Autor: R. Garcia y Robertson
Tytul: Not Fade Away
Z "NF" 8/92
Buddy Holly'emu; również Fletcherowi Prattowi
R.A. Heinleinowi, R.E. Howardowi i H. Beamowi
Piperowi, którzy uważają, że ani przeszłość nie
jest taka zła, ani przyszłość taka dobra, na
jakie wyglądają.
Postacie w płaskim krajobrazie
Janet słyszała ostrzegawczy krzyk mew. Mewy to żarłoczne,
złośliwe darmozjady, które zawsze zwiastują najgorsze, mimo
to jednak spojrzała w górę zostawiając łopatę w świeżo
skopanej ziemi. Poranne mgły oblizały czubki traw
sprasowując wszystko: morze, ziemię i wiszącą w powietrzu
wilgoć w jeden płaski, nieruchomy krajobraz - pastwiska,
piaszczysto-żwirowatą plażę, bagniste równiny i gładką,
metalicznie połyskującą zatokę. Faliste wzgórze Maine i
garbate wyspy majaczyły w mglistej dali jakby oderwane od
ziemi.
Z mgły wyłoniły się dwie postacie. Myśliwy i ofiara -
nasunęło się natychmiast Janet. Pierwsza postać, smukła,
drobna, cały czas się potykała. Była tak niematerialna
i srebrzysta jak otaczająca ją mgła. Padała i podnosiła się,
ślizgała w błocie i znajdowała oparcie dla nóg na żwirowatej
plaży brnąc przez słone trawy i burzany. Druga postać,
bardziej odległa, ale zarazem i bardziej materialna,
starannie stawiała duże kroki idąc przez bagna i wymachując
czymś długim i masywnym.
Janet patrzyła, jak obie sylwetki oddzielają się od
stojących nieruchomo mgieł i zmierzają w jej stronę. Oceniała
odległość spoglądając na jeepa, który stał nie opodal w
pogotowiu. W górze nad jej głową mewy dalej skrzecząc
zataczały koła. Mogłaby wyjechać intruzon naprzeciw.
Zobaczyć, co się dzieje. Jakoś się zaangażować. Ci ludzie
byli już na ich ziemi, a kiedy ktoś pyta: "Izalim ja stróżem
brata mego?" - tata mówił, że Biblia odpowiada "Tak". Ale
Janet nie lubiła jeździć po terenie wykopalisk jeepem,
którego ciężkie koła miesiły ziemię nad indiańskimi
domostwami i cmentarzyskami sprzed setek lat. Szpadel to co
innego. Janet uważała go za narzędzie szacowne, delikatnie
odsłaniające warstwę gleby jedynie po to, by poznać jej
tajemnice. Skorupy naczyń i groty strzał zabierała do domu,
ale wielką stertę kości zostawiła na plaży nietkniętą. Prawo
do ojcowizny to jeszcze nie prawo do ograbiania zmarłych.
Z takim uczuciem, jakby ją ukąsił wąż, obserwowała
zbliżające się postacie. Z bliska pierwsza wydawała się
niezupełnie ludzka, podobna do na pół tylko przepoczwarzonej
ważki, szczupłej i kobiecej w srebrzystym kombinezonie ni to
z metalu, ni ze skóry. Tam gdzie kombinezon był rozdarty,
łyskało bladoróżowe ciało, z czerwonymi szramami, twarz zaś
przypominała jasną błyszczącą maskę z płytkimi zagłębieniami
w miejscu oczu, ust i nosa. Dziwny stwór wlókł za sobą po
ziemi delikatne, mieniące się kolorami tęczy ciężkie od
błota skrzydła.
- O Jezu! - Janet wyciągnęła z ziemi ostry szpadel. Nie,
na to nie jestem przygotowana - pomyślała. Srebrzysta
kobieta-owad potknęła się na bruździe i wpadła do dołu.
Szybko jednak stanęła na nogach i podciągnęła się do góry
spoglądając Janet prosto w twarz i wyciągając ku niej
błagalnym gestem lśniącą rękę zakończoną pięcioma metalowymi
palcami. Zagłębienie ust otwarło się i kobiecy głos
powiedział:
- Pomóż mi. On chce mnie skrzywdzić.
Ponad gołym metalowym ramieniem Janet widziała zbliżającą
się drugą postać. Był to olbrzym o szerokich barach i
czarnej brodzie. Wygolona górna warga ukazywała prostą,
groźną krechę ust. Jedwabiste włosy spływały na kark, na
którym spokojnie można by zaparkować półciężarówkę.
Mężczyzna miał na sobie krótką tunikę, skórzane sztylpy i
wełnianą pelerynę spiętą okrągłą miedzianą broszą. W jednej
ręce trzymał topór o długim stylisku i nieprzyjemnym
półkolistym ostrzu. Zbliżał się powoli, ale zdecydowanie,
jak prymitywny kat, który odbył długą drogę i czekał zbyt
długo.
Obie postacie miały grube matowoczarne obręcze na rękach,
ale poza tym różniły się między sobą, jak tylko mogą się
różnić dwie ludzkie istoty. Z pewnością nie była to jeszcze
jedna para zirytowanych turystów z Bay State* zagubionych w
bagnistych równinach Maine.
Srebrzysta postać sięgnęła ręką, złapała za materiał pod
brodą i ściągnęła sobie przez głowę maskę. Spod maski
ukazała się piękna twarz. Twarz kobieca. Jasnoszare oczy,
wyraźne kości policzkowe, długi, prosty nos. Pełne wargi
powiedziały:
- Pomóż mi. On mnie porwał. - Głos zabrzmiał absurdalnie
spokojnie. Srebrzysta postać równie dobrze mogłaby pytać,
kiedy opadnie mgła albo jak się stąd dostać do Bar Harbor.
Janet rzuciła szpadel, zerwała się na nogi i pomogła
kobiecie wygramolić się z dołu. Metaliczna tkanina była w
dotyku zimna, niemal elektryzująca. Janet czuła jakby
kombinezon wyciągał z niej siłę.
- Kto ty jesteś? Co się tu dzieje?
- Jestem Deena. On mnie skrzywdził. I jeszcze może mnie
skrzywdzić.
- Chodź, wsiadaj do jeepa. - Janet poprowadziła kobietę
do samochodu. Deena usadowiła się na krytym zielonym
plastykiem siedzeniu bardzo zręcznie i fachowo.
Janet obiegła wóz dokoła, żeby zająć miejsce kierowcy, i
wsiadając nacisnęła klakson. Głośny sygnał przestraszył ją;
poczuła się głupio. Kluczyki tkwiły w stacyjce. Tak daleko
od miasta spokojnie zostawia się kluczyki w samochodzie.
Jeszcze kilka kroków i szary, ponury olbrzym, który zbliżał
się nieubłaganie, będzie przy nich. Janet zaczęła
manipulować kluczykami, żeby jak najprędzej ruszyć.
Mężczyzna ani nie przyśpieszył kroku, ani nie uniósł topora.
Zachowywał się tak, jakby miał mnóstwo czasu.
Srebrzyste palce pogłaskały Janet po ramieniu. Opuściła
ją panika, spokojnie naciskając pedały uruchomiła jeepa.
Buksujące koła opryskały skórzane sztylpy i wełnianą
tunikę mężczyzny fontannami błota. Odjeżdżając z rykiem
silnika Janet zdążyła jeszcze dostrzec w bocznym lusterku
jego znikającą postać. Stał z szeroko otwartymi ustami, z
kropelkami śliny lśniącymi na brodzie, jakby widok
ruszającego samochodu wprawił go w osłupienie.
Podskakując na wybojach Janet z trudem odnajdowała
wiejską drogę, nie mówiąc o trzymaniu się jej. Poczuła się
znacznie lepiej, kiedy wjeżdżając w zielony tunel świerków i
sosen zobaczyła pod sobą asfalt szosy stanowej. Srebrna ręka
dalej spoczywała na jej ramieniu. Janet spojrzała w chłodne,
szare oczy. Tak, ta kobieta jest materialna. To wszystko
dzieje się naprawdę. Wiatr szalał w otwartym jeepie z
szybkością dwukrotnie przekraczającą prędkość jazdy,
uniemożliwiając rozmowę. Zwolnij. To nie pora, żeby cię
aresztowano. Dlaczego nie? Policja jest nam potrzebna. Czas
najwyższy, żeby konna policja hrabstwa zaczęła na siebie
zarabiać. Ta kobieta została skrzywdzona, pobita, grożono
jej siekierą. Spojrzała na swoją pasażerkę. Jaka kobieta?
Przecież ona wiezie białowłosą wróżkę ze zbrukanymi
skrzydłami. W Eastport jest granica, a Janet dałaby sobie
głowę uciąć, że Deena nie ma ważnej wizy.
Instynkt domu kazał jej zjechać z asfaltu w żwirowany
gościniec wiodący do farmy ojca, a następnie w drogę
prowadzącą do samych drzwi. Potrzebne jej były własne cztery
ściany i znajomy telefon, żeby się mogła połączyć z tatą.
Podskakując na wybojach przydusiła pedał hamulca; jeep
zatrzymał się gwałtownie, kiedy zdjęła nogę z gazu. Wnętrze
drewnianej chaty stanowiło bezładne zbiorowisko rzeczy jej i
ojca. Grzejniki naftowe, płaszcze nieprzemakalne i buty,
wszystko to wisiało przy drzwiach. Na stole walały się
porozrzucane papiery razem z wykopanymi kawałkami skorup,
suchym chlebem i brudnymi naczynami. Stojące na dole łóżko
pokrywały zmięte prześcieradła. Widać było, że ani ona, ani
tata nie są domatorami. Wina mamy, że uciekła.
Janet złapała za telefon i zaczęła nakręcać numer. Deena
zapytała:
- Czy to jest komunikator? - Jej głos zabrzmiał lekko,
nawet z nutą rozbawienia, jakby była starą przyjaciółką
zaintrygowaną nową zabawką Janet.
- Tak. To zwykły telefon, nic szczególnego. - Stojąc ze
słuchawką w ręku Janet stwierdziła, że na dobrą sprawę nie
potrafiłaby właściwie dokładnie powiedzieć, czym jest
telefon. Poza tym, że są to druty, przekaźniki, mikrofony i
operatorka. To była cała jej wiedza na ten temat.
- Proszę cię, nie porozumiewaj się z nikim. - Deena
wyciągnęła rękę. I znów Janet poczuła lekki, zniewalający
dotyk na ramieniu. Kombinezon sprawował nad nią jakąś dziwną
władzę.
- Zamierzałam zadzwonić do taty, do mojego ojca. -
Położyła słuchawkę, ale nie wypuściła jej z ręki.
Deena zaprosiła ją do stołu, za wszelką cenę starając się
nie naruszać panującego na nim bałaganu.
- Proszę cię, usiądź. Nie chciałabym wprowadzać
zamieszania w twoje życie. - Uśmiechnęła się wiedząc, że jej
słowa brzmią absurdalnie. Jak może nieznajoma o metalicznej
skórze i tęczowych skrzydłach być czymkolwiek innym, jak
tylko komplikacją? Jednak jej naturalny wdzięk i pogoda
sprawiły, że to Janet poczuła się gościem, który wkroczył w
świat Deeny. Unosząc białą brew nieznajoma głębiej wciągała
Janet w konspirację. - Nie jestem upoważniona do
nawiązywania kontaktów na większą skalę.
Śmiech Janet był na granicy histerii.
- Ja nie jestem nikim na większą skalę.
- Dlaczego? - rzekła Deena. - Masz wielkie serce i jesteś
szlachetna. Potrzebowałam pomocy i uzyskałam ją od ciebie.
Jestem ci za to bardzo wdzięczna.
Dłoń Janet dalej spoczywała na słuchawce. Wolną ręką
zrobiła gest w kierunku drzwi.
- Ten człowiek. Nie możemy pozwolić mu tak biegać w
przebraniu Conana Barbarzyńcy i wymachiwać siekierą.
Eastport to małe miasto. Ludzie m u s z ą to zauważyć.
Roześmiały się obie. Napięcie prysło, błyskawicznie
rozładowane. Denerwujący epizod wydał się nagle czymś
humorystycznym. Janet przypomniało się, jak przekręciła
kluczyk w stacyjce i jaką zaskoczoną minę miał mężczyzna,
kiedy zobaczył, że jeep się od niego oddala. Wyobraziła
sobie, jak olbrzym idzie przez miasto z siekierą w ręku, a
ludzie pierzchają zamykając się w domach.
- Ale powiedz mi, kim on jest? - Janet cisnęły się na
usta tysiące pytań, mogła więc równie dobrze zacząć od tego.
- Dzikus. Proszę cię bardzo, najpierw porozmawiaj ze mną.
A zadzwonić zawsze zdążysz. - Deena podkreśliła subtelny
kontrast pomiędzy dzikusem, który ją ścigał, a grzecznym
zachowaniem, jakiego oczekiwała od Janet.
Janet odłożyła słuchawkę i usadowiła się naprzeciwko
Deeny, która wyglądała w sposób niezwykle realny z
odrzuconym do tyłu srebrzystym kapturem i z uśmiechem na
pięknej twarzy o delikatnych rysach. Wyciągnęła ręce przez
stół i przykryła dłonie Janet swoimi w geście niemal
modlitewnym, usprawiedliwiającym, znajomym. - Wiem, że muszę
ci się wydawać niesamowita.
- Ostatecznie w tym, że biegasz w srebrnych trykotach i
ze skrzydłami i że cię goni kudłaty Schwarzenegger z wielkim
toporem, nie ma jeszcze nic niesamowitego. To jest po prostu
coś nie z tego świata. Coś, co się widuje na stoiskach w
supermarketach.
- Na stoiskach w supermarketach?
- Rozumiesz, mam na myśli nagłówki w rodzaju: "Anioł
przybywa w UFO - Najazd jaskiniowca na Maine - Dziewczyna
prawie rodzi na plaży".
Znów się roześmiały. Chichot Deeny zabrzmiał jak dzwonki
na lekkim wietrze.
- Nie, nie to, że nie z tego świata, ale tak dobrze jest
być... - Deena jakby w zagraconej chacie szukała właściwego
słowa. - W erze cywilizowanej.
- Deena, musisz mi powiedzieć, skąd przychodzisz.
Zapomnij o dzikusie z siekierą. Naprawdę ważne jest tylko
to.
- Szczerze mówiąc, pochodzę dokładnie stąd.
- To niemożliwe. Ja znam prawie wszystkich w okolicach
Eastport. Nie mogłaś tu być nawet przejazdem.
Stąd, ale nie z t e r a z - odparła Deena powoli. -
Urodziłam się trochę na północ od tego miejsca. Na terenach,
które obecnie nazywają się Kanadą. Teraz jest dwudziesty
pierwszy wiek, starego stylu, tak?
- Ach nie, jeszcze nie - odrzekła Janet. - Musisz nam dać
jeszcze trochę czasu. Do roku 2001 brakuje ładnych kilku
lat. - Janet sięgnęła za siebie, wyjęła czajnik i postawiła
na piecu, ciepłym jeszcze od rana. Nie zdziwiła się
specjalnie słysząc sformułowanie: "Na terenach, które
obecnie nazywają się Kanadą". To pasowało do Deeny.
Przynajmniej nie upierała się, że pochodzi z Wenus czy
jakiejś Andromedy. Do cholery, kupa Kanadyjczyków z Quebecu
i Nowej Fundlandii gada, że w gruncie rzeczy Kanada wcale nie
jest Kanadą.
- Kilka lat temu - westchnęła Deena - no cóż, miał mnie.
Rządził bramą i jedyne, co mogłam zrobić, to uciec. Powiem
ci coś: najlepiej będzie, jak po prostu sobie pójdę. Tak
będzie dla ciebie najlepiej.
- Chyba bym zwariowała, gdybyś coś takiego zrobiła -
odparła Janet. Umierała ze strachu, że mogłaby się nigdy nie
dowiedzieć, na czym polegała jej poranna przygoda.
Deena ponownie westchnęła.
- Ja mieszkam i pracuję bardzo blisko stąd. Ty byś
nazwała to "przyszłością".
- Aha. A ty jakbyś to nazwała?
- Domem.
Z czajnika buchnęła para. Obie dziewczyny zignorowały ten
fakt. Deena poprowadziła srebrzystym palcem linię przez
stół.
- Jadąc tu z plaży - powiedziała - poruszałyśmy się z
szybkością mniejszą niż prędkość światła.
- Starałam się trzymać mniej więcej w granicach
dozwolonej szybkości.
Deena położyła drugi palec.
- Przeniosłyśmy się z jednego punktu w czasoprzestrzeni
do drugiego. Poruszając się z szybkością mniejszą niż
prędkość światła, poruszamy się tylko w przestrzeni. Gdy
przekraczasz prędkość światła, twój ruch staje się jakby
"czasowy". Tracisz zasadę przyczynowo-skutkową przeskakując
między punktami w czasoprzestrzeni, których światło nigdy
nie łączy.
- Proszę cię, tylko mi tego nie demonstruj. - Janet była
przekonana, że Deena mogłaby zniknąć bez najmniejszego
trudu.
- Nie obawiaj się. Chciałabym, żeby to było aż takie
proste. - Potrząsnęła głową. Był to gest naturalny i dobrze
znany, który niewiele się zmienił. - Kanały do podróży z
szybkością ponadświetlną trzeba dopiero zbudować. A do tego
potrzebna jest ogromna moc, ale kiedy już zostaną otwarte,
wytwarzają własną materię i energię. Najlepsze porównanie to
dziury, jakie drążą robaki, albo może nadprzewodniki,
chociaż fizyka jest zupełnie inna. Macie nadprzewodniki?
- Nie przy sobie. Tata mówi, że władze federalne używają
ich do podsłuchiwania naszych telefonów.
- To jest jak droga, którą przybyłyśmy. Jedne trasy są
łatwe, inne nieprzejezdne.
- A ten mężczyzna z siekierą? - Janet wydał się on dość
pierwotny. Nie wyglądał na kogoś, czyje zainteresowania
wykraczałyby poza własny punkt w czasoprzestrzeni.
- Jestem archeologiem prowadzącym wykopaliska w terenie.
Badam okresy szczególnej dzikości. Zrobiono na nas zasadzkę,
a on mnie porwał i zmusił, bym go zaprowadziła do bramy.
Poradził sobie jakoś z ukradzionym kluczem i zawlókł mnie w
ten czas i w to miejsce. Przypuszczam, że mnie wykorzystał
specjalnie w tym celu, żeby się tu dostać.
Janet dotknęła czarnej matowej bransolety na ręce Deeny.
- To jest klucz do bramy, tak?
- Skąd wiesz? - Po raz pierwszy Deena wydawała się
zdziwiona czymś z dwudziestego wieku, starego stylu.
- My, dzikusy, mamy swoje sposoby. On też miał taki na
ręce. Zupełnie nie pasował do reszty jego stroju. Co
zamierzasz z nim zrobić?
Deena spuściła oczy.
- Nie chciałabym go zostawiać w waszej erze, ale jestem
za słaba, żeby zarzucić na niego sieć i wciągnąć z powrotem
w jego czas. Gdybym tylko mogła dostać się do domu,
przysłałabym brygadę, która by go wytropiła i pojmała. I my
mamy swoje sposoby.
- A możesz się dostać do domu?
- Z tym właśnie jest pewien problem. - Deena uniosła w
górę swoje lśniące, szare oczy. - Potrzebna mi będzie twoja
pomoc.
Wszystko, cokolwiek Deena mówiła czy robiła, wydawało się
takie słuszne. Janet nawet nie wyobrażała sobie, by mogła
zadzwonić na policję miasta Eastport i powiedzieć, że ma
gościa z przyszłości. Ich pomoc w takich sytuacjach
sprowadzała się do przekazania obcych przybyszów biuru
imigracyjnemu. Deena znalazłaby się w rękach władz, a ojciec
ostrzegał Janet, czym to pachnie. Cholerni faceci z władz
federalnych z pewnością by ją pokroili na kawałki. A ona,
Janet, znalazłaby się na jakimś ekskluzywnym oddziale
psychiatrycznym, naszpikowana narkotykami dla zatuszowania
sprawy. Nie, wszelkiej niezbędnej pomocy musi udzielić
Deenie sama.
- Na przykład jaka?
- Muszę się dostać do bramy, a jeśli on tam czeka, trzeba
go przechytrzyć. Konfrontacja fizyczna byłaby
najprawdopodobniej nieskuteczna.
Czajnik zaczął gwizdać. Ponury olbrzym z siekierą był
chyba ostatnią osobą, z którą Janet chciałaby się spotkać.
Może to mimo wszystko jednak było zadanie dla policji.
Znalazła dwa niezbyt czyste kubeczki i mało co się nie
oparzyła próbując nalać do nich herbaty.
- A jak byśmy go miały przechytrzyć?
Deena dotknęła zębów srebrnym palcem.
- Przede wszystkim musimy się stąd wynieść. Twój pojazd
zostawił głębokie ślady w piasku, a ty wcale nie próbowałaś
ukryć miejsca, w którym zjechałaś z twardej nawierzchni.
Janet postawiła herbatę.
- To on mógłby przyjść t u t a j?
- Nie od razu. - Deena znów ujęła ją za rękę. - Jechałaś
z lekkomyślnie dużą prędkością. Ale on w pogoni za mną
pokonał piętnaście stuleci i ocean. To, że dotrze i tutaj,
nie jest więc wykluczone.
Janet pomyślała, że tata by wiedział, co robić w
takiej sytuacji, i znów sięgnęła po telefon. Zawahała się
jednak. Tata z pewnością wpadłby do domu ze strzelbą
naładowaną najgrubszym śrutem. Tata atakował problemy jak
cała cholerna dywizja pancerna. Może lepiej najpierw
wysłuchać Deeny do końca.
- Zostawimy mu fałszywe ślady, które go tak daleko
odwiodą od bramy, że nie wróci przed zmrokiem. A po zmroku
będę już miała nad nim przewagę. - Deena naciągnęła kaptur
na głowę, tak żeby srebrne zagłębienia trafiły na oczy. - W
ten sposób widzę po ciemku.
Jeżeli odwaga jest umiejętnością zachowania elegancji w
ogniu niebezpieczeństw, to Deena miała ją aż w nadmiarze.
Pierwsza część planu wydawała się rozsądna, druga
samobójcza, ale Janet aż się paliła do tego, żeby mylić
ślady. Gdyby wezwała policję, to istniały równe szanse, że
człowiek z siekierą zdąży na miejsce przed nimi. Janet
krzątała się nalewając herbatę do aluminionwego termosu i
szykując kanapki z serem. Przygotowała też ubranie i śpiwór
na wypadek, gdyby przyszło im nocować pod gołym niebem, a
następnie wrzuciła to wszystko do plecaka dodając jeszcze
niezbędnik i jednopalnikową kuchenkę na butan. Pomyślała,
czy by nie zrezygnować z kuchenki, ale ostatecznie parę kilo
więcej czy mniej nie miało znaczenia, a gorąca herbata późną
jesienią i do tego jeszcze w nocy, to naprawdę ważna sprawa.
W liście, który zostawiła ojcu, napisała, że zamierza
spać u przyjaciółki. A następnie zapędziła tę przyjaciółkę
do jeepa. Na końcu piaszczystej drogi dojazdowej Janet
zaparkowała samochód na żwirze i pobiegła zamazać ślady,
jakie zrobiła jadąc do domu. Po czym ruszyła ku wzgórzom nie
omijając ani jednego miękkiego miejsca, na którym można było
pozostawić widoczne odciski opon.
Po południu były już daleko na południe od Eastport,
prawie na wysokości Bar Harbor, karmiąc po drodze kanapkami
z serem żarłoczne wiewiórki i podziwiając, jak ukośne
promienie słońca przebijają się przez rzędy świerków i
srebrnych brzóz. Było to beztroskie popołudnie i Janet
pozbyła się wszelkich podejrzeń co do tego, że Deena mogła
być uciekinierką z jakiegoś stanowego szpitala. Wierzyła
święcie, że ma do czynienia z kobietą, która była świadkiem
budowy piramid i która suchą nogą przeszła przez Cieśninę
Beringa. A do tego jeszcze widziała daleką przyszłość. Janet
czuła, że każde słowo Deeny wypełnia luki, jakie pozostawiło
wychowanie taty i edukacja szkolna.
- A po co ci te skrzydła?
Deena spojrzała na zwisające bezwładnie skrzydła.
- To są ogniwa słoneczne, które stanowią napęd dla
kombinezonu. A ten kombinezon to cudo, jeśli działa
prawidłowo. Widzi w ciemności, grzeje w zimie i chłodzi w
lecie. Bez niego ten człowiek zabiłby mnie z pewnością. -
Pozawiązywała rozdarcia zapewniając Janet, że kostium
również goi rany na ciele.
- Ale nie może za ciebie zadzwonić do domu, co?
- Dom nie będzie istniał jeszcze przez wiele wieków. -
Deena poklepała ziemię. - To jest cały świat, jaki istnieje,
tu i teraz. Myślę, że mogłabym wyryć na skale jakąś
wiadomość podając obecną dokładną datę. Gdyby ktoś kiedyś
znalazł ten kawałek skały, to z pewnością zgłosiłaby się po
mnie jakaś drużyna.
- W porządku - rzekła Janet. Wyglądało na to, że skała
musi jeszcze jakiś czas poczekać. - A co to za historia z
terenami, które "obecnie nazywają się Kanadą"? Przecież
chyba nic złego z Kanadą się nie stało, nie ma mowy o żadnej
wojnie, prawda? - Tata nauczył ją, że większość
Kanadyjczyków to honorowi Amerykanie, którzy mówią po
angielsku, ale nie płacą podatków.
Deena zastanawiała się przez chwilę.
- Pół Halifaxu wyleci w powietrze w wojnie światowej.
- Ach, ale to się już stało. Wybuchł tam kiedyś statek z
amunicją. Starzy ludzie do dziś wspominają ten huk.
- Wobec tego Kanada nie ma się czego obawiać. Granice
narodowe nie mają dla mnie większego znaczenia. Docieramy
wszędzie i dlatego graniczymy ze wszystkimi.
- Chryste - powiedziała Janet. - Całe szczęście, że cię
nie przedstawiłam tacie. Uważa, że już samo graniczenie z
Meksykiem jest wystarczającym złem. Mamy piwnicę zawaloną
konserwami, na wypadek gdyby komuniści ogłosili rząd
światowy albo demokraci oddali stan Maine Indianom.
- Noga Sowietów nigdy nie postanie w Maine ani Indianie
nie odzyskają tych terenów.
- Tata w to nigdy nie uwierzy.
- Czy twój ojciec jest takim niedowiarkiem?
- Tata ma swoje poglądy, których się trzyma. Nie wierzy
rządowi, odkąd z papierowych pieniędzy usunięto napis o
równowartości w srebrze. Mam nadzieję, że nie będzie też
żadnego kataklizmu nuklearnego?
- W każdym razie o niczym takim nie słyszałam.
- Do diabła. Straciliśmy masę czasu na te przygotowania.
Całe weekendy spędzone w lesie tylko o jagodach i ziołach.
- Zdaje się, że twój tata boi się cudzoziemców - rzekła
Deena.
Janet podniosła patyk i złamała go.
- Ależ skąd. Niektórych wręcz podziwia. Na przykład
takiego faceta, który powiedział, że Żydzi nie powinni żyć
wśród innych narodów, tylko gdzieś się wynieść.
- To twój ojciec popiera Hitlera?
- Nie, ten człowiek nazywał się Mojżesz. Tata przypiął
sobie na ścianie jego podobiznę. Wykapany Charlton Heston,
tylko młodszy.
Wzrok Deeny pobiegł gdzieś w dal pomiędzy brzozami.
- I ty tak z nim jesteś w tej chacie przez całe życie? -
spytała na koniec.
- Przez całe życie. Od kiedy skończyłam dwadzieścia lat,
sprawa stała się delikatna. Chciałam iść na studia i zostać
archeologiem - Miała ochotę dodać: "Jak ty".
Deena nie odwzajemniła jej uśmiechu.
- A twoja matka?
- Nie mam matki od czwartego roku życia. - Deena
poruszyła bolesną strunę, ale rozmowa z tą przybyszką z
przyszłości była stosunkowo łatwa. Jakby Janet rozmawiała z
osobą dokonującą spisu ludności. Powiernica w srebrnym
kombinezonie. Z wiekiem Janet odkryła, że jest coraz więcej
spraw, o których nie może rozmawiać z tatą. - Mama od nas
odeszła. Tata wziął mnie do pracy, bo mama powiedziała, że
chce chociaż na jeden dzień zostać tylko z dwójką młodszych
dzieci - Jimem juniorem i Sharon. Kiedy wróciliśmy, nie było
żadnego listu, żadnego wyjaśnienia, nie było też mamy.
- I nie wiedzieliście, dlaczego odeszła?
- Wtedy nie. I przez długie lata nie. Teraz rozumiem, jak
musiało jej być ciężko. Wyszła za mąż jako szesnastoletnia
dziewczyna i w ciągu czterech lat urodziła trójkę dzieci.
Tata uważa, że kontrola urodzin to spisek
antychrześcijański. Jest zdania, że nie bez powodu w Biblii
mówi się o tych wszystkich "zrodzonych". Mama rzeczywiście
musiała potrzebować wytchnienia. Była swego rodzaju
hippieską. Kłócili się jak wszyscy diabli, ale tata
twierdzi, że rozwód to takie samo zło jak skrobanka. W ten
sposób podzieliła się z nim rodziną. Widać nie zależało jej
na mnie.
- A chciałabyś się z nią zobaczyć? - Deena zapytała od
niechcenia, jakby mówiła o zakupach w domu towarowym. -
Chciałabym ci się jakoś odwdzięczyć. Jesteśmy bardzo dobrzy
w tropieniu ludzi.
Janet patrzyła wystraszona i zdziwiona. Było to coś
bardziej realnego i osobistego od piramid czy nawet
przyszłości Kanady. Porzucenie przez mamę i pozostawienie z
tatą miało w życiu Janet decydujące znaczenie. Gdyby zdołała
przebaczyć, to czy rzeczywiście chciałaby po tylu latach
spotkać się z tą kobietą?
- Nie mogę zmienić tego, że odeszła - rzekła Deena, jakby
czytała myśli Janet. - Przeszłość to przeszłość.
Doświadczony podróżnik w czasie nie próbuje tego, co
niemożliwe. To tak jakbyś chciała wyjść przez okno na
wysokim piętrze, żeby wypróbować prawo ciążenia. Nie można
zmienić twego dotychczasowego życia. Ale możemy ją znaleźć
dla ciebie teraz.
Zabrzmiało to tak, jakby Deena miała na myśli jakieś
czary. Jeżeli rzeczywiście chce coś dla niej zrobić, to czy
jest sens, żeby traciła czas na wyśledzenie jej stukniętej
matki? Przecież Janet nie jest adoptowanym dzieckiem, które
poszukuje swojej "prawdziwej" mamy. Wie, że jej prawdziwa
mama to zwykła szmata.
- Może lepiej podaj mi numery wygranych na loterii.
Deena spojrzała, jakby nie wiedziała, co to takiego
loteria. Przez te podróże w czasie ci ludzie muszą tracić
wiele przyjemności.
- Ja naprawdę nie chciałabym ci komplikować życia.
Najpierw pomóż mi dostać się do domu, a dopiero potem się
nad tym zastanowisz.
A jednak myśl o zobaczeniu matki jakoś Janet nie
opuszczała. Może sprawiły to stanowczość i pewność w głosie
Deeny, która mogła wiedzieć o przyszłości więcej niż mówiła,
ale Janet postanowiła nie pytać.
Przebyły kawał drogi, zanim dotarły, dobrze na południe,
do autostrady federalnej nr 1, potem zaś z rykiem silnika
pomknęły wzdłuż wybrzeża, już po ciemku, z zasuniętym dachem
jeepa i podkręconymi oknami. Im bardziej zbliżały się do
bramy, tym bardziej ożywiona i czujna stawała się Deena. I
dobrze, bo perspektywa ponownego spotkania z wymachującym
siekierą szaleńcem miała zupełnie odwrotny wpływ na Janet,
która się nieźle spociła podczas jazdy.
Srebrna ręka Deeny spoczęła na dźwigni biegów.
- Nie masz się czego obawiać. Ze mną jesteś bezpieczna.
- Deena, ja nie chcę opuszczać t u i t e r a z.
- Nie ma potrzeby. Ja tylko pójdę skontaktować się z moją
podstacją i zaraz wracam. Mogę nawet zadzwonić do bramy,
gdzie jest mój zespół, zanim przyjedziemy. Niewykluczone
zresztą, że zobaczysz dwie Deeny. Ale tym się nie przejmuj.
- Potrafisz to zrobić?
- To nie jest niemożliwe. Rano mogłam nie pójść po prostu
na plażę i się nie uratować. Ta scena jest już przesądzona;
coś mnie zatrzyma.
- Na przykład co?
- Kto wie? Po prostu wiem, że się nie uratuję. A poza tym
gdybym się uratowała, straciłabym to popołudnie z tobą.
Skręciły z asfaltowej szosy i Janet pochyliła się nad
kierownicą, z lękiem myśląc o tym, co się czai poza
zasięgiem jej świateł. Deena, z naciągniętym na głowę
kapturem, prowadziła ją zapewniając, że ta ciemność przed
nimi to jasny dzień. W swoim pełnym kostiumie znów była
bajecznym robotem-widmem. Może to i było konieczne, ale na
pewno nie dodawało otuchy. A jednak spod tej maski Deeny w
dalszym ciągu emanował spokój i pewność siebie, które
przywiodły je aż tutaj.
- O, tu, prosto. Ten kawałek gołej plaży.
- Ta brama wydaje się piekielnie niepewna. A co się
stanie, jak się wyłonisz i plaża będzie pod wodą?
- My tak nawet wolimy. Wyjść pod wodą to znacznie
bezpieczniejsze i bardziej prywatne. Dzięki temu
kombinezonowi mogę oddychać pod wodą.
Deena miała więc odpowiedź na wszystko. Janet
zachichotała, trochę histerycznie, wyobraziła sobie bowiem,
jak brama zostaje otwarta i jak wody Zatoki Fundy wdzierają
się do środka zalewając przyszłość. Ale Deena nie wydawała
się tym zatroskana. Nadświetlne metro nie może działać w ten
sposób.
Nie było ani śladu powracającego do domu zespołu Deeny.
Janet skierowała długie światła jeepa tam, gdzie według
Deeny miała znajdować się brama. W zdenerwowaniu złapała za
plecak, gotowa rozwalić każdego barbarzyńcę, jaki jej stanie
na drodze.
Tata zawsze starał się rozbudzić w niej zainteresowanie
bronią. Na Boże Narodzenie zaskoczył ją nawet kupując na
czarnym rynku colta AR-15, przerobionego na ogień ciągły.
Tata nie wierzył w żadne Uzi ani broń NATO czy inne
zagraniczne bzdury. Kałasznikow był dla niego cholernie
nieamerykański. Czy Wyatt Earp używałby chińskiej wersji
rosyjskiej spluwy? Ni cholery - dla Wyatta był dobry akurat
właśnie colt. Teraz żałowała, że kazała ojcu tego colta
zabrać; jego nie zaspokojone pragnienie syna było aż nazbyt
oczywiste. Matka zabrała mu jedynego potomka męskiego,
zostawiając córkę.
Wysiadając z jeepa Janet słyszała szum fal i widziała
migotliwą powierzchnię Atlantyku. Mgła uniosła się, za nimi
wznosiła się czarna ściana sosen i widmowe zagłębienia
znaczące bezkres plaży.
Deena przemierzała mroczną przestrzeń lśniąc srebrem
kombinezonu. Wpatrywała się w ciemność.
- Nie ma nikogo. Pewnie dzikus się nie pokazał i dlatego
nie było sensu wysyłać drużyny, chyba że...
Chyba że stanie się coś potwornego i to bardzo szybko. I
tak nieoczekiwanie, że nikt nie zdoła tego powstrzymać.
Janet zaczynała rozumieć całą tę historię z punktami w
czasoprzestrzeni. Żadna drużyna nie zjawi się po to tylko,
żeby być świadkiem rzezi, której nie będzie w stanie
zapobiec.
W promieniach reflektorów Deena przypominała rzucony na
piasek gigantyczny srebrny znaczek z maski samochodu.
- Jeszcze kawałek możesz ze mną iść. Byłoby to nawet dla
ciebie bezpieczniejsze.
Janet potrząsnęła głową. Nie była przygotowana na
przyszłość; sama myśl o ewentualnym zobaczeniu się z matką
już ją wystarczająco zniechęcała.
- Przynieś ze sobą numery wygranych na loterii albo
zwycięzców w przyszłorocznych rozgrywkach Suffolk Downs.
W swojej srebrnej masce Deena robiła wrażenie już bardzo
odległej.
- Dobrze, do zobaczenia. Dla ciebie nie potrwa to nawet
sekundy. Dla mnie trochę dłużej, więc na razie...
Janet dostrzegła podnoszący się cień. Z najbliższego
zagłębienia poderwała się ociekająca piaskiem gigantyczna
postać. W blasku reflektorów zobaczyła grubo ciosaną twarz
dzikusa z rozwichrzonymi włosami i czarną brodą. Szedł
prosto na nie wlokąc połyskliwe ostrze osadzone na długim
drzewcu.
Panika na wszystkich frontach. Zanim zdołała przyzwoicie
krzyknąć, została zwalona potężnym ciosem.
- To nie ja, ty kretynie! Ja jestem osobą postronną,
kibicem siedzącym za blisko bramki. Chwileczkę! - Ale pod
wpływem odrętwiającego ciosu Janet zrobiła salto lądując w
oślepiającym blasku reflektorów. Światło i ciemność wymazały
plażę. Nie mogąc złapać tchu, Janet klęczała na piasku i
pluła żwirem w oczekiwaniu na uderzenie siekiery. Pochłonął
ją gigantyczny ciężar; reflektory zgasły.
Uczta umarłych
Dławiąca ciemność trzymała ją jakby w cielesnym uścisku.
Następnie Janet poczuła, że ktoś ją wlecze po gorącym piasku
oślepioną przez jaskrawe światło dzienne. Słyszała, jak pod
prażącym słońcem fale uderzają o brzeg. Ale i ona uderzała
kogoś swoim plecakiem z całej siły, co jednak nie robiło na
tym kimś najmniejszego wrażenia.
Gałązki krzewów łapały ją za dżinsy i kurtkę, ale dopiero
gdy znalazła się w chłodnym mroku pod drzewami, znów mogła
widzieć. Poprzez krzewy, przesłaniające jej widok,
odróżniała garbate wyspy u ujścia zatoki. Było to ponad
wszelką wątpliwość wybrzeże Maine, Janet miała jednak
niemiłe uczucie, że znajduje się w punkcie czasoprzestrzeni
odległym od Eastport, USA.
Uwięziona w mocnym uścisku barbarzyńcy, potykała się o
korzenie drzew, porażona świadomością, że znajduje się z
dala od domu, w mocy olbrzyma, który mógł z nią zrobić
dosłownie wszystko. Nie było nikogo, kto by przyszedł jej z
pomocą - ani policji, ani armii, ani gwardii narodowej -
tylko ciemne ścieżki lasu. A najgorsze, że nie było taty.
Jakaż okazała się głupia. Przecież miała w ręku telefon. Już
tata dałby temu Conanowi Barbarzyńcy powąchać śrutu, ale
nie, ona Deenie. Ufaj w przyszłość. "Ja po ciebie
wrócę". Do diabła, jest skończoną idiotką! Ma to, na co
zasłużyła.
Kiedy dotarli tam, gdzie powinna była znajdować się
asfaltowa szosa hrabstwa, Janet darła się jak opętana:
- Puszczaj mnie, ty długowłosy, stuknięty sukinsynu! -
Ale najwyraźniej angielszczyzna nie miała tu żadnego
zastosowania. Był to prawdopodobnie jeszcze jeden nielegalny
imigrant, który przyjechał obmacywać dziewczyny, ale nie
nauczył się języka. Przeklinanie i miotanie się było
całkowicie bezcelowe, więc Janet trzymając go na odległość
wyciągniętego ramienia zaparła się obcasami.
Dzikus zatrzymał się, usiadł, ale nie puścił jej ręki.
Oparty o pień drzewa, z idiotycznym uśmieszkiem zadowolenia
na twarzy, wyglądał jak pół kamienicy. Był tak groźny, jakim
go zapamiętała z pierwszego spotkania: wielkie bicepsy,
broda i rozczochrane włosy. Przypominał członków gangów
motocyklowych, którzy przyjeżdżali w lecie naćpani z
Portland autostradą federalną nr 1 poszukując piwa i okazji
do gwałtu. Broszka, którą spięty był płaszcz mężczyzny,
przedstawiała węża połykającego własny ogon - symbol wybitnie
nieprzyzwoity. W ciężkim płaszczu, wełnianej spódnicy i
skórzanych sztylpach wyglądał jak przebieraniec. Janet
dosłownie konała z gorąca i marzyła o oswobodzeniu ręki już
choćby po to, żeby móc zdjąć kurtkę.
Czuła jak narasta w niej przerażenie. Po prostu było
lato. W powietrzu roiło się od owadów, a słońce stało
nieprawdopodobnie wysoko. Drzewa okrywało gęste zielone
listowie. Ogromne dęby i klony, pomieszane ze znacznie
wyższymi jodłami i cyprysami. Znikły młode sosny, wśród
których się wychowała, znikły ciągnące się wzdłuż plaży
równinne pastwiska. Patrzyła na wysoki las, który musiał
mieć setki lat albo nigdy nie był karczowany.
Spojrzała na dzikusa.
- Kim jesteś?
Jeżeli tkwili głęboko w przeszłości, zanim pierwsi
osadnicy wykarczowali lasy, to co robił tutaj Conan? Nie był
bliższy Hiawacie niż ona sama. Jeśli zaś znajdowali się
daleko w przyszłości, kiedy już lasy zdążyły odrosnąć, to
wobec tego przyszłość była znacznie nędzniejsza niż Janet
sobie wyobrażała.
Mężczyzna odpowiedział na pytanie, ale nie na wiele jej
się to zdało. Jego język, wprawdzie melodyjny, nie był
jednak ani hiszpańskim, ani francuskim, nie przypominał też
Janet żadnego ze znanych jej słów indiańskich. W każdym
razie dzikus nie mówił po angielsku. Byłoby to za łatwe. A
przecież wypowiadane przez niego słowa miały w sobie coś
odlegle znajomego, jakby zapamiętanego z filmu. Choć
wydawało się to mało prawdopodobne. Tata uważał zagraniczne
filmy za element zmowy antychrześcijańskiej. Monty Pythona
musiała oglądać ukradkiem. Język mężczyzny wydał jej się
jednak ładny, nie licujący z jego obrośniętą fizjonomią.
Te niby znajome dziwne dźwięki podkreślał fakt,
że mężczyzna powtarzał w kółko coś jakby "Ja-nant", chociaż
dźwięk "j" wymawiany nieprawidłowo brzmiał jak "dż".
- Tak - poklepała się po piersiach. - Ja Janet, ty
Tarzan. - Chociaż dzikus przypominał Tarzana bardziej z
muskułów niż z czystych rysów Lorda Greystoke'a. Czyżby on
rzeczywiście znał jej imię? To chyba niemożliwe. Była
przekonana, że nie spędził popołudnia w barze Eastport
popijając piwko i przepytując chłopaków, kto to jest ta
dziewczyna, która kopie na terenie starej indiańskiej osady.
Tym razem mężczyzna poklepał się po piersiach i
powiedział coś, co zabrzmiało jak "Bran". A następnie
wyciągnął rękę i dotknął jej policzka. Przeraziło ją to nie
na żarty, ale się nie cofnęła. Dotykając jej powiedział
"Ban". Ten "Bran" i "Ban" najwyraźniej go rozbawiły, bo
roześmiał się z własnego dowcipu. Wszystko wskazywało na to,
że świetnie się dogadują t e r a z. Mężczyzna był
najwyraźniej przekonany, że nawiązali rozmowę... może nawet
puści jej rękę...
I rzeczywiście po chwili puścił, z taką miną, jakby
chciał powiedzieć: "A teraz możesz sobie wrzeszczeć, ile
wlezie, na cały las". Wstała niemal ze szlochem i
rozglądając się dokoła stwierdziła w przerażeniu, że to, czy
dzikus ją trzyma, czy nie, nie ma najmniejszego znaczenia,
ponieważ i tak nie miałaby dokąd uciec. Mężczyzna bełkotał
dalej usiłując ją uspokoić i nazywając "Ban-Ja-nant". W
pewnym momencie sięgnął pod płaszcz, skąd wyjął coś w
rodzaju skórzanego portfela wielkości mniej więcej damskiej
torebki, otworzył go, wyjął coś ze środka i ofiarował jej.
Janet spodziewała się chustki do nosa, ale był to kawałek
naprawdę starożytnej suszonej wołowiny, znacznie gorszy niż
te, które się widuje przy kasach sklepowych między
czerstwymi pączkami a papierem toaletowym.
- Zrób mi tę uprzejmość - powiedziała Janet. - Pocałuj mnie
w dupę.
Mężczyzna usiadł i zaczął żuć; Janet ocierając oczy
bezwładnie osunęła się na ziemię.
Wyciągnął w jej stronę do połowy zjedzoną wołowinę.
Odepchnęła jego rękę.
- Jedzenie starej końskiej skóry jest całkowicie w twoim
stylu - rzekła Janet. - Ja jestem od trzynastego roku życia
wegetarianką, a poza tym nie wezmę nic z twojej ręki, nawet
gdybyś mi podawał najlepszy stek. Kto wie, w którym punkcie
czasoprzestrzeni padła ta krowa? Jest w tym wystarczająco
dużo złej karmy, żebyś dostał choroby pyska i racic.
Bran nie wyglądał na takiego, co przebiera w towarach,
więc Janet sięgnęła do plecaka i wyciągnęła kanapkę z serem,
żeby mu pokazać. Na sam widok kanapki poczuła jednak
potworny głód i zaczęła jeść. Od jej ostatniego posiłku
musiały minąć całe wieki.
Podczas jedzenia przeszukała swoje kieszenie i plecak.
Solidnie przygotowała się do spędzenia nocy poza domem.
Zabawne. Miała jeszcze jedną kanapkę z serem, nylonowy
śpiwór, jednopalnikową kuchenkę gazową, niezbędnik,
aluminiowy termos, małą wodoszczelną puszkę z zapałkami,
parę gumiaków, zegarek na rękę, pięć dolarów w banknotach,
trzy ćwierćdolarówki, dwie pięciocentówki, sześć pensów i
monetę dolarową z głową Statui Wolności, na szczęście. To
wszystko plus dżinsy i kurtka puchowa, nie licząc trykotowej
bawełnianej koszulki, skarpetek i bielizny, stanowiło relikt
cywilizacji przemysłowej, jaki jej pozostał. Jeśli ten
koszmar miałby potrwać dłużej niż powiedzmy dzień, to z
pewnością dostanie fioła.
Powinna była przynajmniej wziąć derringera, którego tata
dał jej specjalnie, żeby zabierała idąc na randki. Nie miała
dosłownie nic, co by jej zapewniło bezpieczeństwo - ani
penicyliny, ani prezerwatyw, ani nawet scyzoryka. Jeżeli
Tarzan ją zgwałci, to po prostu będzie musiała urodzić jego
dziecko. Przynajmniej AIDS jej nie grozi, no i może nie
wynaleziono jeszcze syfilisu.
Termos był już pusty i czerstwa kanapka z serem więzła
jej w gardle. Bran przyniósł kudłaty bukłak, który kiedyś
stanowił szatę zewnętrzną jakiejś kozy. Pociągnąwszy łyk
poczęstował Janet. Kozia skóra miała tłuste wyłysiałe
miejsca, tam, gdzie się ocierała pod pachą Brana, więc Janet
wstrzymała oddech i szybko łyknęła z bukłaka. Ale równie
szybko wypluła to, co miała w ustach. Nie była to bowiem
woda. Napój przypominał wino, które właśnie zamieniało się w
ocet.
Bran roześmiał się. Co za szczęście, że trafił jej się
porywacz, którego tak łatwo rozbawić. Pociągnął jeszcze raz
i odwiesił bukłak na miejsce. Następnie wstał, wskazał ręką
przed siebie, powiedział coś niezrozumiałego i zaczął iść.
Zanim doszedł do trzeciego drzewa, Janet wrzasnęła:
- Poczekaj, ty małpoludzie, idę z tobą! - W duchu
powiedziała sobie, że nie idzie za nim, tylko za czarną
obręczą na jego ręce. Klucz do bramy był jej jedyną nadzieją
na powrót do domu.
Las przypominał teraz park - drzewa rosły w znacznej
odległości jedno od drugiego. W rzadkim poszyciu Janet
widziała tłuste przepiórki i pomykającą drobną zwierzynę -
być może, były to kuny. Idąc dalej natknęli się na dużego
srebrzystego wilka. Nikt trzeźwy nie widział w Maine wilka
co najmniej od pół wieku, ale zwierzę stało przed nimi
namacalne i zupełnie nie spłoszone, gapiąc się, kiedy
przechodzili.
Kiedy minął szok, Janet zaczęła się martwić o różne
głupstwa, jak na przykład o to, że zostawiła w jeepie
zapalone światła. Rozładuje sobie akumulator. No cóż, będzie
miała dość czasu, żeby coś z tym zrobić. Miną wieki, zanim
ludzie wymyślą baterie, a co do samochodów, potrwa to
jeszcze dłużej.
Przeszli przez ostatnią strefę drzew i nagle otworzył się
przed nimi widok na coś, co stanowiło połączenie ogrodu
warzywnego z wykarczowanym lasem. Wszystkie drzewa, poza
najwyższymi, zostały zredukowane do poczerniałych pieńków,
pomiędzy którymi rysowały się wielobarwne wzgórki porośnięte
kukurydzą, żółto-zielonym gąszczem słoneczników i dyni.
Pośrodku tego wielkiego ogrodu wznosił się prymitywny
ostrokół z cienkich pali poprzetykanych gałęziami, sponad
którego łypały ku nim zaokrąglone dachy długich budynków z
drewna i kory.
Janet stała w palącym słońcu, oszołomiona widokiem
obcego, a jednocześnie znajomego. Była to indiańska wioska,
na której terenie jeszcze wczoraj prowadziła wykopaliska.
Linia brzegu cofnęła się nieznacznie i nadłożyli kawał
drogi, ale budynki nie budziły wątpliwości.
Z osady dochodziła piekielna wrzawa - ludzie śpiewali i
krzyczeli na całe gardło, ale Bran dalej szedł naprzód bez
najmniejszego wahania. Janet szła za jego bransoletą. Przy
bramie położył siekierę na ziemi i uniósł ręce przytykając
wierzch dłoni do ust. Na ich powitanie wyszła grupa
starszych mężczyzn, wymalowanych i wysmarowanych tłuszczem.
Wygłaszali uroczyste mowy, których Janet zupełnie nie
rozumiała. Ich poważny i dostojny sposób bycia nie licował
ze strojami: okrywały ich jedynie naszywane paciorkami
opaski biodrowe, które pozwalały wiatrowi igrać swobodnie z
ich genitaliami.
Żeby nie pozostawać w tyle, Bran wygłosił równie
niezrozumiałą mowę w swoim własnym śpiewnym języku.
Przekonawszy się, że strony nie mogą nawiązać porozumienia,
nagi klub starszych panów zaprosił ich do środka. Ci
dziadkowie o wytwornych manierach, spaleni na piernik, z
kolczykami z muszelek w uszach i tatuowanymi ogonami,
nadawali ton całej osadzie. Jeśli nie liczyć opasek
biodrowych, które się tu i ówdzie trafiały, całe zbudowane z
drewna i kory miasteczko wyglądało jaka obozowisko punkowych
nudystów świętujących Halloween.
Janet otoczył tłum podnieconych Indian: wzruszone
kobiety, dzieciaki z oczami jak spodki, wychudzone psy i
oswojone skunksy - wszystko to gapiło się na nią, jakby to
ona była dziwolągiem. Po wygłoszeniu mów powitalnych
wodzowie podjęli poważne próby nawiązania porozumienia.
Ustawiwszy parę gości na zakurzonych trzcinowych matach
mężczyźni zaczęli robić sugestywne ruchy oznaczające
siadanie. Janet i Bran usiedli. Następnie starcy przeszli do
pantomimy jedzenia i picia, brudnymi paluchami ładując
wyimaginowane jedzenie do ust. Bran skłonił się lekko, co
miało oznaczać przyzwolenie. Możliwe, że już wcześniej tu
jadł.
Kobiety postawiły przed nimi miski pełne delikatnej, ale
sycącej papki z ziarna kukurydzy, z mięsem i suszonymi
jagodami. W miarę jak Janet wyjadała mięso, nastrój
świętowania wyraźnie się wzmagał. Wznoszono okrzyki i
pojawiło się więcej nagich kobiet ze skórzanymi workami na
plecach, pokrzykujących "Hajiii, haiii". Janet o mało nie
zwróciła papki, którą i tak z trudem przełykała. Z każdego
worka szczerzyła się czaszka.
Skórzane worki zawierające ludzkie szczątki oparto
rzędami w pobliżu mat tworząc w ten sposób galerię zmarłych.
Następnie przed tymi nowymi gośćmi ustawiono miski z
jedzeniem. Przerażona Janet siedziała skulona obejmując
własne nogi. Całkowicie straciła zainteresowanie dla
posiłku. Przeszłość jawiła jej się wielkim odrażającym domem
wariatów, w którym silną ręką rządzą pacjenci.
Bran jadł jak świnia. Uśmiechając się do wszystkich
wymieniał niezrozumiałe dowcipy z obsługującymi ich nagimi
kobietami. Kilka z nich miało na biodrach pasy naszywane
muszelkami. Bezwstydne flądry. Odchodząc kręciły w stronę
Brana wielkimi tyłkami. W tym samym czasie inne kobiety
pochlipywały drąc się za włosy i rozbijając gliniane garnki,
które Janet miała kiedyś wykopywać.
Uczta umarłych trwała cały dzień, choć żaden z drogich
nieobecnych nawet nie ruszył papki ani mięsa. W powietrzu
dosłownie roiło się od niebieskich much, które obsiadły
ciała i miski z jedzeniem. Niektóre usiadły nawet na porcji
Janet. A, niech im będzie. Ogłupiała od upału i widoku
tego, co się wokół niej działo, Janet powoli dostawała
bzika.
Późnym popołudniem zaprowadzili ją do dużej, chłodnej
chaty, gdzie padła półprzytomna. Przebywszy okres od
północy do południa w przeciągu kilku sekund Janet cierpiała
na ciężki przypadek niedospania. Obudziła się, kiedy kobiety
wtaszczyły na wieczór do chaty swoich zmarłych. Znów zaczął
się ten sam koszmar, ale teraz już znosiła go lepiej. Spała
dobrze, a jej zegarek wskazywał godzinę dziesiątą rano czasu
wschodniego. Domyślała się nawet, dokąd wędrują kości
zmarłych na noc. Zawsze zdumiewało ją wielkie cmentarzysko
za wioską. Jakim cudem tyle osób mogło być pochowanych
jednocześnie? Teraz już wiedziała.
Całkowicie rozbudzona patrzyła, jak kobiety zamieniają
chatę w jedną wielką koszmarną trupiarnię. W przyćmionym
świetle ognisk czyściły i przystrajały całe pokolenia swoich
zmarłych w różnych stadiach rozkładu, przemawiając do nich
pieszczotliwie i popłakując. Wbrew swojej woli Janet
zauważyła u siebie zrozumienie i akceptację dla tego, co
robiły. Kobiety żegnały się z utraconymi rodzicami, dziećmi
i kochankami, pełne współczucia i czułości, których nie były
w stanie osłabić smród i robactwo. Oszołomiona, przyglądała się
jak ich myją, ubierają w futra i naszyjniki i stroją tak,
że na tle reszty mieszkańców osady wyróżniali się elegancją.
Zapdając w niespokojny sen Janet ze łzami w oczach
przysięgała sobie, że jeśli kiedykolwiek wróci do domu, to z
całą pewnością wyrzuci szpadel.
Nazajutrz o świcie Bran był gotów do dalszej drogi. Bóg
jeden wiedział, dokąd zamierzał iść, ale Janet
postanowiła mu towarzyszyć. Tej nocy miała straszne sny:
wszędzie widziała czaszki - w ciemnych kątach, w ziemi,
poprzez warstwę ludzkiego ciała. Mieszkańcy wioski
wyposażyli ich w jedzenie i wyprawili w podróż.
Kierując się na północ, wzdłuż wybrzeża, Bran był w
doskonałym nastroju; cały czas mówił do niej, nie zrażony
barierą językową. Podczas pierwszego odpoczynku Janet
rozebrała się do bielizny i weszła do zimnej wody, żeby zmyć
z siebie trupi odór. Kiedy się kąpała, podszedł do niej
ciekawski jeleń. Zjadła na brzegu ostatnią kanapkę z serem i
starannie schowała do kieszeni plastikową torebkę. W tym
zbieraniu opakowań był jakiś patos, ale przecież Janet
znalazła się w świecie, gdzie plastyk był rzadszy od złota.
Mijali ich idący na południe ludzie, którzy nieśli worki ze
zmarłymi i pokrzykiwali "Hajii!". Następna osada wydawała
się niemal zupełnie normalna: wymalowani Indianie, którzy
bili w bębny, jedli psie mięso i tańczyli nago. Zatrzymali
się tutaj na kilka dni.
Włóczęga na północ w towarzystwie Brana Barbarzyńcy mogła
być gorsza, ale nieznacznie. Przypominała weekendy spędzane
z tatą w lasach na ćwiczeniach z obrony cywilnej, tyle
że trwała bardzo długo. W pewnym sensie był to "Dzień po".
Czas i przestrzeń zmiotły Stany Zjednoczone z powierzchni
ziemi lepiej niżby to zrobili komuniści. Patrzenie na puste
miejsce po Eastport było niezwykle przygnębiające.
Bran musiał jej nieskończenie wiele razy mówić, dokąd
idą, ale Janet naturalnie nic z tego nie rozumiała. Powoli
jednak zaczynała łapać poszczególne słowa. Zorientowała się
na przykład, że "aber" w jego języku znaczy ujście rzeki, a
"ab" zatoka. Niektóre słowa wydawały jej się nawet
niepokojąco znajome, choć nie mogła dopatrzyć się w tym
żadnej regularności. Na przykład "dor" znaczyło "duży", a
znów "bak" "mały". Janet upodobała sobie słowo "sooigy"
oznaczające miejsce, gdzie można było usiąść. Cały czas
marzyło jej się sooigy.
Nie miała ani dość siły, ani zapału, by uczyć Brana
angielskiego. Pod jej kierunkiem opanował jednak zupełnie
nieźle: "Bran jest sukinsynem". A także na powitanie
"Pieprzę cię" i w porze lunchu "Żarcie gotowe". Ale w sumie
było to niezbyt zabawne.
Janet bez przerwy myślała o Deenie. "Przyjdę po ciebie".
Zgoda. Ale w którym punkcie czasoprzestrzeni? Te bzdury o
szybkości ponadświetlnej mogły być zwodnicze. Deena
obiecała, że Maine nigdy nie zostanie oddane Indianom. Może
to i prawda, ale osobista przyszłość Janet była gęsto
zaludniona Indianami, którzy zachowywali się, jakby byli
właścicielami tego kraju. Nic złego nie przytrafiło się też
Kanadzie - po prostu przestała istnieć. Przynajmniej dla
niej.
Indianie nie tylko ich nakarmili, ale także przewieźli
swoim sanoe przez zatokę do Nowej Szkocji. Janet zrozumiała
teraz, dlaczego Indianie nie mogli sobie dać rady w
nowoczesnym świecie. Żywili i wozili tę parę białych
cudzoziemców nie pytając o pieniądze, nie przejmując się
tym, że przyjdą jeszcze miliony takich jak oni, którzy wytną
im lasy, wybiją zwierzynę i wymordują ich samych, a
niedobitków wypędzą. Nie to, żeby Indianie z natury rzeczy
byli tacy szlachetni. Janet widziała kiedyś, jak dostali w
swoje ręce kogoś, kogo uznali za wroga. Przy tym, co wtedy
zrobili, Teksaska Masakra Piłą Mechaniczną przypominała
Muppet Show. Najbardziej ponure w tym barbecue połączonym z
wiwisekcją było to, że w antraktach ofiara miała obowiązek
zabawiać swoich oprawców śpiewem i opowiadaniem dowcipów na
swój koszt. Ani jednak Janet, ani Bran nie odgrywali głównej
roli w tym swoistym variete. Raz przynajmniej była
zadowolona, że przyszłość jest szczelnie zamknięta.
Jedyne niebezpieczne chwile zdarzały się wtedy, gdy dzicy
okazywali im zbyt wielką przyjaźń. Którejś nocy Janet i Bran
spali w chacie, należącej do pewnej grubej Indianki
Pocahontas. Rano przyszła młoda kobieta i w języku znaków
dała im do zrozumienia, że babcia jest chora. Czy nie
zechcieliby zostać jeszcze dzień dłużej i pomóc w leczeniu
staruszki? Trudno było odmówić, a Bran najwyraźniej kwapił
się do pomocy. W filmach o Tarzanie biały, który wyleczył
jakiegoś ważnego dzikusa, stawał się kimś w rodzaju boga.
Janet nie czuła się na siłach, żeby wynaleźć penicylinę czy
choćby aspirynę, ale znała się nieźle na ziołach, próbowała
więc postawić właściwą diagnozę. Córki Pocahontas w języku
znaków powiedziały, że coś złego nawiedziło starą kobietę we
śnie, z czego można się było domyśleć, że po prostu źle
spała. Żarłocznej staruszce należało więc wytłumaczyć, żeby
się na noc nie obżerała niedźwiedzim mięsem.
Wieczorem większość wioskowej młodzieży zebrała się w
chacie chorej, która siedziała w wyplatanym wiklinowym
fotelu. Pod jedną ścianą stali chłopcy w opaskach
biodrowych, pod drugą dziewczęta w spódniczkach z trawy.
Przypominało to studniówkę bez smokingów. Zaczęło się od
chichotów i zamieszania, po czym dobierano się parami stając
naprzeciwko siebie. Janet przypadł Bran. U boku chorej stało
paru wodzów potrząsając grzechotkami ze skorupy żółwia i
zawodząc jak lokalna orkiestra w repertuarze pieśni i tańców
hawajskich.
W pewnym momencie wodzowie uderzyli we właściwą nutę i
rozpętało się piekło. Chłopcy opuścili opaski biodrowe, a
dziewczęta uniosły spódniczki. Rzucając się sobie w ramiona
zaczęli podskakiwać jak stado królików w upale, podczas gdy
wodzowie wymachiwali grzechotkami, a chora przyglądała się
widowisku. Istna dyskotekowa orgia. Tata twierdził, że
terapia przez dotykanie to tylko inna nazwa rozpusty. Janet
nie wierzyła mu aż do tej chwili.
Bran za pomocą słodkich słówek i dość wulgarnych ruchów
usiłował skłonić swoją Ba-Ja-nant, by się włączyła w ogólną
zabawę, ale powiedziała "nie" tak głośno, że wywołało to
ogólne poruszenie. Było oczywiste, że uważają ją za kogoś,
kto w najlepszym razie psuje zabawę, a w najgorszym nie
pragnie szczerze wyzdrowienia chorej. Pewnych aspektów
zostania białą boginią Janet nie wzięła pod uwagę... Poszła
więc na kompromis: rozebrała się do bielizny, podczas gdy
Bran pieprzył jedną z wnuczek starej Pocahontas, która
zgodziła się zająć jej miejsce. Reszta uczestników, która
nigdy nie widziała bielizny na oczy, uznała najwyraźniej, że
Janet jest naga, tylko nie wyposażona odpowiednio fizycznie
do uprawiania tej grupowej terapii.
Wnuczka Pocahontas nie mogła mieć więcej jak dwanaście
lat i Janet w myśli dołożyła Branowi, do napaści i
uprowadzenia, gwałt na nieletniej. Kiedy Bran skończył z
Lilią Wodną, dumnie przeszedł w drugi koniec chaty i
wypieprzył jeszcze staruchę, ot tak sobie, mimochodem.
Wywołało to szaloną radość wśród Indian. W języku znaków
powiedzieli, że babcia nie tylko czuje się znacznie lepiej,
ale od czasu, kiedy zjadła swojego ostatniego męża, nie
miała tak wesołej miny.
Wszyscy bawili się świetnie wyganiając z babci złe sny,
ale Janet obudziła się późno i zjadła resztki swojej papki
bez entuzjazmu. Bran wstał radosny jak skowronek i do tego
bardzo z siebie dumny.
- No, ruszajmy - powiedziała Janet palcami imitując kroki
i pokazując na północ. Czuła się kiepsko i nie chciała, żeby
nad nią odprawiali swoje egzorcyzmy.
Gdzieś w Nowej Szkocji zabrakło im Indian, chociaż do tej
pory nie zauważyła deficytu. W dzikich bezdrożach, całe
stulecia od apteki, nie mówiąc już o szpitalu, Janet
poczuła, że traci siły. Po co komu AIDS, kiedy z powodzeniem
można umrzeć w następstwie wybicia zęba czy zainfekowanego
ukąszenia pluskwy? Przywalił ją ogromny ciężar czasu i
przestrzeni. I do tego była sama z Branem.
Robiło się coraz ciemniej. Z każdym krokiem ogarniało ją
większe znużenie, straciła nadzieję, że kiedykolwiek dobrną
do następnej wioski. Bran pogodził się z jej zmęczeniem.
Oparłszy topór o drzewo sięgnął do swojej torby ze słowami:
"Żarcie gotowe". Ale nieustępliwa biegunka, jaka dotknęła
Janet, odebrała tej propozycji całą atrakcyjność. Infekcja
najwyraźniej nie miała dostępu do Brana. Żył z bakteriami za
pan brat.
Janet rozwinęła śpiwór i wlazła do niego natychmiast. Jak
długo była wewnątrz, czuła się bezpieczna - nylonowy śpiwór
nie pomieściłby Brana, a tym bardziej ich dwoje. Leżąc na
wznak i trzymając się za brzuch słyszała, jak Bran łamie
suche gałęzie na opał. Na liściach nad sobą zobaczyła cienie
rzucane przez płomienie ogniska. A potem zorientowała się,
że Bran coś je. On się nie uskarżał na brzuch.
Następnie doszedł ją odgłos kroków. Nie były to - pac,
pac, pac - kroki typowe dla Indian, tylko stąpanie ciężko
obutego barbarzyńcy. Kroki zatrzymały się za jej głową.
Zamknęła oczy udając, że śpi. Chryste, czego on chce od
takiego żywego trupa, jakim ona jest w tym momencie. Po tym
jednak, jak widziała jego igraszki ze staruszką, uznała, że
nie pogardziłby i młodą kózką. Złapała za brzeg śpiwora w
nadziei, że Bran nie poradzi sobie z suwakiem.
Słyszała jego cichy śpiewny szept. Zdanie, którego nie
zrozumiała, kończyło się słowem "Ban-Ja-nant". Bran ukląkł
koło jej głowy i wbił w ziemię coś twardego. Kroki oddaliły
się.
Janet otworzyła jedno oko i koło swojej głowy zobaczyła
rękojeść noża. Zostawił jej nóż. Złapała za niego i
pociągnęła, jak mogła najmocniej. Rękojeść wygięła się, ale
ostrze dalej mocno tkwiło w ziemi. No cóż, ładny gest z jego
strony. Prostak nawet nie znał swojej siły.
Janet przewróciła się na bok i patrzyła, jak Bran układa
się przy ognisku: ze swymi szerokimi barami i długą grzywą
przypominał śpiącego lwa. A więc nie jest gwałcicielem. Może
nawet miał swoje zalety. Tyle, że był głupi. Skąd wiedział,
że jego Ban-Ja-nant nie poderżnie mu gardła jego własnym
nożem i nie ucieknie z kluczem do bramy? Skąd mógł to
wiedzieć?
Rano Janet zaparzyła herbaty ziołowej. Mimo nieustannego
obijania i wstrząsów kuchenka gazowa była w lepszym stanie
niż ona sama. Powinna napisać do producenta - wyryć w
twardej skale swoje podziękowanie. Dziś mieli leczniczą
herbatę o zapachu dzikiej maliny, ale Janet wątpiła w jej
terapeutyczne działanie, zwłaszcza że była to mieszanka
zalecana przy kłopotach z macicą, a macicę Janet miała w
porządku, Bran zaś nie miał żadnej. No cóż, najważniejsza
jest wiara.
Bran siadł, ziewnął, spojrzał na nią i uśmiechnął się.
- Pieprzę cię, Ba-Ja-nant - powiedział.
Janet wręczyła mu herbatę.
- Przykro mi, Sir Galahadzie, ale już miałeś swoją
szansę.
Nie straciła cnoty w Nowej Szkocji. Stało się to na
tylnym siedzeniu buicka electry pewnego alfonsa z Portland w
pewnym szczególnie podniecającym punkcie jej życia. Przy
akompaniamencie piosenki Buddy Holly'ego "Not Fade Away".
(Czy może stanie się to dopiero kiedy nadejdą buicki o dużych
kołach, z magnetofonami i nalepkami z króliczkiem oraz
kondomy). Straciła natomiast swój wegetarianizm. W następnej
wiosce wyrzekła się go na rzecz mięsa, ale nie byle jakiego
- była to gotowana dziczyzna pływająca w tłuszczu z jelenimi
kudłami, a do tego ozór i móżdżek w charakterze przystawki.
Jej organizm najwyraźniej tego potrzebował. Janet wysysała
kości Bambi, żeby się dobrać do szpiku. Po upływie dnia czy
dwóch biegunka opuściła ją z najwyższym obrzydzeniem. W
tłustym jelenim mięsie musiało być coś, czego brakowało w
papce kukurydzianej.
Janet była wegetarianką od chwili, kiedy na lotnisku łysy
facet w żółtej todze wręczył jej "Wyższy smak: przewodnik po
kuchni wegetariańskiej i diecie bez k a r m y". Przeczytała
dziełko od deski do deski, łącznie z przepisami, i książka
wywarła na niej wrażenie. Ponieważ jednak autorem był
jakiś obcy s w a m i, musiała ją ukryć na strychu pod
podłogą, razem z numerami "Cosmo" i starym zdjęciem mamy w
towarzystwie młodszego rodzeństwa. Pełno tam było obcych
nazwisk, jak Gandhi i Thoreau, i tata powiedział, że te
żółte suknie i zgolone głowy to jedynie przykrywka dla tych,
co się kręcą koło lotnisk i tylko patrzą, kto wsiada i
wysiada z samolotu. Rząd prawdopodobnie dołożył im do
zasiłków jakieś ekstra pieniądze. Czy widzieliście kiedy,
żeby któryś z tych łysych piłował drzewo czy nalewał
benzynę?
Janet jednak w dalszym ciągu wierzyła w to, co mieli do
powiedzenia ci żółci, i Swami Prabhupada: "Jesteście tym, co
jecie"... ale kto chciałby być miską papki kukurydzianej z
jagodami?
Zdanie się na uprzejmość obcych zjadaczy mięsa miało
swoje złe strony. Jeśli Indianie naprawdę kogoś polubili,
poczęstunek składał się z niedźwiedziego mięsa i psich
hamburgerów. Szczeniaki stanowiły specjalny przysmak,
Indianie bowiem kochali swoje psy. Kobiety karmiły
szczenięta prosto z ust, tak jak własne dzieci - najpierw
przeżuwały mięso, a następnie zapraszały psiaki do
francuskiego pocałunku, chichocząc, gdy poczuły w ustach
mały różowy język. Danie z królika oznaczało tyle co
wymówienie gościny.
Następne plemię przewiozło ich łodzią przez Cieśninę
Cabota do Nowej Fundlandii. Tam przekroczyli kolejną bramę,
usytuowaną na nie odznaczającym się niczym szczególnym
wzgórzu. Gdyby Bran nie zaczął zabawiać się kluczem, Janet
nie zorientowałaby się, o co chodzi. Kiedy był już gotów,
przycisnął ją do siebie blisko, przytrzymał i przekręcił
obręcz na ręce. Powściągając w sobie chęć wyrwania mu się i
ucieczki Janet śledziła każdy jego ruch. Dokoła nich
zamknęła się ciemność. Czuła na sobie ramię Brana, który
jednocześnie położył palce jednej swojej ręki na przegubie
drugiej. Zorientowała się, że usiłuje zgrać swój ruch z
własnym pulsem, i spojrzała na zegarek. Cyfry świeciły w
ciemności. Oceniła, że upłynęło sto osiemdziesiąt siedem
sekund, może niezbyt dokładnie, w każdym razie tyle mniej
więcej według jego pulsu.
Bran ponownie przekręcił obręcz na ręce i świat powrócił.
Ale niezupełnie ten sam. W dalszym ciągu znajdowali się na
wzgórzu, ale trawa była zieleńsza, a i drzewa się jakoś
zmieniły. Wydało jej się też, że jest chłodniej, a powietrze
wilgotniejsze i niebo pochmurne. Nie było to lato. W
Eastport powiedziałaby, że to wczesna wiosna.
Ale która wiosna? Nie spodziewała się, że są w
dwudziestym wieku starego stylu. A nie mogła spytać Brana.
Ten trik z pulsem świadczył o tym, że umiał liczyć, ale kto
wie, jakiego używał kalendarza; może kierował się gwiazdami
i księżycem. Janet usiłowała przypomnieć sobie wszystko,
czego nauczył ją tata o gwiazdach. Według precesji bieguna
niebieskiego mogłaby się zorientować, w którym są stuleciu.
Hmm. Dużo by jej z tego przyszło.
Czując się bardziej oddalona od domu niż kiedykolwiek,
wlokła się potulnie za Branem. Późnym popołudniem poczuła
lekki zapach morza i kiedy wyszli z lasu, roztoczył się
przed nimi widok na zatokę. Janet zobaczyła coś, co
napełniło ją otuchą: na niewielkim wzniesieniu tuż nad
poziomem wody dostrzegła osadę składającą się z
prostokątnych budynków ze spiczastymi dachami. Z pewnością
nie zbudowali jej Indianie, a jeśli potrzebowała dalszych
dowodów, to je miała: w zatoce na kotwicy kołysał się
statek.
Kiedy szli drogą w stronę wybrzeża, na myśl przychodziły
jej najrozmaitsze możliwości. Osada robiła wrażenie
europejskiej, ale starej, bardzo starej. Domy, zbudowane z
torfu i drewna, miały krótkie, szerokie kominy, z których
unosił się błękitny dym w jeszcze bardziej błękitne niebo.
Grube strzechy z torfu okapami sięgały niemal ziemi. Statek
miał dwa maszty - wysoki maszt główny i mniejszy skośny
fokmaszt. Janet słyszała o osadach wikingów na Nowej
Fundlandii, ale to nie był statek wikingów. Kto tu przybył
pierwszy: Francuzi? Anglicy? Kto to był Cabot? Przebyła
właśnie cieśninę nazwaną jego nazwiskiem. Jeśli to nawet
byli pierwsi osadnicy, to i tak dzieliły ją od domu całe
stulecia.
Kiedy przekroczyli niewielki prymitywny mostek z bali
przerzucony nad strumieniem, Bran wydał okrzyk. Z domów
zaczęli się wysypywać ludzie. Opalone na brąz kobiety i duzi
niezgrabni mężczyźni, wszyscy śpieszyli, żeby ich powitać.
Byli ubrani tak samo jak Bran - w skóry i wełniane
samodziały. Tłocząc się wokół nowo przybyłych, poklepywali
Brana po plecach, ją zaś nazywali Ban-Ja-nant, choć mimo tej
poufałości spoglądali na nią z nabożnym lękiem.
Kim byli ci ludzie? Skąd pochodzili? Byli biali, mieli
brody, hodowali świnie i kurczęta, ale nie przypominali
pielgrzymów z "Mayflower". Nie mieli broni ani Biblii -
tylko łuki i harfy. Janet przestała się nad tym zastanawiać
i dała się porwać życzliwej ludzkiej fali. Ugościli ją i po
raz pierwszy od wielu miesięcy dostała normalne jedzenie, o
ile naturalnie mięso wieprzowe z zieleniną, filet z ryby i
ciasteczka owsiane można nazwać normalnym jedzeniem. Ludzie
ci jedli palcami i dziwili się jej przyborom stołowym. Tej
nocy Janet rozpostarła swój nylonowy śpiwór na klepisku
przed paleniskiem drewnianego domostwa.
O świcie wszyscy już byli na nogach, gotowi do wyjścia.
Janet miała silne przeświadczenie, że czekali na nią i
Brana. Nie po raz pierwszy czuła, że jest ponaglana, sama
nie wiedząc dlaczego. Ale tym razem było inaczej. Tym razem
Bran nie wlókł jej grożąc, że ją zostawi, bezradną i
samotną, tym razem opadły ją kobiety dosłownie dusząc
przejawami swojej serdeczności, jakiej Janet nie zaznała od
czasu, kiedy miała cztery lata. Szczególnie troskliwie
zajęła się nią Branwen, duża kobieta robiąca wrażenie matki
Brana - ugotowała jej śniadanie i obsypała podarkami. Janet
dostała od niej wełnianą pelerynę, ufarbowaną na zielono
skórzaną kurtkę z miedzianymi zatrzaskami, kilka wełnianych
spódnic i lnianych koszul.
We wszystkim pomagała Branwen Gwyn, szczupła, rudowłosa
kilkunastoletnia dziewczynka z bałwochwalczym wyrazem w
błękitnych oczach. Gwyn z pewnością była córką Branwen, a
tym samym siostrą Brana. Branwen okazywała małej
macierzyńskie ciepło, Gwyn zaś odnosiła się do starszej
kobiety z wielką rewerencją. Ban-Ja-nant była ulubienicą
wszystkich. Kobiety obdarowywały ją na wyprzódki. Mężczyźni
kłaniali jej się dotykając kosmyków włosów. Wszystko to
razem wzruszało ją niemal do łez.
Odpłynęli z pierwszą falą. Statek miał wspaniałą potężną
rufę w kształcie łabędzia, dziób zaś zdobiła rzeźba bogini.
Nad ich głowami wznosił się maszt główny, utrzymywany w
pozycji pionowej przez więzi przednie, grube jak jej ręka w
przegubie, i podtrzymujący reję dłuższą niż szerokość
statku. Janet podziwiała lśniące złocenia, malowane listwy,
czerwone topsle i pokładówkę o oknach z zasłonami i
balkonikami. U steru tego ogromnego statku stał mały łysawy
mężczyzna, który poruszał dwoma wielkimi bliźniaczymi
sterami ze sterownicą nie grubszą od laski, i mówił coś
ostro w dziwnym języku, który przypominał hiszpański albo
włoski.
Branwen i Gwyn przyprowadziły Janet na lewą stronę do
wielkiej kabiny wymalowanej w kwiaty i gryfy pokładówki. Z
balkonu pierwszego piętra Janet patrzyła, jak Nowa
Fundlandia znika pod horyzontem pochłaniana przez
butelkowozielone morze. Łóżko było wystarczająco duże, by w
nim dokonywać morskich manewrów, przykryte błamem z
jaskółczych skórek obramowanym białym gronostajem. Obawiała
się, że ktoś zechce towarzyszyć jej w spaniu.
Ale do snu otuliły ją Branwen i Gwyn. Gwyn wyjaśniła jej
na migi, że będzie spała przed drzwiami kabiny. Gdyby Ban-
Ja-nant czegokolwiek potrzebowała, wystarczy, że zawoła.
Branwen wygłosiła dłuższe przemówienie, bardziej
macierzyńskie, a następnie wręczyła Janet ostatni dar. Był
to cienki, obosieczny sztylet, inkrustowany srebrem w dzikie
konie. Pokazała Janet, jak się go chowa do pochwy w cholewie
buta, a następnie wsunęła jej sztylet pod poduszkę, tak żeby
teraz, kiedy Janet była z nimi, czuła się bezpieczna.
Nylonowym śpiworem wymościły jej wielką skrzynię i przykryły
na noc stertami futer.
Rankiem Janet widziała skaczące w tyle za statkiem
delfiny, a wieczorami przez okna swego balkonu podziwiała
zachód słońca. Na pełnym morzu złapał ich sztorm -
straszliwy atlantycki huragan. Przerażona Janet włożyła
futrzany płaszcz i wyszła na pokład, gdzie stwierdziła, że
trzymają się tylko topsle, zaś maszt główny zakreśla we mgle
i deszczu wielkie koła. Ulewa chłostała jej twarz, gdy
patrzyła, jak grube liny pękają, a czerwone żagle drą się na
strzępy. Wokół niej nie było nic bezpiecznego ani solidnego.
Bran stał za sterem obok łysawego mężczyzny. Szare
atlantyckie bałwany zawijały się zalewając rzeźbę łabędzia
na rufie, a ich spryskując fontannami słonej wody. Mały
mężczyzna przypominający teraz Chico Marksa naszpikowanego
narkotykami wyrzucał z siebie w podnieceniu potoki słów w
swoim niezrozumiałym języku. Bran podał Janet ramię. Z
dwojga złego, bojąc się bardziej sztormu niż swego dzikiego
towarzysza, poszukała schronienia pod jego wełnianym
płaszczem - bliskość jego zwalistej postaci mimo wszystko
podnosiła ją na duchu. Obejmując go w pasie patrzyła, jak
fale rozbijają się o tańczący po rozszalałym oceanie statek.
Bran stał na rozstawionych nogach, mocno wpartych w deski
pokładu. Janet zauważyła, że palcami jednej ręki dotyka
przegubu drugiej mierząc puls. W pewnej chwili przekręcił
klucz do bramy i sztorm ustał, pozostawiając ogromny statek
w objęciach ciemności.
Po chwili poczuła, jak Bran ponownie obraca klucz
przywracając morze i niebo. Sztorm zelżał; nastał świt i
przed nimi ukazała się czerwona linia poranka. Pod strzępami
żagli płynęli po bardziej już przyjaznym oceanie ku nowym
dniom.
Na bezkresnym oceanie
Janet stała na kamiennym parapecie warownej wieży, ubrana w
futrzany płaszcz, w wianku z kwiatów na głowie, i patrzyła
na szare wody oceanu. Wieża wznosiła się nad głęboką fosą
połączoną drewnianym mostem z otoczonym palisadą
dziedzińcem. Poniżej stromo opadały ku morzu krzewy i usiane
kamieniami wzgórza. Daleko w zatokę sięgały skaliste
przylądki obejmując niby ramionami statek, którym przybyła.
Janet nie miała wątpliwości, że duża zielona wyspa leżąca
naprzeciwko Nowej Fundlandii po drugiej stronie Atlantyku
jest Irlandią. Bran i jego rodzina nazywali ją na różne
sposoby - najczęściej używając słów oznaczających "ziemię" i
"matkę". Janet powoli uczyła się języka.
Była to jednak Irlandia wczesnego średniowiecza, według
starego stylu. Bran powiedział Janet, że za mniejszym
morzem, na wschód, żyje król imieniem Artur. Nie miało to
jednak większego znaczenia, jako że pierwszy lepszy lord
uważał się tam za króla. Tego dnia Janet była podejmowana
przez miejscowego królika, którego imię przypominało
kichnięcie. Wszyscy uważali się za chrześcijan, ale i to
znaczyło niewiele. Janet uczestniczyła w uroczystościach
wielkanocnych w położonym bardziej na południe królestwie o
nazwie Munster. Uroczystości te przypominały obrządki
płodności i orgie narkotyczne.
Bran powiedział, że są już prawie w domu. Nawet Janet
zaczynała tak do tego podchodzić. Straciła wszystkie
torby plastykowe poza jedną i mniej więcej w połowie
Atlantyku wyczerpał jej się zapas gazu do kuchenki, którą po
prostu wyrzuciła do Golfsztromu. Nie mając możliwości
odnowienia zapasu, nie zamierzała dźwigać dwukilogramowej
pamiątki.
Przestała myśleć o sobie jako o zaginionej, przestała też
sobie wyobrażać swoją twarz na kartonach z mlekiem. Tutaj
kartony z mlekiem były brązowo-białe i muczały. Nikt za nią
nie tęsknił, ponieważ nie istniał stan Maine. Dla rodziny
Brana było to Avalon; dla Indian ojczyzna. Do diabła,
musiałaby się urodzić i przeżyć ze dwadzieścia lat, zanim
ktoś by się o nią upomniał.
- Ban-Ja-nant. - W płaszczu z kapturem i w butach z
cielęcej skóry, cicho, na palcach, przyszła Gwyn.
- Wiem, że jedzenie jest już gotowe. Ja tylko chciałam
popatrzeć na morze. - Janet powiedziała to po angielsku, ale
Gwyn zrozumiała, o co chodzi. Dziewczynka była samą
dobrocią, pełną uwielbienia młodszą siostrą, którą Janet
straciła, kiedy mama zabrała Sharon. Delikatnym ramieniem
objęła w pasie Janet, szpcząc nowe słowo oznaczające
miłość, i poprowadziła ją w stronę wiodącego na dziedziniec
mostka. Z daleka słychać było ujadanie psów i pijackie
śpiewy. To podochoceni myśliwi wracali z polowania wśród
wzgórz.
Branwen oczekiwała je u wejścia na most, troskliwie
wygładzając płaszcz Janet; Gwyn poprawiła jej wianek na
głowie. W czułej eskorcie kobiet Janet poszła do wielkiej
wykładanej drewnem sali obwieszonej ogromnym łosim porożem.
Obie kobiety były niezwykle dumne ze swojej Ban-Ja-nant.
Branwen chciała być jej matką, Gwyn siostrą. Janet nazywała
je matką i siostrą w języku, którego się właśnie uczyła. Na
inne nazwy nie reagowały.
Janet jako obiekt macierzyńskiej troski poczuła się nawet
szczęśliwa. Uświadomiła sobie, jak wiele straciła mając
jedynie ojca. Jej dawne życie w lasach, wykopywanie domostw
dawno zmarłych Indian i przygotowywanie się do zagłady atomowej
wydało jej się dziwną, nienaturalną egzystencją.
Rzeczywistością stawało się tu i teraz.
Kiedy weszła na salę, nawet mały tłusty król wstał ze
swego dębowego tronu i wzniósł kielich. Był już mocno
podchmielony, podobnie jak i Bran, ale pewniejszą ręką
trzymał trunek. Na rożnie obracał się cały wół, z kopytami i
ogonem. Prawdziwy organiczny wół - bez sterydów, pestycydów
i - bez jąder.
A więc król Gyfeochu był pijaczyną w koronie, zaś jego
dziedziniec zwykłym gumnem. Tak czy siak, trwała uczta na
jej cześć i wszyscy, od lorda do świniopasa, traktowali ją
jak członka rodziny królewskiej, jak kogoś więcej niż ludzką
istotę. Starcy skłaniali przed nią głowy, a piękni
młodzieńcy zginali się wpół. Było to denerwujące, ale miłe.
A nawet upojne.
Po winie, wołu, bażancie i występach akrobatów Bran
poprosił o harfę. Przyniesiono mu piękny instrument z kości
słoniowej intarsjowany złotem. Siedząc na ławie, z jedną
potężną nogą ugiętą w kolanie, Bran stroił harfę uśmiechając
się do Janet. Był obdarzony pięknym, głębokim barytonem -
wywodził się z rodu królewskiego, kraju, gdzie do znamion
królewskości, obok balowania i picia, należał śpiew. Janet
nie rozumiała połowy słów, ale to nie miało znaczenia.
Wszystkie pieśni były mniej więcej jednakowe: mówiły o
dzielnych mężczyznach i kobietach-czarodziejkach. Ban-Ja-
nant była jedną z nich. Przybyła przez Krainę Baśni z Kraju
Dalekiego za Wyspami Zachodnimi. Żyła pomiędzy
czerwonoskórymi Elfami z Avalonu. Kiedy Bran śpiewał, ludzie
mu wierzyli. Nawet sama Ban-Ja-nant wierzyła mu po części.
Wiedziała, że "ban" znaczy "jasna i piękna", wynikało to
bowiem z pieśni Brana. Piła z czarodziejskiej posrebrzanej
flaszy korzenne wino, gorące w najzimniejsze nawet noce. Na
jej ręce lśnił runiczny kryształ, który odmierzał chwile
dnia, nawet w ciemności. Obecnie jednak Ban-Ja-nant jest pod
działaniem złego uroku, dlatego nie spodziewajcie się po
niej, ludzie, wielu czarów.
Janet wiedziała też, że ci obojętne jak nieprawdopodobnie
mogłoby to zabrzmieć -Bran, Branwen, Gwyn i wszyscy inni
rozmyślnie wyruszyli przez Atlantyk, poprzez czas i
przestrzeń - po nią. Przebycie Opasującego Świat Oceanu,
znalezienie magicznej bramy, zaprzyjaźnienie się z Indianami
i pojmanie Deeny złożyło się na podróż epicką. Całe lata
poszukiwań zostały uwieńczone spotkaniem na plaży w pobliżu
Eastport. To ją Bran ścigał tego dnia, nie Deenę.
Ale dlaczego właśnie ją? Nikt nie potrafił Janet tego jak
dotąd wyjaśnić, a w każdym razie nie w znanych jej słowach.
Była po prostu tą Ban-Ja-nant, którą Gwyn wielbiła, a Bran
kochał. Wszystko to w sumie wyglądało na jedno wielkie
kosmiczne nieporozumienie.
Dziś Ban-Ja-nant popijała z prostego złotego kubka i
poprzez ogień spoglądała w stronę Brana. Może ona nie była
czarodziejką, ale Bran z pewnością był dzielny. Trwała u
jego boku, kiedy walczył z nawałnicami i piratami u wybrzeży
Cork. Mogło być gorzej. Ale tu i teraz nie mogło być lepiej.
Bran chciał ją po prostu kochać dniem i nocą - miłość bez
granic, jak mówi pieśń.
Około północy niebo pojaśniało. Pod morzem gwiazd dwóch
podpitych wioślarzy odstawiło ich z powrotem na statek.
Janet siedziała na dziobie wraz z Branem i Branwen i
wspólnie popijali z termosu grzane korzenne wino, w dalszym
ciągu cudownie ciepłe. W ciemnościach wyczuwała jego silne
ciało, słyszała szczery śmiech.
Bran pobił na głowę tego alfonsa z Portland. Co do
tamtego to Janet bardzo szybko się zorientowała, że facet
próbował ją przyuczyć do zawodu. Jeszcze jeden stary piernik
z głową do interesów i nosem do wiejskich talentów -
prawdopodobnie zostanie kiedyś senatorem. Bran przede
wszystkim okazywał jej szacunek - w pierwszym rzędzie
przedstawił ją rodzinie. Jego matka traktowała ją jak córkę.
Wszyscy inni jak królową. Pozycja Ban-Ja-nant była całkiem
przyjemna, ale trapiło ją cały czas, że nie zrobiła nic,
żeby sobie na nią zasłużyć, że ci ludzie zbyt łatwo jej
zaufali. Zaczęła ostrzej popijać korzenne wino.
Kiedy dopłynęli do statku, na dobre kręciło jej się w
głowie, można nawet powiedzieć, że była rozkosznie pijana. I
w nastroju do amorów. Bran przyniósł harfę i zaczął
przygrywać, zaś Janet przy świetle pochodni czesała
wspaniałą burzę rudych włosów Gwyn. Obserwowała silne palce
Brana na strunach instrumentu. Muzyka powiedziała jej, jak
to będzie. Jego stara podskakująca Pocahontas i Księżniczka
Lilia Wodna nie były w gruncie rzeczy takie złe. W każdym
razie nie była to czcza żądza, tylko terapia, na miłość
boską, przyjacielski dyplomatyczny gest.
W jakiś czas później leżała na swojej kołdrze obramowanej
gronostajem. Lampy naftowe rzucały na belkowany sufit
złocistą poświatę. Muzyka w dalszym ciągu brzmiała w jej
głowie, to zanikając, to rozbrzmiewając głośniej, bliżej,
jakby harfa znajdowała się w kabinie. Zasłony rozsunęły się
i Janet zobaczyła na swoim malowanym balkonie Brana.
Zachichotała. B a l k o n. Ledwie mogła w to uwierzyć! Może
w średniowieczu uważano to za coś oryginalnego.
Janet pomachała i Bran wszedł. Szarpiąc struny usiadł na
wielkim futrzanym łożu.
Wydawało się to nieuniknione. Pewnego dnia czy nocy
musiało się to stać. Nie mogła się oprzeć sile, z jaką
przyciągała ją ta rodzina - matka i siostra - których tak
bardzo było jej brak. Wszystko, co było do tej pory,
odchodziło w cień. Żałowała, że sprawy nie mogą poczekać, aż
zrozumie z tego coś więcej, aż pojmie, d l a c z e g o to
wszystko się dzieje, ale może po prostu człowiek nigdy tego
nie wie.
Bran przestał grać, odstawił harfę i uśmiechnął się do
niej.
- Pieprzę cię, Ban-Ja-nant.
Znów zachichotała.
- Chyba rzeczywiście to zrób.
Był wyraźnie zaskoczony, ale gotów. Sięgnęła, by mu
odpiąć broszę przedstawiającą nieprzyzwoitego węża ssącego
własny ogon. Płaszcz opadł na podłogę i Bran porwał Janet w
ramiona. Poturlali się spleceni w uścisku, ubrani od stóp do
głów, a pod nimi kołysał się statek.
I to też wydało jej się zabawne.
- Wolnego, Conan, pozwól mi chociaż zrzucić te cholerne
buty. - Ściągając buty i ciskając je na boki poczuła za
cholewą sztylet. Ten ze srebrnymi końmi, ofiarowany przez
Branwen. Niezłe zabezpieczenie, mamo. No cóż, Branwen
zrobiła, co mogła, żeby Ban-Ja-nant czuła się bezpiecznie.
Nie zdążyła rozebrać się do końca. Bran pieścił ją cały
czas powtarzając słowo, które szeptała Gwyn, a które
oznaczało miłość. A potem nagle wszedł w nią, gwałtownie,
mocno. Naturalne narodziny, do tego się to wszystko
sprowadza. Plątał jej się po głowie jakiś zapamiętany wers o
tym, że miłość jest większa od cadillaca, ale nie mogła
sobie przypomnieć, skąd ten wers pochodził.
Janet obudziła się dobrze po północy. Lampy naftowe
płonęły w dalszym ciągu, a obok niej spoczywała ogromna
postać chrapiącego Brana. Poczuła się zaniepokojona,
oszołomiona, ale jednocześnie jakoś dziwnie trzeźwa. Uniosła
ramię Brana i zsunęła z niego klucz do bramy. Futrzane
nakrycie leżało zmięte na podłodze. Owinąwszy się w nie
wyszła na balkon. Morska bryza wzdymała zasłony i Janet
poczuła ciężki, słony zapach morza. Ogromna rufa w kształcie
łabędzia wznosiła się samotna pod księżycem, przesłaniając
widok gwiazd.
Mocno oparta plecami o nadbudówkę, odetchnęła głęboko. A
więc tak to miało być? Będzie tu żyła mając Brana za
kochanka, Branwen za matkę i Gwyn za siostrę? Dziwne.
Obracała w rękach ciężki klucz do bramy. Kiedy będą mogli
się lepiej porozumieć, skłoni go, żeby ją nauczył, jak się
nim posługiwać. Ale czy i tak kiedykolwiek wróci do domu?
Tata i Eastport wydały jej się odległe jak kraina z bajki.
Nic dziwnego, że uważali Ban-Ja-nant za taką wyjątkową. Bez
względu na to, kim była.
Musiała się zdrzemnąć; kiedy się obudziła, pod wielkim
łukiem rufy zobaczyła srebrzystą postać. Przed nią stała
Deena z odrzuconym do tyłu kapturem. Robiła wrażenie bardzo
ludzkiej.
- Mówiłam ci, że po ciebie przyjdę.
Janet złapała za klucz.
- Jezu, Deena, ty masz wyczucie chwili.
Deena spojrzała na nią z wyrazem jakby usprawiedliwienia.
- To był pierwszy punkt w czasoprzestrzeni, w którym
mogłam po ciebie przyjść. Ta brama koło Eastport jest zbyt
niebezpieczna. Pozastawiał pułapki i zasadzki jak ta, w
którą wpadłam. Nie byłam w stanie ustalić okresu, w którym
wyszedł, więc przybyłam tu do Irlandii. Wiedziałam, że
prędzej czy później wróci do domu.
- Wlókł mnie tutaj opętany kawał drogi - przez Nową
Szkocję, Nową Fundlandię i Bóg jeden wie, którędy jeszcze.
Do diabła, Deena, tyle czasu zwlekałaś... A ja właśnie... A
my...
- Nie zwlekałam ani chwili. Przybyłam tutaj, zobaczyłam
statek i zaraz ukazałaś się ty, więc natychmiast
zastosowałam środek usypiający. Będą spali do rana. A ty
dostałaś antidotum.
- W porządku. Gdybyś się zjawiła o jeden punkt w
czasoprzestrzeni wcześniej, miałabyś nas oboje, wczepionych
w siebie.
Deena znów się roześmiała, co przypominało dzwonki na
wietrze.
- Mam nadzieję, że namiętność nie zawróci cię z drogi.
Wracasz ze mną?
- Do diabła, Deena. Właśnie doszłam do wniosku, że Bran
nie jest taki zły. Pokochałam jego rodzinę. I oni mnie
pokochali. Dzięki niemu zaznałam najlepszych pieszczot na
dobranoc od czasu, kiedy się dowiedziałam, po co są chłopcy.
A ty wparowujesz i mówisz mi: "Zbieraj się, Janet, idziemy,
dosyć tego dobrego". Cholera. - Janet potrząsnęła głową,
mocno ściskając rękoma poręcz balkonu, żeby przekonać samą
siebie, że to wszystko dzieje się naprawdę.
Deena obdarzyła ją swoim charakterystycznym chłodnym
uśmiechem.
- Nie chciałabym ci komplikować życia. Zostań więc i ródź
mu dzieci, aż cię to wykończy. Aż zostaniesz
trzydziestoletnią staruszką, która być może dożyje
czterdziestki.
Deena miała rację. Jak może zostać? Branwen rodziła
dzieci i przeżyła czterdziestkę, ale Branwen to okaz
zdrowia. Janet czuła się przy niej jak chuchro. Miesiącami
żyła pod grozą biegunki, zapalenia wyrostka czy zwykłego
bólu zęba. Wiedziała, co to średniowieczna stomatologia -
żadnej tam nowokainy. Żadnych nitek do czyszczenia zębów. Po
prostu dają ci wódki, a potem trzymają mocno i żelaznymi
obcęgami wyrywają ząb.
- Okay, idę. - Wśliznęła się do kabiny, żeby spakować
plecak, starając się nie patrzeć na rozciągniętego w łóżku
Brana, który dalej chrapał jak porwany żeglarz. Zdradza
Brana, Branwen i Gwyn nie zostawiając im nawet listu
pożegnalnego. A zresztą i tak nie umieją czytać. Porzuciła
futrzaną narzutę biorąc jedynie zieloną kurtkę, najlepszą
sukienkę, buty z nożem Branwen i portmonetkę, którą zrobiła
jej Gwyn. Niech sobie resztę zatrzymają. Już i tak czuła się
paskudnie.
Janet, w dalszym ciągu zawstydzona, wręczyła Deenie klucz
do bramy.
- Zatrzymaj go - rzekła Deena. - Klucz masz od niego, a i
ja jestem ci coś winna. Nauczę cię, jak go używać.
Z tymi słowy opuściły statek. Cała przyjemność
towarzyszenia Deenie polegała na tym, że nawet w
średniowieczu oznaczało to luksusy. U burty statku
kołysała się do połowy zanurzona łódź podwodna, którą
Deena nazywała "Krakan", a która przypominała szarego,
plastykowego potwora z Loch Ness pławiącego się w zatoce. Na
gładkim, garbatym kadłubie osadzony był smukły, przypominający
linią brontozaura mostek kapitański, z szyją peryskopu.
Wewnątrz wszystko było z ciepłego plastiku, który
ustępował pod dotykiem i robił wrażenie miękkiego. Deena
nie mogła się oprzeć pokusie wygłoszenia małego wykładu.
Cichy napęd zamienia wodę morską w siłę dodatkowo
wydzielającą tlen. Żadnych śrub. Kadłub pochłaniający
dźwięki. Deena osiągnęła dno w Rowie Filipińskim i znalazła
się tak blisko starych, rozklekotanych nuklearnych łodzi
podwodnych, że było słychać, jak załoga onanizuje się w
swoich kojach.
Jedyną obsługę "Krakana" stanowił zwalisty szympans,
którego Deena nazywała Superszympansem i który przeraził
Janet swoim widokiem. Deena jednak ścisnęła ją za rękę.
- Nie bój się. On jest na mnie specjalnie uwarunkowany.
Musi mnie słuchać. - Gestem oddaliła szympansa
obdarzając Janet filuternym uśmiechem. - Największy brak,
jaki odczuwamy w domu, to brak ludzi.
- Dlaczego? - Janet patrzyła, jak szympans odchodzi
wypełniając sobą pół korytarza. - Mówiłaś, że nie było wojny
nuklearnej.
- Wojny nie było, ale przyrost naturalny spadł
dramatycznie. My przez cały czas bawimy się i nie mamy czasu
rodzić dzieci. - Poklepała Janet po brzuchu. - Mam nadzieję,
że jesteś w ciąży. Chcesz sprawdzić?
- Ach, jeszcze nie tak zaraz. Na razie mam dość silnych
wrażeń. - Nie chciała być w ciąży, a zresztą wszystko
wskazywało na to, że Deena nie zabiera jej bezpośrednio do
Eastport.
W tej chwili była po prostu szczęśliwa, że wróciła na
łono cywilizacji, według nowego stylu. Cudowny też był
powrót do normalnej diety. Kuchnia Deeny nie przewidywała
żadnych zdechłych zwierząt. Ciasto drożdżowe, krem z
ryżu, egzotyczne sery, przetwory owocowe, liofilizowane
warzywa, które ożywały w garnku, i tofu w dwudziestu ośmiu
smakach. Swami Prabhupada dostałby karmicznego orgazmu.
Deena pokazała jej, jak obsługiwać kuchnię "Krakana" i już
wkrótce Janet gotowała dla nich obu.
Po kilku dniach spędzonych na morzu przeszli przez bramę
środkowoatlantycką, której używał Bran. Była to ich
największa brama, wyjaśniła Deena, służąca do przewożenia
najpotężniejszych ładunków. Deena pokazała też Janet, jak
się posługiwać kluczem, żeby znaleźć bramę i wybrać
odpowiedni moment przejścia. Nalegała, żeby to załatwić
jednym szybkim skokiem aż do końca średniowiecza, "dziesiąty
wiek starego stylu". Miała do załatwienia ważne sprawy na
Orkadach.
Płynęły wzdłuż wybrzeży Irlandii, które mało się zmieniły
w ciągu czterech wieków - pozostały te same gęste lasy i
ciemne ostępy. Tempo życia w średniowieczu było jak gdyby
zwolnione. W okolicy północnej Szkocji, w kanale Fair Isle,
spotkały czerwony statek z uśmiechniętą głową smoka na
dziobie. Załogę stanowili potężnie zbudowani, krzepcy
mężczyźni - typowi wikingowie. Sądząc z tego, że na widok
wynurzającego się "Krakana" nie okazali szczególnego
ożywienia, musieli już wcześniej robić z Deeną interesy. W
każdym razie patrzyli na nią z respektem, kiedy pojawiła się
na pokładzie. W swoim bajecznym srebrzystym kostiumie mogła
najodporniejszego wikinga przyprawić o zawrót głowy. Janet
widziała, jak jedni się żegnają, inni zaś robią znaki
palcami przywołując różnych bogów. W swojej wełnianej
sukience i zielonej kurtce z miedzianymi napami czuła się
niemal normalnie.
Na pokładzie obcego statku były kobiety i dzieci, co
zdziwiło Janet, która nie słyszała, żeby wikingowie brali ze
sobą w morze rodziny. Kobiety siedziały zbite w ponurą
gromadkę pod jedynym masztem, zbyt przestraszone lub znękane
morską chorobą, żeby robić cokolwiek poza tuleniem się do
siebie.
Statek wpłynął w Cieśninę Północną i zakotwiczył w porcie
pełnym łodzi rybackich i pękatych kupieckich k n o r r ó w,
gdzie mężczyźni wysadzili na brzeg kobiety i dzieci. Deena
powiedziała, że Orkady i północna Szkocja stanowią część
Norwegii, tu i teraz. Była w dobrych stosunkach z Jarlem
Thorfinnem Rozpruwaczem, spokrewnionym z Audem Wielkogłowym,
Ketilem Płaskonosym i wszystkimi najważniejszymi ludźmi w
Norwegii.
Rynek był podniecający na swój prymitywny rybny sposób.
Nad otwartymi straganami, gdzie wypatroszony dorsz rozkładał
się w słońcu, bzyczały roje much. Sam widok warzyw i mięsa
niemal wystarczył, żeby Janet dostała biegunki. Wszędzie
leżały sterty najróżniejszych przedmiotów - były to mosiężne
misy, gliniane dzbany, sztuki materiału, pierścienie,
spinki, miecze, kolczugi. Większość tych rzeczy musiała
pochodzić z kradzieży, ponieważ małe rybackie miasteczko nie
było w stanie wyprodukować nawet dziesiątej ich części.
Janet miała w torbie pełno rzymskich monet, które dała jej
Branwen. Nie mogąc się oprzeć potrzebie wydawania pieniędzy,
zaczęła kupować absolutne śmiecie: sznurki czerwonych
szklanych paciorków, pierścionki pozieleniałe wskutek
starcia wierzchniej warstwy złota, ceramikę z "Dalekiego
Wschodu", która tak się miała do prawdziwych chińskich
wyrobów, jak to, co oferował dom towarowy w Eastport, i na
koniec okrągłą miedzianą broszkę, która przedstawiała węża
połykającego swój ogon i przypominała jej Brana. Nikogo nie
obchodziło, że na jej złotych monetach była odciśnięta głowa
jakiegoś zmarłego cezara. Wydawali jej reszty srebrnymi
bizantami i dużymi miedziakami.
A potem poszły na targ niewolników. Mężczyźni ze statku
pousadzali kobiety i dzieci pomiędzy innymi istotami o
pustych oczach, będących ludzkim towarem. Janet zorientowała
się, że mężczyźni nie byli jedynie krzepkimi bandziorami,
ale również handlarzami niewolników. W tym punkcie
czasoprzestrzeni egzotyczna, cuchnąca wyprawa obróciła się w
coś naprawdę odrażającego.
Deena okazała zainteresowanie dwiema matkami z dziećmi.
Janet była oburzona.
- Co ty robisz?
- Chcę je uratować - odparła. - Tutaj są źle traktowane.
Istnieje u nas coś w rodzaju dozwolonego limitu imigrantów i
w tych granicach możemy przyjmować pewną liczbę
nieszczęśników z przeszłości.
Janet popatrzyła po ludziach wystawionych na sprzedaż -
chłopcach, dorosłych mężczyznach, kobietach z dziećmi.
Uznała, że najstarsi z nich nie zarobiliby nawet na swoje
utrzymanie. W pewnym momencie dostrzegła skuloną samotną
dziewczynkę o szeroko rozwartych oczach i płomiennie rudych
włosach. Była to jak gdyby młodsza wersja Gwyn, mniej więcej
ośmioletnia. Janet nie mogła oderwać od niej wzroku.
- Weź i ją.
- Którą? - Deena spojrzała we wskazanym kierunku, a
następnie potrząsnęła głową. - Nie. Wiem, że masz dobre
serce, ale ja już wyczerpałam limit.
Janet nie ustępowała.
- Mówiłaś, że przyszłość potrzebuje ludzi.
- Ale ona się nie nadaje. Jest za duża, żeby się szybko
przystosować, a za młoda, na niańczenie dzieci.
Najlepsze są matki karmiące. Ich uwaga jest całkowicie
skierowana na potomstwo, które wzrasta już w naszej
obyczajowości błyskawicznie chwytając język.
Janet patrzyła na Deenę z niedowierzaniem. Handlarz
niewolników poczuł interes i zaczął się koło niej kręcić.
- Posłuchaj, jeżeli ją tak zostawimy, kupi ją jakiś
napalony zboczeniec, który ją potrzyma aż do czasu, kiedy
się będzie nadawała do pieprzenia. - Sądząc z wyrazu twarzy
mężczyzn, nie czekaliby dłużej niż rok czy dwa. Janet
widziała, jak kupujący rozbierali chłopców i dziewczynki do
naga, jak podziwiali ich tyłeczki, wymieniając w
staroskandynawskim na ich temat żarty, które nie wymagały
tłumaczenia. Dlaczego Deena nie kupiła ich wszystkich na
pniu?
W łamanym języku gaelickim Janet zaczęła pertraktować z
handlarzem. Żałowała, że nakupiła tyle śmiecia, bo w
rezultacie skończyło się na tym, że musiała przebić
kudłatego zboczeńca bełkoczącego nad przerażoną dziewczynką.
Płacenie okazało się problemem. Musiała opróżnić całą
swoją torbę zostawiając sobie jedynie miedzianą broszkę i
klucz do bramy. Handlarz wziął rzymskie monety, greckie
bizanty i duże miedziaki, ważąc je starannie na małej wadze.
Zaprotestował tylko przeciwko amerykańskiej walucie. Żaden
szanujący się wiking nie będzie podcierał tyłka papierowymi
banknotami. Nie chciał też bilonu. Szydził z
dziesięciocentówek i ćwierćdolarówek - uznał, że to
miedziane krążki jedynie pokryte srebrem - co dowodziło, że
średniowieczny ciemniak ma więcej zdrowego rozsądku od
amerykańskiej mennicy. Janet poczuła się głupio kupując
niewolnicę za dolary z posągiem wolności i pensy z głową
Lincolna. Chociaż nawet nie w połowie tak głupio, jak mógłby
się poczuć archeolog, który je być może znajdzie w skarbcach
wikingów. Janet wiedziała, że jest to rodzaj znaleziska, o
którym się nic nie mówi, tylko chowa do kieszeni. Wyobraźmy
sobie na przykład, że wstajesz podczas konferencji i mówisz,
że znalazłaś dolara z 1979 roku z napisem "W Bogu ufamy",
wybitego przez Haakona Dobrego. Wprawdzie wieku miedzi nie
da się określić metodą węgla radioaktywnego, ale za to łatwo
stracić pracę pod zarzutem psychicznej niestabilności i
niepoważnego traktowania zawodu.
Janet jeszcze ciągle brakowało pieniędzy. Już-już Knut
Gwałciciel Nieletnich miał wziąć rudowłosą dziewczynkę,
kiedy Deena skinęła na jednego ze swoich kumpli, handlarzy
niewolników, który sięgnął do swojej kiesy i pokrył różnicę.
Deena objęła Janet srebrzystym ramieniem.
- Masz aż za dobre serce, ale to dlatego wtedy mi
pomogłaś. W dalszym ciągu mam wobec ciebie dług
wdzięczności.
Delikatny srebrzysty dotyk obudził w Janet poczucie winy.
Nie miała odwagi zdradzić Deenie motywów swego postępowania;
pozwoliła jej wierzyć, że jako Ban-Ja-nant była tylko
nieświadomym niczego obserwatorem.
Janet ujęła rudowłosą dziewczynkę za rękę i z jakimś
dziwnym, absurdalnym uczuciem poprowadziła ją na statek. Co
ona z nią zrobi? Kupiła ją przecież tylko z tego powodu, że
mała przypominała jej Gwyn.
- Czy wy kiedykolwiek zwracacie tych ludzi ich czasom? -
spytała Deenę.
Deena uśmiechnęła się smutno.
- Nie możemy podróżować przez historię tylko po to, żeby
naprawiać krzywdy. To beznadziejne zadanie nie miałoby
końca, a uratowani cierpieliby jeszcze bardziej na skutek
naszej ingerencji. Ci ludzie pochodzą najprawdopodobniej z
miejsc, które już nie istnieją, dlatego obawiam się, że od
tej małej się nie odczepisz.
Dziewczyny wsiadły na "Krakana" i pożegnały wesołą załogę
handlarzy niewolników. Janet wzięła przerażone dziecko do
swojej kabiny. Małą najpierew sprzedano, potem zagłodzono,
wreszcie kupiono z licytacji i zabrano w podróż morską dając
do połknięcia plastykowemu smokowi. Janet uklękła przy niej
częstując ją tofu. Staroskandynawski brzmiał jak
pochrząkiwanie świni, spróbowała więc gaelickiego.
- Mam na imię Janet. - Postukała się w pierś.
Ze słabym uśmiechem dziewczynka wytarła z buzi
truskawkowe tofu i powiedziała:
- Gwyn.
Po krótkiej wymianie zdań w łamanym języku gaelickim
Janet dowiedziała się, że Gwyn pochodzi z Irlandii, że jej
matka nazywa się Branwen, a brat Bran. Janet stwierdziła, że
dygocze jeszcze bardziej niż mała. Zaprowadziła ją wraz z
jej opowieścią do Deeny, która właśnie wytyczała dalszy kurs
statku. Deena słuchała przez jakiś czas historii Gwyn, po
czym powiedziała:
- Zapytaj ją, jak się nazywała jej babka ze strony matki.
Błękitne oczy małej zapłonęły.
- Gwyn - odparła.
- Widzisz? Te imiona występują przemiennie. Co drugie
pokolenie mają w rodzinie Gwyn. Skoro jej matka ma na imię
Branwen, to mała musi mieć także i brata Brana. Jest to
wśród Celtów imię równie częste jak rude włosy.
Janet wiedziała, że to prawda. Słyszała, że Bran
wyśpiewywał te imiona w swoich staroirlandzkich pieśniach.
J e j Gwyn i j e j Bran muszą już nie żyć od setek lat.
Jakież to smutne. Zatęskniła za domem.
Ale Deena nalegała, żeby najpierw zobaczyła przyszłość.
- Przybyłam wprost po ciebie. Nawet nie odprowadziłam
mojego kontyngentu ludzi. Chodź ze mną. Jak wypełnię swoje
zadanie, odwiozę cię do domu - o ile w dalszym ciągu
będziesz chciała wracać.
Janet nie mogła odmówić. Deena przecież po nią przyszła.
Tyle że chciała najpierw załatwić swoje sprawy, pozbyć się
Gwyn i dopiero potem wziąć kurs na Eastport.
Deena pozwoliła Janet wykonać długi skok przez bramę
środkowoatlantycką za pomocą klucza Brana. Wyłoniły się na
Atlantyku dalekiej przyszłości, o jedną bramę przed domem.
Kiedy "Krakan" znalazł się u wybrzeży Maine, Janet
stwierdziła, że przyszłość Eastport nie rysuje się zbyt
różowo. Na głębokości peryskopu woda wibrowała zielonkawym
światłem słonecznym, a łódź podwodna przemykała się wśród
zatopionych budynków oblepionych rozgwiazdami. Obrośnięte
glonami okna ziały ku Janet pustymi otworami. Widać było
ulice, parkingi, przejścia nadziemne i - w płytkich
miejscach na dnie morza - baseny pływackie. Wyglądało na to,
że wybrzeże Maine tak zostało zbudowane, że musiało się
zapaść.
- Efekt cieplarniany - powiedziała Deena. - Lody polarne
stopniały i zalały całe wybrzeże atlantyckie. - Największe
budynki były w dalszym ciągu zamieszkałe: dolne piętra
zostały zalane plastykiem, wyższe wznosiły się w górę ku
światłu. Łodzie podwodne cumowały na poziomie ulicy, zaś ich
ślady krzyżowały się na powierzchni wody powyżej.
Zmniejszająca się populacja nie rościła sobie praw do
niższych budynków tworzących mozaikę na dnie oceanu.
- Na pewno spodoba ci się nowy, niemal tropikalny klimat
- rzekła Deena. - No cóż, Maine nie zginie bez podrywaczy z
narciarskich ośrodków wypoczynkowych, ale szkoda tych
wszystkich miast od Portsmouth do Eastport. Nic dziwnego, że
Indianom nie zależało na odzyskaniu Maine.
Zacumowały przy cienkiej jak pajęczyna białej podstacji
zbudowanej nad tą samą bramą, przy której całe wieki temu
Janet zaparkowała swojego jeepa.
- Jesteśmy prawie w domu - zakomunikowała Deena. - Już
bliżej nie można przyprowadzić łodzi podwodnej. Wszystkie
bramy prowadzące do okresu rodzimego są małe i położone na
szelfach kontynentalnych. To rodzaj kwarantanny, która
gwarantuje, że klucze do bram nie zostaną użyte przeciwko
nam. W ten sposób ludzie nie mogą się przedostać do naszego
rodzimego okresu, a statki nie mogą wpływać na nasze wody.
Muszę jeszcze załatwić dla nas badania lekarskie: dla
ciebie, dla mnie i dla tych wszystkich ludzi. Przeszłość
nękają najrozmaitsze choroby, zupełnie nam niepotrzebne. -
Przejechała palcami po swoich białych włosach, odgarniając
je z czoła. Znalazłszy się niemal w domu, powinna czuć się
zrelaksowana, zamiast tego jednak robiła wrażenie zmęczonej.
- Ile ty masz lat, Deena? - Nigdy do tej pory nie
przyszło Janet do głowy, żeby ją o to spytać.
Na twarz Deeny powrócił chłodny uśmiech.
- Nawet gdybym ci powiedziała, to byś i tak nie
uwierzyła. Zresztą możemy o tym później porozmawiać. Masz
przed sobą wspaniałą przyszłość. Weź swoje rzeczy. Najpierw
przepuszczę tamtych, a potem wrócę po ciebie.
Janet poszła do kabiny, żeby się spakować, ale Gwyn już
tam nie zastała. Do licha, małpa musiała ją zabrać do komory
drzwiowej razem z innymi. A Janet chciała wytłumaczyć małej
wszystko, krok po kroku, żeby ta się nie bała. Widziała, że
Deena ustanowiła bardzo wyraźną granicę pomiędzy nią a
resztą. Niepokoiła ją myśl, że Deena ma ją za inną niż Gwyn,
inną niż oni wszyscy.
Dobrze, że przynajmniej Deena jej nie popędzała. Janet
powrzucała rzeczy do plecaka i do torby, aż zostały same
buty. Biorąc je do ręki poczuła nóż. Nóż Branwen z
rozpędzonymi srebrnymi końmi na ostrzu. A jeśli mała Gwyn
rozpozna nóż? I powie, że ten nóż należy do jej matki? Janet
przyjęła wyjaśnienie Deeny. Ale co będzie j e ś l i? Poczuła
w torebce broszkę i klucz do bramy. Ożyły wspomnienia, jakby
widziała rzeczy, które dopiero miały się zdarzyć.
Naciągnęła buty, przewiesiła torbę przez ramię i
specjalnym rękawem udała się do podstacji o białych
ścianach. Nie było tam Deeny, ale w ślepych drzwiach
sterczał Superszympans. To musi być komora drzwiowa, w
której z pewnością czeka Gwyn. Czegóż innego mogłaby
pilnować małpa?
Idąc wolno Janet wskazała kciukiem łódź podwodną.
- Hej, Cheeta, Deena cię potrzebuje, ale szybko. Ja
popilnuję drzwi.
Małpa poczłapała do rękawa. Jak tylko zniknęła jej z
oczu, Janet uderzyła w małą zieloną płytkę. Biała ściana
rozsunęła się. Komora zajmowała prawie całą podstację.
Zarówno wygląd pomieszczenia, jak i jego zapach wydały się
Janet aseptyczne i - poza żółtym matowym kręgiem stanowiącym
samo przejście - olśniewająco białe. Jej oczom ukazali się
ludzie Deeny, którzy w żałosnych gromadkach siedzieli poza
obrębem pierścienia, znużeni i zatroskani.
Naciskając wewnętrzną płytę, by zamknąć drzwi, Janet
zawołała cicho "Gwyn". Wszyscy obecni spojrzeli w jej
stronę. Co miała dalej robić? Dziewczynka podniosła się i
ruszyła ku niej biegiem. Zanim jednak do niej dotarła, Janet
skamieniała wpatrując się w drugi koniec komory.
Po drugiej stronie żółtego kręgu siedziała kobieta w
wieku Janet, o tym samym kolorze włosów i oczu. Kobieta była
od niej tęższa i miała surowsze rysy, a jej młode, obfite i nie
spętane stanikiem piersi obciskała kolorowa trykotowa
koszulka. Długie, zaczesane do tyłu włosy przytrzymywała
opaska, której tak bardzo nie lubił tata, twarz zaś kobiety
wydała się Janet tak znajoma jak twarz ze zdjęcia, które
ukryła pod podłogą na stryszku. Kobieta trzymała na ręku
Jima juniora, a obok niej, uczepiona maminej minispódniczki,
stała Sharon.
Biała ściana za Janet zaczęła się rozsuwać. Janet
błyskawicznie skoczyła w bok wlokąc za sobą Gwyn i obydwie
przylgnęły płasko do ściany komory. W tym momencie weszła
Deena. Janet mocno uderzyła w wewnętrzną płytę,
przytrzymując ją tak, żeby zablokować przejście małpie.
Deena obróciła się.
- To jest moja mama - powiedziała Janet wolną ręką
wskazując kobietę. - A to mój brat. I młodsza siostra.
Deena zagryzła wargę.
- Nie byłam pewna - powiedziała wolno - ale
podejrzewałam. Mówiłaś, że zniknęli w pobliżu tego miejsca,
gdzie prowadziłam nabór ludzi. Nieźle się nad tą partią
namęczyłam.
- Nabór? Deena, to jest normalne kidnaperstwo.
Szare oczy Deeny uciekły w bok. Janet w dalszym ciągu
przytrzymywała płytę. Deena powiedziała:
- Kiedy ją braliśmy, nie wiedziałam, że ty istniejesz. W
przeciwnym razie wzięlibyśmy i ciebie. Pochodzisz z dobrego
pnia.
- Z dobrego pnia? - Janet mało nie zadławiła się tymi
słowami. Mocniej uchwyciła Gwyn. S w o j ą Gwyn. Córkę
Branwen. Teraz już nie miała co do tego wątpliwości.
- Deena, ty jesteś najzwyklejszą handlarką żywym towarem,
w srebrnym kostiumie. Nic dziwnego, że łączy cię przyjaźń z
morskimi bandziorami i gwałcicielami Jarla Thorfinna. To jest
Gwyn, prawda? Przepuszczałaś ich statki przez bramę
atlantycką do czasów, kiedy te nabory były łatwiejsze.
- Nam tak bardzo brakuje ludzi - pożaliła się Deena. -
Przecież nie możemy pozwolić, żeby superszympansy
wychowywały nam dzieci. To nie myśmy zrobili ze Skandynawów
piratów. Wykorzystujemy materiał ludzki, który znajdujemy i
ograniczamy się do minimum. Wierz mi, że służymy dobrej
sprawie.
Omijając wzrokiem Deenę Janet patrzyła na swoją matkę.
Widziała przerażoną młodą kobietę tulącą do siebie dwójkę
małych dzieci i odciętą od pierworodnej córki, którą
przecież musiała kochać. W oczach Janet wezbrały łzy.
- Ja chcę zabrać moją matkę do domu.
Trzymała drzwi, ale gdyby je nawet puściła, to i tak
Deena miała w pogotowiu swoją małpę. Żadna z nich się nie
ruszyła. Obie dyszały ciężko. Pierwsza przemówiła kobieta w
srebrnym kostiumie:
- Daj szansę swojej przyszłości. Zabierzesz ich do ich
czasu, to będą żyli i umrą w nędzy. Skrócisz wszystkim
życie o całe dziesięciolecia.
Janet z trudem zdobyła się na odpowiedź.
- M n i e już ty skróciłaś życie o więcej niż dziesięć
lat. Pozwoliłaś mi wzrastać w świadomości, że matka mnie
odtrąciła, że mnie nie chciała. I po co to wszystko? Po to,
żebyście mieli niewolników do wychowywania waszych dzieci i
wykonywania najróżniejszych posług, którymi sami już nie
chcecie sobie zawracać głowy. Deena, ja nie jestem
szympansem ani rasowym psem z papierami, którego można
wykorzystywać do celów rozpłodowych, żeby wam przysparzał
dalszych cholernych niewolników.
Srebrzysta ręka Deeny złapała Janet za ramię. Chłodny
kontakt był jakby obezwładniający. Dłoń Janet wypuściła
płytę drzwi. Głos Deeny wydawał się bardzo spokojny, bardzo
odległy.
- Mój kontyngent został wyczerpany. A ty najwyraźniej nie
możesz podjąć żadnej rozsądnej decyzji, więc ja ją za ciebie
podejmę. - Sięgnęła obok Janet do zielonej płyty.
Dwustukilogramowy szympans czekał tylko na rozkazy.
Janet dosłownie uwiędła w uścisku Deeny. Wolną ręką
sięgnęła do cholewy buta i namacała nóż, który dała jej
irlandzka matka. Jej palce zamknęły się na rękojeści.
Dobywając resztek opuszczających ją sił zatopiła nóż w dłoni
Deeny przygważdżając ją do plastykowej ściany tuż przy
płycie.
Deena syknęła i puściła Janet cofając się jak przed
zarazą.
- Ty dzikusko.
Obydwiema rękami Janet złapała za klucz do bramy i
ściągnęła go Deenie z przegubu dłoni.
- Tak - rzekła - jestem właśnie dzikuską, więc się
trzymaj z daleka ode mnie, od mojej rodziny, od Brana.
Zostanie ci jeszcze i tak dużo czasu, z którym będziesz
mogła sobie igrać. - Nie wiedziała, czy Deena zastosuje się
do jej życzeń, ale co szkodziło spróbować. Janet widziała
przed sobą przyszłość jako serię wyraźnych punktów w
czasoprzestrzeni. Zabierze Gwyn do domu do Branwen. I wtedy
odda Branowi klucz do bramy, żeby mógł chronić rodzinę. W
rzeczywistości zrobiła to już dawno temu, zanim jeszcze
spotkała Brana na plaży.
Początek mieszał się teraz z końcem - Janet wprawiała
właśnie w ruch wypadki, które miały doprowadzić do jej
porwania. Kiedy wróci z małą Gwyn, zjawi się przed rodziną
Brana nie wiadomo skąd: Ban-Ja-nant, która zwraca im córkę i
daje klucze do bram. Nic dziwnego, że Gwyn ją wielbiła. Nic
dziwnego, że kochał ją Bran. Nic dziwnego, że kierując się
jej opowieścią tropili ją przez czas i przestrzeń: właśnie w
ten sposób Bran znalazł ją na plaży.
Nadświatło w niesamowity sposób igrało ze związkiem
przyczynowo-skutkowym zamieniając czasoprzestrzeń w węża
połykającego własny ogon. Przypuszczała, że odda również
Branowi broszkę w torbie, którą dostała od Gwyn.
Mocno przyciskając do siebie Gwyn Janet wkroczyła w żółty
krąg bramy. A następnie ze słowami: "Mamo, to ja, Janet,
przyszłam po ciebie" sięgnęła po siedzącą w drugim końcu
pierściania kobietę.
Matka wstała i tuląc do siebie dwójkę malców postąpiła ku
swojej dorosłej córce. Janet patrzyła na nią cały czas
wyciągając rękę. Boże, jaka ona jest do mnie podobna. Oto
jesteśmy, w odległości zaledwie paru metrów od siebie, w tym
samym wieku - jednocześnie. Janet usłyszała za sobą
rozsuwające się drzwi - wiedziała, że to przechodzi
Superszympans.
Ujmując matkę za rękę pociągnęła ją wraz z bratem i
siostrą do koła, tam gdzie była już Gwyn.
- Mamo, ja jestem Janet, twoja córka. Zabieram cię do
domu. - W chwili gdy Superszympans ruszał do ataku,
przekręciła klucz.
Zapadła ciemność.
Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz
przypis do 4 strony maszynopisu
* Inaczej Massachusetts.
R. GARCIA Y ROBERTSON
Dawniej wykładowca historii nauki na uniwersytecie w Los
Angeles, dziś utrzymuje się już wyłącznie z pisarstwa. W
jego opowiadaniach przeplatają się elementy SF i fantasy
(zwłaszcza mitologii skandynawskiej). Nowy, ciekawy talent.
Mieszka wśród lasów ze swoją żoną Michelle i dwiema córkami.
"Not Fade Away" to tytuł piosenki, która pojawia się w
opowiadaniu. W swobodnym przekładzie oznacza "Nie znikaj".
D.M.