, na pierwszy plan wysunęło się znalezienie Rosie i Shannona. Ale miał przeczucie, że jeżeli znajdą jedno, natrafią też na drugie.

- Czy wiesz, co oznacza słowo Hovenweep? - spytała Mara, gdy zatrzymała się w miejscu, gdzie szlak schodził do kanionu.

- Muszę przyznać, że nie - odpowiedział Indy.

- To pochodzi z języka Ute. Oznacza pustynną dolinę.

- Jak na razie miejsce zasłużyło sobie na nazwę - stwierdził Indy.

- Oni na pewno gdzieś tu są. Musimy ich znaleźć - powiedziała Mara niecierpliwym tonem.

- Znajdziemy. - Głos Smitty'ego zabrzmiał z determinacją, gdy on sam podążał szlakiem w stronę dna kanionu. - Jeśli sobie dobrze przypominam, jest jeszcze jedno zbiorowisko wież kilka kilometrów w górę wąwozu.

- Zgadza się - potwierdziła Mara. - Święta Grupa. Kilka kilometrów.

Indy wiedział, że będzie już blisko do wschodu słońca, kiedy tam dotrą. Bardzo blisko.

Shannon odrzucił łopatę pełną ziemi poza szczelinę. Słaby blask rozświetlał horyzont. Wkrótce nadejdzie dzień. Zastanawiał się, jak długo jeszcze Walcott zamierza to ciągnąć. Z tego, co wywnioskował Shannon, laskę może kiedyś tu schowano, ale teraz nie dostrzegał już po niej śladu. Był wyczerpany kopaniem i wywożeniem ziemi, a tylko to robił od czasu, gdy przesunął obydwa ciała za wielki głaz. Nie widział różnicy w tym, czy zwłoki leżały w miejscu widocznym, czy też ukryte. W promieniu półtora kilometra nie dało się tu znaleźć żywej duszy. Ale Walcott najwyraźniej należał do osób, które lubiły, gdy wokół panował porządek i nie poniewierały się żadne zbędne rzeczy. Shannon wiedział, że w tej chwili to on właśnie pozostawał tą jedną wielką zbędną rzeczą. Żył jeszcze tylko i wyłącznie dlatego, że Walcott nie mógł kopać, mając jedno ramię niesprawne.

Zastanawiał się, czy nie skoczyć za najbliższy głaz, ale zdawał sobie sprawę, że Walcott pilnuje go z rewolwerem w dłoni. Nawet gdyby spudłował, szanse Shannona na wydostanie się teraz, kiedy nadchodził już ranek, są minimalne. Należało to zrobić, gdy jeszcze zalegały ciemności, a obecnie było już za późno, by o tym myśleć.

Walcott stał się znacznie bardziej ostrożny, odkąd Shannon go zaatakował. Nigdy nie odkładał rewolweru i trzymał się na tyle daleko od muzyka, żeby ten nie mógł zbyt łatwo rzucić piaskiem w oczy albo uderzyć szpadlem. Gdyby jednak spróbował, Walcott obiecał, że zastrzeli go, zanim piasek lub łopata dosięgną celu.

Gdy Jack powoli przesuwał się w głąb korytarza, Walcott zbliżył się do niego.

- To musi być gdzieś tutaj, Shannon. Trzeba tylko znaleźć właściwe miejsce. Kop dalej.

Zgodnie z instrukcjami Walcotta, Shannon kopał na głębokość metra, po czym przesuwał się około metra w bok i kopał dalej. Ale poza połamanymi kawałkami naczyń niczego nie mógł znaleźć i miał już tego dosyć. Wrzucił łopatę do dziury.

- Będziesz musiał sam to znaleźć, Wally. Skończyłem. Koniec. Nie pracuję w nadgodzinach, szczególnie kiedy jedynym wynagrodzeniem, jakiego mogę oczekiwać, jest kulka o wschodzie słońca.

Walcott pokazał się na końcu korytarza.

- Och, mógłbyś jeszcze dożyć wielu wschodów słońca. Ale tylko wtedy, gdy zaczniesz kopać dalej. Jeśli tego nie zrobisz, okażę ci moją dezaprobatę. A teraz bierz szpadel i wracaj do roboty.

Shannon rozważał, czy po prostu nie wyjść, ale wiedział, że nigdy nie udałoby mu się żywemu opuścić skały. Musiał brnąć dalej z nadzieją, iż Walcott nie spełni swojej groźby. Albo że zatnie mu się rewolwer. Lub wydarzy się inny cud. Nie zapomniał o ptaku, który zaatakował Jimbo. Wszystko było możliwe.

- Policzę do pięciu, a ty masz podnieść ten szpadel i zacząć kopać - powiedział Walcott. - Jeden... dwa...

Lufa broni mierzyła prosto w serce Shannona. Pomyślał o swojej żonie i małym synku. Nie mógł się poddać. Musiał znaleźć jakąś drogę wyjścia z tej sytuacji.

- ...trzy... cztery...

Shannon zszedł do dziury.

- Teraz już lepiej. Kop.

Chwycił łopatę i właśnie zamierzał uderzyć nią w ziemię, gdy nagle usłyszał stłumione wołanie.

- Rosie... Rosie... jesteś tu?

To był Smitty.

- Wyłaź z tej dziury - warknął Walcott. - Natychmiast. Podejdź tu i rzuć szpadel.

Gdy Shannon szedł po zrytej ziemi, wydawało mu się, że usłyszał wołający go głos Indy'ego. Walcott przystawił broń do głowy Jacka i pchnął go w stronę wyjścia. Jack usłyszał, że Indy mówi coś o rozdzieleniu się, żeby sprawdzić trzy wieże.

- Ani słowa albo odstrzelę ci łeb - syknął Walcott.

Kiedy dotarli do wejścia do szczeliny, Walcott kazał mu uklęknąć. Shannon opuścił się na kolana i wykręcił szyję, ale nie mógł dojrzeć ani Indy'ego, ani Smitty'ego. Wiedział, że szli prawdopodobnie w stronę wież i oddalali się od skały.

- Dobra. Wstawaj. - Nadal trzymając swoją trzydziestkę ósemkę przy głowie Shannona, Anglik wyjrzał na zewnątrz. - Kiedy powiem: idź, pobiegniesz do tych głazów. Będę tuż za tobą. I nie zapominaj, że gdy otworzysz usta, zginiesz.

Pierwsze promienie słonecznego światła rozlały się po ścianie kanionu, gdy Indy wspinał się w kierunku jednej z wież. Podobnie jak w ruinach, które już odwiedzili, nie widzieli nawet śladu, że ktoś tutaj przebywał. Jednak Indy wyczuwał, iż coś było tu nie w porządku. Czuł to znajome mrowienie wzdłuż kręgosłupa, ostrzegające go zawsze, gdy znajdował się w niebezpieczeństwie. Ufał temu przeczuciu i nauczył się nigdy go nie ignorować.

Dotknął pustej kabury. Oddał webleya Marze, kiedy się rozdzielali, ale teraz żałował, że nie ma broni. Tak naprawdę wszyscy oni byli równie narażeni na atak, który mógł nadejść w każdej chwili.

Nagle ostry krzyk rozdarł ciszę poranka. Przypadł do ziemi i okręcił się.

- Rosie, mój Boże, Rosie!

Mara. Rzucił się przez skały, aż dotarł do niej. Zakrwawione ciało Rosie leżało bez życia, a kilka kroków dalej dostrzegł inne zwłoki. Na początku Indy pomyślał, że to musi być Shannon, ale ciało wyglądało na zbyt duże. Podszedł bliżej, obrócił je i skrzywił się. Rozpoznał twarz jednego z mężczyzn z Mesa Verde. Jimbo. Jego szyja wyglądała jakby została rozdarta przez jakieś zwierzę, ale dziura po kuli tkwiła dokładnie pośrodku czoła.

- Och, nie! Nie, Rosie! - jęknął Smitty i przypadł na kolana obok martwej żony. Ale jego smutek szybko zmienił się we wściekłość, gdy skoczył na nogi i wyciągnął swoją czterdziestkę piątkę. - Gdzie jesteś, Walcott? Wyłaź tu, tak żebym cię widział. - Donośny głos poniosło echo po kanionie. - Ty tchórzu! Ty draniu! - Wystrzelił w powietrze. - Mówiłeś, że jesteśmy partnerami. To tak postępują partnerzy?

- Partnerzy? - powiedziała Mara. - Powinnam się tego domyślić.

Smitty pogonił w dal, krzycząc na Walcotta.

Indy poczuł nawet większe zdziwienie od Mary. Popatrzył ku górze na skały, gdy bladożółte światło zalało kanion. Czy oni nadal się tu ukrywali? Ilu ich było?

- Zostań tu - nakazał Marze i zaczął się skradać, przeskakując od skały do skały. Zamierzał wspiąć się na jakiś wyższy punkt, z którego miałby na wszystko widok. Ale nagle poczuł, że nie jest osłonięty. Mogli chować się wszędzie, pomiędzy skałami, i mierzyć w nie go właśnie teraz.

Indy rzucił się do przodu ku ścianie skalnej i przycisnął się do niej. Bezpieczny z jednej strony, ale odkryty z drugiej. Nie podobało mu się uczucie mrowienia, jakby niewidzialny wróg obserwował i czekał. Nie wiedział, czy są za nim, ponad nim, przed nim, czy też gdzieś po bokach. Nadal słyszał wściekły głos Smitty'ego odbijający się po kanionie i ginący w oddali. Ale wszystkie te myśli zniknęły nagle z jego głowy, gdy dostrzegł węża zaledwie o krok od własnej stopy. Nie odważył się ruszyć, ale wtedy właśnie uświadomił sobie, że gad jest przecież martwy i bez głowy.

Ulga ustąpiła zaskoczeniu, gdy niedawny niezwykły sen ponownie pojawił mu się przed oczami. Orzeł upuścił swojego węża na skały. Czy to ten sam ptak? Przypomniał sobie, że ta skała była pusta w środku, wpatrywał się przez pęknięcie w ścianie i tam właśnie wypatrzył symbole. Spojrzał w górę w poszukiwaniu szczeliny, ale miał ograniczoną widoczność, a nie chciał odchodzić od głazu, aby obejrzeć to miejsce z pewnej perspektywy. Jeśli jednak ktoś wyrył symbole, to musi istnieć jakaś droga do środka.

Indy zaczął iść w prawą stronę, wzdłuż ściany, gdy nagle zauważył kopiec ziemi. Schylił się i przyłożył rękę do gleby. Nie leżała tu od długiego czasu, nie zdążyła osiąść i stwardnieć.

Ruszył do przodu i zajrzał za wyłom ogromnego głazu. Zobaczył, że były to właściwie dwie skały, zewnętrzna stała pod kątem w stosunku do drugiej, a pomiędzy nimi znajdowała się szczelina. Zaczął się skradać w jej kierunku, mając wciąż na uwadze, że Walcott może być w środku. Ponownie dotknął kabury, żałując, iż nie ma swojego webleya. Ostrożnie zajrzał do zacienionej szczeliny. Promień światła przechodził przez pęknięcie w zewnętrznej ścianie skalnej. Dostrzegł rząd dziur w podłodze i uchwyt łopaty wystający z jednej z nich.

Indy podszedł do przodu, ostrożnie stawiając kroki pomiędzy wgłębieniami. Kopali tutaj, żeby dostać się do laski i z tego co widział, nie szło im najlepiej. Potem zobaczył je. Ciężko było w to uwierzyć, ale tam właśnie znajdowały się trzy okrągłe symbole. Podszedł bliżej. Promień światła tworzył dwa poziomo ułożone sztylety słoneczne na ścianie. Obydwa skierowane były ku środkowi, przecinały spirale po obu bokach i dotykały zewnętrznego kręgu koncentrycznych kół.

Gdy przyglądał się zafascynowany, zdał sobie sprawę z tego, że sztylety poruszały się. Przechodziły teraz przez drugi krąg od zewnątrz. Pełzły ku sobie, zamykając odstęp i kierowały się ku środkowi w kosmicznym pojedynku. Indy zaczął mierzyć czas według kręgów, zamiast minutami. Kapłani Anasazi byli astronomami. Jak inaczej mógł wytłumaczyć sobie to, co widział na samym początku przesilenia?

Później czubki obydwu sztyletów dotknęły się i połączyły. Światło wydawało się buchać na wprost niego. Indy zakrył oczy przed nagłą jasnością i usłyszał coś, jakby dźwięk dzwonów lub kurantów. Nie mógł stwierdzić, skąd on dochodził.

Kiedy odważył się wreszcie spojrzeć znowu, promień światła padał na trójkątne wgłębienie, oświetlał wewnętrzne ściany, których wcześniej nie dostrzegł. Jak mógłby przegapić coś takiego? Tego nie było tu wcześniej, nie mogło być. Spojrzał z ukosa. Trójkątny tunel wydawał się wychodzić na ogromną jaskinię. Zauroczony, Indy przeczołgał się do groty.

Od razu, gdy tylko znalazł się w środku, dostrzegł kamienny blok. Na jego czubku znajdował się srebrny, dwugłowy orzeł. Indy ruszył w jego stronę, mrużąc oczy. Miał problemy ze skupieniem się. Czuł się dziwnie, jakby miał niesamowicie lekką głowę; dzwony i kuranty dzwoniły głośno. Dotknął srebrnych głów, wziął je w obie ręce. W skale znajdowało się pęknięcie i laska ze skręconej kości słoniowej wystawała z niego, przyczepiona do głów orła.

Podniósł ją i przeciągnął palcami po trzonie, czując chłodną, gładką powierzchnię kości słoniowej. Zauważył greckie inskrypcje na uchwycie, które określały laskę jako alikorn, należący do cesarza. Na niższej części trzonu pokazały mu się inne napisy w grece.

Rozpoznał to jako grekę z Nowego Testamentu, wziętą żywcem z nabożeństwa liturgii bizantyjskiej. Wyrazy układały się w doksologię zwaną Trisagionem. Inskrypcja oznaczała: Święty Boże, Święty Potężny, Święty Nieśmiertelny. Na lasce brakowało końcowych słów zwrotu: Miej dla Nas Litość. Dość właściwe, pomyślał, biorąc pod uwagę historię laski.

Indy podniósł głowę. Powietrze wokół niego było jak pomarszczona powierzchnia jeziora, na którą padają promienie słońca. Przezroczyste obrazy, miraże i tęcze migotały wokół niego. Poczuł się niesamowicie podniośle, gdy uniósł laskę ponad głowę. Nie mógł przestać myśleć o ciągnących się w nieskończoność poszukiwaniach swojego ojca za Świętym Graalem.

Potem usłyszał głos, jak myśl, ale tak mocno wszczepiony w niego, że wiedział, iż to nie on sam mówi. To było tak, jakby myśl promieniowała dokładnie z dwugłowego orła:

„Tylko ten może mnie posiąść, w którym nie ma żadnej chytrości, w którym wszystkie namiętności przeobraziły się we współczucie, cała wrodzona ignorancja w boską mądrość, cały egoizm w bezinteresowność; bo ja jestem świętym symbolem wielkości, doskonałości i wszystkich prawd. Symbolizuję tego, który strzeże bram, bo jedną twarzą postrzegam promieniujące oblicze mego Stwórcy, a drugą przestrzenie wszechświata, który On ukształtował. Ja trzymam alikorna, płonący duch ognia, dzięki któremu dokonał się cud mego istnienia. Jestem symbolem Tego, który wszystko zainicjował, który poprzez wieki wynosi Ganimedes pośród bogów”.

Światło zaczęło słabnąć wokół niego i Indy spojrzał do tyłu na trójkątne wejście. Pulsowało i otwierało się oraz zamykało na przemian, a w rytmie tym robiło się coraz mniejsze i bardziej ciasne, jakby kurczyło się, jak źrenica oka. Wiedział, że musi opuścić to miejsce i to szybko, w przeciwnym wypadku zostanie tu uwięziony na wieczność. Część jego samego popychała go, by uciekał prędko; inna zaś część pytała: dlaczego? Cóż byłoby lepszego od posuwania się dalej i dalej w ciepłe objęcia świata zmarłych?

Tu właśnie przebywał, w zaświatach. Ale on przecież nie należał do tego miejsca. Nie mógł tutaj zostać. Ruszył pośpiesznie w stronę wejścia, rzucił się do niego i czołgał na kolanach i łokciach. Ale przejście było już wąskie; zamykało się. Spłaszczył się przy podłożu, śpiesząc najszybciej jak tylko mógł, w obawie, że w każdej chwili może zostać złapany, zamrożony w skale, u bram do świata zmarłych.

Jego głowa, później ręka, prześlizgnęły się przez wąski tunel i przepchnął się cały. Upadł na podłogę korytarza na zewnątrz. Dzwony przestały bić. Światło słoneczne nie przedostawało się już przez pęknięcie. Mrok pochłonął całe przejście. Usiadł okrakiem na jednej z dziur w ziemi i przetarł twarz.

Indy popatrzył ku górze, na ścianę. Święte symbole Anasazi były tam, takie jak widział je na początku. Ale nie został nawet ślad trójkątnego wgłębienia. Jego uczucie zachwytu zmieniło się w podejrzenie. To z pewnością jakiś rodzaj iluzji, kolejna sztuczka Aguili, powiedział sobie. Widział to, co stary Indianin chciał, żeby zobaczył. Aguila musiał go zahipnotyzować i po tym, jak wypił herbatę, podsunąć mu myśl: Kiedy znajdziesz te symbole, to właśnie ujrzysz.

Opuścił wzrok na przedmiot, który trzymał w rękach, wspaniałą laskę ze srebra i kości słoniowej, róg jednorożca. Musiało to być jakoś zamaskowane. To jedyne logiczne wyjaśnienie. Pomimo swojej pewności co do tego, iż stał się ofiarą iluzji, nie mógł nadziwić się lasce. Równocześnie mit i rzeczywistość, artefakt i spuścizna przeszłości.

17.

Róg i kręte koleje jego losu

- Nieźle ci poszło, Indy. Gdzie ją znalazłeś? - koścista sylwetka Shannona wypełniła wejście do korytarza.

- Jack, co się z tobą działo? Co ty tutaj robisz?

- Nieważne. Ale sądzę, że lepiej, abyś dał mi tę rzecz.

- Co? - Coś tu było nie tak, to nie głos Shannona.

Potem Indy dostrzegł cień za swoim przyjacielem i wiedział, że to Walcott.

- On trzyma broń na moim karku i użyje jej, jeśli nie posłuchasz, Indy.

Walcott podał Shannonowi długie pudełko. Nie było żadnych wątpliwości co do jego przeznaczenia.

- Włóż to do środka, Jones - rozkazał Walcott. - Natychmiast.

Indy żałował, że nie może walnąć Anglika w głowę podwójnym orłem, ale Walcott nie ryzykował. Nie tylko znajdował się pomiędzy nimi Shannon, ale w dodatku Roland odbezpieczył trzydziestkę ósemkę.

- Co ty zamierzasz z tym zrobić, Walcott? Powiedz mi.

- Zabieram to do Włoch.

Indy zaśmiał się.

- No i co dalej zrobisz, sprzedasz to Mussoliniemu?

- Niezły strzał, ale pudło. Tak się składa, że jeden z jego oponentów jest tym bardzo zainteresowany. Sądzi nawet, że ochroni go to przed Mussolinim.

- Nie wierzę.

- Wiesz, że papieżowie kiedyś bardzo szanowali rogi jednorożców. Ta laska została zabrana z Katedry Św. Marka w Wenecji prawie dwieście lat temu.

- No to co?

- Mój dobrodziej, signore Calderone, jest człowiekiem bardzo religijnym, i w tym samym stopniu zaciekłym przeciwnikiem II Duce. On wierzy w moc rogu jednorożca.

Walcott mówił poważnie. Indy nie był zwolennikiem Mussoliniego, ale jeśli miałby coś do powiedzenia, to Walcott nie zabrałby nigdzie tej laski.

- Włóż to grzecznie do pudełka - rozkazał Anglik.

- Lepiej rób, co mówi, Indy.

Indy niechętnie wsunął laskę do pudełka, a Shannon ostrożnie włożył je pod zdrowe ramię Walcotta.

- Tylko czegoś spróbuj, Shannon, a umrzesz - ostrzegł Walcott.

- Jeśli ten Calderone odkryje, co stało się z właścicielami laski przez ostatnie dwieście lat, może pomyśleć, że nie zrobił zbyt dobrego interesu - mówił Indy, starając się zyskać na czasie.

- Smitty mówił coś o jakiejś klątwie. Ale ja nie wierzę w takie brednie, i nie sądzę też, żebyś ty wierzył. Doceniam jednak twoją troskę o mojego dobroczyńcę. - Śmiech Walcotta był niski, gardłowy i ponuro groźny. - Ale i tak żaden z was nie znajdzie się w pobliżu, żeby powiedzieć mu o tym cokolwiek. - Podniósł swoją trzydziestkę ósemkę, wycelował ją w głowę Shannona i odgłos wystrzału wstrząsnął korytarzem.

- Nie! - krzyknął Indy.

Ciało Shannona zachwiało się i wpadło do jednej z dziur, które sam wykopał. Indy doszedł do wniosku, że nie usłyszy nawet kolejnego strzału; padnie już martwy.

Ale Walcott nie wystrzelił tak od razu. Z dziwnym grymasem na twarzy upadł nagle na kolana. Chwiał się jeszcze przez chwilę, wypalił w powietrze i runął do przodu, obok leżącego na ziemi pudełka. Plecy miał przesiąknięte krwią, a za nim stała Mara, trzymając w dłoniach webley a Indy'ego.

Indy poczuł zdziwienie i ulgę. Patrzył to na Marę, to na Shannona, który siedział w jednej z dziur i masował sobie kark.

- Dobrze się czujesz, Jack?

- Tak, jestem tylko zaskoczony, że żyję. Myślałem, że ta kula miała wyryte moje imię.

- Zauważyłam Walcotta, jak schodzi w dół kanionu w stronę tej skały - zaczęła Mara. - Chyba nie wiedział, że tam byłam. Poszłam za nim i Jackiem, i...

Indy przeszedł nad ciałem Walcotta i objął ją.

- Wszystko będzie dobrze. To już koniec.

- Musiałam to zrobić - powiedziała. - Musiałam go zatrzymać. Nie mogłam pozwolić, żeby...

Indy pogłaskał japo głowie.

- Wiem. Ale już dobrze. Wyjdźmy stąd.

Mara odsunęła się od niego.

- Czy masz go?

Indy podniósł pudełko i podał dziewczynie, gdy wychodzili ze szczeliny.

- Proszę, należy do ciebie. Mam nadzieję, że znajdziesz dla niego odpowiednie miejsce.

- Och, tak, już je nawet mam. - Podeszła do głazu, położyła pudełko i otworzyła je. - Jest piękny - powiedziała cichym głosem. - Po prostu piękny.

- Gdzie to, tak w ogóle, znalazłeś? - spytał Shannon, wciąż masując kark. - Kopałem przez całą noc, a ty wchodzisz sobie tutaj i masz to po pięciu minutach. Co zrobiłeś, wyjąłeś to sobie z kapelusza?

- Pięć minut? To było dla mnie jak wieczność. - Indy poprawił swój filcowy kapelusz i spojrzał z zaniepokojeniem na ciało Rosie, leżące kilka metrów dalej. - Może i wyjąłem to z mojego kapelusza. To tak samo dobre wytłumaczenie, jak każde inne.

- Postanowiłam, że przekażę go do jednego z muzeów watykańskich - powiedziała Mara. - To będzie najlepsze miejsce.

- Watykan! - wykrzyknął Shannon. - To ma coś wspólnego z Włochami, prawda?

- Nawet bardzo wiele - stwierdził Indy. - Mara, czy wiedziałaś, że Walcott...

Smitty nagle wyszedł zza głazu ze swoją czterdziestką piątką w ręku.

- Ona nie zabiera tego do żadnego Watykanu. Wywiezie go do...

- Zdradziłeś mnie! - krzyknęła Mara. - Pracowałeś z Walcottem...

- I dla tego samego faceta, co ty, Mara. Walcott odkrył, że dobiłaś interesu z Calderone'em, więc on dogadał się z nim również.

- Kłamiesz. - Mara zamknęła pokrywę pudełka i sięgnęła po webleya.

- Nie. Obawiam się, że nie, dziewczyno. - Ręka Smitty'ego zacisnęła się na broni. - Nie jesteś lepsza od Walcotta. Chcesz po prostu pieniędzy od Calderone'a i zamierzałaś mnie od tego odsunąć. Nigdy nie powiedziałaś nawet słowa, po tym jak wydawałem moje ostatnie pieniądze na twoją naukę rok po roku. - Odwrócił się do Indy'ego. - Ten Calderone był jej chłopakiem, a teraz ona sądzi, że jest jakimś jego partnerem w interesach.

- Przestań! - krzyknęła. Celowała z webleya w Smitty'ego. - Odłóż to, tato. Ja nie żartuję. Jeśli do mnie strzelisz, ja od razu strzelę do ciebie.

Smitty wahał się. Jego oczy myszkowały naokoło. Nie podobał mu się obrót wydarzeń.

- Dobrze. - Położył czterdziestkę piątkę na ziemi. - I co teraz zrobisz, zastrzelisz swojego ojca?

- Kopnij tutaj broń.

Smitty zrobił tak, jak mu kazała.

- Mara - warknął Indy. - Oddaj mi broń.

Obróciła się i wycelowała w Indy'ego.

- Stój tam, gdzie stoisz!

- Mara... - Indy wyciągnął rękę w jej stronę.

- Hej, uważaj z tym rewolwerem - powiedział Shannon.

Mara zerknęła przez ramię i zobaczyła, jak Smitty rzuca się za głaz. Wystrzeliła raz, gdy umykał za drugą skałę. Potem obróciła się i znów wycelowała w Indy'ego i Shannona. Odsunęła się o krok do tyłu i zaśmiała się krótkim, szorstkim śmiechem, zabarwionym ironią.

- On tak zawsze. Wpada w kłopoty i zmyka jak królik.

- Broń, Mara.

- Przykro mi, Indy. Naprawdę przykro mi, że muszę to zrobić.

- O czym ty mówisz?

- Nie rozumiesz?

- Zawsze możesz to powtórzyć - Indy miał właśnie chwycić webleya, ale wyraz desperacji na jej twarzy powiedział mu, że byłoby to poważnym błędem. Nie ufała jemu ani Shannonowi bardziej niż Smitty'emu.

- Nie ruszaj się albo strzelę - powiedziała.

- Nie jesteśmy przeciwko tobie - tłumaczył Indy. - Nie wiedzieliśmy o Smittym i nie współpracowaliśmy z Walcottem.

- Zdecydowanie nie - wtrącił Shannon.

- To nie ma znaczenia. Obróćcie się i idźcie wolno do tej ściany. Potem połóżcie na niej podniesione ręce.

- Nie wierzę w to - oznajmił Shannon. - Co za urlop...

- Po prostu rób co ci każe - powiedział Indy oschle.

- Przypomnij mi, żeby nigdy nie iść z tobą na polowanie na jednorożce - wymamrotał Shannon.

- Zachowaj spokój, Jack. Zachowaj spokój. - Indy położył ręce na skalnej ścianie. Może Marze stało się coś z rozumem, kiedy pojęła, że jej ojciec pracował z Walcottem. Była niebezpieczna z tym rewolwerem w ręku; nie należało chyba nawet próbować ją przekonywać.

Zerknął przez ramię.

- Dobra, Indy, wyjmij kluczyki do samochodu.

- Mara...

- Kluczyki, Indy. Natychmiast!

Ostrość w tonie jej głosu jest jakby wymuszona, pomyślał Indy. Nie chciała, tak naprawdę, ich skrzywdzić. Ale wiedział, że strzeliłaby w desperacji, gdyby siej ej sprzeciwili. Sięgnął do kieszeni i znalazł kluczyki.

- Dobra, rzuć je tutaj.

Obrócił się do połowy i cisnął je. Wylądowały przy stopach Mary. Wygrzebała z ziemi klucze i wrzuciła do kieszeni spodni koloru khaki.

- Nie podoba mi się, że to robię. Ale nie mam wyboru.

- Co zamierzasz zrobić, Mara? - spytał Shannon.

Nie odpowiedziała. Zły znak.

- Wiesz, tata miał rację. Zabieram laskę do Calderone'a.

- Życzymy miłej wycieczki - powiedział Shannon. - Nie zatrzymujemy cię.

- Walcott musiał odkryć, co robiłam i doszedł do wniosku, że okaże się szybszy w tym pościgu - kontynuowała Mara. - Pewnie myślał, że Diego po prostu o mnie zapomni i da mu fortunę za laskę.

Indy wiedział, że Mara spędziła prawie dwa lata we Włoszech, po tym, jak opuściła Sorbonę, ale nie miał pojęcia, że zrobiła sobie wycieczkę gondolą z ludźmi z podziemia antyfaszystowskiego. Nigdy nie pisała do niego o polityce, ale przecież nie wspominała również o rogu jednorożca ani o przyjaźni z Indianinem o imieniu Aguila.

- Jeżeli Calderone na pierwszym miejscu stawia politykę, to właśnie tak by zrobił.

- Nie wierzę w to. Diego jest honorowym człowiekiem. Ceni sobie sztukę i tradycje kulturalne swojego kraju. Jest silnym stronnikiem Kościoła i unika też komunistów.

- Pozwól, że zgadnę: on jest Sycylijczykiem i to w dodatku z mafii - stwierdził Shannon. - Oni nienawidzą Mussoliniego, z tego co słyszałem.

Mara zignorowała Shannona. Im więcej mówiła, tym bardziej Indy uświadamiał sobie, jak mało o niej wiedział.

- Mara, przemyśl jeszcze to, co robisz - poprosił, robiąc kolejną próbę przywrócenia jej zdrowych zmysłów. - Nie jesteśmy przeciwko tobie.

- Powiedziałam ci, że nie chcę tego robić, ale muszę. Nie mogę ufać wam bardziej, niż mojemu własnemu ojcu.

Indy zerknął przez ramię i zauważył, że stała kilkanaście kroków dalej, za daleko, by jej dosięgnąć, ale wystarczająco blisko, żeby odstrzeliła im głowy.

- Nie patrz na mnie! - warknęła.

Za chwilę będzie po wszystkim, jeśli tylko dobrze wyceluje. Usłyszał dźwięk, gdy odbezpieczała webleya.

Muszę to zrobić, pomyślała Mara. Chciałaby tak po prostu odejść, ale nie mogła. Nie teraz. Nie pozwoliliby jej; wiedzieli zbyt dużo. Poza tym Diego mógłby wycofać się z umowy, gdyby dowiedział się, że nie dotrzymała obietnicy zachowania wszystkiego w tajemnicy. Była zdenerwowana i wygadała się, więc teraz musi ich zabić. Cóż innego mogłaby zrobić? Ale może po prostu przesadza. Może oni nie próbowaliby jej zatrzymać, ani rozpowiadać później o lasce. Ogarnęło ją zakłopotanie.

- Naprawdę sądzę, że powinniśmy porozmawiać o tym, Maro - powiedział Indy.

- Nie ma powodów, żeby się od razu wściekać - dodał Shannon. - Jeżeli chcesz zabrać to dla twojego przyjaciela, ja nie mam nic przeciwko temu. Nie zatrzymujemy cię.

- Zamknij się. - Nie mogła myśleć.

Nie, to już za późno. Nie złamie swojej obietnicy, złożonej Diego. Wzmocniła uścisk na ciężkim webleyu. Trzymała go obydwiema rękami i celowała Indy'emu w tył głowy. Naciśnij spust. Teraz. Zrób to, nakazywała sobie.

Ale jej palec nie chciał się ruszyć. Nie potrafiła zmusić się do zastrzelenia młodego archeologa. Chwyciła rewolwer za lufę i uderzyła Indy'ego w głowę. Westchnął tylko i upadł na ziemię. Shannon obrócił się; walnęła go w czoło. Kolana ugięły się pod nim i potoczył się na skałę.

Mara pośpiesznie włożyła laskę pod ramię. Nie wiedziała, czy uderzyła ich wystarczająco mocno, żeby zabić, czy też nie. Im szybciej wydostanie się stąd, tym lepiej. Pojedzie do Santa Fe, potem złapie pociąg do Miami, a tam zaokrętuje się na liniowiec oceaniczny do Włoch. W Rzymie będzie już bezpieczna.

Przebyła może około półtora kilometra, gdy szlak wzdłuż kanionu zaczął zakręcać wokół zbiorowiska odsłoniętych skał. Kiedy szła dokoła nich, dostrzegła ojca, leżącego obok oczka wody, które utworzyło się na dole wydrążenia. Początkowo sądziła, że Smitty śpi. Położyła pudełko obok szlaku i ruszyła ku niemu. Zbliżała się ostrożnie, trzymając wycelowany rewolwer. Czekała, aż się poruszy, lecz kiedy podeszła bliżej, zauważyła, że wargi miał niebieskie. Uklękła obok. Wyciągnęła rękę, żeby zbadać puls, ale nic nie wyczuła.

Doznała ukłucia żalu, gdy wspomnienia z dzieciństwa przepłynęły jej przez głowę. Zobaczyła ojca, jak śpiewał, kiedy siedziała mu na kolanach i przypomniała sobie, jak bujał ją na huśtawce, a ona krzyczała, żeby bujał wyżej, wyżej. Ale potem inne, bolesne wspomnienia przeszyły młodą kobietę. Ranił ją i jej matkę cały czas i oszukiwał aż do ostatniego dnia życia. Nie, wiedziała, że nie powinna się smucić. Ojciec był martwy i należało się z tego cieszyć.

Wstała, rozejrzała się wokoło, próbując stwierdzić, co mu się stało. Gdyby został ukąszony przez grzechotnika, raczej nie umarłby tak szybko. Gryzły go już wcześniej i zawsze udało mu się przeżyć. Miał nabytą odporność na jad. Może szok na wieść o śmierci Rosie i zdradzie Walcotta, jak również jej własne zachowanie złożyło się na to, że dostał zawału serca. To wydawało się najbardziej prawdopodobnym wytłumaczeniem, pomyślała.

Wtedy dostrzegła drewnianą tabliczkę, częściowo zakrytą krzakami. Podeszła do niej i odsunęła gałąź na bok. Zobaczyła czaszkę i skrzyżowane kości, oraz słowa: NIEBEZPIECZEŃSTWO! ZATRUTA WODA! Popatrzyła w kryształowo czyste oczko. Ani jeden nawet robak tu nie pływał. Żadnego śladu życia, pewny znak zagrożenia, przecież jej ojciec by się domyślił. Czy napił się specjalnie, wiedząc że to trucizna, czy bezmyślnie pociągnął łyk? Nigdy się nie dowie.

Odwróciła się od wody i ciała ojca, po czym odeszła. Ledwie dostrzegła cień orła, przecinający jej ścieżkę, i skierowała się w dół kanionu w stronę, z której przyszła. Umieranie od trucizny, jak się wydawało, było spuścizną po rogu jednorożca, odkąd zwierzęta te zniknęły i stały się legendą. Ale teraz, dzięki Aguili, nadszedł czas, aby róg jednorożca powrócił na karty historii i zaczął ją tworzyć.

18.

Rzymskie spotkanie

Rzym - miesiąc później

Trwało to wieczność, ale wreszcie tutaj dotarła. Gdy szła schodnią statku rejsowego, zapomniała o wszelkich komplikacjach i problemach związanych z rozkładem jazdy, na jakie natrafiła. Złapie pociąg do centrum Rzymu i zadzwoni do Diego. Będzie na nią czekał. Telegram, który wysłała mu ze statku, był krótki, ale treściwy, jasny dla tego, kto rozumiał jej misję, ale zwodniczy dla każdego, kto nie rozumiał: „Przyjeżdżam z laską lipiec 26”.

Mara została mu przedstawiona na pewnej imprezie, niedługo po tym, jak rozpoczęła studia w Rzymie. Był poważnym człowiekiem, intelektualistą, studiującym sakralną historię Włoch i sporo wiedział o artefaktach religijnych. Żeby nawiązać konwersację, spytała go, czy słyszał kiedyś o alikornie, przechowywanym w Katedrze Św. Marka w Wenecji. Nie tylko wiedział, o czym mówiła, ale jeszcze poprawił ją, informując, iż istniały dwa takie artefakty.

Wspomniała, że słyszała tylko o jednym, który należał do jej rodziny od pokoleń. Zamierzała mu opowiedzieć o strasznej historii wielu krewnych, obwiniających alikorn o swoje nieszczęścia, ale uznała, że nie jest to odpowiednia chwila. Poza tym Diego wydawał się tak bardzo pod wrażeniem, iż nie chciała go zawieść. W istocie to on postanowił ją zniewolić, gdy usłyszał o alikornie.

Wkrótce odkryła, że nie należał do biednych i zaczęło jej się podobać jego towarzystwo. Ale nie kochała go tak naprawdę, a poza tym domyślała się, że nie poślubiłby jej. Kiedy dopytywał się cały czas o alikorna, zaproponowała mu ten przedmiot. Na początku nie wspomniała o pieniądzach. Nie chciała urazić Diego. Ale kiedy zdała sobie sprawę, że uważał laskę za artefakt o wielkiej mocy i był nim bardziej zainteresowany niż nią, wszystko się zmieniło.

Gdy ukończyła już studia, przestali być kochankami, a zostali partnerami w interesie. Wróciła do Nowego Meksyku w poszukiwaniu zaginionego alikorna. Gdyby go znalazła, Diego zapłaciłby jej sto tysięcy dolarów w gotówce.

Kiedy zeszła do doków, mężczyzna w czarnym płaszczu i kapeluszu zbliżył się do niej.

- Mara Rogers? - spytał niewyraźnie.

- Tak?

Spojrzenie mężczyzny pobiegło ku długiemu, cienkiemu pudełku, które niosła pod ramieniem.

- Proszę pójść ze mną.

Nagle została otoczona przez kilkunastu identycznie ubranych facetów; wzięli jej bagaż i zaczęli przepychać się przez tłum.

- Co się dzieje? Kim jesteście? - Przycisnęła pudełko mocno do piersi.

Elegancki piercearrow zatrzymał się z cichym westchnieniem hamulców. Jeden z mężczyzn otworzył tylne drzwi i wskazał, by weszła.

- Kim jesteście i czego chcecie? - spytała, starając się nadać głosowi pewność, której tak naprawdę nie czuła.

- Wsiadaj, Maro - powiedział męski głos ze środka.

Nachyliła się i wślizgnęła do auta, gdzie migotały ciemne oczy Diego.

- Nie wiedziałam, że to ty. Zaczynałam się martwić. - Poczuła ulgę, ale zachowała czujność. Nachylił się, uścisnął ją i pocałował w policzek. Również go pozdrowiła, ale natychmiast się odsunęła. Byli teraz partnerami w interesie, nie kochankami. Musiała o tym pamiętać.

- Wszystko będzie dobrze, uwierz mi. - Diego ubrany był jak zwykle nieskazitelnie i pachniał drogą wodą kolońską. Jego pieprzyk poruszył się w uśmiechu. - Odpręż się i opowiedz mi o podróży. Chcę usłyszeć wszystko.

Ale ona nie potrafiła się rozluźnić. Jeszcze nie.

- Czy znasz człowieka o nazwisku Roland Walcott?

- Kogo?

- Odpowiedz mi. Nie znasz go?

- Nigdy o nim nie słyszałem. Kto to jest?

Spojrzała mu prosto w oczy.

- Mam nadzieję, że mówisz prawdę. Bo jeśli nie...

- Maro, dlaczego jesteś taka zmartwiona? Co ten człowiek ci zrobił?

Usiadła wygodnie. Z Walcottem już koniec. To nie miało znaczenia.

- Nic. Absolutnie nic.

Przebiegła palcami po wypolerowanym pudełku z drewna tekowego na kolanach i dostrzegła czarną, błyszczącą laskę Calderonem ze srebrną główką, opartą przy drzwiach.

- Mam tu coś, co sprawi, że będziesz chciał wyrzucić ten kijek, Diego. Zaczekaj, aż zobaczysz to.

Marcus Brody wpatrywał się w okno samolotu, który krążył nad Rzymem.

- To powinno być bardzo interesujące sympozjum, Indy. Cieszę się, że mimo wszystko mogłeś do mnie dołączyć.

- Z pewnością masz rację - odpowiedział Indy, ale myślami wędrował gdzie indziej.

Dobiegła dopiero połowa lata. Jak do tej pory, nie należało ono do najszczęśliwszych. Ale i tak powinien się cieszyć, że żył. Aguila znalazł Indy'ego i Shannona na skałach tego samego dnia i zaopiekował się nimi. Obdarował ich manierką gorzkiej herbaty i powiedział, żeby zostali tu jakiś czas. Kilka godzin później przybyli przedstawiciele władzy i wyprowadzili Indy'ego i Shannona poza kanion. Zabrano ich do szpitala w Blanding i wypisano następnego dnia. Doktor, który badał obydwu ocenił, iż są w niesamowicie dobrej kondycji, biorąc pod uwagę obrażenia. Ale gdy opowiedzieli mu o herbacie Aguili, zaśmiał się tylko i powiedział, że bardzo by chciał leczyć pacjentów samą herbatką. W chwili wypuszczenia ze szpitala Shannon zarządził koniec swoich, tak zwanych, wakacji i wrócił do Los Angeles, Indy zaś skierował się na Wschodnie Wybrzeże.

Kiedy dotarł do Nowego Yorku, nawet nie chciało mu się opowiadać Brody'emu zbyt wiele o tym, co się wydarzyło. Ale Brody naciskał, żeby Indy przedstawił wszystko w szczegółach i młody archeolog dał mu po prostu dziennik Mary. Po tym historia powoli zaczęła wypływać na wierzch. Romans z Marą nigdy nie doszedł do skutku. Rozżalało go to tym bardziej że wykorzystała go dla własnych celów i zostawiła na pastwę losu.

Brody wyczuwał uczucie przygnębienia, które opadło młodego przyjaciela i przekonał Indy'ego, żeby pojechał na sympozjum, co pozwoliłoby mu zapomnieć o nieszczęśliwych wypadkach na południowym zachodzie. Indy niechętnie się zgodził. Brody miał chyba rację. Wycieczka mogła dobrze mu zrobić. W głębi umysłu tkwiła jednak myśl: co się stanie, jeśli w Rzymie spotka Marę. Ale ewentualność iż ją zobaczy była tak wątpliwa, że nawet nie warta rozmyślania, jak powinien zareagować.

Trzysilnikowy samolot przysiadł na pasie startowym i Brody wydawał się rozluźniony po raz pierwszy odkąd wystartowali z Londynu w drugi etap lotu.

- Jest coś, co chciałem ci powiedzieć. Ale czekałem, aż tu dotrzemy.

- O co chodzi? - spytał Indy ostrożnie.

- Cóż, sądzę, iż powinieneś wiedzieć, że lista gości na jutrzejsze wieczorne spotkanie wymienia również Diego Calderone'a.

- Co? Powiedziałeś mi, że nie będzie żadnych osobistości ze świata polityki. Żadnych faszystów, ani komunistów, ani też...

- Szsz... nie tak głośno - sarknął Brody, rozglądając się naokoło. - Musisz zrozumieć, że rodzina Calderone to znani mecenasowie sztuki. Nie można go było tak zwyczajnie pominąć jak attache premiera do spraw kulturalnych.

- Ach, Marcus. Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym wcześniej?

- Nie chciałem, żebyś spędził całą podróż złoszcząc się i zastanawiając, co zrobisz, jeżeli pokaże się Mara.

- Mara! Czy sądzisz, że przyjdzie?

- Nie wiem - zadumał się kierownik muzeum. - Ale to z pewnością byłoby interesujące, gdyby Calderone przyprowadził ją ze sobą i przyniósł też laskę.

Odpowiedź Brody'ego sprawiła, że Indy zaczął być podejrzliwy.

- Marcus, czy ty miałeś coś wspólnego z zaproszeniem Calderone'a?

- Ja? No cóż, powiem ci nawet więcej na ten temat. Nie mogłem tak po prostu patrzeć, jak chodzisz w kółko osowiały i próbujesz się zachowywać, jakbyś zapomniał o lasce i Marze.

- No dobra. Posłucham tego. Co zrobiłeś?

- To nie tyle chodzi o to, co ja zrobiłem, ale co my razem zrobimy.

Drzwi samolotu otworzyły się i pasażerowie zaczynali się przygotowywać do opuszczenia pokładu. Do czasu, gdy Indy i Brody zeszli na pas kilka minut później, Indy miał już zupełnie nowe spojrzenie na swoją wycieczkę do Rzymu.

Nadal było jasno na zewnątrz, gdy Indy przeszedł Plazza delia Republica w drodze na spotkanie, otwierające Sympozjum na Rzecz Przyszłości Rzymskich Zabytków Starożytnych. Zatrzymał się przy fontannie na środku placu, gdzie lubieżne kobiety z brązu zmagały się w zapasach z morskimi potworami pośród połyskującej wody tryskającej z fontanny. Nie wyglądały na zmartwione; uśmiechały się. Będzie musiał wziąć z nich przykład, pomyślał, i spokojnym krokiem ruszył dalej.

Indy szedł wzdłuż starożytnego rzymskiego muru, fasady kościoła Santa Maria degli Angeli, który sąsiadował z placem. Jako że miał trochę czasu, postanowił wejść do środka. Wiedział już, co zobaczy; był tutaj kilka razy w trakcie swoich podróży. Ale i tak, po raz kolejny, uznał kościół za ciekawostkę architektoniczną, tym bardziej że został wybudowany na miejscu starożytnych łaźni publicznych.

Gdy wszedł do środka, popatrzył na rząd olbrzymich kolumn z czerwonego granitu, które miały ponad półtora metra średnicy i prawie piętnaście metrów wysokości. Były nienaruszonymi elementami pierwotnego budynku, Łaźni Dioklecjana, ogromnej budowli z około trzechsetnego roku naszej ery i największej ze starożytnych łaźni. W połowie szesnastego wieku Michał Anioł zamienił środkową komnatę w kościół. Dla Indy'ego żaden inny budynek w mieście nie reprezentował tak dobrze potęgi starożytnego Rzymu.

Indy szedł wolno do przodu, mijając jedną kolumnę po drugiej. Zatrzymał się, gdy dostrzegł samotną sylwetkę, stojącą przy następnej kolumnie. Była to wysoka kobieta z krótkimi blond włosami. Mara! Co ona tutaj robiła? Nie mógł pozwolić, żeby go teraz zobaczyła. Zrobił krok do tyłu, licząc, że skryje się w cieniu, ale stopą zaszurał o kamienną podłogę i kobieta się odwróciła. Pod każdym względem dorównywała atrakcyjnością Marze, ale tutaj kończyło się podobieństwo. Indy odetchnął z ulgą.

- Nadzwyczajny budynek - zagadnął, uśmiechając się grzecznie.

- Non capisco - odpowiedziała, kręcąc głową. Nie rozumiała. Odwróciła się i odeszła, a jej obcasy uderzały o kamienną podłogę.

- Ani ja - powiedział sam do siebie. - Powinni byli zostawić to jako łaźnię.

Wyszedłszy Indy podążał ścieżką przez rozległy ogród, kierując się ku budynkowi, stojącemu za kościołem. Było to rzymskie Muzeum Narodowe, zajmujące pozostałą część starożytnych łaźni. W szesnastym wieku budowla ta stała się klasztorem kartuzjańskim, zanim została zaadaptowana jako muzeum. W ciągu ostatnich dziesięcioleci budynek podupadał, ale poprzedniego roku, kiedy stało się jasne, że tutaj właśnie odbędzie się sympozjum międzynarodowe, podjęto projekt restauracji muzeum z prędkością, znaną powszechnie jako pędzenie na złamanie karku. Brody opowiadał o przygotowaniach ze wszystkimi szczegółami i Indy nie mógł przestać czuć się jak członek zespołu, wtajemniczony we wszystkie plotki.

Wyjął z kieszeni swoje druciane okulary i włożył je na nos. Nachylił się odrobinę i poszedł, utykając na nogę, gdy zbliżał się do wejścia, co sprawiało, że jego przebranie za starszego mężczyznę stało się wiarygodne. Rozedrganą ręką podał swoje zaproszenie strażnikowi przy wejściu. Wypisano na nim nazwisko dr. Felixa Schultza. Mężczyzna pokiwał głową i wskazał mu, by wszedł do holu. Schultza znano jako profesora, badacza starożytnych zabytków klasycznych w Monachium, a także gorliwego stronnika nazistów. Właśnie ze względu na pewną działalność nazistowską wycofał się on z uczestnictwa w sympozjum. To, oczywiście, znakomicie pasowało do planu Brody'ego, zaakceptowanego przez Jonesa.

Jedna z oznak renowacji od razu rzucała się w oczy. Wstawiono kilkanaście okien z barokowymi ramami, co nie tylko ukryło skruszone części ściany, ale również sprawiło, że hol wydawał się większy i jaśniejszy. Indy dostrzegł wizerunek starego, pomarszczonego mężczyzny z białymi włosami, okularami i lekkim garbem. Staruszek miał na sobie smoking. Indy uświadomił sobie, że to on sam. Przebranie postarzało go o czterdzieści lat. Gdy spoglądał w lustro, zauważył jeszcze co najmniej sześciu mężczyzn ubranych na czarno i wyglądających na strażników ochrony. Zastanawiał się, czy byli tutaj, aby chronić eksponaty muzealne, czy też należeli do straży przedniej Calderone'a.

Indy odwrócił się od lustra. Stoły zastawiono wykwintnym jedzeniem. Ułożone w ozdobne wzory, wyglądało zbyt okazale, żeby je spożywać. Piękne kobiety w sukniach i przystojni mężczyźni w smokingach kręcili się wokoło. Wielu z bogatych i dobrze znanych członków rzymskiej śmietanki towarzyskiej zaproszono, żeby czynili honory domu wobec delegatów międzynarodowych. Fotografowie biegali między nimi i trzaskali zdjęcia. Atrakcyjni ludzie wydawali się rozkoszować przyciąganą uwagą; tak jak jedzenie, byli wystawieni na widok, stanowili jakby część dekoracji. Zagubieni wśród nich i ledwie zauważalni, przechadzali się inni, w większości starsi i mniej atrakcyjni uczestnicy sympozjum.

Indy'ego kusiło, żeby napełnić talerz jedzeniem, ale powstrzymał się. Pokuśtykał do schodów, prowadzących na półpiętro i powoli zaczął na nie wchodzić. Znalazł Brody'ego, nerwowo przechadzającego się po galerii, z której widać było główny hol.

- Czekałem na ciebie. Mój Boże, Indy, myślałem, że się zgubiłeś. Gdzie ty byłeś? - Brody nie czekał nawet, aż Indy odpowie. Mówił szybko i cicho. - Przyjął zaproszenie i przyprowadza ze sobą Marę. Oficjalnie.

Ich plan wydawał się tak nieprawdopodobny i trudny do zrealizowania, że Indy nie wiedział, czy poczuł podniecenie, czy rozczarowanie.

- Dobrze, ale czy przyniesie laskę? To jest pytanie.

- Wiem, wiem. Ale jeśli tylko ma zamiar pokazać ją publicznie, to byłoby doskonałe miejsce.

- Co sprawia, że jesteś taki pewien?

- To jest świetna okazja, a w dodatku impreza ma dużo wspólnego z zabytkami. Laska jest nie tylko antyczna, ale również bardzo dekoracyjna. Będzie więc tu całkowicie pasowała do sytuacji.

- Taak, ale może jej nie przynieść właśnie z tych powodów. A nuż pomyśli, że coś się z nią stanie? Jeśli do tego Mara go ostrzeże...

- Nie bądź taki sceptyczny, Indy. Ona nie ma pojęcia, że tutaj jesteś, albo nawet że wiesz cokolwiek o tym sympozjum. - Brody poprawił krawat na szyi Indy'ego. - Wyglądasz świetnie. Ale i tak sądzę, że powinieneś trzymać się z dala, aż do chwili odkrycia prawdy. Nie zamierzamy przecież dać Marze ani odrobiny dodatkowego czasu, żeby przejrzała twoje przebranie.

- Wiedziałem, że powinienem wziąć coś do jedzenia, póki jeszcze byłem na dole.

- Tutaj jest twoja laska do podpierania, staruszku. - Brody podał Indy'emu skórzany futerał. - Widzisz suwak? Jest odrobinę za ciasny, ale pasuje.

Indy sprawdził suwak. Wewnątrz futerału spoczywała wierna kopia laski, będącej w posiadaniu Calderone'a. Dwugłowego orła pokryto srebrem, a spiralny trzon miał dokładnie te same rozmiary, co oryginał. Różniły się głównie tym, że ten zrobiono z mlecznego szkła zamiast kości słoniowej i każdy ekspert od razu zauważyłby, iż inskrypcje wyryte zostały niedawno. Imitację zrobiło dwóch rzymskich rzemieślników, jeden odlał pokryty srebrem czubek, drugi ukształtował trzon.

Brody planował całe przedsięwzięcie w drodze z Nowego Jorku. Wykorzystał rzemieślników w Rzymie, którzy odnawiali dla niego w przeszłości dzieła sztuki. Posłuchali dokładnie jego wskazówek, pochodzących prosto z dziennika Mary. Laska czekała już na przyjazd Indy'ego i Brody'ego, i zabrali ją zanim dotarli do hotelu. Indy sam wyrył inskrypcje, a skórzany futerał również był jego pomysłem. Wykonano go w sklepiku blisko hotelu, ale ku przerażeniu Brody'ego pracę ukończono zaledwie przed godziną. Zabrał pokrowiec w drodze na przyjęcie.

- Chyba dobrze mi w tym czarnym smokingu, to jakby pamiątka ze Starego Świata, nie sądzisz? - powiedział Indy.

Usłyszeli głosy na półpiętrze i dwie pary weszły na galerię. Indy stał plecami do wejścia i oglądał fresk z willi cesarzowej Livii w Prima Porta. Przedstawiał sad z ptakami i ogród w pełnym rozkwicie. Kolory są znakomicie zachowane, pomyślał. Mara bez wątpienia wiedziałaby wiele o tych malowidłach. Mara... Nie potrafiła wprawdzie zastrzelić Indy'ego, ale nie miała też problemów z pozostawieniem jego i Shannona nieznanemu losowi. Nie mógł jednak pozwolić, żeby gniew popsuł przedsięwzięcie, które planowali razem z Marcusem. Musiał być spokojny i gotowy.

Kiedy pary zeszły z galerii, Brody przetarł czoło i cicho zasygnalizował Indy'emu swoją ulgę.

- Nie ma się czym martwić - szepnął, wychodząc z galerii i zostawiając Indy'ego, by zebrał w sobie całą odwagę.

Indy nie musiał czekać długo. Usłyszał szmer na dole i ostrożnie zbliżył się do balustrady. Wszyscy zwrócili się w stronę drzwi i przejście otworzyło się, jakby tłum został rozdzielony przez niewidzialne ręce. Przybył Calderone.

Indy popatrzył na prawo, potem na lewo. Po obu jego stronach, nie dalej niż trzy metry, stali mężczyźni ubrani na czarno. Z pewnością należeli do ochrony Calderone'a, a ich oczy spoczywały właśnie na nim, oceniając staruszka jako potencjalne zagrożenie. Jeden z ochroniarzy skupił wzrok na lasce Indy'ego. Zły znak. Można było się domyślić, że strażnicy Calderone'a nie opuszczą też półpiętra.

Poszedł w stronę schodów, stawiając krótkie, ostrożne kroki i opierając się na lasce. Dostrzegł, że suwak na futerale był nadal otwarty i część srebrnej głowy orła wystawała na zewnątrz. Pokiwał do jednego ze strażników i spytał, gdzie jest łazienka. Mówił po włosku, udając niemiecki akcent.

Indy pokuśtykał dalej, ale kiedy dotarł do drzwi łazienki, zatrzymał się i spojrzał do tyłu. Strażnik nie poświęcał mu ani trochę uwagi. Zapiął szybko suwak, po czym spokojnie zszedł po schodach.

Gdy wmieszał się w tłum, mężczyzna na podium zapowiedział przybycie Calderone'a i skinął na gościa, by podszedł do mównicy.

Świetnie, będziemy mieli przemowę, pomyślał Indy. Nawet Brody nie spodziewał się tego. W poszukiwaniu Mary Indy popatrzył z uwagą w stronę zbliżającej się masy ludzi, ale wszystko, co mógł dojrzeć, to tylko ochroniarze w czarnych koszulach. Jak, do diabła, miał się między nimi przepchnąć? Może Calderone nie miał nawet ze sobą laski. Poza tym, czy to naprawdę warte ryzyka? Czy w ogóle obchodziło go to, że Mara sprzedała laskę Calderone'owi? Może to właśnie Sycylijczyk powinien ją mieć?

Przystojny Włoch wspiął się na podium wśród burzliwych oklasków kilku stronników i przy grzecznym aplauzie pozostałych. I wtedy Indy zobaczył to. Widok spiralnej kości słoniowej i srebrnego dwugłowego orła w ręku Calderone'a obezwładnił go i rozdrażnił. Nagle dotarło do niego, że Calderone przemawia i jego słowa zaczęły zatruwać mu umysł. Była w nich siła i potęga, za czymś agitowały.

Włochy wkrótce zakwitną pod rządami nowego przywódcy, który zjednoczy północ i południe. Kiedy faszyzm ulegnie zagładzie, kwiat nowego porządku szybko zakwitnie, jeszcze zanim znikną śniegi. Kraj znowu wespnie się na wyżyny kulturalne. Włochy są śmiałe, mężne, odważne, nieulęknione i takie będzie nowe przywództwo. Siła... jedność... potęga. Nowy ład... nowy porządek... Nowy porządek Calderone'a.

Indy słuchał zafascynowany hipnotycznym przemówieniem. Widział jak Calderone kurczowo trzyma laskę. Wyczuwał potęgę tego mężczyzny, niemal dostrzegał, jak rośnie na jego oczach. Zastanawiał się, czy inni zostali tym tak poruszeni jak on i z dużym wysiłkiem odwrócił uwagę od Sycylijczyka, walcząc by nie dopuścić do siebie tych natchnionych słów. Tłum był po prostu zniewolony. Wsłuchiwali się w każde słowo Calderone'a i nie robili tego ze strachu przed nim. Wierzyli, rozumieli, wielu po raz pierwszy. Przemówienie Sycylijczyka działało jak potężny narkotyk i nikt nie chciał, żeby mu przeszkadzano.

Indy dostrzegł Brody'ego w tłumie, zauważył, że w oczach starszego człowieka zakręciły się łzy, gdy wpatrywał się w Calderone'a. Łzy radości, nie smutku. Brody był oczarowany i zasłuchany bez reszty. A przecież Brody nie tylko nie cierpiał polityki, ale w dodatku bardzo słabo znał włoski. Słowa prawie namacalnie przekraczały bariery językowe.

Indy musiał wyrwać Brody'ego spod czaru mówcy. Jeśli miało im się udać, potrzebował pomocy przyjaciela. Przepchał się przez tłum, starając się nie przyciągnąć niczyjej uwagi. On jeden w rzeczywistości poruszał się wśród zgromadzonych, ale wydawało się, że nikt tego nie spostrzega, tak silnie przyciągała przemowa Sycylijczyka.

Indy prawie dotarł do Brody'ego, kiedy dostrzegł Marę, może trzy metry dalej. Miała na sobie bladoniebieską suknię, odsłaniającą ramiona. Trzymała obie ręce przy ustach w geście, który odsłaniał jej wrażliwą naturę. Była tak samo zasłuchana w Calderone'a, jak Brody i cała reszta.

Indy przysunął się do Brody'ego i chwycił go za rękę.

- Wyrwij się z tego, Marcus - syknął. - Sam mówiłeś, że jest równie niebezpieczny, co Mussolini.

Przez chwilę Brody wydawał się go nie poznawać. Wtedy Calderone skończył mówić i podniósł pięści nad głowę. Tłum zaczął dziko skandować. Brody wyglądał na wstrząśniętego i zmieszanego. Zaczął klaskać, potem przetarł twarz.

- Mój Boże, Indy. Nie wiem, co się ze mną działo.

- Ja też nie. Ale idę za laską.

Brody pokiwał głową.

- Jesteś pewien...

Calderone zbiegł z podium w stronę tłumu, podawał ręce, uśmiechał się, plotkował.

- Teraz mamy okazję - powiedział Indy. - Zajmij się Marą. To ona, stoi przy boku Calderone'a.

Indy ruszył do przodu i pozdrowił jednego z pomocników mówcy. Przedstawił się jako doktor Schultz. Mężczyzna wyglądał na zirytowanego, ale potem oznajmił, że miło było mu poznać doktora i spróbował odejść. Ale Indy dalej potrząsał jego dłonią, a potem wziął za ramię.

- Proszę mnie posłuchać. Jestem ekspertem od spraw starożytnych lasek. Chciałbym prosić o pozwolenie przyjrzenia się egzemplarzowi, który ma ze sobą dzisiaj signore Calderone.

- Obawiam się, że to niemożliwe. Nie dzisiaj wieczór. Może za tydzień. A teraz wybaczy mi pan...

- Zmartwił mnie pan. Wyjeżdżam jutro bardzo wcześnie do Monachium. Miałem nadzieję obejrzeć ją. Z tego, co mi wiadomo, pewien człowiek w Ameryce robi laski z kości słoniowej, będące imitacjami pewnych starożytnych artefaktów. Ciekawi mnie, czy ta jest oryginalna, czy też to jedna z nowych kopii.

Mężczyzna, który zrobił już kilka kroków, szybko zawrócił.

- Proszę zaczekać. Proszę nigdzie nie odchodzić. - Podniósł ręce, jakby chciał zatrzymać starego Niemca na miejscu.

Gdy Indy czekał, zauważył, że Mara patrzy prosto na niego. Miała zakłopotaną minę, jak gdyby nie była w stanie stwierdzić, gdzie wcześniej widziała starszego mężczyznę. Indy zrobił krok w bok, tak że nie mogła już na niego patrzeć.

Sycylijczyk wydawał się sztywnieć, gdy pomocnik szeptał mu coś do ucha. Wzrok Calderone'a powędrował przez tłum i zatrzymał się na chwilę na Indym. Potem rzucił jakąś dosadną uwagę w stronę mężczyzny, a Indy zaczął się zastanawiać, czy Włoch powiedział, że spodziewał się, iż coś w tym stylu się wydarzy.

Calderone przeszedł przez tłum w kierunku Indy'ego. Archeolog popatrzył na Brody'ego i zauważył, że ten zajął Marę rozmową. Próbowała patrzeć ponad ramieniem Marcusa, ale on machał rękami i przesłaniał jej widok.

Calderone zatrzymał się przy Indym.

- Co pan wie o tej lasce?

- Proszę pozwolić mi ją obejrzeć. Mogę poświadczyć jej autentyczność dla pana.

W tym tłumie łatwo byłoby dokonać podmienienia. Nawet pomimo to, że Indy musiał jeszcze wyjąć swoją fałszywą z zasuniętego pokrowca, to i tak potrzebował tylko kilku sekund, gdy nikt nie patrzył.

- Proszę pojechać do mojej willi.

- Dlaczego nie tutaj?

- Nie - powiedział twardo Calderone.

Indy wiedział, że lepiej było skorzystać z tej okazji, nawet jeżeli inaczej to z Brodym planowali.

- Tak, tak. Chyba ma pan rację. - Głos miał trochę poirytowany, a jego niemiecki akcent był niewyraźny. - Z dala od tych wszystkich ludzi. Zdecydowanie bezpieczniej.

- Odjeżdżam wkrótce - wyjaśnił Calderone. - Samochód będzie czekał na pana na zewnątrz za dziesięć minut.

Gdy Calderone odsuwał się, Indy machnął pokrytym skórą czubkiem fałszywej laski. Jeszcze dzisiaj dokona podmiany.

19.

Podmienić laskę

- Masz zamiar naprawdę tam iść? - Brody wyglądał na zdziwionego.

- To jedyny sposób, Marcus. Muszę.

- A co, jeśli nie pojawisz się dzisiaj w nocy?

- Wtedy będzie to oznaczało, że nie udało się. Życz mi szczęścia.

- Ale Indy...

Lśniący, czarny piercearrow czekał na zewnątrz.

- Tutaj, profesorze Schultz - krzyknął do niego jeden z ludzi Calderone'a.

Indy pokuśtykał do samochodu, opierając się na lasce. Ochroniarz przytrzymał dla niego tylne drzwi i Indy wślizgnął się na siedzenie. Znalazł się tuż obok Mary. Świetnie, pomyślał. Po prostu cudownie.

Calderone siedział po drugiej stronie Mary i przedstawił ich sobie, kiedy samochód ruszał. Wyciągnęła rękę, a Indy potrząsnął nią. Był wdzięczny, że w samochodzie panował półmrok, ponieważ Mara spoglądała na niego z ciekawością.

- Pracuje pani dla signore Calderone'a? - zagadnął Indy z ciężkim niemieckim akcentem.

- Jesteśmy partnerami w interesach - odpowiedziała Mara.

- Och, a jaka jest pani specjalność? - spytał.

- Nie pańska sprawa - odpowiedziała obcesowo po angielsku.

- Mara! - warknął Calderone. - Przepraszam, Herr Schultz. Jest trochę zmartwiona. To sprawa osobista. Kupuje dla mnie dzieła sztuki.

- Przepraszam - powiedziała Mara. - Jest pan zatem ekspertem w dziedzinie antycznych lasek?

- Zgadza się, młoda damo, a alikorn to moja specjalność.

- Jestem przekonana, że uzna pan laskę signore Calderone'a za wyjątkowo interesującą, jak również autentyczną.

Indy odchrząknął.

- Cóż, zobaczymy. - Odwrócił wzrok w stronę okna, kończąc rozmowę i utrudniając Marze studiowanie jego rysów twarzy.

Minęli park i zdał sobie sprawę, iż nie wie, w którym kierunku jadą. Mogli posuwać się w stronę Koloseum, albo zbliżać do Hiszpańskich Schodów, z tego co wiedział. Potem zauważył punkt orientacyjny, zapamiętamy z pierwszej wycieczki do Rzymu. To była Porta Pia, jedna z głównych bram miejskich. Zaprojektowana przez Michelangelo, pomyślał. Jego ostatni wielki projekt architektoniczny. Ojciec zmuszał Indy'ego do odnotowywania takich szczegółów za każdym razem, gdy odwiedzali jakieś historyczne miasto. Teraz, po tylu latach, przypominał sobie te wiadomości jakby nauczył się ich wczoraj.

Kilka budynków dalej piercearrow zwolnił. Wysoki żelazny parkan oddzielał drogę od posiadłości, a niżej, w połowie długości budowli, kilku odzianych na czarno mężczyzn pojawiło się przy bramie. Jeden z nich pokazał w stronę samochodu, żeby wjechał i ruszyli wąską, krętą uliczką, wysadzaną po bokach drzewami. Gdy dotarli do trzypiętrowej willi, samochód podjechał do drzwi frontowych.

- Mieszka pan tutaj? - spytał Indy.

- Mieszkam w wielu miejscach - powiedział Calderone. - Wciąż jestem w ruchu. Nie czułbym się bezpiecznie, pozostając gdzieś zbyt długo.

Strażnik otworzył drzwi i Indy wyszedł. Gdy Mara wysiadła za nim, odwrócił się plecami i udawał, że ogląda willę. Calderone odprowadził ją do wejścia, a dwóch ludzi towarzyszyło Indy'emu, jak gdyby nie mógł iść sam. Wkroczyli do obszernego holu z marmurowymi podłogami i największym żyrandolem, jaki Indy kiedykolwiek widział. Szerokie schody prowadziły na drugie piętro, a u dołu stało jeszcze dwóch ubranych na czarno strażników.

- Nie mogę czekać tak tutaj przez całą noc - Indy zaczął narzekać, zwracając się do Calderone'a i próbując nie spoglądać na Marę. - Zazwyczaj jestem w łóżku już o dziesiątej z moją szklanką ciepłego mleka.

- Proszę sienie martwić - odpowiedział Sycylijczyk. - Zaraz to załatwimy i przygotujemy samochód, który zabierze pana prosto do hotelu, jak tylko skończymy.

Indy zerknął na Marę i dostrzegł zdziwienie w jej oczach. Ona wie, pomyślał. Świetnie. Spiął się, gotów, żeby uciekać albo się bronić. Ale kiedy nic nie powiedziała, stwierdził, że prawdopodobnie źle odczytał to spojrzenie. Była zirytowana, że Calderone go tutaj sprowadził.

Gdy dotarli do schodów, Indy wskazał Marze, by szła pierwsza. Specjalnie nie śpieszył się przy wchodzeniu i opierał się ciężko na czarnej lasce. Na szczycie schodów podążyli korytarzem, aż Calderone wskazał jedne z drzwi i otworzył je przed podstarzałym naukowcem.

- Proszę, niech się pan rozgości. Czy podać coś panu? Może szklankę ciepłego mleka?

- Nie, dziękuję. Nie chciałbym zasnąć.

Gdy Indy wchodził do biblioteki, podsłuchał szybką wymianę zdań pomiędzy Calderone'em i Marą. Chciała być obecna przy ocenie laski, ale on nakazał, by poszła do swojego pokoju. Stwierdził, że jeżeli będzie im potrzebna, pośle po nią.

- Nie możesz mi rozkazywać. Nie pracuję dla ciebie - warknęła i rozmowa nagle się urwała.

Więc nie wszystko było w najlepszym porządku w posiadłości Calderone'a, pomyślał Indy z cieniem satysfakcji.

Przeszedł po grubym dywanie do długiego stołu mahoniowego na środku pokoju. Biblioteka pachniała starymi księgami i kilkanaście tysięcy tomów stało na półkach wokoło. Zauważył kolejne drzwi, podszedł i otworzył je. Łazienka, zaledwie mała izdebka z toaletą, zlewem i oknem umieszczonym wysoko na ścianie. Odwrócił się, przeszedł obok rzędów półek na książki i usadowił się na jednym z kilku wyściełanych krzeseł, otaczających stół. Namacał suwak skórzanego pokrowca swojej laski do podpierania i rozsunął go na kilka centymetrów. Potem położył sobie fałszywą laskę na kolanach.

Kilka minut później Calderone wszedł do biblioteki, niosąc prawdziwą laskę. Zajął miejsce naprzeciwko Indy'ego.

- Mara zmęczyła się dzisiejszym wieczorem, ale oczekuje, ażeby usłyszeć o wynikach pańskiej analizy.

Indy wziął laskę do rąk i zerknął na artefakt. Poprawił okulary, zamruczał pod nosem i przytrzymał go blisko twarzy. Calderone czekał. Potem Indy położył laskę na stole, popatrzył w górę i pokręcił głową.

- Tutaj jest zdecydowanie za ciemno. Potrzebuję światła, signore Calderone. Dużo więcej światła. Czy może mi pan zdobyć lampkę stołową? Bardzo by mi się przydała.

Sycylijczyk zawahał się, po czym pokiwał głową.

- Za chwilę będę z powrotem.

W chwili gdy Calderone skierował się do drzwi, Indy wyjął fałszywą laskę ze skórzanego pokrowca. Wszystko, co musiał teraz zrobić, to podmienić je. Ale Calderone tylko wyjrzał za drzwi i kazał komuś zdobyć lampę. Potem wrócił do stołu.

- I jeszcze szklankę wody - powiedział Indy.

Calderone zmarszczył brwi.

- Proszę. Mam suche gardło.

Calderone zakręcił się na piętach i dużymi krokami ruszył do drzwi. Tym razem opuścił pokój.

Indy położył fałszywą laskę na stole i szybko wsadził prawdziwą do futerału, ale miał problemy z naciągnięciem skórzanego pokrowca na dwugłowego orła. Drzwi otworzyły się i do środka wszedł Calderone ze strażnikiem. Przez straszliwą chwilę Indy myślał, że został zdemaskowany. Calderone jednak odwrócił się do ochroniarza i powiedział mu, by postawił lampę na stole.

- Zaraz będzie pańska woda, profesorze.

Lampa została ustawiona pod uważnym spojrzeniem Calderone'a; Indy dalej grzebał pod stołem, żeby zamknąć skórzaną końcówkę na lasce. W chwili gdy strażnik włączył światło, do pokoju weszła kobieta ubrana w biały mundur. Niosła srebrną tacę z dzbankiem wody i szklanką. Nalała wody do szklanki i położyła wszystko naprzeciwko Indy'ego. Podziękował kobiecie i pociągnął łyk ze szklanki, starając się zyskać na czasie. Pochylił się do przodu i zaczął studiować fałszywą laskę.

- Tak, tak, ja, pewnie. To jest to.

- Co? - spytał Calderone.

Nadszedł czas na podjęcie decyzji. Indy mógł powiedzieć, że ten przedmiot to falsyfikat i, co więcej, łatwo to udowodnić. Ale przyciągnąłby w ten sposób uwagę do laski, a Calderone łatwo mógłby sobie uświadomić, że ktoś mu ją podmienił.

- To jest albo bardzo dobra kopia, albo oryginał jednego z dwóch alikornów, zabranych z Konstantynopola za czasów upadku cesarstwa w 1204 roku. Przebywały potem przez stulecia w Katedrze Św. Marka, zanim zniknęły na dobre.

- Tyle to ja wiedziałem. Który to z nich? - Calderone wydawał się rozgniewany.

- Cóż... - Indy poruszył nogami i laska z jego kolan potoczyła się na podłogę. Schylił się, ale Calderone był szybszy. Palcami u stóp przeturlał ją do siebie. Podniósł i zobaczył srebrnego dwugłowego orła, wystającego ze skórzanego futerału.

- Co to jest? - zapytał.

- To moja laska.

- Ale ona wygląda jak...

- Jak kłopoty - powiedział Indy i skoczył przez stół, przewracając Calderone'a na plecy. Sięgnął po artefakt, ale Calderone chwycił alikorn wcześniej i odsunął go poza zasięg ramion Indy'ego, po czym skoczył na nogi. Zamachnął się laską, ale młody archeolog w przebraniu uchylił się i uderzył go pięścią w brzuch, potem drugą w twarz i Calderone upadł na podłogę.

- Tak oto zaświadczam autentyczność tej laski - powiedział Indy, gdy ją podnosił. - Ale teraz muszę wiać. - Ruszył do drzwi, lecz zanim tam dotarł, otworzyły się i barczysty strażnik w czarnej koszuli zablokował mu drogę. Ochroniarz spojrzał na Calderone'a, podpierającego się rękami i kolanami, po czym krzyknął po pomoc.

Indy wiedział, że teraz to już naprawdę ma kłopoty. Pędem pobiegł do łazienki i wszedł do niej o krok przed strażnikiem, który bez wątpienia zdziwił się nagłą szybkością i zwinnością staruszka. Jones wsunął stalową zasuwkę w zapadkę, zamykając się w środku. Osiłek uderzył w drzwi; te zagrzechotały i stęknęły, ale zamek trzymał.

Jedyna droga wyjścia prowadziła ku górze. Indy wgramolił się na zlew i wyciągnął ramiona najdalej jak tylko mógł. Palcami sięgał odrobinę poniżej parapetu. Wąskie, prostokątne okno należało do tych, które odchylają się od framugi i podnoszą w górę. Było podparte i otwarte, ale tylko na kilka centymetrów, on jednak nie miał żadnej innej nadziei.

Drzwi zatrzęsły się w zawiasach. Pomimo iż zbudowano je z mocnego drewna, zamek był słaby i zdaniem Indy'ego nie mógł wytrzymać zbyt długo. Archeolog uniósł laskę w skórzanym futerale i wypchnął okno do góry, aż szkło znalazło się w pozycji poziomej, równolegle do podłogi. Ostrożnie położył alikorn na parapecie, po czym skoczył i chwycił ramę okienną obydwiema rękami. Podciągnął się do góry, przełożył nogę przez okno i poczuł wąski występ. Na szczęście drzwi wytrzymają na tyle długo, żeby wyszedł i znalazł drogę na ziemię.

Strażnicy napierali, ale zamek się nie poddawał. Indy wciągnął brzuch i zaczął się przepychać, lecz przejście było za małe, żeby mógł się prześlizgnąć. Naciskał plecami na okno, które przytwierdzono do ściany paskami starej miedzi. Metal rozciągał się, ale nie w wystarczającym stopniu. Indy pchnął jeszcze raz, pewien, że okno zaraz się rozleci. Jednak jakoś trzymało się całe, trzasnął tylko jeden pasek miedzi.

Wtedy drzwi wpadły do środka i strażnicy wbiegli do łazienki. Obijali się o siebie i rozglądali wokoło.

- Tam, na górze! Łapać starca! - krzyknął jeden z nich.

Indy uderzył plecami i pozostałe paski miedzi rozdarły się. Okno spadło do łazienki, dokładnie w chwili gdy strażnicy patrzyli ku górze. Szkło leciało im na głowy, a Indy spokojnie przetoczył się na występ. Sięgnął do tyłu po laskę, ale nieopatrznie zepchnął ją z parapetu. Spojrzał w dół dokładnie w chwili, gdy Calderone wyciągnął rękę i złapał artefakt.

- Zastrzelcie go! - krzyczał Sycylijczyk, gdy ochroniarze strzepywali kawałki połamanego szkła z własnych głów i walczyli z ramą okienną.

Indy nie chciał zostawiać laski, ale wtedy zobaczył rewolwery. Opuścił się na rękach i przytrzymał występu. Kule pruły parapet okienny, sypiąc mu na głowę drewniane drzazgi. Spojrzał w dół. Wisiał co najmniej dziesięć metrów nad ziemią. Byłby prawdziwym szczęściarzem, gdyby nie złamał nogi.

Podciągnął się i wspiął na występ, w chwili gdy czyjaś głowa wyjrzała przez okno. Kopnął strażnika w szczękę, strącając go na pozostałych. Przesunął się w bok od okna, z plecami przy ścianie. Czuł się jak akrobata na linie, który daje przedstawienie dla niewidzialnej widowni.

Indy odchylił górę smokingu i szarpnięciem rozluźnił krawat, przesuwając go w bok. Nie miał czasu, żeby myśleć co dalej robić, bo nagle na drodze stanęła mu kolejna przeszkoda. Ściana zakręcała pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, stercząc na jakieś trzy i pół metra, a występ tuż przed nim rozpadł się. Trzy metry otwartej przestrzeni oddzielało go od miejsca, gdzie dalej ciągnęło się przejście. Pośrodku przerwy wystawał ze ściany jednak wspornik na flagę.

Spojrzał do tyłu. Strażnik wszedł na występ. Nie było wyboru. Indy skoczył, serce waliło mu w piersiach, a oddech jakby zatrzymał się w gardle. Złapał się wspornika koniuszkami palców, zamachał nogami do przodu, do tyłu, znowu do przodu i puścił. Wylądował na piętach, zachwiał się i złapał równowagę. Wypuścił powietrze z płuc.

- Nic z tego! - krzyknął do strażnika.

Ale mężczyzna wyjął broń i Indy dosłownie popędził do narożnika ściany. Ochroniarz wystrzelił, zanim archeolog zdążył przejść naokoło. Pocisk drasnął Indy'ego w szyję i trafił idealnie w krawat, odstrzeliwując węzeł. Jones okręcił się wokół narożnika, po czym przystanął i dotknął szyi. Poczuł krew. To tylko drobne draśnięcie, pomyślał. Potem usłyszał przeciągły krzyk tuż za rogiem, który skończył się głośnym grzmotnięciem poniżej. Chyba się komuś nie udało...

Ale Indy nie poczuł się bezpieczniej. Strażnicy wyskoczą z willi lada chwila, żeby poćwiczyć strzelanie, a to on będzie ich celem. Musiał dostać się na dół i to szybko. Poniżej płócienny baldachim osłaniał chodnik, prowadzący do ogrodu. Skoczył w chwili, gdy kilku ochroniarzy wypadło przez drzwi. Płótno zapadło się pod nim i zwaliło mężczyzn z nóg.

Indy poderwał się i pobiegł przez dziedziniec. Gdy dotarł do ściany budynku, strażnik z karabinem zaszedł mu drogę i przyglądał ze zdziwieniem.

- Kim pan jest?

Indy musiał szybko coś wymyślić. Tuż za strażnikiem kierowca ciężarówki dostawczej uruchamiał silnik.

- W środku mają kłopoty. Szybko! Facet z bronią. O mało mnie nie zabił. Proszę. Idź pomóc!

Indy wiedział, że ma tylko sekundy, zanim reszta go dogoni. Krzyki z podwórza sprawiły, iż mężczyzna wreszcie się zdecydował i popędził, wymijając Indy'ego. Ciężarówka ruszała, gdy Indy pomknął za nią. Skoczył na tylny zderzak i wspiął się tam, gdzie zobaczył kartony z butelkami wina.

Przykrył się brezentem, gdy kierowca zwolnił przy bramie. Jeśli przeszukają tył ciężarówki, to będzie koniec. Ale nikt nie zaalarmował strażników. Ciężarówka odjechała. Właśnie wtedy, gdy Indy pomyślał już, że uciekł, usłyszał więcej nawoływań. Podniósł głowę i dostrzegł znajomych, ubranych na czarno mężczyzn, jak wybiegają na ulicę. Strzelali, a kule uderzały w tył ciężarówki.

Indy schylił się. Kierowca jechał dalej, najwyraźniej nieświadomy, że do niego strzelają. Szybciej, pośpiesz się, błagał bezgłośnie. Po tym, jak minęli kilka budynków, ciężarówka zwolniła, a kierowca krzyknął do kogoś na ulicy. Indy podniósł się i zobaczył mężczyznę zajętego rozmową z kimś przypadkowo spotkanym. Wyślizgnął się z tyłu, przeszedł przez ulicę i szybko pobiegł w kierunku narożnika. Popatrzył jeszcze raz do tyłu i dostrzegł, iż ciężarówka otoczona była przez ludzi Calderone'a.

Indy ruszył żwawo dalej, ale nie na tyle szybko, żeby przyciągnąć czyjąś uwagę. Podążał krętą drogą, nie myśląc o żadnym konkretnym celu. Dokąd mógłby pójść? Na pewno nie do hotelu, w którym z Brodym dzielili apartament. Tam właśnie zatrzymała się większość uczestników sympozjum i będzie to z pewnością pierwsze miejsce, gdzie Calderone zajrzy.

Indy nie planował takiego rozwoju sytuacji. Sądził, że albo uda mu się podmienić laski, albo zostanie na tym przyłapany. Teraz zaś nie wiedział, co ze sobą zrobić. Nie miał innych ubrań, żadnych pieniędzy, jak również biletu na wyjazd z kraju. Jedyna rzecz, jaką w tej chwili posiadał, to dziennik rodzinny Mary, włożony do wewnętrznej kieszeni kurtki. Planowali, że będzie to jego deska ratunku w razie wpadki. Gdyby Calderone był przesądny, tak jak sądził Indy, pamiętnik zaszokowałby go. Pomyślałby, że jest w posiadaniu raczej przeklętej laski, niż artefaktu o dużej mocy. Ale na co ten dziennik mógłby przydać się Indy'emu teraz? Zastrzelą go, jak tylko się pokaże, i nie będzie miał w ogóle szansy oddać go Sycylijczykowi.

Doszedł do Via di San'Agnese. Wiedział, że w pobliżu znajduje się kościół o tej samej nazwie. Może tam mógłby zostać na noc. Spróbował zorientować się co do położenia, po czym zauważył, że kościół leżał dokładnie za nim. Przypomniało mu się więcej zapamiętanych faktów historycznych. Święta Agnieszka została zamęczona prawdopodobnie właśnie tutaj tysiąc pięćset lat temu, a kościół wybudowano nad jej kryptą. Indy przeszedł naokoło kościoła i znalazł wejście prowadzące do starożytnych katakumb. Świątynia, pomyślał.

Nacisnął na klamkę i okazało się, że drzwi nie zamknięto. Może na dole przebywał dozorca. Indy zszedł po schodach, uważając, żeby stawiać kroki najciszej, jak to tylko możliwe. Nie podobał mu się pomysł spania w katakumbach, ale potrzebował miejsca na nocleg. Jutro spróbuje wydostać się z Rzymu.

Pojedyncza świeczka paliła się przy krypcie, ale nikogo nie zauważył w pobliżu. Miejsce wyglądało na opuszczone; na razie nic mu nie groziło. Nie czuł zbytniej ulgi. Nie udało mu się zdobyć laski, a jego przyszłość nie przedstawiała się obiecująco. Może należało po prostu odrzucić plan Brody'ego i zapomnieć o Marze. To jednak nie pora, żeby przemyśliwać to, co już i tak się stało.

Usłyszał głosy na zewnątrz, przysunął się plecami do ściany i słuchał.

- Dobrze, niech mi pani powie, kiedy już będzie wychodziła, żebym mógł zamknąć drzwi na noc - poprosił mężczyzna.

Kroki robiły się coraz głośniejsze. Kobieta podeszła do krypty. Mara. Cóż za miłe spotkanie.

Musiała widocznie uciec z willi, po tym jak pokłóciła się z Calderone'em. Zmieniła strój i teraz miała na sobie zwykłą sukienkę i szal. Wyjęła świeczkę z torebki, zapaliła ją i postawiła na stojaku naprzeciwko krypty. Co ona robiła, modliła się do świętej? Indy nie mógł już dłużej czekać. Wyszedł z ukrycia.

- Cóż, nie są to co prawda kanały ściekowe Paryża, ale... Obróciła się, podnosząc rękę na wysokość piersi; jej oczy rozszerzyły się ze strachu.

- Indy?

- Zgadłaś.

- Wiedziałam, że to ty od razu, gdy wkroczyłeś do willi. Kiedy siedziałeś obok mnie w samochodzie, pomyślałam, że jest coś znajomego w tym starym człowieku. Tak się cieszę, że cię widzę.

- Na pewno. Dajmy spokój żartom, Maro. W chwili obecnej nie jesteś przedmiotem mojego uwielbienia.

- Indy, to nie tak, jak ci się wydaje. Uwierz mi, cieszę się, że ciebie znalazłam... albo raczej ty mnie znalazłeś. Muszę wydostać się z Rzymu, uciec od Diego. On jest szalony. Czuję się jak więzień. Czy możesz mi pomóc?

- Nie wiedziałem, że chcesz uciekać. - Wsunęła rękę do torebki i domyślił się, że nie sięga po następną świeczkę. Złapał ją za nadgarstek. W dłoni miała jego webleya. - Dzięki. Zastanawiałem się, co się z nim stało.

- Właśnie chciałam ci go dać.

Indy uśmiechnął się szeroko.

- Pewnie. Prosto w serce, bez wątpienia.

- Podążałeś śladem laski, prawda?

- Doskonała dedukcja.

- Musisz wydostać ją od Diego. Pomogę ci.

- Nadal w każdej chwili jesteś gotowa podsycać rywalizację dla swych własnych celów, jak widzę. Byle tylko nastawić jedno przeciw drugiemu.

- Musisz zrozumieć. Nie wierzyłam tak naprawdę, że znalezienie laski przyniesie jakikolwiek efekt. To znaczy, nie taki. Myślałam, że to po prostu zwykły przedmiot, pamiątka z czasów starożytnych, wiesz, i zamierzałam zrobić na tym sporo forsy.

- Tak, moim kosztem.

- Przykro mi, że cię uderzyłam. Cały czas mi to dokuczało. Byłam taka zmieszana.

- A teraz jak się czujesz?

- Martwi mnie, że Diego użyje mocy laski w złym celu. Widziałeś go dziś wieczorem. Zauważyłeś, jak wszyscy reagowali. On uważa się za jakiegoś boga, który zbawi ludzi. Ale to oszust. Miałeś rację co do niego. Zawarł umowę z Walcottem, aby zdobyć laskę. Podsłuchałam, jak wspomina o Rolandzie jednemu ze swoich podwładnych.

- Ludzie są łatwowierni. To raczej nie ma nic wspólnego z laską. - Indy wiedział, że szybko myślała, a w dodatku znakomicie kłamała. Ale właściwie mógł ją wykorzystać.

- Co chcesz więc zrobić?

- Indy, wiem, że wątpisz w to co mówię i masz po temu powód, mnóstwo powodów. Miałam nadzieję, że nic ci się nie stało. A jak z Jackiem?

- Och, wszystko w porządku. - Zupełnie jakby sobie plotkowali przy drinkach.

- Nic przed tobą nie ukrywam. Powinnam była słuchać głosu serca, zamiast pozwolić, żeby chciwość mnie oślepiła. Pragnęłam ciebie. Chciałam, żeby wszystko dobrze poszło.

- Ale nie aż tak bardzo, jak pragnęłaś tej laski.

Szal zsunął się z ramion i spadł na podłogę, gdzie zwinął się u jej stóp. Zrobiła krok w kierunku Indy'ego i przeciągnęła palcem po jego koszuli.

- Chcę ci pomóc. - Powoli podniosła oczy. - Zrobię wszystko, czego zechcesz.

- Dobrze. Zdobądź dla mnie laskę.

Położyła ręce na jego talii.

- Mogę to zrobić jutro.

Odsunął od siebie ręce Mary i podniósł szal.

- Dlaczego mam ci wierzyć?

Założyła szal z powrotem na ramiona.

- Musisz. To twoja jedyna szansa.

- Czy Calderone zapłacił ci?

- Tak, zapłacił, ale zamierzam zostawić pieniądze, gdy odzyskam alikorn. Potrzebuję twojej pomocy, żeby bezpiecznie wyjechać z kraju.

Po raz pierwszy Indy usłyszał, że Mara nazywa laskę w ten sposób.

- A jak sądzisz, co miałbym z nią zrobić?

- Myślę, że powinna trafić z powrotem tam, skąd ją zabrałeś. To było dla niej najlepsze miejsce.

I miejsce, skąd mogłaby znowu ją wydostać, pomyślał Indy. Drzwi zaskrzypiały.

- To pewnie dozorca - szepnęła Mara.

Indy zacisnął palce na swoim webleyu i schował się w cieniu, gdy zobaczył, że ktoś schodzi po schodach. Mara wpatrywała się w idącą w jej kierunku postać.

- Diego!

Calderone dotknął jej ramion.

- Wiedziałem, że cię tutaj znajdę. Przykro mi, że się tak rozzłościłem. Powinienem cię posłuchać. Prawie straciliśmy laskę. Profesor był oszustem.

- Co się stało?

- Próbował podmienić ją na jakąś fałszywą. Nie wiesz, kim on mógł być?

Pokręciła głową.

- Nie.

Otoczył ją ramionami i wsunął rękę pod sukienkę. Walczyła z nim.

- Proszę, Diego. Nie! Nie rób tego.

- Czemu jesteś taka oziębła? - niewinnie spytał Calderone. - Czy nie może już być jak za dawnych czasów?

- To koniec. Zresztą to twój pomysł, pamiętasz? Chciałeś włoskiej żony. Jasnowłosa Amerykanka nie pasowałaby do właściwego wizerunku.

- Już nie zależy mi na wizerunku. Zależy mi na tobie. To wszystko.

I wtedy Indy zauważył to. Calderone miał ze sobą laskę i nadal pozostawała ona w skórzanym futerale. Dotykał nim jej nogi, gdy próbowała się uwolnić.

- Przestań! - zażądała. - Mówię poważnie, Diego. Wyjdźmy stąd.

Indy wysunął się z cienia.

- Zostaw ją, Calderone. - Wycelował webleya w Calderone'a, który natychmiast puścił Marę i wycofał się.

- Matko Boska. Kim jesteś? - Popatrzył na Marę, potem z powrotem na Indy'ego.

- Ukrywał się tutaj.

- Dlaczego mi po prostu nie powiedziałaś? - Calderone był tak samo podejrzliwy co do jej intencji, jak Indy.

- Bo zastrzeliłby nas.

- Daj mi laskę - rozkazał Indy.

- Nie jest pan ani starym, ani Niemcem, prawda?

- Laska, Calderone.

Diego obrócił się do Mary.

- Znasz go.

- To nie tak jak myślisz. Musiałam mu zabrać...

- Podaj ją - rozkazał Indy.

Calderone uniósł podbródek; w jego oczach płonął ogień. Wyprostował się i przycisnął alikorna do piersi.

- Nigdy.

Indy podszedł na kilka kroków do niego i odbezpieczył broń.

- Daj mi to!

- Dobrze. Nie strzelaj.- Calderone wyciągnął w jego stronę podłużny przedmiot. W oczach miał strach zamiast dotychczasowej arogancji.

Indy złapał laskę.

- Odwróć się!

- Dlaczego? Co chcesz zrobić? - Calderone zaczął się obracać. Indy uderzył kolbą rewolweru w głowę Włocha. Diego potoczył się na ziemię.

- Och, dzięki Bogu, Indy. Weź mnie ze sobą. Proszę. Nic tu mnie już nie trzyma.

- Widzisz, co on wyprawia - wymamrotał Colderone.

Gdy schyliła się, Indy walnął ją w podstawę czaszki i upadła na podłogę.

- Przykro mi, Mara. Naprawdę przykro. Ale jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.

Włożył webleya za pasek, a futerał wetknął pod ramię. Zaczął wspinać się po schodach, kiedy przyszła mu do głowy okropna myśl. Zatrzymał się w połowie schodów, rozsunął suwak skórzanego pokrowca i obrócił laskę w rękach.

Do diabła! Powinien się domyślić, że Calderone nosił fałszywą. Przypuszczałem, że nie będzie to takie proste, pomyślał.

Nie pozostawało mu nic innego, jak wynosić się stąd. Z wściekłością cisnął falsyfikat w głąb katakumb; szklany trzon roztrzaskał się o kamienną podłogę.

Gdy Indy wychodził na zewnątrz, starszy człowiek zastąpił mu drogę. Wyglądał na przerażonego, gdy jego oczy spoczęły na rewolwerze Indy'ego.

- Signore, nie chcę żadnych kłopotów. Muszę tylko zamknąć drzwi.

- Proszę bardzo. Niech pan je zamknie dokładnie.

Zza ogrodzenia wyszedł ubrany na czarno mężczyzna i podniósł rewolwer. Pokazało się jeszcze kilku ludzi Calderone'a, wszyscy celowali w Indy'ego.

- Nie ruszaj się!

20.

Czarujące spotkania

Szuranie butów i grzechotanie kluczy zaalarmowało Indy'ego. Drzwi komórki otworzyły się i zmrużył oczy, gdy pochodnia rozproszyła ciemności. Jej migoczące światło ujawniło trzech posępnych strażników. Po bezsennej nocy w postrzępionym smokingu i z pozostałościami przebrania, Indy prawdopodobnie wyglądał tak, jak się czuł.

- Czy to oznacza, że mogę już iść do domu? - spytał.

Żaden z nich nie odpowiedział. Weszli do celi szybkim krokiem i wytaszczyli go na zewnątrz. Zaciągnięto go wzdłuż holu do większego pokoju z drewnianym krzesłem na środku. Ręce i nogi przypięto paskami, po czym strażnicy wyszli.

Człowiek, który zamierzał ocalić ludzkość przed faszyzmem, miał więc swoją osobistą salę tortur. Pewnie nawet niejedną, skoro tak często zmieniał miejsce pobytu. Godzina minęła w zupełnej ciszy. Tortury psychiczne. Będą pewnie chcieli zmusić go, żeby podpisał jakieś fałszywe zeznanie, że próbował zabić Calderone'a. Mógł sobie wyobrazić taktykę, jaką wykorzystają. Ku własnemu zdziwieniu, perspektywa przyznania się do takiego przestępstwa sprawiła, że pomyślał o swoich kolegach na wydziale archeologii. Niemalże słyszał, jak mówią:

„Miał studiować petroglify na południowym zachodzie tego lata. Zamiast tego pojechał do Rzymu i próbował zabić człowieka, który walczy, by odsunąć Mussoliniego od władzy”.

„Nigdy nie przypuszczałem, że Jones był faszystą”.

Nikt nie wie, dlaczego to zrobił, ale plotka głosi, iż sądził, że Calderone przygarnął jednorożca”.

„Słyszałem, że opuścił pustynię bredząc coś o astronomach Anasazi. Musiał kompletnie zwariować”.

„Szkoda, że go stracili. Był chlubą wydziału”.

Chwileczkę. Kto mówił coś o egzekucji? Do niczego się nie przyznał.

Kroki. Pojawiło się dwóch mężczyzn. Pierwszy składał się z masy mięśni i grubego karku. Wyglądał jak nieszczęśliwy buldog. Dokładnie taki facet, jaki zna zapewne wszelkie rodzaje tortur. Potem do pokoju wszedł Calderone. Na głowie miał opatrunek z gazy.

- Dzień dobry, profesorze Jones. Jak pan widzi, przysporzył mi pan okropnych kłopotów, naprawdę okropnych, a to wprowadziło mnie w paskudny nastrój. - Chodził wokół Indy'ego, gdy tak mówił, po czym zatrzymał się dokładnie przed nim i uderzył w twarz.

Fakt, iż znał jego nazwisko, oznaczał, że Mara się wygadała. Indy zastanawiał się, jak wiele powiedziała i co dokładnie.

- Czego ode mnie chcesz?

- To ja zadaję pytania - warknął Calderone.

Umięśniony zbir stanął naprzeciwko Indy'ego i uderzył go dwukrotnie kantem dłoni. Zerwał z siebie koszulę, pokazując muskularne ramiona i długi, gruby łańcuch na szyi. Rozwiązał go i okręcił wokół pięści.

- Widzisz, im bardziej pójdziesz na współpracę, tym mniej będzie potrzebny Alberto, by uczestniczyć w przesłuchaniu - oznajmił Calderone. - Zrozumiano?

- Zaczynajcie więc - odparł Indy.

Alberto zamachnął się, by go ponownie uderzyć, tym razem z łańcuchem na dłoni, ale Calderone podniósł rękę i najemny osiłek odsunął się do tyłu.

- Zanim próbowałeś uciekać, usłyszałem, że powiedziałeś coś do Mary. Właśnie odzyskiwałem przytomność, ale usłyszałem to wyraźnie: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie”. Czego to dotyczyło? Czy Mara ci coś zrobiła?

- Można tak powiedzieć. Chciała mieć laskę, a mnie próbowała się pozbyć.

- Widzę. Przechytrzyła cię. Myślę, że teraz rozumiem. Wy dwoje byliście wmieszani w to razem. Ty zamierzałeś ocenić autentyczność, po czym podmienić ją na fałszywą. Wtedy obydwoje mielibyście i pieniądze, i laskę.

To o to chodziło. Próbował przypiąć jemu i Marze etykietkę spiskowców.

- Mylisz się.

- Ale Mara okazała się sprytniejsza i sama zabrała laskę. Przyjechałeś i próbowałeś odzyskać ją, dokonując zamiany - kontynuował Calderone.

- Nie. Nigdy niczego nie planowaliśmy razem.

- Ale chciałeś zdobyć ten okaz.

Kiedy Indy nie odpowiedział, Calderone sięgnął do swojej marynarki, jakby miał zamiar wyciągnąć z niej broń. Zamiast tego wyjął dziennik Mary. Jeden z mężczyzn, którzy natrafili na Indy'ego na zewnątrz katakumb, musiał mu go zabrać.

- Czytałem tę historię. Bardzo interesująca.

Indy zastanawiał się, czy Diego wypytywał o to Marę. Przedstawiła mu zapewne wyjaśnienie, które go zadowoliło. Ale, w takim razie, może „polisa ubezpieczeniowa” Indy'ego jednak okaże się jeszcze pomocna.

Calderone postukał palcami w dziennik.

- Pozwoli pan, profesorze, że opowiem panu pewną historię. Cztery lata temu zakochałem się w Marze i dowiedziałem o alikornie. Zainteresował mnie i powiedziałem, że chcę go mieć. Początkowo nie interesowały jej żadne pieniądze, tylko moja miłość. Ale kiedy opuściła Rzym, zażądała fortuny za dostarczenie artefaktu. Zgodziłem się, ale nasze stosunki nigdy nie były już takie same.

Z tego, co mówiła Mara w katakumbach, Indy wywnioskował, że sprawa wyglądała na nieco bardziej skomplikowaną, niż przedstawiał to Calderone w swojej uproszczonej wersji.

- Jednak było pana stać, żeby zapłacić tyle, ile chciała, jak się domyślam.

- Oczywiście. Ale problem w tym, że straciłem do niej zaufanie.

- Chyba pan też nie jest godny zaufania. Zatrudnił pan Walcotta, żeby zdobył laskę, kiedy...

- Musiałem chronić moje interesy i mieć na oku Marę. Nie jestem głupcem. - Zbir za jego plecami zesztywniał, ale Calderone trzymał go na odległość. Ponownie postukał palcami w dziennik. - Ale teraz wydaje mi się, iż nie byłem tak czujny, jak powinienem. Czy wierzy pan, że ten alikorn jest niebezpieczny?

Rzezimieszek przeciągnął ręką po łańcuchu. Wyglądał jakby tylko czekał na okazję, aby zadusić Indy'ego.

- Jestem naukowcem. Nie wierzę w przesądy - zakpił Indy.

Natychmiast pożałował swoich słów. Zareagował za szybko. Należało powiedzieć, że wierzył, iż była przeklęta. Ale Calderone zdziwił go.

- Dobrze. Zamierzam dać panu laskę. Po tym, jak pan coś dla mnie zrobi.

- Co?

- Nie zamierzam ryzykować ani z tą laską, ani z Marą. Czy rozumie pan, co mam na myśli?

- Nie.

- Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, sam pan to powiedział. Mara wiedziała, że laska jest zabójcza. Chciała widzieć mnie martwym i to za moje pieniądze. Teraz zapłaci mi za to; pan ją zabije.

- Nawet o tym nie myśl. Nie odwalę za ciebie brudnej roboty.

Zbir postąpił groźnie o krok i zacisnął łańcuch. Wyglądał teraz jak buldog gotowy do ataku.

- To najlepsza propozycja, jaką mogę zaoferować. Nie jesteś w korzystnej sytuacji. - Calderone wskazał głową na rzezimieszka. - Mogę kazać cię wyeliminować w każdej chwili.

I prawdopodobnie miał zamiar to zrobić, tak czy inaczej, pomyślał Indy. Albo też Calderone chciał go wrobić, żeby przyjął na siebie winę za zamordowanie Mary.

- Mara jest twoim własnym problemem, Calderone, nie moim. Nie zabiję jej.

Alberto przejechał łańcuchem po ramionach Indy'ego. Indy krzywił się i zaciskał zęby, gdy obrywał po raz drugi i trzeci.

- Dam ci jeszcze jedną szansę, Jones. Powinieneś czuć się szczęśliwy, że masz okazję pozostać przy życiu.

- Zapomnij o tym. Nie będę się z tobą układał.

Alberto okręcił łańcuch wokół pięści i uderzył Indy'ego w szczękę.

- Zabierz go. Niech się nad tym zastanowi - powiedział do zbira Calderone.

Calderone był w nastroju do rozmowy, kiedy pojawił się w celi Indy'ego. Strzelił palcami i najemnik pokazał się z wiadrem wody. Złapał Indy'ego za włosy i zanurzył jego głowę w wiadrze. Po minucie wyciągnął ją z powrotem, a Jones gwałtownie łapał powietrze.

- Czy teraz zamierzasz zrobić to, co ci powiedziałem? - spytał Calderone.

Indy widział przed sobą tylko rozmazaną plamę. Zakrztusił się połkniętą wodą. Paskudna ciecz. Nagle jego wnętrzności skręciły się i wypluł strumień nieczystości na Sycylijczyka.

Pięść owinięta łańcuchem uderzyła go w skroń. Plama zniknęła, gdy zapadł się w ciemność.

Indy leżał na śliskiej podłodze pokrytej larwami robaków. Wyjadały mu gałki oczne i właziły do ust i uszu. Nie mógł się poruszyć, zjadały go żywcem... Zimna woda rozprysnęła mu się na twarzy i przeskoczył z jednego koszmaru w drugi.

Calderone unosił się tuż nad nim. Mówił coś o Marze. Zabij ją... Zabij ją...

Jones leżał na sprężynach materaca i czuł się jakby to był drut kolczasty. Usłyszał głos Sycylijczyka.

- Zamierzasz wreszcie współpracować, czy chcesz więcej?

Indy'emu udało się usiąść.

- Więcej czego?

Czuł się wykończony i zajęło to minutę, zanim pozbierał myśli. Ale wszystko sobie przypomniał, gdy zobaczył znajomego zbira, jak rozciąga łańcuch pomiędzy rękami. Wiedział, że zamierzali go zabić.

- Dobra... dobra. Zrobię to. Ale najpierw chcę laskę.

- No, wreszcie do czegoś doszliśmy. - Calderone obrócił się do strażników. - Wyczyśćcie go, dajcie jakieś ubranie i nakarmcie. Chcę, żeby był gotowy za godzinę.

Mara wyglądała przez okno i obserwowała strażników pilnujących bramy. Wszędzie widziała ludzi Calderone'a, nawet przed jej drzwiami. Miała nie opuszczać pokoju. Poza strażnikiem, jedyną osobą, która cokolwiek jej dzisiaj powiedziała, był doktor. Zbadał ją i orzekł, że mogła ucierpieć na skutek lekkiego wstrząsu.

Wstrząs, czy nie, wszystko stało się teraz pogmatwane. Gdzie podziewał się Diego i co zrobiono z Indym? Poprzedniej nocy, po tym jak oprzytomniała na tyle, żeby mówić, Diego stał już na nogach i wydawał rozkazy. Powiedziała mu o Indym, że to archeolog, który natrafił na ślad laski, i że zostawiła go na pewną śmierć na pustyni. Ale wiedziała, że Diego jest podejrzliwy.

Może Calderone ją szpiegował. Krótko po tym, jak wróciła do Nowego Meksyku, zaczęła korespondować z Indym. Czy Diego się o tym dowiedział? Początkowo chciała tylko odnowić znajomość z Jonesem, ale wkrótce odkryła, iż archeolog może pomóc jej w znalezieniu alikorna. Chociaż trzymała szczegóły dla siebie, czekała, żeby się z nim spotkać osobiście i zaproponować, aby się przyłączył jako partner. Planowała nawet równo podzielić pieniądze. Ale potem wszystko się pomieszało. Teraz wszyscy troje - ona, Indy i Diego - zetknęli się ze sobą, mając identyczne dążenia.

Pukanie do drzwi. Odwróciła się od okna, gdy Diego wszedł do pokoju.

- Dlaczego zamknąłeś mnie tutaj? - spytała.

- Wiem, co zamierzasz, Maro. Starasz się zaprzepaścić wszystko, co osiągnąłem.

- O czym ty mówisz?

Wskazał na łóżko.

- Usiądź.

- Powiedz mi, w jaki sposób? Staram się ci pomóc. - Wyciągnęła do niego rękę, ale on odepchnął ją stanowczo.

- Znasz mnie, Maro. Jestem człowiekiem religijnym. Wierzę w dobro i zło, w to, że jesteśmy dziećmi Boga i musimy czynić tak, jak On każe. Wiem też, że Włochy są pod wpływem złej siły, która powinna być odsunięta od władzy.

Spojrzała na niego wzrokiem pełnym urazy.

- Nie musisz robić mi wykładu na temat twoich przekonań religijnych ani polityki. Jest mi to bardzo dobrze znane. Do czego zmierzasz?

- Próbowałaś zaszczepić mi truciznę. Ta laska, ten alikorn, jest zły.

Mara poczuła się zdezorientowana.

- Nie rozumiem. Zaledwie wczorajszego wieczoru, po tym jak wygłosiłeś przemowę, sądziłeś, że jest wspaniała. Powiedziałeś wtedy, że jesteś bardzo szczęśliwy. Szeptałeś nawet, że zajmiesz w historii miejsce wyższe od Charlemagne'a i Aleksandra Wielkiego.

- Teraz wiem lepiej.

Pokręciła głową.

- O czym ty mówisz?

- Dziennik twojej rodziny wszystko mi wyjaśnił.

Indy musiał zatem przynieść ze sobą dziennik i wykorzystać go przeciwko niej.

- To, co przydarzyło się mojej rodzinie, to przeszłość. Alikorn został oczyszczony, a jego moce odnowione. Nie jest już tak, jak kiedyś.

- Opowiadałaś mi o jakimś starym czarowniku. On jest człowiekiem szatana, a ty jego małżonką.

Wyskoczyła z łóżka na równe nogi.

- Jak śmiesz do mnie tak mówić! A co z tobą? Wiem, że wysłałeś Walcotta, żeby wykradł mi laskę.

- Miałem rację, nie ufając ci. Chciałaś sprzedać mi zło, nie potęgę. - Calderone odwrócił się do niej plecami i wyszedł.

- Diego, to nieprawda! - krzyknęła za nim, ale on już trzasnął drzwiami.

Dwóch strażników weszło do celi i szarpnięciem postawiło go na nogi. Chociaż prysznic, czyste ubranie i jedzenie poprawiły samopoczucie, czuł się rozgniewany brutalnym traktowaniem. Był wściekły na strażników i na to, że nadchodził czas, żeby zagrał rolę egzekutora. Ale on nie czuł się egzekutorem. Już bardziej człowiekiem, który szedł na własne stracenie.

Calderone czekał na niego.

- Jeśli chcesz laskę, musisz na nią zapracować.

- Powiedziałeś, że dasz mi ją przedtem.

Indy miał nabrzmiałe wargi; lewe oko tak napuchło od bicia, że ledwie mógł je otworzyć. Na jego ciele było więcej blizn i sińców, niż zdołałby policzyć. Ale nie mógł dopuścić, żeby obrażenia mu przeszkodziły.

- Wybacz, Jones. Zrobimy to po mojemu.

Strażnicy popychali go i poprowadzili w górę po schodach. Minęli kuchnię i pokój jadalny, po czym przeszli przez obszerny hol. Ochroniarze usunęli się, gdy Calderone prowadził Indy'ego i resztę obstawy w stronę kolejnych schodów. Gdy dotarli do pokoju Mary, gdzie także stał strażnik, Calderone podał Indy'emu webleya.

- Dobra, idź i zrób to! - syknął.

Indy najpierw podniósł rękę, żeby zapukać, ale potem po prostu otworzył drzwi. Egzekutorzy nie pukają. Jego zdrowe oko przeszukiwało pokój.

- Mara?

Żadnej odpowiedzi. O co chodziło? Gdzie ona była? Wtedy wyszła z łazienki. Krótkie blond włosy miała rozczochrane, a oczy zaczerwienione. Wyglądała jak przepuszczona przez wyżymaczkę.

- Indy! Co... co ty tutaj robisz? Co się stało? Och, mój Boże, pobili cię.

- Uciekłem i mam pistolet.

Pokręciła głową.

- Ale jak...?

- Nie pytaj.

Podszedł do okna. Co najmniej dwunastu strażników przechadzało się wokół dziedzińca. Szarpnięciem otworzył magazynek webleya. Tak jak się spodziewał, nie naładowany. Calderone nie był głupcem. Indy miał nim pobić Marę na śmierć.

Kątem oka dostrzegł, że Mara sięga ręką za plecy do szuflady w szafce nocnej.

- Nie rozumiem - powiedziała. - Uderzyłeś mnie w głowę poprzedniej nocy, a teraz ryzykujesz życie, żeby mnie ratować?

- A kto powiedział, że jestem tu, żeby cię ratować?

- Czego więc tutaj szukasz?

- Drogi na zewnątrz. - Spróbował otworzyć drzwi, ale zamknięto je za nim na klucz. - Te kreatury. Szkoda, że nie mamy laski.

- Ja wiem, gdzie ona jest.

Indy obrócił się na piętach.

- Wiesz?

- W sąsiednim pokoju.

- Taak? - Indy wyjrzał znowu przez okno. Nie było występu, a okno do pokoju obok znajdowało się dobrych trzy i pół metra dalej.

- Dlaczego nie przejdziemy bocznymi drzwiami? - zasugerowała Mara.

- Jakimi bocznymi drzwiami?

Wskazała palcem na bieliźniarkę.

- Są za tym.

Indy wsunął się pomiędzy ścianę i wysoki mebel, po czym przepchnął go na bok. Obrócił gałką przy drzwiach. Zamknięte. Przyjrzał się uważniej.

- Daj mi ten nóż, który wyjęłaś z szuflady - powiedział odwrócony do niej plecami. - Mogę chyba je wyważyć.

- Czy teraz też mi nie ufasz? - spytała, podając mu nóż.

- Ani trochę, Mara. Tak się tylko składa, że jeszcze mniej ufam twojemu kolesiowi, Diego.

Nie odpowiedziała, więc mówił dalej.

- Chce, żebym ciebie zabił, wtedy ma zamiar pozwolić mi odejść i jeszcze dać laskę na pożegnanie. - Uderzał nożem we framugę drzwi obok zamka i kawałki drewna spadały na podłogę.

- Diego chce, żebyś ty mnie zabił? Nie wierzę w to.

- A ja w to akurat wierzę - mówił, gdy pracował dalej. - Tylko całej reszty nie mogę jakoś przełknąć. - Szarpnął za gałkę. Drewno rozszczepiało się przy zamku. Pociągnął jeszcze raz; drzwi z trzaskiem się otworzyły. - No i jesteśmy.

Wszedł do pokoju. Był podobny do sąsiedniego, z łóżkiem, biurkiem, szafką nocną i innymi meblami sypialnianymi.

- Dobra, poddaję się. Gdzie to jest?

Mara podeszła do skrzyni stojącej przy nogach łóżka. Otworzyła ją i Indy zobaczył w środku długie pudełko z drewna tekowego. To wydawało się zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Otworzył pojemnik. Laska z kości słoniowej leżała w środku. Wyjął ją ostrożnie z pudełka i przeciągnął ręką po spiralnym trzonie. Przystawił przedmiot do zdrowego oka. Dlaczego Calderone miałby zostawić go w miejscu, o którym wiedziała Mara? Jeżeli nie ufał kobiecie, schowałby alikorna gdzie indziej. Ale wtedy Indy uświadomił sobie, że Calderone prawdopodobnie nie chciał nawet dotykać laski po tym, jak przeczytał dziennik. Chciał się tego pozbyć.

Podszedł do drzwi, które prowadziły na korytarz. Były zamknięte, ale od środka.

- Chodźmy.

Dotknęła jego pleców.

- Czy naprawdę chcesz, żebym poszła z tobą?

- Pomimo twoich wad, nie mogę cię zabić, tak samo jak ty nie mogłaś zabić mnie.

- Cieszę się - powiedziała. - Zaczekaj chwilkę. - Popędziła do sąsiedniego pokoju i wróciła z walizką. - To są pieniądze. Podzielimy je później, w porządku?

- Pewnie. - Sięgnął do drzwi.

- Czy naprawdę sądzisz, że laska nas ochroni? - spytała.

Indy trzymał lśniącą podwójną głowę orła. Pomimo wszystkiego, co wiedział o alikornie, nie sądził, żeby posiadał on jakieś tajemnicze moce. Jedynym sposobem ochrony było użycie go jako broni. W pewnym sensie Indy tak właśnie chciał postąpić. Jeżeli Calderone bał się laski, świat przewrócił się do góry nogami.

- Nie mamy niczego do stracenia.

Usłyszał głosy dochodzące z holu. Dwóch strażników stało przy drzwiach do pokoju Mary, ale obydwaj patrzyli w dół na schody. Jeden z nich obrócił się właśnie wtedy, gdy Indy zdzielił go w głowę webleyem. Celował rewolwerem w drugiego i mężczyzna podniósł ręce do góry. Pokręcił głową i szepnął:

- Proszę. Nie strzelaj.

Indy pociągnął za spust.

- Bang!

Mężczyzna upadł, jakby został zastrzelony. Indy wymienił zmieszane spojrzenia z Marą.

- Ta część była prosta.

Gdy zbliżali się do szczytu schodów, Indy nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył na środku holu. Marcus Brody kłócił się z Calderone'em, a obydwu otaczała gromada strażników.

- Mówiłem panu, panie Brody, nie ma tutaj żadnego profesora Schultza. Nie mam o nim zielonego pojęcia.

- Ale przybył tutaj poprzedniego wieczoru, żeby ocenić laskę. Miałem zabrać go na lotnisko tego ranka.

- Mężczyzna, który przyszedł tutaj, podawał się jedynie za profesora Schultza. To było oszustwo. Czy jest pan zainteresowany prawdziwym Schultzem, czy tym, kto go udawał?

- Wszystko w porządku, Marcus.

Zebrani popatrzyli do góry, gdy Indy schodził po schodach, stukając laską przy każdym kroku.

- Indy, to znaczy profesorze... to znaczy... Wyglądasz strasznie. Co oni ci zrobili?

- Co to jest? - warknął Calderone. - Co ty sobie wyobrażasz?

Strażnicy nagle zesztywnieli i podnieśli broń.

Indy szedł dalej. Trzymał laskę przed sobą; srebrny orzeł sprawiał wrażenie, jakby miał pofrunąć. Jones miał nadzieję, że plotka o jej zabójczym działaniu rozeszła się wśród ludzi Calderone'a. Kilku strażników ruszyło do przodu i pewność opuściła Indy'ego. Nikt nie wierzył w to, że laska miała jakieś moce. Podniósł ją wyżej nad głowę, tym razem po prostu po to, żeby się obronić. Miał właśnie zamiar zamachnąć się desperacko, kiedy Mara wysunęła się do przodu.

- Ty tchórzu! - zapiszczała do Calderone. - Zabić i uciekać - tylko tyle potrafisz zrobić. Nigdy nie pokonasz II Duce. Boisz się nawet rogu jednorożca.

- Dość się już od ciebie nasłuchałem - powiedział zimno. - Zabić ją! - Strażnicy zamarli; nikt z nich nie posłuchał rozkazu. - Wy dranie! - krzyknął i wyszarpnął jednemu z nich rewolwer.

Mara zaatakowała Sycylijczyka i zaczęli walczyć o broń, która nagle wystrzeliła. Chwiali się jeszcze przez chwilę w śmiertelnym uścisku, po czym Calderone odskoczył. Mara upadła na ziemię. Indy złapał ją, ale była już martwa, kula trafiła w serce. Spojrzał do góry, w lufę broni Calderone'a. Czas zatrzymał się w oczekiwaniu na śmierć.

Głos zagrzmiał od strony drzwi.

- Diego! Musisz wyjeżdżać. Natychmiast! - Indy rozpoznał pomocnika, do którego przymilał się na sympozjum. - Premier kazał cię aresztować. Jego ludzie są w drodze. Przygotowałem samochód.

Calderone zawahał się. Popatrzył na laskę, ściskaną w dłoni przez Indy'ego. Wyraz zmieszania na jego twarzy zmieniał się w strach i bladość, jakby krew odpłynęła mu z głowy. Upuścił rewolwer i sprintem ruszył do drzwi. Nagle ubrani na czarno strażnicy zaczęli biegać wokoło i hol stał się pełen chaosu.

- Czy masz tutaj samochód, Marcus?

Brody był blady, ale mógł mówić.

- Nie ma się czego obawiać. Taksówka czeka na mnie przed bramą.

- To dobrze. Wynośmy się stąd.

Piercearrow Calderone'a właśnie odjeżdżał, gdy Indy i Brody wyszli na zewnątrz. Pośpiesznie ruszyli ku bramie i wsiedli do taksówki. Kiedy odjeżdżali, Brody westchnął.

- Niewiele brakowało. Byłem pewien, że Calderone zamierzał... Patrz na tych wszystkich żołnierzy na ulicy. Och, nie! Uważaj!

Piercearrow obrócił się dookoła i jechał prosto na nich pośród ognia zaporowego żołnierzy. Kierowca taksówki ostro skręcił na lewo w boczną uliczkę. Indy popatrzył do tyłu, dokładnie w chwili, gdy piercearrow uderzył w inny samochód i stanął w płomieniach.

- Chyba jednak nie uda mu się opuścić miasta.

Brody osunął się na siedzenie, przykładając chusteczkę do czoła, jak człowiek na skraju zawału serca.

- Nie wierzę, że wciąż żyjemy. Lepiej jedźmy od razu na lotnisko.

- Popieram ten pomysł. - Nie tylko przeżyli, ale jeszcze mieli laskę. Indy zamierzał właśnie to powiedzieć, kiedy zobaczył na podłodze walizkę. - Marcus, co to jest?

- Myślałem, że to twoje. Po prostu wziąłem, gdy wychodziliśmy. Co to jest?

- Och, to. Cóż, pewnie to pośmiertna darowizna na rzecz muzeum... od Mary i Calderone'a.

Epilog

Hovenweep -21 września

Świt w dniu jesiennego zrównania dnia z nocą był chłodny i przejrzysty, a pierwsze promienie światła słonecznego padły na krawędzie kanionu, gdy Indy cierpliwie oczekiwał naprzeciwko skały. Doszedł do wniosku, iż zajmie to jeszcze tylko kilka minut, zanim światło dotrze w dół rozpadliny i natrafi na olbrzymią ścianę skalną, w której znalazł róg jednorożca. Usłyszał za sobą kroki i Aguila usiadł obok niego.

- Już niedługo.

Indy pokiwał głową. Aguila był nieuchwytny, kiedy Indy przybył tutaj trzy miesiące temu, ale gdy tylko wrócił, od razu znalazł starego, żylastego Navajo i jego lepiankę. Aguila powiedział, że czekał na Indy'ego.

- Powiedz mi, w co wierzysz, jeśli chodzi o to miejsce.

Aguila nie odpowiadał przez dłuższą chwilę.

- To jest miejsce, w którym ziemia łączy się z kosmosem, można tu przekroczyć przegrodę oddzielającą ten świat i świat zmarłych.

- Sądziłem, że droga do świata zmarłych wiedzie przez sipapu kiwach.

Aguila zaśmiał się.

- Zbyt poważnie traktujesz te dziury w ziemi.

- Masz na myśli, że biorę je zbyt dosłownie?

- Nigdy nie zmieściłbyś się w żadnym sipapu, jakie widziałem.

Teraz to Indy się roześmiał.

- Chyba rzeczywiście nie. To jedyne miejsce, skąd można do trzeć w zaświaty?

- Jest wiele takich miejsc, jeśli tylko wiesz, gdzie i jak szukać.

- Więc będzie w porządku, jeśli zamknę to przejście?

- To twój wybór. Ale po tylu śmierciach tutaj, to chyba najlepsze, co możesz zrobić.

Laska leżała u stóp Indy'ego. Zawinięta w biały materiał, jak w całun pogrzebowy i włożona do miedzianego pudełka, które dał mu Brody.

- Świat nie jest gotowy, by znowu uwierzyć w jednorożce, Aguila. Do tego się to wszystko sprowadza.

Indy długo zastanawiał się, co zrobić z laską, zanim ponownie wybrał się na południowy zachód. Oferował artefakt Brody'emu, żeby ten wystawił go w muzeum, ale Markus wahał się i Indy szybko się domyślił dlaczego. Posiadanie czegoś, co wielu uważało za ostatni róg jednorożca, było bardziej ciężarem niż honorem.

- Podjąłeś właściwą decyzję. Gdyby alikorn tu pozostał, roszczący sobie prawa do naszego symbolu czterech wiatrów mógłby dostać go w swoje ręce i wykorzystać w złych celach.

Istniała tylko jedna osoba, o której mógł mówić Aguila. Hitler zamienił starożytną swastykę w emblemat nienawiści. Komentarz Aguili jakoś nie zdziwił Indy'ego. Pomimo iż Jones wątpił, aby laska zrobiona była z rogu jednorożca, albo żeby miała jakieś specjalne moce, dobrze zdawał sobie sprawę z siły wiary. Ta potęga mogłaby przyciągnąć ludzi podobnych do Hitlera.

Aguila z wdziękiem się podniósł.

- Już czas.

Indy zaniósł pudełko do szczeliny. Dziury w podłodze korytarza, pozostałość po bezowocnej próbie zlokalizowania laski przez Walcotta w dniu przesilenia, nadal tam były. Zatrzymał się naprzeciwko trzech okrągłych petroglifów, i gdy patrzył na nie, światło, którego promienie padały przez dziurę w ścianie tuż za nim, zlało się w kształty dwóch sztyletów. Powoli zaczęły poruszać się w swoją stronę poprzez kręgi symbolu.

Indy ostrożnie oparł pudełko o ścianę. Brzegiem dotykało lekko najniższego punktu na środkowym kręgu. Przypomniał sobie swoje ostatnie doświadczenia w tym miejscu, gdy obydwa sztylety się zetknęły. Świat eksplodował w wirującej tęczy kolorów i brzmień. Dzwony dźwięczały w złożonej harmonii, co wydawało się aż do bólu piękne i stawało się zawiłą częścią samego światła. Został wtedy przyciągnięty do środka, jak gdyby świat podziemny był kusicielką, a jej wabieniu nie sposób było nie ulec.

Obydwa promienie stopniowo zbliżały się do siebie. To już tylko sprawa sekund, zanim się zetkną. Czy Indy naprawdę stał u wejścia do owianego legendami świata zmarłych? A gdyby do niego wszedł, co zobaczyłby tym razem? Miał przed oczami obraz siebie, wciąganego w wirującą próżnię, jak statku złapanego w gigantyczny wir morski, pchanego do dołu ku bezdennym zaświatom, głębiej i głębiej, by nigdy nie powrócić.

- Indy, chodź szybko - powiedział Aguila. - Musimy to zrobić teraz. Nie możemy czekać.

Indy spojrzał po raz ostatni. Świetliste sztylety oddzielały ułamki centymetra. Odwrócił się, a gdy to zrobił, pomyślał, że światło stało się jaśniejsze, i że usłyszał pierwszą nutę owego cudownego dzwonienia. Nie, to tylko wyobraźnia, powiedział sobie. Ale mimo to nie spojrzał do tyłu.

Gdy Indy wyszedł ze szczeliny, Aguila pochylił się i zapalił zapałkę o skałę, po czym przytknął ją do krótkiego lontu na końcu laski dynamitu ustawionej przy wejściu do szczeliny.

- Uciekaj!

Obydwaj odbiegli od skały i oddalili się zaledwie około dwunastu metrów, gdy wybuch cisnął kamienie w powietrze i zwalił Indy'ego z nóg. Jones osłonił twarz i przykrył sobie głowę. Zapach prochu i kurzu unosił się nad nim i dziwna cisza nastąpiła po eksplozji.

- Dobrze się czujesz? - spytał, gdy wstał na nogi i otrzepywał brud z ubrania.

Ale Aguila szedł już w stronę skały. Indy dołączył do niego i ocenił zniszczenia. Popatrzył na front ściany skalnej i zobaczył, że pęknięcie, przez które wcześniej wpadały promienie słoneczne, zostało zniszczone i światło nie padnie już nigdy na trzy okrągłe petroglify, nawet w czasie zrównania nocy i dnia. Przeszedł w bok i zauważył, że szczelina zniknęła. Zewnętrzna ściana skalna przesunęła się, runęła do przodu i teraz nawet królik będzie miał problemy ze znalezieniem drogi do środka. Zapieczętowali drzwi do podziemnego świata wraz z ostatnim rogiem jednorożca w środku.

Na zawsze. A przynajmniej taką Indy żywił nadzieję.

121



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
MacGregor Rob Indiana Jones i Siedem Zasłon
MacGregor Rob Indiana Jones i Delfijska pulapka
MacGregor Rob Indiana Jones Geneza Potopu
Rob Mac Gregor Indiana Jones Siedem Zaslon nazir
Indiana Jones i Tajemnica Dinozaura
Indiana Jones i Siedem Zasłon
indiana jones www prezentacje org 3
Indiana Jones, Prezentacje, prezentacje ;)
Indiana Jones i Świątynia Przeznaczenia
CAMPBELL BLACK Indiana Jones i poszukiwacze zaginionej Arki
Indiana Jones, piramida i trzech Arabów
Indiana Jones 4 The Fate of Atlantis Manual
Indiana Jones Delfijska pułapka
200008 indiana jones paleontolo

więcej podobnych podstron