Rob Mac Gregor
Indiana Jones Siedem Zasłon
Przekład: Joanna Hetman-Krajewska
Tytuł oryginału: Indiana Jones and the seven veils
Data wydania: 1994
Los pułkownika Fawcetta jako temat domysłów i kontrowersji cieszy się w Brazylii popularnością porównywalną gdzie indziej jedynie z popularnością węża morskiego. Rozmowa o nim pobudza fantazję Brazylijczyka, wzmaga jego łatwowierność... Legenda wokół tej postaci rozrosła się w takim stopniu, że stała się podstawą nowego, odrębnego folkloru. Każdy ma swoją własną teorię, a ponieważ wszelkie doskonałe teorie opierają się na osobistym doświadczeniu lub prywatnej informacji, osobiste doświadczenie lub prywatna informacja są tworzone na tę okoliczność. Okazało się, że najtrudniej uwierzyć w to, że Fawcett istniał rzeczywiście. Wobec natłoku apokryficznych bocznych świateł, rzucających jasne smugi na tę sprawę, nasz ignis fatuus jest zagrożony; może zniknąć całkowicie.
- Peter Fleming
Wyobraźnia to sztuka widzenia rzeczy niewidzialnych.
- Jonathan Swift
PROLOG
14 sierpnia 1925
Z niecierpliwością oczekuję na chwilę, w której wyruszę. Moje siniaki i rany zagoiły się. Czółno zostało odpowiednio wyekwipowane w strzelby, amunicję, odzież i jedzenie. Ilości tego ostatniego są mizerne, w rzece jest mnóstwo ryb, a kiedy przybijemy do brzegu, będziemy polować.
Czekam teraz w czółnie na moich dwóch towarzyszy. Nie są oni tą parą, którą wybrałem na współuczestników, lecz w obecnej sytuacji nie mam wielkiego wyboru. Jeden z nich nazywa się Harry Walters. Wydaje się, że jego przetrwanie zależy wyłącznie od rumu, on zaś twierdzi, iż zna tę zdradziecką dżunglę jak własną kieszeń. Zobaczymy. Drugą osobą jest kobieta. Maria. Większość moich kolegów wyśmiałaby sam pomysł zabierania kobiety do dżungli. Już słyszę ich opinię: będzie się ciągle plątać pod nogami, nie ma odwagi, woli i zdecydowania mężczyzny. Kobiety stanowią tylko kłopot, rozpraszają uwagę. Często okazują słabość lub zapadają na zdrowiu. Może to i prawda, ale nie znają Marii.
Moje obserwacje poczynione w ostatnich kilku tygodniach pozwalają sądzić, że kobieta ta nie ma pojęcia o słabości przypisywanej jej płci - ani fizycznej, ani psychicznej, ani emocjonalnej. Jest wyjątkowo cierpliwa, honorowa i godna zaufania. Nie mam natomiast pewności, czy te same cechy mogę przypisać Waltersowi.
Razem z Marią odbyłem kilka spacerów i zrozumiałem, że ta kobieta jest bardziej mężczyzną niż połowa mężczyzn, jakich spotkałem. Pozostaję pod wrażeniem jej wiedzy o dżungli, jak również chyżości jej nóg. Najbardziej jednak oczarowuje mnie coś, o czym Maria jedynie napomknęła: miejsce, z którego pochodzi. Maria jest moją przewodniczką, a jej były dom jest właśnie tam, gdzie zmierzamy.
Wyprzedzam jednak bieg zdarzeń. Okoliczności, w jakich się obecnie znalazłem, kosztowały mnie wiele wysiłku, musiałem także pogodzić się ze znaczną niewygodą. Wszystkie te sprawy opisałem w moich dziennikach, streszczę to jednak pokrótce. Dżungla, od tego powinienem zacząć, nie jest miejscem, gdzie można zapuszczać się samotnie. Po miesiącach wędrowania przez ten niegościnny ląd, który codziennie knuje, by zabić każdego, kto śmiałby rzucić mu wyzwanie, byłem doprawdy zrozpaczony i samotny. Mój syn, kulejący z powodu zranionej kostki i gorączkujący od malarii, zawrócił kilka tygodni wcześniej i wysłałem z nim naszego ostatniego przewodnika. Niech ich Pan Bóg strzeże.
Przez wiele dni podążałem w górę rzeki, dostrzegłem jednak, że wciąż zmienia ona kierunek, zbaczając z tego, ku któremu się posuwałem. Zostawiłem więc rzekę i pomaszerowałem prosto na północ w kierunku nie zbadanych terytoriów. Trzeciego dnia skończyła mi się woda i przez następne dwa lub trzy dni jedynym jej źródłem była rosa, którą zlizywałem z liści. Zadawałem sobie pytanie: co skłoniło mnie do podjęcia decyzji, by samemu ruszyć w drogę? Nazywałem siebie głupcem, idiotą, szaleńcem. Wlokłem się bez celu i wkrótce odkryłem, że rozmawiam ze starymi przyjaciółmi, a nawet ze zwierzętami. Postacie te pojawiały się i znikały... W końcu nie byłem w stanie już dłużej iść i zacząłem się czołgać. Sam siebie wydałem na pastwę insektów. Rozpaczliwie potrzebowałem wody i zdawałem sobie sprawę, że pozostało mi jeszcze tylko kilka godzin życia. Podjąłem walkę ze śmiercią, nie chciałem złożyć broni. Straciłem jednak przytomność. Kiedy się obudziłem, znajdowałem się w placówce misyjnej nad Rio Tocantins. Maria znalazła mnie i powlokła przez dżunglę, pielęgnowała mnie, aż powróciłem do zdrowia. Nie mogę więc nic powiedzieć przeciwko niej.
Rzeczywiście ta kobieta odznacza się niepowtarzalną osobowością. Twierdzi, że wiedziała, iż nadchodzę i potrzebuję pomocy, więc wyruszyła do dżungli, by mnie znaleźć. W normalnych warunkach powiedziałbym, że to wierutne bzdury. Zaczynam jednak rozumieć, iż przetrwanie w dżungli wymaga pewnego wyostrzenia zmysłów, które my, mieszkańcy cywilizowanego świata, zamieniliśmy na logikę i analizę. Może więc Maria rzeczywiście przeczuła moje rychłe nadejście.
Teraz o Waltersie. Podobnie jak ja, jest Anglikiem, ale przez lata mieszkał w dżungli i jej okolicach. Z informacji, jakie zebrałem, wiem, iż jest odpowiedzialny za oddanie Indian pod opiekę misjonarzy. Zaopatruje tych pogan w naczynia kuchenne, błyskotki i ubrania, a także przygotowuje ich do ostatecznego poddania się i nawrócenia.
Byłem zdziwiony, dowiedziawszy się od Waltersa, iż jest on kimś w rodzaju najemnika religijnego. Zaledwie w odległości kilku mil od siebie znajdują się dwie misje: protestancka i katolicka, a Walters pracuje dla obydwu. Poza przygotowaniem gruntu dla misjonarzy również szpieguje, zbierając informacje dotyczące konkurencyjnej działalności obu misji oraz postępów w pracy. Wydaje mi się to raczej humorystyczne, on jednak widzi w tym jedynie sposób porozumiewania się rywalizującego kleru w dżungli. Rzecz zastanawiająca, że ten nałogowy pijaczyna o niewyparzonym języku jest najważniejszym ogniwem łączącym misjonarzy ze światem zewnętrznym. Ponieważ pieniądze nie przynoszą w dżungli nic dobrego, misjonarze płacą Waltersowi głównie rumem, który nabywają od handlarzy.
Kilka miesięcy temu Waiters pojawił się pewnego dnia w misji katolickiej z młodą kobietą, która nie pochodziła z żadnego znanego mu szczepu. Walters nie jest typem człowieka, który łatwo poddaje się strachowi, wyznał mi jednak, że był wyjątkowo przerażony, kiedy poznał tę kobietę. Wykończył już niemal butelkę rumu, gdy nagle pojawiła się w jego obozie. Miała białą skórę, a jej długie, kasztanowe włosy przybrały w świetle ogniska rudawy odcień. Mówiła dziwnym językiem, którego Walters nigdy przedtem nie słyszał. Gdy sięgnął po rewolwer, kobieta zniknęła momentalnie w tak dziwny sposób, jak się pojawiła.
Walters pomyślał, iż musiał się spotkać z Yaro - duchem dżungli - opiekunką żyjących tu bestii. Według legendy indiańskiej Yaro zwabia nocą do dżungli mężczyzn, zabija ich, po czym ich zwłokami karmi zwierzęta, swe dzieci. Walters przysiągł sobie, że całą noc nie zmruży oka, w końcu jednak zdrzemnął się. Gdy obudziły go pierwsze promienie światła, kobieta stała tuż przy nim. Dostrzegł, że nie jest duchem... Bez słowa zabrał swoje rzeczy i powrócił do misji. Kobieta poszła za nim.
Postać ta oczywiście jest kobietą, o której wspominałem. To Maria. Takie właśnie imię nadali jej misjonarze podczas chrztu. Upłynęło kilka tygodni mojego pobytu w misji, gdy Walters opowiedział mi tę historię. Byłem zafascynowany i rozentuzjazmowany, natychmiast bowiem zorientowałem się, skąd pochodziła Maria. Było to miejsce, które przez cały czas stanowiło cel mojej podróży. Moje przeznaczenie.
Mówię tu naturalnie o zaginionym mieście znanym jako Z.
1.
ZEMSTA CAMOZOTZA
Tikál, Gwatemala, 7 marca 1926
Pochodnie płonęły drżącym światłem... Tunel był wąski, powietrze wypełniał duszący kurz i stęchły zapach ziemi. Po dwóch dniach usuwania z zatarasowanego przejścia jednego kamienia za drugim Indy doszedł do końca. Otwór wielkości jego ramienia ukazywał teraz jakieś ciemne pomieszczenia wewnątrz piramidy.
- Widzisz już coś? - zza pleców dobiegł go kobiecy głos. Otwór pojaśniał, gdy dziewczyna zbliżyła doń pochodnię.
- Hej, trzymaj pochodnię z daleka od mojej twarzy - powiedział Indy zachrypniętym głosem. - Przypalasz mi kapelusz!
- Przepraszam.
Indy pokręcił głową, rozdrażniony jej niecierpliwością. Deirdre Campbell pod każdym względem dorównywała wiedzą absolwentom uniwersytetu, towarzyszącym jemu oraz doktorowi Bernardowi w wyprawie do Gwatemali, brakowało jej jednak cierpliwości... Była natomiast zarozumiała, podobnie jak on. Indy lubił uważać tę cechę za efekt szkockiego wychowania.
Odsunął ostrożnie kilka kamieni ręką odzianą w rękawicę. Nie mógł doczekać się chwili, kiedy wreszcie znajdzie się w środku piramidy, starał się jednak o to, by nie uszkodzić niczego tam wewnątrz. Przy wejściu mogły znajdować się pułapki oczekujące na nieostrożnego intruza.
- Co to jest? - zapytała Deirdre.
- Co takiego?
- Coś widzę. Jest nad otworem, nie w środku.
Indy popatrzył gniewnie w tym kierunku, nagle dostrzegł błysk zieleni.
- Daj mi więcej światła.
- Może powinieneś zdjąć kapelusz - powiedziała.
Indy pochylił się i ostrożnie odrzucił kamyki otaczające obiekt. Następnie wyciągnął z plecaka szczotkę o twardym włosiu i zanurzył ją w pyle i gruzie.
Po kilku minutach ściągnął jedną z rękawic i wyczul pod dłonią wypolerowaną powierzchnię nefrytu. Delikatnie zmiótł pokruszone kawałki suchego błota. Wiedział, że jest to coś niezwykłego, coś ważnego i o dużej wartości.
- Co to jest, Indy?
- Popatrz - odsunął się na bok i obydwoje wbili wzrok w nefrytową maskę: pół ludzką, pół zwierzęcą. Uderzający był jednak widok oczu w kształcie migdałów, których zewnętrzne kąciki wyrzeźbione były ku górze, pary niezwykłych uszu i ostrego nosa.
- To Camozotz, zły bóg.
- O mój Boże - wyszeptała Deirdre.
- Przyjaźnie wyglądający facet, no nie? - ten zły bóg był jednym z panów Xibalby, podziemnego świata, i władcą Domu Nietoperzy. Według legendy, zapisanej w Popol-Vuh, księdze mitologii Majów, ściął on głowę ojcu bohaterów-bliźniaków. Może znaleźliśmy wejście do Xibalby - powiedział Indy. - Widzisz go, Esteban? - zapytał Maja, który przykucnął za Deirdre.
Esteban skinął głową i Indy zastanowił się, o czym Esteban w tej chwili myśli.
- Musiał zostać umieszczony nad wejściem, by strzec wnętrz - powiedziała Deirdre. - Nie uważacie?
Jasnoniebieskie oczy Deirdre zaszkliły się od namysłu. Jej twarz umorusaną od kurzu otaczały kasztanowe włosy opadające swobodnie. Nawet po takiej pracy ta dziewczyna wygląda świetnie - pomyślał Indy.
- Dobre przypuszczenie.
Teraz musiał dokonać wyboru. Bernard bez wątpienia chciałby zobaczyć maskę pozostawioną na swoim miejscu. Indy jednak miał ochotę dostać się do piramidy jak najszybciej, ale w żaden sposób nie był w stanie powiększyć choćby trochę otworu bez usuwania cennego obiektu. Już miał zamiar powiedzieć Deirdre, by poszła i przyprowadziła Bernarda, gdy nagle maska przesunęła się o kilka cali. Chwycił ją i delikatnie wyjął ze ściany.
- No cóż, to się nazywa troska o to.
- Troska o co? - spytała.
- Nieważne - zdjął koszulę i zapakował w nią nefrytową maskę. - Zrób to dla mnie i zanieś ją Bernardowi. Powiedz mu, że się przebiłem. - Indy ostrożnie wręczył jej maskę, odbierając jednocześnie pochodnię. - Wejście pozostanie otwarte do momentu, aż tu dotrze.
- Gdzie on jest?
- Myje się nad rzeką.
- Mam nadzieję, że jest ubrany.
- Najpierw zapukaj.
Deirdre wydała z siebie krótki, suchy śmiech.
- Racja.
- Wiesz, co mam na myśli. Po prostu narób dużo hałasu, żeby usłyszał, że nadchodzisz.
Można by sądzić, że Bernard nie lubił się brudzić. Nie spędził w tunelu więcej niż kilka minut od chwili, kiedy odkryli wejście do zawalonego głazami przejścia. Powierzył odpowiedzialność za wykopaliska Indy’emu i co kilka godzin nakazał składać sobie raporty.
Uśmiech rozświetlił twarz Deirdre i dziewczyna pochyliła się ku Indy’emu.
- Dlaczego nie mamy pójść obydwoje? Sam możesz dać maskę Bernardowi, a potem wykąpiemy się w stawie, jaki odkryłam jakieś pół mili za zakrętem, w dole rzeki. Jest tam ładnie i zacisznie.
Wyczuł zawartą w jej słowach aluzję, czas jednak gonił niemiłosiernie.
- Po prostu znajdź Bernarda, dobrze - powiedział zniecierpliwiony. - I uważaj na to cacko!
- Przepraszam, że w ogóle o tym wspominałam - parsknęła, odwracając się. - Założę się, że John pójdzie ze mną popływać. - Wyszła ciężkim krokiem z tunelu, nie mówiąc nic więcej.
Cholera. Idź sobie popływać z Johnem - pomyślał Indy. Przez ostatnie dwa dni chodziła za nim wszędzie jak cień. Nie odstępowała go nawet na minutę i Indy wiedział dlaczego. Deirdre przyjęła pozycję obronną.
Przyłapała go, gdy obejmował Katherine, absolwentkę. Właściwie to Katherine sprowokowała tę sytuację. Obydwoje dosłownie wpadli na siebie na ścieżce łączącej obóz z rzeką, gdzie zmywano naczynia. Katherine była atrakcyjną blondynką i Indy zdawał sobie sprawę z tego, że gdyby nie było przy nim Deirdre, skusiłaby go ta dziewczyna. Rozpoczęli przypadkową rozmowę i nagle ramiona dziewczyny przebiegły po jego ciele. Właściwie nie odepchnął jej, ale także jej nie zachęcał. Następną rzeczą, jaką pamiętał, było to, że dziewczyna go całuje, a kiedy otworzył oczy, zobaczył stojącą na ścieżce Deirdre z rękami na biodrach.
Katherine natychmiast ruszyła w jednym kierunku, Deirdre jak burza popędziła w przeciwnym. Indy poszedł za Deirdre i przeprosił ją, dziewczyna jednak odparła, iż zdobył się na przeprosiny tylko z tego powodu, że został przyłapany i że wcale nie jest szczery. Następnego dnia, tego dnia, gdy Indy rozpoczął wykopaliska w tunelu, Deirdre przyjęła nową strategię. Stała u jego boku jak pies łańcuchowy i nie dała Katherine nawet szansy mrugnięcia okiem do Indy’ego.
Indy rozumiał zachowanie Deirdre. Spędzili razem prawie rok. Niejednokrotnie ich wzajemne relacje przechodziły od chłodu do gorąca i odwrotnie. Wspomniał kiedyś o małżeństwie, lecz po początkowym entuzjazmie, Deirdre oświadczyła, iż potrzebuje więcej czasu, żeby to przemyśleć. Później, gdy rozpoczęły się już jesienne zajęcia, Indy zaczął od czasu do czasu spotykać się z inną kobietą. Gdy Deirdre dowiedziała się o tym, była wściekła. Wtedy nagle zapragnęła wyjść za mąż. Indy poczuł, że dziewczyna przypiera go do muru i oświadczył, że teraz on pragnie poczekać. Od tego czasu ani słowem nie wspominali już o małżeństwie.
Chociaż żadne z nich tego nie powiedziało, obecna podróż stanowiła punkt zwrotny. Albo zostaną razem, albo też każde pójdzie swoją drogą. Chwilowo zaś nic nie wskazywało na ich wspólną przyszłość.
Indy zauważył, że milczący Maj obserwuje go. Był to krępy mężczyzna o wypukłej klatce piersiowej, ciemnych oczach i czarnych włosach, które opadały mu na czoło, podkreślając jego wysokie kości policzkowe.
- Kobiety - mruknął Indy.
- Nie można z nimi żyć, ale nie można się obejść bez nich - odparł Esteban niezdarną angielszczyzną.
Indy zaczął się śmiać...
- Stare powiedzenie Majów, tak?
Z powrotem odwrócił się ku ścianie i zaczął usuwać głazy. Próbował się skoncentrować, wciąż jednak czuł rozbawienie. Była to ulga po napięciu, jakie rosło między nim a Deirdre, i Indy się śmiał, podając Estebanowi głazy, które ten wyrzucał na zewnątrz. Gdzie, u diabła, Maj podchwycił takie wyrażenie? - zastanawiał się i śmiał się w dalszym ciągu.
Gdy otwór był wystarczająco szeroki, by się przezeń przeczołgać, Indy zdołał odzyskać powagę. Wziął pochodnię, wsunął ją do otworu, po czym wyciągnął szyję. Zobaczył jakąś wąską komnatę, której ściany ozdobione były malowidłami przedstawiającymi Majów odzianych w długie szaty, a także ptaki, małpy i jaguary. Malowidła oddzielały pionowe rzędy rzeźb, na ścianie zaś położonej naprzeciwko wejścia wisiała zielona tarcza wielkości torsu mężczyzny.
Indy rozważał, czy nie wdostać się do komnaty i przyjrzeć się bliżej wszystkiemu, zdecydował się jednak na coś przeciwnego. Bernard nie byłby zadowolony widząc, że Indy jest już w środku. Zajął się więc poszerzaniem otworu tak, że w końcu wejście było wystarczająco obszerne, by przejść zginając się lekko w talii.
- Gdzie jest Bernard? - mruknął Indy po kilku minutach kopania.
Chociaż ten Anglik zapewniał Indy’ego, iż będą „wybornymi” partnerami podczas tych wykopalisk, rzeczywistość okazała się inna. Mieli zupełnie odmienny sposób rozumowania. Po śmierci matki Deirdre, stało się to rok wcześniej, Bernard, którego specjalnością były badania nad cywilizacją Majów, zajął jej miejsce jako przewodniczący Wydziału Archeologii na Uniwersytecie Londyńskim, stając się jednocześnie szefem Indy’ego. Także tutaj, wśród ruin Tikál, Bernard nadzorował wykopaliska, Indy zaś był jego podwładnym, zajmującym się brudną robota.
- Może po prostu szybciutko się rozejrzę, kiedy tak czekamy?
- To niebezpieczne - odparł Esteban.
Indy zwrócił się ku Majowi.
- O? Jak bardzo niebezpieczne?
- Zobaczy pan.
Majowie, którzy pracowali z nimi, nie byli zaznajomieni z zawiłościami pracy wykopaliskowej, znali jednak dżunglę i Indy nie miał wątpliwości, że wiedzą oni znacznie więcej na temat zwyczajów Majów niż jakikolwiek archeolog. Przypuszczał także, iż niektórzy z nich mieli niegdyś swój udział w grabieżach.
- Wejdziesz ze mną do środka?
Esteban zastanowił się nad tym pytaniem.
- Wejścia strzegł Camozotz.
- Tak, ale teraz go już nie ma.
Esteban nie odpowiedział. W świetle pochodni jego twarz o wysokich kościach policzkowych i czarnych oczach wyglądała jak wyrzeźbiona w kamieniu. Indy wybrał Estebana do wspólnej pracy nie ze względu na doświadczenie w dziedzinie archeologii, lecz dlatego, że był on wnukiem pewnego starego szamana i wiedział dużo o Majach. Teraz jednak Indy uświadomił sobie, że ta właśnie wiedza może stanowić przeszkodę.
Indy wsadził głowę w otwór i zaczął włazić do mrocznej komnaty, mając nadzieję, że Esteban pójdzie za nim. Wciągnął w nozdrza zastałe, nieruchome od wieków powietrze, a jego wyobraźnia ukazywała szalone wizje tego, co może znajdować się przed nimi.
- Jones! Jesteś tam, Jones? - w tunelu zadudnił niski, autorytatywny głos Bernarda.
W samą porę - pomyślał Indy, szybko wydostając się z pomieszczenia.
- Właśnie tutaj, doktorze.
Bernard był tęgim mężczyzną o rzadziejących, przetykanych siwizną włosach, nosił grube okulary. Rozmiary tunelu sprawiły, że zgarbił się tak bardzo, iż wyglądał teraz jak niedźwiedź, który częściowo rozprostował swój zad. Za doktorem szedł jego asystent, młody Maj imieniem Carlos, którego Bernard traktował jak niewolnika. Gdy Bernard zobaczył otwór, stanął tak, jak gdyby swym wielkim łapskiem zamierzał wymierzyć Indy’emu zamaszysty cios.
- Byłeś już w środku, Jones?
- Nie, sir. Czekałem cały czas właśnie tutaj. Deirdre nie powiedziała panu?
- Co mi miała powiedzieć? Wcale jej nie widziałem.
- To dziwne.
Indy zaklął pod nosem. Deirdre prawdopodobnie poleciała z Johnem się kąpać, żeby po prostu mu dokuczyć. Chryste, jeżeli cokolwiek stało się masce, on był za to odpowiedzialny i wiedział doskonale, że może go to kosztować utratę pracy, szczególnie że szefem był człowiek taki jak Bernard. Postanowił o niczym mu nie mówić, szybko jednak zrozumiał, że to mogłoby jeszcze sprawę pogorszyć. Lepiej od razu stawić wszystkiemu czoło.
- Więc nie widział pan tej nefrytowej maski?
- Jakiej maski?
Indy opisał odkrycie i wyjaśnił, dlaczego usunął maskę ze ściany.
- Mój Boże - powiedział cicho Bernard - Camozotz.
- Tak. Tak właśnie powiedziała Deirdre. Nie wiedziałem, że jest taki popularny.
Bernard popatrzył na niego bez wyrazu, jak gdyby nie docierało do niego poczucie humoru Indy’ego.
- Wydaje mi się, że powinienem jej poszukać - było to coś, czego nie miał ochoty robić.
Bernard zdumiał go.
- Niech pan się o to nie martwi. Przyszedłem od strony rzeki jedną z bocznych ścieżek. Prawdopodobnie minęliśmy się. - Bernard zajrzał przez otwór. - Zajmijmy się teraz tym. Będę miał jeszcze mnóstwo czasu, żeby obejrzeć tę maskę.
- No to do dzieła - Indy wsunął rozprostowaną nogę w otwór, Bernard jednak złapał go za ramię.
- Pójdę pierwszy, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu.
- Niech pan będzie ostrożny. To miejsce może być pełne pułapek.
- Nonsens. Nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów z tego typu rzeczami. Majowie byli pokojowym narodem, nie takim jak Aztekowie. Nie zajmowali się wyrywaniem serc swym niewolnikom ani nie zamieniali swych piramid w pułapki. - A co z tą maską? Camozotz nie jest właściwie najprzyjaźniejszym bogiem Majów. Mógł zostać umieszczony tam jako ostrzeżenie.
- Oczywiście, że było to ostrzeżenie. Kapłani wiedzieli, że nikt nie śmiałby wtargnąć na teren Camozotza bez ich pozwolenia. Oto cały urok Majów. Nie potrzebowali niczego więcej poza ostrzeżeniem.
Indy’emu nie podobał się sposób, w jaki Bernard z nim rozmawiał, traktował go tak, jakby był jednym z jego studentów. Bez względu na to, że Bernard uważał siebie za eksperta, jego poglądy dotyczące Majów okazały się ograniczone. Dla Bernarda cywilizacja Majów to wymarła kultura. Fakt, iż u ich boku znajdowało się właśnie dwóch Majów, był bez znaczenia. Nic dziwnego, że nigdy nie przyszło mu nawet do głowy, by poprosić kogoś takiego jak Esteban o rozmowę o jego współplemieńcach. Zdaniem Bernarda to sprawy socjologii, nie archeologii.
Doktor przykucnął nisko i wsunął się w otwór. Kurczył się, pchał i złościł, jak gdyby dopiero co przebiegł milę. Wreszcie zniknął im z oczu. Gdy Indy podążał za nim, usłyszał, jak Carlos i Esteban rozmawiają w języku tzotzil, dialekcie Majów. Nagle Carlos wsunął głowę przez otwór i rozejrzał się dookoła. Powiedział coś jeszcze do Estebana i chociaż Indy nic z tego nie zrozumiał, musiało to być przekonywające, ponieważ obydwaj mężczyźni wczołgali się do wnętrza komnaty.
- Trzymajmy się razem i niczego nie naruszajmy - powiedział Bernard, gdy wszyscy byli już w środku. - W każdym razie podczas naszej pierwszej wizyty.
Drżące płomienie pochodni rzucały fale światła na całą komnatę. Zdobione malowidłami ściany, które miały ze dwadzieścia pięć stóp wysokości, były rzeźbione do wewnątrz.
- Imponujące - stwierdził Bernard. - Widzicie te postacie pomalowane na niebiesko? To Siedmiu Władców Ciemności. Te czerwone postacie to osoby z rodziny królewskiej.
Indy’ego korciło, by stwierdzić, iż szef nie oznajmia mu nic takiego, czego by nie wiedział, milczał jednak. Gdy Bernard pomyślnie rozpatrzył jego prośbę o przyłączenie się do wyprawy, Indy spędzał wolne godziny, poszerzając swoją wiedzę o Majach. Najbardziej zaintrygował go spór dotyczący kwestii, czy starożytne kultury, takie jak kultura Majów, powstały samoistnie, czy też stało się to w wyniku wpływów innych cywilizacji. Niejeden spośród dziewiętnastowiecznych archeologów spekulował, iż na kulturę Majów wywarli wpływ ocaleni mieszkańcy Atlantydy. To samo mówiono o Egipcie. Takie stanowisko wyjaśniałoby fakt, że w obydwu tych kulturach wznoszono piramidy, ale piramidy egipskie były starsze o kilka tysięcy lat od tych budowanych przez Majów i to pozostawało problemem...
Indy nie dyskredytował możliwości istnienia jakichś zewnętrznych wpływów, które przyczyniły się do rozwoju kultury Majów. Mimo wszystko mity Majów wspominały o brodatym mężczyźnie o rudych włosach i białej skórze, który przybył ze Wschodu na tratwie i przekazał znajomość sztuki i rzemiosła. Postać ta została uwieczniona w wierzeniach Majów jako Quetzalcoatl, bóg wiedzy.
Indy rozejrzał się po pustej komnacie.
- Ciekawe, czy ktoś nas tutaj dopadnie?
Bernard zbliżył się do umocowanej na ścianie, misternie rzeźbionej tarczy.
- Nie sądzę. - Jego głos roznosił się echem po komnacie. - Jest zrobiona z nefrytu, ze złotą inkrustacją - delikatnie przebiegi dłońmi po tarczy. - Zabiorę ją ze sobą.
- Myślałem, że nie chce pan jeszcze niczego ruszać.
- Nie chcę, żeby spadła. Sama nasza obecność może spowodować, że ulegnie naruszeniu.
- Niech pan będzie ostrożny - powiedział Indy.
- Ani drgnie - Bernard stanął z boku i pociągnął ku sobie zaostrzony koniec tarczy. Gdy tylko to zrobił, ze ściany wystrzeliła mała strzała i ze świstem przemknęła przy uchu Indy’ego. Carlos złapał z trudem powietrze i zrobił kilka chwiejnych kroków, a Indy dostrzegł, że strzała przeszyła mu szyję.
- Dobry Boże, co się stało? - Bernard gapił się na swego rannego asystenta.
Indy złapał Carlosa i ułożył go na podłodze.
- Pułapka - warknął.
Esteban szybkim pociągnięciem wyrwał strzałę z szyi kolegi. Trysnęła krew. Oczy Carlosa rozszerzyły się, a jego ciało zaczęło drżeć. Kaszlnął i z ust popłynęła spieniona krew. W ciągu kilku sekund drżenie ustało. Był martwy.
Jezu - pomyślał Indy. - Tylko tego potrzebowaliśmy. I to wszystko przygotowali pokojowo usposobieni Majowie.
- Ty sukinsynu! - krzyknął Esteban. - Ostrzegałem cię i teraz zobacz!
Bernard zachowywał się, jak gdyby wcale go nie słyszał. Cały czas wpatrywał się w ścianę, na której umieszczona była tarcza. Okazało się, że były to obracane drzwi, które odwróciły się do wewnątrz. Zanim Indy zdołał cokolwiek powiedzieć, komnatą zatrzęsły jakieś wibracje pochodzące jak gdyby z tunelu.
- Co to jest? - wrzasnął Bernard.
- Nie wiem, ale lepiej uciekajmy stąd.
Indy zaczął wlec za ramiona ciało martwego w kierunku tunelu; Esteban wziął je za nogi. W chwili gdy znikali w otworze, Indy podniósł głowę i spostrzegł, że Bernard przeszedł już innymi drzwiami.
- Doktorze Bernard! Tędy!
- Nie! Tędy, Jones - odpowiedział Bernard.
- Cuidado! - krzyknął Esteban i zaczął wlec ciało, pociągając Indy’ego ku wyjściu z tunelu.
W tej samej chwili runął masywny, kamienny blok, zatrzaskując wejście do tunelu. Przez moment Indy myślał jedynie o tym, iż jego noga cudem uniknęła zmiażdżenia. Położył ciało na ziemi i zaczął pchać głaz. Bez skutku. Skała nawet nie drgnęła. Byli uwięzieni w tunelu.
Bernard popatrzył, zatrzymując się w drzwiach.
- Co się dzieje?
Indy wskazał na ścianę, gdzie wcześniej znajdował się tunel.
- Niech pan sam zobaczy.
Nagle kamienna podłoga pod stopami Indy’ego zatrzęsła się gwałtownie i zapadła.
2.
PORA NIETOPERZY
Ułamek sekundy wcześniej Indy rzucił się w kierunku drzwi, gdzie stał Bernard. Jego skok jednakże był zbyt krótki i Indy, przewracając się, chwycił kurczowo łydkę doktora. Ten stracił równowagę i runął do tyłu. Indy zsuwał się coraz głębiej, pociągając Bernarda za sobą.
Bernard potrząsnął nogą, wgniatając dłonie Indy’ego w podłogę. Kurczowo zaciśnięte ręce ześlizgnęły się po nodze Bernarda, aż wreszcie zatrzymały się na bucie. Uścisk jednak słabł. Indy nie był w stanie trzymać się ani chwili dłużej.
Kątem oka dostrzegł Estebana, który zawisł trzymając się krawędzi zapadającej się podłogi. Maj z wysiłkiem podciągnął się w górę, aż wreszcie jego klatka piersiowa spoczęła na podłodze. Wymachując nogami, przerzucił je przez krawędź i całe jego ciało wytoczyło się z dziury.
- Jones, puść mnie, puść - wrzeszczał Bernard, ześlizgując się coraz bardziej w stronę otworu.
Indy spojrzał w dół i jakieś dziesięć stóp niżej dostrzegł ciało Carlosa przeszyte na wylot ostrzami sztyletów przymocowanych do łoża, ostrych jak brzytwa.
- Przestań kopać - odkrzyknął do Bernarda, ale bez skutku. W chwili gdy już miał rozluźnić uścisk, Esteban wychylił się i złapał go za przegub.
- Niech się pan trzyma, doktorze Jones.
- Ty też.
Esteban powoli ciągnął go do siebie, aż wreszcie Indy z głuchym odgłosem opadł na podłogę. Ciężko dysząc przewrócił się na plecy i otworzył oczy.
- Gracias, amigo.
- Przeżył pan swoją pierwszą konfrontację z Camozotzem, doktorze Jones. Tiene mucho suerte.
- Wydaje mi się, że nie lubi on nieoczekiwanych gości - w tej samej chwili Indy przypomniał sobie o Bernardzie i usiadł. - W porządku, doktorze Bernard?
Profesor leżał na plecach. Jego pierś unosiła się i opadała, jak gdyby chciał złapać oddech.
- Omal mnie nie zabiłeś, Jones - powiedział z pogróżką w głosie. - Zapamiętaj moje słowa: zapłacisz mi za to.
To powiedziawszy, Bernard przekręcił się na bok i wczołgał się do następnego pomieszczenia. Cholera, jasna cholera - pomyślał Indy. Bernard solennie przyrzekł zemstę i prawdopodobnie ładował się w kolejną pułapkę. I jak, do diabła, mają się stąd wydostać?
Indy przeszedł ostrożnie wzdłuż krawędzi dziury ku drzwiom obrotowym. Początkowo wydawało mu się, że ma przed sobą zewnętrzną ścianę piramidy z wcześniejszego okresu, piramidy, którą później zakryła nowsza. Nagle spostrzegł położony nisko otwór prowadzący do starej piramidy. Wczołgał się weń i zobaczył Bernarda stojącego na środku i wpatrującego się z przejęciem w masywny, kamienny sarkofag pokryty płaskorzeźbami. Gdzieś z góry sączyło się do pomieszczenia rozproszone światło. W komnacie leżało kilka rozrzuconych szkieletów, należących prawdopodobnie do niewolników, którzy, stanowiąc część orszaku pogrzebowego swego pana, zostali żywcem zakopani.
- Jones, to jest krypta jakiegoś króla z okresu późnoklasycznego i wciąż jeszcze jest zapieczętowana - głos Bernarda drżał z podniecenia, gdy wskazywał na rzeźby. - Jestem pewien, że w środku znajduje się zbiór bezcennych dzieł sztuki. Możesz to sobie wyobrazić?
Indy był zaskoczony zarówno zmianą w nastroju swego szefa - od jadowitej wściekłości do nieposkromionej satysfakcji - jak i samym znaleziskiem. Bernard cieszył się opinią roztropnego człowieka, który zdobył na swoje stanowisko poprzez nachalne podlizywanie się odpowiednim ludziom. A jednak w ciągu ostatnich kilku minut Bernard w znacznie większym stopniu objawił swoją prawdziwą naturę, niż Indy’emu było to dane oglądać w czasie wszystkich miesięcy ich znajomości.
Po chwili Bernard odzyskał kontrolę nad sobą i przybrał swą zwykłą, wyuczoną postawę. Odchrząknął i rozprostował ramiona.
- Przepraszam za to, co się tam stało. Wydaje mi się, że za bardzo się uniosłem.
- Nie ma sprawy. To niezłe odkrycie, ale...
- Tak. Tylu rzeczy możemy się tutaj nauczyć. Przypadkowo uprzedziliśmy tych huaqueros. Naprawdę mamy szczęście.
- Nie takie znowu szczęście - zaoponował Indy. - Jesteśmy tu uwięzieni.
- Co takiego?
- To właśnie starałem się panu pokazać, zanim zarwała się podłoga. Tunel jest zablokowany.
- Dobry Boże - mruknął Bernard.
- Camozotz złapał nas - powiedział stojący za nimi Esteban.
- Nie wierzę w żadne zabobony, mój panie - warknął Bernard, spoglądając przez ramię. - Wydostaniemy się stąd.
- Ma pan jakiś pomysł?
Bernard wskazał na szczyt piramidy. Indy bez trudu zauważył, że stara się on zachować swą spokojną, autorytatywną postawę.
- Gdzieś stamtąd przesącza się światło. Będziemy wołać o pomoc. Wydostaną nas.
Jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp nad nimi Indy dostrzegł wąskie schody prowadzące ku stropowi piramidy.
- Spróbujmy, może zdołamy się tam dostać.
Bernard zmarszczył brwi, patrząc na schody.
- Ty prowadzisz. Wydaje się, że wiesz więcej niż ja o tego typu sprawach. Nigdy jeszcze nie znalazłem się w żadnej pułapce.
Indy puścił drwinę mimo uszu i wskazał Estebanowi, by poszedł za nim z pochodnią. Kamienne stopnie były tak strome, że można by przypuszczać, iż Majowie stanowili rasę długonogich. W rzeczywistości było zupełnie inaczej i to zadziwiało pierwszych badaczy. Pewna popularna teoria głosiła, iż piramidy zostały wybudowane w starożytności przez olbrzymów należących do innej rasy, nie oddawało to jednak Majom sprawiedliwości. Indy był zwolennikiem prostszego wyjaśnienia, zgodnie z którym stopnie świątyń zbudowano w taki sposób, by podkreślić, iż górne sfery duchowego świata wymagają pokonania wielu trudności, by je zdobyć.
W miarę jak wchodzili wyżej, stopnie stawały się coraz bardziej śliskie. Były wąskie i urywały się po obydwu stronach, opadając prosto w dół.
- Uważajcie. Na kamieniach jest jakaś czarna maź.
- Czuję to nosem - odparł Bernard.
Byli już prawie w połowie drogi do szczytu, gdy Indy usłyszał odgłosy trzepotania. Popatrzył w górę i dostrzegł, iż jakiś czarny cień pikuje tuż przy nim w powietrzu. Po chwili następny.
- Murciélagos! - krzyknął Esteban. - Nietoperze!
Indy schował głowę, gdy kolejny zanurkował w powietrzu tuż przy nim.
- Latające szczury, Esteban.
- Jones, idźmy dalej - ponaglał Bernard. - Nie bardzo mi się tu podoba.
Indy chował głowę, by ominąć nietoperze, które pojawiały się coraz liczniej. Cieszył się, że ma na głowie kapelusz. Uczynił kolejny krok, potknął się i jego przedramię przejechało po czarnym szlamie. Odór był nie do wytrzymania.
Podnosząc się, Indy zeskrobał maź ze swej ręki, najlepiej jak potrafił. W czasie gdy to robił, nietoperz uderzył w jego kapelusz, strącając mu go z głowy. Esteban sięgnął przed siebie i zdołał go pochwycić, poślizgnął się jednak i omal nie zrzucił Indy’ego ze schodów.
- Ostrożnie. Kapelusz nie jest aż tak bezcenny - powiedział Indy, szarpiąc za rondo, by bezpiecznie umieścić fedorę na głowie.
W tej chwili Bernard wrzasnął w panice, gdyż nietoperz zaplątał mu się we włosy. Indy odpędził zwierzę, po czym złapał Bernarda za ramię, by nie runął ze schodów. Wokół zaroiło się od nietoperzy. Ich wysokie piski dudniły mu w uszach, gdy przemykały obok niego.
- Naciągnijcie koszule na głowy i przykucnijcie! - krzyknął Indy.
Bernard zastosował się do rady, po czym potarł ramiona dłońmi, szybko i mocno.
- Naprawdę muszę się stąd wydostać.
- Ja też nie przepadam za nietoperzami - powiedział Indy, przykucając tuż koło Bernarda.
- To nie tylko nietoperze. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem, ale nie lubię zamkniętych przestrzeni. Dlatego ty całkowicie zająłeś się kopaniem tunelu.
Indy zmieszał się.
- A co ze wszystkimi innymi piramidami, w których pan prowadził prace wykopaliskowe?
- Zawsze udawało mi się mieć kogoś, kto zajmował się wykopaliskami, jestem w stanie wejść do środka jedynie na kilka minut, potem muszę wyjść.
- Cóż, niech pan nie wstrzymuje oddechu. Możemy być tu dzisiaj trochę dłużej.
- Powinienem był uwierzyć w plotki. Ostrzegano mnie, że w jakiś sposób przyciągasz kłopoty, Jones.
- Tu na górze! - zawołał Esteban.
Indy spojrzał i dostrzegł twarz Maja zerkającego na nich przez prostokątny otwór w górze.
- W jakiś sposób wyciągam też z kłopotów - odpowiedział Bernardowi.
Wspiął się po pozostałych stopniach, po czym podciągnął się przez otwór. Bernard stał zaraz za nim i Indy musiał użyć całej swej siły, by mu pomóc.
Znaleźli się na szczycie kamiennej platformy, która prawdopodobnie służyła jako ołtarz. Nietoperze nie zakłócały im już spokoju, ale nie dostrzegali żadnego wyjścia. Nad nimi rozciągało się kamienne zwieńczenie piramidy.
- Bardzo ciekawe - zauważył Bernard, przyglądając się drewnianym belkom i blokom kamiennym ponad ich głowami. - Widzicie, że wykonawstwo nie jest tutaj tak dobre jak w zewnętrznej piramidzie. Jako zaprawy murarskiej użyto błota, nie wapnia. Świadczy to o tym, że niektóre spośród najpotężniejszych piramid powstały w czasach, gdy upadek Majów był już w toku.
Indy zauważył szkliste oczy Bernarda. Miał wrażenie, że profesor traktował te intelektualne rozważania jako sposób na zapomnienie o kłopotliwym położeniu.
- Jak się pan czuje?
- Czuję? Świetnie, świetnie. Á propos, dzięki za pomoc tam wcześniej.
Indy nie odpowiedział. Z uwagą wpatrywał się w sufit, podążając za spojrzeniem Estebana.
- Dzięki Bogu za te nietoperze - powiedział ledwo słyszalnie.
- Co pan mówi? - zapytał Bernard.
Dokładnie nad jedną z belek na kamiennym suficie znajdowało się pęknięcie, przez które przesączało się światło.
- To wejście nietoperzy - powiedział Indy - i nasze wyjście.
- Oczywiście nie zdołamy przedostać się przez ten otwór, gdyby nawet udało się nam dostać tam na górę - powiedział Bernard.
- Nie wydaje mi się, żebyśmy mieli inną drogę - odrzekł Indy, odczepiając swój bat. Zanim Bernard zdołał odpowiedzieć, Indy zaczepił bat o belkę i kołysząc się uniósł z platformy.
- Zwariowałeś, Jones?
Indy zakrzywił nogę na belce i podciągnął się do przodu.
- To było proste zadanie. Trudną rzeczą będzie dopiero poszerzenie otworu tak, by się przecisnąć. Kiedy tylko się wydostanę, sprowadzę pomoc i zdobędę linę i wyciągniemy was stamtąd.
- Mam nadzieję, że pan wie, co robi.
Indy wstał i przeszedł po belce. Była odpowiednio szeroka, a tuż nad głową znajdował się sufit, w razie gdyby musiał utrzymać równowagę.. Zrobił zaledwie kilka kroków, kiedy nagle zdał sobie sprawę, że ma towarzystwo. Coś szczypało go w dolnej części pleców. Stanął, zachwiał się, po czym skrzywił niemiłosiernie, sięgnąwszy pod swoją koszulę i poczuwszy nietoperza wpijającego zęby w jego ciało. Chwiejąc się niepewnie, Indy oderwał zwierzę i cisnął przed siebie.
- Okropność.
Gdy doszedł do końca belki, zerknął przez otwór. Po czerwonawym odcieniu światła zorientował się, że słońce stoi już nisko na niebie. Wyciągnął w górę rękę i poczuł pod palcami wąską szczelinę, pęknięcie między dwiema kamiennymi płytami. Jak, u diabła, miał się tędy przecisnąć? Głazy miały co najmniej stopę grubości, a wokół nich znajdowała się ziemia i jakaś roślinność. Przydałby się młot kowalski, a i to nie wiadomo, czy by się mógł nim posłużyć.
- Jak to wygląda, Jones?! - wrzasnął Bernard.
- Niedobrze.
- Na miłość boską, wołaj o pomoc. Usłyszą cię ludzie z dołu.
Indy wcale nie miał tej pewności. Podstawa piramidy była oddalona o kilkaset stóp od miejsca, w którym się znajdowali i istniały wszelkie szansę pochłonięcia jego głosu przez gęstą dżunglę porastającą teren na zewnątrz tajemniczej piramidy.
Indy otoczył jedną dłonią usta i krzyknął przez otwór. Wrzeszczał dopóty, dopóki nie zaczęło mu się kręcić w głowie... Chwytając oddech, zamierzał podjąć kolejną próbę, gdy nagle Esteban krzyknął do niego:
- Doktorze Jones! Za panem!
- Za mną? - mruknął Indy. - Nic nie...
Jego krzyki przyciągnęły nietoperze, które śmigały bezładnie pod sufitem. Jeden wzbił się w powietrze tuż koło ucha Indy’ego, inny zsunął mu kapelusz na oczy.
- Te potworne małe sukinsyny doprowadzają mnie do szału - warknął ponuro. - Chwiał się przez moment, złapał równowagę, po czym przykucnął na belce i oplótł wokół niej nogi dokładnie w chwili, gdy kilka innych nietoperzy przeleciało z piskiem obok jego ucha.
- Doktorze Jones! - krzyknął znowu Esteban. - Niech pan łapie!
Indy odwrócił się i zobaczył, że Maj stoi na skraju kamiennej platformy, trzymając pochodnię, podczas gdy nietoperze szybko przelatywały za nim przez otwory w podłodze.
- Rzucam!
Pochodnia wzleciała w powietrze, zbliżając się do Indy’ego. Esteban przecenił jednak siłę swojego rzutu... Pochodnia upadła na belkę, lądując swym płonącym końcem na stopie Indy’ego.
- Auu! - szybko chwycił ją w ręce. - Dzięki, Esteban. Wielkie dzięki.
Strzepnął iskry ze swojego wysokiego buta, nie miał jednak wiele czasu. Nietoperze leciały ku niemu czarną masą. Indy dźgnął w nie pochodnią. Jeden, potem następny i jeszcze następny zostały przypalone przez płomienie, zanim wiadomość rozprzestrzeniła się pośród latającej hordy, po czym całe stado skręciło, pędząc z powrotem w dół przez otwór w ołtarzu.
- W porządku, Jones?! - krzyknął Bernard.
- Tak. Wydaje mi się, że je wykurzyłem. - W tej samej chwili usłyszał zmasowane piski i nietoperze znowu na niego natarły. Potrząsnął pochodnią, ale ta wyślizgnęła mu się z dłoni. Klnąc przylgnął do belki. Zacisnął oczy i nasunął kapelusz jak mógł najgłębiej.
Gdy niczego już nie czuł, otworzył jedno oko. Nietoperze jeden za drugim wlatywały w otwór nad jego głową i wydostawały się z piramidy. Indy spojrzał dokładniej i uświadomił sobie, że na zewnątrz panuje zmierzch.
Pora nietoperzy.
Zanim zdołał się zastanowić nad tym, co ma robić dalej, usłyszał jakieś głosy.
- Doktorze Jones, doktorze Bernard, gdzie jesteście?
Indy podniósł się i stanął na belce. Głos był nikły i odległy. Zachwiał się, ale wbił ręce w szczelinę w suficie i wrzeszczał tak głośno, jak tylko mógł. Nie wiedział, czy ktokolwiek zdołał go usłyszeć. Po prostu nie przestawał krzyczeć.
W końcu zamilkł, by złapać oddech. Doszły go odpowiedzi. Głośniejsze, jakby coraz wyraźniejsze. Rozpoznał głos Johna i przez moment przypomniał sobie o Deirdre. Nagle zobaczył drżące światło pochodni.
- Gdzie jesteś? - krzyknął John.
Był blisko, tak blisko, że Indy widział przez szczelinę jego nogi.
- Dokładnie pod twoimi stopami.
Światło rozbłysło nad nim.
- Doktorze Jones, nic się panu nie stało?
- Absolutnie nic. Będę się czuł jeszcze lepiej, kiedy nas stąd wyciągniecie.
- Nie wiedzieliśmy, co się z panem dzieje i z doktorem Bernardem. Wejście jest zablokowane.
- Tak, wiemy - odparł cierpliwie Indy.
- Potem usłyszeliśmy pana krzyki. Przepraszamy, że nie zdołaliśmy tego zrobić trochę szybciej. Tu jest tak stromo i wszystko zarośnięte. To jak wspinanie się na górę po ciemku.
- Ilu ludzi jest tutaj z panem?
- Jesteśmy wszyscy. Mamy kilofy, łopaty i linę.
- Dobrze. Proszę pozwolić mi porozmawiać z Deirdre.
- Myśleliśmy, że jest z wami. Nikt nie widział jej po lunchu.
Właśnie tego potrzebowali. Kłopoty gonią kłopoty.
- Wyciągnijcie nas stąd i pójdziemy jej poszukać - odrzekł spokojnie Indy. - Jeżeli zdołalibyście poluzować kilka bloków i usunąć je stąd, powinno nam się udać przecisnąć przez otwór.
- Gotcha.
- Jones, co się dzieje? - zawołał z dołu Bernard. - Kto zginął?
- Deirdre.
- Pana czynię odpowiedzialnym, jeżeli ona się nie znajdzie. To pan posłał tę dziewczynę nad rzekę, zupełnie samą.
- Znajdziemy ją - odparł Indy, ale jego głos został zagłuszony odgłosem walenia kilofów w głazy. Indy powoli przesuwał się wzdłuż belki, gdy kurz zaczął tumanami sypać się na niego z góry.
Co za dzień - pomyślał. Po blisko dwóch tygodniach monotonnej harówki wokół podstawy piramidy i dwóch dniach spędzonych na kopaniu tunelu nagle zaczęło się coś dziać. I za wszystkie złe wydarzenia miał być odpowiedzialny... Nagle z zadumy wyrwał go odgłos spadającego kamiennego bloku, który uderzył w belkę i runął w dół, tuż obok Bernarda i Estebana.
Indy skrzywił się, gdy kolejny blok oderwał się i potoczył ku ołtarzowi. Przypomniało mu się podobne doświadczenie sprzed roku w Szkocji, kiedy razem z Deirdre zostali odcięci od świata w Grocie Merlina i wydostali się przez stary, zawalony komin. Wówczas Deirdre ledwo uszła z życiem. Zapragnął, by i teraz była razem z nim.
Światło pochodni wtargnęło do piramidy. Zrobienie nowego wejścia zajęło studentom niecałe piętnaście minut. Indy usłyszał liczne głosy. Wyglądało na to, że się kłócą. Byli jednak za bardzo oddaleni od otworu, by Indy’emu udało się rozróżnić, o czym była mowa. Nagle wszyscy umilkli.
- Co, do cholery, oni wyprawiają, Jones?! - wrzasnął Bernard.
- Nie wiem.
W tej samej chwili pojawiło się czyjeś wyciągnięte ramię i Indy’emu ciśnięto linę z szeroką pętlą na końcu.
- Masz, weź to! - krzyknął John.
W jego głosie brzmiało napięcie. Prawdopodobnie pokłócił się z kimś o to, jak należy zawiązać supeł - pomyślał Indy. Nie chciał jednak zastanawiać się nad tym. Wydostawali się. Jedynie to się liczyło. Spuścił linę jeszcze niżej do Estebana.
- Daj mi ją - powiedział Bernard. Wziął linę od Maja i owiązał się nią pod pachami. - Wydostanę się na górę i przejmę dowodzenie.
Indy krzyknął do stojących na zewnątrz, kiedy Bernard był już gotowy. Kołysząc się, minął Indy’ego, niemal uderzając w przeciwległą ścianę, ale ręce na szczycie mocno ciągnęły i Bernard szybko zniknął w szczelinie.
Gdyby Carlos nie został zabity i gdyby nie zginęła Deirdre, mieliby powód, żeby świętować swoje ocalenie i odkrycie skarbów. Indy jednakże wyczuwał, że ta noc przyniesie jeszcze niespodzianki.
- Doktorze Jones, nie podoba mi się to - krzyknął do niego Esteban. - Tam na górze jest coś nie tak.
Co jeszcze mogło być nie tak?
- Ja idę teraz - Indy przeszedł po belce, aż znalazł się dokładnie pod otworem. Spojrzał w górę, lecz światło pochodni uniemożliwiało mu zobaczenie czegokolwiek.
- Proszę, doktorze Jones - powiedział John, spuszczając mu linę. Indy umocował ją pod pachami, nie zamierzał jednak czekać na wciągnięcie. Włożył ramiona w otwór, chwycił krawędź głazu, po czym podciągnął się. Czyjeś ręce chwyciły go i wydostały na zewnątrz.
- Mam dobre i złe wiadomości - powiedział John.
- Co takiego?
- Deirdre wszystko w porządku, ale...
Bernard wystąpił naprzód i znalazłszy się w świetle pochodni, dokończył:
- Niech pan spojrzy, kto ją tutaj przyniósł, Jones. Mamy poważne kłopoty.
Indy zmrużył powieki, aż wreszcie jego oczy przyzwyczaiły się do oświetlenia. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczył, była lufa wycelowana prosto w jego głowę.
3.
HUAQUEROS
Jakiś jednooki mężczyzna wyszczerzył zęby do Indy’ego, kierując na niego swoją broń. Dwa pasy z nabojami miał przymocowane do ramion i paska. Układały się w kształcie litery X. Jego towarzysze byli uzbrojeni w maczety i rewolwery i nie wyglądali ani trochę przyjaźniej niż Jednooki.
- Wiec znaleźliście dla nas drogę do środka, amigos - odezwał się Jednooki.
- Indy, przepraszam - wybełkotała Deirdre.
- Dobrze się czujesz?
- Nic mi nie zrobili. Cały czas obserwowali nas zza rzeki.
- Sí, señorita ma rację - powiedział Jednooki. - Byliśmy tutaj pierwsi. To nasze skarby.
- A więc okradacie zmarłych, żeby żyć - powiedział ironicznie Indy.
- Tak jak wy - odciął się Jednooki.
- Jest bardzo duża różnica - w głosie Deirdre brzmiała porywczość. - Archeologowie robią rejestry, ochraniają i analizują. W ten sposób poznajemy przeszłość.
- Ładnie powiedziane - odezwał się Indy - myślę jednak, że on tego nie kupi.
Jednooki roześmiał się.
- Ale te skarby są nasze.
Indy szeroko się uśmiechnął do huaquero i dotknął koniuszkami palców kapelusza.
- Proszę bardzo, używajcie sobie. Tam niczego nie ma. Już oglądaliśmy to miejsce.
- Nie wierzę ci - Jednooki sięgnął do płóciennej sakwy j wyciągnął nefrytową maskę. Nie była już zawinięta w koszulę Indy’ego. Tę miał na sobie Jednooki. - To jest powód, dla którego wątpię w twoje słowa, amigo.
- Zabrali mi ją, Indy - powiedziała nieszczęśliwym głosem Deirdre.
- Nie martw się tym. - Indy zwrócił się do huaquero. - To wszystko, co tam było. Uwierz mi.
- Nie mam zamiaru. Zdejmij ten bat. Idziesz z nami i umrzesz, jeśli teraz kłamiesz.
Indy powoli odczepił bat, celowo grając na zwłokę. Jeżeli ci ludzie otworzą kryptę i jeżeli Bernard się nie mylił co do obecności skarbu, wiedział, że zginie. Klął na siebie za zostawienie swojego rewolweru w obozie. Nagle przypomniał sobie, że Esteban wciąż znajduje się w środku piramidy i to wprawiło w ruch jego myśli. Upuścił bat na ziemię.
- Zrozumcie, widziałem tam tylko jakąś nefrytową tarczę i rzeźbiony kamień. W ogóle nie warto tam wchodzić. To miejsce jest przeklęte. Jeden z naszych ludzi zginął, a my mieliśmy szczęście, że udało nam się ujść z życiem.
- Kłamiesz, a poza tym nie wierzę w klątwy, z wyjątkiem moich własnych, chigador - Jednooki zarechotał, a jego towarzysze parsknęli rubasznym śmiechem. Następnie Jednooki wybrał dwóch spośród swoich ludzi, żeby wraz z Indym towarzyszyli mu w wyprawie do wnętrza piramidy. Pozostali trzej huaqueros wyruszyli do obozu, wlokąc wraz z sobą Deirdre, Bernarda i innych.
Gdy dwaj mężczyźni zniknęli w otworze i dotarli do kamiennego ołtarza, wszedł Indy, a za nim Jednooki. Przedostali się przez otwór w platformie, po czym Jednooki wskazał znajdującemu się najbliżej niego mężczyźnie, by pozostał na schodach. Inny niósł pochodnię oświetlając drogę pozostałym, gdy schodzili po schodach. Przez cały czas Jednooki trzymał swoją strzelbę wycelowaną w plecy Indy’ego.
Kiedy dotarli na miejsce, Jednooki i jego towarzysz poruszali się po szkieletach, jak gdyby wcale ich tam nie było. Kierowali się prosto do sarkofagu.
- Wygląda na to, że jeszcze nikt go wcześniej nie otwierał. Myślisz, że nie wiem, iż pod tym kamieniem kryje się fortuna? Może kiedy już uprzątniemy wszystko ze środka, zostawimy cię tam - oświadczył z uśmiechem Jednooki.
Popatrzył na swojego kompana, zarechotał i klepnął go po plecach. Mężczyzna ten uśmiechnął się szyderczo, ukazując usta pełne wyszczerbionych zębów.
- Jacyś chciwi gringos znajdą cię pewnego dnia. Będą rozczarowani, że w środku spoczywa jeden z nich i że całe złoto zniknęło.
Znowu się roześmieli. Wyglądało na to, że świetnie się bawią. Nagle Jednooki obrócił się w kierunku krypty.
- Przyjrzyjmy się temu.
Dźgnął Indy’ego lufą strzelby i nakazał mu, żeby chwycił jeden koniec kamiennej pokrywy. Miała około dwunastu stóp długości, cztery stopy szerokości i była ciężka jak ołów. Indy i Szczerbaty unieśli ją wspólnie i powoli zsunęli ją na jedną stronę.
- Ostrożnie - ostrzegł Indy, ale bez skutku. Huaquero pozwolił, by trzymany przez niego koniec rzeźbionego sarkofagu upadł z trzaskiem na kamienną podłogę. Pokrywa wyślizgnęła się Indy’emu z rąk i rozbiła na trzy części.
- Piękna robota - mruknął Indy, ale obydwaj mężczyźni wpatrywali się w zawartość sarkofagu. To, co zobaczył Indy, było warte szczegółowych studiów i dokumentacji. Przeczuwał jednak, że tak się nie stanie. Szkielet spoczywał otoczony nefrytowymi naszyjnikami, było tam także złote kadzidło z głowami bogów na zewnętrznej powierzchni. Indy dostrzegł jeszcze rzeźbiony dzban ze steatytu, kolonie obsydianów i kryształów kwarcowych, przedmioty z kości, zęby, mozaikową maskę z nefrytu i kilka złotych figurek.
Jednooki zaczął grzebać w tym wszystkim, nieostrożnie oglądając przedmioty, a złote i nefrytowe rzeczy wrzucał do swojej torby. Szczyt czaszki przykrywał wysadzany klejnotami stroik. Jednooki oderwał go. Pod spodem znajdowała się sterta złotych krążków. Mężczyzna chciwie je zgarnął. Następnie ściągnął kilka nefrytowych pierścieni, nie zwracając uwagi na to, że kości palców popękały jak precle.
Indy nie mógł tego znieść ani chwili dłużej.
- Zawszeni złodzieje grobów! - krzyknął i zatoczył się na obydwu mężczyzn. Zaskoczył ich i przewrócił na ziemię. Wykopnął strzelbę Jednookiego z jego uścisku i trzasnął Szczerbatego w szczękę, po czym rzucił się na jego broń. Ale Jednooki wyciągnął zza koszuli rewolwer i przytknął go do głowy Indy’ego.
- To już koniec, chigador - odciągnął cyngiel.
Indy zauważył jakiś ruch za Jednookim i nagle trzeci huaquero stoczył się ze schodów. Ręce miał związane na plecach, usta zakneblowane. Wystrzelił rewolwer i Jednooki zawył z bólu, wykrzywiając twarz i chwytając się za brzuch. Szczerbaty rozejrzał się i kiedy nie potrafił odnaleźć źródła wystrzału, rzucił się ku otworowi w ścianie.
Zniknął w następnej komnacie, w której brakowało podłogi. Chwilę później jego krzyk odbił się echem w piramidzie, gdy wpadał w pułapkę.
Indy chwycił torbę z przedmiotami i pognał w kierunku schodów. Był w połowie drogi, kiedy Jednooki krzyknął. Indy odwrócił się i zobaczył, że huaquero siedzi ze strzelbą w ręku, celując w niego. Wystrzelił i kula uderzyła w jeden ze stopni, omijając głowę Indy’ego o cal lub dwa. Indy zrobił dwa szybkie kroki w górę, poślizgnął się jednak i upadł, podczas gdy przedmioty wysypały się z płóciennej torby.
Spojrzał do tyłu i zobaczył, że Jednooki znowu celuje. Usłyszał strzał. Ciało huaquero zatrzęsło się, po czym upadło. Indy popatrzył w górę i dostrzegł Estebana opuszczającego swoją strzelbę. Szybko, ale ostrożnie Indy wszedł po schodach.
- Dzięki. Zaczynałem się niepokoić. Wyjdźmy stąd.
Esteban wskazał na rozsypane przedmioty.
Chce pan, żebym je pozbierał?
- Wrócimy tutaj później. Musimy pomóc innym.
Wspięli się ku ołtarzowi, po czym wyczołgali się z piramidy po linie przywiązanej do pnia drzewa. Mieli właśnie skierować się w dół po zboczu wzniesienia, kiedy Esteban zamarł.
- Co się stało?
- Wydaje mi się, że stoję na wężu, doktorze Jones. Nie mogę spojrzeć.
Indy ostrożnie wysunął się do przodu, po czym uśmiechnął się, sięgnąwszy w dół i chwytając swój bat.
- Dzięki. Może będę go potrzebował.
Pomimo że noc była ciepła i wszyscy siedzieli przy obozowym ognisku, nikt nie piekł pianek* [* W krajach anglosaskich popularną rozrywką jest pieczenie przy ognisku cukierków o konsystencji pianki (przyp. tłum.).], nikt nie opowiadał historii ani nie śpiewał piosenek. Panował nastrój pełen lęku i wszystkie oblicza oświetlane drżącymi płomieniami ognia były poważne i zatroskane. Deirdre zdawała sobie sprawę, że jej twarz jest pozbawiona wyrazu emocji. Mimo wszystko przeżyła już niegdyś godziny panicznego strachu.
Indy powiedział jej, że mogą się tu gdzieś kręcić huaqueros, złodzieje grobów jednak rzadko bywali brutalni i trzymali się z daleka, gdy archeologowie zajmowali się jakimś terenem. Tak właśnie powiedział.
Złapali ją nad rzeką i zabrali do swojego obozowiska, gdzie przywiązali do drzewa. Jeden, z popsutymi zębami, chciał ją zgwałcić, ale dowódca dał mu w twarz i powiedział, że muszą pilnować swoich spraw. Kiedy już zdobędą skarby z piramidy, będą mogli mieć wszystkie kobiety...
Planowali trzymać ją tak do rana, kiedy to zamierzali sprawdzić wykopaliska. Wiedzieli już, że odnaleziono wejście i znali liczbę ludzi przebywających w obozie. Wkrótce potem Deirdre dowiedziała się, skąd wiedzą tak dużo. Pojawił się Manuel, kucharz z obozu, Maj, i oznajmił, że archeologowie zostali uwięzieni w piramidzie, lecz odnaleziono inne wyjście i że wszyscy wspinają się na szczyt, żeby wydostać uwięzionych.
Ale co się działo tam teraz? Myśl, że huaqueros zamierzają zamordować Indy’ego sprawiła, że Deirdre zapragnęła popędzić do piramidy i w jakiś sposób wybawić go od śmierci. To właśnie ona mimo wszystko była częściowo odpowiedzialna za ich kłopoty i jeżeli Indy zginie, zawsze będzie miała poczucie winy. Nie poszła prosto nad rzekę, tak jak powiedziała, że zrobi. Przeciwnie, zatrzymała się w obozie, pokazała maskę Johnowi i flirtowała z nim. Nie żywiła wcale żadnych uczuć do Johna, pragnęła jednak wzbudzić w Indym zazdrość.
Siedzący naprzeciwko niej doktor Bernard wpatrywał się w płomienie i wyglądał tak, jak gdyby był w szoku. Obok niego siedział John, trzymając Katherine za ręce. Dziewczyna patrzyła teraz znowu na Deirdre i po wyrazie jej twarzy Deirdre zorientowała się, że Katherine obwinia ją za wszystko.
Deirdre rozmawiała z nią tylko raz po tym, jak przyłapała Katherine całującą Indy’ego. Powiedziała jej wtedy, żeby trzymała się od niego z daleka, ale Katherine wyśmiała ją i oznajmiła, że nie był to pierwszy raz, kiedy była z nim sam na sam. Deirdre wiedziała, że Katherine kłamie i podejrzewała, że dziewczyna sprowokowała całą sytuację. Od tamtej chwili nie układało się pomiędzy Deirdre a Indym. Sądzili, że uda im się ułożyć swoje sprawy podczas tej podróży, ale okazało się, że nie potrafią uporządkować niczego. Wszystko się jedynie gmatwało coraz bardziej.
Jej rozmyślania przerwał Manuel, który poinformował huaqueros, że od strony piramidy zbliża się dwóch mężczyzn. Tylko dwóch - pomyślała.
Konie zarżały i dwóch strażników puściło się biegiem. Po chwili powietrze przeciął jakiś krzyk. Potem nastąpiła cisza. Minęła minuta, dwie. Strażnik, który z nimi pozostał, wyglądał na zaniepokojonego. Nie było odpowiedzi.
Mijały sekundy, w których rosła nadzieja Deirdre, a serce waliło jak młotem. Krew uderzała jej do głowy. Miała zawroty z radości. Tam był Indy! Żył!
Strażnik i Manuel naradzali się. Zdrajca pośpieszył w kierunku koni i strażnik podążył za nim, pozostając w cieniu i trzymając strzelbę w pogotowiu. Nikt nie strzegł teraz więźniów i Deirdre wolno odsunęła się od ognia, obserwując jak Manuel manewruje końmi. Strażnik ukląkł na jednym kolanie kilka jardów dalej.
Nagle Deirdre zrozumiała grozę sytuacji i ogarnęła ją panika. Indy i człowiek, który był razem z nim, myśleli zapewne, że jest tu tylko trzech strażników. Nie wiedzieli, że Manuel pracuje dla huaqueros, a Indy właśnie się do nich zbliżał.
Deirdre zaczęła czołgać się przed siebie, śledząc obydwu mężczyzn. Nagle Indy stał się widoczny. Zanim Manuel miał czas, żeby zareagować, bat Indy’ego owinął się wokół jego tułowia. W tej samej chwili Esteban wyczołgał się spomiędzy nóg jednego z koni.
- To Manuel, doktorze Jones.
- Sí, sí - wyszeptał Maj. - Chcę pomóc.
Strażnik wycelował strzelbę.
Deirdre rzuciła się do przodu.
- Indy! - krzyknęła, rzucając się na huaquero.
Wszystko działo się jak gdyby w zwolnionym tempie. Deirdre runęła na mężczyznę, sprawiła, że broń huaquero wystrzeliła, po czym usłyszała krzyk bólu dochodzący ze strony Indy’ego. Potem ktoś inny podjął walkę z huaquero. Rozległ się jakiś jęk i obydwaj mężczyźni rozdzielili się.
Powoli podniosła się na nogi i zobaczyła, że Esteban stoi nad huaquero, z którego klatki piersiowej wystawał nóż. Przez moment patrzyli na siebie, po czym obydwoje pognali w stronę Indy’ego. Jakimś cudem Indy siedział i jedną ręką trzymał się za ramię, w drugiej zaś dzierżył bat wciąż owinięty wokół Maja.
- Tylko mnie drasnął - powiedział, wpatrując się w Deirdre. - Jestem twoim dłużnikiem.
Deirdre zalało uczucie ulgi. Ulgi i wyczerpania.
- Wydaje mi się, że jesteśmy kwita.
W tym właśnie momencie wiedziała, że najbardziej pragnie, by to była jej ostatnia przygoda z Indym. Nie przypuszczała, by mogła przeżyć jeszcze jedną.
4.
STARZY ŻEGLARZE
Pomieszczenie wypełniali panowie we frakach. Za chwilę miało się rozpocząć zwyczajne wieczorne otwarcie wystawy w muzeum. Nie, może nie tak bardzo zwyczajne. Przybyło tu więcej niż zazwyczaj dziennikarzy. Stali z boku, nigdy bowiem nie brali udziału w „pingwinowym” spotkaniu. Kilku z nich miało na sobie kapelusze z kartami prasowymi.
Indy podciągnął swój wykrochmalony kołnierzyk, niewygodnym ruchem pokręcił szyją, po czym założył czarną muchę. Nie bardzo zależało mu na włożeniu fraka, szczególnie że ramię miał na temblaku. Kiedy jednak tydzień wcześniej przybył do Nowego Jorku, obiecał Marcusowi Brody’emu, że się pokaże, chociażby na chwilę. Tak więc był tutaj, „uskrzydlony pingwin”, by obejrzeć wystawę zatytułowaną „Nowe dowody dawnych najazdów na obydwie Ameryki”. Miała ona prawdopodobnie stać się powodem poważnego zakłopotania.
Indy wałęsał się zagubiony w rozmyślaniach i jedynie udawał, że przygląda się eksponatom. Sprawy nie miały się dobrze, od kiedy przestał zajmować się nauczaniem. Pole jego działalności w Tikál zostało ukrócone po tragicznej niemal konfrontacji z bandą huaqueros. Chociaż złodzieje grobów zostali złapani, wkroczyła armia gwatemalska i skonfiskowała wszystkie dzieła sztuki.
Jak gdyby było tego mało, Bernard obwiniał za wszystko Indy’ego: to on był odpowiedzialny za wynajęcie Majów i za przyjęcie do pracy człowieka, związanego z huaqueros. Istniały dziesiątki odpowiedzi, jakimi Indy mógł zareagować na te oskarżenia, zdawał sobie jednak sprawę, iż nie przyniesie to nic dobrego, a jedynie jeszcze bardziej rozogni sytuację.
Dopełniało nieszczęść to, że nie wdział się z Deirdre od czasu, kiedy przyjechali do Nowego Jorku. Dziewczyna zamieszkała razem z przyjaciółką studiującą na Columbia University i za każdym razem, kiedy telefonował lub zatrzymywał się koło mieszkania w Greenwich Village, nie było jej w domu. Wiedział, że dziewczyna go unika, nie potrafił jednak zrozumieć dlaczego. Wydawało mu się, że już wszystko ułożyło się między nimi. Potem jednak, podczas podróży pociągiem do Nowego Jorku, Deirdre stawała się z godziny na godzinę coraz chłodniejsza w stosunku do niego, aż wreszcie na Grand Central Station oznajmiła mu, że przez pewien czas nie chce się z nim widywać.
Dokładnie w chwili gdy jego myśli krążyły wokół Deirdre, Indy zauważył jakąś smukłą kobietę o rudych włosach, ubraną w suknię koloru królewskiego błękitu. Kobieta uważnie studiowała inskrypcję na jakimś kamieniu w kształcie trójkąta. Indy poszedł w jej kierunku i z każdym krokiem utwierdzał się w swoich przypuszczeniach. Deirdre przyszła na otwarcie wystawy wiedząc, że on będzie tutaj. A więc wszystko się wyjaśni. Kobieta wyczuła jego obecność w chwili, gdy zatrzymał się za jej plecami. Odwróciła się i Indy uświadomił sobie swój błąd. Mimo iż jej ładna figura pasowała nawet do Deirdre, kobieta była co najmniej o dziesięć lat starsza i w żaden sposób nie była podobna do jego dziewczyny.
Indy popatrzył na kamień, zakłopotany swoją pomyłką.
- Przepraszam.
- Myśli pan, że Fenicjanie byli w Iowa dwa i pół tysiąca lat temu? - zapytała kobieta. - Wtedy właśnie, jak mówią, została wykonana ta kamienna płyta.
- Może Indianie dali im ją w nagrodę - powiedział Indy i zaczął się oddalać.
Kobieta spojrzała na niego ze zdziwieniem.
- Ale poważnie, myśli pan, że to możliwe? To znaczy, jest to tekst punicki i znaleziono go w Iowa.
- Wszystko jest możliwe, ale ja nie podzielam tego poglądu - powiedział Indy, po czym przeprosił. Przechodził pomiędzy zgromadzonymi ludźmi i nagle zobaczył czyjąś rękę uniesioną w geście powitania.
- Tutaj się podziewasz, Indy. Cieszę się, że udało ci się przyjść.
- Dobry wieczór, Marcus.
Uścisnęli sobie dłonie i Brody klepnął Indy’ego w ramię. Ten sympatyczny człowiek zawsze traktował go jak syna.
- Jak się miewasz?
- Świetnie. Zdejmą mi temblak za jakieś kilka dni. To tylko nieduża, powierzchowna rana.
- Miałeś szczęście. Odbyłem wczoraj długą pogawędkę z twoim ojcem. Opowiedziałem mu o tym, co się stało.
- Naprawdę? - Indy wolałby, żeby Marcus tego nie robił. - Co powiedział?
Przez twarz Marcusa przemknął zbolały grymas. Wzruszył ramionami.
- Wiesz, jaki on jest.
Tak. Indy wiedział. Nie warto było o tym mówić.
- À propos, twój ojciec zna Victora Bernarda i nie ma o nim zbyt dobrego zdania Brody rozświetlił się, jak gdyby uwaga ta miała stanowić pewnego rodzaju pocieszenie dla Indy’ego za brak porozumienia z ojcem. - Wydaje się, że Victor zupełnie stracił trzeźwy osąd
co do tej nieszczęśliwej afery w Tikál.
- Tak słyszałem - Indy nie miał najmniejszej ochoty na rozmowę o swoim ojcu czy Bernardzie.
Odwrócił się i popatrzył na kolekcję rzymskich monet z czwartego wieku, znalezionych na wybrzeżu w Massachusetts.
- Założę się, że nie byli wówczas w stanie kupić wiele za te monety.
- Nie sądzisz, Indy, że to wszystko jest bardzo interesujące? Popatrz tam - Brody wskazał na jakiś kamień zdobiony gliptyką. - Jest to reprodukcja jednego z napisów libijskich z Kalifornii. Pochodzi z roku mniej więcej 232 przed Chrystusem, z czasów faraona Ptolemeusza III, a znaleziono go na skraju pustyni Mojave. Napis głosi: „Wszyscy ludzie! Uważajcie. Uważajcie. Wielka Pustynia”. Mamy także fotografie i repliki napisów w nordyckich znakach runicznych, w jeżyku fenickim i iberyjsko-celtyckim. Niektóre z nich pochodzą z roku 500 przed Chrystusem i zostały znalezione na obszarach obydwu Ameryk, od Vermontu po Brazylię. To naprawdę zadziwiające.
Brody mówił przejęty zgrozą i miał po temu powody. Wystawa ta stanowiła ekspozycję wszystkich dziwnych przedmiotów odnalezionych w obydwu Amerykach w ciągu ostatnich stu lat. Umieszczone razem przedstawiały śmiałą próbę prawdziwego przeformułowania amerykańskiej historii. Ale niewielu naukowców kupowało to. Od tygodnia wątpiący nieustannie piętnowali wystawę, zanim jeszcze została ona otwarta, i Brody prawdopodobnie skończy jako głupiec przed spotkaniem z dziennikarzami.
- Wiesz, Marcus, że te libijskie napisy mogą być w języku Zuni - powiedział Indy delikatnym tonem. - Ich pismo było bardzo podobne.
- Och, wiem. To ciekawe, co mówisz, ponieważ Indianie Zuni mogli równie dobrze nauczyć się swojego języka pisanego od libijskich badaczy i kolonistów.
Indy skinął głową. Miał nadzieję, że reputacja Brody’ego nie zostanie poważnie naruszona.
- No cóż, dokonujesz dzisiejszego wieczoru prawdziwego przewrotu. To musi sprawiać ci przyjemność.
- Tak, rzeczywiście. Wiesz, to wszystko jest bardzo kontrowersyjne. Niektórzy spośród naszych kolegów wcale nie są ze mnie tacy zadowoleni.
- Naprawdę?
- Nie uwierzyłbyś mi. Ale ja nie przejmuję się tym. Jestem całkowicie pewien, że te napisy zasługują na uwagę. Odwaliłem kawał dobrej roboty, ściągając je tu wszystkie razem. Zajęło mi to dwa lata.
- Świetnie się spisałeś, Marcus. Kto wie, może przejdziesz do historii jako człowiek, który przeformułował wiedzę o dziejach Ameryki. Wiedzę o dziejach świata w tym wypadku.
Brody zaczerwienił się.
- Cóż, uważam to po prostu za przysłużenie się celom edukacyjnym - odpowiedział skromnie. Przez moment nie patrzył na Indy’ego, skupiając swą uwagę na przeciwnym krańcu pomieszczenia. - Muszę zacząć teraz konferencję prasową, ale jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. Możesz spotkać się ze mną jutro? To dyskretna sprawa.
Indy skinął głową, zastanawiając się, o co tym razem chodzi Brody’emu.
- Oczywiście.
Podszedł do repliki wysokiej na sześć stóp. Była to statua pochodząca z San Agustin, w Kolumbii. Spoczywający na głowie stroik zdobiony był gliptyka przypominającą runy wikingów. Może był to czyjś pomysł na dobry żart. Obok znajdował się stół z dwiema figurkami odnalezionymi na miejscu grzebalnym Mound Builder w Iowa. Postacie te miały na sobie wysokie kapelusze, zwane hennins, które wdziewali Fenicjanie podczas czynności rytualnych i w czasie uroczystości. Na stole znajdowało się także zestawienie porównawcze alfabetów używanych przez fenickich kolonistów w Hiszpanii z rękopisem odnalezionym w Davenport, Iowa, w 1874 roku, to które właśnie zaciekawiło rudowłosą. Indy musiał przyznać, że podobieństwo było znaczne, ale natychmiast przypominał sobie podobieństwo rudowłosej i Deirdre...
Uważnie przejrzał serię zdjęć przedstawiających podziemne komnaty z płyt kamiennych, znajdujące się w Mistery Hill, New Hampshire. Skojarzyły mu się z celtyckimi dunans - małymi fortecami odkrytymi w Szkocji. Obok fotografii znajdował się jakiś raport z datą 18 września 1917, napisany przez Harolda W. Kruegera. Wyjaśniano w nim, że skoro archeologowie stwierdzili, iż piwnice te nie liczą sobie więcej niż jakieś sto lat, należy nadmienić, że w znajdujące się tam głazy wdarły się korzenie pewnego drzewa, którego pochodzenie oceniono na 1690 rok naszej ery, w granicach błędu wynoszącym mniej więcej dziewięćdziesiąt lat. W uzupełnieniu do raportu stwierdzono, że inne dowody sugerują, iż te megalityczne komnaty są pochodzenia celtyckiego i sięgają drugiego tysiąclecia przed Chrystusem.
W pobliżu znajdował się piedestał, na którym spoczywała kamienna belka poprzeczna znaleziona w jednej z piwnic. Wyrzeźbiono na niej serię krótkich linii opadających to w jedna, to w drugą stronę, i ułożonych gęsto koło siebie, z pojedynczą linia poziomą przebiegającą przez znaki. Była to bez wątpienia inskrypcja zapisana pismem ogamicznym* [*Pismo ogamiczne - alfabet starobrytyjski i staroirlandzki (przyp. tłum.)].
Nagle zainteresowanie Indy’ego wzrosło. Przejechał palcem po inskrypcji. Przygodnemu obserwatorowi pismo ogamiczne nie kojarzyło się z alfabetem. Indy jednak natychmiast rozpoznał to pismo i wolno przetłumaczył litery. Wyciągnął notes i pióro i zapisał tłumaczenie. W ciągu ostatniego roku, kiedy prowadził zajęcia z kultury celtyckiej, uległ prawdziwej fascynacji pismem ogamicznym. To, co teraz zobaczył, było iberyjską formą celtyckiego, formą, w której nie było samogłosek, więc musiały być one dodawane, by odczytywany tekst nabrał sensu.
Kiedy Indy skończył, litery układały się w następującą całość: PY HD T BL, HS Y STH SN. Indy zaczął bawić się tym zdaniem, dodając i usuwając samogłoski, dopóki nie ułożył słów. Napis głosił: Pay heed to Bel, his eye is the sun - „Zważaj na Belenusa, jego okiem jest słońce”. Popatrzył na tłumaczenie na umieszczonym obok belki kartoniku. Zapisano tam dokładnie te same słowa, dodając, iż Belenus był celtyckim bogiem słońca, niekiedy utożsamianym z Apollinem.
Ponieważ niegdyś Indy uważał, że jego wykształcenie lingwistyczne przyczyniło się do zbyt późnego zajęcia się archeologią, zaczął sobie zdawać sprawę, iż lata spędzone na studiowaniu starożytnych języków pisanych stały się teraz zupełnie bezwartościowe. Właściwie jego specjalnością była epigrafia - studiowanie starożytnych inskrypcji. Bronił się jednak przed nazywaniem siebie epigrafem, gdyż słowo to za bardzo przypominało brzmieniem rozważania nad pewnym zwierzęciem domowym należącym do nierogacizny* [*W angielskiej nazwie epigraphist słychać w brzmieniu słowo pig - świnia (przyp. tłum.)].
Ale co robiło pismo ogamiczne na jakimś głazie znalezionym w Vermont? Może Brody rzeczywiście zajął się czymś niezwykle ważnym.
- Cześć, Indy.
Indy obrócił się na pięcie na dźwięk znajomego głosu.
- Deirdre!
- Jak się masz, Indy?
- Lepiej. Cały czas próbowałem się z tobą zobaczyć.
Miała na sobie szafirową długą suknię, która spływała jej swobodnie na ramionach. Indy pomyślał, że dziewczyna wygląda doskonale. Przejechała ręką po swojej kasztanowej grzywce.
- Wiem. Potrzebowałam czasu na myślenie.
- O czym?
- O nas. I podjęłam decyzję.
- Tak?
Skinęła głową.
- Po prostu chciałam się pożegnać.
- O czym ty mówisz?
- Wszystko skończone, Indy. Każde z nas idzie w swoją stronę.
- O co ci chodzi? Co zamierzasz zrobić?
Wzruszyła ramionami.
- Nie wiem. Może odejdę z uniwersytetu, zostanę tutaj, w Nowym Jorku, i znajdę jakąś pracę.
- Deirdre, wiem, że jesteś wściekła za to, co stało się z Katherine, ale to naprawdę nie była moja wina.
- Nawet nie wspominaj przy mnie jej imienia - wypaliła.
Indy zachował spokojny głos i powiedział szybko:
- Po prostu się stało. Przykro mi z tego powodu. Ile razy muszę cię za to przepraszać?
- Mnie też jest przykro, Indy. Ale nie chodzi tylko o to. Jest wiele spraw. Teraz jest już za późno.
To powiedziawszy, odeszła. Indy już miał zamiar podążyć za nią, gdy poczuł na swym ramieniu czyjąś dłoń.
- Jones, nie spodziewałem się tu pana spotkać.
- Doktor Bernard, hm... - Indy popatrzył za Deirdre, ale dziewczyna zniknęła gdzieś w tłumie. - Ja także nie spodziewałem się pana spotkać.
Bernard się roześmiał.
- Po prostu chciałem zobaczyć, jak daleko sięga fantazja Marcusa Brody’ego.
- Rozumiem, że nie zgadza się pan z tym, co Marcus eksponuje - powiedział Indy, zastanawiając się, jak ma poukładać swoje sprawy z Deirdre.
- Te rzeczy z pismem ogamicznym to czysty nonsens. Linie zostały zrobione zapewne przez pług albo przez korzenie jakiegoś drzewa.
- Nie, ja tak nie myślę. To jest pismo ogamiczne.
Bernard uśmiechnął się dobrotliwie.
- Przypuszczam, że jeżeli ktoś usilnie się stara, może wszystko odczytać z tych linii. Ale w takim wypadku musiałby pan być chiromantą. - Bernard ponownie się roześmiał, po czym wykonał szeroki ruch dłonią, obejmując całą wystawę. - Nie, Jones, powiedziałbym, że to, co tutaj mamy, jest rażącym łgarstwem, lipną mistyfikacją i niewybaczalnym nieporozumieniem.
Indy’emu nie podobał się sposób, w jaki Bernard zlekceważył całą wystawę. Poczuł się upoważniony do bronienia Marcusa.
- Uważam, że Marcus Brody wyświadczył nam wszystkim przysługę. Powinniśmy z uwagą przyjrzeć się wystawionym eksponatom. Część spośród nich może mieć duże znaczenie.
Bernard klepnął Indy’ego w ramię.
- Wiem, że to wszystko może wyglądać intrygująco dla jakiegoś młodego umysłu, ale niech pan nie da się zwieść. Takie problemy są efektem tego rodzaju ekspozycji. To szalona spekulacja i tylko wprawia ludzi w zakłopotanie. Obydwa kontynenty amerykańskie od trzydziestu lat stanowią moją specjalność i gwarantuję całą moją reputacją, iż ani Egipcjanie, ani Libijczycy, ani Celtowie nie przebywali tutaj dwa tysiące lat temu.
Tymczasem Brody wszedł na podium znajdujące się w przeciwległym krańcu pomieszczenia. Wokół rozbłyskiwały lampy aparatów fotograficznych. Nad jego głową wisiał transparent głoszący: STAROŻYTNE NAJAZDY.
- Chyba pójdę posłuchać tego, co ma do powiedzenia - stwierdził Indy.
- Poczekaj chwilę - odezwał się Bernard. - Chcesz wrócić z powrotem do Gwatemali? Znowu rozpoczynam badania tamtej piramidy. Jestem pewien, że znajduje się tam znacznie więcej rzeczy do odkrycia.
- Nie wątpię w to, ale nie sądzi pan, że jest to właśnie teraz cokolwiek niebezpieczne?
- Tym razem będziemy mieli uzbrojonych strażników.
- Jestem zdumiony, że prosi mnie pan, abym się dołączył. Wydawało mi się, że...
Bernard machnął ręką.
- Proszę się tym nie przejmować - sięgnął do kieszeni po wewnętrznej stronie marynarki i wyciągnął jakiś arkusz papieru. - Chcę po prostu, żeby podpisał pan petycję, którą mam przy sobie.
- Co to takiego?
- To petycja do zarządu tego muzeum. Skrytykowano w niej tę wystawę, zawiera żądania natychmiastowego jej zamknięcia i usunięcia Marcusa Brody’ego ze stanowiska.
- Brody jest moim starym przyjacielem. Nie mogę podpisać czegoś takiego. Poza tym już powiedziałem panu, iż uważam tę wystawę za wartościową.
- W takim razie nie wydaje mi się, abyś mógł wrócić ze mną do Tikál, Jones.
- Nie rozumiem, co Tikál ma wspólnego z pańską petycją.
- Ma z nią wiele wspólnego. Został utworzony komitet, którego jestem przewodniczącym i żaden archeolog odmawiający podpisania tej petycji nie będzie mógł już dłużej prowadzić wykopalisk dla któregokolwiek z głównych amerykańskich, angielskich czy europejskich uniwersytetów.
- Nie możecie tego zrobić.
- Jones, nie pojmuje pan układu sił i wpływów. Gdyby pan to rozumiał, natychmiast umieściłby pan na tej liście swoje nazwisko.
- Nie robi to na mnie wrażenia - odpowiedział Indy i odszedł.
Szedł w stronę podium, gdzie Brody cały czas przemawiał. Przysłuchiwał się jego słowom, próbując jednocześnie uciszyć swój gniew. Brody wyjaśniał, że wystawa ta została poświęcona pewnej kobiecie, którą poznał wiele lat temu, gdy wykładał mitologię nordycką na jednym z uniwersytetów Midwestu. Kobieta ta została później jego żoną. Inspirowała wszystkie jego poczynania związane ze studiami nad dziedzictwem nordyckim na kontynentach amerykańskich. Indy wiedział, że żona Brody’ego umarła na zapalenie płuc w kilka lat po ich ślubie.
„Kiedy szczegółowo badałem ten przedmiot, odkryłem, iż skandynawscy żeglarze nie byli jedynymi spośród wczesnych badaczy, którzy zapuścili się na kontynenty amerykańskie. Niektórzy z nich bez wątpienia przybyli tutaj na długo przed wikingami”.
Brody mówił entuzjastycznie o dowodach, jakie zgromadził, i z najwyższym przekonaniem stwierdzał, iż to, co prezentuje, jest prawdą pomimo głosów krytyki.
„Nie tylko mamy ryte w kamieniu dowody egipskich, libijskich, celtyckich czy skandynawskich wypraw na obszarach zarówno Ameryki Północnej, jak i Południowej, lecz istnieją także legendy z czasów podboju, mówiące o pewnym plemieniu białych Indian żyjących nad Amazonką. Czyż mogli to być spadkobiercy jakiejś wcześniejszej kolonii? To intrygująca myśl i nawet teraz, gdy to mówię, pewien świetny brytyjski badacz, pułkownik P. H. Fawcett, poszukuje zaginionego miasta w nie zbadanym regionie nad Amazonką. Proszę sobie tylko wyobrazić, czego moglibyśmy się dowiedzieć od członków takiego plemienia, jeśli udałoby się nam odnaleźć ich”.
Jakiś reporter zawołał do Brody’ego:
- Jeżeli zapomnimy o legendach i wszystkich Jackach Fawcettach świata i popatrzymy po prostu na twarde dowody, to twierdzi pan w dalszym ciągu, że są one wystarczające do udowodnienia, iż nasze podręczniki do historii są złe, że zostaliśmy wprowadzeni w błąd? Moje następne pytanie brzmi: czy ta wystawa nie jest policzkiem wymierzonym w policzek Krzysztofa Kolumba?
Brody wytarł chusteczką czoło, po czym łyknął wody.
- No cóż, proszę pana, nie zostaliśmy świadomie wprowadzeni w błąd. Przynajmniej mam taką nadzieję. To, o czym mówimy, wykracza poza granice powszechnie znanej historii Ameryki. Stanowi domenę archeologii, studiów nad kulturą prehistoryczną. Jak to się zawsze dzieje, stare teorie upadają, gdy na światło dzienne zostaną wydobyte nowe dowody. Nie, ta wystawa absolutnie nie ma na celu obrażania Kolumba. Faktem jest, iż Kolumb nigdy nie rościł sobie pretensji do tego, by uznawać się za człowieka, który pierwszy przepłynął Atlantyk, i gdyby był dzisiaj tutaj z nami, jestem pewien, że uznałby tę wystawę za interesującą.
- To kompletny nonsens - zapiszczał Bernard. Głowy odwróciły się, gdy ten niedźwiedziowaty mężczyzna przechodził przez tłum w stronę podium. - To, co państwo tutaj widzą, nie stanowi naukowego dowodu na cokolwiek. To czysta spekulacja, podtrzymywana bardzo wątpliwymi dowodami. Można założyć, że niektóre spośród tych oznaczeń zostały rzeczywiście stworzone przez człowieka. Ale proszę mi wierzyć, są to po prostu pozbawione znaczenia rysy wykonane przez prymitywnych Indian dla zabawy.
Jego wystąpienie zaakcentował trzask flesza w chwili, gdy jeden z fotografów zrobił zdjęcie. Bernard wydawał się na całkowitym luzie, ubrany w swój strój pingwina.
- Istnieje odpowiednie uzasadnienie, dlaczego nasze podręczniki do historii rozpoczynają się od Kolumba. Libijczycy nie przybyli do Kalifornii. Fenicjanie nie skolonizowali stanu Iowa. Celtowie udali się z Hiszpanii na Wyspy Brytyjskie, nie zaś do Nowej Anglii czy Ameryki Południowej. A wikingowie nie dotarli do Minnesoty czy Oklahomy ani też do Kolumbii czy Argentyny, jakieś plemię białych Indian nad Amazonką? - uśmiechnął się pobłażliwie. - To bzdura. Legendarne kłamstwo.
- Niech pan poczeka chwilę, doktorze Bernard - wybełkotał Brody. - To nie jest debata, to tylko otwarcie wystawy. Nie został pan zaproszony tutaj, aby...
- Rozumiem to, Marcus. Mamy tu jednak dziś wieczorem poważną reprezentację prasy i chciałbym, żeby zrozumieli, iż nie istnieją żadne dokumenty mówiące o wyprawach starożytnych żeglarzy przez Atlantyk. Wikingowie dotarli nie dalej niż na Grenlandię. To wszystko. Egipcjanie, Celtowie i Libijczycy nie zostawili żadnych świadectw swych podróży do Ameryki Południowej.
- Dziękuję, doktorze Bernard - powiedział Brody, przyjmując nową taktykę. - Jestem pewien, iż wygłoszona przez pana opinia zostanie wiernie zrelacjonowana. A teraz mam nadzieję, że państwo zaspokoją swoją ciekawość i poważnie zastanowią się nad tym, co tutaj zgromadzono. Życzę państwu mile spędzonego czasu i dziękuję za przybycie. - To powiedziawszy, Marcus Brody zszedł z podium.
Indy skierował się ku Brody’emu, lecz kilku reporterów i fotografów natychmiast skupiło się wokół dyrektora muzeum. W tym czasie inni zasypali pytaniami Bernarda. Indy doszedł do wniosku, że zobaczył tego wieczoru wystarczająco dużo. Poza tym obiecał już wcześniej Marcusowi, że spotka się z nim nazajutrz i miał przeczucie, że ta dyskretna sprawa jest w jakiś sposób związana z wystawą.
Gdy Indy znalazł się za drzwiami i wtopił się w spowity nocą Manhattan, miał wielką ochotę wstąpić do mieszkania, gdzie zatrzymała się Deirdre. Nie zamierzał rezygnować z niej tak łatwo. Po chwili jednak postanowił, że da jej jedną noc na przemyślenia. Zobaczy się z nią następnego dnia i wspólnie uporają się ze swoimi problemami, tak jak to robili już wcześniej. Zabierze ją ze sobą do biura Brody’ego, a później zjedzą razem lunch i wszystko będzie dobrze.
Po prostu będzie dobrze.
Musi być dobrze.
5.
WIADOMOŚĆ
Jadąc metrem oddalającym się od centrum miasta i zmierzającym w stronę biura Brody’ego, Indy próbował przestać myśleć o Deirdre, przeszukując „Timesa”, by znaleźć artykuł dotyczący wystawy. A jednak myśli o ich rozluźniających się stosunkach świdrowały mu umysł niczym tropikalny pasożyt drażniący ucho wewnętrzne. Wstąpił do Deirdre i jej przyjaciółka powiedziała mu, że dziewczyna wyszła. Gdyby nie był umówiony na spotkanie z Brodym, zapytałby, czy może poczekać na nią. Tak właśnie zamierzał zrobić później, jeżeli w dalszym ciągu nie będzie jej w domu, i zaczeka dopóty, dopóki Deirdre się nie pojawi.
Wreszcie na stronie dwudziestej szóstej, w trzeciej części „Timesa”, Indy znalazł czteroszpaltowy artykuł zatytułowany „Spekulacje wystawy na temat wczesnych wypraw”. Artykuł zaczynał się następująco:
„»Starożytne najazdy« to wystawa o naciąganych ideach dotyczących tego, kto odkrył Amerykę. Sugeruje się, że zespół starożytnych kultur, od Fenicjan i Egipcjan po Libijczyków i Celtów, odkrył Amerykę na dwa tysiące lat przed wyprawą Kolumba. Twierdzenia te są wspierane zamazanymi fotografiami i tajemniczymi kamieniami”.
W artykule napisano także, że wystawa ta rości sobie prawo do zbytniej powagi.
„Gdyby zgromadzone tam eksponaty zostały zaprezentowane, jako raczej ciekawostki niż wstrząsające światem dowody, bylibyśmy mniej skłonni do napiętnowania tej wystawy jako przykładu złej nauki, czym niestety ona jest”.
Biedny Marcus - pomyślał Indy.
Wziął do ręki egzemplarz „Herald-Tribune”, który ktoś zostawił na siedzeniu obok. Gdy poruszył ramieniem, na jego twarzy pojawił się grymas bólu. Tego ranka Indy zdjął temblak, ale ramię wciąż było wrażliwe w miejscu, gdzie kula huaquero poszarpała mu skórę i mięśnie. Przerzucał gazetę, aż wreszcie znalazł kolejny, mało pochlebny artykuł:
„Wystawa ta powinna nosić tytuł »Współczesne najazdy na górzyste kretowisko« za to, iż czyni wiele hałasu o nic” - pisał autor. W ostatnim akapicie dziennikarz zauważał, że jeśli kiedykolwiek istniał jakiś język pisany przypominający kurze bazgroły, było to celtyckie pismo ogamiczne. To właśnie oddaje całą ideę - pomyślał Indy. Pismo ogamiczne rzeczywiście wyglądało jak kurze bazgroły, ale w każdym calu był to język pisany, podobnie jak nordyckie runy. I podobnie jak to się miało ze znakami runicznymi, litery alfabetu ogamicznego nie tylko służyły pisemnemu porozumiewaniu się, lecz każda z nich miała swoje mistyczne znaczenie.
Pociąg zwolnił, zbliżając się do przystanku, na którym Indy wysiadał. Gdy wstał, dostrzegł kogoś, kto siedząc po przeciwnej stronie przejścia czytał „Posta”. Zamieszczony na pierwszej stronie tytuł głosił: LIBIJCZYCY SKOLONIZOWALI STARY ZACHÓD PIĘĆSET LAT PRZED CHRYSTUSEM, WYGRYWAJĄC WYŚCIG Z FENICJANAMI, EGIPCJANAMI I CELTAMI.
Boże. Co za koszmar - mruknął Indy, szybko wychodząc z pociągu i kierując się ku prowadzącym na ulicę schodom. Z łatwością mógł wyobrazić sobie Bernarda cmokającego językiem nad tym artykułem i piętnującego Brody’ego.
Pięć minut później Indy dotarł do muzeum archeologicznego, masywnej, gotyckiej budowli, skonstruowanej w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieki i wychodzącej na Central Park. Szerokie schody prowadziły kil grupie kamiennych filarów, za nimi zaś ku parze czarnych drzwi wysokich na dwadzieścia stóp. Budowla ta wyglądała tak, jak gdyby została wzniesiona dla bogów. A jednak, chyba po to, by przyjmować także tych mniej boskich, pomiędzy potężnymi drzwiami umieszczono mniejsze.
Indy przeszedł przez foyer i skierował się na pierwsze piętro. Zbliżył się do sekretarki siedzącej za biurkiem przed gabinetem Brody’ego i już zamierzał powiedzieć jej, kim jest, gdy nagle rozpoznał tę ładną blondynkę.
- Brenda!
- Profesorze Jones, co za niespodzianka. Nie wiedziałam, że jest pan w Nowym Jorku. Dopiero kilka minut temu pan Brody powiedział mi, że oczekuje pana.
- Nie wiedziałem, że tutaj pracujesz.
- Już od trzech miesięcy.
Brenda była sekretarką na Wydziale Archeologii Uniwersytetu Londyńskiego, kiedy Indy został tam zatrudniony przed rokiem. Pamiętał, że wypytywała go o życie w Ameryce, szczególnie interesował ją Nowy Jork. Kilka miesięcy później porzuciła posadę i Indy przypomniał sobie, iż słyszał, że przeniosła się do Nowego Jorku.
- Jak ci się podoba miasto?
- Och, uwielbiam je. Wszystko tutaj jest takie... takie amerykańskie.
- Można tak powiedzieć. Cieszę się, że ci się podoba. Pracujesz też dla sympatycznego człowieka. Jest u siebie?
- Oczywiście. Powiadomię go, że pan przyszedł - powiedziała, odsuwając swoje krzesło od biurka.
Brody przywitał Indy’ego w drzwiach gabinetu.
- Wejdź, wejdź. Bardzo proszę. Przepraszam za bałagan.
Biurko Brody’ego było zawalone książkami, czasopismami i stertami papieru. Kamienne i ceramiczne przedmioty walały się po podłodze i Indy musiał uważać na każdy krok. Były tam garnki i wazy ozdobne, urny i figury - od kilku-calowych do sięgających niemal wzrostu Indy’ego. Pomieszczenie to zawsze wyglądało tak, jak gdyby częściowo stanowiło magazyn, częściowo zaś biuro i Indy byłby zdziwiony widząc je w innym stanie.
- To prawdziwa niespodzianka zobaczyć Brendę przed twoim gabinetem - powiedział Indy, podczas gdy Brody wskazał mu krzesło.
- Miała wspaniałe referencje, a poza tym wiesz, że mam słabość do londyńczyków.
Indy zauważył, że „Times” był otwarty na stronicy, gdzie znajdowało się sprawozdanie z wystawy, pod nim zaś leżała sterta innych gazet.
Brody dostrzegł jego spojrzenie.
- Cóż, uważam, że otwarcie było dużym sukcesem. Fantastycznym zwrotem i wszystkie gazety to zauważają.
- Wiem - odparł Indy. - Czytałem kilka z nich. Były... - Indy starał się wymyślić odpowiednio delikatne określenie - ... interesujące.
Brody oparł się o róg biurka.
- Och, wiem, że nie wszystkie opinie są przychylne, ale te artykuły wywołają ciekawość i dyskusję. Co więcej, wystawa przyciągnie ludzi do muzeum. Zbyt często miewamy niewielką publiczność. Pragnę otworzyć nasze drzwi ludziom, którzy nigdy nie odwiedzali tego muzeum.
- Masz prawdopodobnie rację, ale powinieneś wiedzieć, Marcus, że Victor Bernard jest zamieszany w jakiś komitet, który...
Brody machnął ręką.
- Wiem wszystko o tym komitecie. Jest to grupa naukowców, którzy zorganizowali się w zeszłym roku po tym, jak John Scopes został skazany za nauczanie o ewolucji. Oczywiście poparłem ich, teraz jednak stają się fanatykami.
- Ale co mają przeciwko tobie? Co jest złego w prezentowaniu nowych poglądów na prehistorię Ameryki?
- Oczywiście nic, lecz oni twierdzą, że moja wystawa prezentuje oszukańcze dowody i przedstawia je jako fakty.
Indy wzruszył ramionami.
- Niektóre z tych kamiennych inskrypcji są kontrowersyjne, ale to bardzo proste nazwać kłamstwem coś, czego się nie rozumie lub nie chce zrozumieć.
- Dokładnie moja myśl - Brody wbił w Indy’ego palec. - Ten komitet, niestety, zdaje się dążyć do przeciwstawiania się każdemu, kto propaguje idee wykraczające poza to, co oni uważają za ewangelię, za prawdę naukową. Ci ludzie wydają się równie obłudni jak antyewolucjoniści. Z nauki czynią religię i to jest skandal.
- To, że Bernard jest w tę historię zaangażowany, skłania mnie do podejrzeń, iż jego sprzeciw wobec teorii przenikania ma z tym wszystkim coś wspólnego.
- Och, oczywiście, że tak. Jest to całkowicie z tym związane. Sława Bernarda opiera się na koncepcji, że cywilizacja w obu Amerykach rozwinęła się niezależnie od wszelkich wpływów zewnętrznych. Od lat nie zgadza się z teorią przenikania i jest bardzo przekonywający. Sprzeciwia się jednak rozpatrzeniu jakiegokolwiek argumentu strony przeciwnej.
Indy skinął głową. Wiedział wszystko na temat sławy Bernarda.
- Jak twoja rada zarządzająca znosi ten krytycyzm?
- Bardzo dobrze, jak dotąd. Popierają mnie w stu procentach. Znajdują się jednak teraz pod znaczną presją.
- Wyobrażam sobie.
Brody przeszedł za biurko i usiadł.
- No dobrze, koniec rozmowy o muzeum. Poprosiłem cię tutaj z innego powodu - otworzył szufladę biurka i wyciągnął kilka postrzępionych kartek papieru, spiętych razem. - To, co mam tutaj, jest bardzo ekscytujące, a jednocześnie budzi niepokój. To fragment dziennika Jacka.
- Kogo? - zapytał Indy.
- Fawcetta oczywiście.
- Och, nie wiedziałem, że pułkownik wrócił z Amazonii.
- To po prostu tylko tyle. On nie wrócił. Spójrz na to - Brody wręczył Indy’emu plik papieru.
Indy wiedział, że pułkownik Fawcett był starym kumplem Brody’ego z czasów, gdy uczęszczał on do college’u w Londynie. Wiedział też, że obydwaj przez wszystkie lata utrzymywali wzajemne kontakty. W Anglii Fawcett był swojego rodzaju znakomitością. W ostatnim roku prasa wywołała wiele szumu wokół jego poszukiwań jakiegoś zaginionego miasta, które Fawcett określał mianem Z. Badacza doszły opowieści o plemieniu rudowłosych, niebieskookich ludzi wywodzących się od kolonistów, którzy przybyli z krainy położonej na wschód od Ameryki Południowej i przywieźli ze sobą język pisany przypominający pismo ogamiczne. Wybudowali oni wspaniałe, kamienne miasta otoczone murami. Lecz od chwili gdy Fawcett wyruszył w głąb nie zbadanej dżungli prawie przed rokiem, słuch o nim zaginął. Ostatnio Indy czytał w prasie spekulacje twierdzące, że albo Fawcett odnalazł swoje zaginione miasto i tam pozostał, albo zginął.
Kiedy Brody podał mu papiery, Indy zauważył datę na górze pierwszej stronicy: 14 sierpnia 1925. Pochodziła sprzed siedmiu miesięcy. Przeczytał wstęp opisujący wyzdrowienie Fawcetta z ran i odwodnienia podczas pobytu w misji oraz informujący o ponowieniu przez niego planów wyruszenia ku swemu przeznaczeniu. Indy’ego zaintrygował fragment, w którym Fawcett opisywał swoich nowych towarzyszy, szczególnie zaś opis kobiety... Pochodziła z dżungli, była piękna i okazała się doskonała przewodniczką. Wszystkie te cechy skupione w jednej osobie. Indy’emu wydawało się, że jeśli w dalszym ciągu nie ma wiadomości o Fawcetcie, to całkiem niezwykłe było to, że Brody dysponował kilkoma stronicami z jego dziennika.
- Jak to zdobyłeś, Marcus?
- Przysłano mi to.
- Kto to zrobił?
- Nie jestem pewien. Ale powiedz mi, co o tym sądzisz? Kiedy to przeczytałem, pomyślałem, że to cię zaintryguje.
Indy wzruszył ramionami. Miał nadzieję, że nikt nie próbował manipulować Brodym.
- Prawdę mówiąc, wygląda to na fikcję. Jesteś pewien, że to napisał Fawcett?
Brody skinął głową.
- Jestem tego całkowicie pewien. Dobrze znam charakter jego pisma. Te kartki musiały zostać wydarte z jego dziennika. Wysłano je do mnie z Bahii w Brazylii.
Indy zmarszczył czoło.
- Ale dlaczego wysłano je do ciebie?
- No cóż, zanim Jack wyruszył w podróż, odbyliśmy długą rozmowę. Obiecałem mu, że jeżeli kiedykolwiek będę mógł mu pomóc, powinien bez skrępowania skontaktować się ze mną.
- To ładnie z twojej strony.
- Być może, ale tak naprawdę nie oczekiwałem, że Jack potraktuje to poważnie.
- Co zamierzasz zrobić?
Brody splatał i rozplatał pałce.
- Cóż, zastanawiałem się, czy ty nie mógłbyś mi pomóc dotrzeć do sedna całej tej sprawy.
- Miałem przeczucie, że myślisz o czymś takim.
- Wygląda na to, że masz trochę czasu teraz, kiedy wykopaliska skończyły się wcześniej - powiedział z nadzieją Brody.
Indy potarł kark.
- Marcus, jestem archeologiem, a nie prywatnym detektywem. Nie wiem nic o szukaniu zaginionych osób.
- Ależ, Indy, to nie jest zwykła zaginiona osoba, l wiemy, dokąd Fawcett się udał.
- Tak, do jakiegoś legendarnego miasta w Amazonii. Wydaje mi się, że powinieneś znaleźć kogoś innego. Naprawdę nie jestem odpowiednią osobą do tego zadania.
Brody ponownie otworzył swoje biurko i bruzdy na jego czole jakby się pogłębiły.
- Tutaj jest jeszcze coś, czego ci nie pokazałem, i wydaje mi się, że może zmienisz zdanie, gdy to zobaczysz.
Co teraz? - zastanawiał się Indy, gdy Brody rozkładał jakiś kawałek papieru. Po chwili wręczył go Indy’emu.
- „Jeżeli chcesz, żeby twój przyjaciel żył, przyjedź tutaj” - odczytał. - „Przyjedź prędko albo on umrze”.
- Co sądzisz o podpisie? - zapytał Brody.
Indy utkwił wzrok w tym, co znajdowało się poniżej tekstu w niezdarnej angielszczyźnie. Przypominało to głowę ptaka, poniżej zaś znajdowała się pionowa linia z dwiema poprzecznymi kreskami dotykającymi lewego boku.
- Marcus, nie jestem pewien, czy to podpis - powiedział ostrożnie Indy. Miał pewien pomysł, ale na razie nie chciał go ujawnić.
- No już, Indy. Wiesz, co to jest. To Oko Belenusa.
Dokładnie. Oko Belenusa było symbolem starożytnych Celtów, oznaczającym oddanie się pod opiekę boga słońca.
- Przypuszczam, że można to tak ująć.
- A co z tym symbolem poniżej? Wiesz, co to jest?
- W porządku. To wygląda jak pismo ogamiczne. Symbol litery...
- Z, nieprawdaż? Wiedziałem - Brody zapiszczał z radości. - Jack musi być na tropie czegoś niezwykle ważnego. Założę się, że znalazł to miasto.
Indy podniósł rękę.
- Poczekaj chwilę. Fawcett poszukiwał jakiegoś zaginionego miasta, jakichś ruin, a nie zamieszkanego miejsca.
Brody potarł ręce.
- Niezupełnie. Widzisz, Jack trwał w przekonaniu, że w Serra do Roncador, czyli w Chrapiących Górach, znajduje się kilka starożytnych, kamiennych miast, i że co najmniej jedno z nich jest wciąż zamieszkane. Rzeczywiście w rozmowie, jaką z nim odbyłem, Jack stwierdził, iż wierzy, że to zaludnione miasto założyli celtyccy druidzi około roku 500 przed Chrystusem. Jak wiesz, Celtowie podróżowali z Iberii, czyli z terenu, który teraz stanowi część Portugalii i Hiszpanii, do Bretanii i Skandynawii.
Indy niecierpliwie skinął głową. Nie potrzebował lekcji z historii Celtów. On sam jej uczył.
- W każdym razie grupa druidów z pewnością wyruszyła z duńskiej wyspy Zelandii, pożeglowali wzdłuż wybrzeża Europy do północnej Afryki, po czym przepłynęli przez Atlantyk i podążyli wzdłuż wybrzeża południowoamerykańskiego. Po ponad dwóch latach na morzu wyruszyli na wyprawę wewnątrz lądu, gdzie założyli miasto Z. Nazwane tak oczywiście na pamiątkę Zelandii.
To nie była w żadnym razie historia Celtów, o której Indy cokolwiek słyszał.
- Marcus, skąd Fawcett wytrząsnął tę ideę?
Brody nagle się speszył.
- Cóż, to ja sam wyszedłem z tą częścią o Zelandii. Wydaje się, że pasuje ona do reszty opowieści.
Indy ponownie spojrzał na trzymaną kartkę i postukał palcem w znak ogamiczny.
- Marcus, nie chciałbym cię rozczarować, ale to nie jest litera Z. To D, litera D.
Brody był zbity z tropu.
- Naprawdę? Och. No, wszystko jedno - nagle rozchmurzył się. - Wniosek jest taki, że Jack znalazł właściwy trop. Czy nie dostrzegasz, co to oznacza, Indy? Zaginione miasto w Amazonii, gdzie pismo ogamiczne wciąż pozostaje w użyciu. Miasto założone przez starożytnych Celtów. Jeżeli udałoby ci się odnaleźć to miasto, nie tylko uratowałbyś pułkownika Fawcetta, ale udowodniłbyś raz na zawsze, że Europejczycy przybyli do obu Ameryk prawie dwa i pół tysiąca lat temu.
- To byłoby coś. Ale, prawdę mówiąc, uważam, że trochę trudno w to wszystko uwierzyć.
- Dlaczego?
- Cóż, co mogłoby skłonić tych druidów do spędzania miesięcy czy lat na morzu i kto wie, jak długiego podróżowania przez dżunglę tylko po to, by znaleźć nowe siedlisko? - Indy pochylił się do przodu. - Mówiąc szczerze, Marcus, to nie ma sensu i, nikogo nie obrażając, jeżeli już chcesz znać moje zdanie, temu pułkownikowi chyba brakuje piątej klepki.
- Teraz ty poczekaj, Indy. Zanim zaczniesz karcić biednego Jacka, daj mu jakąś szansę. W rzeczywistości on miał odpowiedź właśnie na to twoje pytanie.
- Więc jak ona brzmi?
- Jack uważał, że druidzi wyruszyli w tę podróż, ponieważ mieli nadzieję na ponowne zjednoczenie z potomkami swoich przodków.
- W Amazonii? - zapytał sceptycznie Indy.
- Według Jacka druidzi byli potomkami kapłanów znających wiedzę tajemną, potomkami tych, którzy przeżyli katastrofę Atlantydy. Ale oni nie byli jedynymi, którzy przetrwali. Inni wtajemniczeni także przeżyli i podążyli na zachód, gdzie zbudowali miasta w Amazonii. Jedenaście tysięcy lat temu.
- Więc mówisz, że ci druidzi, którzy dotarli do Amazonii dwa i pół tysiąca lat temu, poszukiwali swoich dalekich krewnych?
- Wyrażając się w ten sposób, tak - Brody skrzyżował ręce. - Ich potomkowie żyją do dzisiaj. Ten liścik z pismem ogamicznym jest tego dowodem. Więc co o tym myślisz? Jesteś zainteresowany?
Indy bawił się bezmyślnie kartką dołączoną do fragmentów dziennika. Może ta sprawa to mistyfikacja, której celem było wpędzenie Brody’ego w jeszcze większe kłopoty.
- Nie wiedziałbym nawet, gdzie zacząć, Marcus. Ten list nie ma przecież adresu zwrotnego.
- Wiem, ale jest na kopercie - Brody uśmiechnął się i wziął ją do ręki. Z tyłu koperty było napisane: hotel Paraíso, Bahia, Brazylia.
- Oto miejsce, gdzie zaczniesz. To wszystko, jeżeli cię to interesuje.
Indy próbował wymyślić jakiś sposób na ostudzenie emocji Marcusa, nie obrażając jednocześnie starego przyjaciela.
- Chciałbym, Marcus, naprawdę bym chciał. Ale istnieje problem czasu. To może trwać kilka miesięcy i jestem pewien, że Bernard wyleje mnie, jeżeli nie wrócę na początek jesiennego semestru.
- Nie przejmuj się. Poczyniłem już przygotowania, żebyś poleciał w głąb tej dżungli. Zyskasz w ten sposób na czasie. Jest pewien angielski pilot, Larry Fletcher, mieszkający na farmie koło Bahii. Uprawia... jak on to ostatnio mówił? - Brody zmarszczył brwi i skrzyżował ręce - guavy. Uprawia guavy na farmie koło Bahii i chce zabrać cię samolotem do dżungli. Przypuszczam, że jego samolot to amfibia i może ładować na rzekach i jeziorach.
- Skąd wiesz o tym facecie, Marcus?
- Pomógł mi aeroklub angielski. Ludzie stamtąd skontaktowali się z tym pilotem.
- Przypuszczam, że to mogłoby oszczędzić trochę czasu. Ale w dalszym ciągu cała sprawa wydaje się przedsięwzięciem czasochłonnym.
- Dlaczego nie zabierzesz ze sobą Deirdre?
- Deirdre? Nie wydaje mi się, aby było ją na to stać.
- Nie przejmuj się. Pokryję wszelkie wydatki. Widzisz, czuję się nieswojo, ponieważ kilka łat temu, kiedy Jack potrzebował pieniędzy na tę ekspedycję, odesłałem go z niczym. Od tamtego czasu otrzymałem skromny spadek i, cóż, sam bym pojechał, ale to jest dla mnie bardzo zła pora ze względu na sprawy dotyczące muzeum, a przede wszystkim wystawy.
Problem z zabraniem Deirdre polegał na tym, że dziewczyna właśnie zerwała ich związek. Ale może, jeżeli zaproponuje jej udział w wyprawie do Brazylii, Deirdre ponownie wszystko przemyśli i da mu jeszcze jedną szansę.
- Powiem ci coś, Marcus. Zapytam ją. Jeżeli Deirdre zdecyduje się na wyjazd, wyruszymy natychmiast. Lecz nie zaczniemy przetrząsać Amazonii, dopóki nie znajdę osoby, która wysłała ten dziennik, albo kogoś innego, kto będzie wiedział, gdzie szukać Fawcetta.
- Doskonale. Zatelegrafuję do Fletchera, że jesteście w drodze. - Brody wstał, uścisnął Indy’emu rękę i poklepał go po plecach. - Jestem pewien, że Deirdre będzie szczęśliwa, mogąc ci towarzyszyć. To prawdziwa podróżniczka, sądząc z tego, co mi o niej opowiadałeś.
Rzeczywiście taka była. Indy jednak zastanawiał się nad tym, czy dziewczyna wciąż jeszcze jest zainteresowana przygodami, którym sama wychodziła naprzeciw. Już wkrótce się dowie.
Była właśnie pora lunchu i Washington Square wypełnił się ludźmi niosącymi swoje posiłki zapakowane w torebkach. Indy energicznie zastukał we frontowe drzwi mieszkania w wychodzącym na plac budynku z piaskowca. Jeżeli nikt nie otworzy, zamierzał usiąść na werandzie przed wejściem i poczekać na zjawienie się Deirdre. Była to ostatnia szansa na ułożenie ich spraw. Jeżeli dziewczyna postanowi nie wiązać się z nim, to będzie koniec wszystkiego. Musi jednak koniecznie ją zobaczyć.
Po kilku sekundach drzwi się uchyliły, tworząc niewielką szczelinę.
- Deirdre?
- Nie ma jej tutaj, Indy. Wyszła.
- Angie, jeżeli ona tam jest, pozwól mi z nią porozmawiać. Nie odejdę stąd, zanim się z nią nie zobaczę.
- Chwileczkę - Angie zamknęła drzwi.
Wreszcie - pomyślał Indy.
Kiedy drzwi otworzyły się ponownie, znowu stała za nimi Angie. Wysunęła rękę, podając coś Indy’emu.
- Gdzie ona jest?
- Powiedziałam ci, wyszła. Zostawiła ten list.
Indy wziął złożoną kartkę papieru i rozłożył ją.
- Posłuchaj, muszę się przygotować do pracy - powiedziała Angie. - Powodzenia - zamknęła drzwi. Indy jednak już jej nie słuchał, zaczął czytać list.
Drogi Indy
W razie gdybyś znowu przyszedł, pomyślałam, że będzie najlepiej, jak zostawię ci jakąś kartkę, by powtórzyć dokładnie to, co powiedziałam wczoraj wieczorem. Między nami wszystko skończone. Postanowiłam wrócić do Londynu. Zamierzam opuścić uniwersytet i przenieść się w rodzinne strony do Szkocji. Mam nadzieję, że zrozumiesz. To nie twoja wina - poza Katherine. Tak po prostu postanowiłam.
Chciałam ci to powiedzieć osobiście dzisiaj rano, kiedy przyszedłeś, ale nie mogłam się na to zdobyć. Wystarczająco ciężkie było pożegnanie w muzeum. Będę za tobą tęsknić, ale uważam, że tak jest lepiej. Mam nadzieję, że podjęłam właściwą decyzję.
No cóż, mój statek odchodzi o pierwszej. Muszę iść. Życzę ci wszystkiego dobrego.
Indy wyciągnął z kieszonki spodni zegarek. Jeżeliby się pośpieszył, może jeszcze zdążyć. Nie wiedział, co zamierza jej powiedzieć, ale musi się z nią zobaczyć, zanim Deirdre na dobre odejdzie z jego życia. Złapał taksówkę i prosił kierowcę, by jechał do doków tak szybko, jak tylko potrafi.
Wydawało się, że to zabiera całą wieczność.
Wreszcie dojechali. Indy rzucił na przednie siedzenie jakieś pieniądze i pędem wypadł z taksówki. Usłyszał niski, wibrujący dźwięk syreny sygnalizującej, że statek właśnie opuszcza port.
Nie. Ona nie mogła odjechać w taki sposób.
Zbierał się tłum. Wszyscy machali rękami i statek powoli oddalał się od pomostu. Serce Indy’ego waliło jak młotem, ale jednocześnie zamierało wraz z pojawieniem się nadziei na ponowne ujrzenie Deirdre.
Indy puścił się przez tłum i popatrzył w górę na pasażerów ustawionych wzdłuż barierki. Widział ich uśmiechy, gdy wskazywali rękami i machali. Indy przebiegł wzrokiem po twarzach, ale nie zobaczył Deirdre. Może nie zdążyła? Jeśli jednak sarna wyszła z domu, nie miała do kogo machać z pokładu. Prawdopodobnie była już w swojej kabinie.
Statek oddalał się cal po calu. Indy czuł się zagubiony, samotny. Nigdy nie przypuszczał, że z powodu jakiejś kobiety ogarnie go taki nastrój. Jeśli nawet tą kobietą była Deirdre.
Daj sobie z tym spokój. Wyjechała. Zapomnij o niej. Świat jest pełen kobiet - usiłował się uspokoić.
Nie działało. Najchętniej rzuciłby się z pomostu do wody i popłynął za statkiem.
- Indy?
Odwrócił się.
- Deirdre? - popatrzył na nią, spojrzał w kierunku statku, po czym znowu utkwił wzrok w dziewczynie.
- Nie mogłam tego zrobić - powiedziała.
Indy zobaczył w jej oczach łzy.
- Cieszę się. Naprawdę się cieszę.
Objęli się i pocałowali, jak gdyby byli kochankami pozostającymi w rozłące przez całe miesiące.
- Chodźmy stąd - szepnęła.
- Nie pozwolę ci odejść.
- Nie ruszę się nigdzie bez ciebie.
Indy odsunął się od niej i przechylił głowę na bok.
- W takim razie co byś powiedziała na wspólny wyjazd do Brazylii? Jutro.
Deirdre się roześmiała.
- Do Brazylii? Mówisz poważnie?
- Oczywiście, że tak. Wszystko ci opowiem.
Dziewczyna roześmiała się ponownie.
- To właśnie Indiana Jones, którego znam.
6.
NIESPODZIANKA NA MORZU
Majestatyczna sylwetka s/s Mauretania sprawiała, że żaglówki pływające po nowojorskim porcie wydawały się malutkie niczym łupinki orzechów. Statek był nie tylko wielki, ale i najszybszy na świecie. Dwa lata wcześniej pobił rekord, pokonując Atlantyk w nieco ponad pięć dni i osiągając średnią prędkość dwudziestu sześciu węzłów. Podczas obecnego rejsu ten brytyjski liniowiec miał przepłynąć cztery tysiące siedemset czterdzieści trzy mile morskie z Nowego Jorku do Rio de Janeiro w ciągu ośmiu dni. Cel podróży miał osiągnąć we wtorek poprzedzający Popielec, czyli w najgorętszym dniu karnawału w Rio.
- Indy, będziemy mieli tyle zabawy - powiedziała Deirdre, gdy obydwoje spoglądali na oddalające się miasto w ciemniejącym świetle późnego popołudnia. - Cały tydzień relaksu i zabawy. Potem Rio podczas karnawału.
Indy wyciągnął lewe ramię, sprawdzając jego siłę. Wciąż było czułe na dotyk, ale odzyskiwało sprawność.
- Jestem pewien, że wrócimy do dawnych radosnych czasów - cieszył się, że Deirdre była taka zadowolona z tej podróży, ale chciał, by zdawała sobie sprawę z potencjalnych niebezpieczeństw. - Musisz pamiętać jednak, że to nie będą wakacje. Może wcale nie być łatwo, kiedy znajdziemy się w dżungli. To znaczy, jeżeli dotrzemy aż tak daleko.
Deirdre przesunęła dłonią po jego talii i popatrzyła na Statuę Wolności znikającą w oddali.
- Dopóki jestem z tobą, nie dbam o nic. Ale nie myślmy o tym teraz. Płyniemy na statku i jest cudownie.
- Panie Jones. Panie Indiana Jones - jakiś niski głos zawołał przez cały pokład.
Indy pomachał ręką.
- Tutaj.
- Cześć, ludziska - podszedł do nich jakiś wysoki, szczupły Murzyn ubrany na biało z czarną muchą przy kołnierzyku. - Nazywam się Oron. Jestem waszym stewardem. Czy mogę zaprowadzić was teraz do kabiny?
- Miło cię poznać, Oron - powiedział Indy. - Prowadź.
Gdy dotarli na górny pokład, skierowali się w głąb jakiegoś korytarza, mijając kilka par drzwi.
- To tutaj - powiedział Oron, wręczając Indy’emu klucz. - Bagaż państwa jest już w środku. Życzą sobie państwo, żebym powiesił w szafie wasze ubrania?
- Nie, dzięki. Sami możemy się tym zająć - Indy podał mu trochę drobnych. Wiedział, że dawanie napiwków nie było wymagane do końca podróży, ale trochę dodatkowej wdzięczności za dobrą usługę nigdy nie mogło zaszkodzić.
- Dziękuję, Mr Jones, Miss Deirdre - steward dotknął daszka swojej czapki. - Mam nadzieję, że będziecie mieli przyjemną podróż.
Indy zwrócił uwagę na akcent Orona i zapytał go, skąd pochodzi.
- Pochodzę stamtąd, dokąd państwo się wybierają. Urodziłem się w Rio kilkanaście lat temu. Ostatnio nazywają mnie brazylijskim pomyleńcem, bo tak bardzo się cieszę, że jadę do domu. Nie byłem tam już trzy lata.
- To bardzo długo - powiedziała Deirdre.
- Wiem, ale nie narzekam. Kocham morze, a Mauretania to wspaniały statek.
- Może później zadam ci kilka pytań na temat twojego kraju - powiedziała Deirdre.
- Będę szczęśliwy, jeśli uda mi się pomóc państwu.
Indy zamknął drzwi i przytulił Deirdre.
- To będzie dobra podróż.
Zaczęli chodzić po apartamencie, zaglądając do szafy i łazienki i uważnie przyglądając się obrazom na ścianach. Deirdre podniosła powitalną butelkę wina Bordeaux, która chłodziła się w wiaderku z lodem.
- Mamy ją otworzyć?
- Poczekajmy jeszcze chwilę - Indy położył się na królewskich rozmiarów łóżku i zagłębił się w miękki materac. - Wspaniały pokój. Moglibyśmy siedzieć w nim przez cały tydzień i posyłać po posiłki.
Deirdre chwyciła jego rękę i pociągnęła Indy’ego do góry.
- Zwariowałeś. To nie pora na drzemkę. Jesteśmy na statku pasażerskim i musimy korzystać ze wszystkich serwowanych przyjemności. Jeszcze przed obiadem chcę obejrzeć sklepy. A jak zjemy, pójdziemy do sali balowej.
- Kto mówił coś o drzemce? - zacietrzewił się Indy i spróbował pociągnąć dziewczynę na siebie.
Deirdre roześmiała się i wyrwała zwinnie, jej mahoniowe włosy opadły na twarz.
- Będziemy mieli na to mnóstwo czasu, ale wiesz, że ty będziesz musiał spać na kanapie.
Indy wyprostował się gwałtownie, siadając na łóżku.
- Co takiego?
- Pozory, Indy. Nie podróżujemy jako małżeństwo i nie chcę, żeby załoga rozmawiała o nas z innymi pasażerami.
- Wcale nie będą o nas rozmawiać. Poza tym w jaki sposób dowiedzą się czegokolwiek?
- Dowiedzą się. Codziennie ścielą łóżka.
- Na miłość boską, Deirdre.
- Po prostu zrób to dla mnie, Indy. Proszę. To nie znaczy, że nie możemy razem spędzać czasu.
- Jak rodzeństwo.
- Gdybyśmy pobrali się w zeszłym roku, tak jak to planowaliśmy, nie mielibyśmy tego problemu.
Indy zamierzał już przypomnieć, kto wycofał się z planowanego małżeństwa, ale natychmiast się zreflektował. Nie chciał zaczynać tej podróży od sprzeczki.
- W takim razie pobierzmy się. Właśnie tutaj, na statku - powiedział bez ceremonii. - Poprosimy kapitana, żeby udzielił nam ślubu. Wiem, że on może to zrobić.
- Mówisz poważnie?
Indy zastanawiał się przez moment, zmarszczył brwi, po czym podjął decyzję.
- Tak. Oczywiście, że mówię poważnie.
Deirdre skoczyła na łóżko i obydwoje zaczęli się turlać tak, że omal nie wylądowali na podłodze.
- Naprawdę myślisz, że kapitan może to zrobić?
- Dlaczego nie?
Deirdre zasypała go pocałunkami, podczas gdy jego palce usiłowały uporać się szybko z guzikami i suwakami. Odrzucili ubrania, a ich kończyny połączyły się jak gałęzie dzikiego wina. Usta Indy’ego odnalazły piersi dziewczyny, jej szyję, jej wargi. Deirdre nie dbała już ani trochę o zwiedzanie sklepów ani o to, co załoga będzie myślała o stanie ich łóżka, a najodleglejszą sprawą w umyśle Indy’ego były refleksje o Fawcetcie, dżungli i mitycznym, zaginionym mieście.
Większość pasażerów zaczęła już posiłek, gdy Indy i Deirdre dotarli do jadalni, ale nie wyglądało na to, że wyjdą stąd głodni. Indy nie mógł sobie przypomnieć, czy widział już tyle jedzenia zgromadzonego w jednym miejscu. Obfitość nie była odpowiednim słowem. Bufet wyglądał tak, jak gdyby zamierzano karmić pasażerów przez cały rok. Były tam kociołki z obranymi krewetkami, półmiskami łososia j pieczonego bażanta, kurczaków z rusztu i pieczonej wołowiny, dziesiątki naczyń z gorącymi daniami, nie kończąca się wystawa jarzyn i owoców... i wreszcie wyrafinowany asortyment ciast i placków.
Chociaż Indy miał na sobie schludnie odprasowaną marynarkę safari w kolorze khaki oraz krawat, czuł się nieodpowiednio ubrany. Był jednym z nielicznych mężczyzn, którzy nie mieli na sobie fraków. Większość pasażerów odbywała podróż dookoła świata, a Indy musiałby chyba upaść na głowę, gdyby ciągnął ze sobą do dżungli strój pingwina. Pomyślał natomiast, że powitanie pułkownika Fawcetta w jego zaginionym mieście może okazać się piekielnym wydarzeniem. Jeżeli kiedykolwiek odnajdą to miasto i Fawcetta.
Podczas obiadu cicho omawiali razem z Deirdre swoje plany małżeńskie, a od czasu do czasu Indy przysłuchiwał się toczonym wokół rozmowom. Jakaś debiutantka w powiewnej długiej sukni cały czas świergotała w podnieceniu o wprowadzeniu do kina dźwięku i o tym, jakie to wspaniałe, że nie trzeba będzie wysilać oczu, czytając tekst.
Starszy pan z cienkimi wąsami prezentował swoje spojrzenie na przyszłość, mówiąc, że rakiety staną się pewnego dnia rzeczywistym środkiem transportu.
- Dlaczego nie? Któregoś dnia czytałem o pewnym człowieku nazwiskiem Robert Goddard. Wzleciał rakietą na wysokość osiemdziesięciu trzech stóp w ciągu dwóch i trzech dziesiątych sekundy.
- To wspaniałe żyć w nowoczesnych czasach - ktoś odpowiedział. - Proszę tylko pomyśleć, w zeszłym tygodniu byliśmy w Paryżu, dzisiaj w Nowym Jorku, a za tydzień będziemy w Rio.
Wszystkie rozmowy brzmiały niczym wybijanie taktu, zupełnie jak na giełdzie. Otaczający ich ludzie wyglądali na dobrze prosperujących, byli śmietanką okresu prosperity podczas prezydentury Coolidge’a. Mimo że prezydent uchodził za skromnego, wszystko wokół zmierzało ku lepszemu. „Nadszedł czas rozkwitu” - pisano w gazetach.
Po obiedzie przenieśli się do sali balowej, gdzie grała właśnie orkiestra Paula Whitemana.
- Indy, jazz. Na statku grają jazz. Czy to nie jest wspaniałe?
- Tak, są rzeczywiście fantastyczni - powiedział bez entuzjazmu. Kiedy poznał Deirdre w Londynie, dziewczyna niewiele wiedziała o jazzie. Słyszała jedynie, że jest to nowa amerykańska muzyka. Indy natomiast był świadkiem przybycia jazzu z Nowego Orleanu do Chicago. Dla niego wyłącznie białe orkiestry grające jazz były odstępstwem od tego, co pamiętał z czasów, gdy uczęszczał do college’u. Nie dostrzegał nic interesującego w tym, co właśnie słuchał. Prawdziwy jazz przypominał nowy język, a tu rozbrzmiewała jedynie jakaś interpretacja. Nikt jednak nie narzekał. Mimo wszystko akceptowano jazz w tym wydaniu.
- Zatańczmy, Indy. Może fokstrota... albo pokaż mi dżajfa, którego kiedyś tańczyłeś w Paryżu.
- Nie dzisiaj. Chodźmy pospacerować po pokładzie. Kiedy wrócimy do Nowego Jorku, zabiorę cię do prawdziwego klubu jazzowego i zatańczymy w rytm pewnej „podłej” muzyki.
- Obiecujesz?
Indy wziął ją za rękę, uśmiechnął się i dołączyli do parady modnie ubranych kobiet i mężczyzn spacerujących wzdłuż pokładu. Popatrzyli w górę na Drogę Mleczną, która rozciągała się po niebie. Z głośników rozlegała się Błękitna Rapsodia, nowy utwór Gershwina.
- Tutaj jest tak romantycznie, Indy. Tak się cieszę, że jesteśmy razem.
Indy poprowadził Deirdre do barierki, uścisnął jej dłoń, pochylił się i pocałował dziewczynę.
- Mam nadzieję, Indy, że ta podróż statkiem będzie trwała wiecznie. To takie piękne. I pobierzemy się. Ledwo mogę w to uwierzyć.
Obydwoje wpatrzyli się w morze, zagubieni w swoich myślach. Skupienie Indy’ego przerwał widok dwóch mężczyzn, którzy przystanęli przy barierce kilka stóp dalej. Uważnie się im przyjrzał, starając się, by tego nie zauważyli. Jeden z nich był żylasty o nieregularnych rysach twarzy, długim nosie, wąskiej szczęce i zapadniętych policzkach. Jego górna warga była krótka i sprawiała, że wyglądał, jak gdyby przez cały czas uśmiechał się szyderczo. Drugi mężczyzna był krzepki jak pień sekwoi i kompletnie łysy. Indy nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby przebywali w jakiejś knajpie, ale na statku pasażerskim obydwaj wyglądali nie na miejscu.
Obrócił głowę w ich stronę. Obydwaj mężczyźni patrzyli gdzieś w dal. To prawdopodobnie członkowie załogi, w tej chwili wolni od zajęć - pomyślał Indy. A jednak ciekawość sprawiła, że postanowił przyjrzeć się dokładniej tej parze.
- Chodźmy do kabiny.
- Już?
- Dlaczego nie? Znajdziemy sobie jakieś zajęcie.
- Znowu? Indy, nie powinniśmy zaczynać miodowego miesiąca przed ślubem.
- Możemy mieć następny miesiąc w Rio.
Poszli w kierunku dwu mężczyzn, mijając ich o kilka stóp. Ten o ostrych rysach uważnie śledził wzrokiem Indy’ego. Jego prawa dłoń tkwiła w kieszeni i Indy zastanawiał się, czy czasami nie zaciska się ona na rewolwerze.
- Widziałaś tych dwóch? - zapytał.
- A co takiego?
- Nie wiem, ale przypomnieli mi oni o huaqueros. Ta sama fizjonomia, szczególnie ten chudy.
Gdy skręcili za rogiem na końcu pokładu, tuż pod mostkiem, obydwoje spojrzeli za siebie. Mężczyzn nie było już przy barierce.
- To tylko twoja wyobraźnia. Na statku pasażerskim nie ma huaqueros. Nie ma tu żadnych grobów do rabowania.
Obydwoje się roześmieli, wspinając się jednocześnie na schodki. Podążyli korytarzem do swojej kabiny. Gdy Indy otworzył drzwi, Deirdre spojrzała na boki przez swoje ramię.
- W dalszym ciągu nie widzę żadnych huaqueros.
- Nie powiedziałem, że to byli huaqueros - odparł mrukliwie Indy.
Zapalił światło, po czym Deirdre zniknęła w łazience. Chwilę później rozległ się ostry krzyk.
Indy szybko ruszył za nią i zastał dziewczynę wpatrującą się w lustro. Białymi literami była tam wypisana krótka wiadomość:
„Dajcie sobie spokój z Fawcettem. Nieżywy to nieżywy. Wracajcie”.
- Okay, chłopcy! - ryknął Indy. Gwałtownie otworzył walizkę i przekopał garderobę, aż wreszcie znalazł swojego webleya kaliber czterysta czterdzieści pięć. Zatknął go za pasek.
- Zaraz wracam.
- Co chcesz zrobić?
- Chcę tylko chwilę pogawędzić z tamtymi facetami.
- Indy, nie wiesz, że to byli oni.
- To dobre przypuszczenie.
Deirdre chwyciła go za ramię.
- Proszę, nie idź tam. Zostań tutaj ze mną.
Indy skrzywił się z bólu.
- To moje zranione ramię. Uspokój się.
- Rozumiesz, co mówię? Nie jesteś w odpowiednim stanie, żeby szukać kłopotów.
- Nie szukam kłopotów. Chcę po prostu odpowiedzieć na tę wiadomość. To wszystko.
- Co zamierzasz im powiedzieć?
Indy zatrzymał się przed drzwiami, trzymając rękę na klamce.
- Powiem im, że nie znają ortografii. Wydaje mi się, że starają się przekonać nas, że Fawcett nie żyje.
- Skąd mieliby wiedzieć, że Fawcett nie żyje?
- Powiedziałbym, że niczego nie wiedzą.
Deirdre potrząsnęła głową.
- Nie rozumiem. Dlaczego komuś miałoby zależeć na tym, byśmy nie szukali Fawcetta?
- To może być bardziej związane z tym, czego szukał Fawcett niż z nim samym.
Rozległo się pukanie do drzwi. Indy otworzył je i zobaczył dwóch mężczyzn z twarzami zakrytymi pończochami z otworami na oczy, nos i usta. Wyciągnęli go na korytarz. Jeden z napastników uderzył go pięścią w brzuch, potem w głowę, później znowu w brzuch. Indy nie miał żadnych szans. Drugi mężczyzna rąbnął go w kark i kopnął w zranione ramię. Indy jęknął i zwalił się na podłogę.
Z kanapy, na której leżał, usłyszał Deirdre. Rozmawiała z kimś przyciszonym głosem. Po chwili dziewczyna znalazła się u jego boku.
- Jest tu kapitan. Czujesz się wystarczająco dobrze, żeby z nim porozmawiać?
Indy poprawił leżący na czole woreczek z lodem.
- Jasne.
Kapitan, wysoki, srebrnowłosy mężczyzna, usiadł na krześle naprzeciwko łóżka i słuchał relacji Indy’ego, tak jak kapłan słucha spowiedzi umierającego. Indy jednak wcale nie umierał ani nie zamierzał się spowiadać. Był posiniaczony i zły, a uczucie to narastało, w miarę jak przypominał sobie mężczyznę o szczurzej twarzy...
- Więc jest pan zupełnie pewien, że ci ludzie, których widział pan na pokładzie, byli tymi, którzy pana zaatakowali? Mimo że mieli maski - powiedział kapitan.
- Te same sylwetki - odparł Indy.
- Ale niekoniecznie te same twarze.
- Mogę to udowodnić.
Kapitan wstał i zaczął przechadzać się przed łóżkiem.
- Przypuśćmy, że są to ci sami mężczyźni. Mówił pan, że nie widzieliście ich wcześniej. Skąd więc pomysł, że chcą wam-przeszkodzić w odnalezieniu pułkownika Fawcetta?
Indy znowu poprawił woreczek i poczuł strużkę wody ściekającą mu po karku. Niewyraźne wytłumaczenie świtało mu w głowie, lecz było wciąż zbyt niejasne, aby je wyrazić.
- Nic konkretnego.
- Tylko dwoje naszych przyjaciół i człowiek, który nas wysłał, wiedzą że tu jesteśmy - powiedziała Deirdre. - Wyjechaliśmy prawie nie zauważeni.
Kapitan zatrzymał się i przechylił głowę, próbując poukładać w myślach to, co słyszał.
- Wydaje się dziwne, że wyruszyliście na tak poważną wyprawę, nieomal nie zauważeni.
- Nie wiem, czy ona jest aż tak poważna, ale wyruszyliśmy, bo nie było powodu, aby zwlekać - odparł Indy. - A także dlatego, że ktoś może być w niebezpieczeństwie.
- Rozumiem. Jest pan bardzo spostrzegawczym człowiekiem, panie Jones. Mamy ośmiuset dziewięćdziesięciu pasażerów na pokładzie, ale nie powinno być trudności ze znalezieniem mężczyzny ważącego dwieście dwadzieścia funtów, łysego. Myślę, że do rana znajdzie się pod strażą. Jego towarzysz tak samo.
- Dziękuję.
- Teraz niech pan odpocznie. Przykro mi, że taki nieszczęśliwy incydent wydarzył się na Mauretanii. Jeżeli mógłbym być w czymś pomocny, proszę dać mi znać.
- Jest jeszcze jedna rzecz, kapitanie.
- Tak? Co takiego?
- Czy mógłby pan udzielić nam ślubu?
Kapitan spoglądał to na jedno, to na drugie.
- Czy mówicie poważnie?
- O tak, bardzo poważnie. - odpowiedziała Deirdre. - Myśleliśmy o tym prawie przez rok.
- Kiedy chcielibyście to zrobić?
Deirdre się uśmiechnęła.
- O tym również myślałam, kapitanie - odpowiedziała i wyjawiła mu swój plan.
Minął tydzień i Mauretania wpływała w końcu do zatoki Guanabara. Indy i Deirdre stali na mostku, wpatrując się w zarys wybrzeża i czekając jednocześnie na kapitana... Długi, wygięty, biały pas piasku oddzielał miasto od ciemnoniebieskiej wody, a ponad skupiskiem budynków ukazywały się ciemne góry. Wyspy i nagie skały wystawały z morza, na skraju zatoki wznosiło się majestatyczne wzgórze Corcovado, zwieńczone potężną figurą Chrystusa z wyciągniętymi ramionami. Po drugiej stronie zatoki Głowa Cukru, góra przypominająca kształtem szyszkę, łączyła wodę z niebem.
To był leniwy tydzień i Indy wyleczył się ze swoich stłuczeń. Przez cały jednak czas utrzymywała się napięta atmosfera. Żaden z pasażerów nie pasował do opisu tamtych mężczyzn i przeszukanie statku nie doprowadziło do odkrycia obecności ani krzepkiego, łysego mężczyzny, ani jego ponuro wyglądającego towarzysza. Kimkolwiek byli, zajmowali się jakimś nikczemnym procederem. Tak nikczemnym, iż w istocie wydawało się, że obydwaj wyskoczyli w swoim czasie za burtę.
Kiedy odwołano przeszukiwania, Indy zaczął prowadzić własne śledztwo. Z pomocą Orona zdobył listę pasażerów, którzy spożywali wszystkie posiłki lub ich większość w swoich kabinach. Byli to: stara matka kapitana, jakieś emerytowane małżeństwo i przykuty do wózka inwalidzkiego mężczyzna, który, jak powiedział Oron, wymachiwał mu przed nosem laseczką i zawsze na coś narzekał, kiedy chłopak wchodził do jego kabiny.
Oczywiście wszyscy na statku dowiedzieli się o napaści i znali opis tamtych mężczyzn, nikt ich jednak nie widział. Indy natomiast nie miał wątpliwości, że para ta musi znajdować się na pokładzie i nieustannie spoglądał za siebie przez ramię, spodziewając się zobaczyć jednego lub obydwu skradających się za nim.
- Popatrz na to, Indy - powiedziała Deirdre przyciszonym głosem.
- Mówi się, że Bóg tworzył świat w ciągu sześciu dni, a siódmego dnia stworzył Rio - zauważył kapitan, dołączając do nich.
- Jestem w stanie w to uwierzyć - powiedziała Deirdre. - Popatrz, widzę krzyż na Corcovado. Ta zatoka wygląda jak ogromny kościół, a góra jest ołtarzem.
- Przypuszczam, że statek musi być naszą ławką - powiedział Indy, kontynuując analogię.
Kapitan odchrząknął.
- Prawie zapomniałem. Według prawa konieczny jest świadek. Mój drugi oficer stoi za sterem, a pierwszy właśnie śpi po całonocnej służbie. Ale może...
- Już się tym zajęliśmy - powiedziała Deirdre. - Oron steward, będzie naszym świadkiem. Czeka właśnie, żeby pan go wezwał.
Kapitan zmarszczył czoło, patrząc na Deirdre, po czym zwrócił się do Indy’ego.
- Ale to niggero.
- Czy jest jakieś prawo morskie zabraniające mu być świadkiem? - zapytał Indy.
- Nie, ale...
- W takim razie proszę go zawołać - odparł Indy.
Kilka minut później Oron stał po jednej stronie, podczas gdy kapitan kartkował jakąś oprawioną w skórę książkę z dobrze wytartą srebrną kotwicą wyrytą na okładce.
- Rozumieją państwo, będziemy musieli szybko się z tym uporać. Gdybyśmy dopełnili tej ceremonii na otwartym morzu, jak sugerowałem, moglibyśmy poświęcić temu więcej czasu.
- To nie długość uroczystości ma znaczenie - powiedziała Deirdre.
- Tak, to jest właściwy pogląd - dodał z poważną miną Indy.
- Indy - zbeształa go Deirdre, po czym uśmiechnęła się. To ona nalegała, by wzięli ślub podczas wjazdu do zatoki i jemu to odpowiadało.
Deirdre miała na sobie długą, białą suknię i welon, zaprojektowane i uszyte w ciągu ostatnich kilku dni przez pokładową szwaczkę. Indy ubrał tę samą marynarkę safari, którą wkładał każdego wieczoru do obiadu, ale w wyniku nalegań Deirdre oddał marynarkę do czyszczenia i kupił na tę okazję nowy krawat.
Wziął Deirdre za rękę.
- Zaczynajmy.
Kapitan ponownie odchrząknął. Zaczął odczytywać formuły ceremonii zaślubin. Indy jednak prawie nie słyszał ani słowa. Wzrok utkwił w drugim oficerze, który po raz pierwszy spojrzał przed chwilą przez ramię.
Mężczyzna ten miał na głowie mnóstwo włosów, lecz Indy był pewien, że jest to właśnie tamten tęgi, łysy mężczyzna, który pobił go przed kabiną. Może nosił przez cały czas perukę. Bardziej prawdopodobne było to, że wówczas miał na głowie gumową jarmułkę.
- Czy ty, Henry Jones Jr, bierzesz sobie tę kobietę jako pełnoprawną, legalną małżonkę?
Nagle poczuł, że Deirdre szturcha go łokciem. Zobaczył, jak kapitan podnosi oczy znad książki.
- O tak. Tak.
- Czy ty, Deirdre Campbell, bierzesz sobie tego mężczyznę jako pełnoprawnego, legalnego małżonka?
- Tak.
- Ogłaszam was teraz mężem i żoną.
Indy wziął Deirdre w ramiona i czule ją pocałował. Otworzył jednak jedno oko, obserwując stojącego za sterem krzepkiego mężczyznę.
7.
Bal maskowy w Pałace Hotel stanowił jedną z głównych atrakcji karnawału i przyciągnął śmietankę towarzyską Rio, prezentującą wszelkiego rodzaju egzotyczne kostiumy. Kiedy Indy i Deirdre przybyli do hotelu, powiedziano im, że wszyscy pasażerowie Mauretanii mają wstęp wolny. Deirdre bezzwłocznie zajęła się wszystkim, przyjęła zaproszenia i zamówiła kostiumy.
I oto znaleźli się tutaj, spędzając pierwszą noc w Rio pośród tłumu biesiadników. Niektórzy z nich odziani byli w kostiumy wyglądające jak przedłużenie ich ciał. Stroje były różnorodne: począwszy od ozdobnych ubiorów kolonialnych, kończąc na fantazyjnych szatach, nadających im wygląd bohaterów z Alicji w Krainie Czarów.
Indy założył zwiewną, białą koszulę, bryczesy i błyszczące czarne buty, a oczy i nos zakrywała czarna maska. Głowę miał ozdobioną pilśniowym kapeluszem z szerokim rondem. Jeden jego bok uniesiony był ku nasadzie, z drugiej zaś strony spływało zagięte, długie pióro.
- To zabawne - mruknął Indy, gdy spojrzał na swoje odbicie w lustrzanej ścianie, kiedy obydwoje wchodzili na salę balową.
- Och, wyglądasz wspaniale - powiedziała Deirdre. - Zupełnie jak jeden z muszkieterów.
- Dzięki. Ty również wyglądasz, jakbyś przybyła prosto z innej epoki. - Deirdre była ubrana w długą do ziemi suknię z tiurniurą. Miała intensywny makijaż i białą perukę, której loki wysoko zwieńczały głowę i opadały na plecy. W ręku trzymała maseczkę pokrytą kryształem górskim.
- Zdajesz sobie sprawę, że tydzień temu byliśmy na otwarciu wystawy w Nowym Jorku?
- Szkoda, że nie miałem wtedy na sobie tego stroju. Mógłbym ogłosić, że jestem duchem Kolumba i do tego piekielnie szalonym.
Deirdre nie zareagowała na ten żart.
- I byliśmy bliscy zerwania, a teraz jesteśmy małżeństwem - opuściła maseczkę i popatrzyła Indy’emu w oczy. - Indy, tak się cieszę, że nie wsiadłam na tamten statek do Londynu.
- Ja też się cieszę.
Zaczęli iść przez tłum w kierunku parkietu.
- Możesz sobie wyobrazić, co pomyślałby doktor Bernard, gdyby nas teraz zobaczył?
- Dlaczego o nim wspominasz?
- Wiesz, on jest taki poważny. Nigdy nie zrobiłby czegoś takiego.
- Ale może wysłał kogoś innego - powiedział Indy.
- Co masz na myśli? - zapytała.
- Uważam, że to właśnie Bernard ma coś wspólnego z naszymi kłopotami na statku.
Deirdre omal nie upuściła swojej maski.
- Doktor Bernard? Nie, nie mogę w to uwierzyć.
- Posłuchaj, nie znasz go zbyt dobrze. Ja też nie, ale zaczynam coś chwytać - opowiedział jej, jak profesor nakłaniał go do podpisania petycji potępiającej wystawę. - Bernard nie chciał, by rozważano możliwość, iż kiedykolwiek przed Kolumbem odbyły się wyprawy przez Atlantyk. Obrzucono by go jajami, gdyby Fawcett udowodnił, że on nie ma racji.
- Ależ, Indy, Bernard nie wiedział, że jedziemy do Brazylii. To wszystko nie ma sensu.
- Musiał się jakoś dowiedzieć.
- Od kogo? Nie od pana Brody’ego.
- Od nowej sekretarki Marcusa. Właśnie od niej.
Deirdre wyglądała na zdziwioną.
- Brenda Hilliard - powiedział Indy, odpowiadając na jej nie wypowiedziane pytanie.
- Dawna sekretarka mojej matki? Żartujesz.
- Raczej nie. Pracowała dla Bernarda przez kilka miesięcy, zanim przeniosła się do Nowego Jorku.
- Posłuchaj, jeśli nawet Bernardowi udało się zobaczyć z Brenda i ona powiedziała mu, czym się właśnie zajmujemy, naprawdę myślisz, że zadałby sobie tyle trudu i wynajął kogoś po to, by cię przestraszyć i pobić?
- Nie wiem, Deirdre. To rzeczywiście wydaje się naciągane, ale w tej chwili nie jestem w stanie znaleźć lepszego podejrzanego.
- W takim razie powiedz mi, jak doktor Bernard zdołałby pozyskać drugiego oficera z Mauretanii do swojego planu w tak krótkim czasie?
Indy nie miał na to odpowiedzi. W tej kwestii rzeczywiście był gotów o tym zapomnieć. Mauretania miała wypłynąć nazajutrz, kierując się wzdłuż wybrzeży Ameryki Południowej, a drugi oficer miał być na jej pokładzie. Przed Indym piętrzyły się inne kłopoty. Musiał dostać się do Bahii i znaleźć hotel Paraíso. Wciąż jednak nie był w stanie otrząsnąć się ze wspomnienia tego drugiego mężczyzny, o zapadniętych policzkach i szczurzej twarzy. Ciągle pozostawał on tajemnicą, zawoalowany tak, jak ukrywający swoje twarze biesiadnicy zgromadzeni dookoła.
- O czym myślisz? - zapytała Deirdre.
Indy szarpnął swój miecz, po czym się uśmiechnął.
- Och, nie wiem. Po prostu o tym, jaką mam wspaniałą żonę.
Deirdre uścisnęła jego rękę.
- Myślałeś kiedykolwiek o tym, że ożenisz się na statku?
Indy zauważył stół zastawiony przystawkami i poprowadził w tamtym kierunku Deirdre.
- Nie mogę powiedzieć, że tak. Ale wiem, iż było to doświadczenie niepowtarzalne.
- To znaczy, że już nigdy ponownie nie ożenisz się na statku?
Indy się roześmiał.
- To znaczy, że już nigdy ponownie się nie ożenię i kropka.
- To miło z twojej strony, że tak mówisz. Gdybyś umarł przede mną, nigdy bym...
- Więc jak się mają nowożeńcy? - Indy odwrócił się i zobaczył jakiegoś wysokiego, ciemnoskórego mężczyznę ubranego w strój pirata, z maską na oczach.
- Witaj, Oron.
- Zgaduję, że moje przebranie nie zmyliło was - powiedział ze śmiechem Oron.
- Nasze też cię nie zmyliły.
- Pani Jones cały czas nie zakrywa dobrze swoich oczu - odparł Oron.
- Co cię tutaj sprowadza? - zapytał Indy.
- Och, po prostu zabawa karnawałowa. Gry i zabawy. À propos, pani Jones, jest tutaj matka kapitana i chciałaby się z panią spotkać. - Oron pochylił się do przodu i uśmiechnął się. - Wydaje mi się, że ma dla pani prezent ślubny.
- Naprawdę? Gdzie ona jest?
- Siedzi po drugiej stronie. Nie może jej pani stąd zobaczyć.
Deirdre się rozświetliła.
- Pójdę i przywitam się z nią i zaraz wracam.
W tej samej chwili muzyka zmieniła się z walca na rytmiczną sambę. Tańczące pary zapełniły parkiet i Deirdre zniknęła w tłumie.
- Skąd matka kapitana dowiedziała się, że tutaj będziemy? - zapytał Indy.
- Ona także zatrzymała się w tym hotelu i poprosiła mnie, bym się dowiedział, czy wy dwoje zamówiliście kostiumy - odparł Oron.
- Jest tutaj kapitan?
- Nie, kapitan jest na statku.
Jeżeli matka kapitana była tak słaba, iż przez cały czas nie ruszała się ze swojej kabiny, to co robi na balu maskowym i to pozbawiona opieki syna? - zastanawiał się Indy.
- Ale Hans jest gdzieś tutaj.
- Kto to jest Hans?
- Drugi oficer. To duży facet - dodał Oron wyjaśniając, że ma on na sobie strój pirata z przepaską na jednym oku i czerwoną chustkę na głowie.
- Jest tutaj? Gdzie?
- Ostatnio widziałem go poza parkietem - Oron wskazał kierunek, w który właśnie udała się Deirdre.
Indy nie powiedział ani słowa więcej. Zaczął przedzierać się wśród tancerzy. Gdy dotarł do drugiego krańca sali balowej, nie było tam żadnych krzeseł, żadnej matki kapitana, ani Deirdre. Przebiegł wzrokiem po tłumie. Nie wiedział, gdzie ma patrzeć ani dokąd iść.
- Co się stało, panie Jones? - zapytał Oron.
- Co się stało? - Indy złapał Orona za kołnierz. - Co o tym wiesz? Co tu się dzieje?
Oron podniósł w górę ręce i zarechotał.
- Ejże, niech pan się uspokoi, panie Jones. Nie ma powodu, żeby się zupełnie załamywać. To po prostu zwykła zabawa weselna.
- Zabawa weselna?
- No wie pan, ukraść pannę młodą panu młodemu zaraz po ślubie.
- Co takiego? - Indy złapał kołnierz Orona jeszcze mocniej. - Czyj to był pomysł?
- No wie pan, na pokładzie rozeszły się wieści, że będzie ślub. To pan Frank Carino, ten człowiek na wózku, wystąpił z tym pomysłem.
- Carino? Myślałem, że to stary zrzęda.
- Pod koniec podróży zrobił się sympatyczniejszy i wcale nie jest taki stary.
- Jak on wygląda?
- Jest szczupły. Niezbyt przystojny.
- Szorstka skóra? Zapadnięte policzki? Taka szczurza twarz?
- Och, to okropny rysopis, ale świetnie pan utrafił.
- Zgaduję, że Hans również bierze udział w tej zabawie. Prawda?
Oron skinął głową. Indy puścił go, uświadamiając sobie, że obydwaj zostali wystrychnięci na dudka.
- To nie jest żadna zabawa, Oron.
- Ale chyba nie myśli pan, że pan Carino jest tym człowiekiem, którego pan szukał, prawda?
- Jest jednym z nich. Tym drugim jest Hans.
- Ale pan Carino jest inwalidą, a Hans nie jest łysy.
- To szczegóły - Indy machnął ręką. - Dokąd ją zabrali?
- Nie wiem. Ale obiecali mi, że przyprowadzą ją z powrotem do hotelu o północy. Hans nie skrzywdzi jej.
- Nie licz na to - z pewnością nie była to zabawa, jeśli brali w niej udział ci dwaj faceci.
- Wie pan, nigdy naprawdę nie lubiłem tego drugiego oficera. Byłem zdziwiony, że chce zrobić panu jakiś żart. To nie przypominało jego sposobu bawienia się. To hazardzista. Za dużo gra.
Indy nie miał czasu na prowadzenie jałowych rozmów.
- Musimy znaleźć Deirdre. Dokąd mogliby ją zabrać?
Oron nie odzywał się przez moment.
- Chwileczkę. Wydaje mi się, że wiem.
- Dokąd?
- Chodźmy. Powiem panu po drodze.
Szybko wyszli na ulicę, nie tracąc czasu na zdjęcie kostiumów. To prawie nie miało znaczenia. Natychmiast wtopili się w tłum. Gdzie tylko Indy spoglądał, znajdowali się ludzie odziani w barwne, wyszukane stroje i właśnie o tej porze kilka tysięcy paradowało wzdłuż ulicy przed hotelem.
- To blocos carnovalescos, parada całej okolicy - powiedział Oron, podczas gdy grupa bosonogich tancerzy wirowała w rytm wybijany przez zespół doboszów. Za nimi sunęła grupa maszerujących oraz pokryte kwiatami platformy na kołach i poprzebierane postaci, które wyglądały, jak gdyby przybyły z innej planety. Nie, z kilku innych planet.
- Cholerna zabawa - powiedział Indy. - Którędy mamy iść?
- Tędy - ruszyli szybko w głąb ulicy, przepychając się pomiędzy tancerzami, po czym popędzili w kierunku skrzyżowania. Skręcili w lewo, a w połowie przecznicy Oran zatrzymał taksówkę.
- Pão de Açúar - powiedział do kierowcy.
- Głowa Cukru? - zapytał Indy.
- To moje przypuszczenie. Słyszałem, jak Hans mówił, że chce jej pokazać panoramę miasta. Taką, jakiej nigdy nie zapomni. To właśnie takie miejsce.
Indy’emu nie podobało się to. Nie podobała mu się myśl o dwóch mężczyznach, którzy niegdyś go stłukli, zabierających Deirdre dokądkolwiek pod przymusem. Taksówka przejechała kilka przecznic, gdy nagle ugrzęzła w ruchu, samochody blokowały skrzyżowanie. Kierowca stanął i cierpliwie czekał, aż inne samochody wreszcie ruszą.
- Hej, nie może pan być trochę bardziej stanowczy? - przynaglał Indy. - Śpieszymy się. Potrzebuje nas kobieta, która nie może czekać ani chwili dłużej.
- Mogą panowie się śpieszyć, jeżeli panowie chcą, ale nie dostaną się panowie donikąd w pośpiechu. Nie w Rio, nie podczas karnawału - powiedział taksówkarz.
Indy zobaczył przerwę w sznurze samochodów, kierowca jednak był zajęty gestykulowaniem i mówieniem.
- Po prostu zrelaksujcie się i dobrze się bawcie. Pańska przyjaciółka cały czas będzie czekać.
- Niech pan prowadzi, nie gada - Indy podniósł się na swoim siedzeniu i ponad ramieniem mężczyzny wskazał przed siebie, gdy pojawiła się następna luka. - Niech pan jedzie. Tędy.
- Nie jest pan w Nowym Jorku.
- Co to znaczy?
- My prowadzimy z przedniego siedzenia, nie z tylnego.
Oron zaczął mówić jakimś szybkim portugalskim dialektem, którego Indy nie rozumiał. Cokolwiek powiedział, zadziałało. Kierowca nagle się przymknął i pognał przed siebie przez sznur samochodów, jak gdyby wcale ich tam nie było.
Indy znowu usiadł spokojnie.
- A jednak! Co mu powiedziałeś?
- Powiedziałem mu, że jest pan bardzo bogatym człowiekiem i jeżeli zawiezie nas do Głowy Cukru w ciągu pięciu minut, zapłaci mu pan pięciokrotnie większą stawkę.
- To miło z twojej strony - Indy starał się zgadnąć, ile to go będzie kosztować.
Nagle kolejna parada pojawiła się przed nimi, kierowca jednak wykręcił między dwiema platformami i przyłączył się do pochodu. Ludzie tłoczący się rzędami na ulicy zaglądali do taksówki, przypatrując się dwóm przebranym mężczyznom siedzącym na tylnym siedzeniu. Oron machał ręką. Indy założył swój kapelusz muszkietem i myślał o tym, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy Deirdre. Gdy dojechali do rogu, kierowca zakręcił i szybko pognał wzdłuż ulicy, odłączając się od pochodu.
Znaleźli się u podstawy masywnego, granitowego stożka w niecałe pięć minut. Indy trzymał przygotowane pieniądze i cisnął zwitek banknotów kierowcy do ręki. Usłyszał, jak mężczyzna dziękuje wylewnie, podczas gdy razem z Oronem szybko wydostawali się z taksówki.
- Kolejka linowa jest tam - powiedział Oron, wskazując drogę.
Gdy pędzili w ciemności, Indy głęboko wciągnął w płuca powietrze. Byli już wystarczająco wysoko, by widzieć lśniące wody zatoki w świetle księżyca, Indy jednak nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Nie przybył tutaj po to, by podziwiać widok.
Gdy dotarli do kasy biletowej, Indy zapytał mężczyznę przy okienku, czy nie widział, w ciągu ostatnich piętnastu minut, dwóch mężczyzn i kobiety. Zaczął opisywać całą trójkę, ale bileter mu przerwał.
- Prawie nikt nie wjeżdża na górę dzisiejszego wieczoru. Wszyscy są na dole i biorą udział w karnawale.
- Więc pan ich nie widział?
- Tak, widziałem ich. Normalnie nie pamiętałbym. A dzisiaj tak. Byli tutaj zaledwie pięć, sześć minut temu.
Indy zapłacił za dwa bilety, po czym zadał bileterowi kolejne pytanie.
- Jak wyglądała ta kobieta?
- Miała bardzo białą twarz.
- To był makijaż. Nic jej nie było?
Mężczyzna myślał przez moment.
- Słyszałem, jak jeden z nich mówił, żeby się nie bała. Niektórzy ludzie bardzo się boją kolejki linowej. Myślą, że lina pęknie, ale nigdy tak się nie dzieje.
- Kiedy odjeżdża następna kolejka?
Bileter wzruszył ramionami.
- Gdy przyjdzie więcej ludzi. Musi być co najmniej sześć osób, żeby ruszyła.
Indy sięgnął do kieszeni i podał mężczyźnie resztę pieniędzy, które miał przy sobie. Była to prawdopodobnie suma zbliżona do tej, jaką ten człowiek zarabiał w ciągu tygodnia.
- Potrzebujemy kolejki właśnie teraz.
Pieniądze szybko zniknęły.
- W porządku. Dwie minuty.
- Dlaczego tak długo?
- Dwie minuty - powtórzył mężczyzna. - Nie tak długo.
Skierowali się w stronę platformy. Indy stąpał niepewnie. Słyszał rytmiczne bicie w bębny i odgłosy rogów, dochodzące z dołu. Te chaotyczne dźwięki rozbrzmiewały dziwnie w wieczornym powietrzu. Indy mocno zacisnął oczy i twarze przebierańców złośliwie łypały na niego oczyma. Karnawał zamienił się w zły sen. Chciał się obudzić i znaleźć w łóżku, z Deirdre u swego boku. Wiedział jednak, że ten nocny koszmar jeszcze się nie skończył.
- Przynajmniej szukamy we właściwym miejscu - powiedział Oron.
- Tak. Czy jednak znajdziemy?
Deirdre stała przyciśnięta do okna wagonika i tępo wpatrywała się w miasto. Dwaj mężczyźni znajdowali się po jej obydwu stronach i ten okropny w stroju pirata trzymał rewolwer przyciśnięty mocno do jej boku. Czuła na sobie jego cuchnący oddech i miała ochotę krzyczeć. W wagoniku jednak znajdowało się jeszcze pięciu czy sześciu ludzi i mężczyzna ostrzegł ją, że jeżeli cokolwiek powie, będzie strzelał.
Dziewczyna wpatrywała się w rozciągające się pod nimi połyskujące światła Rio i zastanawiała się, gdzie teraz jest Indy. Kiedy nie mogła znaleźć matki kapitana, ten pirat podjechał do niej na wózku inwalidzkim i przedstawił się jako pan Carino, po czym poinformował ją, że starsza pani czeka w hallu. Jak idiotka poszła za nim myśląc, że jest w tym człowieku coś znajomego, coś, co powinna pamiętać. Oczywiście przypomniała sobie opis sporządzony przez Indy’ego. Był to człowiek ze statku, człowiek o szczurzej twarzy. Gdy tylko znaleźli się poza salą balową, pojawił się jakiś kolejny pirat. Tego Deirdre rozpoznała jako drugiego oficera. Nagle wszystko, co mówił Indy, nabrało sensu.
Próbowała uciec, ale było za późno. Carino wyskoczył z inwalidzkiego wózka i złapał ją, a jego towarzysz ją zakneblował. Nikt nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Ci, którzy to zauważyli, po prostu się śmiali.
- To Maria Antonina - powiedziała jakaś kobieta.
Deirdre była po prostu kolejną osobą w dziwnym kostiumie. Gdy dotarli do stacji kolejki linowej, Carino wyjął jej knebel, pokazał rewolwer i zaczął grozić. Teraz jednak wcale o to nie dbała.
- Dlaczego nie chcecie, żebyśmy znaleźli Fawcetta? - zapytała tak spokojnym głosem, na jaki tylko była w stanie się zdobyć.
Przez chwilę nie przypuszczała, że mężczyzna zamierza jej odpowiedzieć.
- Nie dbam o Fawcetta. Za to mój pracodawca tak.
- Bernard?
Carino nie odpowiedział.
Deirdre spojrzała na krzepkiego drugiego oficera stojącego pomiędzy nią a innymi pasażerami. Nie rozumiała, co tu się dzieje.
- W jaki sposób dostaliście tę pracę na statku tak szybko?
Drugi oficer spojrzał na nią, po czym odwrócił wzrok. Carino jednak, który zdawał się dobrze bawić, odpowiedział za niego:
- Hans przegrał w pokera ze złymi ludźmi, kiedy stał w porcie w Nowym Jorku. Czterysta dolarów ponad to, na co było go stać. Nie opuściłby tego miasta bez połamanych nóg, ja jednak wspaniałomyślnie uregulowałem ten dług w zamian za jego usługi. Był właśnie takim człowiekiem, jakiego szukałem.
Kolejka zwalniała przed przystankiem.
- W dalszym ciągu nie rozumiem, dlaczego Bernard miałby pokonywać te wszystkie trudności.
Carino wziął ją za ramię i wyprowadził z wagonika.
- Kim, do cholery, jest ten Bernard?
Kolejka linowa nagle zatrzymała się gwałtownie i zawiśli w powietrzu wysoko nad miastem. Indy spojrzał na Orona, który wzruszył ramionami na jego wyrażone wzrokiem pytanie. On także nie wiedział, co się stało.
Indy wyobraził sobie, że Hans i Carino wyłączają napęd i teraz oto znaleźli się tutaj, złapani w pułapkę, nie mogąc ani ruszyć do przodu, ani się cofnąć, ani wysiąść. Pozostaną tutaj rzeź wiele godzin, prawdopodobnie do rana, zanim przybędzie obsługa techniczna, by zreperować przewód, i przez cały ten czas Deirdre będzie na łasce oprychów.
- Może to tylko chwilowa przerwa - powiedział Oron z nadzieją. - Wie pan, czasem zatrzymują.
- Nie, nie wiem o tym - Indy popatrzył za burtę, niczego nie był jednak w stanie zobaczyć.
- Niech pan nawet nie myśli o wyskakiwaniu stąd - przestrzegł Oron.
- Może zbocze góry jest zaledwie kilka stóp pod nami.
Oron potrząsnął głową.
- Odległość wynosi co najmniej sto stóp, a zbocze jest strome. Nie udałoby się to panu, a jeśli nawet by pan przeżył, nie byłby pan w dobrym stanie.
Indy uwierzył mu. Ale była także inna możliwość.
- Idę do góry. - Zanim Oron miał czas na odpowiedź, Indy wyszedł przez okno i znalazł się na dachu wagonika. Wyciągnął rękę, złapał linę i zaczął się podciągać ręka za ręką. Zamierzał dostać się na szczyt w ten czy inny sposób. To wszystko.
- Indy Jones. Niechże pan ruszy swoją dupę tu z powrotem. Nie może pan tego dokonać.
Indy nie zwrócił uwagi na te słowa. Cały czas się wspinał.
Pokonał jakieś dziesięć jardów, kiedy uświadomił sobie, że porwał się na coś większego, niż sądził. Ale przecież on nie myślał, lecz działał. Kąt był duży, a lina tłusta. Co ważniejsze, nie widać było końca.
Zaczepił nogi o linę, żeby odpocząć i zastanowić się. Miecz dyndał mu u boku. Jego płaski kapelusz zdążył już spaść. Przestał być olśniewającym muszkieterem, ale stał się głupcem wiszącym w ciemności do góry nogami.
Lepiej wracać - postanowił.
W tej samej chwili usłyszał jakiś hałas i poczuł, że lina drży. Wagonik znowu ruszył do przodu, jadąc prosto na niego. W panice zaczai się wspinać ręka za ręką, kopiąc jednocześnie nogami, jak gdyby biegł w wyścigu... w wyścigu, który przegrywał.
- Jones!... Jones!... Uważaj!
Krzyk Orona odbił się echem w jego głowie. Wagonik był tuż za nim... Ciałem Indy’ego wstrząsnęły dreszcze. Jego uścisk słabł. To już nie miało znaczenia. Wyścig dobiegł końca. Utrzymując się na jednej ręce, obrócił się dookoła. Runął.
8.
GŁOWA CUKRU
Sekundę po tym, jak puścił linę, Indy zderzył się z przednią częścią wagonika. Jego ręce plasnęły o szybę i na moment zawisł na krawędzi. Widział Orona patrzącego na niego bezradnie. Palce miał tłuste od smaru i obtarte do krwi. Nie był w stanie się utrzymać; ześlizgnął się. Zdołał jednak chwycić przedni zderzak i zawisł pod wagonikiem, kopiąc nogami w powietrzu.
Trzymaj się... trzymaj się. Jeżeli spadnę, zginę - powtarzał w duchu.
Rozpaczliwie próbował wciągnąć się na zderzak. Ale dokładnie w chwili gdy wsparł się na nim jednym kolanem, ponownie stało się coś nieoczekiwanego. Wagonik zatrzymał się gwałtownie, jak gdyby ktoś pociągnął za hamulce, i Indy spadł ze zderzaka. Odwrócił się w powietrzu, mając nadzieję, że jakieś drzewo na zboczu góry zatrzyma upadek, ale prawie natychmiast jego kolana i ręce zatrzymały się na czymś twardym i płaskim. Przewrócił się na bok. Zorientował się, że to jakaś drewniana platforma. Nie był ranny. Spojrzał w górę, dostrzegł parę nóg i zdumionego mężczyznę, który wpatrywał się w niego uważnie.
- Jesteśmy już na szczycie? - zapytał Indy.
Mężczyzna obszedł go wolno dookoła, zdumiony tym, co ujrzał, po czym otworzył drzwiczki wagonika.
- Panie Jones, pan żyje! - zawołał Oron wychodząc pośpiesznie z wagonika i pomagając Indy’emu wstać.
- Tak mi się wydaje. Gdzie jesteśmy?
- Na Morro da Urca - powiedział operator kolejki. - W połowie drogi na szczyt.
- Dlaczego stanęliśmy? - zapytał stanowczo Indy.
Operator patrzył na niego bezmyślnie.
- Wagoniki zawsze się tutaj zatrzymują.
- Nie, mam na myśli postój tam niżej, zanim dojechaliśmy tutaj - nalegał Indy.
- Wagoniki zatrzymują się, kiedy ten na szczycie jest rozładowywany - powiedział na swoją obronę mężczyzna. - A właściwie, co robił pan na zewnątrz wagonika?
- Korzystałem z wieczornego powietrza - odparł Indy.
- Dopiero co musieli się tam dostać - zauważył Oron. - No już, w drogę.
Indy jednak chciał się upewnić.
- Czy nikt nie wysiadał tutaj kilka minut temu?
- Nie, i jeżeli jedzie pan na górę, niech pan zostanie wewnątrz wagonika - powiedział operator.
- Ma co do tego rację - stwierdził Oron, gdy drzwi zasunęły się za nimi. - Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem czegoś tak szalonego.
- Czasami trzeba wykorzystywać szansę.
- To nie była odpowiednia pora.
Indy zgodził się, ale nie miało to już żadnego znaczenia. Wagonik ponownie sunął do przodu, a na tle nieba rysowała się ciemna sylwetka Głowy Cukru.
Cztery tysiące siedemset czterdzieści trzy mile na północ od Głowy Cukru, Victor Bernard wpatrywał się w zegar na Grand Central Station. Była dwudziesta trzecia czternaście i Julian Ray był piętnaście minut spóźniony. Bernard chodził w tę i z powrotem jak niedźwiedź zamknięty w klatce. Jego pociąg ma odjechać za kilka minut, a on musi dowiedzieć się wszystkiego przed wyjazdem.
Starał się nie myśleć o upływających minutach i skoncentrować na tym, co zrobi, by w Gwatemali odebrać przekazane dla niego dzieła sztuki. Będzie to wymagało jednej czy dwóch łapówek, zdecyduje się jednak na tę stratę, podobnie jak zdecydował się na znaczny zysk, sprzedając na rynku międzynarodowym kilka starodawnych klejnotów.
Pomimo że potrzebował pieniędzy, ta podróż nie wydawała mu się już tak istotna. Znacznie większą wagę miały wydarzenia w Brazylii. Ponownie spojrzał na zegar. Cholera jasna. Gdzie, do diabła, jest Ray? - myślał.
Bernard i Julian Ray stanowili dziwną parę: archeolog i bukmacher związany z mafią, zamieniony w rekina. Bernard jednak miał pewien nałóg i zważał na to, z kim się zadaje. A ta osoba potrafiła zaspokoić jego bezkompromisowe pragnienie hazardu. Kiedy wiosną 1925 roku Fawcett wyruszył na swoją wyprawę, Bernard skontaktował się z bukmacherem, by pójść o zakład. Zgodnie z ich umową Fawcett winien powrócić z dżungli do pierwszego maja. Ray postawił dziesięć do jednego, twierdząc, że Fawcett wróci. Bernard próbował skłonić Raya do uwzględnienia w umowie warunku, że pułkownik musi pojawić się z dowodami na istnienie w Amazonii zaginionego miasta zaludnionego przez przedstawicieli białej rasy. Ray jednak po prostu się roześmiał i powiedział Bernardowi, że będzie to przedmiotem kolejnego zakładu z inną stawką.
Bernard postawił na ten zakład pewien spadek wynoszący trzydzieści tysięcy dolarów. Liczył na wygraną, by spłacić Rayowi kilka innych długów. Bukmacher przedłużył mu termin zapłaty do pierwszego maja. Jeśli Fawcett wróci cały i zdrowy, Bernard wiedział, że straci więcej niż fortunę. W związku z tym przedsięwziął pewne środki ostrożności. Dopomógł Brendzie Hillard, swej byłej sekretarce, zdobyć pracę w Nowym Jorku, urzeczywistniając w ten sposób marzenie jej życia. Załatwił jej posadę u Marcusa Brody’ego, który był akurat jednym z zaufanych przyjaciół Fawcetta. Jeszcze do niedawna wydawało się to zbędnym posunięciem. Teraz jednak cieszył się, że tak zrobił.
Gdy mijały miesiące bez żadnej wiadomości od Fawcetta, pula wzrosła tak bardzo, iż teraz gracz, który stawiał na powrót badacza, otrzymałby sześć dolarów za każdego postawionego dolara, gdyby wygrał. Ze względu na rozgłos wokół wyprawy Anglika rosła liczba zakładów, w których stawiano na powrót podróżnika. Bernard jednakże znalazł się w pułapce ze względu na swoją pierwotną stawkę i teraz on i Randy straciliby fortuny, gdyby Fawcett się pojawił.
Wreszcie dostrzegł bukmachera spacerującego leniwie po niemal opustoszałym terminalu. Do odjazdu pociągu pozostało zaledwie sześć minut. Ray miał na sobie trzyczęściowy garnitur i kapelusz, spod którego wychodziły czarne, lśniące włosy, co pasowało do jego butów o smukłych noskach. Bernard zdawał sobie sprawę, że nie powinien spotykać się z Rayem publicznie. Nie chciał, by ktokolwiek dowiedział się o jego powiązaniach z głośną postacią z półświatka, ale jeszcze ważniejsza była misja, jaką zlecił Rayowi.
- No, słyszałeś już cokolwiek? - zapytał Bernard, darując sobie wszelkie formalności powitalne.
- Uspokój się, Victor. Człowiek, którego wysłałem na tę robotę, jest jednym z najlepszych.
Ray był uprzejmy i zrelaksowany jak zwykle. Sprawiał, że Bernard czuł się niczym przerośnięta małpa człekokształtna ze swędzącym tyłkiem.
- Miałem nadzieję, że do tej pory będziesz już coś wiedział.
- Wszyscy są teraz w Rio i zadbają odpowiednio o przebieg spraw. Nie musisz się niepokoić.
- Nie chcę żadnej brutalności, Julian. Powiedziałeś mi, że...
- Powiedziałem ci, że każę wykonać tę robotę i że będzie lepiej, jeżeli nikt nie zostanie ranny. Ale ten świat nie jest doskonały, przyjacielu. Czasami konieczne jest szorstkie potraktowanie pewnych osobników, żeby ich przekonać o powadze zamiarów.
- Przypuszczam - odrzekł Bernard. - Po prostu chcę się upewnić, że Jones nie zrobi niczego, co mogłoby zaprzepaścić nasze szansę.
Informacja, którą Bernard otrzymał od Brendy na temat dziennika, zaszokowała go. Co się stanie, jeżeli rzeczywiście istnieje zaginione miasto?... Może Fawcett naprawdę znalazł jakiś trop. Jako naukowiec Bernard był zaintrygowany, lecz sceptyczny. Jako hazardzista wiedział natomiast, że najistotniejsze jest powstrzymanie Fawcetta, aby nie mógł pojawić się przed upływem ustalonego terminu. Ray był bezlitosny dla dłużników i Bernard nie mógł sobie pozwolić na przegraną, jeśli chciał żyć.
- Nie martw się rym teraz - pocieszał go Ray. - Ciesz się swoją podróżą na południe do krainy bananów.
Bernard nie lubił protekcjonalnego tonu, jaki przybierał Ray. Przecież uprawiał zawód, który w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat stał się poważną dziedziną nauki. Ray zaś był przestępcą i zawsze nim pozostanie.
- W Gwatemali jest coś więcej niż tylko banany.
Ray poprawił sobie krawat i dodał, szczerząc zęby w uśmiechu.
- Każdy na swoim, doktorze Bernard. Każdy na swoim.
Bernard odszedł. Powinien był biec, jeśli zamierzał złapać swój pociąg. Zdążył już jednak zmienić zdanie. Wsiądzie na statek do Bahii, gdzie znajdzie pewnego pilota, właściciela farmy drzew tropikalnych. Nie zamierzał się poddać, czekając na zrządzenie losu.
Gdy wagonik stanął, Deirdre szybko wyprowadzono, trzymając ją z dala od innych pasażerów. Zamiast spaceru po zboczu góry, opadającym w stronę miasta, udali się w kierunku oceanu i zatrzymali się na krawędzi.
- Co zamierzacie zrobić? - spytała Deirdre.
Żaden z mężczyzn nie odpowiedział. Carino dał znak Hansowi, który wyciągnął linę i zaczął owiązywać nią Deirdre w talii. Dziewczyna szarpała się i próbowała krzyczeć. Natychmiast rewolwer Carina dotknął jej ust.
- Jeszcze jedno słowo, a nie żyjesz. Jeśli zamkniesz się, młoda damo, może wyjdziesz z tego żywa. Rozumiesz?
Lufa rewolweru zatrzymała się na zębach dziewczyny. Poczuła smak metalu i zapach oleju. Wyobraziła sobie, jak Carino pociąga za cyngiel, kula zaś wyrywa jej zęby, eksploduje w mózgu i wychodzi tyłem głowy. Przestała walczyć i wstrzymała oddech, sparaliżowana strachem.
Gdy tylko Carino cofnął broń, Hans ponownie wsadził jej knebel. Następnie poprowadzili ją skalistą ścieżką, która schodziła w dół ze szczytu stożka. Srebrzysta powierzchnia oceanu lśniła w świetle księżyca daleko w dole, ale Deirdre nie mogła na nią patrzeć. Nie była w stanie patrzeć na cokolwiek.
Kiedy się zatrzymali, Hans przesunął linę pod pachy Deirdre, przełożył koniec sznura przez pętlę i mocno zacisnął.
- W porządku, młoda damo... - powiedział Carino - widzisz to drzewo?
Deirdre jednak mogła myśleć tylko o tym, że Carino był bez wątpienia mężczyzną, który napisał na lustrze w ich kabinie: „Nieżywy to nieżywy”. Wreszcie zmusiła swoje oczy, by zerknęły na to drzewo, nędzny jałowiec, który wyrastał z granitowej ściany. Zobaczyła, że Hans owiązuje linę, którą była omotana pod pachami, wokół jednego z konarów, wychylającego się w kierunku morza.
- Powisisz przez chwilę na tej gałęzi. I teraz, jeżeli będziesz naprawdę grzeczna i całkowicie nie zgłupiejesz, wszystko będzie dobrze. Jeśli jednak zaczniesz tam tańcować jak idiotka, nie przeżyjesz tego. Gałąź cię nie utrzyma i pęknie. Pęknie i będzie pęknięta. Jak spadniesz, to spadniesz. Rozumiesz? Nie mów, że cię nie ostrzegałem.
Carino skinął na Hansa i ten pociągnął za linę. Deirdre została uniesiona z powierzchni ziemi. Instynkt nakazywał jej walczyć i wyciągnąć z ust knebel, wiedziała jednak, że Carino miał rację, jeśli chodzi o gałąź. Pod nią ściana skalna spadała niemal pionowo. Lina wpiła się jej w skórę pod pachami. Poczuła silny ucisk na żebrach. Próbowała coś krzyczeć przez zakneblowane usta, kołysząc się jednocześnie. Nie miało teraz znaczenia, co znajduje się pod nią. Po prostu czuła ból.
- Chodźmy stąd - powiedział Carino. - Siemanko, damulko. Żadnych ciężkich przeżyć, nie? A jeśli przetrzymasz tę drobną próbę, powiedz swojemu mężowi, żeby sobie znalazł inną przygodę, o ile zależy mu na twoim i swoim życiu. Ta jest diabelnie zbyt niebezpieczna. Rozumiesz?
I obydwaj sobie poszli.
Indy zaczął rozmawiać z operatorem kolejki na szczycie góry, zanim wagonik się zatrzymał.
- Dwóch mężczyzn i kobieta. Widział pan, którędy poszli?
Mężczyzna otworzył drzwi.
- Ci ludzie mieli na sobie kostiumy piratów, a kobieta sukienkę i perukę - dodał Oron.
- Wszyscy przyjeżdżają tu, żeby zobaczyć światła miasta nocą - odparł mężczyzna. - Ale tamci troje poszli w przeciwnym kierunku.
Oron natychmiast ruszył w stronę, którą wskazał mężczyzna. Indy zadał jeszcze jedno pytanie:
- W dalszym ciągu są tutaj na górze?
Operator kolejki zmarszczył czoło.
- Nie widziałem, żeby wyruszyli z powrotem na dół.
Księżyc oświetlał skalisty krajobraz, gdy Indy i Oron szli w kierunku zbocza góry, opadającego na zatokę. Panowała cisza, ale ten spokój był zwodniczy. Indy chciał wykrzyknąć imię Deirdre, by dać jej znać, że jest tutaj, i przerwać ten pozorny bezruch. Powstrzymał się jednak.
- Panie Jones.
- Co takiego?
Wysoki Murzyn wyglądał jak statua pirata wpatrującego się w morze. Upłynęła chwila, zanim Indy dostrzegł to, na co tamten patrzył. Nagle ujrzał ciało zwisające z konaru drzewa. Nie chciał uwierzyć, że była to Deirdre. Zapragnął, by ta biała peruka i sfałdowana suknia należały do jakiegoś manekina, a nie do żywej istoty. Nie do Deirdre! Dostrzegł jednak jej twarz.
- O Boże - jęknął.
Pędem puścili się w dół skalistej ścieżki, która przechodziła pod drzewem. Indy przesunął się na skraj przepaści i wtedy zauważył, że lina była uwiązana pod pachami dziewczyny, nie wokół jej szyi. W blasku księżyca dostrzegł, że Deirdre mruga oczami. Ogarnęło go zdziwienie i przerażenie.
- Ona żyje - powiedział Oron.
- Musimy ją ściągnąć.
- Niech pan będzie ostrożny.
Deirdre wyciągnęła ręce i próbowała wyjąć z ust knebel. Gałąź, na której wsiała, była tak cienka jak jej nadgarstek i wyginała się w dół pod ciężarem dziewczyny.
- Nie ruszaj się, kochanie. Nie próbuj wyciągnąć sobie knebla. Zaraz cię uwolnimy.
- Jak? - zapytał Oron.
- Wiedziałem, że powinienem uzupełnić strój batem, a nie mieczem - mruknął Indy, myśląc o tym, z jaką łatwością owinąłby bicz wokół talii dziewczyny i przyciągnął ją do siebie. Niestety nie miał go przy sobie, więc będzie musiał spróbować czegoś innego.
- Oron, myślisz, że utrzymasz mnie na swoich ramionach? Chwycę ją, a potem mnie ściągniesz.
- Utrzymam pana, ale nie wiem, co będzie potem.
- Musimy spróbować - gałąź, na której wisiała Deirdre wygięła się o kolejne kilka cali. - Bez wątpienia to najwyższa pora, by skorzystać z jakiegokolwiek przypadku.
Oron skinął głową, następnie przykucnął i Indy wdrapał mu się na ramiona. Chłopak wstał i niepewnym krokiem podszedł do przepaści. Indy wyciągnął rękę ku Deirdre, która powoli wychylała się ku niemu. Palcami musnął ją, ale w dalszym ciągu pozostawała poza jego zasięgiem.
- Panie Jones, zapomniałem o czymś panu powiedzieć - odezwał się Oron.
- Co takiego? - zapytał Indy przez zaciśnięte zęby, wychylając się jednocześnie jeszcze bardziej do przodu.
- Boję się wysokości.
Nagle obydwaj mężczyźni zaczęli się chwiać.
- Nie patrz w dół, Oron!
- Mam zamknięte oczy.
- To je otwórz - Indy wyciągnął rękę ku Deirdre i chwycił ją za nadgarstek. - Mam ją. Cofnij się!
- Nie mogę. Nie mogę się ruszyć.
Indy pociągnął Deirdre za ramie i wygiął się do tyłu tak bardzo, jak tylko mógł. Była o kilka cali od krawędzi. Ale w tej samej chwili stopa Orona poślizgnęła się i chłopak runął do tyłu pod ciężarem Indy’ego. Zatłuszczona od smaru ręka ześlizgnęła się z nadgarstka Deirdre. Gałąź pękła. Dziewczyna spadła...
Indy przewrócił się na bok i przekoziołkował. Utracił Deirdre, jego serce było gotowe wybuchnąć. Nagle zobaczył ją wiszącą na skalnej ścianie. Poczuł jednocześnie ulgę i niepokój, gdyż Deirdre w każdej chwili mogła spaść.
- O Boże. Szybko, pomóż mi - syknął Indy.
Ręce Orona zacisnęły się na jego kostkach i Indy głową do przodu zaczął się czołgać w dół ściany. Krew napłynęła mu do mózgu, tętniła w skroniach, huczała w uszach. Wyciągnął rękę ku Deirdre, ale jej palce wciąż znajdowały się 0 kilka cali za daleko.
- Jeszcze trochę, Oron.
- Nie mogę posunąć się bardziej do przodu. Jeden ruch i wszyscy spadniemy.
Indy poczuł ucisk miecza. Sięgnął do swojego paska i wysuwał go cal po calu, aż wreszcie miecz całkowicie wyszedł z pochwy. Zwrócił rękojeść ku Deirdre, która chwyciła ją dwiema rękami. Gdy to zrobiła, miecz zaczął wyślizgiwać mu się z dłoni.
- Nie mogę cię utrzymać! - krzyknął do Deirdre. Nie wiedział zupełnie, co robić.
- Panie Jones! - wrzasnął Oron. - Niech się pan pośpieszy!
- Nie mogę jej dosięgnąć.
Nagle Deirdre rozwiązała ten problem. W jakiś sposób stała przyparta do ściany, chwyciła linę, którą była owiązana, i złapała ją zębami. Następnie przesunęła linę w zębach niżej, powtarzając tę czynność, aż wreszcie trzymała koniec sznura l wraz z gałęzią w ręce. Podrzuciła linę, gałąź i resztę w stronę Indy’ego.
Indy złapał gałąź i znalazł linę. Bez wahania omotał się pętlą pod pachami tak, by ściśle przylegała do jego klatki piersiowej.
- Mam ją! - krzyknął Indy. - Opuszczaj mnie!
Oron nie odpowiedział. Nie odezwał się ani słowem.
- Oron?
- Przykro mi, że do tego doszło, panie Jones, ale mam robotę do wykonania.
- Co? - Indy wygiął szyję i popatrzył w górę na Orona. Carino stał po jednej jego stronie, Hans po drugiej. Gapili się na niego i było oczywiste, że nie mają zamiaru pomóc.
- Oron! - wrzasnął Indy.
- On jest częścią całej gry, Jones - zaskrzeczał Carino, - Nie planowaliśmy tego w taki sposób, ale co działa to działa. Prawda? Puść go, Oron.
- Myślałem, że nie zamierzamy nikogo zabić - poskarżył się Oron.
- Puść go albo polecisz razem z nim.
Indy poczuł, jak uścisk Orona rozluźnia się i nagle zaczął spadać głową w dół. Lina zmiotła Deirdre ze ściany i obydwoje koziołkowali coraz niżej, coraz niżej... Śmierć pędziła ku nim, jej czarna gardziel była szeroko rozdziawiona...
Pamiętał własną postać unoszącą się w bladym, szarym świetle. Pod nim była mgła. Słyszał jakiś głos, ktoś rozmawiał. Wołał jego imię.
Gdzie był? Kto rozmawiał? Niczego nie czuł. Było to jego dziecięce wyobrażenie śmierci, a może tego, co jest po śmierci. Ogromne opary mgły i oczekiwanie na kogoś, kto powie, co się dzieje.
Nagle odwrócił głowę i zobaczył Deirdre. Miała otwarte oczy. Zwisała na linie, a knebel był omotany wokół jej szyi. To nie jego dziecięca wyobraźnia. To rzeczywistość.
- Indy?
- Gdzie jesteśmy?
- Mój Boże, myślałam, że już nigdy się z tego nie otrząśniesz. Nic ci nie jest?
Wszystko mu się przypomniało.
- Jak długo...?
- Świta.
Spojrzał w górę i zobaczył, że lina, którą oboje byli owiązani, zaczepiła o jakiś żelazny hak.
- Nie mogę w to uwierzyć.
- Możesz go dosięgnąć? - spytała Deirdre.
- Co dosięgnąć?
- Widzisz hak? Możemy wdrapać się na tę skałę... Alpiniści zawsze tak robią. Umieszczają takie haki na całej trasie. To właśnie na czymś takim wisiałam poprzednio. Pamiętasz?
- Mgliście.
Popatrzył na nią zdumiony.
- Cieszę się, że jesteś taka zrównoważona.
- Żartujesz sobie? Kiedy tylko wyciągnęłam ten knebel, zaczęłam wołać o pomoc, dopóki nie ochrypłam. Tylko taki był efekt.
Indy sprawdził linę, poczuł jednak ostry ból w klatce piersiowej. Skrzywił się, ale podciągnął się na jednej ręce, a drugą dosięgnął haka. Lina przesunęła się w górę, Deirdre zaś zsunęła się.
- W porządku?! - zawołał Indy.
- Jestem na innym haku. Są co kilka stóp. Powinieneś również je widzieć.
Indy spojrzał w górę, starając się nie zwracać uwagi na pulsowanie w głowie i piekący ból w klatce piersiowej. Dostrzegł kilka haków.
- W porządku. Jesteś gotowa, żeby spróbować?
- Tak mi się wydaje.
- Nagle Indy o czymś pomyślał.
- Czy powinniśmy zdjąć z siebie linę?
- O nie, nie rób tego. Pamiętaj. Na dobre albo złe. Uda nam się albo nie... Razem.
- Masz rację. Jesteśmy małżeństwem.
- Teraz już prawie cały dzień - zauważyła.
- Cholerny miodowy miesiąc - mruknął Indy.
- Taki, którego nigdy nie zapomnimy.
Indy sięgnął i chwycił się haka, potem podciągnął się do następnego. Teraz już wiedział, że im się uda.
9.
Zupełnie jak byśmy byli w Nigerii - pomyślał Indy, gdy razem z Deirdre przeciskali się przez wypełniony ludźmi bazar. Znajdowali się w dolnym mieście São Salvador da Bahia de Todos os Santos. Albo po prostu w Bahii. Było znane jako twierdza kultury afrykańskiej w Brazylii. Elegancki, romański styl Rio został tu zastąpiony stałą, rytmiczną miarowością, ziemską magią, która wylewała się z serc i języków tych ludzi i opowiadała o Afryce i odległych czasach.
Jakaś kobieta w powiewnej bawełnianej sukni targowała się przy zakupie owoców, posługując się Nago, językiem Afrykanów Yorubas. W pobliżu pewien wysoki mężczyzna, który przypominał Indy’emu Orona, obserwował przechodzącą obok parę białych. Jakaś młoda kobieta siedziała na zydlu za kontuarem, na którym wysoko piętrzyły się owoce mango. Od czasu do czasu niańczyła swoje niemowlę, kołysząc je w ramionach.
Dzień po emocjonujących przeżyciach na zboczu Głowy Cukru, przeżyciach, które, dzięki Bogu, zakończyły się szczęśliwie, Indy i Deirdre wsiedli na płynący na północ frachtowiec. Ponieważ statek zatrzymywał się kilka razy, ich podróż do Bahii trwała niemal tyle czasu, ile wyprawa z Nowego Jorku do Rio. Nie śpieszyło im się jednak, a poza tym mieli okazję wyleczenia się ze swoich licznych, drobnych ran.
Teraz, gdy Carino i jego współtowarzysz opuścili ich, Indy i Deirdre mogli swobodnie skupić się na celu wyprawy. Musieli znaleźć człowieka, który wysłał Brody’emu kartki z dziennika Fawcetta. Zadanie to wydawało się znacznie trudniejsze, niż Indy oczekiwał. Ich jedyną informacją była nazwa hotelu, a jak dotąd nie mogli trafić na jego ślad.
Pierwsza osoba, którą zapytali o hotel, popatrzyła na ich bagaże i roześmiała się. Dwaj inni mężczyźni odparli, że nie wiedzą, gdzie się znajduje. W końcu po tym, jak jedna kobieta powiedziała Deirdre, żeby znaleźli sobie inny hotel, rzeczywiście postąpili zgodnie z jej radą. Później znowu przemierzali ulice, już bez bagażu, kontynuując poszukiwania. Indy nie miał pojęcia, co zrobią, jeżeli nie znajdą hotelu Parafso. Nie mogli po prostu zawrócić. Nie byłoby to uczciwe wobec Brody’ego.
Błysk pioruna przyciągnął jego wzrok ku niebu, gdzie złowróżbne, fioletowe błyskawice pięły się w stronę tego, co pozostało ze słońca.
- Poszukajmy jakiegoś miejsca, gdzie będzie można coś zjeść - zaproponował Indy.
- Dobry pomysł. Umieram z głodu.
- A może tutaj? - wskazał na długi, drewniany stół ustawiony przy ulicznej kuchni osłoniętej płócienną markizą.
Deirdre spojrzała pełna wątpliwości na jedzenie przygotowywane przez dwie mięsiste kobiety, które miały na sobie kolorowe spódnice i bluzki.
- Tutaj, naprawdę?
- Dlaczego nie?
Deirdre wzruszyła ramionami.
- No, niech będzie.
Zajęli miejsca na końcu stołu, przy którym siedziało już kilku stołowników. Zamówili smażoną rybę, gotowany na parze ryż z mleczkiem kokosowym, kukurydzę w kolbach i ciasteczka z tapioki. W powietrzu unosił się zapach ryb, przypraw, gnoju i błota. Muchy bzykały nad ich głowami, a jakiś bezpański pies czekał cierpliwie na resztki.
- To nie jest Mauretania - zauważyła Deirdre.
- Pomyśl, że to piknik - odparł Indy.
- Racja. Przypuszczam, że bardziej do tego przywyknę, jak się znajdziemy w dżungli.
Do czasu gdy podano im jedzenie, Indy był w stanie koncentrować się jedynie na swoim apetycie. Szybko pożarł posiłek. Deirdre nie była tak entuzjastycznie nastawiona i rzuciła tapiokowe ciasteczko psu.
Jakiś szczupły brązowoskóry mężczyzna siedzący po przeciwnej stronie cały czas uważnie im się przyglądał. Miał ogromne, hebanowe oczy i kręcone włosy i najwyżej przekroczył dwudziestkę.
- Przepraszam, przyjaciele - powiedział znośną angielszczyzną - chcecie obejrzeć miasto? Mam taksówkę. Nazywam się Hugo - popatrzył na Deirdre i szeroko się uśmiechnął. - Znam najlepsze sklepy, najlepsze ceny.
- Och, to wspaniale - odparła Deirdre. - Możesz nas zabrać do hotelu Paraíso?
Hugo popatrzył na nich z dziwnym wyrazem twarzy.
- Dlaczego chcecie tam pojechać? Żaden turysta nigdy nie pytał mnie o to miejsce.
- Wiesz, gdzie to jest?
- Oczywiście.
- W takim razie dlaczego nikt inny nie wiedział? Pytaliśmy dzisiaj przynajmniej z pół tuzina ludzi.
Hugo pochylił się do przodu.
- Ponieważ nie chcą być w nic zamieszani. Nie jesteście z Bahii.
Indy odepchnął od siebie swój talerz.
- Co to ma z tym wspólnego?
- No, wiecie, Paraíso to nie jest zwykły hotel.
- O, chcesz powiedzieć, że to burdel.
- Indy! - wtrąciła Deirdre. - Nie tak głośno.
Hugo roześmiał się i potrząsnął głową.
- Pan jest bardzo śmieszny, przyjacielu. Zabiorę was tam, jeżeli chcecie koniecznie pojechać. Musicie poznać odpowiedzi na wasze pytania.
- Racja. Mamy pewne pytania i chcemy odpowiedzi - powiedział Indy, gdy odchodzili od stołu.
- Każdy, kto udaje się do hotelu Paraíso, potrzebuje jakichś odpowiedzi. Po prostu nigdy nie poznałem turystów, którzy zadawaliby takie pytania.
Indy i Deirdre wymienili zmieszane spojrzenia, gdy szli przez rynek, obok straganów z rybami i owocami, potem z wyrobami garncarskimi i koszykami. Zupełnie nie rozumieli, o czym ten chłopak mówi.
- Tak dokładnie to nie jesteśmy turystami - oznajmił Indy, mając nadzieję, ze to pomoże. Chciał jeszcze o coś zapytać, ale doszedł do wniosku, że wkrótce sami dowiedzą się wystarczająco dużo.
Gdy Indy i Deirdre podążali za Hugonem przez zatłoczony bazar w kierunku ulicy, jacyś dwaj mężczyźni obserwowali ich zza straganu, na którym wysoko piętrzyły się papaje.
- Wygląda na to, że znaleźli nowego przyjaciela - Carino wyszedł zza sterty owoców.
- To tylko kierowca - powiedział Oron. - Oni lubią przyczepiać się do turystów.
- Oni nie są turystami - odparł Carino, powtarzając słowa Jonesa wypowiedziane obok straganu z owocami.
Carino nie wiedział dokładnie, co o tym wszystkim sądzić. Nie mógł zrozumieć, w jaki sposób Indy i Deirdre przeżyli upadek z Głowy Cukru. Wstąpił do ich hotelu jedynie dlatego, że wymagała tego ostrożność. I tam powiedziano mu, iż państwo Jones się wyprowadzili i urzędnik przysiągł, że widział, jak wyjeżdżali.
Razem z Oronem pojechali najbliższym pociągiem do Bahii. Julian Ray powiedział im, że właśnie tam uda się Jones, jeżeli nie posłucha ich ostrzeżenia. Od tego momentu rozkazy Raya stały się zrozumiałe i proste: zabić ich.
Oron i Carino śledzili swoje ofiary, idąc przez część bazaru, gdzie sprzedawano osły i konie. Zwolnili, gdy ci, których obserwowali, weszli w zatłoczoną, gliniastą ulicę. Kierowca zatrzymał się przy powgniatanym tin lizzie. Po kilku próbach udało mu się uruchomić silnik.
- Tym razem zrobimy to natychmiast - powiedział Carino, obserwując jak odjeżdżają.
- Ty zrobisz to natychmiast - poprawił go Oron. - Taka była nasza ugoda. Jestem tylko twoim przewodnikiem i tłumaczem. Beze mnie nigdy byś nie poznał tajemnicy hotelu Paraíso.
- Carino nie był pewny, czy dobrze zrozumiał, że chodzi właśnie o to miejsce, nie miał także pojęcia, w jaki sposób Jones miałby znaleźć w hotelu coś, co pomogłoby mu zlokalizować Fawcetta. Ale to Oron, nie Jones, drażnił go w tym momencie. Żałował, że musi polegać właśnie na nim, aby poruszać się po tym przeklętym mieście. Teraz jednak zamierzał mu odpowiedzieć.
Złapał Orona za ramię i mocno zacisnął swoje palce na zgięciu jego łokcia. Podobał mu się sposób, w jaki ten człowiek wzdrygnął się z bólu.
- Płacę ci niezły szmal, a szmal gada. Jeżeli powiem zabij, zabijesz. Rozumiesz?
- Dobra - mruknął Oron.
Carino nacisnął mocniej.
- Nie słyszałem.
- Tak, proszę pana. Zabiję.
Hotel Paraíso okazał się budynkiem ozdobionym sztukaterią, trzykondygnacyjnym. Wznosił się na zboczu wzgórza w górnym mieście. Był pomalowany na brzoskwiniowe, a jego fronton niemal graniczył z krętą ulicą. Na pierwszym i drugim piętrze widniały mahoniowe balkony, z których roztaczał się widok na zatokę i zatłoczone dolne miasto. Hugo otworzył przednie drzwi i weszli do opustoszałego hallu. Wewnętrzne ściany były pokryte połamanymi muszlami morskimi i piaskiem, a posadzkę wyłożono wypalanymi na słońcu ceramicznymi kafelkami. W głębi hallu, za kontuarem recepcjonisty, mieściły się drzwi wychodzące na wspaniały, ogromny dziedziniec.
Indy podszedł do kontuaru. Nie było za nim nikogo, kto mógłby ich przyjąć, a blat pokrywała gruba warstwa kurzu. Indy doszedł do wniosku, że od dawna nikt tu nie gościł.
- Wygląda na opuszczony - powiedział.
Hugo wskazał na klatkę schodową.
- Niech pan idzie za mną.
- Co jest na górze?
- Terriero - odparł Hugo i zaczął wchodzić na półpiętro. Indy zastanawiał się przez chwilę, powtarzając sobie słowo, które przed chwilą wypowiedział Hugo. Nagle wszystko zrozumiał. Wiedział już, gdzie są i dlaczego Hugo mówił tak dziwnie o hotelu.
Wystawił głowę przez drzwi i zawołał Deirdre. Ogromna kropla deszczu spadła na jego kapelusz, potem następna.
- Deirdre? - zawołał, zastanawiając się gdzie mogła pójść.
- Tutaj, Indy.
- Co robisz? Chodź, Hugo na nas czeka.
Deirdre klęczała obok fontanny. U jej stóp siedziała czarna kotka z kociętami.
- Czyż nie są słodkie?
- Tak - Indy podszedł do dziewczyny i niespokojnie rozejrzał się wokoło. - Prawdopodobnie używają ich do składania ofiar.
- Co?
- To świątynia.
- Co to znaczy?
- Schrońmy się przed deszczem - pomógł jej wstać. - To stara religia Afrykanów Yoruba. Dotarła tu wraz z niewolnikami, a następnie pomieszała się z katolicyzmem.
- Jak się przemieszała?
- Ci ludzie czczą katolickich świętych, a każdemu świętemu odpowiada jakiś bóg Yoruba... - Weszli do hallu.
- Jaki to ma związek z kotami? - szepnęła Deirdre, śpiesząc za nim.
- Może żaden. Wydaje mi się, że preferują kurczaki i owce.
- Zabijają je na ofiarę? To przerażające.
- Dlaczego? Wy, Szkoci, zarzynacie owce przez cały czas. My w Stanach wolimy raczej krowy.
- To co innego.
- Naprawdę? Ofiary są składane zazwyczaj szybko i stosunkowo bezboleśnie. To prawdopodobnie nie jest taki zły sposób umierania.
Deirdre naburmuszyła się.
- Masz takie dziwne poczucie humoru.
- Hugo? - zawołał Indy, gdy wspinali się po schodach. Przeszli wzdłuż półpiętra, po czym skręcili w jakiś ciemny korytarz.
- Cholera, nie ma po nim śladu.
- Dokąd teraz idziemy? - zapytała Deirdre.
- Może do kotła.
Deirdre złapała go za ramię.
- Nie mów takich rzeczy. Może powinniśmy stąd wyjść.
- To jest miejsce, do którego mieliśmy dotrzeć. To nasz jedyny ślad.
- Wiem, ale...
- Tutaj!
Hugo cały czas stał przy jakichś uchylonych drzwiach.
Deirdre trzymała Indy’ego za ramię.
- Jesteś tego pewien?
Indy wzruszył ramionami.
- Popatrzmy.
Rozmiary pokoju zdumiały go. Pomieszczenie było długie i wąskie, szerokie na jakieś dziesięć, dwanaście stóp i kilkakrotnie dłuższe. Prawdopodobnie usunięto ścianki działowe trzech czy czterech pokojów hotelowych, tworząc w ten sposób jedno pomieszczenie. Światło dziennie wpadało dokładnie naprzeciwko wejścia i przez moment Indy’ego oślepił blask. Hugo zamknął drzwi i poprowadził ich dalej. W drugiej części pomieszczenia znajdował się ołtarz. Był to stół nakryty białym obrusem i zawalony świętymi obrazami. Po jednej jego stronie stał bujany fotel, po drugiej zaś drewniany stół z ławkami.
Zatrzymali się kilka stóp przed ołtarzem. Hugo podszedł do kolejnych drzwi i zastukał w nie trzy razy. Otworzyły się. Hugo zamienił z kimś kilka słów, po czym wszedł do środka.
- No, no, oto jesteśmy - powiedziała Deirdre. - Co teraz?
- Przypuszczam, że czekamy - Indy zbliżył się do ołtarza. Stały na nim figurki katolickich świętych, Indian w ozdobnych nakryciach głowy i murzyńskich niewolników. Zauważył pustą butelkę po winie, czerwono i czarno wyplatany koszyk, wazony z kwiatami i miseczki z ziołami. Świece wypełniały puste miejsca na ołtarzu, ale tylko jedna była zapalona. Obok niej znajdował się cynowy kubek z monetami i banknotami w środku.
- Indy, spójrz na podłogę pod ołtarzem - powiedziała Deirdre zaniepokojonym głosem.
Początkowo zauważył jedynie talerz z gnijącymi owocami. Po chwili dopiero spostrzegł miskę obok nogi stołu. Była do połowy wypełniona krwią.
- To ofiara.
- Och. Cudownie, po prostu cudownie.
- Prawdopodobnie krew kurczaka.
Miejmy nadzieję - pomyślał.
Drzwi, za którymi zniknął Hugo, otworzyły się i do pokoju weszła jakaś stara Murzynka. Była wysoka i wychudzona, ubrana w luźną białą suknię sięgającą do kostek. Miała bose stopy. Przypominała szkielet pokryty suchą skórą w kolorze mahoniu i mogła mieć pięćdziesiąt albo osiemdziesiąt lat. Jej krótkie, czyste włosy wyglądały jak kupka śniegu.
Po chwili pojawił się mężczyzna wyglądający na jakieś trzydzieści lat. Był wysoki, smukły i giętki i poruszał się ze swobodą tancerza. Wzrok Indy’ego zatrzymał się na jego bujnych rudych włosach, opalonej skórze i jasnoniebieskich oczach. Indy wiedział, że niektórzy biali w Brazylii uczestniczą w starych afrykańskich rytuałach, które szerzyły się w kraju, ale zdumiało go to, że mężczyzna bardzo przypominał urodą typ określany przez Fawcetta jako archetyp mieszkańca zaginionego miasta. Czy był to jedynie zbieg okoliczności?
Mężczyzna postawił na końcu stołu zakorkowaną butelkę.
- Wasz kierowca poczeka na zewnątrz - powiedział, nie patrząc na Indy’ego.
- Dobrze - Indy nie chciał być nieposłuszny. Jeśli jednak nakazaliby mu odejść, musieliby się bardziej o to postarać. Nagle stara kobieta stanęła przed Indym i Deirdre.
- Mam na imię Julia. Jestem babalorixa. Czego chcecie?
- Jak ona się nazwała? - szepnęła Deirdre.
- Jest kapłanką tej świątyni - odpowiedział szybko Indy. Następnie przedstawił siebie i Deirdre. - Mam pytanie. Chciałbym się dowiedzieć...
Julia machnęła ręką, przerywając mu. Przez moment uważnie przypatrywała się nieregularnym rysom Indy’ego.
- Przebyłeś długą drogę i myślisz o czymś ważnym, chcesz mnie o to zapytać i sądzisz, że jestem jedyną osobą, która może udzielić odpowiedzi.
Nie trudno było na to wpaść - pomyślał Indy.
- Masz rację. Ale nie przyszedłem tutaj po czary. Chcę po prostu zasięgnąć informacji o tym dzienniku. Dzienniku Fawcetta. Czy wiesz coś na ten temat?
- Proszę usiąść - powiedziała kobieta, wskazując ławkę. - To nie jest jeszcze pora na zadanie twego pytania.
Indy wciąż stał.
- Wydaje mi się, że to właściwa pora.
Mężczyzna zrobił kilka kroków do przodu, ale babalorixa nakazała mu się cofnąć.
- Joaquin odpowie wam, gdy będzie gotowy - odrzekła stanowczo.
Indy zwrócił się do rudowłosego.
- To pan jest Joaquinem?
- Nazywam się Amergin, jestem asystentem Julii. Joaquina jeszcze tu nie ma.
Indy zaczynał się niecierpliwić, ale nie tracił nadziei.
- Czy Joaquin ma ten dziennik?
- Nic o tym nie wiem - odparła Julia. - Joaquin jest synem Xanga.
- Oczywiście - pomyślał Indy. joaquin nie był zwyczajnym człowiekiem, ale osobą żyjącą w transie. Indy mgliście przypominał sobie, że Xango to jeden z panteonu bogów Yoruba.
- Kto to jest Xango? - zapytała Deirdre.
Julia popatrzyła na nią, jakby dopiero ją zauważyła. Po chwili uśmiechnęła się akceptujące.
- To opiekun ognia, grzmotu i błyskawicy. Przynosi zwycięstwo nad wrogami i wszelkimi trudnościami. Widzimy go także w świętej Barbarze. Są tacy sami.
- O, to ciekawe - powiedziała delikatnie Deirdre.
Deirdre była najinteligentniejszą studentką Indy’ego, ale nie podróżowała wiele i znała jedynie mity greckie, celtyckie i normandzkie. Była skonsternowana i zagubiona, uczestnicząc w tym, co się właśnie działo. Indy nie obwiniał jej za to. Pośród Yorubów mit nie był tylko zwykłą opowieścią, stanowił rzeczywistość, w której ci ludzie żyli.
Uświadomił sobie, że jego wysiłki w celu przypochlebienia się Julii do niczego nie doprowadzą.
- W takim razie zapytam Joaąuina - stwierdził i usiadł na brzegu ławki obok Deirdre. Julia bez słowa podeszła do bujanego fotela i opadła nań, jak gdyby rozmowa z nimi kompletnie ją wyczerpała.
Amergin podszedł trochę bliżej i stanowczym głosem oznajmił Indy’emu cenę. Indy szybko przeliczył w myślach kurs wymiany i zdał sobie sprawę, że było to niewiele więcej niż koszt kilku piw w Nowym Jorku. Zapłacił mu i Amergin umieścił banknoty w cynowym kubku na ołtarzu.
Julia wpatrywała się przed siebie i bujała na swym fotelu. Skinęła wolno głową i śpiewnym głosem zaczęła mówić w języku Nago. Amergin stanął u jej boku i przyłączył się do recytacji. Indy nie miał pojęcia, co mówią, ale było oczywiste, iż jest to rodzaj inwokacji do Xango i innych bóstw Yoruba.
Stopniowo ruchy babalorixy stawały się bardziej ożywione, a jej głos rósł w siłę. Amergin zapalił cygaro i wręczył jej. Kobieta zaciągnęła się kilka razy i kontynuowała mruczenie pod nosem, podczas gdy jej asystent potrząsał miedzianą grzechotką. Błyski światła, a potem niskie, złowieszcze dudnienie otoczyły tę dwójkę. Ciało Julii zatrzęsło się. Ślina wypływała jej z ust. Cygaro upadło na podłogę.
- Co się jej stało? - szepnęła Deirdre.
- To trans - odpowiedział półgłosem Indy.
Julia opadła na jedno kolano. Wyglądało to tak, jakby sięgała po cygaro, które potoczyło się o kilka stóp dalej. Nagle zaczęła walić kostkami w podłogę i strzelać palcami.
- Co ona teraz robi? - zapytała Deirdre.
Indy potrząsnął głową.
- Nie wiem.
Amergin podniósł cygaro i podszedł do nich.
- Joaquin jest tutaj - zapowiedział. - Był niewolnikiem żyjącym na początku poprzedniego stulecia. Miał ulubieńca węża. Teraz właśnie go wzywa.
- Cholera - zaklął w duchu Indy. - Dlaczego właśnie wąż?
Joaquin zaczął spacerować dookoła. Spoglądał na swoje ciało, ramiona i uśmiechał się.
- A... ta fizyczność. Znowu dosiadam konia - jego głos był silniejszy i niższy niż Julii. Spacerował po pokoju lekkim krokiem młodego człowieka.
Amergin ponownie zapalił cygaro, zaciągnął się nim...
- Koniem nazywa Julię - wyjaśnił.
- Czy on palił cygara w swoim... w swoim poprzednim życiu? - zapytała Deirdre.
- Ten dym oczyszcza i chroni. Pozwala mu wsiąść na swojego „konia”, nie zadając mu bólu - wyjaśnił Amergin. - Żadna krzywda nie stanie się Julii, gdy jest tutaj Joaquin.
Indy wątpił w to, ale zachował swoje myśli dla siebie.
Joaquin ssał maduro i wokół niego pojawiła się chmura dymu. Chodził w tę i z powrotem, twarz miał ożywioną, a oczy wyglądały jak żywe punkty światła. W pewnej chwili zatrzymał się gwałtownie i położył palący się węgiel na zewnętrznej stronie przedramienia. Iskry i popiół opadły na podłogę. Joaquin odrzucił na bok cygaro.
Podszedł do stołu i chwycił butelkę wina. Wyciągnął korek, po czym przechylił wypełnioną do połowy butelkę do ust i osuszył ją. Trochę wina wyciekło na podbródek i spłynęło po jego szyi, lecz większość wypił trzema, czterema łykami.
Niedbale rozbił butelkę o podłogę i odłamki szkła rozsypały się po kafelkach z terakoty. Zabłysło światło i przez kilka sekund pokój wypełnił się stroboskopowym blaskiem. Indy’emu zdawało się, że Joaquin przeniknął światłem, tak jak bohater filmu, który oglądał jako dziecko. Bose stopy Joaquina stąpały po szklanych odpryskach, jeśli nawet odczuwał ból, nie okazywał tego. Ostry huk grzmotu dopełnił widowiska.
Nagle Joaquin obrócił się na pięcie i wskazał na Indy’ego.
- Kim jesteś? - zapytał po portugalsku.
- Powiedz mu - odezwał się Amergin.
Indy ponownie przedstawił siebie i Deirdre.
- Dlaczego przywołałeś mnie tutaj?
- Chcę uzyskać informacje o pułkowniku Fawcetcie.
Joaquin zaczął poruszać biodrami w przód i w tył w erotyczny sposób. Roześmiał się.
- Oto twój człowiek. Rozpiera go miłosna energia. Nie zna nic innego. Nie dba o nic, o nic oprócz tego aktu.
Marny początek - pomyślał Indy. Fawcett był ekscentryczny. Ale miał także sześćdziesiąt lat i był prawdziwym, przyzwoitym Anglikiem. Może jednak zdoła naprowadzić Joaquina na właściwy ślad.
- Dziennik. Powiedz mi o dzienniku.
Joaquin nie zwrócił na niego uwagi i zamiast tego pochylił się i popatrzył Deirdre w twarz. Dziewczyna cofnęła się. Joaquin wskazał na nią.
- Będziesz podróżować statkami gwiezdnymi. Wkrótce.
- Co ona... to znaczy, co on powiedział? - zapytała Deirdre.
- On bełkocze.
Teraz Joaquin podszedł do Indy’ego i pociągnął go, by wstał. Położył rękę na głowie Indy’ego, w miejscu gdzie uderzył się podczas wydarzeń na wzgórzu w Rio. Pod gęstymi włosami Indy’ego Joaquin wyczuł guz.
- Jesteś w niebezpieczeństwie. Poważnym niebezpieczeństwie. Potrzebujesz ochrony - Joaquin popatrzył na Amergina i strzelił palcami.
Asystent przeszedł ostrożnie po zawalonej szkłem podłodze do ołtarza, gdzie z wazonu wyjął bukiet białych kwiatów. Joaquin porwał kwiaty z jego ręki, złapał je za łodygi i omiótł nimi ciało Indy’ego, mrucząc jakąś modlitwę w języku Yoruba. Ogromna chmura płatków posypała się na podłogę.
Joaquin odrzucił pogięte łodygi i zniszczone kwiaty, a następnie obrócił Indy’ego dookoła, aż obydwaj znaleźli się plecami do siebie. Zanim Indy zorientował się, co się dzieje, Joaquin zaczepił swoje ręce o łokcie Indy’ego i podniósł go na swoich plecach, jak gdyby ten nie ważył więcej niż duża poduszka. Obydwaj obrócili się dookoła trzy razy, po czym Joaquin opuścił Indy’ego.
Amergin natychmiast pomógł mu wstać.
- Czyni to dla twego ducha, by cię oczyścić i chronić przed widzialnymi i niewidzialnymi napastnikami - wyjaśnił. - Ci pierwsi są równie prawdziwi jak ci drudzy.
Indy stał na chwiejnych nogach, wciąż odczuwając zawroty głowy. Nie poznał najdrobniejszego nawet szczegółu na temat dziennika, ale był zdumiony siłą ciała tej starej kobiety. Joaquin nakazał mu usiąść.
- Niebezpieczeństwo nadchodzi z wielu miejsc. Strzeż się tajemniczego wroga.
Świetnie. Dokładnie o to mi chodziło - pomyślał Indy.
- Przybyliśmy tu dlatego, że chcemy dowiedzieć się czegoś o dzienniku - powiedział, starając się mówić spokojnie - o dzienniku Fawcetta. Czy wiesz, gdzie on jest?
- Jesteście tutaj, ponieważ córka bogini Oya was wezwała.
- Nie wiem, o czym mówisz. Jestem tutaj ze względu na dziennik. Dziennik Fawcetta.
- Córka bogini Oya może ci dopomóc.
- Jak ją znajdę?
- Ona cię znajdzie.
- Czy możemy znaleźć pułkownika Fawcetta? - zapytała Deirdre.
Joaquin chodził przed nimi w tę i z powrotem, miażdżąc odłamki szkła.
- To, czego szukacie, zaprowadzi was do starożytnej krainy Oruna, ale to nie wystarczy - jego głos był zachrypnięty i szorstko wymawiał słowa. - Oya pomoże, lecz... - potrząsnął głową - ... tak wielu wrogów was otacza. Potrzebujecie wielkiej ochrony, nie ma jednak pewności, czy przeżyjecie i ujrzycie krainę Oruna.
Podszedł do przedniej części ołtarza. Chrapliwym szeptem przemówił w języku Nago, podnosząc pokrywę wyplatanego koszyka, po czym sięgnął do środka.
- Oby to nie był wąż - mruknął Indy.
Joaquin wyciągnął rękę, ale Indy nie mógł dostrzec, co w niej trzyma. Znowu podszedł do Indy’ego, który wówczas zobaczył, że z jego ręki zwisa jakiś czerwony naszyjnik.
- Włóż ten „kołnierz” - powiedział, unosząc naszyjnik nad głową Indy’ego. - Jest poświęcony Xango i będzie cię strzegł dopóty, dopóki będziesz go nosił.
Joaquin wpatrywał się w niego, aż Indy zaczął się zastanawiać, co takiego w nim widzi!
- Syn Exu może otworzyć i zamknąć każde drzwi, ale jest złośliwy i stara się strzec drzwi dla własnych celów.
Indy był zdumiony, słysząc tę ostatnią rewelację.
- Kto to jest?
Joaquin skrzywił się i poruszył niezręcznie rękami, jak gdyby zapomniał, co powinien z nimi zrobić.
- Żadnych pytań, żadnych odpowiedzi. Teraz opuszczam mojego konia. Powiedz jej, żeby się nie martwiła. Wkrótce będziemy podróżować razem, lecz już nigdy jako koń i jeździec.
Amergin pomógł Joaquinowi wrócić na bujany fotel. Joaquin bezwładnie opadł do przodu, trzymając ręce przy twarzy. Julia podniosła wzrok. Wydawała się zdziwiona, jak gdyby dopiero co ocknęła się ze snu i nie wiedziała, gdzie się znajduje.
- Jestem stara - odezwała się cicho. - Joaquin nie może mnie już dosiadać...
- Powiedział, żeby się nie martwić - oznajmił jej Amergin.
Deirdre uklękła przed Julią i przyjrzała się jej stopom.
- Indy, spójrz tylko. Nie mogę w to uwierzyć. Jej stopy nie są poranione.
Deirdre miała rację. Julia, czy też Joaquin, chodziła nieustannie po potłuczonym szkle, ale żaden odłamek nie zranił jej stóp. Twarda skóra - pomyślał. Nagle zauważył popiół na zewnętrznej stronie przedramienia Julii. Zbliżył palec.
- Czy to boli? - zapytał.
Julia potrząsnęła głową.
Indy strzepnął popiół. Skóra nie była poparzona ani nawet zaczerwieniona. Gdy wypytywał Julię o to, co się wydarzyło, zdawała się niczego nie pamiętać. Indy nie wiedział, co o tym myśleć.
- Mam nadzieję, że odpowiedziałam na twoje pytanie - odezwała się.
W tej chwili Indy poczuł się jeszcze bardziej zmieszany niż wtedy, kiedy przybyli, wiedział jednak, że ta stara kobieta nie jest w stanie im pomóc. Podziękował jej i podążyli w swoją stronę. Gdy doszli na półpiętro, Indy dostrzegł poniżej jakiś ruch, jakąś postać, bardziej przypominającą cień niż sylwetkę, która pośpiesznie opuściła hali i zniknęła na dziedzińcu.
- Widziałaś to?
- Co? - zapytała Deirdre.
- Wydawało mi się, że coś zobaczyłem.
Gdy zeszli ze schodów, rozejrzeli się po hallu i wyszli na dziedziniec. Deszcz przestał już padać, lecz krople lśniły na ciemnozielonym listowiu, a woda w fontannie błyszczała w promieniach słońca. Indy poszedł ścieżką ku fontannie i z bliska przyjrzał się zaroślom... Następnie przeciął dziedziniec, kierując się do starego skrzydła hotelu. Było tam czworo drzwi, wszystkie zabezpieczone zardzewiałymi kłódkami.
- Nikogo nie widzę - powiedziała Deirdre.
- Ja też nie. Ale jestem pewien, że ktoś tędy przebiegł.
- Jak myślisz, kto to mógł być? - spytała Deirdre.
Tylko jedna myśl przemknęła mu przez głowę.
- Przypuszczam, że była to córka bogini Oya.
10.
SPUSZCZANIE ZASŁON
- Czy widziałeś kogoś wychodzącego z hotelu tuż przed nami? - zapytał Indy, gdy podeszli do Hugona, który czekał na nich obok taksówki.
Kierowca potrząsnął głową.
- Nikt nie wchodził ani nie wychodził, nie wówczas, kiedy tu byłem.
- Czy wiesz coś o candomblé? - zapytała Deirdre.
- Każdy, kto mieszka w Bahii, wie coś o candomblé. Mówią, że to jest we krwi i w powietrzu.
- Czy znasz kogoś, kogo zwą córką bogini Oya? - zapytała.
Hugo się roześmiał.
- Oczywiście.
- Naprawdę?
- W candomblé każdy jest synem lub córką jednego z bogów - zmarszczył czoło, starając się wyjaśnić. - To zależy od tego, jacy jesteście, rozumiecie. Jak patrzycie na różne rzeczy.
- Chodzi o stosunek do tej religii i do świata zewnętrznego - wyjaśnił Indy. - Bogowie są ich protektorami i przewodnikami.
- Tak, właśnie tak.
Deirdre wyglądała na zdezorientowaną.
- Mówisz w takim razie, że istnieje więcej niż jedna córka bogini Oya?
- Więcej niż jedna? - Hugo znowu się roześmiał. - Ona ma w Bahii setki córek.
- Jedźmy - zadecydował Indy. Gdy tylko otworzył tylne drzwi taksówki, żeby wpuścić Deirdre, Hugo klepnął go w ramię.
- Teraz ktoś wychodzi.
Podszedł do nich Amergin, niosąc kapelusz Indy’ego.
- Bardzo rzadko bywają tutaj obcokrajowcy i jestem ciekaw, co sądzicie o swoim doświadczeniu.
- Ona jest zdumiewająca - powiedziała Deirdre. - Żadnych poparzeń, żadnych rozcięć, w ogóle żadnych ran.
Amergin uśmiechnął się.
- Xango chroni.
- Myślałem, że to Joaquin przez cały czas chronił - powiedział Indy, zakładając kapelusz.
- Xango działa przez Joaquina. Czasami bogowie sami dosiadają swoich koni i mówią. Kiedy indziej bóg działa przez mężczyznę lub kobietę obdarzonych mocą, przez tych, którzy znaleźli się już w innym świecie, ale lubią powracać do tego.
- Kto to jest Exu?
- Potężny orixa. Jest on posłańcem, który strzeże wrót do orixas. Potrafi otwierać i zamykać drzwi sprzyjającym okolicznościom.
To bardzo pomocne - pomyślał Indy.
- A co z boginią Oya?
- Jest ona patronką sprawiedliwości. Według legendy dała ona Xango siłę ognia i błyskawicy. Była także jego nałożnicą.
- Co wiesz na temat krainy Oruna?
Amergin rozważał to pytanie.
- Orun jest bogiem słońca. Nie jest bardzo popularny wśród wyznawców candomblé.
- Bardziej popularny jest w swojej własnej krainie, jak przypuszczam. - Indy uważnie przyglądał się Amerginowi, zastanawiając się, czy ten człowiek mówi im wszystko, co wie. - Jestem trochę zdziwiony, widząc białego człowieka zaangażowanego w candomblé.
- Znajdujesz się w Brazylii, przyjacielu. To kraj, gdzie rasy nie są tak odseparowane od siebie jak w Ameryce Północnej. Biali mogą się wiele nauczyć ze starych, afrykańskich zwyczajów.
- W Stanach Zjednoczonych biali uczą się z ich muzyki, nie zaś z religii.
- Tutaj muzyka i religia to jedno.
- Więc co wiesz o dzienniku Fawcetta, Amergin?
Amergin spojrzał za siebie w stronę budynku.
- Wkrótce będziecie go mieli. Zaufajcie córce bogini Oya.
- Kim ona jest? - zapytał Indy.
- Cierpliwości - odpowiedział Amergin i odszedł.
Jedynie ktoś z Ceiby, jakiś mistrz spuszczania zasłon, zauważyłby Rae-lę na dziedzińcu. Każdy inny dostrzegłby jedynie wspaniałą, tropikalną roślinność. Gdyby przyjrzeli się dokładniej, może zauważyliby te oddzielone rośliny, ich liście i kwiaty. Prawdopodobnie nie spostrzegliby jednak zamazanych cieni każdej rośliny, nie byliby też w stanie wyodrębnić cienia, gdyby nawet go szukali. I dlatego nie zauważyliby Rae-li.
Amergin jednakże z łatwością rozpoznał cienie i znalazł Rae-lę przykucniętą obok kociaków. Widział ją wcześniej w tym samym miejscu, kiedy z okna terreiro obserwował Jonesa przebywającego na dziedzińcu. Jones spojrzał wtedy prosto na nią, ale widział tylko ogród i kwiaty. Oczywiście była zawoalowana i dla niedoświadczonego oka rzeczywiście pozostawała niewidzialna.
Amergin dorastał jednak pod okiem Belenusa. Wtedy w Ceibie sztuka spuszczania zasłon była umiejętnością tak konieczną i podstawową, jak czytanie i pisanie wśród wykształconej ludności Brazylii. Gdy tylko człowiek potrafi odróżnić cień rośliny pomiędzy innymi cieniami lub jakiś cień w pochmurny dzień, to znaczy, że przekroczył pierwszą zasłonę i może zdobyć umiejętność zawoalowywania przedmiotów i wreszcie samego siebie. Jest to niższy poziom sztuki spuszczania zasłon. Bardziej zaawansowane babalorixás, jak Julia, mogą nabyć takie umiejętności jak średnio zaawansowani mistrzowie spuszczania zasłon. Amergin, który niegdyś miesiącami studiował w Bahii magię Yoruba, nigdy nie natrafił na kogoś z umiejętnościami sześciostopniowego mistrza, jakim był sam.
- Jak myślisz? - spytała Rae-la, głaszcząc kociaka. - Czy zrezygnują, jeżeli nie zdobędą tego dziennika?
- Jeszcze nie są gotowi zrezygnować, ale nie wydaje mi się, aby wyruszyli na poszukiwania Fawcetta bez dziennika.
Ktoś obserwujący tę scenę, mógłby sądzić, że Amergin przemawia do kotów, a one mu odpowiadają.
- To dobrze - wyszła na ścieżkę i zasłony opadły. - Dziękuję. Martwiłam się, że cofniesz swoje słowo.
Amergin położył ręce na przebłyskującym zarysie jej bioder.
- Miałem nadzieję, że ufasz mi bardziej.
Oparła się o fontannę, zanurzyła rękę w wodzie i wyjęła jeden z pływających w niej liści.
- Jeżeli Fawcett będzie trzymany jeszcze dłużej, wielu obcych przyjedzie go szukać i nieustannie będziemy mieć ten sam problem, wiesz o tym.
Amergin wziął ją za rękę i poprowadził wokół fontanny.
- Gdyby złapano cię na pomaganiu mu w ucieczce, zostałabyś ukarana.
Jej plecy się wyprężyły.
- Wciąż mam wrażenie, że nie zgadzasz się ze mną.
Amergin objął ją od tyłu, krzyżując ręce pod jej piersiami. Podbródek oparł na jej ramieniu. Ich wzajemne stosunki stały się napięte od kiedy Rae-la orzekła, że zwabianie obcych do miasta jest błędem. Amergin oznajmił jej, że na tym polega ich zadanie i dlatego właśnie strony z dziennika zostały wysłane do przyjaciela Fawcetta w Nowym Jork’u. Ale to nie podziałało i Amergin ze wszystkich sił starał się przekonać Rae-lę, by go nie opuszczała i nie wracała do Ceiby na własną rękę.
- Oczywiście, że jestem z tobą. Wiesz, że między nami wszystko może się znowu dobrze ułożyć. Chodź do mojego pokoju.
Odsunęła się od niego.
- Muszę iść. Chcę być sama... aby pomyśleć.
- Kiedy wrócisz?
Potrząsnęła swą długą grzywką kasztanowych włosów, sunąc z wdziękiem przez dziedziniec.
- Nie wiem, Amerginie. Nie wiem.
Amergin poszedł za nią do hallu i obserwował, jak zamykała za sobą drzwi. Potem wspiął się na półpiętro i bez wahania wszedł do pokoju Rae-li. Zamknęła drzwi na klucz, ale to nie mogło go zatrzymać. Był mistrzem w zamykaniu i otwieraniu wszelkiego rodzaju bram. Złapał za gałkę i skoncentrował się. Wolno ją przekręcił. Drzwi się otworzyły. Amergin wyszedł na balkon z widokiem na dolne miasto i zatokę i zauważył Rae-lę idącą wzdłuż krętej ulicy.
Amergin kochał Rae-lę i wiedział, że ma rację, jeśli chodzi o przyciąganie obcych wbrew ich woli. Ale istniała poważniejsza odpowiedzialność. Amergin był mimo wszystko członkiem Rady Starszych i w pełni rozumiał, dlaczego obcy byli potrzebni, a każde inne postępowanie doprowadziłoby jedynie do nieuchronnego odkrycia miasta i jego destrukcji.
Amergin odwrócił się i zlustrował pokój. Rae-la mogła schować dziennik przed każdym, ale nie przed nim. Spojrzał pod łóżko i podniósł materac. Sprawdził szuflady serwantki. W jednej leżały suknie, które kupił Rae-li, kiedy przyjechała. Pozostałe były puste. Żadna z nich nie ukrywała dziennika. Odsunął serwantkę od ściany. Podłoga wyglądała pusto jak opróżnione szuflady, ale on widział lepiej. Potrafił patrzeć przez każdą zasłonę.
Zmiótł warstwę kurzu z okładki i podrzucił książkę na dłoni. Uśmiechnął się myśląc, jak podekscytowany byłby Jones. Ale Joaquin miał rację. Dziennik sam w sobie nie dopomógłby Jonesowi dotrzeć do miasta. Będzie potrzebował pomocy i wróci tu po nią. Jeżeli Jones pragnie znaleźć Fawcetta, Amergin mu pomoże. Jones jednak nie wiedział, że to Amergin jest tajemnym wrogiem, synem Exu, jak powiedział Joaquin, tym, który strzeże wrót do nieśmiertelnych bogów.
Siedzieli na tylnym siedzeniu w taksówce. Indy delikatnie trzymał dłoń Deirdre, rozkoszując się jej kształtem, jej chłodem.
- Mam nadzieję, że nie będziemy długo czekać.
- Ja też, ale niewiele możemy zrobić. - Deirdre pochyliła się do przodu i pogładziła go po policzku. - Musimy po prostu zrelaksować się i dobrze się bawić.
Kiedy podjechali pod ich hotel, Indy zapytał Hugona, czy zechce poczekać.
- Nie chcę odciągać cię od twoich spraw - dodał Indy.
- Dlaczego nie miałbyś wrócić za kilka godzin, kiedy już odpoczniemy? Możemy obejrzeć te sklepy, o których wspominałeś - zaproponowała Deirdre.
- Tak właśnie zrobię Teraz zaczekam na jakaś okazje. Może się nadarzy, może nie. W każdym razie będę tutaj z powrotem za dwie godziny.
Gdy szli schodami do swojego pokoju, Indy myślał o tym, co zrobią, jeśli nie zdobędą dziennika. Mogą wrócić do Nowego Jorku z pustymi rękoma lub podążyć trasą Fawcetta do miejsca, gdzie ślad po nim zaginął. Nie odpowiadała mu jednak ani jedna, ani druga ewentualność, a poza tym już wcześniej postanowił, że bez dziennika nie będzie szukać pułkownika.
- Popatrz tylko - powiedziała Deirdre, gdy doszli do swoich drzwi. Była tam przyczepiona jakaś kartka.
Indy ściągnął ją i przysunął do przyciemnionego światła.
- „Przyjdź o dziewiątej. Sam. Bar de Luxo. Mam dla was dziennik” - przeczytał. - Podpis składał się z symbolu Oka Belenusa i ogamicznej litery D.
- No cóż, córka bogini Oya wcale nie kazała nam czekać - zauważyła Deirdre.
Indy zmarszczył brwi, patrząc na liścik.
- Albo popełniła błąd, albo nie zna pisma ogamicznego.
- Deirdre popatrzyła mu przez ramię.
- Co jest z tym nie tak?
- Poprzeczne kreski są narysowane po złej stronie linii pionowej.
- W jaki sposób dowiedziała się, że jesteśmy tutaj? To mnie zastanawia - powiedziała Deirdre.
- Zabij mnie, ale nie wiem. Może cały czas obserwowała pis, już od momentu gdy zeszliśmy z frachtowca. Kto wie? Przypuszczam, że dowiem się dziś wieczorem.
- Ja też chce iść.
- W liście napisano, że mam przyjść sarn. Jeśli nie zastosujemy się do wskazówek, możemy zaprzepaścić szansę zdobycia dziennika.
Spojrzenie dziewczyny wymownie dawało do zrozumienia, że nie podoba jej się to. Nie miała jednak zamiaru się spierać.
Indy oplótł rękoma jej talię.
- Nie martw się. Nie opuszczę cię dla jakiejś Amazonki.
- Obiecujesz?
- Obiecuję - podniósł ją i zaniósł do łóżka. - Mamy jeszcze mnóstwo czasu, zanim będę musiał wyjść.
Gdy rozpinał jej bluzkę, Deirdre zdjęła mu korale i położyła na nocnym stoliku.
- Przede mną nie musisz się chronić.
- Ty jednak możesz teraz potrzebować ochrony.
Uśmiechnęła się.
- Nie boję się. Ani trochę.
O ósmej trzydzieści Indy spotkał Hugona przechadzającego się koło taksówki.
- Zawieź mnie do Baru de Luxo.
Hugo aż podskoczył.
- Do Baru de Luxo? Znam znacznie lepsze miejsca, które odwiedzają obcokrajowcy. Wszyscy kelnerzy noszą muchy i białe garnitury. Zobaczysz. Twojej damie się spodoba.
- Moja dama nie jedzie - powiedział Indy - Zabierz mnie do de Luxo.
Hugo zmarszczył nos.
- To nie jest zbyt miłe miejsce.
- A jednak chcę tam pojechać.
Hugo wzruszył ramionami i obszedł taksówkę. Gdy odjeżdżali, Indy zastanowił się, dlaczego ta kobieta wybrała bar, jakikolwiek bar, by dać mu dziennik. Może córka bogini Oya lubi od czasu do czasu łyknąć sobie z kimś kieliszek whisky? Najprawdopodobniej będzie miała jakąś ochronę, kogoś, kto będzie w barze, by obserwować sytuację. Ale dlaczego miałaby podejrzewać go o zdradę?
Indy pomyślał o przyszłości. Gdy tylko dostanie dziennik i dowie się od córki bogini tak dużo, jak tylko zdoła, nastanie pora działania. Zatelegrafował do pilota, Larry’ego Fletchera, tego samego wieczoru, kiedy przyjechali do Rio, z prośbą, by przybył do Bahii za kilka dni. Z niecierpliwością oczekiwał lotu i miał nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze i następnego dnia wyruszą w drogę.
- Hugo, czy zawieziesz nas jutro na farmę pod miastem, jeżeli udzielę ci wskazówek?
- Na farmę, ależ tak, oczywiście. Zamierzacie opuścić Bahię tak szybko?
- Czeka tam pewien człowiek z samolotem.
- To znaczy kapitan Fletcher.
- Wiesz, kim jest?
- Oczywiście. Wylądował tutaj samolotem i wszyscy przyszli, by go zobaczyć. Zamierzacie lecieć do Rio?
- Nie, w głąb kraju. Mato Grosso.
- Jesteście misjonarzami?
- Niezupełnie.
- Niezupełnie turyści, niezupełnie misjonarze - powiedział Hugo. - Misjonarze idą do dżungli, żeby chronić nagich dzikusów przed wiecznym potępieniem. Ale wiesz, Indianie nigdy nie wiedzieli, że są potępieni, dopóki misjonarze nie przyszli ich chronić.
- Nie jestem misjonarzem.
Hugo odwrócił się i spojrzał na Indy’ego.
- Znam tylko dwa inne powody, dla których ludzie wybierają się do dżungli. Chcą zdobyć złoto albo szukać zaginionych miast, jak to uczynił pułkownik Fawcett.
Indy stężał zaalarmowany.
- Wiesz o pułkowniku Fawcetcie?
- Oczywiście, jest znany.
- Myślisz, że odszukał swoje zaginione miasto?
Hugo potrząsnął głową.
- Nie znajdzie go.
- Dlaczego tak mówisz?
Hugo wyprostował ramiona.
- Moja matka jest Indianką Caraja. Urodziłem się w dżungli. Wiemy o tym mieście, którego on szuka.
- I co mówią te stare opowieści? - zapytał Indy ze wzrastającą ciekawością.
- Że można być w nim i o tym nie wiedzieć.
- Wydawało mi się, że masz w sobie indiańską krew. Co jeszcze głoszą te opowieści?
- Jedną z nich matki opowiadają swoim małym dzieciom. Przestrzegają je, że jeśli pójdą włóczyć się po dżungli, rudowłosi ludzie z niewidzialnego miasta złapią je i zabiorą daleko.
Indy skinął głowa.
- Od jak dawna mieszkasz w Bahii?
- Kiedy skończyłem czternaście lat, przyszedłem tu, żeby znaleźć mojego ojca.
Hugo zwolnił i zatrzymał się na środku ulicy. Okolica wyglądała obskurnie, była oddalona od trasy turystycznej. Hugo zawołał do kogoś na drewnianym chodniku:
- Bar de Luxo?
Mężczyzna wskazał kierunek i krzycząc coś objaśniał. Hugo zamachał i pojechał dalej.
- Wiesz, to nie jest miejsce, do którego chodzę. Nie lubię zostawiać taksówki w takiej okolicy.
- Nie będziesz musiał. Chcę, żebyś poczekał na mnie na zewnątrz.
Bar de Luxo był słabo oświetlony i pachniał piwem. Gruba warstwa trocin pokrywała podłogę. Nie było żadnych stołów, tylko kontuar, przy którym stało chyba dziesięciu mężczyzn. Indy dołączył do nich i zamówił kieliszek rumu. Gdy mu podano, powiedział barmanowi, że czeka tutaj na pewną kobietę.
- Nie wolno tu wchodzić kobietom. Sprawiają za dużo kłopotów - powiedział barman i odszedł.
- Cholera. Żadnych kobiet - mruknął Indy. Kilka stóp dalej jeden z bywalców sikał właśnie w trociny. Nikt nie zwracał na to uwagi. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego Hugo nie umieścił tego miejsca na liście rekomendowanych przez siebie barów.
- Teraz już wiesz, czemu trzymają trociny na podłodze - odezwał się ktoś do niego. - Wymiatają je po prostu za drzwi.
Indy rozpoznał ten tubalny głos.
- Cześć, Oron. Miłe miejsce na spotkanie z tobą. Co mogę dla ciebie zrobić?
- Ja powinienem cię o to zapytać - odparł Oron - Jestem stewardem, jak wiesz.
- Cóż, przynajmniej nie zmieniło się twoje poczucie humoru. Ale ja straciłem swoje w Rio - powiedział Indy i dźgnął Orona w brzuch. Ten zwinął się, zdumiony nieoczekiwaną napaścią. Indy wymierzył mu następnie cios w szczękę i Oron upadł na zasikaną podłogę. Wypluł wybite zęby, zaczął się podnosić, po czym poślizgnął się na rozmiękłej kupie trocin.
Nie miało to znaczenia. Indy zobaczył wymierzony w siebie rewolwer.
- Zabawa to zabawa, Jones. Ale zabawa skończona - powiedział Carino z szerokim uśmiechem. - To straszne zalać krwią tę doskonałą podłogę, ale nie mam innego wyboru. Czas skończyć robotę.
Jakaś stopa przecięła powietrze i rewolwer wyleciał napastnikowi z dłoni i wylądował za barem. Indy złapał Carina za szyję i ze zdumieniem popatrzył na Hugona.
- Ty to zrobiłeś?
Oron, ponownie na nogach, natarł na Indy’ego. Ale noga Hugona dosięgła Orona i zwalił się na bar. Próbował się podnieść, gdy Hugo uderzył go w czoło i Oron upadł bezwładnie na podłogę.
- Jesteś naprawdę świetny z tą nogą - powiedział Indy. Carino cały czas starał się wywinąć z jego uścisku, lecz Indy złapał pełną garścią jego włosy i pociągnął.
- Kto ci to zlecił?
Brak odpowiedzi.
Indy pociągnął jego głowę do góry i trzasnął nosem Carina o krawędź baru.
- Kto?
- Ray. Julian Ray - wycharczał.
- Kto to jest?
Cisza.
Indy ponownie odciągnął głowę Carina. Jego nos krwawił.
- Przypuszczam, że chcesz, by jeszcze trochę spłaszczyć ci nos.
- Nie, nie rób tego. Jest bukmacherem. To sprawa zakładów. Fawcett teraz nie może się pojawić. Mam się upewnić, że ty go nie znajdziesz.
- Skąd wiedziałeś o Oku Belenusa?
- Co?
- No wiesz, to oko, które narysowałeś na swoim liściku, i w ten sposób ściągnąłeś mnie do tego śmierdzącego miejsca.
- Jakiś cholerny profesor. Straszny hazardzista.
Indy myślał przez chwile, po czym wszystko nabrało sensu.
- Więc Bernard jest hazardzista - omal się nie roześmiał. - Dobra, przypuszczam, że nie dostanę od ciebie tego dziennika. Prawda?
Carino plunął na niego.
Indy zacisnął pięść i już miał zamiar rąbnąć tego oprycha w szczękę, gdy kilku żołnierzy wtargnęło do baru. Indy puścił Carina, który natychmiast wymierzył cios. Indy zatrzymał uderzenie i rąbnął go w nos. W tej samej chwili coś walnęło Indy’ego w tył głowy i upadł na podłogę.
11.
DZIENNIK FAWCETTA
Pokój był pogrążony w ciemnościach, kiedy Deirdre się obudziła. Słyszała coś, jak gdyby odgłos zamykanych drzwi. Usiadła i zaczęła nasłuchiwać, nagle rozbudzona i zaniepokojona.
Jak długo spałam? - zastanawiała się.
Zapaliła nocną lampkę, gdy nie dotarł do niej żaden dźwięk. Po wyjściu Indy’ego położyła się. Teraz dochodziła północ. Spała trzy godziny.
Gdzie on jest? Czy cały czas przebywa w barze z tą kobietą? Wiedziałam, że powinnam z nim iść - rozważała. Nagle zobaczyła to. W kącie łóżka leżał jakiś wymięty notatnik. Sięgnęła po niego i przerzuciła kilka stronic. Rozpoznała ten sam charakter pisma, które widziała wcześniej na kartkach. Był to dziennik Fawcetta.
Pewnie Indy zdobył ten dziennik i przyniósł tutaj. Ale dlaczego ponownie wyszedł? Córka bogini Oya. Oto dlaczego. Dokądś z nią poszedł. To nie było uczciwe ani trochę. Dopiero co się pobrali. A niech go diabli! - rozzłościła się.
Spuściła nogi z łóżka i wstała. Nie obchodził jej nawet dziennik Fawcetta. Chciała, żeby Indy wrócił do pokoju i to natychmiast.
Podeszła do drzwi i otworzyła je. Z półpiętra dochodziły jakieś głosy. Zaczęła iść w głąb korytarza. Na półpiętrze jakiś Mulat kłócił się z tęgą Murzynką, której włosy były owiązane białym turbanem. Kobieta gestykulowała w stronę mężczyzny, który trzymał butelkę wina. Zaprzestała, zobaczywszy Deirdre. Obydwoje spojrzeli na nią ze słabo oświetlonego półpiętra.
- Przepraszam. Widzieli może państwo mężczyznę przechodzącego tędy, białego mężczyznę w kapeluszu?
- Nie angielski - mężczyzna łyknął z butelki.
Kobieta ponownie na niego warknęła, a mężczyzna odpowiedział jej coś. Portugalski Deirdre był bardzo słaby i nie rozumiała tego, co ci ludzie mówili. Już miała zamiar wycofać się do pokoju, kiedy kobieta zwróciła się do niej i powiedziała:
- Nie, senhora. Żaden mężczyzna tędy nie przechodził w ciągu piętnastu, dwudziestu minut.
- Czy jest jakaś inna droga na dół?
- Drugie drzwi są zamykane na noc. Mówię im, że nie powinni tego robić. Przecież może się zdarzyć pożar. Ale robią to dla bezpieczeństwa. Rozumie pani?
Deirdre skinęła głową.
- Muito obrigada - zdumiona odeszła. Była pewna, że słyszała, jak zamykają się drzwi.
W pokoju zastanowiła się, co powinna robić. Jeżeli Indy wrócił i wyszedł ponownie, nie budząc jej, prawdopodobnie miał ku temu odpowiedni powód. Może był głodny i przyszedł do pokoju po nią. Kiedy znalazł ją śpiącą, wyszedł, żeby samemu coś zjeść, nie myśląc o tym, że ona się obudzi. Musiało być właśnie tak.
Podniosła dziennik i usiadła na brzegu łóżka. Otworzyła okładkę i zobaczyła, że kilka stronic już wcześniej wyrwano. Bez wątpienia zostały one wysłane Marcusowi Brody’emu. Deirdre zaczęła czytać pierwszy urywek.
20 sierpnia 1925
Gdy opuściliśmy misję, postanowiłem robić codziennie notatki. Mimo wszystko jest to najważniejszy odcinek mojej podróży, trasa, która zaćmi wszystkie moje wysiłki... Jest mało czasu na kontemplację. Albo suniemy przez dzicz, albo robimy to, co jest konieczne, żeby przeżyć kolejny dzień w dżungli. Wreszcie o zmroku, kiedy znajduję kilka chwil, by zebrać myśli przy ognisku, jestem zazwyczaj wyczerpany i zasypiam, zanim wyciągnę papier i pióro.
Innym powodem, dla którego pisałem tak mało, był brak dokładnych wskazówek, jeśli chodzi o drogę do miasta. Jedynymi znakami w terenie są rzeki, ale nawet te mają teraz wątpliwą wartość.
Tym razem postanowiłem wziąć do ręki pióro, ponieważ jutro rano, po sześciu dniach wiosłowania w górę rzeki, dostaniemy się do Rio San Francisco i Maria nalega, byśmy zostawili łódź i kontynuowali naszą podróż pieszo. Walters jest nieco zaniepokojony tym pomysłem. Mówi, że teren na północ od Rio Tocantins i na wschód od Rio San Francisco jest znany jako miejsce zamieszkane przez wrogich Indian. Nigdy nie wyruszał w pobliże tych rejonów.
Zrobiłem, co mogłem, żeby uspokoić Waltersa. Wiem, że dołączył do nas powodowany ciekawością. Chciał poznać plemię, z którego pochodzi Maria. Wydaje mi się również, że przywiązał się do niej. Uważał że Maria musiała się zgubić lub zostać porwana swoim białym rodzicom i potem wychowywała się wśród Indian, nie wiedząc o swoim pochodzeniu. Misjonarze twierdzili to samo. Ale jestem pewien, że gdyby tak było, to właśnie misjonarze musieliby usłyszeć o zaginionym dziecku. Tak niewielu białych zapuszczało się tutaj, że tego rodzaju wydarzenie byłoby znane.
Ze swej strony ani Walters, ani misjonarze nie zaakceptowali mojego przekonania, iż Maria może pochodzić z plemienia białych ludzi, chociaż przyznają, iż słyszeli o takiej legendzie. Misjonarze jednakże byli pewni, że białe plemię wiedziałoby o chrześcijaństwie i do tej pory skontaktowałoby się z jakąś misją.
Walters ma swoje własne poglądy na ten temat. Mówi, że biali nie są dzikusami i w związku z tym nie mogą przeżyć tak długiego okresu w dżungli, chyba że robią to w jakiś cywilizowany sposób, a jeśli coś takiego zdarzyłoby się, wiedziałby o nich.
Nie sprzeczałem się z misjonarzami, ale w różnych momentach próbowałem wyjaśnić Waltersowi, że ci biali prawdopodobnie przybyli do dżungli ponad dwa tysiące lat temu w poszukiwaniu ludzi, którzy przeżyli kataklizm Atlantydy. Nie ma wątpliwości, że przystosowali się do dżungli równie dobrze jak Indianie. Pragnę w ten sposób przygotować go na to, co odkryjemy, ale podejrzewam, że jest to jak mówienie do ściany. Maria przysłuchuje się tym pogawędkom, lecz nic nie mówi. Nie mam pewności, w jakim stopniu rozumie to, o czym. rozmawiamy. Jej angielski jest wciąż ograniczony. Ale niezależnie od tego, jakiego używam języka, wypytując ją o jej dom, niewiele mi mówi, obiecuje jedynie, iż powie mi o tym później, gdy będziemy bliżej.
Deirdre podniosła wzrok znad dziennika.
- No już, Indy. Pośpiesz się - przynaglała go w myślach.
Zmęczenie opuściło ją i zaczęła chodzić po pokoju z dziennikiem wetkniętym pod pachę. Zatrzymała się przy nocnym stoliku i spojrzała na czerwono-czarne korale, które babalorixa dała Indy’emu. Przez moment wodziła po nich palcami i przypomniała sobie, że Joaquin przestrzegał Indy’ego przed niebezpieczeństwami, jakie go otaczają. Zwinęła dłoń w pięść i ścisnęła sznur korali, mając nadzieję, że ten zapomniany talizman nie jest złym znakiem.
Zastanawiała się nad tym, czy nie powinna poszukać Indy’ego w pobliskich pubach. Ale nie zachwycał jej pomysł samotnego wyjścia w nocy. Nie znała miasta i tutejsze puby nie przypominały angielskich, gdzie wszyscy byli mile widziani, łącznie z żonami, dziadkami i dziećmi. Ponownie popatrzyła na zegar. Puby w jej rodzinnym miasteczku Whithorn w Szkocji byłyby już zamknięte od ponad dwóch godzin.
Postanowiła, że przeczyta jeszcze jeden ustęp dziennika i jeżeli Indy nie wróci do tego czasu, wezwie taksówkę i zacznie przeszukiwać ulice.
24 sierpnia
Rzeka jest teraz daleko za nami i nie możemy już dłużej uzupełniać rybami naszych skromnych zapasów ryżu, mąki i cukru. Każdego popołudnia jesteśmy zmuszeni polować; zadanie to chętnie wziął na siebie Walters. Od świtu do późnego popołudnia idziemy, a czasem biegniemy. Maria porusza się boso przez dżunglę tak szybko, że ja i Walters mamy trudności z dotrzymaniem jej kroku. Podczas miesięcy spędzonych w Amazonii nie spotkałem nikogo, kto zdawałby się tak swobodny w dżungli. Łącznie z przewodnikami, jakich wynająłem na pierwszy odcinek mej podróży. Jestem naprawdę pod wrażeniem.
Ale przez ostatnie dwa dni Maria cały czas zachowywała się dziwnie. Za każdym razem, gdy zatrzymujemy się, by zjeść i odpocząć, ona staje się niespokojna. Jest wciąż podenerwowana, uważnie obserwuje i przysiągłbym, że widzi rzeczy, na które ja i Walters pozostajemy ślepi.
Początkowo myślałem, że zbliżamy się do jej domu i Maria niepokoi się, gdyż prowadzi gości. Teraz zdaję sobie sprawę, że jej zaniepokojenie wiąże się z tymi wrogimi Indianami, o których wspominał Walters. Do tej pory jednak nie widzieliśmy żadnego z nich.
Regularnie próbowałem rozmawiać z Marią na temat miasta, ale ona wciąż ma mało do powiedzenia, a to, co rzeczywiście mówi, nie ma wielkiego sensu. Zacząłem porządkować jej uwagi, oddzielając te, które są logiczne i zrozumiałe, od tych pozbawionych sensu. Te ostatnie mogą się zdawać wręcz bzdurą we współczesnej epoce nauki, ale nazywam je „wiedzą dżungli”.
Dziś wieczorem podczas obiadu Maria dorzuciła do mego zbioru trochę „rodzynków”. Przede wszystkim odpowiedziała na moje pytanie o położenie miasta. Powiedziała, iż może ono zostać odnalezione przez tych „z wytrenowanymi oczami”. Przypuszczam, że my zobaczymy - odparłem na to, ale nie rozśmieszyła jej moja próba wprowadzenia humoru.
Nie roześmiał się także Walters. Nakazał mi, bym przestał ją molestować i orzekł, że wkrótce znajdziemy jej plemię. Wydaje mi się, że nie lubi, jak rozmawiam z Marią. Stara się być opiekuńczy i chyba jest zazdrosny, w każdym razie zachowuje się tak, jakby Maria była jego kobietą. Nie podoba mi się to nastawienie i martwię się, że jego waleczność będzie przybierać na sile. Teraz jednak czas spać.
Deirdre zamknęła dziennik. Zastanowiła się nad tym, czy Indy przeczytał już jakiś fragment. Nie była w stanie wyobrazić sobie tego, że Indy rzuca dziennik, nie troszcząc się nawet o jego przeczytanie. Znowu spojrzała na zegar. Czekała wystarczająco długo. Postanowiła go szukać. Wsadziła dziennik do swojej torby na ramię i ruszyła obskurnym korytarzem.
Pięć lat wcześniej hotel Europa musiał być czarujący. Teraz jednak straszył wytartymi dywanami i ścianami domagającymi się farby. Deirdre i Indy wybrali ten hotel po prostu dlatego, iż był to pierwszy, jaki znaleźli po uświadomieniu sobie, iż nie zatrzymają się w hotelu Paraíso. Kiedy była z Indym, nie przeszkadzało jej to miejsce. Teraz przechodziły ją ciarki.
Kobieta w turbanie stała za kontuarem recepcji. Deirdre poprosiła ją o przywołanie taksówki. Kobieta zmarszczyła brwi, patrząc na nią.
- Zamierza pani wyjść teraz, żeby poszukać swojego mężczyzny?
- Nie wiem, czy to jest pani sprawa, ale tak - odpowiedziała Deirdre.
W tym momencie drzwi hotelu otworzyły się i kobieta wskazała ręką.
- Oto pani taksówkarz.
Deirdre odwróciła się i ujrzała zbliżającego się Hugona.
- Co się stało? Gdzie on jest?
Wysłuchała jego opowieści, podczas gdy kobieta w turbanie oparła się o kontuar i kiwała głową, jak gdyby chciała powiedzieć, że tego się spodziewała.
- Nie mogę w to uwierzyć - przestraszyła się Deirdre. - Jest w więzieniu?
- Oni nie pozwalać na żadne bijatyki - powiedziała kobieta.
Deirdre nie zwróciła na nią uwagi.
- Chodźmy go wydostać.
Hugo potrząsnął głową.
- To nie przyniesie nic dobrego.
- Dlaczego nie?
- Trzeba poczekać do rana, aż przyjdzie kapitan.
- Oni nigdy nie wypuścić go do rana - dodała autorytatywnie kobieta za kontuarem. - I to będzie kosztować. Lepiej w to uwierzyć.
Powinni po prostu wyjechać z Rio i wrócić do Nowego Jorku, zamiast pchać się tutaj - pomyślała Deirdre. Po tym, co wydarzyło się na Głowie Cukru, szaleństwem było pchanie się dalej. Ale Indy był tak uparty... wcale by jej nie posłuchał.
- Jak wyglądali ci inni faceci?
Hugo opisał ich. Carino i Oron. Bez wątpienia. Deirdre w myślach odtworzyła wydarzenia tego wieczoru. Ci dwaj opryszkowie musieli zostawić ten liścik. To dlatego litera ogamiczna była źle napisana. Ale w takim razie kto dostarczył notatnik do pokoju, kiedy spała?
- Mówisz, że też zostali aresztowani?
- Wszyscy trzej. Niech pani lepiej się teraz prześpi. Wrócę o siódmej i wyciągniemy Indy’ego - powiedział Hugo.
Kiedy pojawił się za piętnaście siódma, Deirdre ledwie przespała godzinę lub dwie, oczekując ranka. Nie mogła przestać myśleć o Indym.
Razem z Hugonem przybyli do więzienia, ale musieli czekać. Co kilka minut Deirdre pytała, jak długo to potrwa i za każdym razem otyły policjant za biurkiem odpowiadał, że niedługo.
Deirdre miała dosyć takiego traktowania. Otworzyła torbę i grzebała w niej, aż wreszcie znalazła pieniądze. Przeliczyła je, przekonana, że będzie musiała kogoś opłacić. Może właśnie na to czekał ten gruby gliniarz za biurkiem. Wstała i podeszła znowu do niego, po czym położyła na biurku skromną sumkę.
- Może udałoby się panu sprawdzić, kiedy kapitan będzie gotowy. To za pański czas - powiedziała, wskazując na banknoty.
- Niech pani zabierze pieniądze. Później będą pani potrzebne - powiedział policjant, zbywając ją szorstko.
- Pan naprawdę nie wie, kiedy on się ze mną zobaczy, prawda? - powiedziała oskarżycielsko.
- Proszę pani, niech pani usiądzie. Jeżeli nie przestanie mnie pani niepokoić, kapitan może w ogóle nie będzie w stanie pani dzisiaj przyjąć. Rozumie pani?
Deirdre wróciła na twardą ławkę. Chowając pieniądze z powrotem do torby, poczuła pod palcami notatnik. Pomyślała, że może przecież przeczytać dziennik i w tym czasie się uspokoić.
25 sierpnia
Moje obawy co do Waltersa niestety zdają się słuszne. Jest rozkochany w Marii do szaleństwa. Ona jest jak narkotyk i Walters każdego dnia przyjmuje liczne zastrzyki. Oczywiście mogę zrozumieć, że Maria może wpłynąć na mężczyznę w dżungli. Prawie za każdym razem, gdy dochodzimy do strumienia, ona zrzuca z siebie ubranie i kąpie się, nie próbując wcale się ukryć. W jej zachowaniu jednak nie ma nic lubieżnego. Jest po prostu niewinną istotą z dżungli. Starałem się zachowywać, jak przystało na dżentelmena, ale muszę wyznać, że mój wzrok błądził. Trudno zaprzeczyć, że jej szczupłe, opalone ciało jest godne uwielbienia.
Walters obserwuje ją teraz bez przerwy i rozmawia z nią przy każdej okazji. Niewątpliwie stara się zrobić na niej wrażenie. Wydaje mu się, że jego opowiadania o eskapadach z kobietami sprawią, że ona nabierze do niego większego szacunku. Ona przyjmuje to wszystko z łatwością, odpowiadając na wszystkie jego opowieści uśmiechem. Ale cały czas zachowuje się z dużą rezerwą, a ta postawa, jestem pewien, doprowadza Waltersa do szału i jeszcze bardziej go napędza.
Z jego nastawienia do mnie mogę znosić, że Walters coś planuje. W dalszym ciągu zachowuje się lojalnie i wykonuje wszystko, czego się od niego oczekuje. Ale nie proponuje więcej i rzadko ze mną rozmawia, chyba że pierwszy się do niego odezwę. Zachowuje się tak, jak gdyby Maria była jego kobietą, a ja byłbym obcy. To jest problem z jedną kobietą i dwoma mężczyznami w dżungli.
27 sierpnia
Sprawy z Waltersem szybko się rozwijają. Jest coraz bardziej opiekuńczy wobec Marii i wrogi wobec mnie. To absurdalna sytuacja.
Mamy właśnie krótką przerwę na lunch. Maria poszła na jeden ze swych samotnych spacerów, a Walters udał się za nią. Wiem, że bardziej niż czegokolwiek pragnie być sam na sam z Marią.
Słyszę teraz, jak ją woła. Ten głupiec chyba zapomina o własnym niepokoju co do tego regionu. Przypuszczam, że powinienem był nakazać mu, żeby przestał, ale nie sądzę, by zwrócił na mnie jakąkolwiek uwagę. Wcześniej oznajmił mi, że jeżeli chcę mieć dziczyznę na obiad, lepiej żebym sam na nią zapolował. Nie ma wątpliwości, o co mu chodzi...
28 sierpnia
Przerwałem moje ostatnie zapiski, usłyszawszy jakiś ostry krzyk gdzieś zza ściany lasu. Bezzwłocznie zrozumiałem, że był to ludzki głos. Ruszyłem w kierunku, gdzie zniknęli moi towarzysze, ale nie uszedłem dziesięciu jardów, gdy nagle Maria wypadła z dżungli, z dzikim wyrazem w oczach.
Powiedziała krótko: „Walters nie żyje. Musimy natychmiast ruszać”.
Chciałem zobaczyć ciało, ale Maria nalegała, byśmy uchodzili. Nasze życie było w poważnym niebezpieczeństwie. Kiedy ktoś mówi mi, że zostanę zabity, jeżeli pójdę w jakimś kierunku, słucham go. Złapaliśmy nasze pakunki i uciekliśmy.
Cały czas zastanawiam się nad tym, co wydarzyło się później. Może pisząc o tym, zrozumiem to. Nie biegliśmy nawet minuty, kiedy Maria nakazała mi się zatrzymać. Rozejrzałem się. Początkowo nie dostrzegałem ich, ponieważ tak dobrze zlewali się ze ścianą lasu. Ale byli tam, nie więcej niż dziesięć jardów dalej. Wymalowane dzikusy z wąsikami jak u lamparta. Byli uzbrojeni w dmuchawy i dzidy.
Byliśmy w pułapce. Równie dobrze możemy być martwi - pomyślałem.
Nagle Maria zniknęła. Jak zdołała uciec? W jakiś sposób uciekła, zostawiając mnie, bym stawił czoło wymalowanym dzikusom. Nie miałem nawet czasu, żeby o tym pomyśleć, ponieważ Indianie przemieszali się, w podnieceniu rozmawiając między sobą. Nagle zniknęli w dżungli i zostałem sam.
Nie miałem pojęcia, co się stało. Czy mój wygląd sprawił, że dzikusy uciekły? Wiedziałem z doświadczenia, że cywilizowany człowiek może być równie dziwny i budzący strach w prymitywnych ludziach, podobnie jak oni w nas.
- Jesteśmy bezpieczni. Nie będą nam przeszkadzać.
Obróciłem się i zobaczyłem Marię.
- Dobry Boże, kobieto. Zdumiałaś mnie. Dokąd poszłaś?
- Nigdzie.
- Nigdzie?
- Byłam dokładnie tutaj, ukryta za zasłoną.
Poprosiłem, by wyjaśniła, co miała na myśli, ale odparła, że nie jest na to pora. Poszliśmy dalej i rozmawialiśmy niewiele, aż wreszcie zatrzymaliśmy się nad strumieniem. Nie byłem w stanie polować i ucieszyłem się, że ryb było mnóstwo i łatwo wpadały w sieci. Najedliśmy się dobrze i ku memu zdziwieniu Maria wysączyła wraz ze mną nieco rumu i stała się rozmowna. Wyjaśniła, że Indianie oddali nam przysługę, zabijając Waltersa. Jego zachowanie nie byłoby tolerowane przez jej ziomków i mogłoby narazić na niebezpieczeństwo moje własne życie.
Wzięła patyk i narysowała na ziemi pionową linię, po czym dodała dwie krótkie poziome kreski, odchodzące z lewej strony linii. Powiedziała, że w jej piśmie oznacza to miasto. Nie miałem prawie wątpliwości, że pismo, o którym mówi, to ogham. Ale litera, którą narysowała, nie oznaczała Z, lecz D. Odtworzyłem w pamięci ten alfabet i narysowałem inną literę. Nazwała ją inaczej, niż brzmiało określenie, którego się nauczyłem, rozpoznała jednak ją. Następnie potwierdziła moją największą nadzieję. Powiedziała, że jest szczęśliwa, że znam pismo ogamiczne. Mieszkańcy tego miasta rzeczywiście są potomkami starożytnych druidów celtyckich.
29 sierpnia
Kolejny dzień nużącej podróży. Na szczęście większość trasy prowadziła przez stosunkowo otwarty krajobraz z niewielkimi chaszczami. Ale Maria przyśpiesza tempo. Jest niespokojna i mówi, że się zbliżamy. Powiada także, że w dali, ponad wierzchołkami drzew, widać góry. Nie byłem w stanie ich jeszcze zobaczyć. Powiedziałem jej, że wydaje mi się, iż widzi chmury. „Ty widzisz chmury, ja widzę góry - odparła. - Tak rzeczy mają się z nami”.
Litera D w piśmie ogamicznym oznacza obronę i pokonanie wszystkich wrogów. Kiedy ostatniego wieczoru wspomniałem o tym Marii, skinęła głową i powiedziała, że oznacza ona także najbardziej uświęcone drzewo, ceibę, i że w rzeczywistości miasto zwie się Ceiba.
Z moich studiów nad pismem ogamicznym wiem, że drzewem oznaczającym literę D jest dąb. Ale nie ma tu żadnych dębów. Istotne jest to, iż ceiba przypomina dąb. Jest to drzewo o imponującym wyglądzie. Zapytałem Marię, czy alfabet ogamiczny jest używany do proroctw i przepowiedni, jak to było w czasach starożytnych druidów. Odpowiedziała w dziwny sposób. Stwierdziła mianowicie, że umiejętność prorokowania jest jedną z siedmiu zasłon.
To wywołało długą dyskusję, którą spróbuję podsumować. Jak wiele z tego, co zamierzam teraz napisać o miejscu, które ona nazywa Ceiba, jest mitem, i jak wiele prawdy można się tu jednak dopatrzyć - nie jestem przekonany, czy Maria potrafi rozróżnić te dwie rzeczy. A przecież rzeczywiście wierzę...
- Proszę pani, przepraszam - odezwał się policjant za biurkiem. - Kapitan może teraz panią przyjąć.
Deirdre zatrzasnęła okładkę dziennika.
- Wreszcie.
12.
ORBITY
Amergin stanął w drzwiach pokoju Rae-li. Zobaczył ją na balkonie. Wpatrywała się w stronę dolnego miasta.
- Rae-la?
Poruszyła głową witając go, nie odwróciła się jednak.
- Co się stało?
- Zabrałeś zeszyt, prawda?
- Ma go teraz Jones.
Odwróciła się z wyrazem zdumienia na twarzy.
- Dałeś mu go? Dlaczego?
- Ponieważ wrócimy do miasta i uwolnimy Fawcetta.
- Co?
Wyjawił jej swój plan.
- Dostaniemy się tam i zabierzemy Fawcetta. Odleci razem z Jonesem, zanim ktokolwiek zorientuje się, co się stało.
- Amergin, to jest więcej, niż mogłam się spodziewać. Dostaniemy się tam tak szybko. Jak dowiedziałeś się o tym samolocie?
- Ich taksówkarz. Cały czas ma oko na obcokrajowców pytających o ten hotel.
- Bardzo mądrze - Rae-la objęła go i delikatnie pocałowała w usta. - Przepraszam, że w ciebie zwątpiłam.
Złożył ręce na jej ramionach.
- Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? Musimy przyznać się do uwolnienia Fawcetta i ponieść konsekwencje.
Rae-la zmarszczyła nos.
- Nie moglibyśmy urządzić tego w ten sposób, by wyglądało, że sam uciekł?
- Wiesz, że taka ucieczka jest niemożliwa bez udzielenia pomocy. Nasze przybycie zdradzi nas. Musimy się przyznać.
Popatrzyła na niego kątem oka, zaaferowana.
- Ale mógłbyś stracić swoje miejsce w Radzie.
- Wiem - wziął jej ręce w swoje - ale chcę doprowadzić to wszystko do końca.
- Tylko dla mnie?
Zauważył podejrzliwy wyraz jej oczu. Czuł, iż nie ufa mu.
- Wiem, że masz rację i jeżeli stracę wszystko, wciąż będę miał ciebie.
- A jeśli wygnają nas i spowodują, że nasza wiedza o Ceibie pójdzie w niepamięć, nie będziemy nic dla siebie znaczyć.
- Nie wydaje mi się, aby wyznaczyli najwyższą karę.
- Dlaczego nie?
Znowu podejrzliwość.
- Ponieważ jestem w Radzie, a poza tym spuścimy zasłonę na pamięć Fawcetta. Wezmą to pod uwagę - uśmiechnął się. - Kto wie, może nawet postanowią, że postąpiliśmy słusznie.
Rae-la uścisnęła jego rękę.
- Natychmiast chodźmy poszukać Jonesa.
- Nie martw się. On wróci.
W korytarzu rozległy się kroki. Stawały się coraz głośniejsze, zbliżały się. Indy przetarł senne oczy i dwa światła płonące w mrocznym korytarzu zlały się w jedno. Podniósł głowę, ale skrzywił się, poczuwszy ból w karku.
Jakiś żołnierz otworzył drzwi i pociągnął go. Szli korytarzem obok innych ceł, aż doszli do biura kapitana. Czarne włosy mężczyzny były zaczesane do tyłu. Miał ciemne oczy, a jego wąsy wyglądały tak, jak gdyby zostały narysowane wiecznym piórem. Zadarty nos nadawał twarzy wyraz sprawiający wrażenie arogancji. Kapitan wskazał krzesło, po czym spojrzał na paszport Indy’ego.
- Henry Jones Junior, wykładowca archeologii, mieszkający w Londynie, Anglik i barowy zawodnik - odezwał się mocno akcentowaną angielszczyzną.
Indy usiadł i potarł kark.
- Barowy zawodnik. Ależ nie, ja tak się nie zachowuję. Nie zazwyczaj.
- Co pan robi w Brazylii?
- Jestem, turystą.
Kapitan uniósł brwi.
- Nie na wyprawie archeologicznej.
- Nie, po prostu na wakacjach.
Wakacjach przy pracy - pomyślał, ale nie zamierzał opowiadać o swoich poszukiwaniach Fawcetta i zaginionego miasta. Nie temu facetowi.
Oficer postukał ołówkiem o blat biurka.
- Dlaczego pan walczył, panie Jones?
Indy musiał przez moment pomyśleć.
- Jeden z nich coś do mnie powiedział, ale nie mogę sobie nawet przypomnieć, co takiego.
- Dlaczego był pan w tym barze? To nie jest miejsce dla turystów.
- Byłem w tamtej okolicy i chciałem się czegoś napić.
Kapitan skinął głową. Wydawało się, że kupił tę historię.
- Czy ci ludzie chcieli pana okraść?
- Nie wiem. Nie dałem im okazji.
- To było albo odważne, albo bardzo głupie. Wie pan, że jeden z nich miał rewolwer.
Indy wzruszył ramionami.
- Nie miał go długo.
- Podobasz mi się, Jones. Ale mam kłopot z pewną sprawą.
- Co to takiego?
Oficer popatrzył na niego twardo. Jego zadarty nos lekko się zmarszczył. Nagle odwinął kawałek papieru i położył go na biurku. Indy pochylił się do przodu i rozpoznał kartkę, którą znalazł na drzwiach pokoju hotelowego. Wsadził ją do kieszeni razem z paszportem.
- Co to za historia z tym dziennikiem i z kim zamierzał pan się spotkać?
- Ach, o to chodzi. Widzi pan, zgubiłem swój dziennik lub ktoś go ukradł. Poszedłem tam, aby go odzyskać.
- Dlaczego nie powiedział pan tego wcześniej?
Indy chciał uprościć całą sprawę, teraz jednak został zapędzony w kozi róg. Szukał jakiegoś wyjścia.
- Zapomniałem o tym, rozumie pan, po tym wszystkim, co się wydarzyło.
Kapitan spojrzał na niego wilkiem i milczał przez chwilę. Obracał ołówek między palcami, po czym upuścił go na biurko.
- Panie Jones, pańska odpowiedź niczego nie wyjaśnia, natomiast nasuwa kolejne pytania. Nie wiem, co robi pan w Bahii i od tego momentu naprawdę o to nie dbam. Jeżeli pańska piękna żona nie troszczyłaby się tak bardzo o pana, trzymałbym pana tutaj, dopóki bym się nie dowiedział. Zamierzam jednak wypuścić pana.
- Dziękuję.
- Radzę panu wyjechać: z Bahii. Jeżeli zostanie pan tutaj i wplata się w jakiekolwiek kłopoty, zamknę pana na długo. Rozumie pan?
Indy skinął głową.
- Mam nadzieję, że zrozumiał pan - kapitan odprawił Indy ego machnięciem ręki. - Pańska żona zapłaciła grzywnę.
Indy szybko wyszedł z biura i znalazł drogę do poczekalni w przedniej części budynku.
Deirdre podskoczyła.
- Indy, nic ci nie jest?
- Mam nadwerężoną szyję i kilka sińców.
Deirdre obejrzała siniec na jego przedramieniu.
- Jest czarnogranatowy.
- Auć. Nie naciskaj tak. Wyjdźmy stąd. A właściwie, jak mnie znalazłaś?
- Możesz za to podziękować Hugonowi. Jechał za tobą taksówką, potem przyszedł i opowiedział mi o wszystkim - powiedziała, gdy wyszli na zewnątrz.
Indy popatrzył na kierowcę.
- Jak to się stało, że ciebie nie aresztowali?
- Wmieszałem się w tłum.
- Wydaje mi się, że musimy zmienić hotel - Indy otworzył tylne drzwi taksówki. - To byli Carino i Oron i prawdopodobnie już wkrótce kupią sobie wyjście na wolność.
- Uprzedzam twoje zamiary - odpowiedziała Deirdre. - Już się wyprowadziłam i mam dla ciebie niespodziankę.
Indy nie był pewien, czy właśnie teraz chce się dowiadywać o jakichś niespodziankach.
- Co to takiego?
Deirdre sięgnęła do torby i wyciągnęła zeszyt.
- Ta-da. Dziennik pułkownika Fawcetta.
- Co? Pokaż. Skąd to wytrzasnęłaś?
Opowiedziała mu, gdzie znalazła dziennik.
- Córka bogini Oya musi być nieśmiała. Nie poczekała nawet, żeby się ze mną przywitać.
Indy zaczął kartkować dziennik.
- Chyba nie jest taka nieśmiała, skoro włamała się do pokoju.
- Czy chcecie, żebym zabrał was do hotelu Paraíso? - zapytał Hugo. - Może będziecie mogli się tam zatrzymać.
- Nie - odrzekła Deirdre. - To ostatnie miejsce, gdzie chciałabym się znaleźć. Prawdopodobnie spuściliby z nas krew, gdybyśmy spali.
Indy podniósł wzrok znad dziennika. Nadeszła pora, by odszukać Larry’ego Fletchera.
- Zabierz nas na farmę, o której ci mówiłem.
Hugo wzruszył ramionami.
- Jak chcecie.
- I upewnij się, że nasi przyjaciele z baru nie jadą za nami.
- Nie martwcie się - odparł Hugo. - Zorientujemy się, jeżeli będziemy śledzeni. Tam, gdzie jedziemy, nie ma wiele samochodów.
Indy zaczął czytać dziennik. Dość szybko uświadomił sobie, że będą potrzebowali przewodnika. Dziennik był mocno koloryzowany, ale brakowało mu precyzyjności.
- Hugo, jak daleko jesteśmy od hotelu Paraíso?
Hugo nacisnął hamulce.
- Mogę tam być za kilka minut.
- Dobrze. Zawieź nas do tego hotelu, ale nie śpiesz się.
- Myślisz, że znajdziemy tam tę kobietę? - zapytała Deirdre.
- Przypuszczam, że córka bogini nie tylko na nas czeka, ale potrzebuje naszej pomocy tak, jak my potrzebujemy jej - powiedział Indy i zajął się studiowaniem dziennika.
Po pewnym czasie potrząsnął głową.
- Walters. Miły facet.
Deirdre pochyliła się i popatrzyła na tekst.
- Czytaj dalej. Zobaczysz, co się z nim stanie.
- Szkoda... - powiedział sarkastycznie Indy, myśląc o działaniu rumu.
Czytał dalej.
Zainteresował go fragment o alfabecie ogamicznym, a następnie skupił się na zapiskach z dwudziestego dziewiątego sierpnia. Fawcett podał w nich nazwę miasta, a następnie rozwodził się na temat siedmiu zasłon. Zastanawiając się nad tym, czy Maria zna różnicę między mitem a prawdą, pułkownik doszedł jednak do wniosku, iż to, czego dowiedział się o zasłonach, pomoże mu zrozumieć strukturę społeczną w mieście.
Na podstawie informacji, które uzyskałem, spuszczanie zasłon jest przypuszczalnie umiejętnością sprawiającą, że przedmioty i ludzie przybierają postać cieni lub, ze względu na cele praktyczne, stają się niewidzialni. Wydaje się, że społeczeństwo to jest podzielone na siedem poziomów, czyli zasłon, a status każdej jednostki jest bezpośrednio związany z umiejętnością spuszczania zasłon, jaką zdoła opanować. Pięć pierwszych zasłon, według opowieści Marii, wiąże się z czynieniem ludzi i rzeczy niewidzialnymi.
W ciągu wszystkich lat, które spędziłem na badaniu ukrytych zakątków świata, nigdy nie słyszałem o tak przedziwnym środku osiągania społecznej i politycznej siły. Nie wątpię w istotę tej struktury, ale to, czy wspomniane umiejętności są rzeczywiste, czy też wydumane, pozostaje kwestią bez odpowiedzi. Maria wyjaśniła mi, że proces ich kształtowania rozpoczyna się w wieku czterech lat i może trwać przez całe życie. Większość mieszkańców Ceiby nigdy nie przekracza trzeciej lub czwartej zasłony. Są to rzemieślnicy, farmerzy i służba.
Rozumiem to w ten sposób, że ci na pierwszym poziomie uczą się rozróżniać cienie niewidoczne dla normalnego wzroku. Gdy posiądą tę umiejętność, przechodzą na następny poziom i uczą się spuszczać zasłony na drobne przedmioty. Na trzecim poziomie uczą się ukrywać samych siebie, a także innych, którzy chcą się temu poddać. Później staje się to nieco niejasne. Ci, którzy nauczyli się spuszczać cztery pierwsze zasłony, należą do swoistego rodzaju klubów zwanych Orbitami. Orbity Zewnętrzna i Wewnętrzna wiążą się z czwartą i piątą zasłoną, podczas gdy poziom szósty i siódmy są znane jako Orbity: Wyższa i Odwieczna.
Nie jest to jednak coś takiego, co mógłbym nazywać klubami towarzyskimi. Wtajemniczeni należący do czwartego poziomu mają wszystkie podstawowe umiejętności wystarczająco dobrze opanowane, by przekazywać je tym mniej zaawansowanym. Wielu osiąga ten poziom i zaczyna uprawiać zawody inne niż nauczanie, ci jednak, którzy pragną osiągnąć wyższe poziomy, muszą nauczać przez co najmniej dwa lata, przygotowując się jednocześnie do przejścia do następnej Orbity.
Ci z Orbity Wewnętrznej, czyli piątej zasłony, odznaczają się kolejną, zupełnie niewiarygodną umiejętnością. Przypuszczalnie spędzają kilka godzin w tygodniu na medytacji i w tym czasie powodują spuszczenie Zasłony Ogólnej, która przykrywa całe miasto i nawet sąsiadujące góry. Dla obcych, takich jak ja, jedynie dżungla jest widoczna, natomiast dla tych wewnątrz Ceiby wszystko pozostaje takie samo, jak gdyby wcale nie było tej Zasłony Ogólnej. Mistrzowie Orbity Wewnętrznej są wielce szanowani i szkoleni na wojowników, chociaż, jak mi powiedziano, niewiele konfliktów wewnętrznych czy zewnętrznych wymaga użycia siły fizycznej. Dlatego osobnicy ci są raczej znani jako strażnicy.
Maria wyjaśniła mi, że bogowie sami stworzyli pewne zasłony i że dwa najwyższe poziomy mistrzów spuszczania zasłon zajmują się zdejmowaniem ich w pewnych okresach. Ci którzy osiągnęli szósty poziom są kapłanami, filozofami i lekarzami. Potrafią oni zdejmować zasłonę między teraźniejszością a przyszłością, posługując się świętym alfabetem. Uważają na przykład, że choroba jest zasłoną, którą można podnieść, ale jedynie przy współpracy chorego.
Podczas gdy Maria chętnie rozwodziła się na temat Wyższej Orbity, nie chciała mówić o tym, co jest związane z siódmą zasłoną i Orbitą Odwieczną. Powiedziała mi jedynie, iż większość mieszkańców nie jest nawet pewna, czy mistrzowie siódmej zasłony rzeczywiście istnieją. Ta uwaga oczywiście wyzwoliła moją ciekawość. Odniosłem wrażenie, jak gdyby byli oni istotami mitycznymi, Maria jednak nic więcej mi nie powiedziała. Cały czas mam nadzieję, że gdy tylko znajdę się w tym mieście, będę miał liczne możliwości rozmawiania z tymi z Orbit Wyższej i Odwiecznej i dowiem się czegoś o ich zwyczajach.
Gdy zapytałem, czy członkowie dwóch górnych Orbit są władcami, Maria potrząsnęła głową. Wyjaśniła, że Ceibą rządzi Rada Orbit, która jest dokładnie tym, na co nazwa wskazuje. Stanowią ją reprezentanci wszystkich Orbit. Zapytałem więc, czy członkowie Rady Orbit są wybierani, a Maria odpowiedziała, że tak, ale nie w wyborach. Stwierdziła, że są wybierani w swoich snach. Cóż, dalszy ciąg wiedzy dżungli. Żywię nadzieję, że już wkrótce będę mógł to wszystko ułożyć w jakąś całość.
Przed kilkoma minutami Maria oświadczyła mi, że jest prawie pewna, iż jutro dojdziemy do miasta. Dodała, iż od tego momentu mam zwracać się do niej jej prawdziwym imieniem, Rae-la.
Taksówka pięła się krętą drogą w górę. Indy rozpoznał ulicę. Zbliżali się do hotelu Paraíso.
- Przez chwilę woź nas dookoła - nakazał Hugonowi.
- To fascynujące, Indy - powiedziała Deirdre, która czytała, spoglądając mu przez ramię.
- To z pewnością inny świat - odparł i obydwoje zagłębili się w lekturze.
30 sierpnia
Maria, czy raczej Rae-la, zniknęła. Zrobiłem kilka wypadów w głąb dżungli, ale bez skutku, nie znalazłem jej.
W pewnej chwili wydawało mi się, że ktoś idzie za mną. Zawołałem jej imię, ale nikt nie odpowiedział. Odwróciłem się i spostrzegłem jakiegoś indiańskiego chłopca. Gapił się na mnie przez moment, po czym zniknął w lesie. Puściłem się za nim mając nadzieję, że wskaże mi drogę do miasta, ale po krótkiej chwili zastanowiłem się nad tym, co zamierzam zrobić. Nie potrzebowałem żadnych komplikacji, które mogłyby się zdarzyć w czasie spotkania z jakimś plemieniem indiańskim, gdyby okazało się wrogo usposobione.
Kiedy wróciłem do niewielkiej przecinki, gdzie ostatnio widziałem Rae-lę, zdecydowałem się na dojście do rzeki. Ku memu zdumieniu ujrzałem przerzucony przez nią most linowy, po drugiej zaś stronie rosło potężne drzewo ceiby. Czy mogłoby to być wejście do miasta? - zastanowiłem się. Przeszedłem przez most, co samo w sobie było niebezpiecznym wyczynem, a następnie maszerowałem przez blisko godzinę w kierunku zachodzącego słońca. Rae-la zaznaczyła, że miasto leży na zachodzie.
Światło dnia gasło i zacząłem się niepokoić, że się zgubiłem, kiedy przede mną ukazała się góra wyrastająca z dżungli. Jej skaliste, strome zbocza pięły się kilkaset stóp, a jej szczyt wcale nie był szczytem, lecz płaskim wierzchołkiem przypominającym górę stołową. Nagle zobaczyłem coś jeszcze. Na szczycie góry znajdowała się budowla przypominająca strażnicę. Wyglądało to tak, jak gdyby paliło się tam światło. Nie, to prawdopodobnie tylko jakaś formacja skalna, a światłem był po prostu promień słońca, które znikało za horyzontem.
Mimo wszystko niecierpliwie rzuciłem się naprzód. Gdy podszedłem bliżej, dostrzegłem jakieś cienie. To były góry, nie obłoki. Znalazłem Chrapiące Góry. Teraz byłem tego pewien. Ale odległość okazała się większa, niż przypuszczałem. Nagle ujrzałem coś jeszcze. Ściana urwiska była pokryta licznymi błyskającymi światełkami. Widok był piękny, ale nie miałem pojęcia, czym były te światła.
Na kilka minut dżungla zasłoniła mi ten obraz, a kiedy wreszcie wyszedłem ponownie na otwarty teren, nie mogłem znaleźć tych gór. Nie mogłem dostrzec żadnej góry. Było to tak, jak gdyby w ogóle nie istniały. Światła, urwisko, strażnica. Wszystko zniknęło. Nie potrafię tego wyjaśnić.
Postanowiłem zatrzymać się właśnie tam na noc. Byłem zmęczony i zziajany. Potrzebowałem czegoś do picia i ucieszyłem się, gdy w moim bagażu znalazłem rum. Walters, świętej pamięci, był na tyle uprzejmy, że umarł, zanim wszystko wypił.
Siedzę już kilka godzin, pociągając regularnie rum.
Przyszła mi do głowy dziwna myśl. Co może się stać, jeśli opowiadanie Rae-li o zasłonach to rzeczywiście prawda, a ja dotarłem do Ceiby? To dziwaczna myśl, szczególnie teraz, Kiedy siedzę w ciemności przy ognisku. Chcę wierzyć, że jestem sam i nie obserwują mnie jacyś obcy ludzie, których nie mogę nawet: zobaczyć. Czy zasłony tłumią także dźwięk? Rae-la nigdy o tym nie wspomniała.
Zachowuję się jednak tak, jakby to było prawdą. To szaleństwo, jak otaczająca ciemność może pobudzać wyobraźnię. Zaczyna się to wtedy, kiedy jesteśmy dziećmi i wyobrażamy sobie stwory czyhające w ciemności. Wielu z nas odczuwa coś takiego także w wieku dorosłym. Przez całe życie pragnąłem rozwiewać ciemność i rzucać światło na rzeczy tajemne i nieznane, a teraz tkwię tutaj, trzęsąc się ze strachu.
Kolejna myśl. A może tracę rozum? Dżungla potrafi wyrządzać ludziom dziwne rzeczy. Możliwe, że jest tutaj inna woda i oddziałuje w ten sposób na mój umysł. A może to tylko wpływ rumu? Może nie ma żadnej Rae-li, a to, o czym pisałem, to jedynie wytwór mojej wyobraźni? Może już od wielu dni mieszają mi się zmysły i wszystkie zdarzenia są po prostu cholernym absurdem.
Nie. Nie potrafię w to uwierzyć. Spotkałem ją w misji. Jestem tego pewien. Leczyła mnie. Ona jest prawdziwa. Musi być.
Lepiej dłużej nie myśleć. Te szalone refleksje pobudzają moją wyobraźnię i kierują ją w niebezpieczne rejony. Czy aż tak bardzo wpłynęła na mnie dżungla, Rae-la, rum, wszystko razem. Dokończę butelkę. Potem spać. Błogosławiony sen.
Indy zamknął dziennik i podniósł wzrok.
- Jedźmy tam, Hugo.
- To jest dokładnie za tym rogiem - odparł kierowca.
Deirdre potrząsnęła głową.
- Co o tym myślisz?
- Za dużo rumu.
- Może - odrzekła. - Nie wydaje ci się, że powinieneś przeczytać do końca, zanim tam wejdziemy?
Taksówka podjechała do hotelu.
- To może poczekać - Indy wręczył jej dziennik. - Pora odszukać córkę bogini Oya.
- To Rae-la, prawda?
- Tak przypuszczam i dodałbym jeszcze, że nasz przyjaciel Amergin jest jej partnerem.
13.
RAE-LA
Indy zbliżył się do hotelu. Hali był równie pusty jak wtedy, gdy był tu ostatni raz. To miejsce przyprawiało go o gęsią skórkę. Hotel widmo, zamieszkany przez duchy i bogów, których wzywała babalorixa. Miał nadzieję, nie będzie musiał ponownie oglądać ani jej, ani Joaquina.
Ruszył ku klatce schodowej i wówczas zobaczył jakąś zjawę stojącą w połowie schodów i obserwującą go. Była smukła, ładna i z innego świata. Upłynęła chwila, zanim Indy nabrał pewności, że widzi przed sobą jakąś piękną kobietę, a nie jej ducha.
- Hej, Indy.
- Rae-la?
Skinęła głową, uśmiechnęła się i zeszła ze schodów. Czuł się dziwnie, spotykając ją po tym wszystkim, co przeczytał w dzienniku. Tak jakby stanął oko w oko z postacią z powieści.
- Fawcett sądził, że mieszkańcy D mają rude włosy i niebieskie oczy - powiedział.
- Niektórzy tak myślą.
Zatrzymała się kilka stóp przed nim i Indy mógł się przekonać, dlaczego Fawcett i Walters reagowali na nią w taki sposób. Jej skóra miała kolor brązu i była bez skazy, zielone oczy zdawały się niesamowicie przenikliwe, a kasztanowe włosy sięgały do połowy pleców.
- Proszę, nazywaj miasto Ceibą. D jest tylko formą pisaną, o czym powinieneś wiedzieć, jeżeli przeczytałeś dziennik pułkownika Fawcetta.
Indy uśmiechnął się i postąpił krok ku niej. Była wyższa od Deirdre i o kilka lat starsza.
- Przypuszczam, że to ty wysłałaś kartki z dziennika Marcusowi Brody’emu, a pozostałą część-dostarczyłaś ostatniej nocy do naszego pokoju w hotelu.
- Nie. To zrobiłem ja - zagrzmiał za nim jakiś głos.
Indy obrócił się i zobaczył Amergina stojącego przy kontuarze, dziesięć stóp od niego.
- Skąd się wziąłeś?
Amergin nie odpowiedział. Prawdopodobnie starał się mu uświadomić, że zasłony istniały naprawdę, ale Indy wiedział, że Amergin mógł się przecież schować za kontuarem.
- Czego chcesz? - zapytał Indy.
- Może to ja powinienem zadać ci to pytanie, ale myślę, że nasze cele są takie same. Wiemy o samolocie. Pokażemy ci drogę do Ceiby, później będziesz mógł zabrać Fawcetta z powrotem do domu.
Jego propozycja wydawała się zbyt ugłaskana, aby mogła być prawdziwa. Za bardzo przypominała mistyfikację.
- Dlaczego jesteś tak zainteresowany udzieleniem pomocy Fawcettowi?
- Ponieważ błędem jest zatrzymywanie go wbrew jego woli - odpowiedziała Rae-la.
Indy nie był przygotowany na pertraktacje z tą dwójką, wiedział jednak, że ma czas. Zabierze ich na farmę guavy i po drodze skończy czytanie dziennika. Później podejmie decyzję.
- Ile czasu potrzebujecie, by ruszyć w drogę?
- Kilka minut - odparł Amergin.
Rae-la skinęła głową na znak zgody.
- Będę czekał - odrzekł Indy i odwrócił się.
W taksówce szybko wyjaśnił Deirdre sytuację. Spojrzała z lękiem w kierunku hotelu.
- Lepiej natychmiast przeczytaj resztę dziennika - powiedział wręczając mu zeszyt.
- Dokładnie to miałem na myśli.
1 września
Środek poranka. Obudziłem się dziś na kacu. Ale nie miałem czasu, by o tym myśleć. Mój Boże, zobaczyłem, że leżę w jakimś łóżku. Jestem w jakimś pokoju o ścianach pomalowanych na brzoskwiniowo. To prawdziwy pokój, nie żadna chatka. Wreszcie dokonałem tego! Przebywam w tym mieście i czekam na jego przywódców, tych z Orbity Wyższej lub Orbity Odwiecznej, lub skądkolwiek, by zjawili się z oficjalnym powitaniem. Nie podoba mi się to, że moje drzwi są od zewnątrz zamknięte na klucz, przypuszczam jednak, że chcą udzielić mi wskazówek, co do poruszania się po mieście, zanim wyjdę na zewnątrz na własną rękę.
Wczesne popołudnie. Nie zajęło mi dużo czasu domyślenie się, co się musiało wydarzyć. Z pewnością pofolgowałem sobie, pijąc rum, i w pewnym momencie z miasta przybyła Rae-la wraz z innymi. Musieli pomyśleć, że jestem chory, a może obcy im jest widok kogoś w zamroczeniu alkoholowym. Przypuszczam, że ułożyli mnie na noszach i zanieśli do miasta.
Jestem zafascynowany wspomnieniem tamtej góry ze światłami i strażnicą. Widziałem ją, potem straciłem z oczu, zupełnie jakby obraz ten pojawiał się i znikał. Z niecierpliwością oczekuję zobaczenia miasta, ale wygląda na to, że oni dali mi dodatkowy czas, bym doszedł do siebie.
Pokój ma dwa okna, na jakieś kilka cali szerokie i mające około jarda długości. Nie mogę zobaczyć przez te okna ani kawałka miasta, jedynie chmury. Chmury w górze, chmury w dole. Jednak chmury te wydają się odległe, zupełnie nie przypominają mgły. Dlaczego nie widzę niczego wśród tych chmur? W oknach nie ma żadnej szyby ani moskitiery, a mimo to w pokoju nie ma insektów. Okna są za wąskie, bym mógł się przez nie przecisnąć. W innym wypadku zrobiłbym to już do tej pory.
Wieczór. Podejrzewam, że przebywam w pewnego rodzaju areszcie. Dostałem dzisiaj dwa posiłki, obydwa podano mi przez otwór w drzwiach. Jedzenie, muszę przyznać, było doskonałe. Drugi posiłek składał się z pieczonej ryby i warzywa bulwiastego, które przypominało mi trochę słodkie ziemniaki.
Chcę z kimś porozmawiać. Waliłem do drzwi i krzyczałem, ale nikt nie odpowiedział. Gdzie jest Rae-la? Dlaczego nie przyszła się ze mną zobaczyć, dlaczego nie wyjaśni mi, co tu się dzieje?
2 września
Wciąż tkwię w tym samym pokoju. Jestem całkowicie rozczarowany mieszkańcami Ceiby. Planuję wnieść formalną skargę w sprawie traktowania mojej osoby, gdy tylko zdołam z kimś porozmawiać. Zamierzam zażądać, by pozwolono mi poruszać się swobodnie, a przynajmniej w mniej ograniczony sposób.
Moja aktywność ograniczyła się do szczegółowego badania pokoju. Nie ma tu żadnych mebli z wyjątkiem prostego, drewnianego stołu, dwóch krzeseł i łóżka, które, jak odkryłem, składa się podobnie jak kanapa... Na ścianach nie ma żadnych ozdób oprócz prostej, namalowanej inskrypcji. Składa się ona z pionowej linii z literą X przecinającą jej środek. Twierdzę niezbicie, iż jest to symbol ogamiczny liter C i H. Znaczenie każdej z tych liter znacznie przekracza ich alfabetyczne przyporządkowanie. Zapomniałem jednak, co to akurat oznacza.
Jestem głównie znudzony. Gdyby to miasto stanowiło część znanego świata, zażądałbym widzenia z moim ambasadorem. Niestety Ceiba nie utrzymuje żadnych stosunków z imperium brytyjskim. W rzeczywistości imperium wcale nie wie o istnieniu tego miasta.
Indy przyjrzał się dokładnie literze, którą Fawcett narysował w swym dzienniku. Miała ona związek z gajami druidów i nadmieniała o jakimś świętym miejscu, gdzie wszystko, co się wydaje ukryte, jest całkowicie zrozumiałe. Był to znak przywracający ufność. Jeśli nawet Fawcett go nie rozumiał, Indy miał nadzieję, że to jest prawda.
- Idą - zauważyła Deirdre.
Indy podniósł wzrok znad dziennika i zobaczył Amergina i Rae-lę zbliżających się do taksówki. Zajęli miejsca z przodu koło Hugona i po zwykłych powitaniach i zapoznaniu się, auto ruszyło. Amergin i Hugon wymienili jakieś spojrzenia i Indy miał niejasne przeczucie, że ci dwaj już się znają.
Deirdre starała się nawiązać rozmowę, zadając pytania dotyczące hotelu Paraíso. Ani Amergin, ani Rae-la nie mieli jednakże wiele do powiedzenia. Rozmowa się urwała i słychać było jedynie monotonny stukot silnika. To odpowiadało Indy’emu. Z niecierpliwością pragnął przeczytać dziennik do końca i im mniej mu przeszkadzano, tym lepiej.
3 września
Wreszcie odwiedziła mnie Rae-la. Towarzyszył jej jakiś mężczyzna o imieniu Amergin. Chociaż powitała mnie przyjacielsko, to na pytania o przyczynę traktowania mnie jak więźnia, odpowiedział Amergin. Stwierdził, że w ogóle mam szczęście, że znalazłem się tutaj i że jeszcze nie postanowiono, co ze mną zrobią, ale decyzja zostanie wkrótce podjęta.
Być może po to, by wyklarować to trudne położenie, wyjaśnił mi, że ci z wyższych warstw społeczeństwa, z Orbit, są nieźle zaznajomieni ze światem zewnętrznym, ale nie mają ochoty stać się jego częścią. W rzeczywistości istnienie Ceiby zawdzięczano zachowaniu odrębności. Powiedział, że otwarcie się na świat przyczyniłoby się do upadku i demoralizacji.
Amergin z zastanawiającą otwartością dzielił się informacjami, co było dziwne, gdyż raczej pozostawało w sprzeczności z tym, co powiedział o potrzebie trzymania miasta w izolacji. Całe pasmo górskie było zasłonięte, ponieważ ceibianie, jak ich nazywał, mieszkali nie tylko w mieście, ale także w górach, gdzie wielu było farmerami i myśliwymi. Stwierdził, że żyje ponad piętnaście tysięcy ceibian.
W górach tych znajdują się także ruiny innych miast, które zostały opuszczone na długo przed przybyciem ceibian. Ich legendy głosiły, że dawni mieszkańcy tych miast byli przodkami ceibian. Opuścili to miejsce wskutek jakiejś straszliwej katastrofy. Uznałem tę informację za szczególnie interesująca, ponieważ doskonale potwierdza to, co już wcześniej przypuszczałem. Ceibianie byli przekonani, że ich poprzednicy zostali zaatakowani i pokonani. Wierzyli, że oni także zostaną zniszczeni, jeśli nie obmyślą metod obrony. I wtedy ich kapłani, zwani wówczas druidami, zaczęli objaśniać tajemnicę spuszczania zasłon.
Rzeczywiście to społeczeństwo pragnie pozostać niewidzialne, przynajmniej w sferze ducha. Chociaż fascynuje mnie ich system wierzeń, wątpię, czy dotrwa to do chwili bliższego poznania. Bez wątpienia pluton uzbrojonych żołnierzy z łatwością mógłby zdobyć miasto w pół dnia i gdy tylko mieszkańcy uświadomiliby sobie, że w istocie są tak samo widzialni jak wszyscy inni, wpadliby w panikę. Każde włókno tej społeczności by pękło.
To smutne, ale powszechnie akceptowany jest pogląd, że szerzenie cywilizacji zawsze przyczynia się do upadku i zaniku tych społeczeństw, które w mniejszym stopniu przystosowały się do zmian. Jeśli nie ja, ktoś inny odkryje Ceibę. To nieuniknione. Za dziesięć lat Ceiba będzie prawdopodobnie jedynie kolejnym egzotycznym ośrodkiem cywilizacji o ciekawym podłożu kulturalnym. Żywe szczerą nadzieję, iż ci, którzy przeżyją te zmiany, będą w stanie wyjaśnić swoje legendy, co umożliwi poznanie fantastycznej historii tych ludzi.
Muszę koniecznie dodać jedną rzecz. To, co powiedziałem na temat spotkania Amergina i Rae-li jest nieco nieprawdziwe. Zrobiłem te notatki zaraz po przebudzeniu się z drzemki. Wydaje mi się, że wyśniłem tę postać Amergina. W dalszym ciągu czekam, by porozmawiać z Rae-lą lub kimkolwiek innym. Mimo wszystko jestem zdumiony obrazowością tego snu, jego dziwną treścią.
Wyboista droga utrudniała studiowanie lektury, a pismo Fawcetta nie było najłatwiejsze do rozczytania. Historia jednak, którą opowiadał, rekompensowała wszelkie niewygody. Indy kontynuował czytanie i skończył dziennik przed przybyciem na farmę.
6 września
Wczoraj późną nocą jakaś ręka przerwała mój sen. Wzdrygnąłem się, podskakując na łóżku. To była Rae-la. Zażądałem, by powiedziała mi, co robi w moim pokoju w nocy. Kiedy wreszcie się uspokoiłem, zorientowałem się, że była zmartwiona.
Powiedziała mi, że będę uwięziony wiecznie, służąc jako swoisty reproduktor wszelkiego typu rzeczy. Powiedziała, że nie ma czasu na wyjaśnienia, ale pragnie mi pomóc. Wkrótce wyjedzie do Bahii i dlatego chce zabrać ze sobą mój dziennik. Wyśle go do kogoś, kto może mi pomóc.
Odpowiedziałem natychmiast, że potrwa to długo. Zapytałem, dlaczego nie pomoże mi w ucieczce, a ona wyjaśniła, że zostałaby wygnana, a nie potrafiłaby spędzić reszty życia z dala od Ceiby.
W końcu się zgodziłem. Rae-la zabierze dziennik i wyśle kilka kartek do Marcusa Brody’ego w Nowym Jorku. Wyrwałem już te, które chcę jej przekazać. Marcus jest jednym z niewielu moich przyjaciół, którzy uwierzyli w możliwość istnienia tego miasta. On zrozumie i przyjdzie z pomocą. Mam nadzieję, że to nie potrwa długo. Będę czekał.
Zbudziłem się rano i przypomniałem sobie kolejny sen o Rae-li. Moja pamięć odtworzyła szczegóły tak, jak je zarejestrowała. Ale zanim zacząłem pisać ten ustęp, spojrzałem na początek dziennika. Kilka kartek rzeczywiście zostało wyrwanych. Czuję się zagubiony, boję się, że ci ludzie chcą doprowadzić mnie do szaleństwa.
14.
FARMA GUAVY
Farma nie wyglądała tak, jak oczekiwał Indy. Wyobrażał sobie długie schludne rzędy drzew owocowych wyginających się łukowato na łagodnych wzgórzach, zadbany dom i dziedziniec z zabudowaniami na traktory i dla parobków. To, co zobaczył, było walącą się chałupą i kępą drzew wyglądających na nieurodzajne, z liśćmi przywiędłymi pod działaniem palącego, letniego słońca.
- Musiałeś w którymś momencie źle skręcić - powiedział Indy. - To nie może być tutaj.
- Jechałem według twoich wskazówek bardzo dokładnie i to są drzewa guavy - odparł Hugo.
Przed chałupą spał jakiś pies i nie podniósł nawet głowy, kiedy taksówka wykręciła, zatrzymując się kilka stóp przed drzwiami. W pobliżu stał wóz konny ze złamanym kołem.
Nikt się nie ruszył z taksówki i nikt nie wyłonił się z chaty.
- Indy, jesteś pewien, że te wskazówki były właściwe? - zapytała Deirdre.
- Zaraz się dowiem - Indy wyszedł, kopnął leżącą na ścieżce pustą butelkę po whisky, po czym zastukał do drzwi.
- Fletcher, jesteś tam? - Kiedy nie doczekał się odpowiedzi, zastukał ponownie.
Pozostali wyszli z taksówki i czekali na niego. Deirdre oparła się o samochód i zaczęła się wachlować.
- Może wcale nie polecimy.
- Zobaczymy - powiedział Indy i skierował się za róg domu. Hugo poszedł za nim.
Na tyłach chałupy znajdowała się kupa śmieci. Kilka kurczaków grzebało na jej obrzeżach. Za dziedzińcem rosła ściana wysokich drzew, stanowiąca zaporę przeciw wiatrom. Pomiędzy pniami Indy dostrzegł lśniącą powierzchnię jeziora.
- Indy, tutaj.
Hugo wpatrywał się w jakiś punkt między drzewami nad jeziorem, kiedy dołączył do niego Indy. Pięćdziesiąt stóp od brzegu znajdował się lśniący, srebrny, trzysilnikowy samolot zaopatrzony w pontony.
- O kurcze, niech mnie diabli - szepnął Indy.
Pomiędzy pontonami, na wodzie, dostrzegł łódkę, w której siedział mężczyzna w berecie i malował skrzydła. Przerwał właśnie swa pracę i przypatrywał się przybyszom.
- Panowie, wstrzymajcie swe konie. Zaraz przybędę.
- Pójdę powiedzieć innym - powiedział Hugo i pobiegł do samochodu.
- To ty jesteś Jones! - Fletcher krzyknął do Indy’ego, wiosłując. - Spodziewałem się ciebie!
Fletcher wyskoczył z łódki, gdy tylko dotknęła brzegu. Mężczyźni uścisnęli dłonie. Twarz Fletchera płonęła głębokim szkarłatem, pokrytym trzydniowym zarostem. Miał kwadratową szczękę, niebieskie oczy i przyjazny uśmiech. Wyglądał na więcej niż czterdzieści pięć lat, a Indy przypuszczał, że przeżył więcej niż niejeden przez cale życie.
- Ładny samolot - zauważył Indy.
- Dziękuję. To trzysilnikowy Fokker F-VII. Rząd brazylijski zamierza uruchomić regularną linię lotniczą pomiędzy Bahią a Rio. Kupił trzy takie z pontonami, więc mogę lądować na wodzie. Wynajęli mnie jako głównego pilota, dali mi tę farmę, na zachętę, żebym tu przyjechał - uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Nie wiesz o czym myślę? Nie mam nawet bladego pojęcia o tej cholernej robocie i nigdy wcześniej nie widziałem guavy.
Indy polubił tego mężczyznę.
- Musisz być całkiem niezły w lataniu?
- Tak. Obleciałem świat dookoła w dwudziestym czwartym. Pamiętasz Douglas World Cruisers! Byłem jednym z dwu pilotów, którzy okrążyli ziemię w sto siedemdziesiąt pięć dni.
- Naprawdę? - Indy był pod wrażeniem. Piloci stali się bardzo modnymi bohaterami, a ten był jednym z najlepszych.
- À propos, widziałeś się ze swym przyjacielem? Zaczynał się niepokoić, że nie zamierzasz się pojawić.
- O kim mówisz?
- Jak on się nazywał? Do licha! Był tu dwa dni. Powinienem pamiętać jego imię.
Nadejście pozostałych przybyszów przerwało rozważania Fletchera. Indy szybko przedstawił ich i miał właśnie zapytać Fletchera, o kim mówił, gdy odezwała się Deirdre:
- Czy zmieścimy się wszyscy w samolocie?
- Zwłaszcza ty, szkocka dzieweczko. Witam w Brazylii. W samolocie jest dużo miejsca. Jest to najlepszy trójsilnikowy samolot pasażerski...
- Nigdy nie byłam w samolocie - powiedziała Rae-la swoim angielskim z obcym akcentem.
- Cóż, nie martw się, skarbie. Będziesz w dobrych rękach.
Kto mógł na niego czekać? - zastanawiał się Indy, podczas gdy Fletcher chwalił się swymi doświadczeniami. W grę nie wchodził ani Carino, ani Oron. Żaden z nich nie mógł czekać tu przez dwa dni.
- Zabierzesz nas w głąb Amazonii? - zapytał Amergin.
- Z rozkoszą - powiedział Fletcher, bez chwili wahania. - Nudzę się śmiertelnie. To, jak tutejsi biurokraci potrafią marnować czas... Do diabła! Minie sześć miesięcy, zanim oderwę się od ziemi, to znaczy od wody.
- Słyszałeś o pułkowniku Fawcetcie? - zapytała Deirdre.
- Oczywiście. Mam nadzieję, że będę mógł wam pomóc go odnaleźć. Wszyscy będziemy sławni.
- Gdzie jest mój przyjaciel? - zapytał Indy.
- Musi być gdzieś tutaj, niedaleko. Jestem pewien, że zaraz się pojawi.
- Jaki przyjaciel? - Deirdre wyglądała na zaskoczoną.
- Angol, tak jak ja, tyle że większy myśliciel. Brody... Tak właśnie się nazywa. No wiecie, facet, który was tutaj przysłał.
- Marcus? Co on, do diabła, tutaj robi?
Fletcher wpatrywał się w przestrzeń, gdzieś za Indym...
- Pistolet jest przytknięty do jego boku, Jones. Nie próbuj żadnych sztuczek.
Indy się odwrócił i zobaczył Carina. Jego szczurza twarz spoglądała znad ramienia Hugona. Kilka kroków za nim stał Oron.
- Myślałem, że straciłeś swoją spluwę - powiedział Indy.
- Odkupiłem ją z powrotem od glin - parsknął Carino. - Sam wiesz, że potrafią być bardzo życzliwi, gdy pieniądze są w porządku.
- Czego chcecie?! - krzyknęła Deirdre.
- Wybieramy się na wycieczkę samolotem - oświadczył Carino. - Wszyscy.
- Co to za faceci, Jones? - zapytał Fletcher półgłosem.
- Jeszcze jedni przyjaciele.
Oron podszedł do Indy’ego i wyszarpnął mu bat zza pasa.
- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, sir - powiedział ugrzecznionym głosem stewarda - będę musiał pana związać.
Owinął bat dwukrotnie wokół Indy’ego.
- To powinno pomóc panu zachować odpowiednią postawę - dodał stojąc za jego plecami i związując go. - Proszę dać mi znać, gdy będzie pan czegoś potrzebował.
- Nie obawiaj się. Zrobię tak.
- Skończ z tymi pierdołami, Oron - rzucił ostro Carino. - Zwiąż resztę!
- Dokąd nas zabieracie? - zapytała Deirdre.
- Tak jak powiedziałem, na wycieczkę samolotem. Potem zobaczymy, jak potraficie latać - parsknął Carino, szczerząc zęby w drapieżnym uśmiechu.
Indy dostrzegł, że Oron związuje ręce Rae-li i Amergina. Jeśli potrafią znikać, dlaczego tego nie robią? - zastanawiał się. Może wątpliwości Fawcetta nie były bezzasadne. Możliwe, że znikanie to tylko taka sztuczka, która ma utrzymać łatwowiernych ludzi w posłuszeństwie.
Oron, związawszy Deirdre, ruszył w kierunku Fletchera.
- Nie wiąż go, idioto - warknął Carino. - Musi prowadzić samolot.
- Dobra, Frank. Ja tylko myślałem...
- Nie myśl i nie mów do mnie Frank. Dla ciebie jestem pan Carino. Zrozumiałeś? Teraz wrzuć bagaż do łódki.
- Co z nim? - zapytał Oron, szturchając Hugona.
- Zostaw go - odezwał się Jones. - Jest tylko taksówkarzem. Nie ma z nami nic wspólnego.
- Nie bądź głupi, Jones. Pracuje dla twojego kumpla - powiedział, dźgając Amergina. - Widziałem ich razem w tym niby-hotelu, zanim przyjechaliście.
- To prawda - odrzekł Hugo - ale Amergin powiedział, że on i Rae-la nie zamierzają wam zrobić nic złego. Oni po prostu chcieli się zorientować, jakie są wasze zamiary.
- Cóż, nikt nie lubi zdrajców - stwierdził Carino i bez chwili wahania strzelił w tył głowy Hugona. Kierowca osunął się martwy na ziemię.
Victor Bernard stał na skraju lasu i patrzył jak zbir Juliana Raya strzela do taksówkarza i usłyszał krzyk Deirdre. Niepotrzebna przemoc. Nie był zadowolony, ale cieszył się, że sprawy przybierają pomyślny dlań obrót.
Wydawało mu się, że dojazd do Bahii potrwa wieczność i Victor bał się, że może się spóźnić. Nie spędził w mieście nawet godziny i od razu udał się na farmę. Powiedział Fletcherowi, że jest Brodym i zamierzał zaczekać tu na Jonesa. Fletcher nie zdziwił się. Poinformował Victora, że dostał depeszę Jonesa z Rio ponad tydzień temu i spodziewa się go lada dzień.
Teraz nadszedł czas, aby działać. Bernard wyszedł spomiędzy drzew i zaczai kroczyć w kierunku brzegu.
- Zastrzeliłbym cię, Jones, ale na razie potrzebuję ciebie i twojej ślicznej żony, aby dokończyć to, co zaczęliście na Głowie Cukru - powiedział Carino. - Tym razem kiedy upadniecie, to upadniecie.
Indy wpatrywał się w lufę wycelowaną prosto w niego. Wiedział, że Carino wystrzeli, zanim zdąży cokolwiek zrobić, a dodatkowo miał skrępowane ręce, co ograniczało jego szansę do zera.
- O Boże, jest i Brody - mruknął Fletcher. - Wybrał stosowną chwilę, aby się pokazać.
Carino odwrócił się. W tym momencie Indy mógłby wykopać mu broń z ręki, był jednak zbyt zaskoczony widokiem Victora Bernarda.
- Mój Boże, doktor Ber... - zaczęła Deirdre.
- Trzymaj broń z daleka ode mnie - warknął Bernard na Carina.
- Kim, do diabła, jesteś? - krzyknął Carino.
- Jestem człowiekiem, który was wynajął. Wiesz teraz?
- Nie gadaj takich rzeczy. Wiem, kim jesteś, Brody.
Wysłałeś Jonesa tutaj i załatwiłeś mu pilota.
- Nie nazywam się Brody. Jestem z Julianem Rayem.
Carino się zaśmiał.
- Wątpię.
Odwrócił się do Indy’ego i przytknął lufę do jego skroni.
- Kto to jest?
- Brody.
- Jones, ty skurwysynu. - Bernard próbował przekonać Carina: - Nie widzisz, że on próbuje nas podzielić.
- Zwiąż go, Oron. Leci z nami.
Bernard odepchnął Orona, ale Carino przechylił się i uderzył profesora kolbą w głowę tak silnie, że ten stracił przytomność.
Carino skierował broń ku Oronowi i Fletcherowi.
- Zanieście go do łodzi.
Minutę później cała ósemka tłoczyła się w małej wiosłowej łódce. Oron i Fletcher wzięli wiosła, kierując łódź w stronę samolotu. Carino stał na rufie z bronią gotową do strzału. Gdy przypłynęli do samolotu, wrzucili Bernarda do środka, jakby był bagażem. Carino pilnował Fletchera, podczas gdy ten odcumowywał boje i przygotowywał maszynę do startu. W tym czasie Oron, wymachując złowróżbnie wyglądającym nożem, pilnował pozostałych dwu par, które były wciąż związane.
- Zgaduję, że nie chcesz, aby stało nam się coś złego - odezwał się Indy, kiedy Carino nakazał Oronowi, by sprawdził zapięcie pasów bezpieczeństwa każdego z nich.
- Nie chcę, żebyś zatrzymał się na suficie, kiedy będziemy startować. Będziesz miał szansę wypróbowania swoich skrzydeł już za moment.
W końcu silnik zapalił i samolot zaczął kołować w stronę końca nerkowatej zatoki. Indy był przypięty do przedniego fotela, Deirdre zajęła miejsce za nim. Dalej siedzieli Amergin i Rae-la, ale po przeciwnych stronach przejścia wewnątrz kabiny. Na końcu leżał wciąż nieprzytomny Bernard. Gdyby nie te warunki, to Indy mógłby się cieszyć lotem. Podróżował już kiedyś samolotem z Londynu do Paryża i z powrotem, ale teraz znajdował się w maszynie z doczepionymi pontonami, a na dodatek miał lecieć powyżej poziomu chmur.
Silnik trójmotorowca pracował na coraz wyższych obrotach, kołując ciągle po tafli jeziora. Przyśpieszali. Indy wyciągnął szyję i wyjrzał przez okno. Zobaczył rząd drzew pomiędzy chatami i gwałtownie zbliżający się ku nim brzeg. Przez moment wydawało mu się, że manewr się nie uda. Carino, który ciągle jeszcze był w kabinie pilota, krzyknął ostrzegawczo. Gdy odległość do końca tafli wodnej wynosiła mniej niż dziesięć jardów, samolot gwałtownie uniósł się w powietrze, jego dziób zadarł się do góry, nieomal ścinając wierzchołki drzew.
- Cholernie blisko - powiedział Indy. Przez cały czas starł się rozsupłać węzeł krępujący mu ręce.
Kiedy pilot wyrównał maszynę, Carino wszedł z powrotem do kabiny. Przy nosie trzymał zakrwawioną chusteczkę jedną ręką, a w drugiej dzierżył broń.
- Co się stało? - zapytał Oron z tyłu kabiny.
- Co myślisz? Uderzyłem głową, kiedy ten błazen przeskoczył ponad tymi drzewami.
- Co robimy? - zapytał Oron.
- Weź panią Jones. Damy pierwsze.
- Nie - zaprotestował Indy. - Ja pierwszy.
- Ty się zamknij - odpowiedział Oron.
- Jeśli chce umrzeć pierwszy, pozwól mu - wspaniałomyślnie oświadczył Carino. - Im szybciej z tobą skończymy, Jones, tym lepiej.
Podczas gdy Oron odpinał pas bezpieczeństwa, Indy spróbował raz jeszcze rozluźnić bat, ale ten wciąż krępował mocno jego ręce. Oron gwałtownie postawił go na nogi i pociągnął w kierunku drzwi. Węzeł dostał się między palce Indy’ego, który zaczął dyskretnie go rozluźniać.
- Teraz drzwi! - zakomenderował Carino.
Oron chwycił rączkę i przekręcił, ją. Ku jego zaskoczeniu drzwi gwałtownie się otworzyły, nieomal wyciągając go na zewnątrz. Puścił je i uchwycił drążek znajdujący się obok. Spojrzał o skarży cielsko na Carina.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi, co się może stać?
- Nie jesteś na łódce, Oron. Lecisz dwa tysiące stóp nad ziemia z prędkością stu pięćdziesięciu mil na godzinę. Czego się spodziewałeś? Teraz wyrzuć go!
Nawet bez pomocy Orona Indy czuł, że pęd powietrza wysysa go na zewnątrz.
- Indy, nie! - krzyknęła Deirdre.
Spojrzał na nią myśląc, że widzą się po raz ostatni. Węzły stawały się luźniejsze, ale ciągle krępowały go. Nigdy nie miał rąk wolnych na czas. Naraz coś zauważył, a raczej brak czegoś.
Miejsce Amergina było puste.
- Hej, zgubiliście kogoś! - krzyknął, starając się zagłuszyć wycie wiatru.
Oron odwrócił głowę i zamarł w zdziwieniu. W tej chwili rozluźnił nieco swój uchwyt na drążku. Indy uderzył go głowa w żołądek i wypchnął krzyczącego na zewnątrz. Teraz jednak sam znalazł się niedaleko drzwi. Jeśli miałby wolne ręce, złapałby się drążka. Rzucił przelotne spojrzenie na ziemię daleko w dole i poczuł, jak pęd powietrza wysysa go. Podłoga uciekała mu spod nóg. Poleciał.
Deirdre była zdesperowana. Walczyła z pasem bezpieczeństwa, próbując się uwolnić. Carino się wściekał. Zdawał się jednak bardziej zainteresowany Amerginem niż swym straconym kumplem.
- On odszedł - wyjąkał. - Odszedł to odszedł. Tu nie ma miejsca, gdzie można się ukryć.
Gdy Carino ruszył przejściem wzdłuż samolotu, nagle potknął się i upadł, tak jakby ktoś podłożył mu nogę. Drzwi do kabiny pilota były otwarte i Fletcher mógł obserwować, co się dzieje. Nie przeoczył upadku Carina. Bez chwili zastanowienia obrócił samolot zgodnie z ruchem wskazówek zegara i Carino zsunął się w kierunku otwartych drzwi. Próbował drapać rozpaczliwie podłogę, ale tracił grunt.
- Ratunku! Na pomoc! - krzyczał.
Fletcher wzbił się jeszcze o kilka stopni i Carino nie mógł się już utrzymać. Zdołał krzyknąć i runął w przestrzeń.
Szczęście nie opuszczało Indy’ego.
Jego nogi uderzyły o podpórkę między skrzydłem a kadłubem samolotu i zahaczył o nią kolanem. Wisiał do góry nogami. Serce podchodziło mu do gardła. Wiedział, że długo się tak nie utrzyma. Pęd powietrza mógł oderwać go od samolotu w każdym momencie. Szaleńczo próbował zrzucić bat ze swoich ramion. Z trudem łapał oddech.
Indy zdołał oswobodzić ręce. Chwycił podpórkę oburącz, trzymając bat w zębach. Samolot przechylił się bokiem. Indy zacisnął mocniej palce i w tej chwili dostrzegł lecącą postać. Usłyszał krzyk: „Carino. Z Bogiem”.
Samolot wyrównał lot. Indy, z trudem łapiąc oddech, podciągnął się po podpórce w stronę skrzydła. Cały czas patrzył się w kierunku drzwi. Ktoś musi go zobaczyć! W końcu się zorientują, że tu jest.
Zdołał dostrzec jedynie balustradkę we wnętrzu otwartych drzwi, ale to podsunęło mu pewien pomysł. Wyjął bat z ust, pochwycił rękojeść i zarzucił go w kierunku drzwi. Niestety pęd powietrza skierował bat z powrotem, ku jego twarzy.
- Nigdy nic dobrego z drogi pod wiatr - wymamrotał.
Spróbował jeszcze raz z takim samym rezultatem. Wtedy właśnie zobaczył twarz Fletchera w okienku kokpitu, patrzącą na niego.
Łzy spływały po twarzy Deirdre, gdy Fletcher wybiegł z kabiny pilota i rozpiął jej pas bezpieczeństwa.
- Co robisz? Kto prowadzi samolot?
- Nikt. Daj mi ręce. Indy wisi na zewnątrz na podpórce.
Nie mogła uwierzyć w to, co słyszała.
- On żyje? Mój Boże! Ląduj! Szybko!
Fletcher przeciął więzy przy jej nadgarstkach.
- To zabierze zbyt dużo czasu! - krzyknął.
Linka puściła. Ręce Deirdre były wolne.
- Lina od boi. Jest za ostatnim siedzeniem. Przynieś ją.
W chwili gdy Deirdre zeskoczyła ze swego siedzenia, samolot wpadł w turbulencję i obrócił się. Deirdre potknęła się, uderzyła głową o bok jednego z siedzeń, po czym upadła na podłogę.
Poczuła się tak, jak gdyby za chwilę miała zemdleć, przezwyciężyła jednak to uczucie i zignorowała ból. Samolot powrócił do dawnego poziomu. Fletcher musi być z powrotem w kabinie. Będzie dobrze. Indy wciąż żyje - powtarzała sobie.
Dotarła do ostatniego siedzenia. Gdzie jest ta lina, do cholery? Gdzie? - denerwowała się. Nagle zauważyła jakieś czarne, metalowe pudełko i otworzyła jego pokrywę. Chwyciła linę i wstała. Mimo zawrotów głowy zdołała dotrzeć na przód samolotu. Gdy chwyciła za barierkę, spostrzegła Indy’ego. Nie mogła w to uwierzyć. Był zaledwie sześć czy siedem stóp dalej, bat zwisał mu z ust.
- Uwiąż linę do barierki! - wrzasnął Fletcher.
Deirdre zawiązała na końcu supeł, mając nadzieję, że wytrzyma. Nie potrzebowała dalszych wskazówek. Indy obserwował ją przez cały czas. Deirdre wypuściła linę za drzwi i sznur prześlizgnął się wzdłuż sylwetki samolotu. Indy sięgnął po niego ręką, ale lina znajdowała się za daleko. Deirdre ponownie wciągnęła ją do środka, po czym cisnęła nieco dalej.
Tym razem Indy zdołał pochwycić sznur.
Bez chwili wahania podciągnął się ręka za ręką w kierunku drzwi. Rozciągnięty równolegle do samolotu, walczył z siłą wiatru... Dotarł do drzwi, poczuł, że Deirdre chwyta go za ramię. Dopiero po pewnym czasie uświadomił sobie, że leży na podłodze kabiny.
- Zrobiłeś to. Żyjesz.
Indy podniósł wzrok, ciężko dysząc.
- Dzięki za linę.
- Masz szczęście - Indy gwałtownie odwrócił głowę na dźwięk głosu Amergina.
A jednak nie zniknął. Był ciągle na swoim siedzeniu, z rękami związanymi z tylu i zapiętym pasem bezpieczeństwa.
15.
WIEDZA DŻUNGLI
Pod nimi rozciągał się ciemnozielony dywan, przetykany srebrzystą siecią rzek, rozlewisk i strumieni. Dżungla wyglądała dziko, obco. Wydawało się, że jest gotowa wchłonąć wszystko, co wkroczy na jej terytorium. Indy wprost nie mógł uwierzyć, że dawni podróżnicy przedzierali się przez tę dżunglę z nadzieją na odnalezienie jakiegoś miasta.
Miał przed sobą widok całego terenu. Fletcher udzielił mu lekcji latania i Indy wymieniał go teraz na krótkie okresy. Nigdy jeszcze nie wzbijał się w powietrze ani nie lądował, potrafił prowadzić samolot prosto i w poziomie, podążać wyznaczonym kursem. Trzykrotnie zatrzymywali się w rozmieszczonych w dżungli placówkach, by uzupełnić zapasy paliwa, a ostatnią noc spędzili na hamakach w chatkach położonych w Cuiababie, ostatniej placówce przed Wielkim Nieznanym. Indy był zdumiony dostępnością paliwa, Fletcher jednak wyjaśnił, iż handlowy transport powietrzny wciąż rozwija się szybciej w Ameryce Łacińskiej niż w Stanach Zjednoczonych ze względu na brak dróg i niepewność terenu. Misjonarze wykorzystują już transport samolotowy do dostarczania zapasów w głąb lądu.
Mijał trzeci dzień od chwili gdy opuścili farmę guavy, od owej straszliwej konfrontacji z Carinem i Oronem. Indy miał mnóstwo czasu, by rozważyć to, co wydarzyło się tamtego pierwszego dnia. Zorientował się, że sekretarka Brody’ego musiała powiedzieć Bernardowi o Fletcherze i samolocie dokładnie tak, jak powiedziała mu o dzienniku i pozostałych planach Indy’ego. Bernard przekazał te informacje komuś nazwiskiem Ray, który z kolei wynajął Carina. Opryszek ten wiedział, że farma guavy to ich ostatnia szansa wykonania zadania polegającego na powstrzymaniu Indy’ego przed prowadzeniem poszukiwań Fawcetta.
Carino nie spodziewał się Bernarda, nie wiedział nawet, kim on jest. Początkowo Indy zamierzał zostawić Bernarda tam, gdzie zatrzymali się na ich pierwszy postój, i pozwolić mu na to, by sam troszczył się o siebie. Im dłużej jednak o tym myślał, tym bardziej podobał mu się pewien inny pomysł. Bernard, bardziej niż ktokolwiek, umiałby zrobić użytek z wieści, że starożytna cywilizacja, oparta na kulturze celtyckiej, żyje w dalszym ciągu w głębi Amazonii. Z pewnością obdarzono by go zaufaniem, a on sam zostałby zmuszony do wykonania zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni w swych poglądach na prekolumbijskie wyprawy do obu Ameryk. Indy natomiast zadowoliłby się uratowaniem Fawcetta, człowieka, który dokonał tego niewiarygodnego odkrycia.
Gdy unosili się nad coraz głębszą dżunglą, myśli Indy’ego zwróciły się ku Fawcettowi, jego dziennikowi oraz temu, co wiedział o przeszłości podróżnika. Postać pułkownika intrygowała go, mężczyzna ten bowiem był zarówno człowiekiem czynu, jak i mistykiem. Fawcett służył kilka lat jako oficer Artylerii Królewskiej na Cejlonie, gdzie studiował buddyzm, a czas wolny spędzał na podążaniu za wskazówkami jakiejś tajemniczej mapy, bezowocnie szukając zagrzebanych skarbów królów Kandy. Uczestniczył także w kilku ekspedycjach do Ameryki Południowej w pierwszych latach stulecia. Następnie, po okresie spędzonym na wojnie, powrócił do Brazylii. W roku 1920 wyruszył na swoją pierwsza wyprawę w poszukiwaniu zaginionego miasta, które, jak myślał, nazywało się Z.
Fawcettowi nie powiodło się, jego nadzieje jednakże nie zostały zbytnio przyćmione, gdyż podczas pobytu w Rio de Janeiro zapoznał się z manuskryptem oznaczonym numerem pięćset dwanaście, znajdującym się w zbiorach Biblioteki Narodowej. Dokument ten stanowił relację z pewnej portugalskiej ekspedycji, która wyruszyła do Amazonii w roku 1743 w poszukiwaniu starożytnych kopalni srebra i złota, prawdopodobnie odkrytych sto lat wcześniej przez jakiegoś żołnierza najemnego.
Według raportu podróżników dotarli oni do stromego pasma gór w sercu dzikiego, centralnego płaskowyżu, gdzie napotkali ogromne, kamienne miasto, najwyraźniej całkowicie opuszczone. Ekspedycja odkryła hieroglify, przypominające celtyckie pismo ogamiczne, wyryte na niektórych budowlach. Raport ten podniósł Fawcetta na duchu i podróżnik złożył sobie solenne przyrzeczenie, iż wróci, by po raz drugi podjąć próbę odnalezienia zaginionego miasta.
- Lepiej ja teraz przejmę ster - powiedział Fletcher. W każdej chwili możemy zbliżyć się do pasma gór.
Nie widzę jeszcze żadnych wzniesień - stwierdził Indy, przekazując Fletcherowi ster. Serra do Roncador, czyli Chrapiące Góry były prawdopodobnie położone między rzekami Araguaia i Xingú. Przelecieli nad rzeką Araguaia pół godziny temu; z lewej burty Indy dostrzegł Xingú.
- Niczemu się już nie dziwię. Te wszystkie mapy są najwyżej ordynarnymi przypuszczeniami.
Indy spojrzał w stronę pasażerów i dostrzegł Amergina zbliżającego się do kabiny pilota.
- Jak się ma Bernard?
Fletcher wzruszył ramionami.
- Tak samo. Przygaszony.
- To już bardzo blisko - powiedział Amergin.
- Jak możesz to ocenić? - zapytał Indy. - Wokół wszystko wygląda tak samo.
- Nie dla mnie. Ja czuję przyciąganie drzew.
Przyciąganie drzew oraz akty znikania były tymi sprawami, które Fawcett nazwał w swym dzienniku wiedzą dżungli. Mogły być produktem prymitywnego środowiska, nienaukowego wnioskowania lub po prostu efektem dużej dawki słońca. W swych zapiskach Fawcett wyrażał się ze sceptycyzmem o wiedzy dżungli, jaką dostrzegł u Rae-li, Indy jednak wiedział, iż podróżnik był nią zaintrygowany. Gdyby Fawcett uznawał opowieści o zaginionym mieście za bzdurę, nie spędziłby tyle czasu na jego poszukiwaniu.
Podobnie rzecz się miała, jeśli chodzi o mistyczne umiejętności starożytnych kultur. Zarówno Fawcett, jak i Indy mieli do tej sprawy zbliżony stosunek. Indy nigdy nie rozmawiał o tym, ale ten problem zawsze istniał w głębi jego umysłu. Zbyt wiele doświadczył osobiście, by móc o tym zapomnieć. A jednak gdyby miał uznać za prawdziwe to, co zdarzyło się przed rokiem w Stonehenge, musiałby stwierdzić, iż widział 1 rozmawiał z samym Merlinem. Te sprawy stanowiły jego kamienną wiedzę.
- Spójrzcie tam - wskazał Amergin. - Widzicie ten dopływ? Trzeba lecieć wzdłuż niego. Za pięć minut po prawej stronie rzeki zobaczycie jezioro. Tam trzeba wylądować.
- Fawcett nie wspominał o jeziorze - powiedział Indy.
- Nie widział go.
Amergin nie chciał rozmawiać o tym, jak wejdą do miasta nie będąc widziani Za każdym razem, gdy Indy lub Deirdre poruszali ten temat, odpowiedź Amergina brzmiała, iż wyjaśni to w stosownym czasie. Amergin rzeczywiście zachowywał dystans, jeśli chodziło o wytłumaczenie czegokolwiek związanego z nim samym lub z Ceibą. Kiedy Deirdre zapytała, co działo się z nim na początku lotu, odpowiedział po prostu, by przeczytała dziennik Fawcetta, jak gdyby te zapiski wszystko wyjaśniały.
W dalszym ciągu nie widzę żadnych gór - powiedział Fletcher.
- Nie przejmuj się tym - odparł Amergin.
Indy wiedział, iż oczekiwano, by uwierzyli, że góry są zawoalowane i niewidoczne.
- Poinformuj nas w razie czego, tak dla bezpieczeństwa - powiedział Indy.
- Nie będziemy przelatywać nad górami.
- A czy w czasie lądowania staniemy się niewidzialni? - pytał Indy, starając się wyciągnąć od Amergina więcej informacji.
- Wciąż jesteśmy zbyt daleko.
Indy zauważył jezioro, ale spostrzegł także coś jeszcze: otwartą przestrzeń położoną kilkaset jardów od brzegu wraz z rzędem okrągłych, pokrytych strzechą dachów.
- Co to takiego?
- Wioska indiańska.
- Tak myślałem. Co to za ludzie?
- Nazywamy ich Morcegos, ale nie zadajemy się z nimi.
Nazwa plemienia oznaczała po portugalsku nietoperza i indy natychmiast przypomniał sobie konfrontację z bogiem nietoperzem i jego realnie istniejącymi odpowiednikami.
- Ludzie nietoperze?
- Lubią polować nocą i malują się, upodabniając do nietoperzy.
- Zdają się być przyjazna grupką.
Amergin wzruszył ramionami.
- To kanibale.
- O cholera. Wylądujemy dokładnie na ich terytorium. Przypuszczam, że dziś w nocy będą głodni i wyruszą na polowanie.
- Nie zbliżą się do nas - zapewnił go Amergin. - Będą myśleć, że jesteśmy złymi duchami.
- Czy wiedzą o Ceibie?
- Bardzo niewiele. Nie przekroczą nigdy rzeki, ponieważ wierzą, że tamten ląd jest zaczarowany.
- Opierając się na zapiskach Fawcetta, powiedziałbym, że mają rację - odparł Indy.
Amergin zignorował tę uwagę.
- Kiedyś handlowaliśmy z nimi, ale oni nie mają wiele do zaoferowania. Poza tym są pochłonięci swoimi wojnami.
- Jakimi wojnami? - zapytał Fletcher, okrążając jednocześnie jezioro.
- Z sąsiednimi plemionami. Ale jak już powiedziałem, nie mamy żadnego powodu, by się ich obawiać.
Indy spojrzał na linię brzegową, ale nie dostrzegł nikogo.
- Dobrze wiedzieć. Ale w dalszym ciągu nie mogę się doczekać, kiedy dotrzemy do Ceiby.
- To się nie stanie - powiedział szorstko Amergin.
- O czym ty mówisz?
- Wasza czwórka zostanie nad jeziorem, Rae-la i ja wejdziemy nocą do miasta i zabierzemy Fawcetta. Potem wszyscy wrócimy do Bahii. Wyruszymy przed świtem. To jedyny sposób, w jaki możemy urzeczywistnić ten plan.
- Ale czy ktoś z nas nie mógłby również pójść? - Indy oczywiście pragnął być tym wybrańcem, wiedział jednak, kto powinien pójść. - Zabierzcie ze sobą Bernarda.
- Zobaczymy - odparł Amergin.
- Ląduję - oświadczył Fletcher, - Wracajcie na swoje miejsca.
- Chciałbym zobaczyć, jak lądujesz - powiedział Indy.
Fletcher szybko wskazał kciukiem miejsce obok siebie. Zniżali lot nad jeziorem. Gładka, lazurowa powierzchnia wyglądała jak ogromny pas startowy.
- Ta sztuczka jest po to, żeby uniknąć zbyt ostrego zejścia - wyjaśnił Fletcher. Na lądzie można odbić się kilka razy na polu startowym, jeżeli zejdzie się zbyt gwałtownie, ale na wodzie to zupełnie inna historia.
- I co się dzieje? - zapytał Indy.
- Robisz koziołka. Trzymaj się. Lądujemy.
Zaczęli pikować. Żołądek podszedł Indy’emu do gardła. Dotknęli wody z lekkim wstrząśnięciem, po czym zaczęli sunąć ślizgiem jak kaczka na swoich płetwiastych łapach. Woda trysnęła po obydwu stronach samolotu.
- Ładne lądowanie - powiedział Indy, odczuwając nagłą ulgę.
Amergin podszedł ponownie i wyjaśnił Fletcherowi, jak ma podchodzić do brzegu. Mieli dopłynąć w znacznym oddaleniu od Indian Morcegos. Fletcher podprowadził samolot na odległość dwudziestu stóp od brzegu i wyłączył silnik. Pojedynczo wskakiwali do wody i brnęli dalej. Podczas gdy Indy i Fletcher przywiązywali samolot pozostali zajęli się poszukiwaniem jakiegoś osłoniętego miejsca, by rozbić obóz.
Indy zastanawiał się, czy Amergin zabierze Bernarda do miasta. Byłby rozczarowany, gdyby odmówił, ale odczuwałby jeszcze większe rozczarowanie, gdyby nie wrócili z Fawcettem. Postanowił, że niezależnie od tego, czy Bernard pójdzie z Amerginem i Rae-lą, czy nie, on sam podąży za nimi do Ceiby, by się upewnić, że dotrzymają obietnicy. Poza tym nie po to przebył całą tę trasę, by zatrzymać się kilka mil od miejsca, które mogło stanowić najbardziej istotne odkrycie historyczne i archeologiczne na terenie obu Ameryk. Sam chciał rzucić na nie okiem, jeśli nawet miałyby to być bardzo krótkie oględziny.
***
Amergin szybko ruszył w las. Nie zajęło mu wiele czasu zorientowanie się, iż Indianie Morcegos znajdują się w pobliżu. Widzieli już wcześniej samolot i posuwali się cały czas w kierunku jeziora, by zbadać tę sprawę. Amergin wykrzyknął w ich języku słowa powitania. Nie byli w stanie go dostrzec i jak zwykle myśleli, że jest duchem. Opowiedział im o ludziach, którzy przybyli żelaznym ptakiem i wyjaśnił, jak powinni zareagować na ich obecność.
Indianie Morcegos zwracali się po swojemu do Amergina. Nazywali go duchem lasów, a jemu nie przeszkadzał ten tytuł. Gdy mówił, poruszał się od drzewa do drzewa, ponieważ niektórzy wojownicy potrafili przenikać zasłony i gdyby stał w jednym miejscu, prawdopodobnie udałoby im się to zrobić. Pod koniec swojej wypowiedzi Amergin zażądał, by wojownicy pozostawili ofiarę ze świeżego mięsa. Indianie spierali się między sobą, lecz po chwili jeden z mężczyzn wystąpił naprzód i złożył na ziemi trzy króliki.
Amergin wolałby więcej mięsa, wiedział jednak, iż dla Indian Morcegos ta ofiara była dużym poświęceniem, że oddali wszystko, co mieli. Powiedział im, że czeka ich dobry los, ale muszą bezwzględnie wypełnić to, co im przykazał, inaczej bowiem nawiedzą ich duchy z niewidzialnego miasta.
- Gdzie jest Amergin? - zapytała Deirdre, gdy nagle uświadomią sobie, że nie widziała go już od jakiegoś czasu.
- Może jest właśnie tutaj i nas obserwuje - odparł Indy, upuszczając na ziemię ładunek drewna. - Ta sztuka znikania to zdaje się dobry sposób na wymigiwanie się od pracy.
Deirdre zauważyła, że Rae-ia przygląda się Indy’emu. Ta kobieta sprawiała, że Deirdre czuła się niezręcznie. Wszystkie próby nawiązania rozmowy spotykały się albo ze zdawkowo krótkimi odpowiedziami, które nie zachęcały do konwersacji, albo z lodowatymi spojrzeniami. Odkąd wyjechali z Bahii, Rae-la w zasadzie nie odzywała się do nikogo. Cały jednak czas obserwowała ich, szczególnie Indy’ego, i Deirdre wcale się to nie podobało.
- Uważaj na to, co mówisz - szepnęła do Indy’ego.
- Amergin me opuścił nas - odezwała się Rae-la - właśnie zajmuje się zdobyciem pożywienia.
Kilka minut później słowa Rae-li okazały się prawdą. Amergin wkroczył do obozu, niosąc trzy martwe króliki. Rzucił je u stóp Deirdre.
- Obedrzyj je ze skóry. Za dużo myślisz.
Deirdre spojrzała niepewnie na futrzastą stertę, po czym znów na Amergina. On jednak już zdążył się odwrócić. Ku jej zdumieniu Rae-la zaoferowała jej swą pomoc.
- Chodźmy. Razem się tym zajmiemy.
Deirdre skinęła głową. Było to najdłuższe zdanie, jakie dotychczas wypowiedziała do niej Rae-la. Ale nie tylko to zadziwiło ją: Rae-la przemówiła językiem przypominającym gaelicki, Deirdre była przez moment zdezorientowana, po chwili jednak wszystko nabrało sensu. Jeżeli mieszkańcy Ceiby byli pochodzenia celtyckiego i pozostawali w izolacji, dlaczego nie mieliby się posługiwać odmianą gaelickiego. Wyniosły ciała zwierząt poza obóz i Deirdre starała się kontynuować rozmowę.
- Więc ludzie z twojego miasta są druidami? - zapytała, posługując się gaelickirn.
- Nie jesteśmy już druidami ani Celtami, dokładnie tak jak Brazylijczycy nie są Portugalczykami. Jednak w wielu kwestiach po ponad dwudziestu dwu stuleciach jesteśmy bliżsi naszej druidycznej przeszłości niż Brazylijczycy swojej portugalskiej po zaledwie trzystu latach.
Chociaż użyła innego dialektu, Deirdre rozumiała Rae-lę doskonale.
- Skąd wiedziałaś, że mówię językiem gaelickim?
- Domyśliłam się. Dostrzegam w tobie celtycką krew i rozpoznaję twój akcent.
- Moja matka mówiła do mnie po gaelicku, gdy byłam dzieckiem. Cieszę się, że nauczyłam się tego języka.
- Języki są bardzo istotne dla mieszkańców Ceiby. Uczymy nasze dzieci greki i łaciny i oczywiście uczą się one portugalskiego.
- Fawcett pisał w swoim dzienniku, że twój angielski nie jest dobry, ale wydaje mi się, że posługujesz się nim bardzo dobrze.
- Wtedy musiałam tak mówić. To czyniło mnie bardziej interesującą i prymitywną w oczach Fawcetta i księży w misji.
- Ale dlaczego uczycie się języków, skoro jesteście tak odizolowani od reszty świata?
Rae-la się roześmiała, przechodząc ostrożnie przez uschniętą gałąź.
- To reszta świata jest odizolowana od nas, ale my nie jesteśmy od niej odizolowani. Nasi ludzie zawsze podróżowali. To część naszej natury. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat podróżowaliśmy więcej niż zwykle i wiele zyskaliśmy.
Zatrzymały się nad strumieniem i Rae-la położyła króliki na ziemi. Wręczyła Deirdre nóż, podniosła jedno martwe zwierzę i pokazała towarzyszce, co ma z nim robić. Gdy patroszyły króliki, Deirdre starała się odwrócić swą uwagę od tego, co robi, zadając Rae-li kolejne pytania.
- Co robisz w Ceibie?
- Co masz na myśli?
- Masz jakiś zawód?
- Och, chcesz wiedzieć, kim jestem. Jestem uzdrowicielka i nauczycielką.
- Naprawdę? Czego uczysz?
- O drzewach.
- O drzewach? - Deirdre roześmiała się, spostrzegła, że Rae-la zachowuje powagę. Przypomniała sobie, że drzewa odgrywały ważną rolę w nauce starożytnych druidów.
- Nasza łączność z drzewami jest nader istotna.
- Moja matka była archeologiem. Wiedziała bardzo wiele o Celtach. Od niej wiem, że każda litera pisma ogamicznego jest powiązana z jakimś drzewem, a także z pewnym bóstwem. Ale tutaj, w Amazonii, nie macie takich samych drzew. Nie ma tu ani dębów, ani jesionów, ani brzóz.
- Nie, ale jest wiele innych, które są porównywalne i służą tym samym celom. Na przykład dąb to teraz drzewo ceiby. Jesion to mahoń, leszczyna to orzech brazylijski, jabłoń zaś to nerkowiec.
- Dlaczego miasto wzięło nazwę od drzewa ceiby?
- Drzewo ceiby jest powiązane z Matką Ziemią, boginią Anu, która nas karmi. Drzewo samo w sobie jest jak potężne wrota strzegące naszego świata.
- A co z Belenusem? Gdzie jest jego miejsce?
- On jest męskim odpowiednikiem Anu. Jest naszym strażnikiem i obrońcą. W dawnych czasach utożsamiano go z wawrzynem, teraz jest to jednak drzewo goździkowe. Belenus jest związany z ogniem, słońcem i leczeniem. Jest szczególna postacią, ponieważ nie ma żadnej litery, która mogłaby go utożsamiać. Jest strażnikiem siódmej zasłony i Orbity Wiecznej.
Podczas całej tej rozmowy o drzewach i bóstwach Deirdre zapomniała o zasłonach. Teraz przypomniała sobie to, co napisał Fawcett.
- Dlaczego uczy się dzieci o zasłonach?
- Bo stanowią najistotniejszą rzecz. Sztuka zasłon to przeżycie.
Rae-la ściągała właśnie skórę z tylnych nóg królika, którym się cały czas zajmowała. Położyła zwierzę na stercie liści, po czym zabrała się za ostatniego królika.
- Nie brakuje cię na zajęciach, kiedy opuszczasz miasto?
- Nie. Mam teraz ważniejsze rzeczy do zrobienia. Należę do tych, którym polecono dostarczenie do miasta świeżej krwi.
Deirdre zapamiętała słowa Fawcetta o wyborze na reproduktora i poczuła nagły niepokój.
- Dlaczego potrzebujecie nowej krwi?
- Ponieważ byliśmy zbyt odizolowani. Coś się dzieje z naszą krwią. Tracimy moc spuszczania zasłon, a jeśli ją utracimy, będziemy zgubieni.
- Jesteś Indianką?
- Moja matka pochodziła z plemienia Morcegos. Została przywieziona do miasta jako dziecko. Ale nie bierzemy już Morcegos. Potrzebujemy innych.
- Dlatego przyprowadziłaś Fawcetta do Ceiby?
- Tak, ale nie przypuszczałam, że Rada uczyni go więźniem.
- Dlaczego to robisz?
- Ze względu na proroctwa.
Deirdre wytarła ręce, uporawszy się ze swoim królikiem. Rae-la kończyła oprawiać ostatniego.
- Co to za proroctwo?
Rae-la nie odpowiadała przez chwilę, zajęta królikiem. Następnie położyła zwierzę obok dwóch pozostałych i rozejrzała się.
- Tutaj - podeszła do młodego drzewka. Pochwyciła w obie ręce smukłą gałązkę, zamruczała coś półgłosem, jak gdyby zwracała się do drzewa, po czym urwała gałąź. Podeszła do następnego i powtórzyła czynność. To samo zrobiła z trzecim drzewem. Gdy miała już trzy gałęzie podobnej długości, podeszła do martwych zwierząt. Wręczyła Deirdre jedną gałąź i nakazała jej usunąć korę oraz zaostrzyć końce.
Gdy obydwie zajmowały się ociosywaniem gałęzi, Rae-la odpowiedziała wreszcie na pytanie Deirdre.
- Co dziewiętnaście lat, kiedy słońce i księżyc łączą się na niebie, najstarszy członek Orbity Wyższej wygłasza proroctwo. Ostatnia przepowiednia pochodzi od Tuathy. Ujawnił ją na krótko przed swoją śmiercią kilka lat temu. Zawsze był on przeciwny wpuszczaniu do miasta wszelkich obcych, nawet dzieci, ale pod koniec życia zaczai się niepokoić o przyszłość Ceiby i wszyscy oczekiwali na jego słowa. Gdy ciała na niebie połączyły się, Tuatha wyciągnął z koszyka skrawki kory z wypisanymi na nich świętymi literami i odczytał je.
- Co zawierała przepowiednia? - zapytała Deirdre.
- Wiele rzeczy, ale najważniejsze słowa brzmiały tak: „Obcy dążą, żeby nas zniszczyć, ale obcy muszą uchronić nas przed zniszczeniem samych siebie”.
Deirdre skinęła głową.
- To niczym obosieczny miecz.
- Wiemy, że musimy mieć do czynienia z obcymi, ale musimy robić to ostrożnie.
- Czy to dlatego Rada postanowiła uwięzić pułkownika Fawcetta?
- Teraz rozumiesz Wszyscy mieliśmy nadzieję, że pułkownik Fawcett chętnie weźmie w tym udział. W Ceibie jest wiele pięknych kobiet i myślałam, że w końcu zdecyduje się z nami pozostać. Nigdy jednak nie dano mu szansy.
- Więc gdybyśmy weszli z wami do miasta, również znaleźlibyśmy się w niebezpieczeństwie?
- Nie moglibyście wejść do miasta nawet z naszą pomocą, gdyż natychmiast wykryto by was i schwytano.
Deirdre skrzywiła się, gdy Rae-la przebiła zaostrzonym patykiem ciało zwierzęcia. Podniosła kolejne zwierzę i wskazała na ostatnie. Deirdre wiedziała, iż ma jej pomóc. Uniosła królika, wzięła patyk i przeciągnęła go na drugą stronę.
- Myślisz, że Amergin zabierze ze sobą Bernarda?
- Nie chcesz go już więcej oglądać?
- Zależy nam na tym, by zobaczył miasto. Wówczas pułkownik Fawcett nie byłby jedynym człowiekiem mogącym potwierdzić istnienie Ceiby.
- Rada na to nie pozwoli. Wspomnienia Fawcetta zostaną wymazane. Nie będzie wiedział, co się z nim działo.
- A co z jego dziennikiem?
- To nie pomoże jego pamięci. Dojdzie do wniosku, że na jakiś czas po prostu stracił rozum i będzie szczęśliwy, że wyzdrowiał.
- Rozumiem - Deirdre wiedziała, że w jej głosie brzmi rozczarowanie, ale nie starała się tego ukrywać.
- Wiem, że i ty, i Indy chcielibyście zobaczyć miasto - powiedziała Rae-la, gdy szły w stronę obozu. - Chciałabym móc je wam pokazać. Jeżeli myślicie o pójściu za mną, nie róbcie tego, proszę.
- Co by się stało?
- Albo nie znaleźlibyście miasta, albo, co gorsza, zostalibyście schwytani i ani was, ani pułkownika Fawcetta nikt by już więcej nie zobaczył.
- Czy zostalibyśmy reproduktorami? - zapytała Deirdre.
- Wymagano by od ciebie, byś dzieliła Indy’ego z innymi kobietami i zmuszono by cię samą do sypiania z innymi mężczyznami i rodzenia ich dzieci.
16.
LUDZIE NIETOPERZE
Trzy króliki na sześć osób to nie było wiele... Szczęściem dla Indy’ego Deirdre prawie nie tknęła swojej porcji. Fletcher dodał do posiłku kilka puszek kukurydzy oraz kawę.
Indy napełnił swój kubek, siadł z powrotem i wpatrywał się w ogień. Tak jak to się działo niemal zawsze, Indy pierwszy uwinął się z jedzeniem. Przypominał sobie swoją matkę potrząsającą głową i mówiącą, że Indy musi chyba wchłaniać jedzenie, tak szybko znikało ono z jego talerza. Prawdą jest jednak także to, że głód przygody i podróży zawsze przytłumiał potrzebę domowych wygód i pełnego żołądka... i właśnie dlatego znajdował się tutaj w tej chwili.
Popatrzył na Deirdre, wciąż zajętą swoją miską kukurydzy. Kiedy Deirdre wróciła z wypatroszonymi królikami, Indy rozpoznał, że ma mu coś do powiedzenia. Poprosił ją więc, by poszła z nim po drewno na opal. Był mile zaskoczony tym, że Rae-la mówi językiem gaelickim. Przypuszczał, że mieszkańcy Ceiby przyjęli portugalski jako swój język, skoro Rae-la i Amergin władali nim tak biegle.
Deirdre opowiedziała mu o „probiernie krwi”, o przepowiedni i ostrzeżeniu. Indy uświadomił sobie, że jego ciekawość może zagrozić bezpieczeństwu wszystkich i uniemożliwić wydostanie się stąd. Gdyby był sam, prawdopodobnie poszedłby za nimi. Ale musiał myśleć o Deirdre.
Nie podobała mu się także bliskość Indian Morcegos, Przynajmniej miał ze sobą swojego webleya. Wyciągnął go z torby po incydencie w samolocie i trzymał w kaburze, głównie jako ostrzeżenie dla Bernarda. Bernard jednak cały czas zachowywał się niczym uspokojony niedźwiedź.
- Amergin, nie będziesz miał nic przeciwko, jeżeli zadam ci pytanie o Orbity? - zapytał Indy.
Amergin popatrzył na niego.
- Nie mówimy o takich rzeczach z łatwością.
Indy nie dał się zbić z tropu.
- Uważam, że to, co pułkownik Fawcett napisał na temat zasłon i Orbit, jest niezwykle interesujące, ale nie było tam wzmianki o siódmej zasłonie. Co to takiego jest?
Amergin wpatrywał się w ogień.
- Cóż, to może mi powiesz, jacy ludzie należą do Orbity Odwiecznej? Jacy oni są?
- To starożytni ludzie - odparła cicho Rae-la.
- Starożytni? Chodzi ci o starców?
Roześmiał się.
- Nie w tym sensie, w jakim ty myślisz o starych ludziach. Oni są inni.
- Czy widzicie ich i rozmawiacie z nimi?
- Czasami - powiedziała Rae-la - ale z jakiejś poważnej przyczyny.
- Czy oni ustanawiają prawa? - zapytał Indy.
- Nie - powiedziała Rae-la dokładnie w chwili, gdy Amergin odpowiedział twierdząco.
- To skomplikowane - wyjaśnił Amergin. - Oni nie podejmują decyzji ani nie mówią nikomu, co ma robić. Nie mają bezpośredniej reprezentacji w Radzie Orbit. Kierują jednakże nami we wszystkim.
Czymkolwiek była Orbita Odwieczna, stanowiła coś więcej, niż można było pojąć po krótkim opisie. Indy zrozumiał, dlaczego Rae-la tak mało powiedziała o tym Fawcettowi, gdy wyjaśniała mu problem Orbit.
- Mówisz o predestynacji - odezwał się Bernard.
- Nie w sposób, w jaki wy to rozumiecie - odparł Amergin. - Mamy wolną wolę, ale mamy także plan, który wypełniamy, nie wiedząc nawet o nim tak naprawdę.
- Gdybyście o tym wiedzieli, prawdopodobnie przestałoby to w ogóle być zabawne - zauważył Indy.
- Kto powiedział, że życie to zabawa, Jones - zadrwił Bernard.
- Czym w takim razie jest życie, profesorze? Chciałbym wysłuchać pana przemyśleń, gdyż ostatnio nie miał pan zbyt wiele do powiedzenia.
- Życie to hazard. Oto czym ono jest.
- I przegra pan zakład, ponieważ Fawcett wyjdzie z tego żywy.
Amergin wstał gwałtownie i wziął Rae-lę za rękę.
- Czas na nas.
- Jak długo zajmie wam dotarcie do miasta? - zapytał Indy.
- Góry są bliżej, niż myślicie. Dotrzemy do nich po trzech godzinach, do miasta zaś godzinę później.
- Istnieje pewien szlak, który zaczyna się niedaleko - dodała Rae-la - i będziemy iść szybko.
- Zabierzcie go ze sobą - powiedział Indy, skinąwszy głową w kierunku Bernarda. Wiedział, że jeżeli Bernard nie zobaczy Ceiby, nigdy nie uwierzy w istnienie tego miasta. indy zdawał sobie również sprawę, że Bernard być może już nigdy nie wydostanie się z miasta, wcale jednak się tym nie przejmował. Nie tęskniłby za nim przez ułamek sekundy.
- Nie - odparła stanowczo Rae-la.
- Więc nigdy nie będziemy wiedzieli na pewno - powiedziała Deirdre. - To wydaje się mało uczciwe.
- Życie rzadko jest uczciwe - odparł Bernard.
- Będziemy z powrotem przed świtem i będzie z nami Fawcett - powiedziała Rae-la.
- Poczekamy tutaj - odparł Fletcher. - Samolot będzie przygotowany. Mamy właśnie tyle paliwa, ile potrzeba, by dolecieć do Cuiaby.
Po tych słowach Amergin i Rae-la odwrócili się i ruszyli w las. Blade promienie księżyca przesączały się przez gruby baldachim dżungli, oświetlając ich drogę.
Indy dopił swoją kawę, podczas gdy Deirdre zebrała naczynia i garnki, by umyć je w jeziorze.
- Pójdę z tobą - odezwał się Indy i podniósł kubek Bernarda, leżący na ziemi. - Miej na niego oko - zwrócił się do Fletchera, gdy pilot wręczał mu swój kubek.
- Dokąd, do cholery, myślisz, że sobie pójdę, Jones? - zapytał Bernard. - Myślisz, że pognam za tą dwójką do ich tak zwanego miasta? Jest to pewnie po prostu jakaś wioska indiańska z kilkoma głupkami, którym się wydaje, że są druidami. Dlatego nie chcą, żebyś zobaczył to miejsce.
- Dlaczego więc wydadzą Fawcetta?
- Obudź się, Jones. Prawdopodobnie trzymają go dla okupu. - Bernard ściągnął swoje długie buty, przygotowując się do snu. - Wrócą tutaj jutro i przedstawią żądanie tej ich tak zwanej rady. Odeślą was stąd z pustą obietnicą, spodziewając się, że wrócicie z tym, czego zażądają.
- Nie czytał pan dziennika Fawcetta - powiedziała Deirdre.
- Prawdopodobnie Fawcett również nie. Pewnie sami go napisali. Wątpię, czy oni w ogóle mają Fawcetta. Zaaranżowali tę całą cholerną sprawę, bo zorientowali się, że mogą z tego coś mieć. Nic dziwnego, że rzucili kilka odpowiednich słów na temat swoich przodków z Atlantydy. To ulubiony temat takich naciągaczy.
Indy zauważył, że komentarz Bernarda staje się z każdym zdaniem coraz bardziej skrajny. Postanowił mu przerwać.
- To pismo Fawcetta. Brody był tego pewien.
- Nie liczyłbym na Marcusa Brody’ego, jeśli chciałbym uzyskać pewność w jakiejkolwiek sprawie - parsknął Bernard. - Gdybyśmy nawet przyjęli, że to było pismo Fawcetta, to wniosek jest jeden: ci niby-druidzi zmuszają go do pisania tego dziennika.
- Chodźmy, Indy. Nie chcę go już dłużej słuchać - powiedziała Deirdre.
Indy już odchodził, ale nie zamierzał pozwolić na to, by ostatnie słowo należało do Bernarda. Nie tym razem. Nie byli w Tikál. Spojrzał przez ramię.
- Chce pan się o to założyć? Deirdre wzięła go pod rękę.
- Nie pozwól mu się do siebie zbliżyć, kiedy wrócimy do Bahii powinniśmy przekazać go policji.
- Tak, racja. Ale w jaki sposób cokolwiek udowodnimy? Do diabła, jeżeli trafię na tamtego kapitana, to od razu mnie przymknie, a klucz wyrzuci.
- W takim razie poczekamy, aż wrócimy do Nowego Jorku - powiedziała Deirdre, gdy znaleźli się na plaży. Światło księżyca połyskiwało na wodzie, a ciemny cień samolotu na wodnej tafli wyglądał niczym widmo pojazdu przyszłości.
- Oni nie będą prowadzić śledztwa w sprawie morderstwa, które zdarzyło się w Brazylii. Przeciwko naszemu zeznaniu istniałoby oświadczenie Bernarda. W każdym razie nie jesteśmy nawet w stanie udowodnić, że za całą tą sprawą stał właśnie on. A jeśli wniesiemy jakieś oskarżenie przeciwko Julianowi Rayowi, ten zaraz wyśle za nami jakichś mafijnych zbirów.
Deirdre szorowała talerze piaskiem i wodą.
- Więc jak myślisz, co się stanie?
Indy przykucnął nad brzegiem wody i opłukał kubki.
- Och, jeżeli Fawcett będzie wszystko pamiętał, Bernard wszystkiemu zaprzeczy. Ostatecznie wyleje mnie i zrobi to, co w jego mocy, bym już nigdy nie mógł uczyć. Może będę zamiatać podłogę na jakimś wydziale archeologii, gdziekolwiek bądź, ale nie na Uniwersytecie Londyńskim.
Deirdre odłożyła talerze i sztućce i przytuliła go.
- Nie będzie tak źle. Wstawię się za tobą. Jestem pewna, że Marcus Brody cię poprze. Pomoże ci znaleźć jakąś pracę.
- Nie licz na to. Jeżeli Bernard zachowa swoje wpływy, Marcus także straci pracę, o ile już jej nie stracił.
Ciszę przerwał jakiś przeraźliwy krzyk.
- Tak jakby dochodził z obozu - powiedział Indy. - Chodźmy.
Po chwili następny krzyk rozdarł mrok.
- Fletcher - syknął Indy, wyciągając z kabury webleya.
Pędzili przez las w kierunku obozu i prawie dotarli już do prześwitu, gdy Indy potknął się o korzeń. Deirdre upadła na niego i obydwoje runęli na ziemię. Gdy Indy podnosił Deirdre, jego oczy niespokojnie spoglądały na boki. Dżungla wydawała się teraz ożywiona i wroga. Popędzili przed siebie.
Ogień dogasał i wszystko wyglądało na nie zmienione poza tym, że Fletchera i Bernarda nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Nagle Indy usłyszał jakiś jęk.
- Indy, spójrz.
Fletcher stał na skraju obozowiska, oparty o drzewo. Podniósł rękę, zachwiał się i upadł do przodu, zanim Deirdre i Indy zdołali do niego dobiec. Plecy miał ponakłuwane strzałami. Ciało Fletchera drgało przez kilka minut, po czym zamarło w bezruchu.
Indy wyciągnął jedną strzałę i przyjrzał się uważnie ostrzu.
- Trucizna.
- Czy on...
- Nie żyje.
- O Boże.
Podnieśli się i wolno rozejrzeli dookoła. Indy podszedł do miejsca, gdzie siedział wcześniej Bernard. Jego buty stały tam, gdzie je zostawił, ale po nim samym nie było śladu.
- Indy - szepnęła Deirdre. - Oni tu są. Czuję ich obecność.
Coś przemknęło przy uchu Indy’ego. Gwałtownie cofnął głowę i zobaczył strzałę wbijającą się w drzewo.
Wystrzelił w dżunglę kilka pocisków. Jakieś głosy zaczęły wykrzykiwać w zdumieniu.
- Biegiem do samolotu! - wrzasnął Indy i obydwoje popędzili, zostawiając za sobą obozowisko. Indy nie wiedział, co zrobią, kiedy dotrą do samolotu, ale nie było innego miejsca, dokąd mogliby pójść.
Gdy znaleźli się na skraju lasu, nad brzegiem jeziora zauważyli kilka postaci w przepaskach na biodrach. Uważnie badali pozostawione talerze, garnki i sztućce. W blasku księżyca ich wymalowane ciała zdawały się niemal świecić. Nagle Indy dostrzegł ciało leżące nie opodal na piasku. To Bernard. Był tego prawie pewien.
Ponownie załadował webleya i zastanawiał się pośpiesznie. Mogli czekać i obserwować sytuację i prawdopodobnie dać się złapać. Indy mógł co prawda strzelać do wojowników, ale pewnie pojawiliby się inni, a on i Deirdre nie stanowili żadnej przeciwwagi wobec całego plemienia. Nagle uzmysłowił sobie, co muszą zrobić.
- Poszukajmy tego szlaku, o którym wspominała Rae-la. Lepiej ruszyć do Ceiby, niż zostać tutaj.
Deirdre nie odpowiedziała.
Posuwali się tak cicho, jak tylko mogli. Im bardziej się oddalali, tym bardziej przyśpieszali. Gałęzie smagały Indy’ego po twarzy, nisko zwisające pnącza oplątywały go, korzenie zaś zmawiały się, by łapać w sidła jego stopy.
Pokonali niemal milę, przecinając dżunglę to w jedną, to w drugą stronę, szukając szlaku, gdy nagle znaleźli się na jakiejś polanie. W pobliżu znajdowało się kilka strzech wyglądających na dzieło człowieka.
- Którędy? - zapytała Deirdre, ciężko dysząc.
- Dobre pytanie - Indy zrobił kilka kroków w kierunku kwadratowej strzechy, gdy nagle jej czubek podniósł się i Indy miał przed sobą jakiegoś indiańskiego wojownika, który krzyknął i ziemia się dosłownie zatrzęsła, ukazując Indian wymalowanych, uzbrojonych w dmuchawki i dzidy.
Indy odwrócił się. Kilku mężczyzn odcięło im odwrót. On i Deirdre byli otoczeni. Gdy Indianie zbliżali się z bronią gotową do strzału, Indy dostrzegł twarze pomalowane na czarno z ogromnymi, białymi oczami w kształcie łez. Oczy nietoperzy - pomyślał. Jego webley tkwił zatknięty za pas; może zdoła ich wystraszyć, jak to zrobił z poprzednimi... Powoli sięgnął po broń, lecz dokładnie w chwili gdy jej dotykał, jeden z Indian wystąpił i krzyknął:
- Nie!
- Dłonie Indy’ego zawahały się.
- Nie?
- Nie bądź głupi.
- Mówisz po portugalsku? - zdziwił się Indy.
Indianin był starszym mężczyzną o pomarszczonej skórze i świdrujących oczach. Prawdopodobnie wódz.
- Wystraszyłeś naszych wrogów. Oczekiwaliśmy ataku z ich strony.
- To znaczy, że to nie Morcegos zabili naszych ludzi?
Wódz potrząsnął głową.
Indy przypomniał sobie to, co Amergin powiedział na temat Morcegos obawiających się samolotów.
- Widzieliście, jak przybyliśmy?
- Przylecieliście żelaznym ptakiem, by zakończyć naszą wojnę - wódz powiedział coś do swoich wojowników i opuścili broń.
- Teraz będziecie mieli pokój - dodał Indy, mając nadzieję, że wypowiada właściwe słowa.
Starał się wymyślić, co robić dalej. Z jednej strony zbyt niebezpieczny był powrót do obozu, z drugiej zaś nie było powodu, by pozostać z Indianami Morcegos. Chociaż w tym momencie byli bezpieczni, Morcegos w każdej chwili mogli zmienić decyzję co do ich losu. Dotarcie do Ceiby wydawało się jedynym rozwiązaniem. Miał tylko nadzieję, że Morcegos wskażą im właściwą ścieżkę.
- Musimy jednak odwiedzić ludzi mieszkających w górach. W Ceibie.
- To diabelskie miejsce.
- Byłeś tam?
- Nie. Dawno temu ci źli ludzie przyszli nocą i ukradli nasze dzieci. Wojownicy, którzy poszli ich szukać, nigdy nie wrócili.
- Porozmawiamy z nimi na ten temat. Ale chcemy, żebyście pokazali nam drogę.
Wódz machnął ręką. Idźcie ścieżką do rzeki. Za nią leży diabelskie miasto.
- Zaprowadźcie nas do tej ścieżki - rozkazał Indy.
Wódz powiedział coś do zgromadzonych w pobliżu mężczyzn.
- Oni zaprowadzą was do rzeki.
- Gdzie nauczyłeś się portugalskiego? - Portugalszczyzna Deirdre była niezręczna, dziewczyna jednak posługiwała się nią w sposób zrozumiały.
- Od mojego ojca, i od jego ojca. Mój dziadek przez wiele lat był więziony przez tych złych ludzi, którzy zmuszali go, by łączył się z ich kobietami. W końcu uciekł i wrócił do swoich.
- Jeżeli w dalszym ciągu jacyś ludzie są więzieni, postaramy się ich uwolnić - powiedziała Deirdre.
Wódz zatoczył dłonią wokół siebie.
- Złe duchy strzegą miasta i potrafią słyszeć nasze słowa.
- Słyszałeś? - szepnęła Deirdre, gdy podążyli za wojownikami w głąb dżungli. - Mówili o sztuce spuszczania zasłon, ale myślą, że to złe duchy.
- Może tak jest - odparł Indy. - Można równie dobrze uwierzyć w złe duchy i w zawoalowanych druidów.
Deirdre i Indy szli w kierunku lasu, poruszając się szybko, podążając za wojownikami, którzy zdawali się łagodnie sunąć po nierównościach terenu. Indy cały czas wybiegał myślami w przyszłość. Z powodu śmierci Fletchera będą uciekać lądem, nie samolotem, chyba że on sam poprowadzi maszynę. Miał zaufanie do swojej umiejętności sterowania, lecz nie dotyczyło to startowania i lądowania.
Po kilku minutach doszli do szerokiej ścieżki. Wojownicy nadawali tempo. Kostka Indy’ego była lekko skręcona po upadku i miał trudności z dotrzymaniem Indianom kroku. Nie było innej możliwości jak tylko brnąć do przodu. Im szybciej dostaną się do Ceiby, tym lepiej. Od czasu do czasu Indianie przystawali i czekali na nich, ale gdy tylko Indy i Deirdre ich dopędzali, wojownicy ponownie ruszali naprzód.
Wreszcie po marszu, który zdawał się trwać pół nocy, ścieżka skończyła się nad rzeką, której brzegi wznosiły się niemal sto stóp po każdej stronie. Indy zorientował się, iż jest to ten sam dopływ, wzdłuż którego przelatywali, aż wreszcie skręcili w stronę jeziora. Lśniąca w świetle księżyca woda marszczyła się i rozpryskiwała o skały. Jeden z Morcegos wskazał w dół rzeki na przecinający ją most sznurowy. Indy przypomniał sobie most, o którym pisał Fawcett, i wiedział już, że podążają dobrą drogą.
Kiedy Morcegos nie wykonali żadnego ruchu w stronę mostu, Indy wskazał w tamtym kierunku. Wojownicy stanowczo potrząsnęli głowami i cofnęli się.
- Wydaje mi się, że od tej chwili jesteśmy zdani na siebie - powiedział Indy. Zaczął dziękować Morcegos za pomoc, ci jednak zniknęli już w lesie.
- Indy, popatrz na to potężne drzewo po drugiej stronie - odezwała się Deirdre, zmierzając wzdłuż klifu ku mostowi. - To ceiba. Ta sama, o której pisał Fawcett.
- Wrota - powiedział Indy.
Chwycił za poręcz z juty i wszedł na most.
- Jesteś tutaj?
- Zaraz za tobą. Nie bardzo mi się to podoba. Ledwie widzę te liny - powiedziała Deirdre.
- Tak, ale są blisko siebie.
- To takie straszne.
- Po prostu myśl o tym jak o zwykłym moście i nie będziesz miała kłopotów.
Gdy tylko Indy wypowiedział tę uwagę, jego stopa ześlizgnęła się z liny i Indy gwałtownie szarpnął barierkę. Most zakołysał się i Deirdre straciła równowagę. Nagle i jej noga ześlizgnęła się z liny i dziewczyna, trzymając się jedną ręką, zawisła na barierce.
- Indy!
- Trzymaj się. Idę. - Indy przedarł się ku niej, złapał Deirdre w pasie i pociągnął ją, aż znowu znalazła się w pozycji stojącej.
- Założę się, że tam w dole są piranie i tylko czekają na jakąś przekąskę w środku nocy - powiedziała Deirdre.
- W porządku?
- Tak. Idźmy już na drugą stronę.
Indy ruszył naprzód, ostrożnie przestępując z liny na linę. Wreszcie dotarł na drugi brzeg. Wziął Deirdre za rękę.
- Popatrz na to - Indy podszedł do ceiby. Drzewo było niewiarygodnie mocno zbudowane, o gałęziach rosnących pod kątem prostym i tworzących idealne krzyże. Ale to nie gałęzie przyciągnęły uwagę Indy’ego.
- Co takiego?
Indy wskazał na pień. Dostrzegł na nim wyżłobiony symbol ogamiczny oznaczający literę D.
- Duir - powiedział, wymawiając to słowo w języku gaelickim.
- Racja - odparła Deirdre.
- Oznacza to siłę, trwałość i ochronę zarówno w gaelickim, jak i w sanskrycie. To stąd pochodzi angielskie słowo door. Zastukał w pień.
Deirdre się roześmiała.
- Myślisz, że się otworzą?
- Druidzi zwykli byli uderzać kostkami dłoni w pień dębu w celu sprowadzenia ochrony.
- Zastukaj również - powiedziała Deirdre i zastukała sama. - Rae-la mówiła mi, że oni zrywają te strąki.
Indy nasunął kapelusz.
- Lepiej już chodźmy.
- Daleko jeszcze? Nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
- Słyszałaś, co mówiła Rae-la? To najwyżej jeszcze godzina drogi. To znaczy, jeśli znajdziemy miasto.
- O Boże. Nie wiem, czy będę w stanie iść jeszcze kolejną godzinę.
Jak się okazało, Deirdre nie musiała nigdzie iść, chociaż z pewnością wolałaby wędrować dalej.
17.
DO CEIBY
- Indy?
Było to jedyne słowo, jakie zdołała wydobyć z siebie Deirdre. Za nimi stało kilku mężczyzn z długimi, drewnianymi włóczniami. Byli wysocy i muskularni i ani trochę nie przypominali Indian Morcegos. Mieli jasnoniebieskie oczy, którymi uważnie przypatrywali się intruzom.
Indy odwrócił się i po chwili powitał mężczyzn po portugalsku. Nie odpowiedzieli.
Deirdre ledwie uspokoiła się po konfrontacji z Indianami Morcegos, teraz zaś stała twarzą w twarz z grupą mężczyzn, którzy wyglądali jak jacyś jasnoskórzy Indianie i byli uzbrojeni w prymitywną broń.
Wreszcie jej umysł zaczął pracować. Mówią tak jak Rae-la - pomyślała, i powitała ich w gaelickim języku. Zrobiła, co mogła, by jej glos brzmiał spokojnie.
- Czekamy na przyjaciela. Nie będziemy wam przeszkadzać. Po prostu poczekamy tutaj nad strumieniem.
Jeżeli zrozumieli, nie dali tego po sobie poznać.
Deirdre zauważyła, że mężczyźni podnieśli wzrok w stronę ciemnej ściany dżungli porastającej przeciwległy brzeg rzeki. Podążyła za ich spojrzeniem, ale nic nie dostrzegła. Nagle jeden z mężczyzn cisnął włócznię. Przecięła powietrze, przeleciała przez rzekę i zniknęła.
Z gęstego poszycia lasu rozległ się okrzyk bólu właśnie w chwili, gdy w tym samym kierunku rzucono kolejną •włócznię. Rozległ się przeraźliwy jęk i Deirdre wstrzymała oddech, widząc jak jeden spośród przewodników Morcegos odrywa się od linii lasu, z grotem wystającym z pleców. Indianin padł na kolana i stoczył się z nabrzeża rzeki. Przeraźliwy jęk rozległ się w ciemności, po czym świsnęła kolejna włócznia, lecąc w poprzek rzeki. Odgłos duszenia się przeszył noc, po czym nastąpiła cisza.
- Cholerna wataha! - powiedział Indy i sięgnął po webleya. Natychmiast włócznia wytrąciła mu broń z ręki. Jego i Deirdre zaczęto dźgać w brzuchy i nogi i zmuszono do odejścia znad rzeki. Po chwili zostali gwałtownie wrzuceni do jakiejś drewnianej klatki i drzwi zatrzasnęły się za nimi.
Deirdre miała przeczucie, że obydwoje dołączą do pułkownika Fawcetta, czy im się to będzie podobało, czy nie.
Rae-la spojrzała na migające światła na zboczu góry. Wyglądały jak tysiące świetlików na tle ciemnego nieba. Po chwili podniosła oczy ku drżącemu blaskowi wysoko nad pozostałymi i uśmiechnęła się. Było to światło z wiecznego ognia płonącego w wieży strażniczej nad miastem.
Widząc te znajome ogniki, uświadomiła sobie, jak bardzo tęskniła za miastem, przebywając daleko. Był to samodzielny świat, świat istniejący tutaj na ziemi, ale nie należący do niej. To, co reszta świata zwała magią, było w mieście czymś normalnym i ze stulecia na stulecie uciekano się do magii, by osłonić Ceibę przed wpływem cywilizacji.
- Nie chce mi się wierzyć, że wróciliśmy - powiedziała cicho. Droga powrotna nie trwała długo, lecz uzmysłowiła Rae-li niebezpieczeństwa, jakie mogą grozić w przyszłości mieszkańcom Ceiby, jeżeli ich zdolność do spuszczania zasłony na miasto w dalszym ciągu będzie słabnąć. Podróże powietrzne sprawią, że nagle przestaną już być oddzieleni od reszty świata ogromnymi połaciami dżungli, połaciami, których przemierzanie zabierało tygodnie i miesiące. Teraz potrwa to kilka dni, a wkrótce prawdopodobnie kilka godzin.
- Nie myśl o tym za dużo, szczególnie że planujesz odejść stąd dziś w nocy - odpowiedział Amergin.
Szli dalej, przyśpieszając kroku. Miasto zostało pierwotnie wybudowane na płaskim szczycie góry, lecz w ciągu stuleci południowe zbocze zaroiło się od mieszkańców. Niektóre z rodzin zamieszkiwały nawet w dwunastu połączonych ze sobą pomieszczeniach, podczas gdy ludzie samotni zazwyczaj rezydowali w jednej izbie. Wzdłuż południowego zbocza wznosiły się dwa systemy schodów, a poniżej każdego rzędu budynków biegły równolegle otwarte korytarze z krótkimi schodami prowadzącymi w górę ku poszczególnym siedliskom. Każdy korytarz był ponumerowany, a każdy dom oznaczony literą ogamiczną.
Chociaż do transportowania ciężarów używano zmechanizowanego systemu wspartej na kółku dźwigni, nie było żadnych wind. Maszyny miasta pracowały dzięki generatorom ładowanym energią uzyskiwaną z wodospadu. Źródło, które biło na szczycie góry, dostarczało bieżącej wody, natomiast system kanalizacyjny odprowadzający ścieki podziemnymi duktami został wybudowany setki lat wcześniej.
Rae-la i Amergin wchodzili po schodach w poczuciu pewności, iż nie zostaną zauważeni. Obydwoje byli mistrzami w sztuce spuszczania zasłon. Gdyby jednak natknęli się na kogoś z Orbity Wyższej, wówczas dostrzeżono by ich. Prawdopodobieństwo takiego zbiegu okoliczności nie było zbyt duże. Właśnie w chwili, gdzie mieli dotrzeć do korytarza, gdzie trzymany był Fawcett, Amergin dotknął ramienia Rae-li. Obydwoje wtopili się w ścianę, a po kilku minutach przebiegło obok nich czterech mężczyzn z sił bezpieczeństwa. Cały czas rozmawiali między sobą, ruszając się tak, jak gdyby działo się coś ważnego.
- Nie podoba mi się to - powiedziała Rae-la. - Coś się stało.
- Ty idź i porozmawiaj z Fawcettem. Ja dowiem się, o co tu chodzi i dołączę do ciebie za kilka minut.
Rae-la pośpieszyła dalej, idąc szybko wzdłuż korytarza, aż wreszcie dotarła do pomieszczenia, w którym trzymano Anglika. Było oznaczone literą ogamiczną oznaczającą CH. Rae-la zastukała, w chwilę później drzwi się otworzyły.
- Rae-la... co za niespodzianka - grube wąsy Fawcetta uniosły się na końcach, gdy się skrzywił, a zmarszczki wokół jego oczu się pogłębiły. - Tak szybko wróciłaś z Bahii?
- Mam dobre wieści.
- Siadaj i opowiedz mi o wszystkim. Herbaty?
- Nie ma czasu na herbatę - odparła i opowiedziała mu o Indym i Deirdre oraz o ich podróży. - Teraz czekają na ciebie nad jeziorem Morcegos.
- Więc rzeczywiście udało ci się skontaktować z drogim starym Marcusem, który bezzwłocznie wysłał swoich emisariuszy - powiedział Fawcett. - Bardzo interesujące. Chciałbym się spotkać z twoimi nowymi przyjaciółmi i dowiedzieć się, jak się mają sprawy w starym świecie. Myślisz, że mogliby tu zostać przez kilka dni?
Rae-la była zdziwiona widząc, z jaką ironią Fawcett przyjmował te wiadomości. Zachowywał się tak, jak gdyby nie rozumiał, czy też nie dbał o to, iż nadeszła pomoc i że Rae-la pragnie umożliwić mu w ucieczkę. Co oni z nim zrobili? Gdzie podział się jego duch?
- Pułkowniku Fawcett, przyszłam, żeby cię stąd zabrać. Amergin i ja wracamy samolotem do Bahii razem z Jonesami i jeszcze dziś w nocy chcemy cię wziąć ze sobą.
- To nie wchodzi w grę. Nie mam ochoty opuszczać Ceiby. Tu jest teraz moje życie.
Rae-la wpatrzyła się w jego oczy, które nawet nie mrugnęły. Co z nim zrobili - zastanawiała się.
- Ale masz inne życie, żonę, rodzinę, przyjaciół. Fawcett nie odzywał się przez moment.
- Wiele o tym myślałem. Od miesięcy każdego dnia knułem, w jaki sposób wydostać się stąd i wrócić do mojego dawnego życia. Po czym pewnego dnia na krótko po twoim odejściu zdałem sobie sprawę, że mam wszystko, czego potrzebuję, a nawet więcej. Nie było sensu, żeby w dalszym ciągu z tym walczyć. Nie wracam! Kiedy tylko podjąłem tę decyzję, poczułem się wolny, żywy i szczęśliwy. Szczęśliwszy niż kiedykolwiek wcześniej. Naprawdę, czy wiesz...
Obydwoje odwrócili się ku drzwiom, słysząc walenie. Rae-la już miała spuścić na siebie zasłonę, gdy drzwi się otworzyły gwałtownie i do środka wszedł Amergin.
- Złapali dwójkę obcych. Ci głupcy próbowali nas śledzić.
Indy kurczowo trzymał się wiklinowych prętów klatki, gdy niesiono go razem z Deirdre. Kąt ustawienia klatki pozwalał przypuszczać, że się wspinają. Nie widział jednak żadnych gór. Czy były zawoalowane, czy też po prostu nie znajdowały się w zasięgu wzroku?
Nawet teraz otaczająca ich ciemność zdawała się nienaturalnie gęsta. Może księżyc zaszedł lub baldachim dżungli stał się nieprzenikniony. Czuł się tak, jak gdyby wyszedł właśnie z jasno oświetlonego pomieszczenia, a jego oczy nie zdołały jeszcze przywyknąć do ciemności.
- Co tam widzisz? - zapytał Deirdre.
- Nic. Wydaje mi się, że jesteśmy otoczeni zasłoną - odpowiedziała.
- Nie lubię zasłon. Mogę ci to teraz powiedzieć. Lubię widzieć, dokąd zmierzam - Indy starał się znaleźć jakąś wygodną pozycję. Strome nachylenie i nieustanne trzęsienie i kołysanie uniemożliwiały długie siedzenie w jednym miejscu bez podrażnienia jakiejś części ciała.
Nie mógł powstrzymać się przed wspomnieniem podobnej klatki, którą nieśli współcześni druidzi, a którym przewodził przyrodni brat Deirdre, Adrian Powell. Deirdre była uwięziona w niej w Stonehenge i niewiele brakowało, by złożono ją w ofierze.
- Indy?
- Tak.
- Pamiętasz, co powiedziałam ci o mojej rozmowie z Rae-lą?
Indy zbliżył się do niej.
- Co takiego?
- Myślisz, że oni zmuszą mnie, żebym... wiesz?
- Nie. Nie zrobią tego i nie przejmuj się tym. Nawet o tym nie myśl - zastanawiał się, czy jego głos zdołał rozwiać jej obawy.
- Czy możesz obiecać mi, że jeżeli będziesz zmuszony do stosunków seksualnych z pięknymi kobietami, to nie będziesz czerpać z tego zadowolenia i nie zakochasz się w jednej z nich?
Indy się roześmiał.
- Nie martw się. Nie znajduję zadowolenia w niczym, do czego jestem zmuszany.
- Opierałbyś się, gdyby ta kobieta była naprawdę piękna?
- Deirdre, poczekajmy po prostu na to, co się stanie.
- Wiedziałam. Chciałbyś tego. Nigdy nie mogłabym... to byłoby okropne. Ale wydaje mi się, że z mężczyznami jest inaczej.
Indy wziął ją na rękę.
- Nie dojdzie do tego. Obiecuję.
Kilka razy w ciągu najbliższych dwóch godzin klatka była stawiana na ziemi tylko po to, by po chwili ponownie znaleźć się w górze. Trzęsienie wówczas nabierało wigoru, co zapewne oznaczało, iż nowa załoga niosła klatkę. Od czasu do czasu Indy słyszał jakieś głosy, były jednak przytłumione i dochodziły z oddali. W końcu postawiono ich na jakiejś płaskiej powierzchni.
Tym razem nikt już nie podniósł klatki. Głosy stawały się coraz bardziej niewyraźne, aż wreszcie Indy przestał je słyszeć. Spojrzał w górę. Czuł się poobijany i miał zawroty głowy. Wokół nich panowała całkowita ciemność.
- Poszli sobie - Indy na czworakach zbliżył się do Deirdre. - Dobrze się czujesz?
Deirdre wygięła plecy, przesunęła głowę z boku na bok i wyciągnęła nogi i ramiona.
- Tak mi się wydaje. Jestem tylko obtarta.
- Ciekawe, jak długo zamierzają nas tutaj trzymać? - Ledwie Indy wymówił te słowa, gdy klatka zaczęła się unosić. Tym razem jednak unosiła się bez przerwy. Kołysali się z boku na bok, nie było jednak żadnego trzęsienia... - Musimy być na jakiejś platformie. Podnoszą nas na linach. Teraz ich widzę.
- Mam nadzieję, że nas nie upuszczą.
Indy odliczał sekundy zakładając, że unoszą się co najmniej dwie stopy na sekundę. Po gładkości wjazdu można było sądzić, iż podnosi ich jakaś maszyna.
- Pięćdziesiąt osiem... pięćdziesiąt dziewięć... sześćdziesiąt... jeden... dwa...
Deirdre połapała się w tym, co robił Indy i przyłączyła się do liczenia. Minęła kolejna minuta, potem trzecia. Jakieś piętnaście sekund później klatka dotarła do celu. Zakołysała się w przód i w tył, po czym obniżyła się o kilka cali i znieruchomiała.
- Podnieśliśmy się co najmniej o pięćset stóp - powiedziała Deirdre.
- Sądzę, że jakieś osiemset lub dziewięćset stóp.
Indy ponownie usłyszał głosy i dostrzegł jakieś spowite cieniem postacie. Nagle klatka znów się zakołysała i została uniesiona. Tym razem niesiono ją na tym samym poziomie. Posuwali się słabo oświetlonym korytarzem z niskim murem po jednej stronie otoczonej ciemnością.
Skręcili i klatkę wniesiono po kilku stopniach. Następnie postawiono ją na ziemi i otworzono drzwiczki. Wyciągnięto Indy’ego; nie miał nawet czasu, by zabrać ze sobą swoje rzeczy. Indy opierał się, z głowy strącono mu kapelusz. Wrzucono go do jakiegoś pomieszczenia. Deirdre wepchnięto tam zaraz za nim i drzwi zatrzasnęły się. Indy pociągnął za klamkę.
- Zamknięte.
Rae-la ostrożnie niosła w dłoniach miskę wody, wspinając się po siedemdziesięciu siedmiu stopniach prowadzących na szczyt strażnicy. Przychodziła tu wiele razy w życiu, gdy miała jakiś kłopot i potrzebowała rady. I teraz była w podobnej sytuacji. Do świtu pozostała jeszcze godzina i Rae-la chciała się dowiedzieć, w jaki sposób ma rozwiązać problem, jaki stoi przed nią.
Po tym, jak Amergin przybył z wiadomością, że Indy i Deirdre zostali schwytani, oznajmił jej, że muszą ujawnić swoją obecność. O świcie zbierze się rada i Rae-la i Amergin oświadczą, że przyprowadzili tutaj tych cudzoziemców jako świeżą krew. A Rae-la nie powie ani słowa o próbie pomocy Fawcettowi w ucieczce.
Była skonsternowana, nie wiedziała, co robić. Przyszła więc tutaj, gdzie ludzie z Orbit omawiali swoje kłopoty z bogami. Ale nie był to zwyczajny problem. Rae-la musi zwrócić się do samego Belenusa, potężnego boga, którego wzywano jedynie w skrajnych sytuacjach.
Gdy dotarła do kolistego pomieszczenia na szczycie strażnicy, postawiła miskę na podłodze, po czym obeszła potężny kocioł, w którym płonął wieczny ogień. Z torby, którą przyniosła, wyciągnęła pięć czerwonych świec, ustawiła je wokół kotła i zapaliła po kolei. Wróciła do miejsca, gdzie stała miska i wpatrzyła się w ogień, aż jej spojrzenie rozmazało się, a płomień rozczłonkował.
- O, potężne Słońce Mocy, Słońce Złota, obrońco Ceiby, miasta, które nie jest miastem, w górach, które nie są górami, wysłuchaj mojej prośby - zaczęła. - Oddaję ci cześć i wzywam cię twymi odwiecznymi imionami...
Zanurzyła palce w misce i potrząsnęła nimi, rozpryskując wodę najpierw na siebie, następnie na kocioł.
- Poświęcam ten krąg, tak byś mógł się objawić i poprowadzić mnie w czasie wielkiej potrzeby. Błagam, byś odpowiedział na me wezwanie. Oczekuję cię.
Coś tu jest nie tak - pomyślała Deirdre, uczucie to jednak było jej znane, jak gdyby ponownie rozniecało jakieś wspomnienie, które zdążyła już od siebie odepchnąć.
Z niszy połyskiwało światło płonących brykietów i Indy cały czas uważnie przypatrywał się czemuś na pobliskiej ścianie.
- Widzisz to? - wskazał na pionową kreskę z zakrętasem odstającym po jej prawej stronie. - To ogamiczny znak phagos, czyli PH. Jest powiązany ze starożytną wiedzą.
Ale uwagę Deirdre zdążył już przyciągnąć stół. Nie mogła uwierzyć, że leży na nim rzeczywiście to, co zobaczyła.
- Indy, to twój webley i, mój Boże, jakaś gazeta.
- Co? - Indy chwycił rewolwer i wsadził go z powrotem do kabury, po czym popatrzył na gazetę. - Hej, londyński „Times”. Musi być dostarczany do tego pokoju. Jaka jest tam data?
- Czternasty kwietnia. To niecały tydzień temu.
- Mają tu cholernie dobrych dostawców.
- Nie, popatrz na rok - dwudziesty siódmy. To przyszły rok!
- Co? To musi być jakiś żart - podniósł gazetę i rzucił okiem na pierwszą stronicę. Jego wzrok natychmiast przyciągnął pewien artykuł. - „Ekspedycja poszukująca zaginionego podróżnika” - powiedział i zagłębił się w lekturze.
„Czy pułkownik Fawcett odnalazł swoje zaginione miasto? Jest to pytanie, które zadają sobie członkowie nowo sformowanej grupy poszukiwawczej, przygotowującej się właśnie do opuszczenia Londynu i udania się na poszukiwania sławnego, zaginionego badacza, który zniknął dwa lata temu w Amazonii”.
Indy potrząsnął głową.
- Nie rozumiem.
- Coś tu jest nie tak, Indy. Nie czujesz tego? To przypomina mi... - nie skończyła. Nie byli sami w pokoju.
- Jest to dla was po prostu lekcja obyczajów Ceiby - powiedział Amergin.
Stał przy drzwiach, Deirdre jednak nie słyszała wcześniej, by otwierały się one lub zamykały. W ręce trzymał fedorę. Podszedł do nich i podał ją Indy’emu.
Indy wyrwał kapelusz z ręki Amergina i cisnął w kierunku łóżka. Kapelusz prześlizgnął się, wpadł pod łóżko i zniknął im z oczu.
- Co tu się dzieje?
- Sny przybierają wiele postaci, doktorze Jones. Teraz obydwoje doświadczacie jednej z najstarszych i najbardziej rozwiniętych technik.
- O czym ty mówisz?
- Obydwoje śpicie i śni wam się ten sam sen, sen, w którym miesza się teraźniejszość z przyszłością.
Deirdre wiedziała, że Amergin ma rację. To był sen.
- Może ty śnisz, ale ja nie - powiedział Indy. - Pytam z czystej ciekawości, jaki masz w tym cel?
- Pokazuję wam właśnie, że nadchodzą inni i że to dopiero początek. Musimy się przygotować na ich spotkanie, umacniając Zasłonę Zewnętrzną. Dlatego znaleźliście się tutaj. Potrzebujemy was, obydwojga. Będziecie częścią przyszłości Ceiby.
- Okłamywaliście nas - odparł Indy oskarżycielsko. - Nigdy nie zamierzaliście pomóc Fawcettowi w ucieczce.
- Rae-la i ja stanowimy zespół. Naszym zadaniem jest ściąganie tutaj obcych. Wy odpowiedzieliście na nasze wezwanie.
- Dlaczego ukrywacie się przed resztą świata? - zapytała Deirdre.
- Ponieważ wiemy, co by się stało. My w Ceibie lepiej rozumiemy ziemię i jej siły niż wy. Ale wasz współczesny świat jest pełen przesądów dotyczących starożytnych obyczajów i zamiast uczyć się od nas, zniszczylibyście nas niczym zło, dokładnie tak jak wasi przodkowie zrobili, zetknąwszy się ze światem Indian.
- Może masz rację. Ale to nie znaczy, że możecie zamienić nas w maszyny do dziecioróbstwa - powiedziała Deirdre.
Indy przesunął dłonią po webleyu tkwiącym w kaburze. Pochylił się na bok, zasłaniając broń przed wzrokiem Amergina.
- Skoro byliśmy wam tutaj potrzebni, dlaczego sami nie przyprowadziliście nas do miasta?
- Chciałem pokajać Rae-li jacy z was głupcy. Nie musiałem przyprowadzać was tutaj siłą. Sami przyszliście mimo naszych ostrzeżeń.
Indy wyciągnął webleya i wycelował w Amergina.
- To nie sen, bracie. Ale zrobi się z tego nocny koszmar, jeżeli natychmiast nas stąd nie wypuścisz.
Amergin nie był ani trochę zaskoczony.
- To nie przyniesie wam nic dobrego.
Indy odciągnął cyngiel.
- Jest naładowany - wystrzelił w powietrze. - I działa po prostu wyśmienicie.
- To zastrzel mnie, Jones - prowokował Amergin. - Nie możesz mnie zranić. To sen.
- Indy, nie!
To jest jakiś podstęp - pomyślała Deirdre.
Indy wycelował w pierś Amergina.
- W tej chwili otwieraj drzwi albo strzelam.
Amergin zbliżył się do niego.
- Oddaj mi to. Wcale nie chcesz tego zrobić.
Broń wystrzeliła. Dreszcz wstrząsnął ciałem Amergina. Złapał się za serce, a między palcami trysnęła mu krew.
- Boże, Indy. Zabiłeś go.
18.
CZAS SNÓW
Rae-la bardziej wyczuwała obecność Belenusa niż go widziała, wiedziała jednak, że znajduje się tu ponad wiecznym ogniem. Belenus, obrońca Ceiby, odpowiedział na jej wezwanie. Powiedziała mu, co się wydarzyło i o tym, iż czuje, że ci obcy ludzie nie mogą być trzymani tutaj wbrew swojej woli. Jak może im pomóc?
Rae-la nie wiedziała, czy słyszy odpowiedź boga w swoich myślach, czy też słowa te wypowiadane są głośno.
„Zanim obcy ludzie będą mogli odejść, zło musi być naprawione, klątwa oddalona. Zmieszaj bukwicę, wawrzyn, werbenę i marzannę, i spal to przed tym, który musi zostać oczyszczony”.
Podziękowała Belenusowi za pomoc i kiedy wyczuła, że już odszedł, szybko zeszła z wieży, strażniczej. Wiedziała teraz, co ma robić.
Odgłos strzału zadźwięczał w uszach Deirdre. Zamrugała powiekami i otworzyła oczy. Była w łóżku stojącym naprzeciwko jakiejś ściany pokrytej drewnem. Przekręciła się na plecy. Dwanaście stóp nad jej głową znajdowały się drewniane bale przecinające sufit. Przekręciła się na drugą stronę i wykrzywiła twarz, czując stłuczenia na plecach i bokach. Nagle spostrzegła śpiącego obok Indy’ego.
Usiadła i powoli spuściła nogi z łóżka. Na zewnątrz wciąż panowała, ciemność, lecz z jednej ze ścian biło delikatne światło. Nie miała pojęcia, która jest godzina, ale musiała porozmawiać z Indym. Potrząsnęła nim i Indy zmrużył oczy, patrząc na nią.
- Gdzie ja jestem?
- W Ceibie.
Indy potarł twarz.
- O tak. Boże, ale jestem poobijany. Ta cholerna klatka.
- Racja, klatka. Ale co się stało potem, kiedy dotarliśmy tutaj?
Indy usiadł i podrapał się w głowę.
- Potem? Wrzucili nas do tego pokoju. Rozejrzeliśmy się, położyliśmy do łóżka i, jak przypuszczam, zasnęliśmy.
- O czym rozmawialiśmy?
Indy myślał przez moment.
- Zastanawialiśmy się, co się stało z Rae-lą i Amerginem. Potem powiedziałem ci coś takiego, że mam nadzieję, że rano dostarczą londyńskiego „Timesa”. Ale ty nie odpowiedziałaś. Już spałaś.
- Pamiętasz jakąś gazetę leżącą na stole?
- Tutaj?
Opowiedziała mu o tym, co sobie przypominała.
Indy się roześmiał.
- Śniło ci się. To wszystko. Nawet Amergin powiedział, że to sen.
- Właśnie. Widzisz, to nie był zwyczajny sen.
- Wygląda na typowy senny nonsens. Nigdy nie zostawiliby na tym stole mojego webleya i nie mają tutaj gazet z przyszłego roku. Ręczę za to. Usłyszałaś po prostu, że wspominam o „Timesie” i ci się to przyśniło.
- Może - przyznała Deirdre. - Jesteś pewien, że nie pamiętasz?
- Absolutnie. Pomyśl tylko. Wiesz, że byłem podejrzliwy wobec Amergina, więc zobaczyłaś, jak go zabijam. Poza tym gdzie jest webley i gdzie jest ciało, a przynajmniej krew, jeśli go zastrzeliłem?
Deirdre potrząsnęła głową.
- Nie wiem. Nie jestem w stanie odpowiedzieć na te pytania. Ale wiesz, Indy! To było coś takiego, co przytrafiło mi się z Adrianem. To samo uczucie. Jak gdybym wcale nie spała, ale wszystko stawało się jakieś dziwne i złowróżbne.
Gdy Deirdre poznała Adriana Powella, nie wiedziała, że jest jej przyrodnim bratem. Był jedynie przystojnym, młodym członkiem parlamentu brytyjskiego i przyjacielem jej matki. Adrian zainteresował się nią, ale Deirdre nie wydawało się to właściwe i zerwała ich znajomość. Adrian nie zostawił jej jednak w spokoju. Popadł w obsesję w stosunku do jej osoby. W końcu Deirdre dowiedziała się, iż jest on nie tylko jej przyrodnim bratem, lecz także przywódcą zakonu druidów. Dwukrotnie pojawiał się jej w dziwnych okolicznościach, które przypominały sen, działy się jednak na jawie.
Indy wciągnął ubranie.
- Ale przecież wtedy nie byłem z tobą.
- Hm, co masz na myśli?
- To znaczy, że nie przypominam sobie, bym strzelał do Amergina. To był sen. Twój sen.
Indy podszedł do przylegającej do pokoju łazienki, podczas gdy Deirdre wstała z łóżka. Jej spodnie były ubłocone i poszarpane, ale tego ranka nie miała nic innego do wyboru. Chętnie włożyłaby czyste rzeczy, ale równie chętnie zrezygnowałaby z nich, gdyby mogła uniknąć spędzenia życia na noszeniu szat wykonanych z włókien strąków ceiby.
Podeszła do drzwi i dotknęła klamki. Tak jak się spodziewała, drzwi były zamknięte. Podeszła do jednego z okien, stanowiących zaledwie pionowe szczeliny. Pojawił się niewyraźny odcień brzasku, ciemność przechodziła w szarość. Deirdre jednak była w stanie dostrzec jedynie wielką pustkę, jak gdyby na zewnątrz nie było w ogóle nic. Te okna i brak widoku przypominały pokój opisany w dzienniku Fawcetta. Gdzie jest teraz pułkownik? - zastanowiła się.
Fawcett spał, gdy Rae-la cicho weszła do jego pokoju. Według jej interpretacji słowa Belenusa oznaczały, iż musi uwolnić Fawcetta od klątwy, która na nim ciążyła. Ze swych zapasów szybko zebrała odpowiednie zioła i teraz zmieszała je w kadzidle, które ustawiła tuż przy głowie Fawcetta.
Werbenę często nazywano zielem czarnoksiężnika i używano jej podczas wielu obrzędów, także w czasie oczyszczania. Marzanna pomagała odmieniać czyjeś życie i przynieść zwycięstwo. Wawrzyn działał wbrew przeciwnościom i był blisko związany z Belenusem, bukwica zaś była świętym zielem druidów, używanym do odpędzania złych wpływów.
Zapaliła mieszankę i gdy ta się tliła, Rae-la podniosła pustą miskę nad głową, ofiarując ją Belenusowi i Anu, jego żeńskiemu odpowiednikowi. Następnie obniżyła ręce z miską na wysokość klatki piersiowej i w milczeniu wzywała, by klątwa została odegnana od Fawcetta. Obróciła miskę do góry dnem i potrząsnęła nią.
- Ofiarowuję zawartość tej miski i proszę, byście w zamian strzegli tego mężczyzny dopóty, dopóki będzie na obszarze zaczarowanym.
- No, no, mają bieżącą wodę, zimną i gorącą - powiedział Indy, wróciwszy do pokoju. - Wysiada przy tym to miejsce, gdzie mieszkaliśmy w Bahii.
- Nie wydaje ci się jednak, że coś tu nie jest w zupełnym porządku? - zapytała Deirdre.
Bardzo wiele rzeczy wydawało się nie w porządku, ale Indy wiedział, co miała na myśli. Woda, na przykład, wydawała się tutaj inna, jak gdyby wcale nie była to woda. Za bardzo lśniła, zdawała się zbyt doskonała.
- Jak myślisz, co to wszystko znaczy?
Deirdre zaczynała już odpowiadać, gdy nagle zamilkła na odgłos stukania do drzwi. W pierwszym odruchu Indy chciał je otworzyć, zdał sobie jednak sprawę, że są zamknięte na klucz.
- Kto tam?
Drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł jakiś krzepki, siwowłosy mężczyzna o gęstych wąsach i zgrubiałej skórze.
- Doktor Jones, jak przypuszczam... i pani Jones. Jestem Jack Fawcett - mocno uścisnął Indy’emu dłoń.
- Pułkownik Fawcett - wyjąkał Indy. - Czy to naprawdę pan?
- Oczywiście.
- Rzeczywiście pan tu jest. Nie może pan sobie wyobrazić, co przeżyliśmy.
- Ależ tak, z pewnością potrafię to sobie wyobrazić, Jones. Niełatwo jest znaleźć to miejsce, a kiedy już tu jesteś, nie jest tak łatwo zrozumieć, czyli przejść do porządku dziennego nad tym wszystkim.
- Co tu się dzieje, pułkowniku Fawcett? Dobrze się pan czuje? Jest pan więźniem? - pytała Deirdre.
- To wszystko są dobre pytania, ale pozwólcie, że ja zadam wam jedno. Czy odkąd tu jesteście, ktoś was odwiedzał?
- Tak, Amergin - odparła Deirdre.
- Wydaje mi się, że to się jej śniło - powiedział ze śmiechem Indy. - Ja go nie widziałem.
- No tak, by to miasto zrozumieć, trzeba uświadomić sobie, iż czasami, kiedy się śni, znajduje się bardziej na jawie niż zazwyczaj, jeżeli to oczywiście ma jakiś sens.
Indy zastanawiał się, o czym ten człowiek, do cholery, mówi. Pułkownik przypominał mu ojca, przynajmniej w sytuacjach gdy starszy pan był w dobrym humorze. Fawcett miał na sobie workowate spodnie i luźną koszulę z wycięciem w serek i przestronnymi kieszeniami. Materiał był koloru płowego i wyglądał, jak gdyby został wykonany z nie oczyszczonej bawełny, odznaczał się jednak pewnym połyskiem.
- Wydaje mi się, że wcale tego nie rozumiem - powiedział Indy.
Fawcett machnął ręką.
- Cóż, nie ma się czym przejmować. Już wkrótce wszystkiego się dowiecie.
- Dlaczego pan nam po prostu nie powie - nalegał Indy.
- W porządku. Pamiętacie, co napisałem w swoim dzienniku o tym, jak widziałem miasto po zniknięciu Rae-li? To był sen.
- O co panu chodzi? - zapytał Indy.
- Chodzi mi o to, Jones, że ci ludzie wiele czynności wykonują we śnie.
- Ale czy Indy rzeczywiście zabił Amergina? - zapytała Deirdre.
- Nie. Nie można zabić podczas snu, ale oni i tak uważają to za akt przemocy.
- Ale ja nawet nie pamiętam, że to zrobiłem. Cały czas spałem - zaprotestował Indy.
- Oczywiście, że pan spał. A teraz, zanim posuniemy się dalej, okażmy się cywilizowanymi ludźmi i wypijmy herbatę. Brakuje im tu wprawdzie gatunku earl grey, ale mają pewien naprawdę dobry wywar ziołowy. Pozwólcie państwo, że pójdę zobaczyć, co mi się uda zdobyć.
- Proszę poczekać. Niech pan się nie przejmuje herbatą - drzwi zatrzasnęły się, zanim Indy zdołał je chwycić. Pociągnął klamkę i walnął w drzwi. - Cholera. Nie chcę żadnej herbaty. Chcę odpowiedzi.
Gdy Rae-la zakończyła obrzęd oczyszczania i roztoczenia ochrony, usiadła na krześle w rogu pokoju Fawcetta. Zapach kadzidła owionął ją, przyprawiając o zawrót głowy. Wcale ostatnio nie spała i teraz natychmiast ogarnęło ją straszne znużenie. Zamknęła oczy. Chciała zasnąć i śnić. Była na to pora.
- Moja droga. Herbata ci stygnie.
Fawcett - pomyślała. Siedział przy drewnianym stole w jakimś zagajniku.
- Zajmowałam się tobą - powiedziała Rae-la, podchodząc do niego.
- Zauważyłem. Czuję, jak gdyby jakaś chmura uniosła się z mojej głowy. Wiesz, już wkrótce odejdę.
- Mam nadzieję - odparła. - Zrobię, co w mojej mocy, żeby Rada natychmiast wypuściła waszą trójkę.
- Nie liczyłbym na pozytywną decyzję Rady.
Rae-la pociągnęła łyk herbaty i zauważyła, że na stole znajduje się dodatkowa filiżanka.
- Dlaczego są trzy filiżanki?
- Zanim przyszłaś, zamierzałem zabrać dwie z nich dla Jonesów. Kiedy robiłaś swoje czary-mary, wpadłem do nich z krótką wizytą.
- Och, co się stało?
Fawcett odstawił filiżankę.
- Wygląda na to, że twój przyjaciel Amergin odwiedził ich i Jones go zastrzelił.
- Co takiego? - Rae-la wiedziała, że Indy nie był w stanie zranić Amergina podczas snu, ale skoro Indy miał broń, oznaczało to, iż podsunął mu ją Amergin i sprowokował cały incydent. Nagłe wszystko zrozumiała. Była taka głupia.
- Jones nic z tego nie pamięta - powiedział Fawcett. - Zasugerowałem więc Deirdre, by ona nie zapamiętała mojej osoby. W ten sposób Jonesowi powinno coś zaświtać w głowie.
Pułkownik szybko uczył się obyczajów Ceiby, ale Rae-la nie zaaprobowała użytej przez niego metody.
- To tylko wywoła zamieszanie.
- Cóż, przypuszczam, że będziesz musiała wszystko wyprostować.
- Właśnie szłam, żeby się z nimi zobaczyć. Pora zabrać ich na spotkanie z Radą.
- Dobry Boże, zamierzasz narazić ich na ten koszmar?
- Nie ma wyboru - Rae-la odstawiła szklankę, zamknęła oczy i zastanowiła się, co ma robić dalej. Nagle zobaczyła ogamiczne litery AE. Symbolizował je prostokąt podzielony na dziewięć części i przyłączony do prawej strony pionowej kreski. Był to jedyny znak ogamiczny, który nie wiązał się z żadnym drzewem. W zamian za to oznaczał morze i podróż. Podróż przez wodę. Rae-la uświadomiła sobie, co musi robić i wyjaśniła to Fawcettowi.
- Uspokój się, Indy. Co się z tobą dzieje? Na kogo wrzeszczysz?
Indy odwrócił się od drzwi.
- Na Fawcetta. Myślałaś, że na kogo? Na króla Anglii?
- Na Fawcetta? O czym ty mówisz?
- Mówię o słynnym pułkowniku Percym Harrisonie Fawcetcie. Wiesz, o tym człowieku, który dopiero co wyszedł z naszego pokoju, żeby przynieść dla nas herbatę.
Deirdre dziwnie na niego popatrzyła.
- Nie wygłupiaj się, Indy, nie odgrywaj scenek. Nie dzisiaj.
- Chcesz mi wmówić, że Fawcett nie stal tu w tym pokoju przed minutą i nie rozmawiał z nami?
- Nikogo tu nie było oprócz nas. Wyszedłeś z łazienki i zacząłeś walić w drzwi i wrzeszczeć, że nie chcesz herbaty, tylko odpowiedzi.
- Nie słyszałaś, że ktoś pukał do drzwi?
Deirdre potrząsnęła głową.
Indy wskazał na podłogę przed drzwiami.
- Popatrz, świeże ślady.
Deirdre schyliła się i dotknęła ich.
- Nie wiem, jak się tutaj znalazły, chyba że ktoś wszedł do pokoju, kiedy jeszcze spaliśmy. Albo...
- Albo co?
Deirdre wstała.
- Może w dalszym ciągu śpimy i właśnie przyśniło się nam, że się obudziliśmy.
- Nie zaczynaj od początku. Spójrz tutaj - Indy uszczypnął się w ramię. - To boli, czuję to. - Zastukał kostkami w stół. - To prawdziwy stół. - Szeroko otworzył oczy. - Zobacz, ja nie śpię.
- W tego rodzaju snach wszystko może wydawać się prawdziwe i myślisz, że nie śpisz, a jednak śpisz.
Indy usiadł przy stole, ciężko wzdychając. Nigdy nie wyobrażał sobie, że Ceiba będzie taka zadziwiająca. I jak dotąd jeszcze nawet nie opuścili swojego pokoju.
- Jeżeli to jest sen, zjem swój kapelusz. Jeśli mam jeszcze ten kapelusz.
- Ależ tak. Jest pod łóżkiem.
- Skąd wiesz?
- Rzuciłeś go po tym, jak Amergin ci go zwrócił.
- Zaraz ty udowodnisz, że ci się coś przyśniło - Indy schylił się i pomacał pod łóżkiem. - Widzisz, nic...
Poczuł, że dotyka ronda, potem korony kapelusza. Jego kapelusz. Pochwycił go i wstając otrzepał.
- Cóż, nie pamiętam, żebym go tam wsadzał.
- Teraz mi wierzysz?
- W co dokładnie mam ci uwierzyć, Deirdre? Oto jest pytanie. Czy w to, że wszystko jest snem, czy też w to, że wszystko dzieje się na jawie?
- W jedno i drugie - jak przypuszczam.
19.
RADA ORBIT
Indy usłyszał stukanie do drzwi.
- To Fawcett, Proszę wejść, pułkowniku.
Nie był to Fawcett, lecz Rae-la.
Stała w drzwiach w bladej poświacie.
- Cześć, Indy.
Indy poczuł gwałtowną chęć wyminięcia jej i wydostania się stąd, poniechał jednak tego zamiaru.
- Co się z nami stanie?
- Ostrzegałam was, żebyście tu nie przychodzili, ale mimo to i tak przyszliście.
- Nic nie rozumiesz - powiedziała Deirdre. - Nie wiedzieliśmy, co robić - wyjaśniła, co wydarzyło się w obozie.
Gdy Rae-la słuchała, Indy zauważył, że dziewczyna ma na sobie luźną, jasnoszarą sukienkę i sandały. Materiał jej sukienki wyglądał nieco zgrzebnie, odznaczał się jednak tym srebrzystym połyskiem, jaki dostrzegł w stroju Fawcetta. Gdy Deirdre skończyła swą opowieść, Indy zauważył na twarzy Rae-li odcień zdumienia.
- Nie wiem, jakie inne plemię mogłoby zaatakować Morcegos - powiedziała. - W okolicy budzą oni poważny respekt, gdyż inne plemiona wierzą, że Indianie Morcegos stoją na straży niewidzialnego miasta.
- Nie widziałem, jak wyglądali - wyjaśniał Indy - ale obydwoje widzieliśmy ich dzieło.
- Przykro mi z powodu tego, co się stało. Ale i tak źle dla was, że pojawiliście się na naszym terenie. Nie ma takiego sposobu, żebyście weszli do miasta niepostrzeżenie. Nie trafilibyście tutaj, gdyby was nie przywiedli strażnicy. To, że tak właśnie zrobili, także nie oznacza nic dobrego.
Indy nie ufał jej.
- Gdzie jest Fawcett?
Rae-la potrząsnęła grzywką swoich ciemnych włosów.
- Nie mogę teraz o nim rozmawiać. Mamy inne sprawy do załatwienia. Obydwoje staniecie przed Radą Orbit. Chcą się z wami spotkać.
Rae-la otworzyła drzwi i wyprowadziła ich na dziedziniec zarośnięty tropikalną roślinnością. Indy spojrzał w górę i dostrzegł, że piętnaście stóp nad nimi znajduje się skalisty strop.
- Jesteśmy w jaskini?
- Niezupełnie w jaskini - odpowiedziała Rae-la.
Przecięli dziedziniec, po czym zeszli po krótkich schodach. Idąc Indy odczuwał pewną dolegliwość, której nie mógł do końca określić. Czuł się lżejszy niż normalnie, a jego ruchy zdawały się obce jego sposobowi chodzenia. Na dole schodów dotarli do szerokiego, brukowanego korytarza z niskim murem po zewnętrznej stronie, który to mur Indy widział już, gdy przybyli do miasta. Poza murem w niewyraźnym świetle przedświtu rozciągał się widok, który sprawił, że Indy zatrzymał się i wpatrzył w dal. Daleko w dole dżungla tworzyła ciemnozielony dywan, a dokładnie naprzeciwko nich potężny cień był odbiciem góry, za nim zaś znajdował się następny.
- Góry - szepnęła Deirdre.
- Widzę je - odparł.
- Gdzie jesteśmy? - zapytała głośniej Deirdre. - Czy to jest Ceiba?
- Oczywiście - odparła Rae-la.
- Ale jesteśmy na zboczu jakiejś góry.
- Tak. I teraz idziemy na szczyt.
Na końcu korytarza dotarli do długich schodów i wspięli się wyżej. Po ich obydwu stronach wyrastały kamienne mury, przerywały je jednak kolejne korytarze przecinające zbocze góry. Wreszcie schody skończyły się ślepą ścianą. Rae-la dotknęła jej i skała przekręciła się wzdłuż swojej centralnej osi.
- Nieźle - powiedział Indy.
Weszli do tunelu rozciągającego się co najmniej piętnaście stóp od ściany do ściany. Pachniało tam zgnilizną i starością i korytarz wił się w górę łagodnie.
- Czy Rada zbiera się na szczycie tej góry? - zapytał Indy.
- Tak. Znajdują się tam wszystkie nasze warsztaty, klasy, sklepy i miejsca spotkań. Tylko mieszkamy na zboczu.
- Skąd zdobywacie pożywienie? - obydwoje nie jedli niczego, od kiedy ostatniej nocy spożyli królika, lecz w dziwny sposób Indy ani trochę nie czuł się głodny.
- Wszystko rośnie w dolinach - powiedziała Rae-la. - Nie sprowadzamy żadnej żywności czy jakichkolwiek obcych produktów w tym celu.
Gdy pokonali już jakieś kilkaset jardów, tunel skończył się gwałtownie grubymi, drewnianymi drzwiami. Rae-la otworzyła je i cała trójka zaczęła wspinać się po schodach, aż znaleźli się w miejscu, które na pierwszy rzut oka wyglądało jak olbrzymi ogród. Ale gdy podążyli jedną ze ścieżek, Indy zauważył, że ogród ten jest właściwie placem otoczonym kilkukondygnacyjnymi budynkami, które zdawały się wyrastać z zieleni. Indy nie miał pojęcia, na jakiej znajdują się wysokości, ale panująca tu temperatura była łagodniejsza niż ta w dżungli otaczającej jezioro. Nie czuł ani zimna, ani gorąca. Ale to nie tylko klimat wydawał się wyjątkowy. Wyjątkowe było powietrze. Wszystko jak gdyby wibrowało. Kolory były intensywniejsze, jaśniejsze; powietrze dosłownie lśniło.
Dotarli na środek placu, nad którym panowało potężne drzewo ceiby, ciężkie od strąków, z których wiele otworzyło się już jak dojrzałe kule bawełny. Kilkadziesiąt kobiet i mężczyzn dreptało koło drzewa, jak gdyby przyciągała ich do niego jakaś magnetyczna siła.
Ubrani w długie szaty niczym druidzi - pomyślał Indy.
Rae-la zatrzymała się na skraju polany otaczającej ceibę.
- Poczekamy tutaj, aż Rada się przygotuje - wskazała głowa w stronę grupy ludzi otaczającej drzewo.
- Co to za budynki? - zapytała Deirdre.
- Tam znajduje się nasza biblioteka - Rae-la wskazała na najbliższy z budynków. - W tamtym odbywają się lekcje. A ten po drugiej stronie to miejsce publiczne, gdzie zbiera się Rada i przedstawiciele Orbit.
Indy nie zauważył, by dano jakikolwiek sygnał, nagle jednak wszystkie postacie w długich szatach zaciągnęły sobie na głowy kaptury. Wszyscy otoczyli drzewo, połączyli ramiona i spuścili głowy. Indy zauważył, że niektóre spośród ich szat są jasnoniebieskie, inne jasnoszare jak szata Rae-li, pozostałe zielone. Nagle znowu bez wyraźnego znaku zaczęli śpiewać. Był to ten sam refren powtarzany nieustannie. Śpiew wypełnił dziedziniec i Indy’ego zdumiał fakt, jak dobrze ten dźwięk się rozchodził. Zaczął przypuszczać, że jakaś osoba przemawiająca ze środka placu bez podnoszenia głosu mogłaby być słyszana przez kogoś stojącego w najodleglejszym rogu.
Popatrzył na Deirdre, by sprawdzić, czy rozumie ona wypowiadane właśnie słowa. Skinęła głową i szeptem przetłumaczyła mu tekst.
„Umacniaj nas, ubezpieczaj nas.
Ulecz cierpienie, mocy przydaj zasłonie.
Przodkowie nasi przeżyli potop,
Wzbogacić my musimy naszą krew.
Ulecz cierpienie, mocy przydaj zasłonie”.
- Cholera - pomyślał Indy. Wiedział, co oznacza wzbogacanie krwi. Lubił kobiety i seks jak każdy normalny mężczyzna, ale ci tutaj zobaczą jeszcze, co nastąpi, jeśli myślą, że on zamierza spędzić resztę swoich dni w roli ogiera przyczyniającego się do powiększenia stadniny.
Śpiew rozlegał się nieustannie przez kilka minut, po czym został przerwany równie gwałtownie, jak się zaczął. Zakapturzone postacie przemaszerowały pojedynczo przez plac, wstępując następnie na stopnie domu spotkań publicznych.
Rae-la wskazała im, by poszli za nią i wszyscy troje podążyli ku temu budynkowi. Indy rozejrzał się i pomyślał 0 szansach ucieczki. Nie miał najmniejszego pojęcia, która droga wiodła na zewnątrz. Był pewien, że nie zdążą odejść daleko, jak zostaną złapani.
- Ja będę przemawiać w waszym imieniu przed Radą, chyba że się nie zgodzicie.
- Co zamierzasz powiedzieć? - zapytał Indy.
- Zrobię, co w mojej mocy, żeby dopilnować, by pozwolono wam odejść. Kultywujemy tradycję wolności i powinna ona także was dotyczyć.
Indy nie wiedział, czy ma wierzyć Rae-li, czy też nie.
- A jeśli nie spodoba nam się to, co będziesz mówiła?
- Wtedy możecie zaoponować, czy przemawiać we własnym imieniu. Ale nie zachęcałabym do tego. To wyglądałoby jak bronienie się samemu w jednym z waszych sądów bez znajomości wszystkich procedur.
- Czy jesteśmy postawieni przed sądem? - zapytał, gdy wspinali się po schodach budynku, w którym zniknęli odziani w długie szaty członkowie Rady.
- To nie jest żaden proces, ale podjęcie decyzji co do waszej przyszłości.
- Wygląda na to, że jesteśmy w poważnych kłopotach - odezwała się Deirdre.
- Obydwoje chodzicie, jak to się u was mówi, po kruchym lodzie, i żadne z was nie zdaje sobie jeszcze sprawy z tego, co znajduje się pod tym lodem. Wkrótce jednak się dowiecie.
Znalazłszy się na szczycie schodów, przeszli pod łukowatymi drzwiami i weszli do foyer przypominającego oranżerię. Drzewa wyrastały na trzydzieści stóp w kierunku nieba. Fontannę i sadzawki otaczały niskie krzaki i kwiaty. Cała trójka poszła szybko w stronę hallu i Indy zwrócił uwagę na zdobione zawiłymi żłobieniami gzymsy oraz bogato wykładane drewnianymi zdobieniami ściany. Mimo iż drzewa były uznawane za święte, praca w drewnie była najwyraźniej uznanym rzemiosłem.
Rae-la skinęła głową w kierunku jakichś drzwi i weszli do okrągłego pomieszczenia. Pierwszą rzeczą, jaką zauważył Indy, było ogromne Oko Belenusa, namalowane na ścianie naprzeciwko wejścia, uważnie spoglądające z góry. Obok znajdował się napis w alfabecie ogamicznym. Środek pomieszczenia zajmował okrągły, drewniany stół, wystarczająco duży, by mogli za nim zasiąść wszyscy członkowie Rady. Zajmowali właśnie swoje miejsca, natomiast Rae-la wskazała Indy’emu i Deirdre, by przeszli w stronę galerii z kilkoma rzędami krzeseł ustawionych przy ścianie pod wizerunkiem Oka Belenusa.
Członkowie Rady zerkali ciekawie w ich kierunku. Kilkoro z nich było mieszanej krwi, lecz ogromną większość stanowili najwyraźniej potomkowie Celtów o śniadej cerze, jasnych włosach i jasnoniebieskich oczach. Nagle Indy zauważył Amergina, jego kaptur był odciągnięty do tyłu, wzrok wlepił w Indy’ego. Gdy napotkał spojrzenie Amergina, Indy natychmiast przypomniał sobie jego przyjście do ich pokoju. Przypomniał sobie wszystko, o czym opowiedziała mu Deirdre: gazetę, webleya i strzały.
Nagle uświadomił sobie coś jeszcze. Przypomniało mu się, iż Amergin powiedział, że otrzymują właśnie lekcję na temat Ceiby. Tym miejscem rządzą sny i oznaczało to, że tak zwane zasłony także są poważane ze snami. Ale było jeszcze coś. Oni potrafili sprawować kontrolę nad wspomnieniami. Dlatego Indy nie pamiętał wcześniej tego snu, Deirdre zaś nie pamiętała przyjścia Fawcetta. Oznaczało to, że śnili, kiedy Fawcett pojawił się w ich pokoju oraz, co zdawało się niewiarygodne, iż śnią także teraz. W tej samej chwili Indy’emu przemknęły przez myśl słowa z dziennika Fawcetta: „Wybierają Radę podczas snu”. To był rząd sprawowany przez sny.
Ktoś przemawiał, jakiś mężczyzna o krzaczastej, siwej brodzie, siedzący kilka krzeseł dalej od Amergina. Mówił coś nieustannie i Indy skoncentrował uwagę na jego słowach. Nagle uświadomił sobie, że rozumie. Sinobrody mówił, że wszystkie decyzje dotyczące mieszkańców Ceiby podejmowane są we śnie. Indy nie miał pojęcia, w jaki sposób rozumiał, ale tak jednak było.
Spojrzał na Deirdre i dostrzegł jej przerażony wyraz twarzy. Pochyliła się ku niemu, dotknęła jego przedramienia i wyszeptała.
- Indy, pamiętam teraz spotkanie z Fawcettem.
Rae-la wstała z krzesła i zwróciła się do Rady. To, że mówiła w języku gaelickim, nie miało żadnego znaczenia. Indy rozumiał ją doskonale. Musiało mu się to wszystko śnić. Władał kilkoma językami, ale nie gaelickim. To był najdziwniejszy cholerny sen, jaki miał kiedykolwiek, wszystko bowiem wydawało się niewiarygodnie prawdziwe. Bardziej niż prawdziwe.
- Pragnę podziękować Radzie za zajęcie się tą sprawą po tak krótkim czasie. Ufam, że nasi goście uświadomili sobie teraz, iż stan śnienia jest w Ceibie szczególnym uwarunkowaniem.
Teraz Indy zrozumiał, co znajduje się pod kruchym lodem, jak się wyraziła Rae-la. Chodziło jej o świat snów.
Podczas gdy Rae-la mówiła, Indy zastanawiał się, czy słowa, które słyszy, są dokładnie tymi, które wypowiadała. Może zachodził jakiś proces filtrowania, tak że Indy słyszał te słowa jako znane mu odpowiedniki. Ale nie miał wiele czasu, żeby się nad tym zastanawiać, ponieważ ponownie zaczął przemawiać Sinobrody.
- Skoro Amergin był zaangażowany w tę sprawę i zna ją szczegółowo, uważam, że będzie lepiej, jeżeli on sam przedstawi Radzie swoje zapatrywania - powiedział Sinobrody.
Jeżeli to jest sen - pomyślał Indy, czy nie mógłbym się teraz obudzić? Czy nie mógłbym po prostu się z tego otrząsnąć?
Amergin wstał, w głowie Indy ego wciąż jednak rozbrzmiewały słowa Sinobrodego: „Twój obecny sen jest szczególnie głęboki i nie obudzisz się przez jakiś czas”. Amergin zatrzymał wzrok na Indym.
Cholera. Skąd wiedział, o czym właśnie myślałem?
- Dziękuję za pozwolenie wyjaśnienia tej drażliwej sytuacji - rozpoczął Amergin i zaczął relacjonować przebieg swojego pierwszego spotkania z Indym i Deirdre.
Czy ci ludzie zawsze zapadają w drzemkę, kiedy chcą podjąć jakąś decyzję? - pomyślał Indy. - Co to za społeczeństwo? Jak doprowadzają do tego, że wszystko jest wykonywane?
- Indy, w obecnych okolicznościach agresywne myśli i słowa są zasadniczo tym samym. - Tym razem to Rae-la była w jego głowie. - Rozumiemy waszą nieznajomość tutejszych warunków. Jednakże musicie powstrzymać się od własnych pytań i komentarzy w chwili, gdy mówią inni.
Przepraszam - pomyślał Indy. - Jak to się dzieje, że ja nie znam ich myśli.
- Wy dwoje jesteście tutaj centrum uwagi - odpowiedział Sinobrody. - Wasze myśli rozbrzmiewają dla nas.
- Więc to jest mój sen.
- To jest sen każdego - powiedziała Rae-la. - I odpowiadając na twoje pytanie, Rada nie podejmuje wszystkich decyzji w czasie snu, jedynie te ważniejsze.
Indy ponownie zwrócił uwagę na Amergina, który relacjonował scenariusz, jaki doprowadził do ich podróży tutaj:
- Moim zamierzeniem oraz działaniem, jakie podjąłem, było sprowadzenie tutaj tych obcokrajowców, by dopomogli w naszym ważnym przedsięwzięciu. By udowodnić, że interesowali się nami, daliśmy im możliwość wyboru, czy chcą wejść do miasta, czy też nie, i opowiedzieliśmy im o wszystkich niebezpieczeństwach, z jakimi się zetkną, jeżeli spróbują tu przyjść. Jak wiecie, wyruszyli jednak na poszukiwanie miasta. Gdy starałem się przedyskutować z nimi w ich pokoju całą powagę sytuacji, pan Jones zmaterializował rewolwer i zastrzelił mnie. Szczególnie niepokojące jest to, iż nie wiedział on, że cały czas śni.
Uwaga ta spowodowała pomruk członków Rady. Rae-la popatrzyła zimno na Amergina i gdy ten siadał, poprosiła o głos.
Opowiedziała swoją własną wersję wydarzeń wyjaśniając, że przyprowadziła Indy’ego i Deirdre na terytorium Morcegos, by towarzyszyli oni powrotowi pułkownika do swoich. Indy zauważył, że wyeliminowała ona Amergina. Sama brała na siebie całą winę. Powiedziała, iż ma nadzieję, że Rada zrozumie jej postępowanie. Następnie opowiedziała im o ataku Indian i oznajmiła, że dwójka obcych udała się do Ceiby, gdyż uciekała.
- Uważam osobiście, że chcieliby opuścić Ceibę tak szybko, jak to będzie możliwe. Zważywszy, iż są mężem i żoną nie zgodzą się pomóc w spełnianiu naszych potrzeb, mniemam, iż powinno się im pozwolić odejść. Jak wiecie, im szybciej odejdą, tym łatwiej będzie spuścić zasłonę na ich wspomnienia o Ceibie. Wszystkie zdarzenia staną się dla nich po prostu snem, snem, którego nie będą w stanie przypomnieć sobie do końca.
Otóż właśnie - pomyślał Indy. - To jest sen. Czy tak naprawdę w ogóle tutaj jesteśmy?
Rae-la przerwała i wpatrzyła się w uroczyste twarze członków Rady.
- Nikt nie powinien być zmuszany do robienia czegokolwiek wbrew swej woli. To podstawowa zasada panująca w Ceibie i powinna ona być stosowana zarówno w stosunku do obcych, jak i wobec naszych współbraci. Mam nadzieję, że zgodzicie się ze mną.
Amergin ponownie wstał.
- To, co mówi Rae-la, jest prawdą, ale znajdujemy się w niebezpiecznej sytuacji. Nie możemy pozwolić sobie na kierowanie się takimi sentymentami, jeżeli chodzi o przetrwanie. Pilnie potrzebujemy świeżej krwi i musimy podjąć każde wymagane od nas działanie, inaczej bowiem nie doczekamy kolejnego pokolenia. Wydaje mi się, że wszyscy w tej kwestii są zgodni, z wyjątkiem Rae-li.
Rae-la uniosła się gniewem.
- Nie było żadnego innego plemienia atakującego Morcegos. To ty nakazałeś tym Indianom zaatakować cudzoziemców, żeby zmusić ich do przyjścia tutaj oraz zabić tych, których nie potrzebowałeś.
- Bernard nie był nic wart, ale pilot nie miał umrzeć - odpowiedział spokojnie Amergin.
Przeklęty koszmar - pomyślał Indy i nie obchodziło go, kto to słyszy.
20.
TRÓJKA
Indy prysnął śliną, zakaszlał i obudził się gwałtownie, gdy woda bryznęła mu na twarz. Przekręcił się na bok i zobaczył siedzącą Deirdre, ocierającą mokrą twarz prześcieradłem.
- Wstawać w tej chwili. Obydwoje -- zagrzmiał jakiś głos. - Czas na nas.
- Co się, u diabła, dzieje? - Indy spojrzał w górę i zobaczył mężczyznę o gęstych wąsach, stojącego nad nim. W ręku trzymał pusty dzbanek wody.
- Kim jesteś?
- Wiesz, kim jestem. Pomyśl.
Indy wciągnął głośno powietrze i wszystkie wspomnienia wróciły nagle do niego.
- Fawcett?
- Oczywiście.
- Wydaje mi się, że cię wyśniłem. Cały czas miałem najdziwniejsze sny - Indy był zmieszany. Starał się skleić to wszystko razem. - Właśnie byłem na jakimś zebraniu.
- Na Radzie Orbit - powiedziała Deirdre. - Ja też tam byłam. W rzeczywistości w dalszym ciągu czuję się tak, jak gdybym tam jeszcze była.
Indy wiedział dokładnie, co miała na myśli. Miał takie samo odczucie.
- Niezły show - odparł Fawcett. - Wciąż tam jesteście, ale bardziej jesteście tutaj. Teraz ubierzcie się - wręczył im dwa jasnoszare zestawy ubrań, dokładnie takie jak szaty, które sam miał na sobie. Indy zaczai się ubierać, Deirdre poszła do łazienki.
- Miałem szczęście, że znalazłem właśnie te szaty. Ten kolor oznacza członka Orbity Wyższej. Teraz więc nie powinniśmy mieć kłopotów, chyba że zostanie ogłoszony alarm.
Indy wskoczył w długie, proste spodnie, po czym naciągnął długą, luźną koszulę z kapturem. Był zadowolony, że koszula jest wystarczająco obszerna, by zakryć broń.
- Ale w jaki sposób mogę jednocześnie śnić i być na jawie?
Fawcett pogładził wąsy.
- Bardziej doświadczeni ceibianie robią to przez cały czas. Rzeczywiście potrafią oni wykonywać dwie rzeczy naraz.
- Nie jestem ceibianinem. Nie potrafię tego robić - powiedział Indy.
- Ale oni mogą to tobie zrobić.
- Masz na myśli Rae-lę...?
- Tak, ona cały czas zajmuje się wami. Kiedy uświadomiła sobie, do czego zmierza Amergin, zrozumiała, że musi wykorzystać wszystkie swoje umiejętności, żeby nas stąd uwolnić.
Deirdre wróciła do pokoju w nowym ubraniu.
- Skąd możemy wiedzieć, że nie śnimy właśnie teraz?
- Uczyńcie coś, czego nie można zrobić. Przejdź się po suficie. Popływaj w powietrzu. Jeżeli nie będziesz w stanie wykonać tego, to nie śnisz.
- To dlatego rozumiałem gaelicki - powiedział Indy.
- Dokładnie. Chciałeś tego i udało ci się.
Indy popatrzył na Deirdre.
- Powiedz coś w tym języku.
Zastanawiała się przez moment, po czym zarecytowała:
Comnadh tri mo dhuil,
Comnadh tri mo run,
Comnadh tri mo shuil,
Agus mo ghlun gun chlaon,
Mo ghlun gun chlaon.
Indy potrząsnął głową.
- Muszę być na jawie. Nie zrozumiałem ani słowa. Co to znaczy?
Deirdre przetłumaczyła:
„Niech trzy pomoże mej nadziei,
Niech trzy pomoże mej miłości,
Niech trzy pomoże memu oku,
I mej nodze przed potknięciem się,
Mej nodze przed potknięciem się”.
Indy wyglądał na zdumionego.
- Trzy?
Deirdre wzruszyła ramionami.
- To tylko jakaś stara szkocka modlitwa. Nigdy nie wiedziałam, co to znaczy.
- No cóż, nasza trójka wydostanie się stąd - powiedział Fawcett. - Wasze przybycie i pomoc Rae-li otrząsnęły mnie z klątwy, jaką na mnie rzucono.
- Na co czekamy? - zapytał Indy. - Chodźmy.
- Chwileczkę - zakomenderował Fawcett. - Musimy dokładnie trzymać się czasu. Musimy odczekać jeszcze kilka minut, dopóki nowi strażnicy nie obejmą służby. Wtedy pójdziemy.
- Nie widziałam żadnych straży, kiedy poprzednio wychodziliśmy z Rae-lą - powiedziała Deirdre.
- To dlatego, że nie chcieliście widzieć - odparł bezzwłocznie Fawcett. - Byliście pogrążeni we śnie.
- Nie jestem wcale pewien, czy chciałem widzieć tę Radę, a jednak widziałem - stwierdził Indy.
- To co innego. Było w to zaangażowanych więcej śniących ludzi. Musieliście ich zobaczyć.
Indy’emu zaburczało w brzuchu.
- Co się stało z tą herbatą, którą miałeś przynieść?
- Aa. Wypiliśmy ją razem z Rae-lą. Ale i tak nie zaspokoiłaby ona waszych fizycznych ciał.
Deirdre potrząsnęła głową.
- Nie rozumiem.
- Śnić coś jest tutaj sztuką, ale jak każda umiejętność, to również wymaga wprawy - odparł Fawcett.
- Rae-la powiedziała Radzie, że nie będziemy niczego pamiętać, gdy odejdziemy - zauważyła Deirdre.
- Taki był jej argument, żeby was uwolnić - odparł Fawcett.
- A co z tobą? - zapytał Indy. - Czy tobie także mogą odebrać pamięć?
- Byłem tutaj wystarczająco długo, tak że istnieje duże prawdopodobieństwo, że jednak część moich wspomnień przesączy się przez zasłonę, chyba że oni wykreują jakieś nieprawdziwe zdarzenia. - Fawcett wyjrzał przez okno. Górę otaczała teraz korona fioletu oznaczająca wschód słońca.
- Jak to się stało, że nie napisałeś w swoim dzienniku o tym całym świecie snów i spuszczaniu zasłony na wspomnienia? - zapytał Indy.
- Pisałem to wiele miesięcy temu. Dużo się nauczyłem od tego czasu.
- Czy zrobili z ciebie reproduktora? - zapytała Deirdre.
- Deirdre - upomniał ją znużonym głosem Indy.
- Wszystko w porządku - odparł Fawcett. - Tak, zrobili to, ale było inaczej, niż może się wam wydawać. Sprowadzili na mnie sny. Zdawało mi się, że kocham się ze swoją żoną, tylko że była o trzydzieści lat młodsza.
- Nigdy nie widziałeś żadnej z tych kobiet? - zapytał Indy, w jego głosie zabrzmiał niewyraźny odcień rozczarowania.
- Nigdy - odparł Fawcett, stając przy drzwiach. - Ale powiedzieli mi, że mam troje dzieci i jeszcze pięcioro jest w drodze.
- Jezu! - zdumiał się Indy.
- Nie podoba mi się to miejsce - stwierdziła Deirdre.
W tym momencie klamka u drzwi się poruszyła.
- Dokładnie na czas - mruknął Fawcett.
Drzwi się otworzyły i zerknęło na nich dwóch rudowłosych krzepkich mężczyzn. Jeden z nich zrobił krok do środka i w tej samej chwili, gdy to uczynił, Fawcett rąbnął go brzegiem dłoni poniżej nosa. Po ataku tym nastąpił trzask łamanych kości. Strażnik upadł z jękiem, podczas gdy z nosa buchała mu krew.
Mężczyzna stojący za nim zareagował momentalnie, kołysząc swoją włócznią jak kijem do baseballa. Fawcett dał nura, złapał mężczyznę za ramię i rzucił go głową o ścianę. Strażnik upadł twarzą na podłogę, broń wypadła mu z ręki. Gdy zaczął wstawać, pułkownik walnął go otwartą dłonią w kark, jak topór rąbiący drewno.
- To uspokoi tych dwóch - Fawcett otrzepał sobie ręce. Nie miał nawet przyśpieszonego oddechu.
Indy trzymał w dłoni bicz, ale nie było po temu żadnej potrzeby. Zdumiał się na widok zwinności i wprawy tego sześćdziesięcioletniego mężczyzny. Oczywiste było, że Fawcett nie spędził swej kariery wojskowej za biurkiem.
- Niezły pokaz, pułkowniku. Niezły pokaz.
- Nic takiego. Ruszamy w drogę - Fawcett odwrócił się do drzwi i w tym momencie strażnik, którego zdzielił w kark, przekręcił się na bok, zza pazuchy wyciągnął broń i wycelował w plecy Fawcetta.
Indy zareagował bez chwili wahania, strzelił z bata i wytrącił strażnikowi broń z dłoni. Mężczyzna rzucił się gwałtownie na Indy’ego, jego dłonie znalazły szyję zaatakowanego. Indy walczył, by przełamać ten uścisk, ale ręce strażnika były silne i Indy miał uczucie, że zaraz pęknie mu kark. Wtedy nagle strażnik jęknął, jego uścisk rozluźnił się, po czym mężczyzna runął na ziemię.
Za mężczyzną stała Deirdre. W ręku miała webleya.
- On zamierzał cię zabić, Indy.
- Tak - potarł gardło i zakaszlał.
Deirdre podała mu broń.
- Jest twój.
- Hej, mój webley - wsadził go za pasek na plecach i osłonił koszulą.
- Chodźmy - powiedział Fawcett.
Gdy przechodzili przez dziedziniec, Indy zauważył jeszcze dwa ciała leżące w zaroślach.
- Co to za ludzie?
- Wcześniejsza szychta - odparł Fawcett. - Chciałem poczekać na następnych, żeby nie wszczęli alarmu, zanim uciekniemy.
Fawcett naciągnął kaptur koszuli na głowę, a Indy i Deirdre zrobili to samo. Gdy dotarli do schodów, Fawcett skręcił w górę w kierunku miasta. Indy złapał go za ramię.
- Idziemy złą drogą, pułkowniku.
- Nie wygłupiaj się, Jones. Nie możemy od tak sobie przemaszerować głównym wejściem. To naprawdę trudne przedsięwzięcie.
- Myślałam, że te stroje w czymś pomogą - powiedziała Deirdre.
- Tylko do pewnego stopnia.
Na szczycie schodów ponownie weszli do tego samego tunelu i Fawcett ostrzegł ich, by nie mówili ani słowa. Posuwali się teraz po znajomej, wijącej się pochyłości, ale tym razem po przejściu krótkiego odcinka skręcili w odgałęzienie, którego Indy wcześniej nie zauważył. Wtedy jednak był to sen. A może śni w dalszym ciągu, jest na zebraniu Rady... Mimo że wiedział, iż przechodzi tunelem, przez chwilę wydawało mu się, że jest gdzie indziej...
Uważnie wpatrywał się w ogamiczną inskrypcję wypisaną wielkimi literami na ścianie i powoli tłumaczył ją:
„Oko wielkiego boga,
Oko boga chwały,
Oko króla gospodarzy,
Oko króla życia,
Jaśniejące nad nami mimo czasu i przeciwności,
Jaśniejące na nas łagodnie i bez miary.
Niech będzie ci chwała, o Wspaniałe Słońce,
Niech będzie ci chwała o Słońce, twarzy boga życia”.
Indy uświadomił sobie, że inskrypcja ta znajduje się na ścianie komnat Rady obok Oka Belenusa. Trwało posiedzenie, ale nie przemawiał żaden z członków Rady. Ich kaptury były naciągnięte, głowy pochylone. Indy zwrócił się do Rae-li.
- Co oni robią?
- Podejmują decyzję.
W tej samej chwili Sinobrody podniósł wzrok.
- Rozważyliśmy wszystkie świadectwa i wydaliśmy postanowienie. Wy dwoje zostaniecie z nami przez okres pięciu lat. Będziecie nam służyć, a my odwdzięczymy się dobrym traktowaniem. Po pięciu latach uwolnimy was. W tym samym czasie pułkownik Fawcett również zostanie wypuszczony na wolność. Wasze wspomnienia o Ceibie zostaną wymazane, a ich miejsce zajmą fałszywe refleksje na temat życia spędzonego wśród jednego z plemion indiańskich. Takie jest nasze postanowienie.
- Jest jeszcze jedna rzecz, o której musicie wiedzieć - dodał Amergin. Popatrzył na Sinobrodego, który kazał mu mówić. - Jeżeli spróbujecie uciec lub zranić kogokolwiek w mieście, podczas snu lub na jawie, wasza wolność zostanie ograniczona i zostaniecie w Ceibie do końca życia.
Sinobrody skinął głową, po czym zwrócił się ku Rae-li.
- Jest to rzadko spotykane, by ktoś z Orbity Wyższej działał przeciwko woli Rady. Rozumiemy twoje uczucia wobec tych obcokrajowców. Nie możemy jednak zapomnieć, że starałaś się pomóc Fawcettowi w ucieczce. Decyzją Rady nie opuścisz Ceiby przez pięć lat. W tym czasie Rada czyni cię reproduktorem w kontaktach z tymi dwoma obcymi mężczyznami.
- W porządku, oto co musimy zrobić - usłyszał niespodziewanie Indy.
Po chwili się zorientował, że to mówi Fawcett. Uwagę Indy’ego znowu pochłonął tunel. Cała trójka dochodziła właśnie do kolejnych drzwi. Fawcett otworzył je i Indy zmrużył oczy, zaskoczony gwałtowną jasnością.
- Na wprost znajduje się wieża strażnicza i może akurat jest używana.
- Po co im jakaś wieża strażnicza, skoro mają zasłonę? - zapytała Deirdre.
- Wieża ta nie służy do obserwowania obcych - wyjaśnił Fawcett, - Jest to miejsce, w którym można się połączyć z tymi z Orbity Odwiecznej. Pójdziemy w kierunku wieży, jak gdybyśmy zamierzali się do nich przyłączyć. Będziemy jednak szli nieprzerwanie aż do klifu.
Indy nieustannie słyszał o Orbicie Odwiecznej i siódmej zasłonie, ale tak naprawdę nic nie wiedział na ten temat.
- Kto należy do tej Orbity?
- Bogowie, właśnie oni.
Indy zmarszczył czoło.
- Przebywają w tej wieży?
- Niezupełnie. Z tego, co zrozumiałem, należy zbliżyć się do ognia wiecznego, płonącego na szczycie wieży. Następnie po spełnieniu jakiegoś obrzędu, płaci się okup i próbuje nawiązać bezpośredni kontakt z jakimś bogiem, którego pomocy akurat się pragnie.
Oczy Indy’ego przyzwyczaiły się do światła i widział teraz znajdujące się przed nimi strome wejście prowadzące do jakiegoś otworu.
- W porządku, rozumiem. Ale co my tutaj robimy?
- To najszybsza droga ucieczki. Niebezpieczna, ale nie ma innego wyjścia.
- O jakiej drodze mówisz? - zapytała Deirdre.
- Chodźcie i sami zobaczcie.
Wspięli się po stromiźnie i wyszli na zewnątrz. Słońce jawiło się właśnie między dworna wzgórzami i zalewało szczyt góry promieniami złocistego światła. Nie było żadnego ogrodu ani dziedzińca. Teren okazał się skalisty i, jak powiedział wcześniej Fawcett, wieża znajdowała się dokładnie przed nimi.
Nie uczynili nawet dziesięciu kroków, gdy w drzwiach wieży ukazał się jakiś mężczyzna.
- Spuśćcie głowy. Wyglądajcie na skupionych i pobożnych.
- Jak długo trzeba czekać? - zapytał Fawcett, gdy zbliżyli się do mężczyzny. Indy miał nadzieję, że pułkownik wie, co robi.
Mężczyzna miał na sobie strój podobny do ich własnych szat, z tą różnicą, że materiał jego ubrania był zielony. Skinął ku nim głową.
- Wchodźcie od razu.
Stanęli u podstawy spiralnych schodów i Fawcett ukradkiem obejrzał się, zerkając na mężczyznę.
- Patrzy na nas cały czas. Przypuszczam, że lepiej, żebyśmy weszli na górę - powiedział Fawcett.
- Dlaczego nie zajmiemy się nim tak samo, jak to zrobiliśmy z tamtymi? - zapytał Indy, zdziwiony ostrożnością Fawcetta wobec tego mężczyzny, który był starszy i niższy niż tamci czterej strażnicy.
- Ponieważ, Jones, ten człowiek nie stara się wejść nam w drogę. Tamci byli wytrenowani na strażników i nie dopełnili swoich obowiązków. Zasłużyli na to, co dostali - Fawcett wszedł na pierwszy stopień. - Poza tym to mogłoby nam przynieść pecha. To biedaczysko było tam właśnie na górze, naradzając się ze swoim bogiem.
Znalazłszy się na szczycie schodów, wszyscy troje weszli do okrągłego pomieszczenia o rozmieszczonych dookoła otwartych oknach. Na środku znajdował się ogromny kocioł, w którym paliła się największa świeca, jaką Indy kiedykolwiek widział. Knot był tak gruby, jak jego udo, płomień zaś jasny i gorący.
Indy spojrzał w kierunku miasta i zdumiały go jego rozmiary, szczególnie że większość ceibian mieszkała najwyraźniej na zboczach. Okrążenie miasta zajęłoby przedpołudnie. Budynki wyglądały tak, jak gdyby były wyżłobione w zboczu góry. Niektóre z nich składały się z kilku kondygnacji, inne przybrały kształt piramid, jeszcze inne prostokąta. Kępa drzew oddzielała miasto od miejsca, na którym stalą wieża.
Indy dostrzegał dolinę rozciągającą się pod nimi, porośniętą lasem, oraz wyrastające za nią góry. Widok był imponujący. Rozumiał teraz, dlaczego ceibianie przychodzą tutaj, by spotykać się ze swoimi bogami. Dolinę przecinała lśniąca, srebrzysta wstęga wody, okręcała się dookoła podnóża góry, po czym znikała w spowitej mgłą dali. Indy zastanowił się, czy jest to ten sam dopływ, za którym podążali niegdyś samolotem, ten sam, przez który przeszli po moście linowym.
- Wy dwoje macie wielkie szczęście, że znaleźliście się tutaj - powiedział cicho Fawcett. - Na ziemi nie ma drugiego takiego miejsca.
- Mogę za to zaręczyć - stwierdził Indy.
- Całe to pasmo górskie jest spowite czarem - kontynuował Fawcett. - Moglibyście dosłownie być na szczycie, a nie zobaczyć Ceiby.
- Co z tymi górami? - zapytała Deirdre. - Czy to znaczy, że nie byłoby ich tutaj?
- Oczywiście, że by były. Można wspinać się na górę wcale jej nie widząc, dokładnie tak jak można iść przez las, widząc jedynie pojedyncze drzewa.
Uwagę Indy’ego zajmowała teraz ważniejsza kwestia niż czcze spekulacje.
- Ale w jaki sposób mamy zejść z tej góry, pułkowniku? Będziemy może fruwać?
- Nie, nie fruwać.
- Zna pan jakieś potajemne zejście, prawda? - zapytała Deirdre.
- Mówiąc ściśle, nie jest to także tajne przejście.
Deirdre potrząsnęła głową.
- Więc co to jest?
Fawcett popatrzył w dół.
- Wkrótce sami wszystko zobaczycie. Chodźmy. Ten facet już sobie poszedł - pułkownik zaczął schodzić po schodach, za nim szła Deirdre.
Dziewczyna zatrzymała się na zakręcie spirali.
- Idziesz, Indy?
- Tak. Zaraz do was dołączę - Indy wpatrywał się w płonący w kotle ogień. Zdawało mu się, że rozumie, co Fawcett miał na myśli, wiedział także, że mogą zginąć.
- Jeżeli są tu bogowie, mam nadzieję, że nam pomogą - mruknął.
Oderwał wzrok od płomienia i dostrzegł orła wzbijającego się wysoko ponad szczytem. Obserwował, jak ptak daje nura jakieś kilkaset stóp w dół, następnie podrywa się, wycinając w powietrzu półkole.
- Sprawiasz, że to się wydaje takie proste - powiedział cicho Indy. Następnie skierował się ku schodom. Orzeł to dobry znak. Cieszył się, że go dostrzegł.
Fawcett i Deirdre czekali na niego u podnóża schodów. Ruszyli dalej, przecinając skalisty cypel, aż dotarli do krawędzi. Spadek był stromy, a u podnóża ściany, kilkaset stóp poniżej, znajdowały się pieniste wody rzeki, którą Indy widział wcześniej z wieży.
- Gdzie jest zejście? - zapytała Deirdre. - Mam nadzieję, że nie trzeba spuszczać się na linie.
- Nie - odparł Fawcett. - Będziemy skakać.
- Co takiego? - Deirdre potrząsnęła głową. - Nie! Zginiemy.
- To jedyna droga. Może nam się udać.
- Albo wszyscy zginiemy.
Fawcett nie odpowiedział.
- Indy. Ja nie chcę tego zrobić - zaprotestowała Deirdre.
- Uważam, że pułkownik ma rację. Nie mamy wielkiego wyboru.
- Właśnie - powiedział Fawcett. - Jeżeli teraz nas złapią, utkniemy tutaj na resztę swoich dni, prawdopodobnie w zamknięciu.
Deirdre ponuro spojrzała w dół.
- A co zrobimy, jeżeli przeżyjemy ten skok?
- Będziemy płynąć w dół rzeki... Wydostaniemy się w ten sposób z ich terytorium... - powiedział Fawcett.
Słuchając go, wszystko wydaje się takie proste - pomyślał Indy.
Deirdre wyglądała na niespokojną, ale poddała się.
- W porządku.
Fawcett poklepał ja po plecach.
- Oto co się zwie duchem, młoda damo.
Indy wziął ją za rękę, pochylił się i pocałował.
- Kocham cię.
Uśmiechnęła się słabo.
- Indy, jeżeli tego nie przeżyję, nie bądź smutny. Wszystko jest w porządku.
- Nie mów tak. Nawet tak nie myśl. Przeżyjesz to.
- Mam po prostu takie przeczucie.
Deirdre ujęła Fawcetta za rękę, tak że znajdowała się teraz między Indym a pułkownikiem.
- Będziemy cię trzymać - uspokajał ją Fawcett. - Nie martw się, dziewczyno.
- Czy oni nazywają jakoś tę rzekę? - zapytał Indy.
- Z pewnością. Powiem ci, kiedy będziemy już na dole.
Przez moment stali w milczeniu. Nagle za nimi rozległy się jakieś odgłosy. Chmara uzbrojonych strażników pędziła ku nim.
- Teraz! - krzyknął Indy.
Wszyscy zrobili krok do przodu i zniknęli w przepaści.
21.
RZEKA ŚMIERCI
Rae-la obudziła się w pokoju Fawcetta na kilka chwil przed przybyciem strażników. Spuściła na siebie zasłonę i zręcznie przemknęła obok, wydostając się na dziedziniec. Pamiętała swój sen z idealną jasnością. Rada Orbit odrzuciła jej prośbę i upomniała ją. Teraz jednak miało być jeszcze gorzej. Już wcześniej zobowiązała się pomóc tym trojgu w ucieczce i sprzeciwić się Amerginowi.
Energicznie ruszyła wzdłuż korytarza ku głównym schodom. Jej umiejętności pozwalały wymykać się strażnikom, wiedziała jednak, że ani ona, ani nikt inny nie jest w stanie osłonić obcokrajowców. Ale nikt też nie będzie się spodziewać, że skoczyli oni z klifu. Do tej pory, jeśli udało im się tam dotrzeć, albo przeżyli, albo zginęli w wodach rzeki. Zrobiła wszystko, co było w jej mocy.
Jej własne życie w Ceibie dobiegło końca. Natychmiast musi stąd odejść. W Bahii znajdzie schronienie w jakiejś świątyni candomblé. W całym zewnętrznym świecie było to jedyne miejsce, jakie znała, którego obyczaje przynajmniej mgliście przypominały sposób życia w Ceibie. Wiedziała jednak także, że Amergin wyruszy, by ją odnaleźć i że będzie miała z nim do czynienia. Może pojedzie na Wyspy Brytyjskie i znajdzie schronienie wśród druidów w Anglii lub w Irlandii. Jej życie nigdy już nie będzie takie jak przedtem. Magia zewnętrznego świata była słaba, a nawet w pewien sposób śmieszna. Ale nie była beznadziejna.
Dotarła do schodów i popędziła w stronę wejścia do miasta. Gdy przechodziła kolejnym korytarzem, przemknęło koło niej jeszcze kilku brązowo odzianych strażników. Konieczność ucieczki stała się paląca. Gdy dotarła wreszcie do podnóża schodów, otwarta przestrzeń przy bramie nagle zapełniła się zastępami strażników. Rae-la przysłuchiwała się wykrzykiwanym właśnie rozkazom i zorientowała się, że wszyscy już wiedzą, iż trójka uciekinierów skoczyła.
W dalszym ciągu utrzymywała wokół siebie zasłonę, przekonana, iż będą także rozkazy odnalezienia jej. Poszła w kierunku bramy i czekała. Gdy tylko oddział wyruszy, przemknie jego śladem.
Gdyby przyjrzała się uważnie, odkryłaby w pobliżu jeszcze jedną zawoalowaną postać, przypatrującą się jej z uwagą. Lecz w całym zaaferowaniu Rae-la nie zauważyła Amergina.
Przecięli stopami taflę wody. Nie miało to jednak znaczenia. Impet uderzenia zaparł Deirdre dech i dziewczyna tak silnie uderzyła bokiem głowy, że omal nie straciła przytomności. Wszyscy troje przecięli ciemne wody, zagłębiając się, jak gdyby ich ciała były z ołowiu. Piętnaście, dwadzieścia, dwadzieścia pięć stóp i nagle nogi Deirdre po kolana ugrzęzły w błocie.
Była poobijana, przerażona. Myśl o śmierci w mule na dnie rzeki przerażała ją. Zaczęła walczyć o życie. Zupełnie zapomniała o Indym i Fawcetcie i palcami rozszarpywała wodę. Potrzebowała powietrza i to szybko, bo inaczej umrze.
***
Indy nie miał nawet czasu, żeby zamachać nogami, gdy zanurkował. Stopy uderzyły o zatopiony pień drzewa, a jego ciało zwinęło się w kłębek. Kolana zgięły się, waląc go w szczękę. Wypuścił połowę powietrza. Kurczowo złapał Deirdre za nadgarstek i poczuł, jak dziewczyna walczy o życie. Prąd rzeki dziko napierał na niego, Deirdre jednak nie poruszyła się wraz z nim. Przez moment nic nie rozumiał. Nagle uświadomił sobie, że dziewczyna jest uwięziona w mule.
Jego uścisk ześlizgiwał się, podczas gdy prąd ciągnął go w dół rzeki. W tym momencie poczuł uderzenie. Była to ręka Deirdre, ręka, która nie trzymała już Fawcetta. Indy złapał dziewczynę za łokieć, drugą zaś dłonią ścisnął jej nadgarstek. Napór był tak silny, że miał wrażenie, jakby coś wyrywało mu ramiona ze stawów. Nagle Deirdre zdołała się uwolnić i obydwoje pokoziołkowali po dnie, prąd rzeki obracał nimi w kółko jak dziecinnym bakiem. Indy nie miał pojęcia, dokąd mają sunąć, rozsadzało mu płuca.
Czuł obecność śmierci, płynęła gdzieś w jego cieniu. Umrze razem z Deirdre - postanowił. Nie puści jej.
Przełknął haust wody i nagle ogarnęło go szaleństwo, zaczął kopać i walczyć o życie. Będzie przeklęty, jeżeli podda się bez walki. Jego ręce śmigały w wodzie, nie trzymając już teraz Deirdre. Silnie uderzył i jakimś cudem jego głowa wychynęła na powierzchnię.
Wciągnął powietrze, zakrztusił się. Próbował płynąć, ale to nie miało sensu. Prąd szybko unosił go w dół rzeki. Zaczął szukać Deirdre, nie zobaczył jednak niczego poza wodą i niebem. Wykrzyknął jej imię. Walczył, by utrzymać się na powierzchni. Gdzie był brzeg?
- Indy!
Głos Deirdre przebił się przez szum wody. Wygiął szyję, by się rozejrzeć. Nagle uderzył o coś twardego, ocierając sobie pierś. Był oszołomiony, wydawało mu się, że traci przytomność. Woda rzuciła go na wystający nad powierzchnię głaz...
- Indy! Na pomoc!
Z trudem usiłował przeniknąć wzrokiem napierającą na niego ciemność. Odepchnął się od skały, obrócił... i wtedy ją zobaczył. Smagała rękami wodę, jej głowa ledwie wystawała ponad powierzchnię. Indy sięgnął po tkwiący u boku bicz i odczepił go. Dokładnie w chwili gdy Deirdre miała już przemknąć obok niego, Indy rozwinął bat, tworząc szeroki, mocny łuk. Koniec bata kilka razy owinął się wokół jej rozciągniętego ramienia. Indy nie śmiał przyciągnąć dziewczyny, obawiając się, że bat pęknie. Nagle jednak Deirdre chwyciła go.
- Trzymaj się - krzyknął Indy i ciągnął ją ku sobie, aż wreszcie znalazła się w jego ramionach, przyparta do skały.
W jakiś sposób jednak żyli. I byli razem.
Głębokie oddechy. Jeden zaraz za drugim. Słodkie, słodkie powietrze wypełniło jej płuca. Żyła, żyła, mimo iż wyczuwała śmierć ciągnącą za nią od chwili gdy wdrapała się na wieżę strażniczą, wyczuwała jej obecność skacząc w przepaść i wyczuwała ją teraz, ukrytą, pozostającą w cieniu.
Indy wspiął się na skałę i pomógł Deirdre wyjść z wody. Znajdowali się na środku rzeki, która mknęła ze spienioną furią. Deirdre nie widziała żadnego sposobu, w jaki udałoby się im wydostać na brzeg, a przecież nie mogli zostać tutaj.
Gdy Deirdre trochę odpoczęła, zapytała o Fawcetta. Indy potrząsnął głową.
- Nie wiem. Nie widziałem go po tym, jak uderzyliśmy o powierzchnię wody.
Coś przyciągnęło wzrok dziewczyny. Wysunęła palce w tym kierunku. To był Fawcett. Trzymał się jakiegoś bala.
- Popatrz tam.
Bal był wystarczająco duży dla nich trojga, Fawcett jednak znajdował się najwyżej dziesięć jardów dalej i w ciągu kilku sekund mógł ich wyminąć.
- Musimy tam dopłynąć - powiedział Indy.
- Tego się właśnie bałam - chłód śmierci owionął Deirdre, czyniąc tropikalną ciepłotę powietrza gorzkim żartem.
- Skaczcie! - wrzasnął Fawcett.
- Teraz! - krzyknął Indy.
Deirdre rzuciła się w wir. Tym razem przez kilka sekund utrzymywała się na powierzchni i powoli prześlizgiwała się przez wzburzoną wodę, kopiąc z całej siły... Zrobi to. Zrobi.
Usłyszała jakiś krzyk i podniosła oczy. Źle oceniła odległość. Pień pojawił się przed nią i zanim zdążyła zareagować, uderzyła się w czoło. Nastąpił moment ogłuszającego, przejmującego bólu, następnie jej ciało odprężyło się, zapadając w kojącą ciemność.
- Przestań kręcić tym cholernym pniem! - wrzasnął Fawcett, kiedy Indy wdrapywał się na kłodę.
Indy rozglądał się, lustrując otoczenie.
- O Boże. Co się stało? - przemknęło mu przez głowę.
- Gdzie ona jest?
- Sięgnij tutaj - Fawcett cały czas był pochylony do przodu, przeciągając ramię przez kłodę. Nagle Indy zauważył, że pułkownik trzyma Deirdre za przedramię.
Natychmiast przedarł się na drugą stronę kłody. Fawcett trzymał ją za lewą rękę, jednak głowa dziewczyny cały czas skakała pod powierzchnią.
- Chryste! Wyciągnij ją! - krzyknął Indy.
- Staram się, cholera jasna. Cały czas się staram.
Indy zanurkował i złapał Deirdre w pasie, jedną ręką trzymając się kłody. Popchnął ją do góry, a Fawcett usiłował ją wyciągnąć. Indy już wiedział, że jeśli ją puści, Deirdre z powrotem zapadnie się w głębinę. Podciągnął się, trzymając jednocześnie prawe ramię Deirdre, po czym przekręcił kłodę. Gdy to zrobił, Deirdre wychynęła z wody.
O Boże, ona nie żyje! - ogarnęła go panika.
- Deirdre! Powiedz coś!
Przesunął dziewczynę, przyciskając jej żołądek do kłody. Zrobił to jeszcze raz... i jeszcze raz. W końcu Deirdre podniosła głowę, poczuła nudności i zakaszlała. Oddychała. Żyła.
- Dobrze się czujesz?
Jej policzek był przyciśnięty do kłody, lecz ręka Deirdre poruszyła się, jak gdyby dziewczyna starała się odpowiedzieć.
- Musimy ją trzymać, Jones - krzyknął Fawcett. - Jeśli wpadniemy w silny wir, możemy ją zgubić.
- Mam lepszy pomysł - Indy odczepił bat i przeciągnął jego koniec przez kłodę. Oplótł sobie nim palce, po czym zanurzył rękę w wodzie, usiłując pochwycić zasupłany koniec bata. Pochylił się, jego usta znalazły się tuż przy uchu Deirdre.
- Przywiążę cię do kłody, żebyś się nie zgubiła.
Deirdre powiedziała coś, czego nie dosłyszał. Pochylił się bliżej, nasłuchując.
- Jeszcze żyję? - zapytała.
- Nie tylko żyjesz, ale wydostaniemy się stąd. - Walczył przez chwilę z batem, aż wreszcie omotał nim Deirdre pod pachami i wokół pleców. Następnie ścisnął go ciasno i zawiązał na supeł. - To powinno wystarczyć.
- Jones, mamy kłopoty! - krzyknął Fawcett.
Indy podniósł wzrok. Trzy długie łodzie wypełnione strażnikami odpływały od brzegu. Obydwaj mężczyźni zanurzyli się i przekręcili kłodę tak, że Deirdre nie leżała już na czubku.
- Myślisz, że nas widzieli? - zapytał Indy.
Jak gdyby w odpowiedzi, włócznia utkwiła tuż przy ręce Indy’ego.
- Sądzę, że tak.
- Miałem ci coś powiedzieć, Jones.
- Co takiego?
- Nazwę tej rzeki.
- Co to za nazwa?
- Rzeka Śmierci.
- Świetnie.
Indy podniósł głowę i zerknął zza kłody. Łodzie szybko pokonywały dzielącą ich przestrzeń. Pierwsza z nich znajdowała się jedynie dwadzieścia jardów dalej. Kłoda balansowała w coraz silniejszym wirze i trzymanie jej zaczynało sprawiać trudność.
Myśl szybko - nakazywał sobie.
Jeszcze raz zerknął na pierwszą łódź wziął głęboki oddech i zanurkował. Płynął pod prąd, jego ramiona naprężały się z całej siły, wreszcie ostatecznym kopnięciem gwałtownie wychynął na powierzchnię. Czółno balansowało na wodzie kilka stóp dalej, zdążając ku niemu. Jeden ze strażników dostrzegł go i podniósł włócznię, Indy jednak chwycił już za brzeg łodzi i przewrócił ją.
Jakiś strażnik wychylił się z wody tuż przy Indym, uniósł włócznię i cisnął nią. W tej samej chwili inny strażnik wypłynął na powierzchnię i włócznia przeszyła jego szyję. Kolejni strażnicy pojawili się na powierzchni i Indy dał nura do rzeki. Gdy po pewnym czasie wypłynął, by zaczerpnąć powietrza, usłyszał oszalały krzyk Fawcetta, dobiegający gdzieś z tyłu.
Indy odwrócił się, ale Fawcetta i Deirdre nie było nigdzie w zasięgu wzroku. Nie miał czasu, żeby się nad tym zastanawiać. Jeden z mężczyzn chwycił go za szyję, inny zaś złapał za nogi i pociągnął w dół. Indy wykręcił się, kopnął i zaczął okładać obu mężczyzn pięściami, ale oni, niczym rekiny wczepione stalowymi szczękami w swe ofiary, nie rozluźnili swych uścisków. Indy zaczął szarpać palcami twarz strażnika trzymającego go za szyję, mężczyzna jednak ścisnął jeszcze mocniej. Drugi strażnik krępował udo Indy’ego i uderzał głową w jego brzuch.
Powietrze uchodziło gwałtownie z płuc Jonesa. Wydawało mu się, że nie wytrzyma ani chwili dłużej. Wygiął plecy i zaczął walczyć, by wydostać się na powierzchnię. I wtedy poczuł dźgający go w plecy rewolwer. Szarpał się z koszulą, która owinęła się wokół niego, lecz w końcu zdołał pochwycić broń. Uniósł ją nad głową i rąbnął w łokieć mężczyzny trzymającego go za szyję. Następnie grzmotnął w głowę tego, który uczepił się jego nogi.
Kopiąc wydostał się na powierzchnię i pełną piersią wciągnął powietrze. Rozejrzał się i był zdumiony tym, co zobaczył. Strażnicy z dwóch pozostałych czółen wciągali swych towarzyszy na pokład i z dzikim pośpiechem wiosłowali w kierunku brzegu.
Indy odwrócił się, by odszukać Fawcetta i Deirdre. Zdawało mu się, że rzeka po prostu kończy się jakieś sto stóp przed nim i styka się z niebem. Czy było to miejsce, gdzie kończyło się terytorium Ceiby? Nagle zrozumiał to, co miał przed oczyma. To był wodospad...
Płynął oszalałe, czuł jednak, że znajduje się coraz bliżej krawędzi. Kilka jardów z boku zobaczył przewrócone czółno i popłynął ku niemu. Już zaczął gramolić się na jego szczyt, ale jakaś ręka złapała go za ramię i ściągnęła z powrotem do wody.
Indy strzasnął z siebie strażnika, ale nie miało to już znaczenia. Wodospad znajdował się niecałe dziesięć stóp przed nim. Siła wody wciągnęła go pod powierzchnię. Zdołał pochwycić jedną z poprzeczek przewróconego czółna, gdy rzeka opadła gwałtownie i łódź przekoziołkowała, zapadając się w huk i chmury rozpryskiwanej wody.
Czółno uderzyło najpierw grzbietem i Indy został wyrzucony w powietrze, po czym upadł na spienione wody. Przekoziołkował kilka razy, kręcąc się jak patyczek w wirze żywiołu. Wydawało mu się, że słyszy jakiś głos, mówiący coś o siódmej zasłonie, ale nie chciał niczego wiedzieć, nic go nie obchodziło.
Woda wyrzuciła go na powierzchnię. Indy parsknął, zakaszlał, po czym uświadomił sobie, że woda nie kłębi się już i nie pieni wokół niego. Dryfował teraz z prądem, przesuwając się wolno w dół rzeki. Powinien opaść na dno - pomyślał. Wcale nie płynął. Uświadomił sobie, że woda jest płytka. Kolanami włóczył po piaszczystym dnie.
- Indy! Tutaj.
Deirdre? Nie, to jakiś głos w jego głowie. Potykając się, stanął w płytkiej wodzie i dostrzegł, że Deirdre i Fawcett zmierzają ku niemu od strony brzegu.
- Dobra robota, Jones - powiedział Fawcett, obejmując go ramieniem. - Wyszedłeś z tego znacznie lepiej niż to czółno - wyminął ich dryfujący kawałek roztrzaskanej lodzi.
Deirdre otoczyła go w pasie ramieniem i przytuliła.
- Udało ci się - szepnęła.
Razem z Fawcettem szybko poprowadzili Indy’ego do lasu.
Usiadł na polanie.
- Jak wam dwojgu się to udało?
Deirdre usiadła przy nim.
- Nie wiem.
- Naprawdę nic takiego - powiedział Fawcett, wciąż stojąc. - Trzymałem się kłody i nie puszczałem. Deirdre oczywiście była do niej przywiązana. Zanim się zorientowałem, dryfowaliśmy już na tych płyciznach.
- Mam uczucie, jak gdybym połknął pół rzeki - zauważył Indy.
- Ja też - odparła Deirdre.
- No cóż, nie ma co wspominać - Fawcett otrzepał ręce i pomógł Indy’emu i Deirdre wstać. - Musimy oddalić się o kilka mil od naszych celtyckich przyjaciół. Z tego co wiem, strażnicy nigdy nie przekraczają rzeki, ale lepiej na tym nie polegać. Im dalej stąd odejdziemy, tym lepiej.
Indy nie miał ochoty się ruszać, a rym bardziej przedzierać przez dżunglę, wiedział jednak, że Fawcett ma rację. Zrozumiał także, jak to się stało, że pułkownik odnalazł wreszcie swoje zaginione miasto. Podróżnik ten nie poniechał po prostu swych poszukiwań, nawet kiedy inni powtarzali mu, że to niemożliwe. Jego determinacja jest czymś wartym naśladowania - pomyślał Indy, sunąc za Fawcettem.
Oddalili się od rzeki, ale w pół godziny później jej wody znowu się pojawiły.
- Nic z tego nie będzie - powiedział Fawcett, potrząsając głową. - Najwyraźniej przeszliśmy od jednego zakola do następnego. Wciąż jesteśmy niebezpiecznie blisko terytorium ceibian.
- Patrzcie! - Deirdre wskazała na rzekę.
Indy zobaczył most linowy, który przekroczyli poprzedniej nocy. Zdawało się, że było to wiele tygodni temu.
- Mój Boże. Pamiętam to miejsce - mruknął do siebie Fawcett.
- Tu niedaleko jest ścieżka, która przechodzi koło wioski indiańskiej - Indy opowiedział Fawcettowi o przewodnikach z plemienia Morcegos, którzy przyprowadzili ich tutaj.
- No, no, może uda nam się wziąć jeszcze kilku przewodników, którzy zaprowadzą nas do Cuiaby - powiedział Fawcett.
- Nie wydaje mi się, aby mieli wielką ochotę na współpracę. Strażnicy z Ceiby zabili tamtych przewodników.
- Popertraktujemy z nimi, kiedy przyjdzie na to pora - upierał się Fawcett.
Indy’emu wpadła do głowy inna propozycja.
- Pułkowniku, latał pan kiedyś samolotem?
- Mam za sobą kilkaset godzin w powietrzu.
- Dobrze. W takim razie odlatujmy.
- Racja. Rae-la wspominała mi, że przylecieliście tutaj. To znacznie ułatwi całą sprawę.
Indy od razu poczuł się lepiej. Mogą się stąd wydostać. Już niedługo będą z powrotem w Bahii i zanim się zorientują, znajdą się w drodze do Nowego Jorku. Przesuwali się przez dżunglę w kierunku mostu. Cały czas jednak starali się iść w takiej odległości, by nie być widzianym od strony rzeki.
- Tutaj jest ta ścieżka - powiedział Indy po kilku minutach. - Gdy tylko zbliżymy się do wioski, uda mi się znaleźć jezioro.
- Nie jestem pewien, czy powinniśmy iść tą ścieżką - stwierdził Fawcett. - Moglibyśmy przyciągnąć uwagę kogoś niepożądanego.
- O nie! - Deirdre wpadła na idącego za nią Indy’ego.
Z boku ścieżki leżały dwa ciała. Początkowo Indy’emu wydawało się, że są to zabici przewodnicy Morcegos. Po chwili jednak dostrzegł rude włosy oraz strzały wystające z pleców martwych ciał.
Fawcett podszedł ku zwłokom i nagle dżungla zaroiła się od pomalowanych postaci uzbrojonych w dmuchawki. Indianie Morcegos otoczyli ich.
Indy podniósł rękę na znak powitania. Indianie jednak przytknęli broń do ust i wycelowali.
Wtedy z szeregu wystąpił wódz. Jego oczy otoczone były białymi kręgami, a na szczęce widniały złowróżbnie wyglądające kły. Kły nietoperza.
- Dałem wam przewodników i zostali zabici. Teraz wy musicie zapłacić za ich śmierć.
22.
SKRZYDŁA ZAGŁADY
Posadzono ich na ziemi przed chatą wodza, a ręce przywiązano do stojącego za nimi słupa. Wokół nich tańczyli i śpiewali mężczyźni, podczas gdy kobiety układały suche drewno, przygotowując wszystko do uczty. Indy nie miał wątpliwości co do głównego dania w menu Morcegos.
- To prawdopodobnie pierwszy raz w życiu pragnę, by obiad się opóźnił.
- Kanibalizm to nie żarty - odparła Deirdre.
- Tym bardziej że jesteśmy honorowymi gośćmi - dodał Fawcett.
Dwaj spośród tańczących wojowników wymachiwali ściętymi głowami, które trzymali za włosy.
- Przypuszczam, że nie zmniejszają tutaj głów - powiedział Indy. Tancerze zbliżyli się i Indy rozpoznał te głowy. - Mój Boże, to Fletcher i Bernard!
- Lepiej byłoby, żebyśmy utonęli, niż zostali teraz pożarci przez te potwory - powiedziała Deirdre.
- Indy jednak ma rację - odezwał się Fawcett. - Im dłużej potrwa ta parada, tym dłużej będziemy żyć i. tym większe są nasze szansę na pomoc ze strony Ceibian.
- Nazywasz to pomocą? - zapytał sarkastycznie Indy.
- Ceibianie to cywilizowane społeczeństwo. Nie tylko nie jedzą oni ludzkich istot, ale nie popełniają żadnych zbrodni. Niezależnie od tego, co mi zrobili, ciągle pozostaję pod wrażeniem. Ich cywilizacja jest tak wykształcona! Po prostu rozwinęła się ona w całkowicie inny sposób niż nasza.
- Skoro są tak cywilizowani, dlaczego mają tak wielu miotaczy włóczni? - Indy poczuł, że sznur na jego nadgarstkach drży. Spojrzał za siebie, ale nie był w stanie niczego dostrzec.
- Ci miotacze włóczni, jak ich nazywasz, są doskonale wytrenowani w sztuce wojennej i są członkami Orbity Zewnętrznej. Strażnicy nie są uważani za ciemięzców, przeciętny ceibianin widzi w nich bohaterów.
- Cholera. To nam nie pomoże - powiedział Indy. Teraz Indy poczuł jakąś dłoń przytrzymującą jego rękę, podczas gdy wibracje trwały.
- Bądź cicho - szepnął jakiś głos. Nagle lina wokół jego nadgarstków pękła. Dłoń dotknęła jego ramienia. - Jeszcze się nie ruszaj.
- Mówiłaś coś? - Fawcett zapytał Deirdre.
- Nie, ale słyszałam to.
- Cicho - powiedział Indy. - Rae-la jest tutaj.
Rae-la okrążyła słup, przecinając więzy każdego z nich.
- Posłuchajcie mnie - powiedziała. - Kiedy tylko strażnicy zaatakują wioskę, pośpieszcie za mną tak szybko, jak tylko jesteście w stanie biec.
- Nie widzimy cię - powiedział Fawcett.
- Niedługo zobaczycie.
W tej samej chwili Indy zauważył wodza stojącego w drzwiach chaty i obserwującego ich. Podszedł bliżej i stanął przed Fawcettem.
- Rozmawiasz ze złymi duchami, a one odpowiadają.
- Tak. Duch, z którym rozmawiam, powiedział, że jeżeli natychmiast nie zostaniemy uwolnieni, potężna siła zaatakuje wioskę i wielu z was zginie.
- Znam te złe duchy. Rozmawiałem z nimi wiele razy. Znam sztuczki, jakie wyprawiają.
- Pragną widzieć, jak bezpiecznie odlatujemy - powiedział Indy.
- Właśnie - odezwał się Fawcett. - Wypuśćcie nas więc i bardzo szybko stąd odlecimy.
Wódz popatrzył ostrożnie na Fawcetta.
- Ty nie przybyłeś tutaj z nieba razem z innymi - zauważył.
- Nie. Przywieziono mnie do niewidzialnego miasta wiele miesięcy temu. Teraz odlatuję wraz z nimi maszyną latającą.
Wódz wyciągnął nóż.
- Przekonam się, czy jesteś człowiekiem, czy duchem.
Ciął nożem Fawcetta dokładnie w chwili, gdy Indy wyrwał ręce ze sznura i rzucił się na wodza. Swobodne ręce pułkownika były jeszcze szybsze. Uderzył dłoń wodza, ale jedynie obrócił ostrze ku swojemu bokowi, gdzie przecięło koszulę i zagłębiło się pomiędzy dwa żebra. Indy odciągnął wodza, złapał go za nadgarstek i wykręcał, aż wreszcie Indianin upuścił pokrwawiony nóż.
Tańce i śpiewy skończyły się gwałtownie. Morcegos rzucili się ku swoim więźniom, ale zatrzymali się w odległości kilku kroków. Indy trzymał nóż przytknięty do gardła wodza, podczas gdy Morcegos wycelowali swoje zatrute strzały. Cała scena zamarła w bezruchu, jak gdyby nikt nie oddychał. Fawcett trzymał się za bok, a z jego rany ciekła krew.
- Musimy dostać się do samolotu - szepnęła Deirdre.
- Wiem, ale nie wydaje mi się, aby oni zamierzali nas wypuścić. - Indy zaczął powoli oddalać się od słupa, wojownicy jednak przysunęli się bliżej, zagradzając im drogę. - Przypuszczam, że to jest ich odpowiedź.
- Powiedz im, żeby nas wypuścili, bo inaczej zginiesz - nakazał wodzowi Fawcett.
- Zawsze jestem przygotowany na śmierć.
Świetnie - pomyślał Indy. Właśnie takiego zakładnika potrzebowali.
Wódz rzekł coś do wojowników, którzy bardziej przypominali nietoperze niż kiedykolwiek. Podnieśli dmuchawki do ust.
Indy mocniej przycisnął nóż do gardła wodza.
- Co im powiedziałeś?
- Wyjaśniłem im, że mam umrzeć i że tak jest dobrze. Ale oni muszą odpowiedzieć waszą śmiercią.
W tej samej chwili w powietrzu świsnęła jakaś czarna strzała, uderzyła w gardło wodza i przeszła przez nie. Grot utkwił pod pachą Indy’ego. Krzyki wypełniły powietrze. Morcegos byli zbici z tropu, gdy strażnicy Ceiby mknęli przez wioskę, posyłając strzały.
Indy odwrócił się ku Deirdre, dziewczyna jednak już się oddalała. Tuż przed nią biegła Rae-la. Indy wziął Fawcetta za ramię, ale zraniony Anglik strząsnął jego dłoń.
- Cholera, nic mi nie jest. Ruszaj.
Umykali z wioski pośród kakofonii wrzasków i okrzyków bólu, po czym zaczęli przedzierać się przez las. Indy poczekał na Fawcetta, pułkownik jednak machnął ręką, popędzając go do przodu. Fawcett był ranny, ale przynajmniej w całym tym zamieszaniu nikt za nimi nie pędził.
A przynajmniej tak się Indy’emu wydawało.
Dostrzegł przeświecającą między drzewami srebrzystą powierzchnię jeziora. Już prawie tam są. A co będzie, jeżeli Morcegos spalili samolot? Co wtedy? Fawcett nie jest w stanie uciekać na piechotę.
Rae-la i Deirdre były tuż przed nim, zasłaniając mu widok. Nagle znaleźli się na brzegu jeziora i wszystko było na swoim miejscu. Samolot Fletchera znajdował się kilkanaście jardów od brzegu, tam gdzie go zostawili. Amergin miał rację. Morcegos trzymali się od niego z daleka.
- Pozwól, że zobaczę twoją ranę - powiedziała Rae-la, gdy Fawcett doszedł kuśtykając nad brzeg jeziora.
- Muszę wystartować tym samolotem - odrzekł Fawcett.
Rae-la jednak zignorowała go i zwróciła się do Indy’ego.
- Pomóż mi ściągnąć z niego koszulę. Musimy natychmiast zatamować krwawienie.
- Ona ma rację - powiedział Indy. - Nie możesz w tym stanie prowadzić samolotu.
Rae-la podwinęła koszulę i zawiązała ja w połowie klatki piersiowej Fawcetta. Pułkownik skrzywił się z bólu i naprężył mięśnie, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku, gdy Rae-la ściągnęła prowizoryczną opaskę uciskową.
Fawcett z wysiłkiem dobrnął przez wodę do samolotu. Indy i Deirdre podtrzymywali go z każdego boku. Indy wspiął się na skrzydło i otworzył drzwi. Pomógł Fawcettowi wdrapać się do środka, następnie weszła Deirdre. Zauważył, że powierzchnia wody lśni od paliwa. Czy jest jakiś wyciek? - zastanawiał się. - Pewnie nic poważnego - powiedział do siebie.
- Lecisz z nami? - zapytała Rae-lę Deirdre.
- Nie mam teraz innego wyboru. Nigdy nie powrócę do Ceiby.
Nagle usłyszeli jakiś głos.
- Nie polecisz z nimi, Rae-lo. Wrócisz ze mną.
- Zostaw mnie w spokoju, Amerginie.
Ceibianin wyszedł z lasu i ukazał się w pełni. Jego lodowate, jasnoniebieskie oczy przeszywały Rae-lę.
- Zdradziłaś swój naród i staniesz teraz twarzą w twarz z konsekwencjami.
- To ty mnie zdradziłeś - odpowiedziała. - Lecę z nimi.
Amergin uczynił szybki ruch ręką i dwóch uzbrojonych strażników pojawiło się u jego boku.
- Oni mogą odejść, ale ty zostaniesz.
- A jeśli nie zostanę? - zapytała wyzywająco.
- Wtedy wszyscy zginiecie.
- Odlatujcie - nakazała im Rae-la.
Zawahali się.
- Teraz. Szybko.
Gdy Fawcett zapalał silnik, Indy zastanowił się nad tym, co zamierza Rae-la. Usiadł w kabinie obok Fawcetta, samolot ruszył się po powierzchni jeziora.
- Proszę, włóż to - powiedziała Deirdre. Założyła Indy’emu naszyjnik z korali, który dostał od Joaquina.
- To przyniesie szczęście.
- Gdzie to znalazłaś?
- Był tutaj, w mojej torbie.
Indy przyciągnął Deirdre do siebie i pocałował.
- Dzięki. Lepiej usiądź.
Deirdre ścisnęła go za ramię.
- Odlatujemy, Indy.
- Tak. I to z naszymi wspomnieniami bez szwanku - odparł.
Po raz ostatni zerknął na Rae-lę, gdy samolot nabierał prędkości. Cały czas krzyczała i machała rękami. Wygląda to raczej na rozpaczliwe machanie niż zwykłe pożegnanie - pomyślał Indy.
Samolot znalazł się w powietrzu. Indy uważnie przyglądał się Fawcettowi, gdy wzbijali się ponad drzewami.
- Przejmę teraz ster.
- Jezu! Pozwól mi się trochę wznieść, Jones. Nie jestem jeszcze martwy... O Boże.
- Dobrze się czujesz? - Indy chwycił drążek steru.
- Walnij we wskaźnik paliwa! - krzyknął Fawcett.
Igła wskazywała pusty zbiornik. Indy rąbnął we wskaźnik, ale igła się nie poruszyła.
- To niemożliwe. Było wystarczająco dużo paliwa na powrót do Cuiaby.
Deirdre podeszła do niego od tyłu.
- Coś nie tak?
Silnik zakrztusił się, samolot zadrżał. Fawcett pchnął ster i maszyna ostro skręciła w prawo.
- Siadaj! - wrzasnął Indy. - Załóż pasy.
- Musimy wracać nad jezioro. Lądujemy.
To były ostatnie słowa Fawcetta. Pułkownik runął do przodu, samolot poleciał dziobem w dół. Indy zmagał się, by wyciągnąć Fawcetta, było jednak za późno. Lecieli ku ziemi jak zraniony ptak.
Korkociąg.
Plama lasu.
Krzyk.
Uderzyli w dżunglę i w ziemię i nie było już nic.
Indy wpatrywał się w tlący wrak. Jak dawno temu wydarzyła się katastrofa? Minutę? Godzinę, dwie? Popatrzył na siebie. Żadnego zadrapania. Żadnej krwi. Żadnego bólu. Niczego.
Niemożliwe.
- To się zdarza - powiedział jakiś głos. - Ale tobie tak się nie stało.
Indy rozejrzał się. Nikogo nie widział. Czy to był ktoś z miasta? Ktoś zawoalowany?
- Gdzie jest Deirdre? - Dziwny spokój, jaki odczuwał wpatrując się we wrak, zamienił się w zaniepokojenie. - Muszę ją odnaleźć - ruszył w kierunku samolotu.
- Nie zbliżaj się. Ani kroku dalej.
Stanął.
- Kim jesteś? Gdzie jesteś? - ten głos brzmiał znajomo. Kiedyś go już słyszał, ale gdzie?
- Pytania, pytania.
- Potrzebuję kilku odpowiedzi.
- Cierpliwości, Indy.
- Znasz mnie?
- Dość dobrze.
Indy podszedł jeszcze kilka kroków ku wrakowi. I wtedy to zobaczył. Coś, co powstrzymało go od śmierci na miejscu. Tym czymś był on sam. Leżał tam, pokryty krwią.
- Zostałeś wyrzucony z wraka. Niestety uderzyłeś głową o pień drzewa.
- Co ty opowiadasz, że nie żyję?
Nie było odpowiedzi.
- Nie mogę nie żyć. Nie teraz. Mam tyle rzeczy do zrobienia. Jestem za młody. Dopiero co rozpocząłem życie.
- Twój wybór. Możesz zaakceptować swoją śmierć albo wrócić. Wciąż jest jeszcze na to czas.
Indy odwrócił wzrok od swojego pogruchotanego ciała.
- W jaki sposób?
Nagłe zauważył po lewej stronie postać. Wysoki, szczupły mężczyzna z długą, siwą brodą, odziany w szatę sięgającą ziemi. Na jego ramieniu siedziała sowa. Indy widział go już kiedyś, rok temu w Stonehenge.
- Merlin?
- I Churchil - Merlin pogłaskał pierzasty brzuch ptaka.
- Ale...
- Możesz zwać mnie Belenusem, jeśli chcesz. Mam wiele imion, jak powiedziałem ci to już wcześniej. Odgadłeś niektóre z nich.
- Ale kim jesteś... naprawdę?
Merlin się roześmiał.
- Dzisiaj możesz nazywać mnie mistrzem siódmej zasłony, członkiem Orbity Odwiecznej.
Indy nie wiedział, co ma myśleć, co robić, co powiedzieć. Przyszła mu do głowy tylko jednak rzecz.
- Co to jest siódma zasłona?
- Ach. Cieszę się, że o to pytasz. Właśnie teraz na nią spoglądasz. Jest to zasłona pomiędzy życiem i śmiercią. Mistrzowie Orbity Odwiecznej są sędziwymi bogami, nieśmiertelnymi. Oni odrzucili tę zasłonę i poruszają się swobodnie pomiędzy sferami.
Indy popatrzył na niego pełen wątpliwości.
- Jesteśmy także niezwykłymi uzdrawiaczami i dlatego będziesz miał jeszcze jedną szansę, jeżeli ją przyjmiesz.
- Co z Deirdre i Fawcettem? Gdzie oni są?
- Nie będą mogli do ciebie dołączyć, jeśli zdecydujesz się na powrót. Ich rany były zbyt poważne. Nie jesteśmy w stanie ich uzdrowić.- - Dlaczego nie? - Indy stanowczo pragnął odpowiedzi. - Jeżeli mnie potraficie przywrócić do życia, możecie zrobić to samo z nimi.
- Nie - odparł stanowczo Merlin. - Błędnie uważasz mnie za Boga. Jestem nieśmiertelny, ale omylny. Nic nie mogę dla nich zrobić.
- W takim razie ja także nie chcę żyć.
- Twój wybór.
Merlin zniknął.
Indy rozejrzał się i poczuł, że się unosi... z dala od swego ciała i wraka.
- Poczekaj chwilę. Nie jestem na to przygotowany. Muszę żyć! Chcę żyć!!
EPILOG
Indy otworzył oczy i uniósł się na łokciach. Leżał w łóżku otoczony czymś przejrzystym. Za zasłoną stała jakaś rozmyta postać.
- Gdzie jestem?
- Synu, jesteś z nami - powiedział jakiś delikatny głos. - Jak się czujesz?
- Kręci mi się w głowie i... - Indy potrząsnął głową, żeby przegonić pajęczyny przed oczami i spróbował spojrzeć na siwowłosego mężczyznę odzianego w czerń. - Kim jesteś?
- Jestem brat John Baines. Znajdujesz się w misji św. Franciszka koło Cuiaby.
Indy uświadomił sobie, że cały czas patrzy na Bainesa przez moskitierę.
- Od jak dawna tutaj jestem?
- Prawie miesiąc. Jest tu ktoś, kto bardzo chciałby się z panem zobaczyć. Pozwól, że pójdę po niego.
Gdy Baines zniknął, Indy przypomniał sobie, że wyruszył w podróż po Amazonii. Ożenił się z Deirdre podczas rejsu statkiem. Rio. Głowa Cukru. Oron. Carino. Bahia.
Chwilę później do pokoju wszedł Marcus Brody ubrany w strój safari.
- Indy, mój Boże, tak się cieszę, że odzyskałeś przytomność. Przyjechałem trzy dni temu. Strasznie się martwiłem. Nie możesz sobie wyobrazić.
- Marcus, gdzie jest Deirdre?
Brody wyglądał na osłupiałego. Zerknął na Bainesa.
- Nie powiedziałeś mu? Nie, widzę, że nie. Indy, Deirdre nie żyje. Samolot rozbił się w dżungli.
- Nie żyje? Nie. Nie wierzę - Indy spróbował usiąść.
Baines znalazł się u jego boku.
- Proszę się z powrotem położyć. Trzeba odpoczywać.
- Muszę iść jej poszukać - Indy zmagał się ze swoim ciałem, był jednak osłabiony. - Ona nie mogła zginąć. - Zobaczył błysk samolotu spadającego jak kamień ku puszystemu dywanowi zieleni.
- Niech pan posłucha - powiedział Baines. - Kursuje tu samolot dostawczy, który przyleci do misji za tydzień. Zabierze pana i pana Brody’ego z powrotem do Bahii i jeżeli będzie pan się czuł wystarczająco dobrze, może zdoła pan przekonać pilota, żeby odszukał tamten rozbity samolot.
- Nie możesz sobie przypomnieć, gdzie byłeś? - zapytał Brody. - Gdzie to się stało? Nic sobie nie przypominasz?
Urywki obrazów powróciły do niego.
- Nad jakimś jeziorem i nad rzeką.
- W dżungli jest wiele rzek i jezior, panie Jones.
- Co z tamtymi górami, Indy?
Mgliście przypominał sobie coś na temat gór.
- Chrapiące Góry.
- Właśnie. Mój Boże. Znalazłeś je.
- Nikt jeszcze nigdy nie odnalazł tych gór - powiedział Baines.
Brody pomachał rękoma.
- Bracie, proszę pozwolić mu mówić.
- Przypominam sobie tylko, jak ty opowiadałeś mi o nich. I dałeś mi jakiś dziennik.
- Właśnie. Dziennik Fawcetta. Dałem ci z niego kilka kartek. Czy znalazłeś Fawcetta?
- Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, że znalazłem, był hotel Paraíso. Potem następuje jakaś mgła.
Baines skinął uroczyście głową.
- Powiedzieli, że nie będziesz wiele pamiętał.
- Kto to powiedział?
- Przynieśli cię tu jakiś mężczyzna i kobieta, przedziwna para. Piękna kobieta i jakiś bardzo dziwny starzec z długą brodą. Przez kilka dni zajmowali się tobą, zanim nie nabrali przekonania, że będziesz żył. Wiesz teraz, o kim mówię?
Indy potrząsnął głową.
Brody skrzywił się.
- Pamiętasz coś na temat pułkownika Fawcetta?
- Przyjechałem do Brazylii, żeby go odszukać.
- Dobrze. Co jeszcze? - nalegał Brody. - Musisz pamiętać, co stało się z tobą w dżungli.
Dżungla. Indianie.
- Byłem wśród Indian - coś tu się nie zgadzało. To wspomnienie nie miało ani głębi, ani żadnej treści. Był to jedynie papierowy obrazek, wspomnienie dziecka na temat jakiegoś incydentu, który opowiedzieli mu rodzice, ale którego tak naprawdę wcale nie pamięta.
Teraz jednak zaczęły powracać pewne wspomnienia. Przypomniał sobie opryszków ze statku.
- Bernard omal nie ukartował mojej śmierci.
Brody zmarszczył brwi.
- Bernard? To dziwne, że o nim mówisz, ponieważ nikt nie wie, co się z nim stało. Istnieje obawa, że zginał w Gwatemali. Wiesz, iż tam wrócił.
Indy czuł, że to nieprawda, nie wiedział jednak dlaczego.
- Wciąż jest zmieszany - mruknął Baines. - Może powinniśmy pozwolić panu Jonesowi odpocząć.
- Nie. Chcę o tym porozmawiać - powiedział Indy. - Chcę wiedzieć, dlaczego Deirdre nie żyje - Jego głos ogarnęły emocje i przerwał. - Co jeszcze wiecie o tamtych ludziach, którzy mnie tu przynieśli? Dokąd odeszli?
Baines potarł szczękę.
- Ta kobieta powiedziała, że jest pielęgniarką pracującą w jakiejś misji w głuszy. Wypytywałem ją o tę misję, aż wreszcie podała mi nazwisko księdza administratora. Znam go całkiem dobrze i natychmiast do niego napisałem. Posłaniec wrócił z listem zaraz następnego dnia.
- Nie powiedział mi brat o tym - wtrącił Brody.
- Nie chciałem rozniecać pańskich nadziei.
- Co było w liście? - zapytał Indy.
- Ksiądz nie wiedział nic o starcu, napisał jednak, że jakaś młoda kobieta, podobna do tej, którą opisałem, w zeszłym roku przebywała kilka tygodni w jego misji, lecząc jakiegoś Anglika.
- Anglika? - powiedział triumfalnie Brody. - To musiał być Jack.
- Napisał, że ta kobieta odeszła z dwoma Anglikami. Jeden nazywał się Walters i księdza bardzo zasmuciło, że już nigdy nie wrócił.
- Jak nazywał się ten drugi Anglik? - zapytał Indy.
- Nie wiem. Ksiądz napisał tylko, że był trochę szaleńcem z dziwnymi pomysłami.
- To z pewnością Jack Fawcett - powiedział Brody. - Przyniosła cię tutaj ta sama kobieta.
- Wiesz, Marcus, czasami za szybko wyciągasz wnioski. Skoro nie mogę jej sobie przypomnieć, wątpię, czy znałem ją bardzo dobrze.
- Ona wiedziała o mnie, Indy. Nakazała bratu Bainesowi, żeby się ze mną skontaktował. To właśnie ona wysłała dziennik Fawcetta. Jestem tego pewien.
- Kiedy odchodzili, ta kobieta oświadczyła, że wybiera się w długą podróż - wyjaśniał Baines. - Mam powiedzieć panu, że podjął pan właściwą decyzję i że wszystko dobrze się ułoży.
- Chciałbym, żeby tu teraz była i natychmiast wytłumaczyła mi wszystko - odezwał się Indy.
- Ciekaw jestem, czy ta kobieta i starzec są z zaginionego miasta Z, czy raczej D - zastanowił się Brody. - Powiedziałeś mi, że ten symbol zakodowany na kartkach dziennika oznacza ogamiczną literę D.
Indy zmarszczył brwi.
- Masz na myśli Ceibę?
- Ceibę? - spytał Brody. - Co to jest?
- To drzewo rosnące w tropiku - odrzekł Baines. - Inna nazwa kapoka. Jest bardzo twarde i ma duże strąki, które zawierają miękkie, przypominające bawełnę włókno.
- Robią z niego ubrania - powiedział Indy.
Baines potrząsnął głową.
- Nie, próbowano, ale bez powodzenia. Wypycha się tym włóknem poduszki i kołdry. To wszystko.
Brody pochylił się u boku łóżka i powiedział wolno:
- Czy Ceiba to nazwa zaginionego miasta?
- Tak głosiła opowieść.
- Jaka opowieść? - Nie można było mieć wątpliwości co do nuty nadziei, jaka zabrzmiała w głosie Brody’ego.
Indy myślał przez moment.
- Opowieść, jaką słyszałem od Indian. To jedna z ich legend.
To także nie wydawało się prawdziwe. Indy jednak nie wiedział dlaczego. Może taka była istota tych spraw. Pewnych rzeczy po prostu nie da się w pełni zrozumieć.