Marcin Jakimowicz
Stare, ale jare
Nie gra ich radio, ani telewizja. Nie widać ich na billboardach. A mimo to sale na koncertach Starego Dobrego Małżeństwa pękają w szwach. Ich piosenki śpiewa już drugie pokolenie Polaków.
Zapchany do granic możliwości pociąg osobowy do Wisły-Głębiec. Jakieś dwadzieścia lat temu. Na podłodze spora grupa młodzieży we flanelowych koszulach i dżinsach gra na gitarze i śpiewa. Ściśnięty tłum z plecakami słyszy: „Z nim będziesz szczęśliwszaaaa, dużo szczęśliwsza będziesz z niiiiim...”, a chwilkę później: „Jak do was, siostry mgławicowe, ten zawodząąąąący śpiew”.
Pociąg do Zwardonia. Dziesięć lat temu. „Z gitarą i piórem kwietniowym wieczorem jedziemy Wojtku razem do Włodawy, stary bieszczadnik Majster Bieda wciąż wierny górom jak zwykle jest z nami” — śpiewa rytmicznie grupka turystów. Jadą w Beskid Żywiecki, nie nad wschodnią granicę i nie kwietniowym wieczorem, tylko w duszny lipcowy poranek.
Jesień 2008: pociąg do Krakowa. Przytulona para. On przegląda sportową gazetę, ona z przymkniętymi oczami słucha muzyki płynącej przez białe słuchawki iPoda. — Czego słuchasz? — „Jednoczasu”.
Te trzy grupy łączy jedno. Pociąg. Do muzyki Starego Dobrego Małżeństwa.
Czego słuchał Kukuczka?
To fenomen na rodzimym rynku muzycznym. Rzadko słychać ich muzykę w radiu (poza kilkoma katolickimi stacjami właściwie nikt ich nie gra), nie widać ich na billboardach, czy w telewizyjnych spotach reklamowych. Powinni wegetować gdzieś na obrzeżu rynku. Nic podobnego. Bilety na ich koncerty sprzedają się jak świeże bułeczki. W małych zabitych dechami miasteczkach i wielkich metropoliach. Słucha ich już drugie pokolenie Polaków.
Wielu zarzucało im przed laty, że poezję „na śmierć i życie” Edwarda Stachury przerobili na sielską, cukierkową opowieść. Ale, po prawdzie, często były to głosy zazdrości. Bo to właśnie ich interpretacje wierszy Steda trafiły pod strzechy i cieszyły się o wiele większą popularnością niż piosenki Anny Chodakowskiej czy Marka Gałązki. Chyba największą reklamę zrobił im nieświadomie himalaista Jerzy Kukuczka. Zapytany kilkanaście lat temu o ulubioną muzykę odparł: — Wysoko w górach lubię słuchać Starego Dobrego Małżeństwa.
Młode dobre małżeństwo
Grupa wykształciła się na początku lat osiemdziesiątych z męskiego duetu wokalno-gitarowego licealistów: Krzysztofa Myszkowskiego i Andrzeja Sidorowicza. Jednak prawdziwa historia zaczęła się w roku 1984, gdy dwaj studenci wzięli udział w eliminacjach do słynnego krakowskiego Festiwalu Piosenki Studenckiej. Wtedy to zostali po raz pierwszy przedstawieni jako Stare Dobre Małżeństwo, gdyż, jak zauważył zapowiadający ich spiker, znają się i grają ze sobą tak długo, że można im przypisać takie określenie. Nazwa chwyciła. I funkcjonuje do dziś. Zaczynali w ponurym czasie, gdy rodzima scena muzyczna lizała rany po stanie wojennym. Na krakowskiej scenie dwóch facetów porwało publikę pełnymi barw, pastelowymi utworami. Zasiadający w jury Wojciech Belon (założyciel Wolnej Grupy Bukowiny i prawdziwa legenda środowiska)
chwalił świeże, optymistyczne brzmienie duetu. Zaprosił go zresztą do udziału w koncercie w ramach świnoujskiej FAMY. Z czasem do duetu dołączali kolejni muzycy. Przychodzili, odchodzili. Niektórzy, jak Ola Kiełb-Szawuła, zaczynali po latach solową karierę. Powstawało coraz więcej piosenek. Wychodziły kolejne płyty. Zaczynając od krążka „Dla wszystkich starczy miejsca” (w 1990 roku), przez „Makatki”, „Czarnego bluesa o czwartej nad ranem”, „Latawce pogodnych dni”, „Cudne manowce”, „Bieszczadzkie anioły”, „Kino objazdowe”, „Beretkę dla Bajdaka”, „Missa Pagana”, aż po tegoroczny „Jednoczas”. W sumie prawie dwadzieścia krążków.
Dla freaków i łazików
Śpiewali Bolesława Leśmiana i Jana Rybowicza. To dzięki ich płytom wielu Polaków usłyszało po raz pierwszy poezję Adama Ziemianina. — Poznałem go wiosną 1987 roku na festiwalu studenckim w Krakowie — opowiada lider grupy Krzysztof Myszkowski. — Zacząłem gorączkowo przeszukiwać księgarnie i czytelnie w pogoni za „słowami, które dziwią się drugiemu słowu”. Zespół sporo koncertuje. Wystarczy zerknąć na ich internetowy terminarz. Charakterystyczną cechą wszystkich koncertów jest to, że piosenki wraz z kapelą śpiewa zawsze cała publika. — Szanujemy naszych najstarszych słuchaczy. Tych, którzy wychowywali się przy naszych piosenkach. Dziś przychodzą często na koncerty ze swoimi dziećmi — opowiada Wojciech Czemplik, skrzypek i jeden z wokalistów grupy. — Ci ludzie czekają na „Sanctus” czy „Nie brookliński most”. Jak moglibyśmy im odmówić? Sale koncertowe zawsze są wypełnione. — Na przykład przed dwoma dniami w Filharmonii Bydgoskiej naszych piosenek słuchało 900 osób — opowiada skrzypek.
Koncerty są poetycką prowokacją. Wiele wierszy (np. Jana Rybowicza) nie jest zakorzenionych wprost w chrześcijaństwie. To raczej pytania bez odpowiedzi.
Zespół rzadko gra „plenery”. Największą tego typu imprezą są wymyślone przez członków grupy „Bieszczadzkie Anioły”. To nie koncert. To prawdziwy jarmark, zlot ludzi gór, wielbicieli Krainy Łagodności, freaków i innych łazików. W tym roku sierpniowy festiwal wystartował już po raz ósmy. „Bieszczadzkie Anioły?” — to przede wszystkim fantastyczna publiczność — wspominała swój występ Antonina Krzysztoń. Na imprezie pod gołym niebem piosenki Starego Dobrego Małżeństwa śpiewa kilka tysięcy ludzi.
— Płyta „Bieszczadzkie Anioły” była cichą pochwałą różnych życiowych nieudaczników, „bajdaków”, ludzi, nad którymi teraz się nikt nie zastanawia, nikt się nie zatrzyma — opowiadał po premierze krążka Krzysztof Myszkowski. Zdziwiłby się jednak ten, kto szukałby jedynie takich ludzi na koncertach kapeli. Przychodzą i studenci, i poważni dyrektorzy banków. — Nie atakuję ich. Mają spokojny byt, mogą sobie konsumować poezje, multikina itd. Ja nie mam nic do nich. Po prostu ta sfera sukcesu, bankietu, złotych płyt mnie nie interesuje — opowiada Myszkowski. To dla kapeli charakterystyczne. Od lat unika wywiadów, nie pcha się na pierwsze strony gazet. To trochę taka promocja przez antypromocję — śmieją się muzycy. Ich muzyka trafia do ludzi zmęczonych wieczną medialną nagonką, ciągłymi wyprzedażami i promocjami. Pełne sale koncertowe pokazują, że jest ich nad Wisłą naprawdę sporo.